Kraszewski Wielki nieznajomy


Józef Ignacy Kraszewski

Wielki nieznajomy

Słowniczek zwrotów i wyrazów obcych a giorno (wł.) - jak w dzień (rzęsiste
oświetlenie) ~a l'anglaise (fr.) - po angielsku (tzn. wymknąć się bez
pożegnania) ~a la guerre comme ~a la guerre (fr.) - należy stosować się do
okoliczności (dosł.: na wojnie jak na wojnie) andiamo (wł.) - idziemy a priori
(łac.) - z góry, uprzedzając fakty ~a une distance respectueuse (fr.) - w
przyzwoitym oddaleniu, z daleka, na dystans absenteizm (łac.) - stała lub
dłuższa nieobecność na stanowisku absorbcja (łac.) - wchłanianie, pochłanianie
accidente (wł.) (...) eine malizi~ose Geschichte (niem.) - wypadek (...)
złośliwa historia Achenbach - Andreas Achenbach (1815_#1910), niemiecki malarz,
autor realistycznych pejzaży, głównie marynistycznych ad hoc (łac.) - doraźnie,
bez specjalnego przygotowania Angelico, Fra, właśc.: Guido di Pietro, zwany Fra
Giovanni da Fiesole (1387_#1455), malarz przełomu gotyku i renesansu ze szkoły
florenckiej. Malował często subtelne postaci aniołów i sceny zwiastowania Marii
Panny aplomb (fr.) - pewność siebie, tupet, tutaj prawdop. pomyłka. Chodzi o
aplauz, uznanie, pochwały Apr~es nous le d~eluge! (fr.) - Wszystko jedno, co
będzie potem! (dosł.: Po nas choćby potop!). Słowa przypisywane Ludwikowi XV Ars
magna (łac.) - sztuka wielka Ary Scheffer (1795_#1858) - holenderski malarz i
grafik działający we Francji, wzięty portrecista i autor scen
historyczno_rodzajowych, związany z sentymentalizmem i romantyzmem atrybucje
(łac.) - istotna właściwość, zakres władzy avec la soci~et~e (fr.) - z
towarzystwem bien vu, bien entendu (fr.) - wszystko jasne, zrozumiałe (dosł.:
dobrze zobaczone, usłyszane) bin fertig (niem.) - jestem gotów bitte (niem.) -
proszę bon an mal an (fr.) - średnio, przeciętnie (dosł.: dobry rok, zły rok)
bursa - tu: giełda c'est dit (fr.) - postanowione c'est un marchand tailleur
(fr.) - to jest krawiec prowadzący dom mody C'est un nom de guerre (fr.) - To
przybrane nazwisko, przydomek c'~etait un Espagnol, ma foi (fr.) - to był
Hiszpan, słowo daję Calame Aleksander (1810_#1864) - malarz i grafik
szwajcarski, głównie pejzażysta, autor nastrojowo_romantycznych krajobrazów
alpejskich castel (łac.) - zamek, twierdza cela n'est pas s~erieux (fr.) - to
niepoważne, tego nie należy brać serio Cela vous est d~u (fr.) - To się wam
należy ce que femme veut, Dieu le veut (fr.) - czego chce kobieta, tego i Bóg
chce chic (fr.) - szykownie, elegancko circonstances aggravantes (...)
att~enuantes (fr.) - okoliczności obciążające (...) łagodzące das ist ein
~offentliches Geheimnis (niem.) - to jest publiczną tajemnicą de bonne soci~et~e
(fr.) - (pochodzącego) z dobrego towarzystwa de domo (łac.) - z domu Decamps -
Alexandre Decamps (1803_#1860), francuski malarz i grafik okresu romantyzmu,
autor scen rodzajowych i pejzaży delegacja - tu: członkowie zgromadzenia
złożonego z przedstawicieli parlamentu austriackiego i węgierskiego,
sprawującego kontrolę nad zagadnieniami wspólnymi dla obu części składowych
dawnej monarchii austro_węgierskiej. W skład delegacji wchodzili również
posłowie polscy demoiselle de compagnie (fr.) - panna do towarzystwa di bona
fortuna (wł.) - tutaj: niebieski ptak, łowca posagów dienstman (niem.) -
posługacz Dii minores (łac.) - przybliżone brzmienie przysłowia łacińskiego: dii
minorum gentium, bogowie niżsi docteur en droit (fr.) - doktor praw Duńczewski
Stanisław Józef (1701_#1767) - heraldyk, autor m.in. "Herbarza wielu domów
Korony Polskiej" i "W. Ks. Litewskiego" (1757) ein ~offentliches Geheimnis
(niem.) - publiczna tajemnica ekskomunika (łac.) - kościelna klątwa, wyłączenie
z grona wiernych elekty (łac.) - barany należące do rasy poprawnej emablują z
sobą (właśc.: emablować kogoś) - tu: utrzymują towarzyskie stosunki, bawią się
rozmową itd. emetykowa (gr.) - wywołująca wymioty en manches de chemise (fr.) -
bez marynarki en parfaite connaissance de cause (...) (fr.) - w tej sprawie
doskonałych informacji o rzeczy (...) entre nous soit dit (fr.) - mówiąc między
nami entreprener (fr.) - przedsiębiorca ~erarda piano - pianino znanej,
istniejącej do dziś firmy francuskiej założonej w Paryżu ok. r. 1780 przez
S~ebastiena ~erarda, kontynuowanej przez bratanka, Pierre ~erarda erlauben Sie
mal, das ist beleidigend f~ur mich (niem.) - pardon (fr.) - Scusa signore (wł.)
- za pozwoleniem, to jest dla mnie obraźliwe - przepraszam - proszę pana Evero
(wł.) - Zaiste, naprawdę facjendarz (wł.) - handlowiec, kupiec (wg ówczesnej
terminologii "spekulant") Faun herkulański - przypuszczalnie tzw. Faun z Pompei,
rzeźba z brązu, wykopalisko pompejańskie, przedstawiająca pijanego satyra,
przechowywana w Museo Nazionale w Neapolu finanzialrat właśc.: finanzrat (niem.)
- radca skarbowy force majeuse, właśc.: force majeure (fr.) - siła wyższa
garniturowa (torba) - wyprodukowana z tego samego materiału, co wierzchnie
okrycie, stanowiąca z nim komplet geheimrat (niem.) - tajny radca (wysoki
stopień w dawnej hierarchii urzędniczej w Niemczech) goddam (ang.) - przeklęty,
cholerny, sakramencki grandioso (wł.) - wspaniała, okazała gratia status (łac.)
- łaska wrodzona great atraction (ang.) - wielka atrakcja, wielki powab Haimweh,
właśc.: Heimweh (niem.) - tęsknota za krajem, nostalgia hat niemals verloren
(niem.) - nigdy nie przegrał Herein, entrez, favorisca - "Proszę wejść" w języku
niemieckim, francuskim i włoskim hic mulier (łac.) - kobieta energiczna,
bezwzględna (dosł.: "ten" kobieta) high life (ang.) - wytworne towarzystwo,
elita towarzyska homo novus (łac.) - tutaj: przybysz; ktoś spoza towarzystwa
(dosł.: człowiek nowy) horreur (fr.) - okropność, zgroza Human Jean Georges
(1780_#1842) - francuski polityk, przemysłowiec i finansista z okresu
Restauracji, później monarchii króla Ludwika Filipa, wieloletni minister
finansów Humboldt Wilhelm (1767_#1835) - niemiecki filozof i humanista, twórca
systemu lingwistyczno_filozoficznego, lub Alexander Humboldt (1769_#1859), brat
poprzedniego, podróżnik, geograf i przyrodnik humory - tu: płynne składniki
organizmu ludzkiego, których obecność i ilość miała, wg przestarzałych mniemań,
powodować dobre lub złe samopoczucie Il est des notres (fr.) - Pochodzi z
naszego kręgu (dosł.: jest z naszych) Il est diablement bontonn~e! (fr.) - On
jest diablo dobrze wychowany (bonto~nn~e - wyraz sztuczny od: bon ton, zasady
towarzyskie) in quo nati sumus (łac.) - gdzieśmy się urodzili indygatorka
właśc.: indagatorka (łac.) - tu: osoba wścibska, zarzucająca pytaniami
(indagator - sędzia śledczy) Ipse dixisti (łac.) - Sam powiedziałeś ipsissima
verba (łac.) - własne (jego) słowa Ist richtig, właśc.: Es ist richtig (niem.) -
Słusznie, racja izba parów - Izba Lordów w Anglii Jawohl (niem.) - Tak jest jej
Bohu! (ukr.) - na Boga! je ne suis pas b~eguille (właśc.: b~egeule - fr.) - nie
jestem skromnisią Kapica Milewski Ignacy (1740_#1817) - heraldyk. Jego notaty
wydał Z. Gloger jako "Herbarz" (...) Klara Wieck - utalentowana pianistka
niemiecka doby romantycznej, córka znanego pianisty Friedricha Wiecka i żona
kompozytora Roberta Schumanna konfesata (łac.) - wyznanie, wyspowiadanie się
konsyderacje (łac.) - poważanie, szacunek, względy krople laurowe - niegdyś
używany środek przeciw podrażnieniu nerwowemu (produkt z liści laurowiśni lub z
gorzkich migdałów) lagry (niem.) - osad w winie na dnie flaszki lub beczki
laudanum (łac.) - środek uspokajający, przeciwbólowy z opium Lessing Karl
Friedrich (1808_#1880) - niemiecki malarz, autor obrazów o treści historycznej
oraz pejzaży romantycznych, później realistycznych Madonna Rafaela - Nie
wiadomo, o który spośród kilku wersji "Madonny" włoskiego malarza i architekta
renesansu, Rafaela Santi (1483_#1520), chodzi (Madonna Sykstyńska, Madonna della
Sedia, Madonna del Granduca? itd.). We wszystkich podobiznach "Madonny" Rafael
starał się o stworzenie idealnego typu postaci kobiecej Mais c'est ~a en perdre
la t~ete! (fr.) - Ależ od tego można stracić głowę! Mais c.est ~a en perdre la
t~ete! (fr.) - Ależ od tego można stracić głowę! Mais c'est du dernier ridicule
(fr.) - Ależ to ostateczna śmieszność Mais je suis de bonne composition (fr.) -
Lecz ze mną łatwo dojść do ładu malimończyk, marymontczyk - panicz delikacik (z
marymonckiej mąki) marchande de modes (fr.) - modniarka marchand tailleur (fr.)
- krawiec prowadzący dom mody maturitatis (łac.) - egzaminu dojrzałości mauvais
exemple (fr.) - zły przykład memento mori (łac.) - tu: zmora przypominająca o
śmierci (dosł._ "pamiętaj o śmierci!") nati, possesionati, właśc.: nati et
possesionati (łac.) - urodzeni (szlachta) i posiadający dobra ziemskie
naturaliści - badacze natury, przyrodnicy Ni vu, ni connu (fr.) - Ktoś nie
znany, nie widziany "Norma" - opera Vincenzo Belliniego (1801_#1835), włoskiego
kompozytora, który wprowadził do opery tzw. belcanto, czyli liryzm i śpiewność
melodii w ariach noveletty (wł.) - miniatury fortepianowe. Tytuł został
wprowadzony po raz pierwszy jako programowy przez Roberta Schumanna (1810_#1856)
odstawny (major) - dymisjonowany, emerytowany officieusement (fr.) - półurzędowo
okseft (niem.) - miara wina, ok. 200_#240 l; beczka zawierająca powyższą miarę
on ne s'y reconnait plus! (fr.) - nie sposób się połapać, nie można się poznać
pardon, excusez (fr.) - przepraszam, proszę wybaczyć pensum (łac.) - zadanie do
odrobienia piqu~e au jeu (fr.) - podniecony grą poudre de ris (fr.) - puder
ryżowy pour ~etre persuad~e, que vous ~etes un galanthomme (fr.) - by być
przekonanym, że pan jest człowiekiem honorowym pour faire acte de pr~esence
(fr.) - dla sprezentowania się, dla przedstawienia się predykat (łac.) -
przydomek; tu: nosiciel nazwy zawodu primitive (fr.) - prymitywna proprio motu
(łac.) - z własnego popędu prozopopeja (gr.) - ożywienie Que voulez_vous? (fr.)
- Czegóż pan chce? quem devoret (łac.) - fragment sentencji z Pisma Św.
rozpowszechniony jako zwrot przysłowiowy; tamquam leo rugiens circuit, quaerens
quem devoret - jak lew ryczący obiega szukając, kogo by pożarł Qui si lavora
(wł.) - Tu się pracuje Quod erat demonstrandum (łac.) - Co zostało udowodnione
resurs (fr.) - środek, sposób ruolzowa (łyżka) - posrebrzana lub pozłacana.
Pojęcie pochodzi od nazwiska francuskiego chemika Ruolza (1808_#1887), który
pierwszy wpadł na pomysł posrebrzania albo pozłacania metalu za pomocą
elektrolizy S'geht nicht (niem.) - zob.: so geht's (...) itd. S'richtig, skróc.:
Es ist richtig (niem.) - Słusznie, racja sapienti sat (łac.) - mądrej głowie
dość po słowie (dosł.: mądremu dość) Sicuro! (wł.) - Z pewnością si fabula vera
(łac.) - jeżeli opowieść jest prawdziwa signor (wł.) - pan simplex servus Dei
(łac.) - prosty sługa Boży so geht's nicht (niem.) - tak nie uchodzi, tak się
nie robi so hervorragendes (niem.) - tak wybitnego, znakomitego solide (fr.) -
solidna souffre_douleur (fr.) - popychadło "Spenerowska Gazeta" - tzw.
"Spenersche Zeitung", berlińska gazeta, założona w r. 1740, wychodząca pod tą
nazwą do r. 1874. Zawierała również informacje z zakresu literatury, nauki i
życia obyczajowego Berlina suchoty - tu: suszenie, post o chlebie i wodzie sur
la selette (fr.) - trawestacja francuskiego powiedzenia: tenir quelqu'un sur la
sellette - wyciągnąć kogoś na słówka; tutaj: poddać próbie cierpliwości sztrof
(niem.) - kara szwalbka (niem. Schwalbe) - jaskółka talmi, inaczej: talmigold
lub: talmi złoto - stop miedzi, cynku, cyny i żelaza, pozłacany, imitujący
autentyczną biżuterię terra incognita (łac.) - ziemia nieznana Thackeray William
Makepeace (1811_#1863) - pisarz angielski, autor opowiadań i powieści
obyczajowych o charakterze satyrycznym, odzwierciedlających stosunki w
społeczeństwie angielskim po wojnach napoleońskich i w dobie wiktoriańskiej
times is a money (ang.) - czas to pieniądz transito (wł.) - bez zatrzymywania
się (podróż przez inny kraj bez zatrzymywania się dla formalności paszportowych
lub innych) tr~es comme il faut (fr.) - bardzo wytworny, bardzo na miejscu, jak
należy tr~es nobles dames (fr.) - bardzo arystokratyczne panie turf (ang.) - tor
wyścigowy w zawodach jeździeckich (aluzja do zysków i wygranych w zakładach) un
des notres (fr.) - ktoś z naszego kręgu un homme de loisir (fr.) - człowieka
wolnego, niezależnego Va bene (wł.) - Dobrze, zgoda Varnhagen (1785_#1858) -
niemiecki polityk i dyplomata, literat i humanista zaprzyjaźniony z A.
Humboldtem; od r. 1824 mieszkający stale w Berlinie; jest autorem biografii
sławnych ludzi, rozpraw historycznoliterackich i opracowań poetów romantycznych
villa dei Fiori (wł.) - dosł.: "Willa Kwietna" v~oslauer - pośledni gatunek
dawnego wina austriackiego Wenus z Milo - posąg Afrodyty nieznanego rzeźbiarza z
ok. 100 r. p.n.e. znaleziony w r. 1820 na wyspie Milos i przwieziony do Luwru
wolant (fr.) - gra w piłkę z przytwierdzonymi do niej piórkami. Piłkę podrzucało
się rakietą zachciałeś (_aś) (stpol.) - a jakże! a jużci! zasłużbowy (major) -
pozasłużbowy, emerytowany, dymisjonowany Część I W roku 1866, właśnie w chwili,
gdy wojna między Austrią a Prusami wybuchnąć miała, rozpoczynał się niemal sezon
u wód galicyjskich pod Tatrami, a gospodarze domów, właściciele hotelów,
wszyscy, co nawykli rachować na przybycie gości z różnych stron świata, trwożyli
się niezmiernie, przewidując, że im ten nieszczęśliwy skład okoliczności szyki
pomięsza, nikt czasu wojny i ofiar, jakie ona za sobą prowadzi, nie ma wielkiej
ochoty ruszać się z domu, często też możności braknie. Przecięte drogi,
utrudnione komunikacje przyczyniają się też do przytrzymania każdego we własnym
kącie. Lecz że choroba nie folguje, a rozkazy lekarza są wyrokami śmierci lub
życia - suną się i ciągną do wód ci, co muszą. Tacy znowu goście, dogodni dla
apteki, lekarzy a nawet i hotelów, najmniej z sobą przynoszą materiałów do życia
społecznego i zabawy. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli chory jest już tak
chorym, że się bez opieki obejść nie może, naówczas podejmują się jej zwykle
najmłodsi, najsilniejsi zarazem, służąc biednym ciociom, wujaszkom, dziaduniom
lub babciom i o sobie nie zapominając. Wiadomo powszechnie, że młodość ma swe
prawa, których nawet częstokroć nadużywa. W tym roku może i strach wojny chorób
napędził, dosyć, że mimo smętnych przeczuć gospodarza domu "Pod Różą", które
podzielał właściciel "Hotelu Warszawskiego" i inni różnych dworków posiadacze,
"Pod Trębaczem", "Trzema Sosnami", "Dwoma Czyżykami", "Czterema Grzybami" itp.,
w porze właściwej, gdy już miały grzmieć działa i wojska się przesuwały koło
Ołomuńca, goście poczęli sunąć się zewsząd do Krynicy, domy się powoli
wypełniały i nie było wcale tak pusto, jak by się lękać i spodziewać z owych
groźnych koniunktur należało. W ten cichy zakąt, do którego wojna z pewnością
się docisnąć nie mogła, gdzie każdy czuł się bezpiecznym, do którego tak złe
prowadzą drogi, że nimi działa ani piechota bez szwanku by się dostać nie
potrafiły, chociaż Galicjanie, nawykli do nich, cało jakoś przejeżdżają, zsuwali
się z wolna ludzie chorzy, przestraszeni, odpoczynku i ciszy potrzebujący,
wreszcie ci, co nie wiedzieli, co z sobą począć, nie mając otwartego Ems,
Wiesbaden, Homburg. Przybywali tu i tacy, którzy w szczęśliwszych czasach
powędrowaliby byli potrzebnego im żelaza rozpuszczonego w wodzie szukać dalej,
przyprawnego po niemiecku, ale że tam właśnie kulami świstano - woleli pić
domową wodę z bezpieczeństwem, że się przy niej z innym żelazem, nie przepisanym
przez lekarza, nie spotkają. Krynica, Żegiestów, Iwonicz, Szczawnica, mimo tych
piekielnych dróg do nich wiodących, na których łatwo karku nakręcić, otwierały
gościnne podwoje coraz nowym przybyszom, witanym z niekłamaną radością.
Towarzystwo było nieco zmięszane - ale u wód wiele się nie wymaga, o tym nawet
Anglicy są przekonani. Kontyngensu, jak zwykle, dostarczyła Galicja, sąsiednie
Królestwo, a z Prus, co się na wprost dostać nie mogło, koniecznie postanowiwszy
przywędrować, jechało na Warszawę. Nie wiem, o ile chorym ówczesne wypadki przy
piciu wody szkodziły lub pomagały - zdrowi mieli tę pociechę, że każdej poczty
oczekiwali z ciekawością niezmierną, z niecierpliwością gorączkową, a w chwilach
wolnych od gazet puszczali wodze domysłom, co z tego na świecie wypaść było
powinno i jak się to skończyć miało. Zdania były wielce podzielone, ale kto
sobie rok ten przypomina, przypomni też, że nikt nie odgadł końca. Już spora
kupka gości w dnie pogodne przechadzała się po deptaku co rana, przysłuchując
się popisom muzyki, której repertuar zmieniał się o tyle, o ile speiscettel "Pod
Różą", nie psując uszów zbytnią rozmaitością; już grono poważne przyzwoitych
osób napawało się zapachem rezedy, obficie zasianej w ogródku przy źródle, gdy
jednego dnia zjawił się tu homo novus, który powszechną pań i mężczyzn zwrócił
uwagę. Był to młodzieniec słusznego wzrostu, bardzo pięknych rysów twarzy,
fizjognomii szlachetnej, postawy nader szykownej - mogący mieć lat dwadzieścia i
kilka, pod trzydzieści - ubrany z jak największym smakiem i w ogóle zdradzający
powierzchownością swą, obliczem, ruchami człowieka z tej sfery towarzyskiej,
która do high life europejskiej należy. Nikt ani na chwilę nie wątpił,
zobaczywszy go, że to jest potomek Potockich lub Zamojskich, lub jednej z tych
historycznych rodzin starych, które dotąd dawnej zamożności nie straciwszy, na
stopniu rodowi właściwym utrzymać się przez nią potrafiły. Ludzie pewnego oka, z
małych oznak umiejący się domyśleć wszystkiego, naturaliści salonowi, co z
pierścionka odbudowują mastodonta wielkiego świata, zaręczali od razu i gotowi
byli się zakładać nawet grubo, iż przybyły musiał być co najmniej hrabią P.,
hrabią Z., jeśli nie księciem L., księciem S. itp. O nazwisko nie szło, ale o
rodzaj i gatunek, do którego zaliczyć się miał ów zjawiający się młodzian,
piękny, dystyngowany, tr~es comme il faut. Wprawdzie, jak trudno dziś łyżkę
srebrną rozpoznać od christoflowej i ruolzowej, tak niełatwo fabrykaty tego
rodzaju odróżnić od prawdziwych owoców czasu i drzew genealogicznych, ale
naturaliści salonowi nawet w braku cech i oznak mają cudowny, a nigdy nie mylący
instynkt - poczucie rodu. Jest to u nich gratia status. Wszyscy zaręczali, że to
był pan najczystszej wody. Najzuchwalsi ważyli się nawet i nie narzucać wynikłe
z kombinacji ruchów różnych znakomitości, najzręczniejszy wszakże poszedł
naprzód do biura, w którym się zwykli zapisywać podróżni, i tam cichaczem się
coś myślał dowiedzieć. - Podróżny - mówił sobie - nie mógł dawniej przybyć jak
wczoraj, wczorajsi zaś już musieli być zameldowani miejscowemu zarządowi. - W
książce znalazł, ciekawy, Chaję Ajzyk, kupcowę z Brodów, z Chaną Gurgich,
siostrzenicą, i Aronem Pekfiszem (oczywiście Pekfiszem nieznajomy być nie mógł),
następnie radcę Fryderyka Gottlieba M~ullera (nie wyglądał na urzędnika wcale),
hrabinę Elizę Maulhorn z baronów Przerętskich z kuzynką Adelą Ernestyną
Federzeug - w ostatku pana Gabriela Pilawskiego, obywatela z Warszawy.
Oczywiście i tym Pilawskim, obywatelem z Warszawy, na żaden żywy sposób nie mógł
być arystokratyczny ów młodzian, chociaż z Warszawy, bo nazwa pana Gabriela
Pilawskiego zdradzała bruk miejski i pochodzenie plebejuszowskie, w najlepszym
razie mógł to być ledwie drobny szlachetka, ten zaś pan musiał należeć do
najlepszego świata. Mówiło za nim wszystko a wszystko, aż do skromności
angielskiej w ubiorze i cudownego kroju jego niezaprzeczenie londyńskiego
bonjourka. Ciekawi, przechodząc mimo, rozpoznali, iż tkanina, z której był
zbudowany, z Br~unn w Morawii pochodzić nie mogła. Laseczka też, którą nosił w
ręku, laseczka pełna szyku, niepodobna, by pochodzić miała z innego jak
najpierwsze magazyny w Europie, a nie używałby jej z takim smakiem, tylko człek
urodzony, by czuć i oceniać piękno we wszystkim - nie wyjmując ani trzewika, ani
czapki. Ludziom pospolitym trafi się mieć coś jednego niczego, umiejący się
szanować posiada tylko wytworne rzeczy. Pudełeczko do zapałek u niego jest
artystycznie wykończone, niewidzialne sprzączki są patentowanymi wyrobami, kto
się szanuje, jest w tym nieubłaganie ścisłym. Takim się właśnie wydawał ów
nieznajomy. Zobaczywszy spis przybyłych, bystry ów badacz tajemnic krynickich,
który wziął na siebie dośledzić przybylca i - przekonany, że nieznajomy gość
jeszcze zameldowanym nie był - poszedł, jak nazywał - dotrzeć. Dotarciem zwało
się wyśledzenie wprost mieszkania jego, po czym już reszta informacji pójść
miała jak z płatka. Lecz spikają się czasem okoliczności nieprzyjazne na ludzi
zbyt ciekawych. Młodzieniec właśnie, wypiwszy ostatnią szklankę wody, założył
ręce w tył z ową laseczką i poszedł sobie w góry! Gdzieś jakby do posągu N.
Panny albo nawet jeszcze dalej. Badaczowi drapanie się tak wysoko za
nieznajomym, na czczo, po to tylko, ażeby może znowu zdrapywać się nazad, i to
na próżno, bo mogła mu przyjść fantazja spaceru samego, wydało się zupełnie
niepraktycznym. Wstrzymał zapęd, usiadł na ławce u zdroju i tu postanowił czekać
powrotu. Nie doczekał się go wcale jednak tego dnia, znać wędrowiec inną sobie
jakąś obrał drogę. Ciekawiec wrócił zawiedziony i kwaśny "Pod Trębacza". Takie
niepowodzenie zwykło wszakże tylko dodawać ochoty i odwagi dla przezwyciężenia
spikującego się losu. Nazajutrz prószył deszczyk, ale wytrwały badacz pod
parasolem po śliskich drożynach odbywał zawczasu straż pilną, oczekując na
nieochybne ukazanie się nieznajomego. Deszcz nawet był na ten raz
sprzymierzeńcem dobrym, gdyż zabezpieczał od nowej w góry wycieczki. Z dala
ujrzał go już przybywającego, a z kierunku domyślił się, iż nie mógł gdzie
indziej stać, tylko "Pod Różą", w tej bowiem stronie nie było żadnego innego
większego hotelu, a jużciż człowiek tak dystyngowanej powierzchowności nie mógł
stać w lada dziurze. To nie ulegało już wątpliwości, i parasol skierował się do
hotelu. W hotelu stosunki przyjazne, znajomość jeszcze krakowska z samym
naczelnikiem instytucji ułatwić miały dośledzenie prawdy. Gospodarz, pilnując,
aby goście byli czasu kawy, po wodzie, usłużeni w porę, kręcił się już we fraku
u wnijścia. - Dzień dobry panu! - rzekł badacz zbliżając się. - A! dzień dobry!!
- A cóż, a cóż? gości, chwała Bogu, u pana dosyć? - No, tak! są, są... tak!
goście, ale jacy goście... - zżymnął ramionami gospodarz. - A jakichże byś pan
sobie życzył? - Rok okropny, bankructwo gotowe! - mówił żywo właściciel "Róży",
ruszając ramionami. - Co to za goście! - Wszakże mieszkania pustkami nie stoją?
- Ha!! co o tym mówić! - zżymnął się gospodarz i potarł rękami głowę. -
Przepraszam... ale właśnie chciałem spytać... o jednego z pańskich gości...
tego... młodego... przystojnego... arystokratycznego... z laseczką... - W
tużurku tabaczkowym? tak, z laseczką. Kapelusz panama... a! to mi tu o niego
spokoju nie dają - odparł gospodarz - nawet hrabina lokaja przysyłała. - Właśnie
o niegom chciał spytać! Właściciel "Róży" z przyległościami ruszył ramionami,
uśmiechnął się. - Cóż tak wielkiego? Co tak osobliwego? - zawołał. Uderzył się w
czoło. - Ach, jakże bo się nazywa? jak się nazywa? - okręcił się. - A! wiem, pan
Gabriel Pilawski, obywatel z Warszawy. - No, ale obywatel a obywatel - dodał
badacz - pan najlepiej wiesz, że kogo to teraz obywatelem nie nazywają...
obywatel ziemski? obywatel miejski? - A! już co do gatunku obywatelstwa, to nic
nie wiem - szybko dodał gospodarz - nie wiem. - Gabriel Pilawski! - powtórzył
ciekawy - to nie może być! - Jak to nie może być - ofuknął gorąco gospodarz -
jak nie może, kiedy jest. Ja panu powiadam, Gabriel Pilawski, obywatel z
Warszawy. - I przyjechał sam? ze służącym? jak? - E, sam jeden, sam jeden. -
Gabriel Pilawski, Pilawski! - powtórzył skłopotany badacz. - Kapelusz panama,
laseczka i tużurek tabaczkowy... Gabriel Pilawski. - Mówię panu, mogę książkę
meldunkową pokazać. - U zegarka żadnych dewizek, tylko jeden wielki pierścień z
turkusem. - Ten sam, pierścień z turkosem, turkos ogromny, kosztowny...
obserwowałem - rzekł gospodarz. - Ja sam się na tym znam. - I Gabriel Pilawski
czy Piławski? - spytał, jakby nagle oświecony myślą szczęśliwą, badacz.
Gospodarz trochę zniecierpliwiony pobiegł po książkę, przyniósł ją i włożywszy
na nos szkiełka, wspólnie z ciekawym począł się podpisowi przypatrywać. Oba
spuścili głowy nad książkę, sylabizowali, milczeli. Rzeczywiście była
wątpliwość. Głoska "l" skutkiem zamaszystego pociągu pióra tak była zawiązana,
iż mógł ją kto chciał wziąć za "l" lub za "ł". Zależało czytanie od
usposobienia. Gospodarz czytał jako simplex servus Dei - Pilawski, ciekawiec,
mrucząc pod nosem, bo nie chciał się wydać z pomysłem, mówił: Piławski. Rzecz
była na pozór mała, ale dla badacza nadzwyczajnej doniosłości i ogromnego
znaczenia. Uśmiechnął się ironicznie w milczeniu, książkę oddał, ukłonił i z
wielką powagą miał odchodzić, gdy go tknęło, iż się o inne okoliczności
towarzyszące, pomocniczo objaśniające, nie zapytał. Mądry wszakże, domyślny, a
grzeczny właściciel "Róży", wyczytawszy z oczów milczącego badacza ciekawość,
dodał po cichu w poufny sposób: - Jaki obywatel ziemski, proszę pana, czy też
miejski, tego nie wiem, a czego nie wiem, tego nie mogę powiedzieć, ale coś
porządnego, słowo honoru, coś porządnego! Powiadam panu, bywają u mnie różne
familie i ludzie, nie chwaląc się, najznakomitsi... raz nawet był hr.
Gołuchowski!... no, ale takiego tłomoka jeszczem u nikogo nie widział. Angielski
czy też już nie wiem jaki, skóra jak na pugilaresie, okuta brązem, elegancki co
się zowie, śliczny. Drugi mniejszy, podobny, tylko kalibrem różny, torba także
garniturowa. A co ponadobywał różności i ponarozstawiał szczotek i mydeł,
flaszek, ingrediencji, to się służąca wydziwić nie mogła... królewska toaleta. -
No, a z herbami? - zapytał badacz. - Przyznam się panu, że o to nie pytałem i
nie obserwowałem - dodał gospodarz - a tylko elegancja co się zowie. Na
kołnierzu od surduta, gdy Franek wytrzepywał, sam czytałem "London", na butach,
to mi Franek mówił, "London", wszędzie "London" i wszystko paradne. - A książki
ma? - spytał inkwizytor. - Pół stolika zawalonego - dodał gospodarz - wszystko
francuskie i coś tam polskich. - Ale bez służącego? - szepnął kręcąc głową
badacz. - Hm, ściśle biorąc - rzekł gospodarz - po cóż do Krynicy służący?
Franek może i księciu usłużyć. - Hrabiemu Gołuchowskiemu buty czyścił. Nie
dosłyszał tego argumentowania nasz ciekawiec, bo się skłonił i zatopiony w
myślach odchodził powtarzając: - Piławski, Pilawski, hm, oczywista rzecz, iż to
jest pseudonim, dla zachowania incognito, od herbu Pilawa. Toć jasne! to jasne!
Chciałoby się uniknąć natrętów, ciekawych, znajomości!... to jasne...
Piławski... Pilawa! Uśmiechnął się do siebie i zatarł ręce szczęśliwy, iż trafił
na wywód ten, który mu się wydawał nadzwyczaj trafnym. - Nie jest to rzeczą
przyjemną - ciągnął dalej - być napastowanym, okrążanym, wyzyskiwanym. Ci
protekcji, inni pieniędzy, drudzy szukają znajomości, aby się przechwalać. To
rzecz zrozumiała... Piławski... Pilawa.... jak na dłoni. Jestem w domu, ale
sza!! Uszczęśliwiony domysłem, w którego trafność uwierzył najmocniej, badacz
poszedł na deptak pod parasolem, postanawiając milczeć, dopóki by na poparcie
idei swojej nie znalazł silniejszych jeszcze argumentów. Tu czas jest zapoznać
się - nie z wielkim nieznajomym, ale z badaczem tyle trafności mającym i
dowcipu. Badacz nasz w pospolitym życiu zwany był panem Karolem Surwińskim. Był
on mieszkańcem Krakowa i teraz już właścicielem kamienicy, na której srogie
opodatkowanie zwykł się był uskarżać przy każdej rozmowie. Zasiedziały w mieście
i nie ruszający się, chyba do Krynicy z rozkazu doktora Dietla, pan Karol niegdy
wiele świata zwiedził, wiele przebył i przebolał. Z przeszłego czynnego życia
pozostała mu potrzeba ruchu, pieniędzy, stosunków, ludzi i wiadomości złego i
dobrego. Czytywać nie mógł, bo nie nawykł do tego nudziarstwa i słabe miał oczy
- czerpał więc zabawę i naukę z żywego świata. Filozofował, obserwował; nade
wszystko plotki i wnikanie w strojne sprężyny cudzego żywota niezmiernie lubił.
Tym też właściwie tylko żył i zajmował się. Jeśli w swych studiach nad
społecznością i analizach charakterów natrafił na szkopuł, choćby zrazu miał się
on rozprysnąć jak woda o kamienie, nie mijał go, i owszem, silił się skruszyć
zawadę - i zawsze prawie z czasem, z cierpliwością dochodził do ziszczeń swego
celu. Nie było dla pana Karola Surwińskiego nic tajnym na krakowskim bruku, nie
ostało się też długo tam, gdzie przeniósł chwilowo działalność swoją. - Gdybym
ja chciał pisać pamiętniki - mawiał, śmiejąc się po cichu (miał w obyczaju taki
śmieszek stłumiony, przygłuszony, tajemniczy, z którym nie wybuchał nigdy, ale
też i obejść się bez niego nie mógł) - gdybym ja moje pamiętniki pisał!!! no,
no! dopiero byście się ciekawych dowiedzieli rzeczy!! Nieprzychylni panu
Karolowi dowodzili, że fantazja bujna, częstokroć wybujała, dosztukowywała, co
brakło do uzupełnienia wiadomości. To pewna, że łataniny znać nie było, a
powieści pana Karola tak mile się słuchały, tak były zręcznie układane, iż je
wiele prostoduchów za szczerą brało prawdę. Toteż pan Karol, stary kawaler, po
trosze wszędobylski, mile był widywany w najróżnorodniejszych towarzystwach, w
każdym z nich właściwie znaleźć się umiał, a z równym upodobaniem gościł u
profesorów, hrabiów, ławników i mieszczan. Nawykły do miasteczka, choć dziś
wyludnionego znacznie, zawsze jednak dostarczającego mu pod dostatkiem
społecznego materiału do życia - u wód miał tym więcej do czynienia, że
szczuplejszym gronkiem ludzi wyżywić się musiał. Z tego powodu był niezmiernie
czynnym, kręcił się i wyszukiwał zajęcia. Nic tu oka jego i uwagi nie uchodziło,
starał się ze wszystkiego korzystać. Tajemniczy ów przybysz dostarczył,
szczęściem, pięknego przedmiotu do studiów i bardzo był pożądaną zagadką.
Wprawdzie dotąd brakło danych, na których by oprzeć mógł i osnuć dostatniejszą
powieść, lecz mądrej głowie dość na słowie - z tego, co miał, snuć już mógł
wiele i długo. Pracowici badacze są jak pająki, przędą z siebie, gdy z czego
innego nie mogą. I mówił w duchu pan Karol: - Człowiek, który tak wygląda - mała
rzecz tłomoki, ale i one mają znaczenie - człowiek, który ubranie i obuwie każe
sobie robić w Londynie, nie może być lada obywatelem Pilawskim, bo o żadnych
Pilawskich tak okrutnie bogatych i zbytkujących u nas nie słychać. W tym tkwi
tajemnica, ja jej dojść muszę. Zatarł ręce; dzień był chłodnawy. - Niech sobie
demokracja co chce plecie - dodał - rody, rasy i krew istnieją. Po twarzy zaraz
z rysów poznać można człowieka dobrego gniazda, którego rodzina, od wieków
swobodnie oddychając, zajmowała się wydzieloną sobie przez Opatrzność
delikatniejszą robotą. To nie jest twarz, postawa, chód pana tam jakiegoś
obywatela Pilawskiego - to są rysy arystokratyczne, szlachetne - rasowe.
Deszczyk kropiący od rana jakoś około godziny dziesiątej prószyć przestał - na
deptaku chodziło, mimo pozostałej na nim wilgoci, osób coraz więcej, chodził i
pan Karol, którego dobrzy znajomi, mimo jego wieku, zwali Karolkiem - za co się
nie gniewał, odmładzało go to i pochlebiało mu. Ten i ów zaczepił
przechodzącego, ale wszyscy doświadczyli, iż nie był usposobiony do rozmowy jak
zwykle... zbywał ich krótko. Absorbowała go zagadka, uchylał się nawet od
obcowania z najlepszymi znajomymi, ażeby w ciszy i skupieniu ducha przedsięwziąć
środki właściwe ku odkopaniu tajemnicy. Nie wykończonej produkcji nie chciał
okazywać szerszym kołom. Wszyscy uważali, iż był nieswój - przypisywano to
działaniu żelaza z wapnem rozpuszczonych w wodzie krynickiej. Gaz też węglowy,
węglany czy węglisty nie ma reputacji przyczyniającego się do rozweselenia,
owszem, ma przytępiać władze wszelkie. Około pół do jedenastej, gdy już wszyscy
pijący wodę mieli czas dokończyć absorbcji i porozchodzili się do kąpieli -
słońce, łaskawsze, niż zwykle bywa w Krynicy, zaczęło się spoza obłoków, gnanych
wiatrem, pokazywać. Można było, korzystając z pięknej pory, wyjść na
przechadzkę, a że barometr dr. Zieleniewskiego znacznie się podniósł, już się
nawet zaczynały tworzyć projekta dalszych wycieczek, gdy ciekawość powszechna,
podrażniona przez pana Pila- czy Piławskiego (którego nazwisko jeszcze nie było
znanym powszechnie), na nowo rozbudzoną została powozem pocztowymi końmi
zajeżdżającym "Pod Różę", z paczkami, pakunkami, pudełkami, tłomokami i dwiema
paniami, które wysiadły, spytały o mieszkanie, a znalazłszy na pierwszym piętrze
trzy pokoje bardzo słone, po krótkiej chwili wahania zajęły je i rozkładać w
nich poczęły. Gospodarz, ażeby wiedzieć, czego się trzymać, chociaż tłomoki były
znowu wielce obiecujące (nużby, uchowaj Boże, w tytule uchybił?), wysłał zaraz
dziewczynę z książką meldunkową, piórem i atramentem. Po krótkiej chwili panna
powróciła i na karcie wyczytano: Zuzanna Domska z córką Elwirą, z Berlina.
Służąca sylabizując schodziła powoli z księgą, a gospodarz i cała kupka
ciekawych rzuciła się wnet na pastwę. Wszyscy nosy powtykali jak najbliżej
papieru i wszyscy je podnosili wkrótce z wyrazem uczucia zawodu. Powtarzano: -
Domska! Domska z Berlina! Cóż to jest "z Berlina"? To chyba z Wielkiejpolski? W
rubryce oznaczającej stan przybyłych był tylko posuwisty sztrych pióra, jakby
obrażonego natrętną indagacją, znaczący tyle, co protestacja przeciwko
nieprawemu dochodzeniu i wtrącaniu się w szczegóły tyczące społecznego
stanowiska - chorych!! Domyślano się tedy różnie. Pani Domska z córką Elwirą i
tylu pudełkami nie mogła być kim innym, tylko bogatą dziedziczką dóbr w
Wielkiejpolsce. A że mąż jej zajmował zapewne stanowisko wysokie przy dworze, że
zasiadał w izbie parów, więc i owa pani Domska jechała nie z Poznania, ale z
Berlina. Rzecz była dla ludzi myślących jasna jak słońce. Nawykli do
wyrazistości, niecierpliwili się tym lakonizmem pani Domskiej z Berlina.
Nazwisko, brzmiące ładnie, nic samo z siebie nie mówiło. Rodzina w herbarzach
była nie znana, lecz ileż podobnych zasiada teraz po izbach panów i parów i nosi
tytuły świeżo nabyte? Osoby pijące kawę na dole, a wstrzymane chwilę w pochodzie
bardzo przebaczoną ciekawością, popatrzały na znoszone tłomoki, czytały
nieznacznie polepione na pudełkach kartki i powoli się porozchodziły. Jedna
panna więcej przybyła młodzieży. Doświadczenie uczy, iż u wód kto się chce o kim
dowiedzieć, zawsze w końcu celu doścignie, byle miał trochę cierpliwości.
Wysiadające panie widział gospodarz, widział Franek lokaj, widziała panna
służąca, spotkał w korytarzu pan Paweł baron Hotkiewicz, odstawny major od
huzarów. Wszyscy się zgadzali na to, iż obie wyglądały bardzo, bardzo
przyzwoicie. Panna Elwira, mimo zaniedbanego stroju i choć po męczącej podróży,
wydała się wszystkim bardzo piękną. Matka zdawała się chorą, zmęczoną i mniej
dystynkcją odznaczała. - Była - mówił znający się na ludziach gospodarz - at,
sobie stara jejmość - panna zaś - co się zowie. - I dodawał z pewnym ręki ruchem
wielkiego znaczenia: - Grandioso, grandioso! Baron Hotkiewicz, który uchodził za
znawcę, bywał na balach dworskich i widywał arcyksiężnę, potwierdzał, iż panna
Elwira wyglądała tr~es comme il faut. Uderzało i to w charakterystyce pań, iż
pani i panna Domska z wielkim wykwintem i wedle najświeższej mody były ubrane.
Ilość pudełek zwiastowała elegantki wielkie. Burnus panny Elwiry kaszmirowy
nawet jak na drogę był zanadto wytworny, boć go oprócz postylionów nikt nie
widział. Korzystając z ciepła i słońca, parę osób poszły po śniadaniu
przechadzać się do lasku. Pan Karol Surwiński, zobaczywszy na oddalonych
ścieżkach z cygarem snującego się swojego Pilawskiego, począł manewrować z
niezmierną zręcznością tak, ażeby się z nim gdzieś z bliska spotkać, nie będąc
znowu posądzonym o natręctwo i nawijanie się, bo tego nie cierpiał. Jakoż w
istocie dzięki umiejętnym pochodom skrzyżował się, zawsze najniespodziewaniej
niby, z p. Pilawskim, ale przechodzący odwracał za każdym razem głowę, udawał,
że nie widzi, i napawał się po wodzie naturą, a do zawiązywania stosunków
najmniejszej skłonności nie okazał. Pan Karol o tyle tylko skorzystał w
strategicznych ruchach swoich, iż mógł się z bliska przypatrzeć krojowi sukien,
lasce, kapeluszowi, dewizce z turkusem i z obserwacji swych wyciągnął znowu to
najmocniejsze przekonanie, iż nieznajomy był incognito ściśle zachowującym
członkiem jakiejś znakomitej rodziny krajowej. Z tym najmocniejszym przekonaniem
powracał, nie chcąc już po raz trzeci się z nim zetknąć, gdy na skraju lasku
ujrzał idącą przeciw sobie panią Ormowskę, sławną panią Ormowskę, w towarzystwie
nieodstępnych dwóch swych wychowanic i kuzynek, panien Lusi i Musi. Kto nie miał
szczęścia znać osobiście pani Ormowskiej, którą znali od lat trzydziestu wszyscy
około Lwowa, w obu Królestwach Galicji i Lodomerii i Wielkim Księstwie
Krakowskim, temu nadzwyczaj trudno będzie skreślić wizerunek wierny tej zacnej
damy, która niegdyś była najpiękniejszą między pięknymi, a dziś jeszcze należała
do najprzyjemniejszych niewiast dwóch Królestw i Wielkiego Księstwa. Pani
Ormowska de domo..., ale to już tam przypomnieć trudno, bo nazwisko rodowe było
niezbyt wdzięczne, poślubioną została bardzo młodo hrabiemu P., z którym żyła
lat z dziesiątek; owdowiawszy, poświęciła się wychowaniu syna jedynaka, a dla
ułatwienia tego zadania i znalezienia mu opiekuna, a sobie pomocnika, wyszła
powtórnie za mąż za niejakiego pana Ormowskiego, człowieka bardzo majętnego,
lecz posądzanego, iż handlem sobie zdobył fortunę. Po Ormowskim, owdowiawszy raz
jeszcze i wziąwszy spadek bardzo znaczny, bo jej większą część majątku swego
zapisał, nie próbowała już wchodzić w nowe związki małżeńskie, synowi oddała
dobra hrabiowskie, sama zaś w dostatkach i swobodzie trawiła resztki żywota,
wychowując i wydając za mąż, dla rozerwania się, różne z kolei dalekie kuzynki i
powinowate. Jedynym warunkiem, niezbędnym prawie, przyjęcia w opiekę ubogich
panienek było, iż musiały być ładne, miłe, roztropne i łagodne. Brzydkich znosić
przy sobie nie mogła, równie kobiet, jak mężczyzn, a złośliwych mniej jeszcze.
Dobrego serca, wesołego umysłu, wielce wyrozumiała i pobłażająca dla drugich,
pani Ormowska, którą przez grzeczność nazywano baronową, nie miała już innego
celu w życiu nad wesołe spędzanie lat pozostałych. Otaczała się więc tym, co jej
robiło przyjemność, a że dobroczynność daje spokój i szczęście, czyniła, jak
mogła najlepiej, ludziom, aby oni jej nie nudzili, nie przeciwili się i nie
przeszkadzali być szczęśliwą. Musi i Lusi, a w ogóle wszystkim z kolei po sobie
następującym kuzynkom, ani smutnymi, ani nudnymi, ani złośliwymi nie dozwalała
być pani Ormowska. Dziewczęta umiały z tego doskonale korzystać, bo gdy która
czego zażądała, robiła kwaśną minkę tylko i najdalej w dwadzieścia cztery godzin
pocieszoną została tym, czego pragnęła. Umiano to usposobienie wyzyskiwać.
Kobiecina wyglądała ze swą pomarszczoną, rysów jeszcze wdzięcznych, mimo
zmarszczek i starości, twarzyczką, z oczkami uśmiechniętymi i ustami uśmiechać
się usiłującymi - wcale przyjemnie. Zawadzała jej tylko zbyteczna otyłość.
Chodziła też podpierając się zawsze parasolikiem, który w istocie był
zamaskowaną laską, a nawet wcale grubym kijem, ale w jedwabnej sukience poznać
go było trudno, co za jeden. Dbała o powierzchowność swoją i kuzynek niezmiernie
pani Ormowska, choć sama się z tego śmiała, że ją jeszcze o spóźnioną zalotność
gotów kto był posądzić. W istocie zaś o tyle zalotną była, że chciała się
podobać z charakteru, wykształcenia, a mówiąc prawdę, i ze śladów wdzięcznej,
dawniej niezapomnianej tryumfatorskiej piękności. Lubiła bardzo nie być samą, a
właśnie się trafiło, że dwór jej jakoś się rozpierzchnął i szła tylko z Lusią i
Musią, co się równało dla niej, jakby nie miała nikogo, obie bowiem panienki,
jako domowe, były chlebem powszednim. Zobaczywszy z daleka przez lornetkę p.
Karola, który szedł jakoś w przekątnym kierunku, staruszka poczęła nań wołać,
machając chustką, a że Musia i Lusia także, śmiejąc się do rozpuku,
rozkrzyczały, hukając nań i dając znaki jak okręt przy rozbiciu, aby p.
Surwiński na ratunek przybywał, rad nierad przybiegł stary kawaler sądząc, że w
istocie wezwano go przeciw żmii lub wężowi na wojnę. Pani Ormowska umiała ocenić
przymioty pana Karola, chociaż wiele do zarzucenia mu też znajdowała, naprzód,
że miewał niezbyt świeże chustki od nosa i czasem przypylone kołnierzyki od
koszuli, po wtóre, iż bywał złośliwy i siał niepotrzebne plotki. Ale bawił ją
też anegdotkami i opowiadaniami. Surwiński nie zbliżał się zbytecznie do pani
Ormowskiej, gdyż jako stary kawaler miał w podejrzeniu wszystkich, że go chcieli
żenić, a znając upodobania w kojarzeniu sakramentalnych węzłów staruszki, bał
się Musi i Lusi. - Bo to - mawiał sam do siebie - człek się, nie wiedząc sam
jak, zaplątać jeszcze może, a potem kłopot i gniewy, i niepotrzebna gadanina. -
Ale chodźże, chodź - wołała tupiąc nóżkami i stukając o ziemię parasolikiem pani
Ormowska. - Chodź. A obie dziewczęta śmiejąc się wtórowały: - Prędzej, prędzej!
Chodźże pan. Surwiński był przekonany, iż być musi jakaś bardzo nagła potrzeba,
przybiegł, aż się zadychał; stanął, ocierając pot z czoła. - Czymże służyć mam?
- Ot, masz! czym służyć? - rozśmiała się staruszka - nic innego, tylko sama
jestem, nudzę się, a wasz obowiązek, panowie moi, bawić mnie teraz. Niegdyś to
ja was bawiłam, teraz wy musicie starą. - Ale to pan niegrzeczny - dodała Lusia,
białe pokazując ząbki - widzi pan same jedne, zbłąkane na bezdrożach niewiasty,
bez opieki, bez męskiego ramienia, i nie domyśla się, iż należy stanąć na
straży, spełnić najświętszy obowiązek. Lusia była wielce żartobliwą. - Niechże
pan babuni - (wszystkie kuzynki zwały panią Ormowską babunią) - poda rękę -
dodała Maria. - A tak, daj mi asindziej rękę - mówiła stara, ruszając się z
ciężkością z miejsca. - Chodźmy, doktor Zieleniewski każe chodzić... a pan? -
Tak, tak, i ja muszę chodzić - rzekł pan Karol. - Przepraszam pana - przerwała
Lusia - pan nie chodzisz, pan biegasz, a tego przy wodach zakazują! - I skądże
pan tak leciał na skrzydłach zefira? - spytała Musia. Pani Ormowska z zefira
śmiać się zaczęła. - Jak to skąd? - podchwycił Karol - ja przechadzałem się...
szukałem tylko suchych ścieżek. - Co tam, co tam! Gdzieś był, toś był - rzekła
Ormowska - ale mów, co słychać, bo ty to wszystko wiesz. Surwiński się
uśmiechnął, pochlebiał mu ten wymiar sprawiedliwości, czuł się tej pochwały
godnym. - Żebym miał wszystko wiedzieć - ozwał się skromnie - tego nie powiem,
lecz czasem uda mi się więcej niż drudzy spenetrować - to mi wszyscy przyznają.
- I co spenetrowałeś? - zapytała baronowa. - W Krynicy bo domy przezroczyste i
tak dalece nie ma nic do penetrowania - westchnął pan Karol. - Czy pani baronowa
już widziała naszego wielkiego nieznajomego? - Kto? co? kogo? - spytały razem
trzy głosy. - Przecież tego pana "Spod Róży", w eleganckim londyńskim bonżurku,
w kapeluszu panama. - Któż to taki? - przerwała Ormowska - dziewczęta mi mówiły
już coś o nim, ja z daleka źle widzę, a koło nas nie przechodził. - Przystojny
mężczyzna, bardzo przystojny - odezwała się Musia - bardzo przyzwoity, ładnie
ubrany... - Nikt nie wie, kto to taki - dodała Lusia. Karol się uśmiechnął. -
Chociaż niezupełnie - rzekł - mogę w tym względzie zaspokoić ciekawość pań. Stoi
"Pod Różą", ale... ale z książki meldunkowej, w której się wszyscy zapisują,
niewiele się dowiedzieć można o nim. Pan Gabriel Piławski, obywatel z
Warszawy... i po wszystkim... więcej nie napisał. Wszakże trzeba nie mieć oczu,
pani baronowo dobrodziejko, ażeby nie dostrzec, iż to jest ktoś inny! To,
przysięgam państwu, członek jakiejś bardzo znakomitej familii, rysy
arystokratyczne, krew znać w nich, przy tym postawa, ruch, mina! - A po cóż by
się taił z nazwiskiem? - spytała Ormowska. - Po co? Naprzód, że takiemu panu
zawsze wygodniej być incognito, po wtóre, iż kto wie, ma osobiste zapewne jakieś
pobudki do tego? - Ale skądże wnosisz znowu? - spytała zaciekawiona staruszka -
bo jeśli z nosa i brody, to ci powiem, że się grubo omylić możesz. Jam stara, ja
ci co innego powiem. Śmieją się z tego demokraci i drwinkują, a to rzetelna
prawda, iż tylko po rękach można poznać człowieka dobrze urodzonego. Widzisz,
asindziej, gdy trzy, cztery, pięć pokoleń nic rękami nie robiło, zdrobniały one
i wydelikaciły się, to naturalna. W drugim pokoleniu u dorobkiewiczów jeszcze
łapy. Twarz będzie czasem piękna, arystokratyczna, rysy już się wygładzą, a ręce
zostają długo na pamiątkę tym rodom, które nimi na życie pracowały. Widziałżeś
asindziej ręce? - Ręce? Nie - odparł Karol - widziałem tylko bardzo eleganckie i
pozapinane szczelnie rękawiczki. Panny się zaczęły śmiać. - Przekonacie się,
panie - dodał pewien siebie pan Karol - iż ten człowiek okaże się wcale kim
innym, nie jakimś panem Piławskim. Naprzód żadnej familii szlacheckiej
Piławskich nie ma. - A dlaczegóż ma być koniecznie szlachcicem? - rozśmiała się
Lusia. - Mów pan. - Dlatego, że ma fizys szlachecką! - odparł Karol triumfująco
- to są rysy nieplebejuszowskie. - I pan wszystkie domysły opierasz na tym? -
podchwyciła śmiejąc się staruszka. - Niezupełnie - tajemniczo dodał Surwiński. -
Gospodarz hotelu opowiadał mi dziwy o nader kosztownych przyborach podróżnych
tego gościa. Mają być jakieś nie widziane, nie praktykowane tłomoki. Służba
wydziwić się nie może, iż odzienie wszystkie z firmami londyńskimi. Lusia
zaczęła się śmiać, a Musia, która zawsze szła za nią w ślad, jeszcze głośniej;
rozśmiała się i staruszka. Pan Karol nieco był tą płochością obrażony. -
Śmiejcie się, panie, ja przy swoim stoję - dodał - familii Piławskich nie ma, a
herb Pilawa wiadomo, do kogo należy. Mądrej głowie dość na słowie. Zresztą
zobaczymy, okaże się to, okaże... Panny spojrzały po sobie: Piławita incognito!
O, toż by to była dopiero gratka. Pani Ormowska ruszyła ramionami. - Cóż dalej?
- rzekła. - Spowiadaj się, co wiesz jeszcze? - Niewiele więcej - odparł
Surwiński - lecz mogę dodać dla zajęcia pań, iż "Pod Różę" zajechała też dzisiaj
osoba jakaś majętna z Wielkopolski. Matka z córką. Przybyły pocztą, zajęły
lokal, pudełek z sobą nawiozły mnóstwo. - Nazwisko? - spytała Ormowska. -
Przecież to my tam majętniejsze domy znamy prawie wszystkie? - Ja też, choć
osobiście nie znam wielu - odezwał się Karol - z reputacji wiem o każdej
znaczniejszej rodzinie, jednak o tej, przyznaję się, żem nie słyszał. - A już
pan wiesz, kto i co? - spytała Lusia. - A jakże, ja jestem tak szczęśliwy -
dorzucił Surwiński - iż wiadomości same mi nie szukane płyną. - I jakże się
zowie ta pani, mów? - nagliła staruszka. - Pani Domska, z córką Elwirą. -
Domska! Domska! - powtarzały wszystkie panie razem. - Domska! Ni vu, ni connu...
Dąbska - to jeszczeż - szepnęła baronowa - ale o Domskich nie słyszałam. - Musi
być z Wielkiejpolski, bo zapisała się "z Berlina". - A córka ładna? - spytała
Lusia. - Major Hotkiewicz... - Tylko wyraźnie Hotkiewicz, Hotkiewicz - rzekła
Ormowska - bo go drudzy, mięciuchno wymawiając, gotowi Chodkiewiczem zrobić, a
cóż mówi Hotkiewicz? - Że bardzo ładna. Panny westchnęły. - Słuchaj, asindziej -
zatrzymując się poczęła staruszka - słońce przypieka jakby w Neapolu, czas by
już i do domu, prowadź nas tak, abyśmy przeszły około "Róży". Może też zobaczymy
tych, co cię tak intrygują. Wprawdzie chcąc powracać około "Róży", trzeba było
zawrócić ku niej i zejść z gór, lecz nie było to tak dalece z drogi, panny
ciekawość miały wielką zobaczenia rywalki, poszli. Pani Ormowska, mimo że dla
niej przechadzka dłuższa była bardzo uciążliwa, dogadzając kuzynkom, a po trosze
i sobie, dała się sprowadzić z góry i powlokła się opierając na parasoliku. Po
drodze mało już osób spotykano, minął ich tylko wracający z wycieczki wielki
nieznajomy i Lusia z Musią mogła się jego strojowi przypatrzeć. Staruszka
znajdowała, że w istocie postawę i chód miał pański. Karol się tym ucieszył. -
Widzi pani baronowa dobrodziejka, ja się na tym znam - odezwał się - ja nieraz w
Krakowie z tyłu idącego... to jest z tyłu widząc przechodnia... o kilkadziesiąt
kroków nawet profesję odgadnę. Inaczej chodzi, proszę pani, szewc, inaczej
krawiec, inaczej literat, a wcale odmiennie wielki pan. Pani Ormowska śmiała się
serdecznie, panny wtórowały. Przeszli mimo "Róży", zawrócili potem, kawałek
drogi zrobiwszy, nazad. W oknie za pierwszym razem nie było nikogo, wracając z
daleka już pan Karol dostrzegł bielejące ubranie. Był to kaszmirowy burnus panny
Elwiry, która, otwarłszy okno, stała w nim, rozglądając się po okolicy.
Surwińskiemu serce zastukało. - Byleby nam, zobaczywszy nas, nie drapnęła -
szepnął - to się jej doskonale przypatrzym. Panny z dala już oczy skierowały
ciekawe i dostrzegły w istocie piękną postać brunetki, wytwornie ubranej, która
z obojętnością osoby do życia w mieście nawykłej, bez trwożliwości wiejskiej,
rozpatrywała się w miasteczku, ulicy i przechodniach. Karol zapatrzył się też z
taką uwagą, że zaniedbawszy troskliwość o wybór drogi dla pani Ormowskiej, która
w tym względzie zupełnie się na niego zdała - o mało nie był przyczyną jej
upadku. Wprowadził bowiem baronowę na kamień. Lusia postrzegła w czas i
podchwyciła staruszkę, która dała klapsa swojemu przewodnikowi. - Asindziej się
zagapiłeś na okno - rozśmiała się, odchodząc wprędce z przestrachu - a ja o
małom nóg nie połamała, przecież wiedzieć powinieneś, żem na twej opiece i że ja
już na drogę nie patrzę, to do ciebie należy. Ten wypadek był powodem, iż
niedobrze się przypatrzono pannie Elwirze, która właśnie w tej chwili okno
powoli zamknęła i odeszła od niego. Wiedziano tylko, iż oczy ma czarne, ręce
bardzo białe i w pierścionkach, burnus ładny, a Musia, która nosiła włosy
przyczesane, dostrzegła przepyszny warkocz, który posądziła o pochodzenie ze
sklepu. Na tym skończyła się przechadzka. Surwiński odprowadził panie do domu
pod wzgórzem za zdrojami, a sam poszedł na zwiady. W liczbie osób przybyłych w
tym roku do Krynicy znajdowała się i pani Hercegowińska, osobistość równie w
tamtym kraju znana jak Surwiński i Ormowska. Od lat kilku co lato przybywała z
rozkazu lekarza do Krynicy leczyć się na jakąś dolegliwość, w którą łatwo
uwierzyć było można, kto ją tylko zobaczył. Wychudła była, mizerna, żółta i
straszna, choć rysy twarzy posiadała, że nawet piękną być mogła, ale dawniej.
Hercegowińska, żartami zwana Hercegowiną, wdowa z dosyć znacznym majątkiem,
niezmiernie skąpa, straszliwie pobożna, oddana cała praktykom religijnym,
troskliwa równie o własne, jak o cudze zbawienie, bezdzietna i obdarzona tylko
siostrzeńcem, długim blondynem, który pod pozorem troskliwości o ciocię wszędzie
za nią jeździł, co jej niepospolicie zawadzało, równie lubiła sprawami obcych
zajmować się, jak Surwiński. Rywalizując z sobą w tym względzie, nie cierpieli
się, Hercegowina dawała wszędzie do zrozumienia, iż Surwiński był gorzej niż
heretyk, bo człek na wszelką wiarę obojętny i ateusz jawny, pan Karol szydził z
wdowy, nazywając ją starą skwaśniałą dewotką. Przy każdym spotkaniu z sobą
gryźli się i sprzeczali. Karol unikał tej zgagi, ona go szukała, aby mu
dogryzać. Pani Ormowska, jawnie przeciwko nikomu nie występując, nie dawała też
poznać, jak dalece antypatyczną była dla niej ta Hercegowina, unikała jej tylko,
będąc wszelako bardzo grzeczną. Wdowa zaś jakby się uwzięła właśnie napadać na
spokojny dom Ormowskiej, nie wypuszczała go na chwilę z opieki. Bardzo jej się
tu rządzić chciało. Baronowa była pobożną, ale dawnym sposobem, bez przesady i
fanatyzmu, nie nawracała nikogo, nie cierpiała rozpraw religijnych, lecz zarazem
tolerowała w każdym przekonania. To właśnie nie podobało się Hercegowinie, która
w zamiarze nawrócenia staruszki, dopilnowania panien, chodziła nieustannie i
wciskała się co chwila. Była uciążliwą dla wszystkich, ale bojąc się języka,
znosić ją musiano. Zewnętrzna postać wdowy zupełnie odpowiadała roli, jaką
odegrywała. Ubierała się najniesmaczniej, a że przy twarzy kwaśnej i chmurnej
niełatwo było dobrać, w czym by dobrze wyglądała, najczęściej chodziła w
śmiesznych strojach, które oczy zwracały. W ręku miała nie opuszczający ją nigdy
różaniec, a z rana ogromny worek z książkami do nabożeństwa i modlitewnikami
drukowanymi, które rozdawała lub sprzedawała na dochód stowarzyszeń św.
Wincentego ~a Paulo. Obawiano się jej w ogóle jak ognia, natrętną bowiem była,
wytrwałą i nie ustępującą ani krokiem, ani słowem. Walczyła za wiarę do
upadłego, chociaż bodaj czy wiara na tym wiele zyskiwała. Nie było bowiem
przykładu, ażeby się kto jej dał nawrócić. Dodać należy, iż ze znacznego
majątku, o który siostrzeniec miał wielkie powody obawiania się, nigdy dla
przekonań najmniejszej nie uczyniła ofiary. Wyciągała na nie drugich, sama
płacąc dług własny gorliwą pracą tylko... Ubogiemu też siostrzeńcowi obficie
wprawdzie dawała obrazki i modlitewniki, ale nadto podobno nic więcej.
Nieszczęśliwy ten młodzieniec zowiący się panem profesorem Żemłą, snuł się jak
cień za ciotką, po części z nakazu rodziny, w części z własnego popędu, lecz mu
to dotąd wcale się nie wypłacało. Czasem posyłała go ciotka, kazała się
przeprowadzać, posługiwała nim, lecz ile razy zachodziły rachunki, liczyła się
szczelnie lub, jeżeli z jej strony co należało, zbywała podziękowaniem.
Utrapiona to była służba przy Hercegowinie, a biedny młodzian znosił ją jak
skazany, z cierpliwością przykładną. Blondyn, długiej twarzy, wzrostu słusznego
do zbytku, tyczkowaty, sztywny, spokojnego temperamentu, Porfiry był jednym z
tych ludzi, którym nigdy bardzo źle na świecie być nie może, bo nie czują do
zbytku i zdają się narodzeni na los tych, których Francuzi zowią tak trafnie:
souffre-douleur. W szkołach bili go i znęcali się nad nim studenci, w domu
siostry, ojciec i matka robili z nim, co chcieli, na świecie - jakby się do
służby narodził - każdy się nim wysługiwał. Porfiry słuchał wszystkich, czy kto
miał, czy nie miał mu prawa rozkazywać. Natury wielce flegmatycznej, miał jedno
tylko upodobanie: nic nie robić, gdyby można, palić dobre cygaro, jeść rzeczy
słodkie i długo sypiać. Nie kłócił się z nikim i nigdy, uśmiechał się do
każdego, schodził z drogi wszystkim, stawał w kątku i zdawał nie mieć wielkiej
ochoty do życia. Żył, bo się urodził i musiał, lecz żeby mu to tak bardzo
smakowało, nie widać było po nim. Z powodu ciotki już pobożnym być musiał,
wszakże i w pobożności nie przesadzał, spełniał ściśle, co nakazywała, ziewając
po trosze; nie rozgniewał się zbytnio nigdy. Zresztą najlepszy człowiek w
świecie, nie zawadzający, cichy, łagodny. Panny przezywały go rozmaicie, śmiały
się z niego, drażniły; jedna, uczeńsza w historii naturalnej, ochrzciła go
przydomkiem ryby, z powodu zimnej krwi zapewne; rozsądniejsze widziały w nim
nieocenione przymioty na męża i gdyby ciocia zapewniła mu spadek, niezawodnie by
się o niego rozbijały. Co do tego dziedzictwa po cioci bogatej i skąpej
wątpliwości zachodziły wielkie. Starali się oń oo. jezuici, kapucyni i
dominikanie, a na ostatku Porfiry, sam czując, iż najmniej było
prawdopodobieństwa, ażeby się ono jemu dostać mogło. Pilnować się jednak musiał.
Pani Hercegowińska mieszkała zwykle w Krakowie, on też tam często przebywał,
jeździła do Krynicy, wlókł się tam za nią, nie naprzykrzał się wszkaże, dawał
tylko znak życia, jakby mówiąc jej: Otom jest. Ciocia wcale za to nie okazywała
wdzięczności, niekiedy go nawet odprawiała do domu. - Ale bobyś się nie włóczył
tak - mawiała - jak ogon ciągniesz się za mną... - Ciocia prezesowa nie może
mieć za złe, iż troskliwość... - Daj mi pokój z tą troskliwością. Ja to wiem...
gdybyś mnie chciał słuchać, wstąpiłbyś do nowicjatu... i to by było najlepiej.
Porfiry, na wszystko zrezygnowany, do klasztoru miał wstręt, z którym się tylko
wydawać nie lubił. Odpowiadał więc zawsze ciotce, iż usiłuje w sobie wyrobić
powołanie. To jednak nie przychodziło. Właśnie tego dnia gdy panią Ormowskę do
drzwi jej domu odprowadził pan Karol, spodziewając się znać rychłego powrotu,
siedziała oczekując na nią w salonie i modląc się tymczasem Hercegowina.
Surwiński, przez okno spostrzegłszy jej kapelusz brązowy, do grzyba podobny, tym
rychlej w progu pożegnał baronowę. I ona, i panny skonfuzjowane były, zoczywszy
natrętnego gościa na przesmyku. Wymknąć się mu już nie było podobna. Ormowska
weszła pierwsza, poważnie się witając. Wdowa złożyła szybko książkę i pobiegła
na spotkanie. - Całuję rączki mojej dobrodziejki, do nóżek upadam - zawołała -
ośmieliłam się tu spocząć i przyznaję się do spisku, żem koniecznie napaść panią
baronowę chciała. - Bardzom wdzięczna! - szepnęła Ormowska; pannny z daleka
dygały. - A, panieneczki kochane, aniołki moje drogie - dodała - ślicznie
pozdrawiam. Lusia i Musia pod pozorem przebrania się uciekły. Baronowa musiała
zasiąść do rozmowy, potrzebowała też mocno spoczynku. - Była pani dziś na mszy
świętej? ks. biskup Łętowski miał właśnie o szóstej... wielkiej powagi i mąż...
- A, przyznam się, że nie mogłam. - Szkoda wielka, zawsze msza pasterza naszego
wielce ducha podnosi. Potem nastąpił zwrot nagły: - Wie pani baronowa, znowu
dziś goście nowi. - Coś słyszałam... - O kim? o tej pani z córką? - Tak jest, i
o tym młodym panu. - Młody pan nazywa się Pilawski, z Warszawy... a ta pani
Domska z córką Elwirą z Berlina. - Już mi to mówił Surwiński. - A, Surwiński,
już, już! proszę! Wściubski... już chodził na zwiady... bo mnie to sami przyszli
powiedzieć "Spod Róży", radząc się, czy nie znam... ale nie znam. - Słyszę, to
coś zamożnego i wygląda przyzwoicie - szepnęła, nie wiedząc, co mówić, baronowa.
- Kto to tam może wiedzieć, kto to jest, moja dobrodziejko - wzdychając rzekła
wdowa - a teraz taki świat, że się niczemu nie godzi wierzyć. Zwodnicze pozory,
kłamią ustami, sukniami, twarzami, mową, udają i komedie grają... - Przecież nie
wszyscy - cicho dodała baronowa. - A, pani moja, wyjąwszy panią... i mnie -
żwawo odparła Hercegowińska - któż nie zwodzi, któż nie kłamie. Bałamuty!
Westchnąwszy nad ułomnościami ludzkimi, zacna pani poczęła jak z woreczka sypać
rozmaite dowody, iż w istocie nie darmo taki surowy na cały ogół wyrok wydała, a
baronowa, zmuszona słuchać, a przez grzeczność odpowiadać, starała się
przynajmniej obwinienia łagodzić i wiadomości podawać w wątpliwość. Nużące
wszakże opowiadanie, które w miarę jak jej się sprzeciwiano, wdowa coraz
jaskrawszymi naprowadzała barwami, byłoby zapewne potrwało, gdyby w tej chwili
ścieżką, która obok domku wiodła ku kaplicy, a zapewne przez nieświadomość innej
drogi, nie przesunęły się dwie nowe postacie. Hercegowina ujrzała je, domyśliła
się czy poznała w nich panią Domską i pożegnawszy się pręciuchno, pośpieszyła w
nadziei, że gdzieś zbłąkane panie spotka, drogę im ukaże i znajomość zawiązać
potrafi. Nie przyznała się do tego baronowej, która uszczęśliwiona, że się jej
pozbyła a pożegnała, nie myśląc dopytywać o przyczyny tak nagłej ucieczki.
Ścieżyną, która około domku prowadziła, można się było wprawdzie dostać do
kapliczki, lecz nie była to do niej ani zwyczajna, ani najprostsza droga. Dwie
panie szły śmiało, nie przypuszczając, ażeby w takim kącie jak Krynica zabłąkać
się można. Były to w istocie pani Domska i panna Elwira. Pierwsza z nich, osoba
niemłoda i widocznie cierpiąca, smutnej twarzy, ale pełnej wyrazu energii i
powagi. Panna Elwira, słusznego wzrostu, wysmukła, zręczna była i niepospolicie
piękna. Matka, ubrana czarno, ale bardzo starannie i z wielkim smakiem,
wyglądała również, jak córka, na osobę przywykłą do wytworności i wykwintu.
Elwiry ubranie, które tyle w kobiecie znaczy, bo jest skazówką smaku, a często i
charakteru, było nie bijące w oczy, ale dla znawcy wielce znaczące. Najmniejszy
w nim szczegół obmyślany, harmonijnie dobrany, nic pospolitego i rażącego. Twarz
miała pociągłą, niezbyt białą, ale bardzo świeżą i rumianą, oczy czarne, pięknie
osadzone, usta niezbyt znać skłonne do uśmiechu, czoło dosyć wyniosłe, a cały
ogół uderzał wyrazem nakazującym szacunek. Są oblicza ośmielające, odpychające;
to było zarazem miłe, lecz i obudzające obawę. Żaden najśmielszy młodzik nie
ośmieliłby się lekkomyślnie pannę Elwirę zagadnąć ani rachować na pobłażanie.
Nie była surową i kwaśną, jak się to często zdarza osobom mniej dobrze
wychowanym, które za bardzo wielkie panie chcą uchodzić chwilowo, a była poważną
i prawie jak matka smutną. Młodość tylko temu wyrazowi nadawała powab zagadkowy.
Dwie panie wkrótce postrzegły, że ścieżka ta nigdzie ich doprowadzić nie mogła,
a ku kaplicy zbyt była stromą i niewygodną, obeszły więc dokoła trawnik i
zabierały się szukać innej, gdy na ścieżynce, którą szły i gdzie się złapać je
spodziewała Hercegowina spotkał je ów wielki nieznajomy, który może też nie bez
zamiaru i myśli wyszedł na tę przechadzkę. Panna Elwira, zobaczywszy go, trąciła
z lekka matkę, szepcząc jej coś nieznacznie na ucho, rumieńcem okryła się jej
śniada twarzyczka i oczy poczęły błądzić po stronach, jakby się wejrzenia tego
pana spotkać obawiały. Ten szedł prosto ku paniom, a o kilka zbliżywszy się
kroków, z widocznie uradowaną twarzą zdjął kapelusz. - To prawdziwie
niespodziane szczęście - rzekł z uśmiechem - nigdym nie sądził, iż panie w
Krynicy widzieć będę. Panna Elwira podniosła oczy wreszcie, skłoniła się z pewną
ceremonialnością, nie odpowiedziała zrazu nic, a matka pierwsza przywitała
nieznajomego: - Więc i pan do Krynicy? - Jakże paniom poszła reszta drogi? -
odezwał się mężczyzna - bo to w tym kraju, po tych górach i kamieniach, a
jeszcze słabowitym i delikatnym osobom niełatwo podróż odbywać. Panna Elwira
ochłonęła jakoś, rumieniec zszedł powoli, namyśliła się i poczęła, wyręczając
matkę: - Dałyśmy sobie radę cudownie - rzekła. - W Krakowie, jakkolwiek nie
znalazłyśmy znajomych, nastręczono nam powóz wygodny do najęcia, poczta dokonała
reszty, dojechałyśmy bez przypadku, a moja matka nawet niezbyt czuje znużenie
podróżą. - Bo też tu - dodał śpiesznie, jakby usiłując przedłużyć rozmowę i
zbierając się towarzyszyć paniom w dalszej przechadzce, pan Pilawski - powietrze
jest dziwnie orzeźwiające, lekkie do oddychania, przywraca stracone siły. Ja nie
mogę się nim nasycić. Nawykły żyć w duszącej miasta atmosferze... - I my tak
samo - rzekła pani Domska wzdychając. - Tu zdaje się, iż samym bym powietrzem
tym wykarmić się potrafił, tak mi ono smakuje - dokończył Pilawski. - Okolice w
istocie bardzo piękne - mówiła Elwira. - Te łańcuchy gór w oddaleniu, wzgórki,
potoki, kamienie - wszystko to malownicze jak na obrazku. Przyznaję się, że ten
kraj wydaje mi się uroczo. - Ja już kilka razy byłem w różnych okolicach Galicji
- podchwycił nieznajomy - a zawsze coraz nowe w nich odkrywam piękności. Jeśli
mi czas pozwoli, chcę korzystać w tym roku i zwiedzić Szczawnicę, Żegiestów,
Pieniny, a może nawet Tatry. Elwira westchnęła smutnie. - Panowie - rzekła -
jesteście we wszystkim od nas daleko szczęśliwsi, możecie jeździć, gdzie się wam
podoba, oglądać wszystkie cuda świata, a my... - Mnóstwo pań zwiedza Tatry... -
Tak - szepnęła Elwira - ale z nami i za nami tyle nudnych przyborów się wlecze,
tyle warunków, tyle za nieodbite uważanych, a uprzykrzonych wygódek... my
potrzebujemy towarzyszek... my... - To prawda - rzekł Pilawski - lecz niech mi
pani wierzy, wszystko się to opłaca, bo paniom smakuje inaczej, lepiej każdy
widok, każda nowość, wrażenie każde, gdy my, wprędce wyżyci i znużeni,
obojętniejem. - To się nawet nie tylko do wrażeń podróży, ale do całego życia
zastosować może - przerwała matka - my świeżość uczuć i wrażliwość zachowujemy
daleko dłużej niż panowie. Stanowi to i szczęście, i niedolę naszą. - Ale my też
- dorzucił Pilawski - inne mamy obowiązki, inne cele, twardsze do spożycia
zadania... Nam przypada rola obrońców, rycerzy, strażników... - Czasem ona
spoczywa i na naszych słabych ramionach - dodała matka. Westchnęła znowu. Panna
Elwira szła jakby zakłopotana, milcząca, końcem parasolika rysując coś po żwirze
i oczy trzymając wlepione w ziemię. Rozmowa, wszedłszy na te ogólniki, przerwała
się wkrótce, młody towarzysz szedł ciągle za paniami i zdawał się równie
zakłopotany jak one. - Pani dobrodziejka daruje mi - odezwał się w końcu - iż
ośmielam się, nie będąc jej znanym i prezentowanym, na mocy tylko kilku miłych
godzin spędzonych w ich towarzystwie w wagonie, odnowić przypadkowy, a tak dla
mnie szczęśliwy stosunek. U wód pospolicie wiele się formalności światowych
pomijać zwykło, to mi dodało odwagi. Jednakże, nie mając tu nikogo, co by mnie
mógł zaprezentować, a nie chcąc dłużej być zagadką, muszę się sam przedstawić. -
Zdjął kapelusz. - Nazywam się Gabriel Pilawski, mieszkam (tu się zaciął) w
Warszawie. - Obowiązaną jestem wywzajemnić się panu - rzekła ze smutnym
uśmiechem matka - nazywam się Domska, mieszkamy w Berlinie. Córka moja, Elwira.
- Teraz rozumiem już, dlaczego panie do Krynicy z Berlina jechały na Królestwo -
uśmiechnął się kawaler. - Inaczej byśmy się tu dostać nie mogły - przemówiła
śmielej córka - matce mojej nakazano wody koniecznie, miałyśmy jechać nad Ren,
tymczasem tam wojna wybuchła. Do Galicji nawet na Drezno lub Wrocław jechać nie
było podobna, musiałyśmy transito przebywać Królestwo. - Na czym ja skorzystałem
- cicho dodał Pilawski. - My też, bośmy poznały kraj nam dotąd tylko z opowiadań
znajomy. W czasie tych preludiów poufalszej rozmowy, która się zawiązać miała,
Hercegowina szła nieco opodal z różańcem, który zdała się odmawiać, lecz
zwróconą miała pilną uwagę na ruchy, dolatujące ją wyrazy, twarze i najmniejsze
oznaki mogące zdradzić przedmiot tej pogadanki. Paliła ją ciekawość, zbliżać się
nadto wszakże nie mogła, aby się nie wydać niedyskretną, zaznajomić już nie było
sposobu, krok w krok iść nieprzyzwoicie; po chwili więc zawróciła się i chcąc
dać dowód przyjaźni baronowej, szybszym krokiem pobiegła jej pierwszej zdać
sprawę. Właśnie pani Ormowska z Lusią i Musią, i staruszkiem księdzem, Brzozą,
miały siadać do stołu, gdy zdyszana jejmość wpadła. - Nie przeszkadzam -
zawołała - tylko słóweczko, wiedzą państwo? Ten pan Pilawski znajomy jest z tą
panią Domską. Byłam przy niej, jak się spotkali... bardzo czule, bardzo czule...
Panna się zarumieniła... Przysięgłabym, że konkurent, że je tu gonił, że to
miłosna intryżka. - Ale moja pani Hercegowińska, dobrodziejko! - zawołała
baronowa - dlaczgoż intryżką to nazywasz? Przyzwoity człowiek, stara się o pannę
w oczach całego świata, toż przecie nie intryga. Oczy się zaiskrzyły wdowie. -
Kochana baronowo, bardzo przepraszam - odparła gorąco - nie cofam mojego słowa.
Przepraszam, tak, intryżka... kawaler stara się o pannę w jej domu, a nie lata
za nią po wodach, aby zniknąć w tłumie i skryć się od oczów ludzi! w tym coś
jest! Baronowa, zniecierpliwiona trochę, ruszyła ramionami. - Ale moja pani... -
Przepraszam, przepraszam, przy swoim stoję, intryżka... zażenowanie mamy,
panny... kawaler niby przypadkiem spotyka się... bo to dosłyszałam. Była mowa o
Warszawie, o Berlinie. - Siadasz pani z nami do stołu? bo zupa stygnie! -
odezwała się Ormowska znudzona. - Nie, ja dziś z suchotami! upadam do nóg, niech
państwo siadają. I wybiegła. U wód w ogólności, czy kto chce się bawić, czy nie,
przyjętą jest rzeczą, że baliki i tańce być muszą i że pewna część młodzieży
chwyta ster ich, wiedząc, że się tym pannom przypodoba - i wieczory, pikniki,
tańcujące wieczerze, skaczące podwieczorki następują jedne po drugich. Panny zaś
i panie, byle potańcować mogły, nawet w czasie najsroższej wojny, wiele gotowe
przebaczyć niedostatecznemu oświetleniu sali, niezbyt równej podłodze, a nawet
niekoniecznie dobranej muzyce. Trafiło mi się czytać z dawnych lat dziennik
pewnego oficera, który z obozu niezbyt oddalonego posłany do miasta wkrótce
spodziewającego się oblężenia, całe noce wywijał mazura... Z rana, oblawszy się
zimną wodą, wracał na plac boju i raz tak od walca poszedł wprost prawie do
kurhanu. Więc i w tym roku, choć w wojsku austriackim i pruskim wielu krewnych
bliskich mieli goście kryniccy, płeć piękna nie potrafiła się oprzeć pokusie
zabaw, bardzo skromnych, ale nie mniej rozrywających umysły i niecierpliwe nóżki
tancerek. Nim jednak przyszło do wielkich, stanowczych narad nad wyznaczeniem
terminu pierwszego wieczora, męskie towarzystwo, do którego należała inicjatywa,
naprzód musiało się skupić i obliczyć, i przyjść do pewnego porozumienia. Jądro
jego stanowili naturalnie miejscowi młodzi panicze, którzy się znali między
sobą. Z tych każdy niemal, porobiwszy u wód już znajomości, wprowadzał kogoś,
prezentował i wyjednywał mu u innych prawo obywatelstwa; w ten sposób zlepiało
się owo grono, z którego łona wyjść miał komitet urządzający zabawy i obejmujący
pewien rodzaj supremacji nad towarzystwem. Od niego później zależało, które z
pań miały być proszone, pominięte, która wybrana gospodynią itp. Wszystko to
małe na pozór wydają się rzeczy, ale na deptaku u zdrojów - o, jakże wielkie
przybierają rozmiary, ile obudzają współzawodnictw, gniewów, fochów, uraz - ba,
nawet cichych pojedynków i nagłych wyjazdów. Zrazu zwykle idzie wszystko jak po
maśle i klei się wybornie, najmniejszej dysharmonijnej nuty, zgoda
najprzykładniejsza, nagle - jakby komar zabrzęczał tylko, ktoś komuś coś
powiedział, ktoś komuś się nie tak ukłonił, jakaś pani poczuła się obrażona
danym drugiej pierwszeństwem, maleńkie to ukąszenie sprowadza bąbel, a gdy ten
zniknie, długo jeszcze skóra czerwona swędzi. Z niczego rodzi się
nieporozumienie, niczym się podżega, usłużny pośrednik godząc jątrzy i
rozjeżdżają się goście pokwaszeni na siebie na wieki wieków. Szczęściem, że
prawdopodobnie drugi raz w życiu się nie spotkają. W tej chwili Krynica była
jeszcze błogim przybytkiem pokoju, nikt na nikogo koso nie patrzał. Kilku z
Krakowa młodzieńców dystyngowanych tworzyło kółko owe, do którego z wolna nowe
miały się wiązać ogniwa. Znalazł się bardzo przyzwoity i miły obywatel z
Królestwa, pan Aksakowicz, u którego młodzież wieczory spędzała. Grywano wista
skromnego i gawędzono poufale. Majętny człowiek, choć na złe czasy okrutnie
stękał, Aksakowicz zajmował mieszkanie obszerne "Pod Złotą Jabłonią" i u niego
najwygodniej się zbierać było ku wszelkim naradom. Aksakowicz miał tę jedną wadę
tylko, że gościnny do zbytku, nie zważając na kurację, lubił bardzo węgrzynem
częstować. Dopuszcza wprawdzie skromne jego użycie woda krynicka, ale wara od
zbytków. Aksakowicz utrzymywał, że to, in quo nati sumus, węgierskie, nigdy
szkodzić nie może, w żadnym razie, nawet na śmiertelnej pościeli. Z tego powodu
opowiadał zawsze dykteryjkę o nieboszczyku swym dziadku, który był opuszczony od
lekarzy, zdesperowany, przyjął już sakramenta i miał konać, gdy mu przywiązany
jego stary sługa przyniósł butelkę dwudziestoletniego tokaju, zaklął go, aby
wypił kieliszek. - I cóż powiecie - kończył Aksakowicz - wypił jeden, namówił
się na drugi, zasnął, wypocił się, nazajutrz sztukę mięsa jadł i zdrów był, i
dwanaście lat potem żył jeszcze. Jakby ręką odjęto chorobę! Na mocy tych
doświadczeń szanowny obywatel wierzył w węgrzyna i nie szczędził go. Nie można
było nawet wiedzieć z pewnością, czy do Krynicy do wód przybył, czy w myśl
skorzystania z sąsiedztwa Węgier, aby tam parę okseftów sobie zamówić dobrego,
tłustego maślaczu. Wieczorem do poczciwego Aksakowicza przychodził kto chciał,
dom był przy głównej ulicy, naprzeciw restauracji prawie, niedaleko dr.
Zieleniewskiego, w ognisku życia, więc póki świeciło w oknach, bez ceremonii
zaglądał każdy. W obszernej salce, niewytwornie przybranej, ale przecież z
firankami i storami, była kanapa, stół owalny duży, krzeseł pod dostatkiem, a u
drzwi mniejszy stolik, na którym od rana do nocy zmieniały się butelki i
kieliszki! Przy nich pudełko austriackich cygarów i papierosów "La ferma". Tu
zbiegały się nowiny, naradzała młodzież, tu najpierw arkusze z podpisami na
składki przychodziły, w tym progu zjawiali się naprzód ci przybysze wszelkiego
rodzaju, ślepi koncertanci, głusi sztukmistrze, kulawi bohaterowie, o których
sławie nikt nie wiedział, starający się wyzyskać turf krynicki dla ubogiej
kieszeni. Aksakowicz nie dawał wiele, ale nie odepchnął nikogo. Nie cierpiał
samotności, od której, jak mawiał, człek tetryczeje, rad był wszystkim; przy tym
grał umiejętnie wisteczka. Zapomniałem dodać, że były dwa stoliki równie gotowe
zawsze jak ten trzeci stojący u drzwi. Jednego z następnych wieczorów grano
właśnie, a grając gawędzono. Aksakowicz, starszej daty człowiek, fajkę palił z
długiego cybucha. Naprzeciw niego siedział wyprostowany, szerokich ramion,
martwej twarzy, nieco łysy, niezbyt młody, ale widocznie chcący się jeszcze
liczyć do młodzieży, major baron Hotkiewicz. Miał on charakterystyczną postawę
austriackiego wojskowego, jakby stworzoną do białego munduru i kapelusza z
pióropuszem szmaragdowym. Mówił on źle wszystkimi językami tego świata, a miał
ten defekt, że je wszystkie z sobą zwykł mięszać. W jakimkolwiek z nich mówić
zamierzał, zawsze mu czegoś brakowało, co w drugim znajdował na podorędziu;
posługiwał się więc po wojskowemu, czym napadł. Co na placu, to nieprzyjaciel.
Stojąc dłuższy czas w Mediolanie i mając tam artystyczne stosunki w teatrze,
nauczył się troszkę po włosku, niemiecki język stanowił chleb powszedni, z domu
był wyniósł polski, dziś go znacznie zapomniał, rodzice jego mieszkali w Rusi
galicyjskiej, i tego więc coś pochwycił. Po łacinie w szkołach go zmuszono
nałykać sentencji i wyrażeń. Umiał też niezgorzej po węgiersku, nieźle po czesku
i wcale przyzwoicie po francusku. Myśl spętana tylu różnymi kółkami, na które
się nawijać była zmuszona, plątała się między nimi. Ale baron sobie radę dawał i
w ten lub inny sposób dał się zawsze zrozumieć. Trzecim przy stoliku wista był
milczący, grzeczny, ale nudzący się grą siostrzan pani Hercegowińskiej, Porfiry
Żemła, który dawał na siebie po każdej partii i robrze majorowi i gospodarzowi
wygadywać, co chcieli, kłaniał się, uśmiechał, tarł po głowie, a wnet omyłki te
same, o które go tylko co strofowano, popełniał. Nie miał żadnej do gry
zdolności. Przy drugim stoliku mieli grać, ale jeszcze nie byli siedli,
koryfeusze złotej młodzieży. W tej chwili nawet stali kupką na cichej naradzie;
młody pan Stanisław Greifer, krakowianin, doktor praw, który nie wiedział
jeszcze, co z życiem i patentem zrobi. Tymczasem się bawił. Rodzice byli
majętni, jemu uśmiechało się życie, stosunki miał arystokratyczne, zacząwszy od
baronów i Krzeszowic, aż do najszczelniej zamkniętych pałacyków Sławkowskiej
ulicy, przystojny, dobrze wychowany - czegoż się miał do roboty śpieszyć. Wedle
teorii jego, stosunki w życiu były wszystkim, pracował na pozycję socjalną jak
nieboszczyk Hieronim Pat~urot. Obok niego stał słynny sportsman, hr. Żelazowski,
który wprawdzie swojego własnego stada ani nawet konia nie miał, ale cudzych
znał pochodzenie i przymioty na palcach. Ambicją jego było zostać wyrocznią w
sprawach turfu i nikomu się w tym nie dał wyprzedzić. Na każdych kursach z
kartką na kapelusiku grał pierwszą rolę, starał się być bardzo widocznym,
rządził się, chodził, wywoływał, z czego już poniekąd był znanym i sławnym. Ten
nałóg królowania w stajniach dawał mu imponujący ton między ludźmi w salonie.
Obchodził się z nimi jak z końmi, a może nawet łagodniej z ostatnimi, bo się ich
więcej obawiał. Dwa czy trzy szczęśliwe pojedynki, tytuł, stosunki pokrewieństwa
z lwowskim pałacem "Pod Kawkami" darzyły go niezmiernym aplombem. Mina też hr.
Żelazowskiego straszliwie butna, wzrost, łysina majestatyczna z dala już
zapowiadały znakomitość. Jakim się tu sposobem przyplątał pan Hamermann,
obywatel z Poznańskiego, skromny człowiek, który był z profesji gospodarzem i
jeśli nie mówił o owcach, rozprawiał o bydle i krzyżowaniu ras, a jeśli nie
krzyżował, to traktaty całe o elektach i superelektach wykładał, nigdy prawie
nie wychodząc z tych tematów ulubionych, chyba, by coś dorzucić o wzorowej
administracji pruskiej - tego nie wiem. Dosyć, że stał z cygarem w ustach i pan
Hamermann. Na ostatek chodził z wolna, zamyślony, ręce w tył, głowa zwieszona na
piersi, pan Surwiński. - Do składki na nasz piknik - mówił hr. Żelazowski -
policzmyż się, ilu pewno rachować można. Bo to, panowie moi, skromnie, pięknie,
Krynica niewiele wymaga, wieczorek w szopce, salka sama nie dopuszcza wielkiego
występu, a pomimo to, pomimo to wstydu sobie robić nie możemy, więc kosztować
będzie. Za salkę, jak ona jest, to jest, zapłacić coś trzeba, bufet obmyślić;
herbata, ciastka, no, i bukiety dla dam konieczne, i butelczyna wina, i ordery
do kotyliona, i to, i owo kosztować będzie. Liczmyż się, ilu nas. Greifer liczył
na palcach. - Ale, ale - rzekł Żelazowski - cóż to jest za Pilawski? Kto? co?
skąd? jeszcze się z nikim nie poznał, nikomu nie prezentował? Usłyszawszy
nazwisko, przypadł jak oparzony pan Karol Surwiński. - Nie Pilawski, ale
Piławski. - Pila- czy Piła, ale któż i skąd? co? - dodał Żelazowski. W strachu,
ażeby kto inny na to pytanie odpowiadając, nie zabrał głosu, p. Surwiński
wcisnął się do kółka. - Za pozwoleniem - rzekł - o tym zdaje mi się, że tylko ja
jeden coś powiedzieć mogę. - Ano, to gadajże - zawołał sportsman. Pan Karol
uderzył się w piersi, uśmiechnął i rzekł poważnie, stłumionym głosem: - To - to
jest któryś z hrabiów P., incognito. Wszyscy się rozśmieli i oczy zwrócili na p.
Karola, który spoważniał. - Znacie mnie, panowie - rzekł - że ja na wiatr mówić
nie zwykłem; jeśli co twierdzę, to na pewnych podstawach. Otóż, powiadam panom,
że mam poszlaki, sygnały, niemal pewność, iż ten pan Piławski... pseudonim, nie
kim innym jest. - Ale, co znowu! co znowu! - ofuknął hr. Żelazowski. - Przecież
ja ich, ile jest, do jednego znam, osobiście znam. - Ja także - skromniej dodał
Greifer. - Kochany hrabio - ironicznie dorzucił pan Karol - jak to można
powiedzieć, "ja ich wszystkich znam"! Familia rozrodzona, są ze złotego, są ze
srebrnego, są z czerwonego źródła i innych, są gałęzie i gałązki, są samozwańcy
przez inne piszący się litery. Samych najprawdziwszych, od magnatów począwszy,
do chudopachołków... - Jakich chudopachołków? - wykrzyknął Żelazowski. - A, bo
są najprawdziwsi hetmanowicze, co pary koni nie mają - dodał dosadnie pan Karol.
- Cóż to pan myślisz, że znasz lepiej ich genealogię ode mnie, com zęby zjadł? -
Na genealogii? - szepnął Greifer. - Nie, na chlebie - rzekł pan Karol - alem
stary. - Jak to? ty przyznajesz się, żeś stary? - rozśmiał się od stolika
Aksakowicz. - Stosunkowo do hrabiego - poprawił się pan Karol. - Dajmy już
pokój; ale jakie masz dowody? - zapytał hrabia, uderzony tą pewnością, z jaką
Surwiński przy swoim się upierał. - Z dowodów spowiadać się nie chcę, gdy mi
wiary nie dajecie i zaczynacie od opozycji - rzekł urażony Surwiński -
przekonacie się może za późno, że miałem słuszność. - No, dobrze, dobrze, ale
cóż za tym idzie? - odezwał się Żelazowski. - Z nikim się nie poznał, trzyma się
na uboczu. Juścić my pierwsi ku niemu wystąpić nie możemy, nie mamy powodu, nie
wypada. - Czyńcie, panowie, jak uważacie właściwym - odparł, ciągle obrażonym
się czując, pan Karol. - Bez kwestii - wtrącił Greifer - gdy ktoś z imieniem i
pozycją w świecie przybywa w miejsce nowe, jeśli ród i zasługi dają mu pewne
prawa, towarzystwo winno pewne też względy, lecz z drugiej strony, jeśli chce
zachować incognito, jeśli pewności nie ma, jeśli widocznie stroni, jeśli nawet
lekceważenia rodzaj okazuje... - Ale dlaczegoż lekceważenia? - mruknął Karol. -
Ale juściż - rzekł żywo Żelazowski - boć to obowiązek człowieka należącego do
pewnych sfer, ażeby przybywszy, zameldował się - swoim. Pan Surwiński począł coś
nucić pod nosem i wysunął się z kółka. - Rzeczywiście - szepnął Greifer - nie
można przeczyć, iż wygląda arystokratycznie, znać, iż człowiek majętny, lecz
znowu Surwińskiemu często się nie wiedzieć co śni. - Śni się! śni się! -
dokończył Żelazowski. - Nie chce on nas, chodzi sobie pojedynkiem, niech chodzi,
nie potrzebuje towarzystwa, towarzystwo się też, myślę, bez niego obejść
potrafi. Zatem... liczymy się. - Za pozwoleniem - wyrwał się Hamermann - jest
jakaś pani z Berlina, słyszę... nie wie kto z panów jej nazwiska? Ciekawym.
Surwiński poskoczył. - Ja wiem, ja wiem... Pani Domska z córką Elwirą. - Domska,
Domska... chyba Dąbska, Dębska, Dębińska, Dębowska, ale Domska!! Nie, u nas
żadnej takiej rodziny nie ma - rzekł Hamermann. - Dębskich znam, starszy ma
niezłą owczarnię, ale za syna podupadła, baranów nie odmienia... Jam mu to
prorokował, lepsze czy choćby równe, ale muszą być z innej owczarni, inaczej
karłowacieją i zwodzą się - to rzecz naturalna. Wszyscy się uśmiechali,
Hamermann, wszedłszy z Dębskich na owce, już o pierwszych zupełnie był
zapomniał. - Osoba znać majętna - począł Surwiński, wkraczając w rozmowę - córka
piękna niepospolicie. Osobliwa rzecz, my ich nie znamy, tego mniemanego
Piławskiego i tej pani Domskiej, a oni między sobą... znajomość mają!! -
Uśmiechnął się. - I to ma swe znaczenie! Czasem chcąc bliższe z kim zawrzeć
stosuneczki, zjeżdża się umyślnie incognito w kątek zapadły, między obcych
ludzi... Hm... Sapienti sat. Więcej nie mówię. Wszyscy po sobie spojrzeli. - Moi
drodzy - ozwał się, w tej chwili robra skończywszy, Aksakowicz - co nas tam
cudze sprawy obchodzą? kieliszek dobrego, wytrawnego węgrzyna nie byłby od
rzeczy? hę? - Ano - rzekł hrabia - zgoda. Gospodarz poszedł nalewać co prędzej,
i tak towarzystwo jakoś rozweselone o trosce chwilowo zapomniało. Piławski i
Domska przestali ich zajmować, z wyjątkiem Surwińskiego, który smokcząc z
kieliszka w milczeniu, domysły i kombinacje układał. Następnych dni, o co w
Krynicy nietrudno, deszcz regularnie przekrapiał z rana, około południa,
wieczorami i nocą, mgły wilgotne, goście od Tatrów, snuły się nad rozdołami,
obłoki okrywały wzgórza, a gdy się na małą chwilkę rozpogodziło i panie lub
panowie już, już zabierali się do wycieczek, wiatr napędzał chmury i kapuśniak
mniej więcej gęsty rozpoczynał na nowo. Taka pora, gdy trwa dni kilka, zdolną
jest ludzi najwytrzymalszych doprowadzić do podrażnienia, odjąć im cierpliwość,
skłócić z gospodarzem domu, poróżnić z ordynującym lekarzem, zwaśnić w
łazienkach z posługującymi i z całym rozbratać światem. Skazani na samotność
przyjezdni, wyczerpawszy łatwo się wyczerpującą bibliotekę i własne zapasy, nie
mogąc spać we dnie, bo to rzecz zakazana, chodzą, sporzą i nudzą się okrutnie.
Wprawdzie w tym roku niepospolitą rozrywkę sprawiały nadchodzące z dyliżansem
dzienniki, które w progu rozchwytywano z gorączkową ciekawością, lecz te, nawet
z ogłoszeniami zjedzone do kości, mało nasycały. Dowiedziawszy się o zwycięskich
pochodach wojsk pruskich, trzeba było karmić się miejscowymi plotkami, aby jako
tako wyżyć. Przybycie pani Domskiej z córką i pana Gabriela Pilawskiego z owymi
tłumokami stanowiło wśród tego głodu i nudów powszechnych przedmiot
niewyczerpanych domysłów. Intrygowało to najmocniej, że pan Pilawski nie szukał
wcale niczyjej znajomości, że chodził sobie po pokoju z cygarem, świszcząc,
czytał książki, a czasem rysował, nie okazując najmniejszej ochoty zawiązania
żadnych z miejscowym towarzystwem stosunków. Franek, który był i sam ciekawy, i
przez drugich do szpiegostwa pobudzany, zaglądał pod różnymi pozorami do pokoju
Anglika (jak go nazywano) i donosił, co robi. Gospodarz nawet był zaintrygowany,
cóż dopiero inni. - Siadł sobie na sofie - mówił Franek - i w książce coś
rysuje. Potem opowiadał, że siadł i czyta lub że chodzi i cygaro pali. Parę
listów odebrał z Warszawy pan Pilawski, które nim się do niego dostały, uległy
miejscowej kontroli koperty... Zastanawiano się bacznie nad pieczątką, nad
lakiem, charakterem adresu i znakami, po których by można korespondenta odkryć.
Listy były męskim charakterem pisane, na sposób kancelaryjno-handlowo-bankowy
adresowane, a - co dziwna - na kopercie stał stempel: G. Pilawski. Varsovie. Ten
stempel intrygował. Można się z niego było domyślać bowiem, że pan Pilawski stał
na czele jakiegoś domu noszącego firmę jego. Jeden z tych listów wpadł w ręce
pana Karola Surwińskiego i mocno go zafrasował zrazu, wywracał bowiem całą jego
domysłów budowę. Lecz pan Karol, gdy przy czym stanął, nie ustępował łatwo,
obrachował więc, iż stempel był umyślnie dla utrzymania incognito zrobiony. -
Stara sztuka - rzekł - stara sztuka!! ale wróbli na plewy nie biorą u nas. Znamy
się na tym. Stempel nie kosztuje wiele, a może niewytrawnych pobałamucić!!
Rozśmiał się i poszedł. Z drugiej strony pani Domska i jej córka, które
widocznie też unikały bliższych znajomości, były przedmiotem domysłów i dociekań
ze strony mężczyzn i kobiet. Obradowano nad tym: czy je miano prosić na ów
piknik, czy też nie. Pan Karol Surwiński, który znał zwyczaje, dowodził, iż
przyzwoite osoby, nie wchodząc bliżej w ich biografie, u wód zawsze zapraszać
należało, choćby nikomu nie były znajome. Pan Stanisław Greifer, który uczył się
etykiety i formalności po najpierwszych domach, aksjomat ten podawał w
wątpliwość; hr. Żelazowski trzymał się neutralnie. Hamermann ruszał ramionami,
znajdując, że jak tylko kwestia nie tyczyła owiec i bydła, rozstrzygnięcie jej
dość było obojętnym. Około tych pozamykanych drzwi pani Domskiej i pana
Pilawskiego snuli się i przesuwali ciekawi. Nareszcie Surwiński wpadł na domysł,
iż panie musiały się przecież radzić doktora któregoś, a doktór po rozmowie i
bliższej znajomości mógł wiedzieć coś więcej niż inni. Poszedł tedy pan Karol
dotrzeć tego, kto był ordynującym i kogo się radziły te panie. Okazało się z
pilnego śledztwa, iż ani dr Zieleniewski, ani z Krakowa przybyły młody lekarz
ich nie odwiedzał, ale niedawno tu i chwilowo osiadły dr Werter, który jakiś
czas praktykował w Krakowie, potem na prowincji, a teraz szczęścia u wód
próbował. Dr Werter znowu nie był jednym z najdostępniejszych. Przychodził
czasem na wista do Aksakowicza, ale wziąwszy cygaro w usta i karty w ręce,
mruczał tylko - umhu!, w żadną dłuższą nie wdając się rozmowę. Surwiński
rachował na to, że miał talent trybuszona, dobywania najhermetyczniej
zamkniętych butelek. Manewrował tak, że dr. Wertera pochwycił, prosił go o radę,
nagadał przed nim nawet na dr. Dietla, którego on nie lubił, poczęstował cygarem
dobrym - i dopiero indagację rozpoczynał. - Pan dobrodziej zna te damy? -
Poznałem je tu dopiero, gdy się zgłosiły do mnie. - Osoby majętne, zdaje się, i
dobrego towarzystwa? - A! dobrego - a! majętne, majętne - rzekł dr Werter. - I
panna piękna. - A! bardzo piękna. Doktor cygaro palił, stał, ale mówić widocznie
nie chciał. - Jak się panu konsyliarzowi zdaje, to muszą być damy z
Poznańskiego? - Albo z Prus Zachodnich - dodał doktór. - Obywatelki wiejskie.
Werter palił cygaro. - Zapewne, że obywatelki. - Dobrze wychowane. - Bardzo,
bardzo! panna znać muzykalna, bo mnie się pytała, czyby fortepianu nająć nie
można. Cha! Cha! A tu pono jedyny w "Warszawskim Hotelu" na całą Krynicę.
Surwiński zdobytą wiadomością nadzwyczaj się ucieszył, ale na tym się skończyło.
Co się tyczy Pilawskiego, ten pono sam był u dr Zieleniewskiego, on tylko z nim
pomówił i pił wody. Surwiński z rozpaczy począł intrygować, aby mu w imieniu
towarzystwa wolno było zrobić krok i zachęcić p. Pilawskiego do zbliżenia się. -
Jeśli ty sobie chcesz - rzekł hr. Żelazowski - to czyń kroki, jakie ci się
podoba, officieusement, prywatnie, ale oficjalnie od nas - proszę żadnych. - No,
to prywatnie! prywatnie! - odparł pan Karol - już ja was nie skompromituję.
Drugiego dnia, w godzinie najniebezpieczniejszej dla pijących wody, gdy się po
obiedzie chce zdrzemnąć i szuka się dystrakcji, deszcz lał w najlepsze, pan
Karol ubrał się starannie i po długiej walce z sobą wszedł na górę. Klucz był w
zamku, zapukał. - Proszę! - ozwało się ze środka. Uroczyście, a nie bez bicia
serca wtoczył się Surwiński do tajemniczej komnaty zajmowanej przez wielkiego
nieznajomego. Ten chodził właśnie z cygarem w ręku po pokoju, stanął w pośrodku
zdziwiony nieco, machinalnie na kieszeni palce położył, czekał. Mieszkanie, mimo
skromnego urządzenia swego, wydawało się bardzo pańsko, dzięki przyborom, jakie
gość przywiózł ze sobą. Owe sławne garniturowe tłumoki angielskie i torba stały
w kątku, świecąc brązami. Na stole, nakrytym dywanikiem gobelinowym, wzorzystym,
rozłożona była cała zbrojownia toaletowa, jak u ładnej pani. Szczotek ze sześć,
flaszek z pięć, grzebienie, mydła, butle kolońskie oplatane, jednym słowem, jak
się wyrażał pan Karol - rozpusta. Na drugim stoliku znowu, osłoniętym kapą
kolorową, były książki i przybory do palenia. W kącie stały buty, które mogły
iść na wystawę międzynarodową. Pan Karol miał czas zaledwie rzutem oka to objąć
i skłoniwszy się gospodarzowi wdzięcznie, począł: - Darujesz mi pan dobrodziej,
że mu się sam zaprezentuję, ale u wód jest to przebaczonym... Mam kilka słów do
powiedzenia, spodziewam się, że nie przeszkadzam. - Nie, nie, bardzo proszę,
niech pan siada - odezwał się Pilawski głosem dźwięcznym, rzeźwym i wesołym. -
Jestem obywatelem miasta Krakowa - rzekł pan Karol - posiadaczem nieruchomości,
dawny żołnierz, mości dobrodzieju, Karol Surwiński, do usług. - Gabriel
Pilawski. - Tak, wiem, wiem - uśmiechając się kończył napastnik - pan dobrodziej
z Warszawy? - Tak jest. - Miło mi poznać. - Bardzo mi przyjemnie - odparł
kłaniając się gospodarz, którego mina zwiastować się zdawała obawę i przeczucie,
że szło o jakąś składkę. Rękę trzymał ciągle na kieszeni. - Przychodzę tu -
mówił Surwiński - istotnie w bardzo delikatnej sprawie. Lekki uśmieszek
przebiegł przez usta p. Pilawskiego. - Pan pozwoli mi się wytłomaczyć? - Proszę,
proszę! - U wód, panie dobrodzieju, my tu mamy swoje zwyczaje, nawyknienia,
trzeba się nieco zabawić - jest młodzież, są kobiety. Łączymy się tedy, znajomi
czy nieznajomi, bez wielkich ceremonii i... to wieczorek, to pikniczek, rozumie
pan? - Rozumiem - odparł gospodarz - i bardzo to pojmuję. Pan Karol, korzystając
z dawniej udzielonego mu pozwolenia, przysiadł nieco, obawiając się, aby go zbyt
rychło nie odprawiono, nim się dobrze wszystkiemu przypatrzy. Uprzejmy pan
Pilawski podsunął mu cygaro, wcale nie okazywał się dzikim. Jednakże nie usiadł
sam, stał, co poniekąd dawało do zrozumienia, iż zbyt długo zatrzymywać gościa
nie życzył. Na stoliku leżała książka otwarta, po angielsku. Zapalając cygaro,
Surwiński rzucił na nią okiem i z wielkim zdumieniem dostrzegł, że to była -
anatomia opisowa ciała ludzkiego, gdy spodziewał się ujrzeć romans lub - co
najwięcej - broszurę polityczną. - Ci panowie - rzekł w duchu - miewają czasem
osobliwsze fantazje z nudów. - Do zabawy - mówił dalej, pilnie się wglądając -
im więcej osób, tym przyjemniej. Widząc tu pana dobrodzieja jakoś odosobnionym,
samotnym, a nasze towarzystwo pragnące się wesoło rozerwać, oto przyznam się,
przyszedłem mu zaproponować, żeby się tu z młodzieżą bliżej zapoznać. Pilawski,
posłyszawszy to, jakąś dziwną zrobił minę, sposępniał i mruknął jakby
zakłopotany: - Widzi pan dobrodziej, ja dosyć lubię samotność, osób nie znam...
- Za pozwoleniem - żwawo począł pan Karol - ja znowu znam tu wszystkich i
sumaryjnym rzutem oka na zgromadzoną tu trafunkowo społeczność mogę mu służyć.
Nie wątpię, że pan (tylko co mu się nie wymknęło "hrabia", ale się utrzymał),
pan dobrodziej nawykłeś do jak najświetniejszych towarzystw stolicy. -
Bynajmniej, bynajmniej! - odparł gorąco zagadniony. P. Karol się uśmiechnął,
dając ruchem ręki do zrozumienia, że temu wierzyć nie chce. - Przecież hrabinę
Za... pan zna? - Tak, trochę - rzekł, spuszczając oczy, Pilawski. - I pp. P. z
Wilanowa, i pp. hr. K.?... - Bardzo mało, z widzenia - pospieszył gospodarz. -
No - nie nalegam - dodał Surwiński - ale to pewna, iż z samej powierzchowności
pańskiej znać człowieka nawykłego do pewnych sfer. - Panie dobrodzieju! -
zaprotestował Pilawski - jestem w wieku pracy i poważnego zajęcia, mało bywam w
świecie. Gość ręką kiwnął i mówił dalej: - Otóż i tu pan znajdziesz towarzystwo
wcale nie najgorsze. Naprzód, jeśliś pan uważał, słuszny i barczysty w
popielatym ubraniu to hrabia Żelazowski, sławny koniarz... O! już jak na koniach
się zna, to, powiadam panu, pierwszy koneser u nas, jeździł dla edukacji tej do
Anglii. Zdawało się, że gospodarz chciał przerwać, Surwiński mu nie dopuścił i
ciągnął mowę nie przestając: - Mamy tu bardzo godnego obywatela z Królestwa,
pana Aksakowicza, pan go nie zna? - Nie, nie mam szczęścia. - Godny, majętny,
gościnny, wylany człek. U niego się wieczorami na wisteczka i na dobre
węgierskie wino zbieramy. Dalej? cóż dalej? A! doktór obojga praw, pan Stanisław
Greifer z Krakowa, obywatel godny też, majętny, wychowany ślicznie. Gość miły
"Pod Baranami" i w Krzeszowicach, i w Łańcucie - to dosyć powiedzieć. Gospodarz,
jakby zrezygnowany, milczał. - Mamy jeszcze wielkiego agronoma, owczarza, człeka
rozumnego i praktycznego, pana Hamermanna z Poznańskiego. Mamy z młodzieży
bardzo dystyngowanego młodzieńca... tego blondyna z włosami długimi, pana
Porfirego Żemłę; z poważniejszych osób - dzielnego majora huzarów zasłużbowego,
barona Hotkiewicza. No, cóż pan chce, gronko niczego... Spojrzawszy na twarz
gospodarza, pan Surwiński dostrzegł na niej tylko zakłopotanie i znużenie.
Rejestr ten znakomitości nie zdawał się na nim prawie żadnego czynić wrażenia. -
A, to arystokrata - rzekł w duchu - nasi hrabiowie i baronowie austriaccy znać
mu nie smakują, bo to, prawda, dosyć zdyskredytowane. - No, więc, może by się
pan życzył poznać, wejść, zbliżyć, a ja miałbym sobie za największy obowiązek mu
to... ułatwić. Pośpiesznie teraz ozwał się Pilawski: - Bardzo dziękuję,
prawdziwie jestem mu z serca wdzięcznym, ale z równą otwartością wyznam panu...
- Co on to mnie wyzna! - nastawiając uszu i pochylając się zaciekawiony, rzekł
(w duchu) Surwiński. - Co on mi tu wyzna? - Wyznam mu, że jestem z natury trochę
tetryk, odludek, samotnik, przy tym ja jestem sobie człowiek pracy, człowiek
prosty... - O! o! - począł się śmiać pan Karol - proszę, proszę! wiemy, że pan
chce zachować incognito. - Incognito! - powtórzył ruszając ramionami gospodarz -
ale po cóż bym miał incognito jakieś chcieć przywdziewać, kiedy mnie nikt nie
zna? - O! o! a gdyby domyślono się, dowiedziano - rzekł ze śmieszkiem stłumionym
triumfująco pan Karol. Na te wyrazy nieznajomy porwał się z krzesła dziwnie
poruszony, zmięszany, i taki jakiś blady przestrach odmalował się na jego
twarzy, iż pan Karol utwierdził się najmocniej w przekonaniu, że w istocie
odgadnąć go musiał. - Czegóż by się miano domyślać! Ja nic nie kryję, proszę
pana! - zawołał żywo. - Ja nic do ukrywania nie mam... nikogo nie... nikomu...
tak... nikomu nie uwłacza... Pan Karol widząc go tak strasznie zmięszanym, nie
dosłyszawszy ostatnich wyrazów, bojąc się, aby zamiast stosunku poufalszego nie
zasłużył na gniew, wstał szybko i ze złożonymi na piersiach rękami począł
wyrażać się: - Panie dobrodzieju, nie ma nic! nie wiemy nic! Ja jestem człowiek
dyskretny! proszę wierzyć. U mnie jak kamień w wodę. Pilawski się namarszczył. -
Tu nie ma żadnej tajemnicy! - zawołał. - No! nie ma, nie ma - milczę i wierzę,
nic nie wiem, proszę mi przebaczyć. Oba usiedli, pan Karol zmięszany, a udając
tym słodszego, im pewniejszy był, że trafił doskonale; gospodarz niespokojny,
ocierając pot, który mu na czoło wystąpił. - Zatem nic by nie przeszkadzało panu
dobrodziejowi - dodał Surwiński - zbliżyć się, zapoznać. Gospodarz milczał,
jakby się namyślał. Pan Karol w duchu sobie mówił: "Zgadłem na pewno! Ale nie
chce się dać poznać". - Więc, jakże? - O co właściwie idzie? - spytał po chwili
Pilawski - ja sądzę, że nie tylko o moją nie znaczącą figurę. - O! o! proszę
pana! - przerwał Karol. - Ale tak, nie znaczącą figurę, a prędzej o udział w
kosztach zabawy, do których najchętniej się przyczynię - to mówiąc wstał,
zwracając się ku szkatułeczce. Nic w świecie bardziej przestraszyć nie mogło
zacnego p. Karola; zbladł on teraz z kolei, przekonawszy się, iż go wzięto za
kwestarza, twarz mu się przeciągnęła, oczy na wierzch wyszły, zabełkotał, słowa
nie umiał wymówić. Przerażenie odmalowane w jego fizjognomii nie mogło być
postrzeżonym przez p. Pilawskiego, gdyż właśnie w tej chwili, zwrócony, kluczyka
dobierał. Na ostatek, przyszedłszy do siebie, Surwiński pochwycił za rękę
gospodarza. - Na rany Chrystusowe! - zawołał - co pan sobie myślisz, że ja tu po
składkę jaką przyszedłem? A to, słowo honoru... - Nic przecie nadzwyczajnego by
nie było. - Ja! Ja za składkami chodzić?... Ale... Tu ręce załamał. - Ale dajże
mi pan... wytłomaczyć się, myśmy się nie zrozumieli. Gospodarz schował kluczyki
do kieszeni i siadł, ale znudzony i markotny. - My pragniemy kółko nasze
rozszerzyć, ja... z dobrego serca przyszedłem, chcąc ziomka... nie mającego
stosunków... zbliżyć. - Dziękuję serdecznie - odparł Pilawski, podając mu rękę -
umiem być wdzięczen, ale mam pewne powody... z charakteru... z nawyknienia,
stronię od towarzystwa. Nie nawykłem... - No, to dobrze, poszanujemy jego gusta!
- odezwał się Surwiński. - Lecz proszę się nie gniewać. - Owszem, wdzięczen
tylko panu być mogę. - Jestem człek stary - wstając powoli, dodał pan Karol -
dawniej u nas ceremonii tyle nie było, ludzie niższych fortun, położeń
towarzyskich, imion żyli z sobą, niechby to teraz u wód powróciło. Dlaczego
stronić, czemu się odosobniać? Gospodarz ruszył ramionami, mruczał coś tylko
niewyraźnie. Surwiński na pierwszy raz uznał właściwym nie przeciągać rozmowy,
ukłonił się bardzo grzecznie i ze zgasłym cygarem wyniósł. Znalazłszy się
dopiero w korytarzu, jakoś się opamiętał. Niezupełnie był zadowolniony ze swej
wyprawy, ale też i nie całkiem z niej niekontent; wprawdzie o mało go nie wzięto
za kolektora składek, ale dużo się dowiedział i nabrał najmocniejszego
przekonania, że jako Pilawski ukrywał się jakiś magnat pragnący zachować
incognito. Nic by go tak nie cieszyło nad to, że odgadł, że się domyślił, że
potarafił zaraz hieroglif tu wyczytać, zacierał ręce idąc i uśmiechał się do
siebie. - Chce koniecznie zachowywać incognito, no, to dobrze! Ale gdym go
przypiekł, aż podskoczył! aż zbladł! Doskonała historia, a znajomość zrobiona.
Nie wydam go, to pewno. Na tym samym piętrze i niemal w tej samej chwili, gdy
pan Karol probował indagować Pilawskiego, w pokojach zajmowanych przez panią
Domskę z córką dwie kobiety w długim milczeniu siedziały, spoglądając na
nieznośny deszcz, smagający szyby od kilku godzin. - Przyznam się mamie - rzekła
wstając Elwira - że jeśli tak cały czas słota trwać będzie, to, doprawdy,
znudzimy się śmiertelnie. Ja wprawdzie obchodzę się bez towarzystwa, ale na
ludzi choć popatrzeć jestem rada... a to... proszęż spojrzeć oknem, świerki,
świerki, drzewa, łoza, gołe wzgórki i kilka wron podróżujących. - Jak my! -
szepnęła pani Domska uśmiechając się. - Nie, wrony są daleko szczęśliwsze, bo
mają instynkt i lecą, gdzie świeci słońce. - Widzisz - odezwała się matka - a to
ja ciebie pozbawiam moją chorobą słońca, rozrywki, towarzystwa. - Słońca,
dobrze, rozrywki ja mało potrzebuję, a towarzystwa nie łaknę. Mama wie - mówiła
Elwira - że dla mnie najmilsza igła i książka, zieloność i kwiaty, a jeśli jest
jeszcze fortepian, muzyka, nic mi już na świecie nie potrzeba. - Tu ci jednak
nudno - odezwała się matka. - Dosyć, gdyby mamy nie było. - Ja coś też chora i
sama nudna, nie zabawię. - Byłoby wszystko dobrze, gdyby się tylko Pan Bóg
zlitował i dał pogodę i słońce, mogłybyśmy pójść trochę w okolicę. - Tak,
rozumiem, i spotkać tego pana. - Kogo? - rumieniąc się i ruszając ramionami
zapytała córka - a! że też mamie się zdaje. - Nic mi się nie zdaje, jestem tego
najzupełniej pewną, że ci się podobał. - Ale, moja droga matko - odparła Elwira
- przecież go ledwie przez kilka godzin widziałam w wagonie. Mówiliśmy mało, nie
znamy go wcale, a tu... ledwie się z nami przywitał... przy tym, powiem mamie -
dodała ciszej - on mi się wydaje, pomimo tego pospolitego nazwiska, człowiekiem
tego świata i towarzystwa, do którego my - westchnęła - należeć już nie mamy
prawa. - Tak - rzekła smutnie matka - ażeby sobie oszczędzić przykrych zawodów,
bolesnych może przejść, cierpienia, lepiej, lepiej... być bardzo ostrożną. -
Niechże mnie mama nie ma za jakąś płochą istotę, u której się głowa łatwo zapala
- odezwała się Elwira. - Ale przyznaj się, że podobał ci się. Spojrzała na
córkę. - Nie przeczę, że zrobił na mnie wrażenie jakiegoś miłego i sympatycznego
człowieka, rada bym była jego towarzystwu, przecież niech mama będzie spokojna,
głowa mi się nie zawróci. - Niech się ani głowa, ani serce nie zawraca -
odpowiedziała matka z czułością - nam, moje dziecko, marzyć nie wolno,
spodziewać się wcale niepodobna... ty wiesz... Zamilkła, Elwira chodziła po
pokoju. - Wiem, rozumiem, nie mówmy o tym - podchwyciła córka - ja też nie roję,
nie marzę, nie spodziewam się. Na życie patrzę trzeźwo, spokojnie, wiem z góry,
że szczęścia od niego wyglądać nie mogę, to jest tego, co pospolicie szczęściem
zowią. Dlatego potrafiłam sobie upodobania, zajęcia, całą przyszłość tak z góry
urządzić, ażeby mi, wydziedziczonej, jeszcze bardzo źle nie było. Książki,
fortepian, praca zupełnie mi starczą. Matka miała łzy w oczach, Elwira zbliżyła
się, by ją pocałować w rękę, ta chwyciła jej głowę i całus macierzyński położyła
na czole. - Nie mówmy o tym - zamknęła Elwira. - Owszem, mówmy - przerwała
Domska - to nas rozerwie wśród tego nieznośnego deszczu, pozwalam ci trochę
bawić się twoim nieznajomym, którego wiesz nazwisko przecie. Nie jest ono tak
zachwycające, wyglądał mi na paniczyka, na hrabiątko, ale - któż to może być? -
Myślę, że majętny obywatel ze wsi - rzekła Elwira żywo. - Otóż nic nie wiem,
sądzę - mówiła matka - sądzę z tych niepostrzeżonych prawie oznak jakichś, które
charakteryzują ludzi, że on nie jest wieśniakiem. Ma fizjognomię miejską i
pańską, pałacową. - To być może, ale bardzo przyzwoicie pańską. - Nie przeczę -
dodała matka. - Niezmiernie grzeczny, a nie zimny i nie odpychający, jak często
ludzie grzeczni być umieją - mówiła Elwira - nauki ma dosyć, oczytany, umie
kilka języków. Sam mówił, że kończył uniwersytet w Berlinie. Gdyby u wód w
istocie było więcej swobody i zaraz z tego nie robiono plotek, tobym go choć na
naszą nieszczególną hotelową herbatę prosić kazała. - To nie wypada - odezwała
się matka - najzacniejszy z ludzi nawet myślałby, że go ciągniemy. - A! niechże
Bóg broni! - załamując ręce zawołała Elwira - nie zaprosiemy go, kiedy tak, to
pewno, powinien sam mieć odwagę przyjść przecież z wizytą. Domawiała tych
wyrazów panna Elwira, gdy do drzwi z lekka zapukano, obie panie nagle umilkły,
młodsza pobladła nieco i nierychło odezwała się cicho: - Prosimy. Drzwi się
otworzyły, pan Gabriel, w jasnych lila rękawiczkach, ubrany jakby nie do
Krynicy, z kapeluszem w ręku, powoli wsunął się do pokoju. Dwie kobiety
spojrzały po sobie; Elwira się zarumieniła, matka zmięszała, przywitanie z obu
stron było zaambarasowane, przed krzesłem matki stał stół, fotel gotowy. Pani
Domska wskazała gościowi miejsce, Elwira prędko usiadła z drugiej strony. - W
taki dzień słotny można i natrętowi przebaczyć - rzekł Pilawski - deszcz
powinien być moją wymówką, panie pewnie nie porobiły sobie znajomości. - I robić
ich nie myślimy - wrzuciła Elwira. - Ja także nie mam zamiaru - rzekł gość - ale
z miłej tej znajomości pani, którą mi sam los nastręczył, pozwolę sobie
korzystać; właściwie przyszedłem jednak z interesem także! Mówił mi służący, że
pani sobie życzyła mieć fortepian. Starałem się dowiedzieć... w Krynicy jest
pono jeden tylko, ten stoi w salonie "Warszawskiego Hotelu" i na godziny się
tylko najmuje. - Niestety! - rozśmiała się Elwira. - Z fortepianu najętego na
godzinę korzystać bym nie mogła. Podobnaż na zawołanie od czwartej do piątej
mieć usposobienie do gry? To by się stało męczarnią zamiast przyjemności. -
Czybym nie mógł służyć choć książkami? - spytał gość - mam z sobą trochę
francuskich, niemieckich, a z polskich - Mickiewicza, Krasińskiego i kilka
nowych rzeczy. - Ależ pan je przywiózł dla siebie, a pozbawić go?... - Ja też w
tej chwili uczę się czegoś - rzekł uśmiechając się gość - a więc z książek tych
niewiele korzystam. Przy tym - dorzucił - zdaje mi się, że mimo najmocniejszego
postanowienia pozostania na boku i poza towarzystwem kąpielowym, może mi się to
nie uda... Już dziś miałem kogoś, który przychodził na zwiady i usiłował mnie
pociągnąć. - A pan? - spytała Elwira. - Heroicznie się oparłem temu - ze smutnym
uśmiechem rzekł Pilawski. - Według mnie człowiek nieznany musi dla godności swej
unikać wchodzenia w towarzystwo, w którym za nim nic nie mówi, nie świadczy. -
To prawda - odezwała się Domska - jest to zawsze przykrym być niewłaściwie
ocenianym, czy za wysoko, czy za nisko. - Zwłaszcza - rzekł Pilawski - iż w
świecie do zupełnej oceny człowieka należą niezbędne dodatkowe różne przymioty,
które by wyposażeniem nazwać można. Jak u nas na przykład... - A! wszędzie -
przerwała Elwira. - A u nas także - mówił Pilawski - osobiste człowieka
przymioty i wady kompensują się, podnoszą, ciemnieją lub wyświetlają od
okoliczności dodatkowych - fortuny, imienia, stanu, klasy, stosunków. Tam gdzie
te akcydensa są wątpliwe, i ocenienie człowieka zawsze niepewne, dwuznaczne...
Obie kobiety słuchały tego aforyzmu ze spuszczonymi oczyma, starsza z lekka
westchnęła. Elwira podniosła wzrok prędzej, śmielej i odezwała się: - To prawda
wielka, mało jest ludzi, którzy by tych circonstances aggravantes lub
attenuantes nie wzięli w rachubę. - I bardzo ich o to obwiniać nie należy -
odezwała się Domska. - Są to termometra, są to znaki przewodnie prowadzące do
domyślania się wnętrza człowieka; wychowanie, otoczenie i majątek, stosunki
tworzą nas, jakimi jesteśmy, nie dziw, że wniknąć chcąc w kogoś, szukamy oznak
pewnych dla odgadnięcia. - Tak - rzekł Pilawski - tylko znowu znaki te, dziś
bardzo pewne, jutro być mogą fałszywe. Warunki wychowania, nabycia wiedzy i
ogłady, wyrobienia charakteru zmieniają się z czasem, z atmosferą otaczającą
i... mylimy się. - Dziś właśnie najczęściej - dodała Elwira - bo i mężczyźni, i
kobiety wcale inaczej niż dawniej kształcą się i wychowują. Rozmowa przerwaną
została na chwilę, a między prawie obcymi niezmiernie trudno rozpocząć na nowo,
gdy raz wątła jej nić pęknie. Pilawski brał już za kapelusz, gdy przypadkowe
może spojrzenie panny Elwiry, naprzód ku niemu, potem ku oknu, po którym
spływały deszczu strumienie, wstrzymało go. - Pan więc, jak my - odezwała się
matka - skazujesz się dobrowolnie na samotność i nie będziesz pan znajomości
szukał? - Mocne mam postanowienie - rzekł Pilawski. - Samotność jest czasem, jak
pewien rodzaj diety, potrzebną człowiekowi, zwłaszcza nawykłemu lub zmuszonemu
do ocierania się ciągle i nadto o ludzi. - Pan zwykle mieszkasz w mieście? -
spytała trochę niedyskretnie Elwira. - Tak jest, pani - krótko odparł Pilawski -
mieszkam w Warszawie. Być może, iż panna spodziewała się czegoś więcej, jakiegoś
szczegółu i skazówki zajęć, położenia nieznajomego młodzieńca, lecz została
zawiedzioną. Matka poczuła niewłaściwość zapytania i naprawiając ją dodała: - My
także zmuszone jesteśmy siedzieć i w mieście, i - co gorzej - w mieście obcym i
niesympatycznym wcale. Pan Gabriel popatrzał i nie pytał się o nic więcej.
Mówiono jeszcze chwilę o Warszawie, o Berlinie, o stolicach europejskich, które
i tym paniom, i temu panu były bardzo dobrze znane. Pilawski wreszcie podniósł
się i uznawszy, że na pierwsze odwiedziny siedział już może nawet trochę za
długo - odszedł. Drugiego dopiero dnia wieczorem chmury się rozbiegły, blade
niebo, jakby burzą i słotą zmęczone, wyjrzało nareszcie i na dzień następny
zapowiadała się niezawodna pogoda, która wszystkich stęsknionych więzieniem po
samotnych izdebkach niezmiernie uradowała. Nawet pan Pilawski, który na przemian
studiował anatomię opisową i czytał Thackeraya, rysował coś w albumie i palił
cygara chodząc po pokoiku, rozweselił się, zobaczywszy słońce, zwiastujące
pogodę upragnioną. Wieczór nadchodził, było już za późno odwiedzić panią Domską,
chociaż wielką miał na to ochotę, postanowił więc już się rozebrać i do
wczesnego przygotować spoczynku, gdy "puk", "puk" do drzwi dał się słyszeć i
natychmiast prawie wsunął się pan Surwiński z grzecznym uśmieszkiem swoim. -
Przepraszam bardzo, dwa dni niewoli, panie dobrodzieju! a! przeklęte dni, nie
przeżyte! Musiałeś się pan dobrodziej zanudzić! - zawołał od progu. - Przychodzę
z propozycyjką... Pilawski stał, czekając jaśniejszego wytłumaczenia. - Pan w
tym więzieniu możesz umrzeć, z dobrego serca przychodzę proponować, bez
ceremonii, na wieczorek do Aksakowicza. Gospodarz jeszcze się jakoś na odpowiedź
nie zebrał. - Jestem upoważniony prosić pana dobrodzieja, całe prawie
towarzystwo męskie dziś tam będzie. Cóż to panu szkodzi, bez ceremonii, na
chwileczkę. - Wielcem panu wdzięczen - odezwał się Pilawski - ale kiedy już tak
mię przynaglasz, muszę być otwartym. Surwiński mocno uszy nastawił, miał więc
zostać powiernikiem tajemniczego człowieka. - Wchodząc choć na chwilę w
towarzystwo, nie dosyć jest - rzekł pan Gabriel - przynieść nazwisko swoje,
należy jawnie wykazać pozycję socjalną, stanowisko zajmowane w społeczeństwie,
aby nie oszukować nikogo, otóż, szanowny panie, ja, jakkolwiek nic do tajenia
nie mam, czego bym miał powody się wstydzić, z pewnych względów jednak... w tej
chwili nierad bym... nie życzyłbym sobie. - Ale, panie dobrodzieju - żywo
podchwycił Surwiński, uderzając się w piersi - my to rozumiemy, my to doskonale
pojmujemy, są okoliczności, są wypadki... Nie ma najmniejszej potrzeby... nikt
od pana wymagać nie może i nie będzie. Pan Gabriel się zawahał, znać było jakiś
frasunek, lecz Karol naglił, nacierał, prosił - i po chwili rozmysłu, jakby
powziął postanowienie jakieś heroiczne, pan Pilawski chwycił kapelusz,
rękawiczki, laseczkę, pozamykał pudełka i odwracając się rzekł: - Służę panu!
Surwiński od dawna nie był tak szczęśliwym, triumfującym... on więc - jemu danym
było wprowadzić tę dostojną osobę, w której twarzy tak widocznie napiętnowane
było znakomite pochodzenie, na łono tutejszego towarzystwa. W pokoju pana
Aksakowicza byli już niemal wszyscy zebrani, a kieliszki powoli krążyły,
rozdawano karty do wista, rozmowa o deszczu i mgle nader szła ożywioną, gdy w
progu ukazał się przodem Surwiński, wprost przerzynający się ku gospodarzowi z
niewidzianym zuchwalstwem, a za nim szykowna i piękna postać pana Pilawskiego,
na którą oczy się wszystkich zwróciły. Nikt go jeszcze mówiącym nie słyszał,
ciekawość była pobudzoną do najwyższego stopnia, bo choć domysły szanownego pana
Karola zdawały się niedorzecznymi, oddawano sprawiedliwość dystyngowanej
powierzchowności pana Gabriela. Każdy wszakże pragnął posłyszeć go, ocenić
wykształcenie i z mowy a obejścia wyciągnąć domysł jakiś o stanie i pochodzeniu
przybysza. W chwili gdy został zaprezentowanym gospodarzowi i wszystkim potem
przytomnym, obstąpiono go kołem, śledzono oczami, każdy zdawał się śpieszyć, by
zrobić pretekst jakiś zawiązania z nim rozmowy. Przypadł jednak ten szczęśliwy
los gospodarzowi, który, jak był człek zacny, tak w pisaniu i kunsztownym
prowadzeniu rozmów niezbyt biegły. Prosty sługa boży, więcej czynił, niż mówił,
i na stylizację wysilać się nie lubił. Chrząknął więc, popatrzał w jasną twarz
przybyłego i odezwał się: - Ależ się nam deszcz dał we znaki! No! co prażył, to
prażył. - Prawda - uśmiechając się rzekł gość. - Pozwoli pan kieliszeczek wina?
wytrawne! nie zaszkodzi! - dodał Aksakowicz. Gabriel się skłonił. Wszyscy
słuchali, ale nie było czego słuchać. - Pan dobrodziej z Królestwa? - począł
gospodarz. - Tak jest. - I ja także, z Płockiego. Ukłonili się sobie. - A!
niechże go licho weźmie! - na stronie rzekł hr. Żelazowski - żeby też nie umieć
rozmowy zawiązać i nic nie dobyć z człowieka. Wtem major Hotkiewicz, który już
miał karty w ręku, zawołał: - Gospodarzu! Signor Aksakowicz. Dajesz mauvais
exemple, so geht nicht... times is a money. Do dzieła, mości dobrodzieju! Qui si
lavora, siadajmy. Aksakowicz skłonił się i pobiegł do stolika, a pan Pilawski
został z adiutantem swym nieodstępnym u boków, jakoś najbliżej hr.
Żelazowskiego. Ten już miał najmocniejsze postanowienie dobyć z niego, jak się
wyrażał, wnętrzności. Skazany na tę operację zdawał się wcale jej ani domyślać,
ani lękać. - No, co pan powiadasz o tej... wojnie! - rozpoczął, jadąc bardzo z
daleka, sportsman. - Słyszane to są rzeczy! ta potęga militarna Prus, to
niedołęstwo nasze, te następujące po sobie wypadki. Wszyscyśmy, znając naszego
austriackiego żołnierza, jednego z najpierwszych w Europie, rokowali zwycięstwo,
a tu... - Rzeczy są bardzo dziwne w istocie - odezwał się Pilawski powoli - ale
wyznaję, że niewiele się znam na wojennych sprawach. Słyszałem tylko to zdanie,
które się dziś właśnie sprawdzić może, iż nie żołnierz, ale dowódcy i naczelnicy
stanowią o wojny losie. Żelazowski popatrzał mu bystro w oczy i zamilkł, czuł,
że tamten miał słuszność, choć, jak powiadał skromnie, na tych sprawach się nie
rozumiał. - Pan wprost z Warszawy? - począł z innej beczki. - Tak jest - rzekł
Pilawski krótko. - Pan zawsze mieszka tam? - Prawie ciągle - odparł obojętnie
badany - odbywam jednak dosyć często podróże. Żelazowski, który raz w życiu
tylko puścił się do Londynu na kursa dla studiowania koni i bardzo był dumny z
tej wycieczki mniej pospolitej, spytał dosyć niezgrabnie: - Był pan w Londynie?
- Bywam tam parę razy do roku. - Parę razy? - powtórzył Żelazowski - to pan
chyba ma tam interesa? - Mam je w istocie. Surwiński słuchał i notował. Nie
wydało to mu się wcale dziwnym, że taki pan hrabia miał interesa w Anglii, teraz
w ogólności, im kto jest większym panem, tym więcej i rozleglejsze musi mieć
interesa. Panowie idą na wyścigi z bankierami. Potwierdziło więc to jeszcze
domysły pana Karola, a Żelazowskiemu też dało wysoką opinię o człowieku. Hrabia
był, poza turfem, bardzo pospolitym i niezręcznym, a w rozmowie nigdy nie umiał
przejścia złagodzić, ozwał się więc dość nietrafnie: - Lubi pan konie? - Dosyć -
rzekł uśmiechając się Gabriel. - Bo to moja pasja - odparł hrabia. Nastąpiło
milczenie. - Jak się panu nasz kraj podoba? - Pod względem malowniczym - bardzo!
- rzekł Pilawski. - A z innych? - wtrącił Greifer. - Poznać go nie miałem
sposobności. Znowu przerwa. Rozmawiać pragnący spoglądali po sobie. Jakoś nie
szło. Oczyma badano pilnie przybysza i nie było nikogo, kto by mu nie oddał
sprawiedliwości, iż z nich wszystkich najbardziej chic wyglądał. Ubrany był z
wielką prostotą i smakiem wedle wszelkich prawideł mody, zazdrościli mu wszyscy.
Zaproszono go do gry, wymówił się, że nie ma zwyczaju grywać, z kieliszkiem
obchodził się nader obojętnie. Greifer, który znał wiele osób w Warszawie,
wrzucił parę pytań o hrabinej z Wilanowa i o hrabi, o księciu, o panu tym i
owym, badając, czy ich znał pan Pilawski; wszyscy oni byli mu choć z nazwisk i
stosunków znani, o wszystkich wiedział, gdzie się obracali, kto wyjechał, kto
był na wsi, ale nie chwalił się bliższymi stosunkami. Surwiński słuchał bacznie,
a ubolewał w duchu, iż niedyskrecję popełniono. Zaczęto na ostatek mówić o
zabawach, o pikniku projektowanym, o urządzeniu go, Pilawski tymczasem wpadł na
dr. Wertera i rozpoczął z nim nudną rozmowę jakąś o historii naturalnej. - To
jakiś literat - rzekł Żelazowski po cichu. - Co nie przeszkadza, żeby nie miał
być wysokiego rodu - dorzucił uparty Surwiński - teraz wszyscy niemal książęta
są historykami, archeologami, poetami lub artystami. Dobra część wieczora
upłynęła, wszyscy niemal z kolei ocierali się o przybyłego, każdy uznawał, że ma
do czynienia z dobrze wychowanym i niepospolitym człowiekiem - ponad ten ogólnik
nie wybrnął nikt. - Il est diablement bontonn~e! - dokończył po cichu
Żelazowski. - Diabli też go wiedzą, co za jeden. Ku jedenastej towarzystwo się
powoli wysuwać zaczęło, Surwiński, który na ofiarę swoją miał oko, widząc, że
się Gabriel wymyka, wziął kapelusz, aby go przeprowadzić nieco. - No i cóż pan
mówi o naszym towarzystwie? - zapytał wychodząc na ulicą. - Bardzo miłe i
dystyngowane! - odparł Pilawski. - No, ludzie i ludziska! - westchnął pan Karol
- zwyczajnie u wód; zbierana drużyna, ale to poczciwe z kościami. Nie było na to
odpowiedzi, szli jeszcze chwilkę razem, potem pan Karol na dobranoc zdjął
kapelusz, a p. Pilawski powrócił "Pod Różę". Nazajutrz na deptaku opowiadano
sobie o panu Pilawskim, którego nazwano "warszawiakiem". Zdanie powszechne było,
iż młodzieniec jest dobrze wychowany i, jak się zdawało, majętny. Co się tyczy
rodziny, nikt o żadnych Pilawskich nie wiedział. Na składkę dał obficie złotem.
- A kto go tam wie! - rzekł z cicha hr. Żelazowski - może to w istocie magnat
jakiś incognito! Gdy panu Surwińskiemu tak się szczęśliwie powodziło, z drugiej
strony pracowała zacna pani Hercegowińska nad zjednaniem sobie bliższej
znajomości z panią Domską, ale tu szło nierównie trudniej. Na przechadzkach
używała wszelkich środków, przysiadała się na ławkach, znajdowała na
najodludniejszych uliczkach. W kaplicy starała się swą pobożnością zwrócić uwagę
i zakrystyjnymi znajomościami. Opiekowała się widocznie chłopcami służącymi do
mszy, bukietami na ołtarzu, krzesełkami, to wszystko jednak nie zbliżyło ją do
pani Domskiej, która nie zdawała się nawet widzieć kościelnego gospodarstwa,
cała zatopiona w swej książce. Szczęściem dla wdowy poleconą jej została składka
na dokończenie posągu Matki Boskiej, do którego pomysł dał był Grottger. Miała
więc powód odwiedzić te panie, zajrzeć w ich mieszkanie, przekonać się z
otaczających drobnostek, czym, kim by one być mogły, a wreszcie wejść w rozmowę
i znajomość zużytkować później dla zbliżenia się. Na dnie powszednie wdowa
ubierała się tak niepozornie; tłomaczyła to wielka pobożność, a jak ludzie
mówili, wielkie skąpstwo. Na ten raz wszakże musiała wystąpić, aby jej za lada
kogo nie wzięto. Nie wypadało też iść samej, a nikt tak dalece nie ofiarował się
towarzyszyć, i musiała sobie zamówić siostrzeńca, który był uszczęśliwiony tym,
gdyż z dala widziana panna Elwira potężne na nim uczyniła wrażenie. O
naznaczonym dniu i godzinie Porfiry długie blond włosy ułożył z największym
staraniem, ubrał się w wiedeński swój surdut (był to ulubiony jedynak),
poświęcił nowe rękawiczki, wdział najkrochmalniejszy kołnierzyk i poszedł
ofiarować rękę ciotce, która miała na sobie suknię czarną jedwabną, szal
koronkowy dawny, ale wspaniały, złoty zegarek u paska i kapelusz ad hoc
odnowiony. Wyglądała też wspaniale. Siostrzeńcowi zapowiedziała wdowa pod grozą
gniewu, ażeby się do rozmowy nie mięszał, siedział skromnie i nie okazywał
zbytniej, nieprzyzwoitej ciekawości. Godzina była dobraną tak i obrachowaną,
ażeby te panie znajdować się musiały w domu. Pani Hercegowińska weszła
majestatycznie, sznurując usta i miodowym głosem, którego tylko przy pierwszych
znajomościach zwykła była używać, odezwała się: - Panie mi darują, że się
ośmielam. Jestem prezesowa Hercegowińska z Krakowa. Celem mych natrętnych
odwiedzin jest pobożny uczynek, do którego my tu, fundatorki posągu N. Panny,
wszystkie pobożne panie wzywamy, panie mi darują... Pani Domska spojrzała na
córkę, która pobiegła po woreczek. - Przepraszam, że siądę chwileczkę - dodała
wdowa - jestem słaba trochę, a dziś po tej słocie prawdziwy upał. - Bardzo
gorąco - odezwała się pani Domska. - Jakże pani wody służą? - zagadnęła wdowa -
prawda, że miejsce ciche, spokojne, miłe. - A tak, tak jest - powiedziała
gospodyni. W tej chwili nadeszła Elwira z woreczkiem, który podała matce.
Pośpiech ten nie był na rękę ciekawej, udała więc, że nie widzi nic, i śpiesznie
rozpoczęła rozmowę: - Panie tu, jak widzę i obserwuję, nie mają znajomości, to
dosyć nudno. - Moja matka - przerwała Elwira, którą Porfiry pożerał oczyma,
pochyliwszy się aż na krześle i nieco nieprzyzwoicie otwarłszy usta - moja matka
słabą jest i nie mogłaby, nawet mając je, korzystać ze znajomości. Ja zaś bardzo
lubię samotność. - Znamię to pięknej, chrześciajńskiej duszy - dodała wdowa -
lecz i ludzie, zwłaszcza w młodości, potrzebni. - Zwłaszcza - wmięszał się
niezręcznie Porfiry, który chciał dowieść, iż gada - zwłaszcza że tu mamy
towarzystwo bardzo, bardzo piękne! Pani hrabina Palczewska, pani baronowa
Ormowska ze swymi kuzynkami i... Ciotka, surowo sznurując usta, spojrzała nań i
- zamilkł nagle, zarumieniony. - Panie z daleka? - spytała wdowa. - My z Berlina
- odpowiedziała Domska. - To jest z Poznańskiego - wytłomaczyła prezesowa. -
Nie, pani, mieszkamy w Berlinie. - Tego ja nie pojmuję, jak można żyć w
protestanckim mieście - podchwyciła wdowa. - Ale my tam mamy kilka kościołów. -
Zawsze to atmosfera inna - westchnęła wdowa. Porfiry się wyrwał niezbyt
szczęśliwie: - O! atmosfera w Berlinie! Atmosfera węglista, pełno kominów i
dymu. Nikt się nie roześmiał, ale ciotka surowo spojrzała, młodzieniec chrząknął
i umilkł. - Może, gdy mam tę przyjemność zbliżenia się - dodała, lekko
poruszając się, ale nie wstając - jestem ciekawa indygatorka, mogłabym tu czym
służyć i być pomocną, zainformować? Ja od trzech lat z ordynacji naszego zacnego
doktora Dietla jeżdżę do Krynicy i jestem tu jak w domu, wiem, znam doskonale.
Gdybym w czym paniom usłużyć mogła? Domska skłoniła się grzecznie. - Wdzięcznie
pani za jej uprzejmość dziękuję - rzekła - ale my tak mało potrzebujemy. To
mówiąc i jakby dając do zrozumienia, że dłużej zatrzymywać jej nie chce,
gospodyni podsunęła papierek, prezesowa była zmuszoną przyjąć go i nie mając już
najmniejszego powodu pozostawania dłużej, podniosła się z krzesła. Za nią
powstał Porfiry, chrząkając na próżno dla zwrócenia oczów panny Elwiry, i
triumfalnie wyszli. W korytarzu pani Hercegowińska przekonała się, iż ofiara
była wcale znaczna, ale pomimo to kwaśna zeszła ze wschodów. Niezadowolenie
spadło na młodzieńca, który dostał burę. - Że też ty zawsze nie do rzeczy
odezwać się musisz. - Proszę cioci prezesowej, w czym nie do rzeczy? Przecież
musiałem zagadać, myśleliby, żem niemy, proszę cioci. - A więc będą myśleć,
żeś... - nie dokończyła prezesowa i spojrzawszy nań surowo, poszła przodem. -
Czy ciocia może każe sobie towarzyszyć? - spytał młodzian pragnący zmienić
jedynaka na skromniejsze ubranie. - Idź sobie do domu. Pocałowawszy w rękę,
którą mu niechętnie podano, nieszczęśliwy młodzian poszedł "Pod Wielbłąda". W
tych dniach towarzystwo krynickie niespodzianie pomnożyło się jeszcze o kilka
osób. Najmilszą wszakże niespodzianką było przybycie hrabiny Emilii
Palczewskiej, o której wspomniał był już pan Porfiry. Krynica nigdy jej się
spodziewać nie mogła, była to bowiem jedna z tych pań słynnych z piękności i
elegancji, które tylko wody nadreńskie zaszczycają swoją obecnością. Wdowa od
lat kilku, dwudziestokilkoletnia, bogata, piękna, dowcipna, ożywiona, nawykła do
rozkazywania, rządzenia, a namiętnie potrzebująca rozrywki hałaśliwej i coraz
nowej - pani Palczewska przynosiła to z sobą, to czego właśnie brakowało dotąd -
ruch, wesołość i życie. Wszyscy ją znali w Galicji i ona też znała wszystkich;
kochali się w niej, kto ją tylko zobaczył - ona się z nich najotwarciej śmiała.
Mówiła naprzód, że za mąż iść ani chce, ani myśli, a jeżeliby miała tę
niedorzeczność popełnić jeszcze raz w życiu, dobierze sobie tego, kto się jej
spodoba, do kogo się chyba namiętnie przywiązać potrafi. Wszystkie próby
podobania się fantastycznej pani dotąd się zupełnie nie wiodły; żartowała sobie,
pozwoliła palić ofiary, składać hołdy i nie odpychała adoratorów, ale nie
ośmieliła żadnego. Dwór był zawsze wielki; kto nie chciał nawet iść za wozem
triumfatorki zmuszała go, ale wszyscy starzy wielbiciele i nowozaciężni służyli
tylko do zabawy. Pani Emilia potrzebowała się bawić. Dom był otwarty, na
wielkiej stopie, wytwornie utrzymywany, stół doskonały, gosposia wesoła,
towarzystwo zawsze nastrojone na ton pani domu, nikt się też od służby nie
wymawiał. Dla przyzwoitości miała pani Palczewska przy sobie panienkę, sierotę
milczącą, skromną, cichą, niezawodną, posłuszną, która zawsze siedziała w oknie
z robotą, nalewała herbatę, smarowała chleb i nie mięszała się do rozmowy.
Pomimo wesołości panującej w domu, nieszczęśliwą dosyć wydawała się ta sierota,
twarz nawet miała pochmurną i byłaby jej może nie ścierpiała pani Emilia, gdyby
cichość a powolność panny Salomei nie nadawała jej ceny. Równie potulnej ofiary
trudno było wyszukać. Wspaniały kamerdyner, siwy, poważny mężczyzna, który od
rana chodził we fraku, dwie garderobiane, kilku lokajów składali resztę dworu
hrabiny. W Krynicy zajmowała domek osobny cały i ten zaledwie jej wystarczył.
Przybywszy, natychmiast posłała po listę gości, kazała pannie Salomei spisać
znajomych i ich adresa; znalazła Krynicę, do której zawitała po raz pierwszy,
bardzo parafiańską - ziewnęła parę razy, wyjrzała oknem i zawołała: - A!
przeklęci Prusacy! niepodobna było jechać pod wojnę i niepodobna było siedzieć w
domu... a tu... tu dopiero się znudzimy! W pół godziny przyleciał, dowiedziawszy
się o hrabinie, Stanisław Greifer, w trzy kwadranse Żelazowski. Obu im
niezmiernie rada była, prosiła tegoż dnia na herbatę, kazała sobie kronikę
miejscową opowiadać; zapowiedziała im, że pod karą gniewu powinni ją starać się
bawić, bo inaczej umrze... napaplała i naśmiała się, rozdysponowała jednak swym
zwyczajem wszystko jak najporządniej i wypędziła gości, postanowiwszy się
ubierać, jak tylko panna Salomea oznajmi, że tłomoki rozpakowane. Greifer i hr.
Żelazowski wyszli uszczęśliwieni. - Teraz to się Krynica ożywi! - rzekł pierwszy
- bo nie znam kobiety na świecie, która by lepiej rozruszać umiała. Zdaje się,
że umarłego by z grobu wyciągnęła, gdyby wiedziała, że ją zmartwychwstanie
zabawi. - Kobieta co się zowie! - odparł Żelazowski - tylko to bieda, że, ot,
tak młode lata trwoni, a pociechy z niej nikomu nie ma... Człowiek uczciwy
ożeniłby się i byłby szczęśliwy. - No, ożenił się - to pewna, ożeniłby się
każdy, kogo by zażądała - rzekł Greifer - ale czyby był szczęśliwy, to pytanie.
To hic mulier... - Piękna, rozumna i bogata! Czegoż ty jeszcze chcesz? - spytał
hrabia. - Nic, tylko żeby była dobrą. - Złą nie jest przecież. - To pewna, ale
dobra tylko dla siebie, a to jej odejmuje cały wdzięk kobiecy, wkracza w
atrybucje mężczyzny, jest egoistką. - Jaki ty jesteś dowcipny, dalipan! -
roześmiał się hrabia. - Pierwszy raz, gdy źrebięciu trzeba będzie dać nazwisko,
będę się ciebie radził. Greifer ruszył ramionami. - Wiem, że może tego jednego
nie potrafię. To wasza rzecz. Źrebię musi się nazywać po angielsku, a ja oprócz
"Goddam" nic nie umiem. Rozeszli się w swe strony panowie i po Krynicy gruchnęła
zaraz wieść o przybyciu hrabiny Palczewskiej. Był to ważny wypadek. Ona jedna z
tych wszystkich, co tu przybyli dotąd, mogła przyjmować, nie potrzebowała
oszczędzać i niosła z sobą zamiast choroby - wesele. Następujący piknik
obiecywał być bardzo świetnym, ale zarazem młodzież z przybyciem królowej
dostrzegła, iż dla niej wszystkiego tego, co przygotowano dotąd, było za mało.
Hrabina była przywykłą do czegoś lepszego, wytworniejszego, a nie rozumiała, co
to jest niemożliwość. Jej zdawało się zawsze, iż czego ona chciała, co jej było
miłe i potrzebne, to, bądź co bądź, musiało jakimkolwiek kosztem stawić się na
zawołanie. Mężczyznom szczególniej nie przebaczała nawet tego wyrazu
"niemożliwe". - Gdybym ja była mężczyzną - mówiła - wykreśliłabym go z mojego
słownika. Nie rozumiem niepodobieństwa. Wola powinna wszystko zwyciężyć. W
godzinę wiedziała już nie tylko o pikniku, ale o sali, w której miał się
odbywać, i o niegodziwej w niej posadzce. Zawyrokowała zaraz: - Zła? to ją
odmienić! - Tu, w Krynicy? - No, to ją sprowadzić. - Ale skąd? - Skąd? choćby i
z Wiednia, z Pesztu, z Paryża, a mnie co do tego? Taką była we wszystkim pani
Emilia. Przyjazd jej poruszył, ożywił, zakłopotał panów i panie, czuli wszyscy
jakby przybycie królowej, przed którą stanąć należało do popisu. Miała hr.
Palczewska ten szczególny dar i niesłychaną pamięć, iż ją najmniejsza rzecz i
najdrobniejszy człowieczek obchodził; o wszystkim i wszystkich wiedzieć musiała,
zobaczyć, zbliżyć się. Ktokolwiek z nią sam nie zrobił znajomości, tego zmusiła
do zapoznania się, idąc śmiało pierwsza przeciw niemu. Wieczorem już nie tylko
Greifer i hr. Żelazowski, ale wszyscy niemal wydatniejsi panowie znaleźli się na
herbacie. Dom był jeszcze nie urządzony, sprzęty kuchenne zaledwie rozpakowane,
lecz że kuchnia i furgon przybyły dniem wprzódy, herbata znalazła się podana
wykwintnie i ze wszystkimi specjalikami, jakich tylko Krynica dostarczyć mogła.
Wprawdzie w saloniku firanek jeszcze nie było, bo te, które zastała, znalazłszy
obrzydliwymi, kazała natychmiast zrzucić, woląc żadne niż brzydkie, a nowych
jeszcze nie sprowadzono, lecz mimo to wesoło było, szumno, ochoczo i, jak
zwykle, wrzawliwie. Oprócz mężczyzn przybyła baronowa Ormowska, dawna dobra i
serdeczna znajoma, można powiedzieć - przyjaciółka hrabiny. Zbliżyły je
temperamenta, potrzeba rozrywki i wesołości jednakowa. Różnicę tylko stanowiło,
iż hr. Palczewska była czasem złośliwą i gdy bardzo jej brakło zajęcia, gotowa
była bawić się cudzym kosztem i choćby miała usnuć intryżkę; lecz gdyby ta,
uchowaj Boże, na krzywdę czyjąś wyjść miała, wolała wówczas siebie poświęcić,
niż narazić niewinnych. Lusia i Musia, baronowa, hrabina śmiały się już i
trzepiotały od godziny, gdy goście schodzić się zaczęli. Przyszedł i Surwiński,
którego natychmiast pochwyciła gospodyni. - A to dobrze, że pan tu jesteś!
mianuję pana moim ministrem policji i plotek. Mów mi pan zaraz, kto jest, co
robią, i, jeśli co tajemniczego już złapałeś, podawaj na stół na gorąco. Pan
Karol mimo uśmieszku stał się poważnym: - Niech no się pani hrabina rozpatrzy...
- Słyszałam, żeś pan tu odkrył jakąś znakomitość incognito. Proszę mi ją co
najprędzej pokazać, zaprezentować, a jak ja wezmę na konfesatę, dobędę z niego,
no, zobaczysz. - Ani wątpię, że przed takim spowiednikiem do wszystkich przyzna
się grzechów... zobaczy go pani, chociaż - dziczek. - Jak to - dziczek? -
Stroni, szczególniej od kobiet, nie bywa nigdzie, nie zaznajamia się i oprócz
pani Domskiej... - Jakiej pani Domskiej? - podchwyciła hrabina - co to jest pani
Domska? - Jakaś jejmość z córką z Berlina, zapewne z Wielkopolski - przemówiła
baronowa. - Matka chora, córka, choć młoda i ładna, unikają widocznie ludzi. -
Jakże to wygląda? - zapytała hrabina. - A, bardzo przyzwoicie - rzekła Ormowska
- znać osoby majętne, no i dobrze wychowane, ale nie wszyscy są do ludzi i do
towarzystwa stworzeni. - O! moja baronowo - zaprotestowała gospodyni - proszę
tego nie mówić! a do czegoż ludzie stworzeni? Sami żyć nie potrafią, z aniołami
nie każdemu wolno, diabły już po ziemi nie wędrują. Wszyscy powinni żyć w
towarzystwie i udzielać się mu. To darmo! O! to darmo! Ale - zwróciła się do
pana Karola - cóż tedy ów tajemniczy wasz wielki człowiek? Co to może być? -
Jestem na drodze... to się odkryje - szepnął Karol. - Ależ przecie się jakoś
nazywa? - Niby to ma nazwisko, ale on do niego, a ono do tego, co je nosi,
niepodobne. Dość spojrzeć na niego, a można być pewnym, iż to nie może być żaden
pan Piławski. - Piławski, i powiadasz skąd? Z Warszawy? Ale bo pozwól, panie
Surwiński, powiedzieć sobie, ja bym na waszym miejscu dawno do Warszawy napisała
i miała już wiadomość o nim. Każdy ma znajomych, cóż łatwiejszego. - Ja to już
zrobiłem - rzekł cicho Karol - mam właśnie towarzysza szkolnego i wojskowego w
jednym biurze, człeka, co doskonale zna towarzystwo całe, da mi wiedzieć. Proszę
pani hrabiny, wygląda jak Antinous, twarz arystokratyczna, wychowany jak
udzielny książę, mówi wszystkimi językami, spędził część życia w Anglii, rysuje,
muzyk, literat; widać po nim, że bogaty - możeż to być jakiś nieznany Piławski?
- Ano, może - odparła gospodyni - ty, kochany panie Surwiński, znasz świat,
jakim był przed laty trzydziestu. Dziś ludzie, okoliczności, wynalazki i różne
innowacje do góry nogami go przewróciły. Naprzód, proszę cię, tyle bogatych
Żydów się ochrzciło, a to są ludzie i majętni, i wychowani jak lordowie, no - i
arystokracja przecież. Genealogiczne ich drzewo starsze pono od wszystkich
naszych. Po wtóre, teraz maleńcy ludzie robią majątki jak na drożdżach, a do
majątku dzieciom dają wychowanie. - Wszystko to prawda - odezwał się Surwiński -
ja może jestem stary i uparty, ale mnie się widzi, że zawsze rasa rasą. Nie
mówię o Żydach, bo w tych też rasa widoczna, ale i owi dorobkiewicze, proszę
pani, dorobili się wielu rzeczy, nawet dowcipu i wychowania, a nóg i rąk muszą
czekać do czwartego pokolenia. Hrabina się rozśmiała. - Nie masz słuszności, bo
ja bym ci po wsiach pokazała takie rączki i nóżki wypukłe. - Po wsiach -
potrząsł głową pan Karol - proszę pani, ale tego mi jakoś mówić nie wypada. - Ja
się domyślę - dokończyła pani Palczewska - daj już pokój, nie ma istoty
upartszej nad doktrynera i teoretyka. Pan Karol zamilkł. Goście się też schodzić
zaczęli. Piękna gosposia zabawiała ich, witała, śmiała się, a że Pilawski był na
stole, zagadywała niemal każdego o tego nieznajomego. Ruszali ramionami, nikt
tak dalece nic odpowiedzieć nie umiał. - No, a ja do trzeciego dnia - zawołała -
poznam, wyspowiadam i co chcę, wiedzieć będę! Wy bo nic nie umiecie i niczego
nie jesteście ciekawi, a wiedzcie, panowie, że kto nie umie być ciekawym, ten
szczęśliwym być nie może. Ciekawość jest pierwszym stopniem do szczęścia, nie do
piekła. Kto nie ciekawy, żyć nie wart. Rozmowa ożywiona wielce ciągnęła się
wieczór cały. Gdy nareszcie goście rozchodzić się zaczęli, a hrabina poszła się
rozbierać, znużona, aby co prędzej paść na łóżko, wiedziała już o Krynicy więcej
niż ci, co w niej byli od paru tygodni. Nazajutrz w bardzo miluchnym i świeżym
stroju porannym, z nieodstępną swą milczącą towarzyszką, panną Salomeą, hrabina
wyszła do zdroju. Ranek był, jakby naumyślnie dla niej, piękny, ciepły, jasny,
rezeda przed oknami doktora Zieleniewskiego rozlewała woń orzeźwiającą, muzyka
grała drzemiąc jakąś skoczną polkę, w kaplicy dzwonek się odzywał na pierwszą
mszę poranną, ze słońcem wracało na twarze jeśli nie wesele (bo wypadki wojenne
zasępiały czoła), to przynajmniej jakaś do życia ochota. Wszyscy w wielkim
komplecie stawili się wcześnie, jedni, aby hrabinę zobaczyć z daleka, drudzy,
aby się zbliżyć do niej i przemówić. Otoczona ciągle trochę naprzykrzonym
dworem, który się wprawdzie przemieniał, pani Palczewska nie zdawała się ani
zmordowaną, ani zniecierpliwioną. Żywe jej oczki szukały w przechodzących
nieznajomych twarzy i postaci, ażeby się zaraz o nie dowiedzieć i zapamiętać.
Pamięć miała tak szczęśliwą, że raz widzianą twarz wraz z nazwiskiem, wszystkim,
co do niej należało, choćby w lat kilka przypomniała, jakby ją dopiero wczoraj
pierwszy raz zobaczyła. Dii minores nie bardzo ją obchodzili, ale co tylko z
pozoru zdawało się należeć do lepszego towarzystwa, to wszystko znać i
przyciągać do siebie musiała. Tego dnia jako cicerone funkcjonował przy niej pan
Greifer i nieodstępnie szedł za nią. Odwracała się do niego, ilekroć
potrzebowała informacji. Dwa razy już niecierpliwie trochę spytała o
nieznajomego, który się dotąd nie ukazywał, gdy pan Karol przystąpił i oznajmił,
iż korzystając z pięknego poranku, ów pan Pilawski wybrał się na chłopskim wózku
do Żegiestowa dla zwiedzenia okolicy słynącej ze swej piękności. Namarszczyła
brwi, tupiąc nóżką, pani Palczewska, zagryzła usta, nie odpowiedziała nic,
ruszyła ramionami i szła dalej. Jakby chcąc wynagrodzić ten zawód, p. Surwiński
ukazał z dala przesuwającą się panią Domską z córką. Obie szły odosobnione, ale
z takim smakiem i świeżością, iż strój ich zaciekawił hrabinę, która
manewrowała, aby się przybliżyć i lepiej tym paniom przypatrzeć. Egzamen ten
dozwolił jej poufnie zawyrokować, iż panie należały do dobrego towarzystwa
niezawodnie. Pozazdrościła nawet Elwirze zarzutki fantastycznej i z wielkim
smakiem przybranej. Parę razy zachodziła im drogę, aby Elwirze się przypatrzeć,
i przyznała, że jest piękną. Ranek ten zresztą zszedł na rozprawach o przyszłym
pikniku i na roztrząsaniu nowin z placu wojny, które się przesadzonymi i
nieprawdopodobnymi wydawały. Hrabina, odbywszy przechadzkę po pagórkach,
zmęczona, zawiedziona, powróciła na śniadanie do domu z panną Salomeą. Nie taiła
się przed nikim, iż Krynica wydawała się jej straszliwie primitive. - Wiem, że
mi to za złe mieć będziecie, iż swoje wody mi nie smakują - zawołała śmiejąc się
do Ormowskej, którą spotkała prawie w progu i zabierała z sobą - ale ja,
wyjeżdżając się rozerwać, chcę się zabawić, a nie zamęczyć, tu ani wygód, ani
zabaw, dziko, pusto, smutno i... ale milczę. Zaledwie zasiadły do śniadania,
hrabina, która miała parę koni własnych, odezwała się: - A gdybym kazała zaprząc
i żebyśmy pojechały na obejrzenie okolicy, na przykład do Żegiestowa. - A,
proszę pani - zaśmiała się Lusia - czy pani myśli jechać powozem, rosłymi końmi
do Żegiestowa?! - Albo co? - odezwała się hrabina. - Nic, tylko, że drogi nie ma
- odparła Ormowska - jedzie się drożynami, ścieżkami, ponad urwiskami, po
kamieniach, przez potoki, tak że często i wozem przerznąć się trudno, koczem ani
myśleć. - A! a! - łamiąc ręce zawołała hrabina - a przecież ludzie się tam
dostają. - Tak! ludzie, co się niczego nie boją i żadnych nie potrzebują
wygódek; my zaś, nieszczęśliwe, popsute istoty, musimy pilnować szosy i wielkich
gościńców. Szkoda, bo mówią, że Żegiestów bardzo ładny, i zwiedziłybyśmy
kawałeczek Węgier, bo to nad samą granicą, a wracać można przez madziarskie
kraje. - Ja zawsze mówię, że kobietą być - najnudniejsza rzecz w świecie -
westchnęła hrabina - moja baronowo - dodała - co wy tu z dniem robicie?
Wstajecie tak rano, dzień bez końca! a w Krynicy po deptaku się kręcić od rana
do wieczora niezabawnie; chcieć nawet plotkami żyć, to się we dwadzieścia cztery
godzin wyczerpią, nauczcież mnie, jak sobie dajecie rady? - Zgadzamy się z
położeniem - poczęła baronowa - ja naprzód mam jeden wielki resurs, którego ty
nie masz. Mam nawet, szczerze powiedziawszy, dwa: naprzód w słotę godzinami
kładę pasjanse... - Horreur! - przerwała wtrącając się Palczewska. - Po wtóre -
gderzę na Lusię lub Musię na przemiany. - Gdybym gderać zaczęła - odezwała się
hrabina - mając jedną Salomeę, i tak dosyć kwaśną - entre nous soit dit,
zamęczyłabym ją prędko... ale powracam do zdania: jak dniem rozporządzacie? - Ja
jestem tego przekonania, że jak najmniej planów robić należy - rozśmiała się
stara baronowa - jest i bez tego dosyć niewoli w życiu, ażeby jej sobie jeszcze
samemu przyczyniać. Wstajemy rano, pijemy wodę, chodzimy, jemy obiad, chodzimy
znowu, ziewamy, pijemy herbatę. Jeśli jest co, to mi Lusia i Musia czytają, a
potem - spać, doktór się każe kłaść wcześnie. - To jest rzecz okropna - dodała
hrabina - iść razem z kurami do snu - parafiaństwo i nudziarstwo. Ja zaczynam
żyć wieczorem. - Ale u wód? - Któż inaczej pije wody, jak dla zabawy? A potem -
zawołała hrabina - woda krajowa, galicyjska, cela n'est pas s~erieux. Smak
wprawdzie ma atramentowy, ale pewna jestem, że doktór Zieleniewski kałamarze w
niej płucze. Śmieli się wszyscy, przeszło tak śniadanie, hrabina poszła się
ubierać, a nad wieczór z Ormowską umówiły się iść na przechadzkę, gdzie tylko
było można, choćby w lasy i po najsroższych, najeżonych kamieniach; baronowa,
choć jej było ciężko, w wesołym towarzystwie wszystko znieść była gotową. Dzień
tak pięknie dopisał, iż do wieczora chmurki na niebie nie postrzeżono, wybrały
się więc pod wieczór przez wieś na drogę ku Muszynie. Ormowska, hrabina, panna
Salomea, Lusia i Musia, a w straży bezpieczeństwa Greifer, który, nie mając co
robić, myślał się zakochać w hrabinie, i hr. Żelazowski. Pan Karol, któremu nie
dano znać, pracował w Krynicy samej nad nowymi jakimiś odkryciami. Na drodze ku
Muszynie i Żegiestowu przechadzka dosyć jest smutna zrazu, droga niewygodna, a
niedaleko od wsi strumień zagradza pieszym dalszą wycieczkę, nie zawsze
wprawdzie wezbrany, na teraz jednak, po deszczach, groźny. Panie szły powoli,
hrabina co chwila szeptała: - Jeżeli też to ładne, jeżeli to ładne! Już miano
zawracać, gdy chłopski wózek od strony Żegiestowa się ukazał. Na nim z cygarem w
ustach, w podróżnym stroju, bardzo i nadto podobno eleganckim, siedział pan
Pilawski. Jak na bohatera romansu, który po raz pierwszy zjawia się oczom
ciekawej kobiety, przedstawiał się wcale niekorzystnie, bo i ubiór, i on od pyłu
ucierpieli, i na wózku niewygodnym uczepiony nie wydawał się malowniczo.
Hrabina, jak tylko jej podszepnięto, a raczej gdy się domyśliła, że to jest ów
nieznajomy, żywo zawołała do Greifera: - Rozkazuję panu, zaczep go, ściągnij i
zrób tak, żeby poszedł z nami. Każę, proszę, nie słucham wymówki! Greifer parę
kroków naprzód pospieszył. Pilawski się wpatrywał w idące panie, gdy pan
Stanisław, wyprzedziwszy je, bez namysłu do wozu przystąpił. Widział parę razy i
mówił z Pilawskim, nie ryzykował więc wiele zaczepiając go. A potem u wód!!! -
Dobry wieczór panu, słyszeliśmy, żeś jeździł i wracasz z Żegiestowa? - Tak jest
- odezwał się Gabriel. - A! zmiłujże się pan, bądź tak grzecznym, zsiądź i
powiedz tym paniom, jak zła jest droga, bo mnie wierzyć nie chcą i hrabina
gotowa się wybrać koczem, gdzie wóz ledwie się przeciśnie. Nie drożąc się z
sobą, pan Gabriel zeskoczył z wozu, zapłacił woźnicę i odprawił, a sam,
otrzepując się nieco z pyłu, gotował się iść na rozkaz Greifera ku tym paniom.
Hrabina tymczasem, jak wojak na nieprzyjaciela, z którym ma walczyć, otworzyła
oczy ciekawe, badając każdy ruch nieznajomego. Od razu powiedziała sobie: "Il
est des notres". - Twarz zresztą wydała jej się bardzo sympatyczną i nim się
zbliżył, szepnęła baronowej Ormowskiej do ucha: - Bardzo ładny chłopiec. Stara
baronowa nieznacznie lornetowała go już także z ciekawością wielką,
uśmiechnięta, i odparła: - Tr~es comme il faut i bardzo wdzięczna twarz. Greifer
już go prowadził: - Szczęściem dla mnie - odezwał się - nadarza się nam właśnie
pan Pilawski, którego mam honor paniom zaprezentować. Wraca z Żegiestowa i
świeżą jeszcze mając pamięć podróży, poświadczy, do jakiego stopnia ona jest
niewygodną, powozem niemożliwą, a dla pań męczącą. Pilawski kłaniał się i dodał
zaraz: - Mogę najzupełniej potwierdzić określenie pańskie i radzić przynajmniej,
kto chce Żegiestów zwiedzić, wybrać się na cały dzień wózkami tutejszymi. Część
drogi przejść piechotą, jechać powoli; kraj jest piękny, okolica wielce
malownicza, sam Żegiestów ze swym parowem, z przechadzką, ze źródłem wielce
oryginalny, lecz dla pań... - Dla nas - podchwyciła żywo hrabina, patrząc w oczy
Gabrielowi, jakby go od razu podbić chciała - dla nas, powinieneś pan wiedzieć,
niebezpieczeństwo jest zachętą, trudności do przebycia pociągającymi, a kto
skazany został na Krynicę kilkudniową i co dzień na Jaworzynę jeździć nie może,
musi przecież szukać rozrywki. - Zgadzam się na te prawdy - śmiejąc się rzekł
Gabriel - ani radzę, ani odradzam, jestem prostym powołanym świadkiem i
przynoszę zeznanie jak do sądu przysięgłych. Hrabina popatrzyła nań z widoczną
obawą, ażeby się rozmowa nie zerwała zbyt prędko. - To nie dosyć - poczęła zaraz
- czekaj pan, sąd ma prawo badać świadków. - Słucham zatem. - Jadąc powoli, idąc
po trosze, bałamucąc po drodze, zabawiwszy nieco w Żegiestowie, możemyż powrócić
tego samego dnia do Krynicy? - W najgorszym razie, choćby się nieco opóźniło,
byle pogoda, mamy księżyc, więc... - Czekaj pan jeszcze - dodała hrabina - nie
mam przyjemności znać pana, jestem zmuszona wśród drogi sama mu się
zaprezentować i z góry zapowiedzieć, że jestem despotyczną i samowolną, potem
już go nie zdziwi, że pierwszy raz widząc pana, z prawa, jakie kobietom służy,
szczególniej na takiej pustyni, zamawiam sobie, żebyś w przypadku wycieczki do
Żegiestowa, jako doświadczeńszy od tych panów, służył nam za przewodnika.
Pilawski popatrzał, roześmiał się dziwnie smutno, skłonił i rzekł. - Spełnię ten
rozkaz bardzo chętnie, lecz że przybory do drogi wymagać będą może czasu, rad
bym wiedzieć wcześniej dzień. - Przybory! przybory do pana należeć nie będą, te
hr. Żelazowski i p. Greifer muszą ułatwić, zamówić, urządzić. - Lękam się tylko,
abym położonej we mnie ufności nie zawiódł - rzekł Gabriel - pani dałaś mi
przykład szczerości zowiąc się despotyczną, pójdę za nim i przyznam się, że
bywam roztargnionym. - To nic nie szkodzi - zawołała hr. Palczewska - to bywa
zabawnym, a pod te ciężkie wojenne czasy wszelka niewinna, nawet trochę winna
rozrywka - pożądaną. Greifer, który chciał być dowcipny tanim kosztem, wrzucił:
- O winną rozrywkę najłatwiej, bo jesteśmy na granicy Węgier i państwa tokaju. -
A! kalambur! zapłacisz waćpan sztrof drugi raz - śmiejąc się odparła hrabina,
która rozmowę całą zachowała dla siebie. Żelazowski naiwnie śmiał się z
dwuznacznika, dziwiąc się, jak ten Greifer był zawsze dowcipny, baronowa
Ormowska przypatrywała się Pilawskiemu bardzo, i szczerze powiedziawszy, panny,
choć udawały, że nań niby nie zwracają uwagi, ciągle weń miały wlepione oczy.
Cała strategia hrabiny wymierzona była na to, ażeby znaleźć jakąś drogę taką,
żeby nieznacznie zasekwestrowanego Pilawskiego pociągnąć do drzwi swego domu, a
tam go gwałtem wziąść na herbatę. Tajemny ten projekt trudny był do wykonania,
gdyż droga wiodła około hotelu, w którym stał pan Gabriel, i z góry można było
przewidzieć, że te panie pożegna. Chcąc spiskować z Greiferem o wynalezienie
ścieżki poza wsią przez lasek nad Krynicą, trzeba było rozmowę rzucić, co było
niebezpiecznym. Hrabina zręcznie schyliła się do baronowej i szepnęła: - Zabaw
go, pani, chwilę rozmową, aby nie uciekł, ja mam słówko do Greifera. Posłuszna
Ormowska słodkim swym głosem odezwała się: - Pan dobrodziej z Królestwa? - Z
Warszawy. - Nie zna pan tam moich krewnych P.? - Znam z daleka, pani
dobrodziejko - rzekł Pilawski - w towarzystwach bywam bardzo mało. Jestem młody,
mam zajęcia, pracuję. Ormowska miała już na ustach zapytać o rodzaj pracy, lecz
zmiarkowała, że by to było niedyskrecją, podniosła oczy, popatrzyła nań. - Jak
się panu kraj nasz podoba? - dodała, zmieniając rozmowę. - Bardzo piękny,
śliczny - żywo odpowiedział Gabriel - lecz ja nawykłem od wielu lat zwiedzać to
Anglię, to Belgię, to Niemcy i przyznam się pani, że widok tych stron zasmuca
mnie! Jakiż to bogaty materiał leży tu odłogiem! Dlaczego nie ma dróg,
przemysłu, handlu; zamiast chatek drewnianych - murowanych wiosek, zamiast nędzy
- dobrobytu i oświaty?... - Bo razem wszystko i raptem przyjść nie może -
szepnęła Ormowska - ale i to przyjdzie. - Niestety! tak późno! W tej chwili
hrabina, wydawszy rozkazy, powracała już i wcisnęła się do rozmowy, bo po
naradzie z Żelazowskim i Greiferem stanęło, że poprobują jakiejś ścieżki gór, i
już się nią idący przodem kierować zaczynali; Palczewska wtrąciła: - O czym
państwo mówicie? Ormowska rozpoczęła objaśnienie, gdy na krzyżującej się drodze
Pilawski stanął i ujął za kapelusz, aby pożegnać. - Co to jest? - zapytała
wesoło hrabina - pan chcesz nam uciekać? Przepraszam, kładę sekwester. U wód
swoboda wielka, proszę do mnie na herbatę, ja się nudzę, rekwiruję pana i nie
puszczam... - Jestem tak po podróżnemu. - Myśmy podróżni wszyscy, herbata będzie
też podróżna. Gabriel skłonił się i nie opierał, w istocie takiej uprzejmości
obronić się było trudno i nieprzyzwoicie nawet tak się z sobą drożyć. Ponieważ
drożyna niezbyt była wygodną, a cel, dla którego obraną została, dopięty,
Greifer zręcznie dosyć znalazł pretekst do zawrócenia ulicą. Hrabina śmiała się,
bawiła, dowcipkowała i widocznie kokietowała zimnego jak Anglik młodzieńca,
który uśmiechał się wprawdzie, odpowiadał zręcznie, ale ani ożywił, ani po
młodzieńczemu nie okazał tego ognia, który zwykle oczy hrabiny zapalały. W
największym rozmowy gwarze przechodzili właśnie około hotelu "Pod Różą". W oknie
siedziała panna Elwira Domska, Pilawski się jej ukłonił, ona żywo cofnęła się
zaraz. - Znasz pan te panie? - Z widzenia i z podróży tylko, której część
odbywałem razem koleją - rzekł Pilawski. - Panna bardzo ładna? - dodała,
wpatrując się w niego badawczo, hrabina. - Bardzo ładna! - skłaniając głowę, ale
bez żadnego wzruszenia widocznego powtórzył Pilawski. - Kto są te panie? -
Doprawdy, nie wiem więcej nad to, co tu wiemy wszyscy - są z Berlina. - A,
jakżeż to pan nieciekawy! - zaczęła hrabina - żeby o tak ślicznej młodej pannie
nie dowiedzieć się, nie dopytać. - Nie mam ani do tego daru, ani ciekawości -
odezwał się Pilawski - a nade wszystko znajduję, że dopytywanie, dobadywanie
najczęściej sprowadza rozczarowanie; po cóż się z tym śpieszyć? Wolę sobie roić,
zgadywać i choćby się łudzić. To wyznanie zastanowiło panią Palczewską, zamilkła
chwilę, westchnęła. Rozmowa przeszła na hr. Żelazowskiego i baronową; reszta
osób śmiechem i półsłówkami dopomagała. Tak dostali się do domu hrabiny. Stary
kamerdyner, znający doskonale obyczaje pani, był najpewniejszym, iż gości na
herbatę z sobą przywiedzie. Wszystko więc było przygotowanym oprócz tego, co
panna Salomea miała pod swoim zarządem, a wnijście na próg i rzut oka mógł
przekonać Pilawskiego, iż się znajdował w domu zamożnym i wytwornym. Domyślał
się tego zresztą. Greifer, który spod oka przypatrywał się mu pilnie, wydziwić
się nie mógł chłodowi jego i panowaniu nad sobą. - Ani znać na nim, żeby się z
tej znajomości nawet ucieszył. Nie wiemy, czy pan Gabriel dostrzegł, iż go badać
chciano, czy to mu humor popsuło, czy inne jakie wrażenie, to pewno, że
zamyślonym był, nader z dala się trzymał i chłodno. Gospodyni wysilała się na
rozbudzenie go, na rozkrochmalenie, jak nazywała, lecz na próżno. Może pierwszy
raz w życiu spotkała się z tak grzecznym, przyzwoitym, uprzejmym nawet chłodem,
zamkniętym angielszczyzną. Co gorzej, pomimo zręcznie rzucanych pytań z różnych
stron przez baronową, przez nią, przez Lusię i Musię posiłkująco, podjazdowo - o
panu Pilawskim, jego stanowisku, zajęciu, stronie itp. nic się dowiedzieć nie
potrafiono. O dziesiątej wypuszczono jeńca. - No! - rzekła hrabina w duchu,
stojąc przed toaletą i rozpuszczając długie włosy - wielu ich znałam różnych,
tak wystygłego, ostrożnego, zbrojnego nie trafiło mnie się spotkać. W jego wieku
to nienaturalne. Widzę z oczów, że to nie temperament, nie natura, ale sztuka.
Ten człowiek jest zagadką; musiał albo cierpieć wiele, lub... nic nie wiem!
przecież to pierwszy wieczór, nie dał się wziąć od razu, trzeba podkopy robić i
oblegać wedle form wszelkich. A! więc poprowadzimy oblężenie! - Moja
dobrodziejko! baronowo kochana! - zawołała wpadając nazajutrz szanowna
Hercegowińska do Ormowskiej, zdyszana, zaczerwieniona, przejęta - tylko pani
mogę to powiedzieć, ale pod największym w świecie sekretem. To mówiąc padła na
kanapę, tchu jej zabrakło. Ormowska skinęła na panienki kręcące się w drugim
końcu pokoju, które zaraz znikły. - Cóż to pani jest? co pani jest? - zapytała.
- Nic, biegłam za prędko - mówiła zniżonym głosem Hercegowina - przy tym ogromne
wrażenie... ogromne! - Czy znowu bitwa jaka? - zapytała baronowa. - A! nie,
nie... zaraz powiem, to się tyczy naszego towarzystwa. Baronowa czekała bardzo
cierpliwie - przybyła wzdychała, ocierała czoło, tarła oczy, łamała ręce, słowem
zdawała się chcieć ukoić, nim przyjdzie do wyznań. - Nie - rzekła - wszystkiego
w świecie, ale tegom się nigdy nie spodziewała. Zgroza mnie przejmuje, gdy
myślę. - Cóż to jest? - Zaraz powiem, ale, na miłość Boga, o sekret proszę.
Ormowska ramionami ruszyła: - Możesz nie mówić mi, jeśli nie wierzysz.
Hercegowina pochwyciła ją za obie ręce. - Ja! pani! nie wierzę! - zawołała - o
jakże mnie boleśnie dotknęłaś! Lecz pojmiesz, pani, i zrozumiesz, gdy jej powiem
rzecz całą, dlaczego mi się wyrazy takie mimo woli z ust wyrywają; to coś
okropnego, coś okropnego. Zniżyła głos i oglądając się dokoła, poczęła,
westchnąwszy głęboko. - Proszę pani - ale nie wydawaj mnie, zaklinam - ja tu mam
znajomego z Krakowa, Niemca. Chociaż Niemiec i z biura, proszę pani, ale bardzo
dobry człowiek. Był urzędnikiem w Krakowie, potem już nie wiem, czy mu dano
dymisję, czy... dosyć, że spotykam go tutaj - zowie się Mamroth - pani go musi
spotykać nawet na przechadzce u wód, suchy, blady, mina urzędowa, do nikogo nie
gada, chodzi po bokach, cywilne ubranie, surdut czarny, zawsze zapięty pod
brodą. Ja z nim jestem bardzo dobrze i to wiem, że choć niby do wód przyjechał,
choć niby on pije, ale to nie darmo. No, proszę pani, czas wojenny, bez tego nie
może być, ja znam i familią, bo żonaty, znam się dawno. Tu przybywszy, kilka go
razy zagadnęłam, odpowiedział mi ni to, ni owo. Strasznie zgryziony tą wojną.
Wczoraj go spotykam, a ten mnie zaczyna wypytywać, czy ja byłam z kwestą u tej
pani Domskiej, czy ja tam widziałam, jak, co mówiła itp. Zdziwiło mnie, dlaczego
on się nią interesuje. Wystaw sobie, baronowo dobrodziejko, jakem go przyparła,
tak mi chcąc i nie chcąc wyspowiadał się, że ta jejmość z Berlina, którą my tu
mieliśmy za bogatą obywatelkę... Przysunęła się do samego ucha pani Ormowskiej i
szepnęła: - Ona tu jest przysłaną z Berlina! rozumie pani - z Berlina! To mówiąc
załamała ręce. - Ale już ją mają na oku. - Moja droga prezesowo - spokojnie
odrzekła baronowa - Bóg wie, co ci za androny napletli. Naprzód wątpię, żeby
kogo posyłać, jak ty powiadasz, potrzebowano, po wtóre - z pewnością nie chorą
kobietę by posłano, a gdyby i tak, toćby przecie tego rodzaju wysłaniec starał
się właśnie jak najprędzej zrobić znajomości, wsunąć się w towarzystwo, od
którego ona unika. - To są fikcje! to są sztuki, kochana baronowo - z zapałem
poczęła Hercegowina. - Mamroth jest człowiek bardzo bystry i na lekko nic nie
mówi. Już coś być musi. - Im się nie wiedzieć co śni - mruknęła Ormowska -
potracili głowy! - Pani to nigdy w nic złego byś wierzyć nie chciała - dodała
wdowa. - Ale, moja droga, to nie ma najmniejszego sensu - spokojnie zakończyła
Ormowska. W ten sposób osądzona Hercegowińska z zaciśniętymi ustami, gniewna,
porwała się naprzód z kanapy i zaraz znowu przysiadła. - No, to się przekonamy -
rzekła - ja od tego dnia z dala od niej zupełnie będę. Przyznaję się, żem zrazu
szukała znajomości, ale gdy to wiem! - dziękuję! bardzo dziękuję. Już ją mają na
oku. Mamroth mi powiedział, że wszystkie listy rozpieczętowują, to nie może
inaczej być - czas wojenny... a w jej listach są tak niezrozumiałe jakieś
hieroglify, iż to samo potwierdza podejrzenie. Ormowska ruszyła ramionami. -
Moja droga - rzekła - mówię ci, potracili głowy, to nie ma sensu, w oczach się
im dwoi. Na twoim miejscu, ponieważ u niej byłaś i masz jakąś znajomość,
poszłabym i ostrzegła, że jako przybyła z kraju w wojnie będącego z naszym,
powinna się mieć na ostrożności. - O! za nic w świecie! mięszać się do niczego
nie chcę i nie będę - zakrzyczała wdowa. - Mamroth jest ze mną w przyjaźni, ale
jakby się czego domyślił, on by mnie zgubić gotów. Obie zamilkły. Ormowska
smutnie jakoś głowę spuściła. - Widziałaś ją z bliska - rzekła - ja często z
córką spotykam ją u źródła na przechadzce, przypatrzyłam się fizjognomii - twarz
to piękna, szlachetna, zacna. Ona i córka zdają się należeć do najlepszego
towarzystwa. Powiadam ci, ten twój Mamroth głowę stracił albo ci nie wiedzieć co
poplótł. Tym razem Hercegowina wstała już doprawdy, poprawiła ubranie i, urażona
nieco, poczęła się żegnać, jakby nagle ochłonąwszy. - Ja tego pewno nikomu nie
powiem - rzekła cicho - lecz pani się przekona. Ja znam Mamrotha, on nie darmo
dał mi to do zrozumienia. - Tyś mnie zaklinała - odezwała się wstając baronowa -
ażebym milczała, ja cię o to samo proszę. Przede mną mogłaś to powiedzieć bez
niebezpieczeństwa, przed innymi powtarzając stałabyś się przyczyną wielkich
nieprzyjemności dla kobiety z pewnością największą - niewinnej. Wdowa, która
rachowała na wielkie wrażenie, wysunęła się widocznie niezadowolniona. Wprawdzie
z obawy, aby ją nie prześladowano za zdradzenie tajemnicy stanu powierzonej
przez domyślnego Mamrotha, milczała ściskając usta, lecz kręcąc się ciągle po
domach, ilekroć mowa była o Domskiej, tak ruszała ramionami, kiwała głową,
rzucała półsłowami, zaklinała się, iż mówić nie może, że się domyślano z jej
urywanych, tajemniczych zeznań więcej i straszniejszych rzeczy, niżby otwarta
potwarz przynieść z sobą mogła. Dziwnym trafem tegoż dnia nadjechała właśnie do
Krynicy żona majętnego właściciela dóbr, który miał posiadłości w Galicji i
Poznańskiem, pani Jaworkowska; osoba schorowana, przestraszona swoją słabością i
chorująca też na imaginację, która co rok do jakichś wód jeździć musiała. Całe
jej życie upływało na obawie, aby jej coś nie zaszkodziło, na pielęgnowaniu
zdrowia. Zresztą najlepsza osoba w świecie, dobra żona i matka, miła w
towarzystwie, z umysłem wykształconym, powszechnie była szanowaną i obudzała
politowanie w kole przyjaciół. Słabego zdrowia i składu, delikatna, wycieńczała
się dietami, lekarstwy, przestrachem, cierpiała, bo chciała cierpieć, lecz w
towarzystwie ożywionym, gdy zapomnieć mogła o tej trosce na chwilę, zdawała się
odzyskiwać siły, rumieniec, żywość. Na szczęście nie trwało to nigdy długo, pani
Jaworkowska za najmniejszym przeciągiem, uczuciem chłodu lub gorąca wracała do
obawy, do badania w sobie różnych symptomów i wywoływała je wyobraźnią. Tego
roku wojna i ją sprowadziła do Krynicy. Córeczka dwunastoletnia, dziesięcioletni
syn i guwernantka, która była razem boną samej pani, dwór jej składali. Nie
znalazłszy innego pomieszczenia, musiała stanąć w dwóch pokojach "Pod Różą",
obok pani Domskiej. W pierwszej chwili, gdy się wnosiła, a dzieci biegały
jeszcze po korytarzu, wyszła matka za nimi, równie troskliwa o ich, jak o swoje
zdrowie. Pani Domska wracała z przechadzki z córką i wchodziła na schody, gdy
się z tym nowym gościem oko w oko spotkała. Pani Jaworkowska i ona spojrzały na
siebie i stanęły jak wryte. Na obu twarzach malowało się zdziwienie i
niedowierzanie. Wreszcie Domska chciała już iść, gdy usłyszawszy głos
Jaworkowskiej, która na córkę zawołała, wykrzyknęła nagle: - Maria! czyż to może
być... - Zuzia! Zuzia! - z kolei odezwała się, żywo przechodząc ku Domskiej
Jaworkowska - tyś Zuzia! I dwie kobiety płacząc rzuciły się sobie w objęcia. -
Traf osobliwszy! Co to za szczęście. Zbiegły się dzieci: - Patrz, Zuziu, to
moje. - Mario, to córka - ze łzami w oczach odezwała się wskazując Elwirę,
Domska. - Mieszkasz tu? - Numer trzeci. - Ja obok zajmuję mieszkanie. - Chodź do
mnie. Po krótkiej tej urywanej rozmowie w korytarzu, ująwszy się za ręce, dwie
przyjaciółki weszły razem do pani Domskiej. Nie zdziwi się nikt, iż się od razu
poznać nie mogły, nie widziały się bowiem lat dwadzieścia z okładem. Towarzyszki
na pensji, znały się jeszcze panienkami, spotkały matkami, a pani Domska wdową.
Zrazu ściskały się i płakały tylko, Jaworkowska zapomniała trochę o chorobie,
krzyżowało się pytań tysiące. Nie wiedziały bowiem o sobie nic prawie, od czasu
jak się rozstały, rodziny ich mieszkały później w różnych częściach kraju, a
tyle wypadków i osobistych wrażeń, spraw, trosk dowiedzieć się nawet nie
dozwalały dwom przyjaciółkom. Płaciły sobie teraz uściskami, powtarzanymi co
minuta, za to tak długie rozstanie. Gdy dzieci się rozgospodarowywały w
mieszkaniu i robiły już znajomości w okolicy, ciekawie rozglądając się po
Krynicy, a Elwira krzątała się przyjęciem pani Jaworkowskiej zajęta, dwie panie
nagadać się z sobą nie mogły. Zrazu były to pytania i wykrzykniki, bo nie znając
swych losów, co chwila się coś niespodziewanego dowiadywały, lecz owa dumna,
świeża Marynia, dziś obwiązana i stękająca, nie miała tak dalece co opowiadać o
sobie. Poszła za mąż dość późno, bo przebierała długo, i aż trwoga dopiero
zostania starą panną wydała ją za mąż za bardzo poczciwego safandułę, pana
Jaworkowskiego, dużo starszego od niej, gospodarza, facjendarza i obywatela całą
gębą, ze wszystkimi wadami i przymiotami tradycjonalnego obywatelstwa
wiejskiego. Pan Jaworkowski dozwalał jej pieścić się i grymasić, kochał bardzo
żonę i był najprzykładniejszym z mężów. A że oboje byli bardzo majętni i majątek
przyrastał, życie więc nie miało żadnych innych wypadków nad fluksje, bóle
głowy, migreny i reumatyzmy. Te ostatnie były udziałem samego czcigodnego
Jaworkowskiego. Wiedli życie prawidłowe i prozaiczne, regularne, nudne i
szczęśliwe. Z pierwszych zapytań rzuconych pani Domskiej Maria przekonała się,
że los jej wcale był odmiennym. Nie chciała nawet biedna owa dawna Zuzia, a
dzisiejsza pani Zuzanna, opowiadać o tym obszerniej przy córce, łzy zakręciły
się jej w oczach, szepnęła tylko: - Później. Jakoż gdy wieczorem dzieci,
wybiegawszy się, spać poszły, a Elwira z książką została w swoim pokoju, pani
Domska poszła do mieszkania przyjaciółki na poufną rozmowę. Znalazła ją już w
łóżku, otoczoną flaszkami i materacykami, które na wszelki wypadek zawsze jej
towarzyszyły. - Moja Zuziu - zawołała Jaworkowska - daję ci słowo, że i nie
chcę, i nie mogę spać się kłaść tak prędko, zrobisz mi więc prawdziwą łaskę,
jeśli usiądziesz przy moim łóżku i rozpowiesz mi o swoim życiu i o sobie. Jestem
tym bardziej ciekawa, że przy córce mówić nie chciałaś, że musiałaś wycierpieć
wiele, żeś owdowiała, że się domyślam z samej smutnej twarzy twojej jakiejś
tragedii. - Przynajmniej dramatu, moja droga - cicho westchnęła Domska - nie
zbywało na nim w życiu moim, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Opowiem ci
wszystko. Boję się tylko jednej rzeczy. Każdy ból, z którego się człowiek długo
wyspowiadać nie mógł, wybucha później gwałtownie przy pierwszej zręczności; gdy
się rozgadam, rozpłaczę, nie będzie końca. - Ale mów, mów, choćby całą noc
przesiedzę, przesłucham - odezwała się Maria - jutro wody nie piję, zasnę
dłużej. Bądź pewna, że mnie to nie zaszkodzi. Wyszłaś starszą ode mnie z
pensji... i cóż? zaraz cię za mąż wydali? - Posłuchaj - westchnęła Domska - w
tamtych latach, gdyśmy się z sobą znały, młodość tak starczyła za wszystko,
żeśmy się jedna drugiej ani spytały, w jakim położeniu rodzina. Nic prawie nie
wiesz o mojej, prócz że byłam jedynaczką. Aż do mojego wyjścia z pensji
myślałam, żeśmy bogaci. Matka moja nie żyła od lat kilku, ojciec, który mnie
kochał, jak mógł i umiał, starał się, aby mi na niczym nie zbywało. W domu było
dostatnio i na wielkiej stopie, życie wesołe i gwarne, a gości pełno. Dwie
piękne wioski, pałacyk z parkiem, liczna służba, liberie, konie, ekwipaże -
wszystko to złudzić mogło starszą i doświadczeńszą nade mnie istotę swym
blaskiem i zapowiadać jej życie w przyszłości dostatnie, bez troski, w kole
ludzi, do których się nawykło. Nie mogłam się naówczas ani domyślać, że
majętność była ogromnie zadłużoną i że ojciec brnął coraz bardziej
nieopatrznością swą w nowe długi, że ruina groziła co chwila. Oszukiwali go
oficjaliści, przyjaciele, spikały się losy. Zdziwiłam się mocno, gdy raz ostatni
powróciwszy z pensji, zastałam ojca smutniejszego, osamotnionego, chorego.
Nazajutrz i dni następnych goście, których u nas wielu bywało zawsze, nie
ukazali się. We dworze posępne twarze, Żydków ciągle pełno, narady z prawnikami
i ciche jakieś i gorączkowe rozmowy. Nie śmiałam pytać ojca, przyjechałam z
pełną głową i sercem marzeń o przyszłym gospodarstwie, o ogrodzie, zabawach i
przejażdżkach, a jak zwykle, zastałam w domu najniespodziańszych, bo nieznanych
trosk widmo, którego twarzy straszliwej tylko domniemywać się wolno mi było.
Próbowałam pytać ojca; zobaczyłam łzy w jego oczach, pomięszanie jakieś,
próbował mię złudzić i przekonywać, iż nic się nie zmieniło, że tylko on czuł
się słabszym niż zwykle. Ogarnął mię przestrach tym większy. Z otaczających a
przywiązanych do domu sług starych nic się dowiedzieć nie mogłam, nie chcieli
martwić panienki. Łamałam głowę, co to być mogło, gdyż o upadku majątkowym nawet
przeczucia nie miałam. Upłynęło tak parę tygodni, uderzyło mnie to, że gości
teraz już prawie nie miewaliśmy, pustki zupełne. Parę osób przyjeżdżało do ojca
i po naradach w jego gabinecie wysuwały się po cichu. Nareszcie jednego dnia
ojciec do mnie przyszedł, pocałował w czoło i cichym głosem odezwał się
nieśmiało: - Jutro będziemy mieli gości... nie znasz ich, są to ludzie majętni,
ojciec z synem. Ojciec jest trochę rubaszny i śmieszny, syn wychowany starannie.
Przyjm ich grzecznie, będą zapewne na obiedzie, a że mamy z sobą interesa
ciężkie, przeciągnąć się może i parę dni wizyta. Nie potrzebuję cię prosić -
dodał mój ojciec wzdychając - ażebyś nawet w razie, gdyby ci towarzystwo ich nie
było miłym, nie bardzo to okazywała. Idzie mi o to wielce dla nieszczęśliwego
interesu, ażeby ich jak najlepiej przyjąć i ugościć. Zapewniłam ojca, żem gotowa
dla jego spokoju być jak najbardziej nadskakująca tym panom i że od dawna
znudzoną byłam tą samotnością i goście mi byli bardzo pożądani. Około południa
zatoczył się powóz wielki, wygodny, rosłymi czterema końmi zaprzężony,
błyszczący od brązów i z liberią wygalonowaną, wyglądający niesmacznie, a z
niego wysiadł niemłody, słusznego wzrostu, barczysty mężczyzna, który - co mnie
mocno zdziwiło - nim wszedł do domu, bez ceremonii, ręce w kieszenie włożywszy,
począł dwór, zabudowania i ogród lornetować. Za nim szedł syn, cieńszy i
mniejszy, lecz zresztą do niego podobny. Ojciec pośpieszył na spotkanie pana
radcy. Patrzałam przez okno, ciekawa, na przywitanie; ze strony ojca było
niezmiernie grzeczne i nadskakujące. Radca jakoś mi się zdał względem gospodarza
zbyt poufałym i lekceważącym. Nie wyszłam, aż do stołu. W salonie zastałam ich
na żywej rozmowie przy jakiejś mapie i papierach; gdym weszła, przerwała się
ona, zaprezentowany pan radca dosyć kwaśno podał mi rękę, poszliśmy do stołu..nv
Część I (c.d.) Przy obiedzie posadzono mnie między ojcem a synem. Pierwszy z
nich wcale ze mną rozmawiać nie okazywał ochoty, ledwie pod nosem coś dla
przyzwoitości szepnął, rozsiadł się pompatycznie w krześle i przez szkiełka
przyglądał się jakoś dziwnie jadalni i widokom z okien. Wypytywał ciągle ojca o
budowle, o pola, o różne szczegóły gospodarskie. Tymczasem syn, zrazu milczący,
zaczął po cichu rozmawiać ze mną. Od pierwszych kilku słów poznałam, że miał
pretensją i prawo do lepszego wychowania niż ojciec. Zapoznaliśmy się łatwo,
mówiąc o fraszkach, o książkach, o nowościach, o muzyce. Zdało mi się nawet, że
rozmowę prowadził z pewnym zadowoleniem. Wśród niej ojciec posępne nań kilka
razy rzucił wejrzenie, jakby chciał czy przestrzec o czymś, czy coś mu dać do
zrozumienia, ale on na to nie zważał. Ojciec mój tak do tego odegrywał rolę
wesołego, żem ja nawet uwierzyła w jego dobry humor i sama też z łatwym w
młodości trzpiotostwem ożywiłam się wielce. Uważałam, że pan radca był jakby z
tego niekontent i parę razy cisnął na mnie wzrokiem niemiłym, alem udała, iż nie
rozumiem. Ojciec mi się całkiem nie podobał! Naówczas nie miałam go do czego
przyrównać i nie rozumiałam tej postaci, jakiej podobnych nie widywałam na wsi;
dziś mogę powiedzieć, iż to był typ bankiera, spekulanta, jednym słowem
miejskiego dorobkiewicza. Wiejski, jak wiesz, wygląda wcale inaczej. Miałam
urazę do niego nie za siebie, ale za ojca, którego nawykłam widzieć szanowanym
powszechnie. Radca postępował sobie z nim z poufałością jakąś oburzającą. Ojciec
to znosił łagodnie i uśmiechał się, biedny. Obiad tak przeszedł dla mnie dosyć
prędko, a gdyśmy na czarną kawę powrócili do salonu - syn był już jakby dawnym,
dobrym znajomym. Podobał mi się, miał w sobie coś łagodnego, dobrego, coś
ludzkiego, co serca zyskuje. Ponieważ mówiliśmy o kwiatkach, wyprowadziłam go na
ganek, aby mu moje pokazać; widziałam, jak za nami szły oczy zagniewane ojca;
śmiałam się z tego w duszy. Było to bodźcem, bym syna jeszcze bardziej starała
się przyciągnąć. Miałam w tym względzie instrukcję ojca wyraźną i tym śmielej
postępowałam sobie. Po kawie ojciec mi szepnął nieznacznie, abym odeszła i nie
przeszkadzała im w interesie aż do herbaty - byłam posłuszną. Z daleka tylko
słyszałam, że ciągle bardzo żywo rozmawiano, a głos samego radcy chwilami
dziwnie nieprzyzwoicie wybuchał. Człowiek ten mi się wydał nieznośny,
odrażający, musiałam i ja na nim toż samo uczynić wrażenie. Gdym przyszła na
herbatę, dopiero ukazanie się moje przerwało niezmiernie głośną perorę jakąś
pana radcy, który, leżąc raczej, niż siedząc w krzesełku, dowodził coś bardzo
głośno. Zobaczywszy mnie, umilkł. Ja nie zważałam na niego, przyszedł do mnie
syn, zaczęliśmy rozmowę przy stoliku. Mogłabym ci ją dziś powtórzyć jeszcze, tak
mocno utkwiła mi w pamięci. Dzień to był, chociażem się tego nie domyślała,
stanowiący o losie moim. Pani Domska, mówiąc to, westchnęła. - Ale któż się
kiedy domyśla, spotykając po raz pierwszy w życiu obojętnych ludzi, że oni
kiedyś w losach jego stanowczą mają odegrać rolę. Mówią o przeczuciach, jam ich
nie doświadczyła. Byłam najpewniejszą, że tych gości widzę raz pierwszy, a, da
Bóg, i ostatni. Po herbacie, do której mnóstwo różnych przypraw potrzebował
nieznośny pan radca, rozsiadłszy się u stołu jakby w domu i przyrządzając sobie
ten napój do smaku, wyszli oni z ojcem na cygaro do przyległego pokoju, a syn ze
mną pozostał. Aż do wieczerzy rozmawialiśmy znowu z sobą i czas mi się nie wydał
zbyt długim; pan August przyznał się przede mną, że interesów nie lubi, że kocha
literaturę, sztukę, że rad by podróżować, ale go ojciec zaprzęga do pieniężnych
różnych zajęć i spraw, nieznośnych dla niego. - Niech pani tylko nie sądzi -
dodał - że jestem próżniak, że rad bym się bawić - nie, to, co dla ludzi zowie
się zabawą, mnie jest niepożądliwym. Lubię małe kółko wykształconych osób, cichą
rozmowę, muzykę poważną i uroczystą, naturę, kwiaty, dom, wieś. A! i bardzo -
podróże! Tak mi się spowiadał śmiejąc, a ja przyznałam mu, że prawie bym na te
same życia warunki zgodzić się mogła. Wieczerza była podobna do obiadu, z tą
różnicą, żeśmy przy niej poufalsi z nim byli i lepiej znajomi i że ja
instynktowo unikałam jakoś, aby się bardzo panu ojcu nie narażać. Pomimo, że
ojciec zapowiadał pobyt dłuższy, wyjechali nazajutrz raniuteńko, bez pożegnania.
Wypytywałam potem o nich i dowiedziałam się, że pan radca mieszkał w Berlinie,
że prowadził jakieś wielkie interesa i handlował dobrami, że syn skończył tam
uniwersytet, że byli ludzie bardzo majętni i nic więcej. Nie śmiałam badać ojca,
jaki rodzaj interesu miał lub mógł mieć z nimi. W kilka dni potem niespodzianie
zjawił się syn bez ojca, pana radcy. Siedzieli długo na jakichś naradach,
pojechali w pole do drugiej wioski, wrócili dopiero wieczorem. Pan August był
znudzony tym i ożywił się niezmiernie przy herbacie. Swobodniejszym też był
daleko teraz niż pierwszym razem, jak się domyślałam, dlatego, że za nim
niespokojny wzrok radcy nie biegał. Ponieważ tego dnia był u ojca prawnik z
miasta przybyły i mieli coś z sobą do mówienia ciągle, w tym samym salonie
bawiąc cały wieczór, zupełnieśmy byli swobodni, poznaliśmy się jeszcze bliżej,
lepiej jeszcze. August się żywo zdawał mną zajmować i aniśmy się spostrzegli,
gdy zegar wybił dwunastą. Śmiejąc się dodał, mówiąc mi "dobranoc", iż jutro tak
rano nie wyjedzie, że choć się obawia być bardzo natrętnym, ale musi cały dzień
zabawić. Zdaje mi się, żem mu odpowiedziała grzecznym komplementem, iż nigdy
natrętnym być mi nie może. Późno już ojciec niespodzianie przyszedł do mojego
pokoju w lepszym, niż od dawna bywał, homorze. Zaczął mnie badać, jak mi się
młody August podobał, odpowiedziałam z dziecięcą szczerością, że znajdowałam go
miłym bardzo, ale równie otwarcie przyznałam się, iż radca był dla mnie
opryskliwym i nieznośnym. - A, temu ja się wcale dziwować nie będę - rozśmiał
się ojciec - wszyscy się na to z tobą zgodzą. Co za szkoda, że taki miły i
poczciwy syn dostał się takiemu papie. Zabawił tedy pan August nazajutrz, a z
powodu deszczu, uproszony przeze mnie, znaczną część dnia następnego.
Dowiedziałam się, że grywa na fortepianie, zmusiłam go siąść ze mną na cztery
ręce. Bawiliśmy się, śmieli jak dzieci. Ojciec mój patrzał na to z nie tajoną
radością. Gdy się wreszcie żegnać przyszło, pan August gorący pocałunek kładąc
na moim ręku wedle dawnego zwyczaju, cicho bardzo spytał mnie, czy nie będę się
gniewała, jeśli kiedy na chwilę do nas wpadnie. Zdaje mi się, żem zarumieniona,
aż nadto poznać mu dała, iż mi jego przybycie sprawi przyjemność. Byłam młoda,
trochę wsią znudzona, a August w istocie mógł sympatyczną swą naturą podobać się
łatwo; głowa mi się zawróciła, serce bić zaczęło - marzyłam. Ale i dwa, i trzy
tygodnie upłynęły, a pana Augusta widać nie było, jużem się gniewała na niego.
Dałam mu to uczuć, gdy na chwilkę dla widzenia się z ojcem niby, ale zdaje mi
się, bardziej ze mną, przyjechał. Byłam smutna, nadąsana, zimna, przebłagał mnie
jednak łatwo tłumaczeniem, którym dowiódł, że będąc pod rozkazami dosyć
despotycznego ojca, wprzódy przybyć nie mógł. Kilka godzin, które u nas zabawił,
spędziliśmy na żywej rozmowie, powiedział mi otwarcie, że mu było tęskno za mną.
Gdy wyjeżdżdał, spokojniejsza go żegnałam, wiedząc, że powróci. W przeciągu
następnego miesiąca przybiegł parę razy. Za drugimi odwiedzinami miał dłuższą z
ojcem rozmowę, a wieczorem jak piorun na mnie spadło oświadczenie się jego.
Zmięszana, odwołałam się do woli rodzicielskiej, byłam nie przygotowaną, nie
wiedziałam, co począć, nie chciałam odmówić. - August zamknął mi usta tym, że z
ojcem moim już mówił i że ten, nie będąc przeciwnym, odwołuje się do mnie.
Prosiłam go o czas do namysłu do jutra. Przerażona, chciałam zebrać myśli,
skupić się w sobie, pomodlić - bałam się już tego szczęścia tak nagle
przychodzącego, jak każdy lęka się stanowczej losu odmiany. Nawet w młodości
wiemy, że ona rzadko wypada na lepsze. August, trochę zdziwiony, trochę
strwożony, przystał na to odroczenie. - Pozwól mi, pani - rzekł - ażebym się jej
przed tym namysłem, który ma o losie moim stanowić, wyspowiadał szczerze. Nie
chcę, byś mi później zarzucić mogła, że ją w błąd wprowadziłem milczeniem;
kocham panią, jutro powiem, że to uczucie przetrwa trudności, które się z niego
narodzą; lękam się tylko o panią, aby one dla niej nie były przykrymi.
Widziałaś, pani, ojca mojego, jest to najzacniejszy z ludzi, poważam go i
szanuję, winienem mu wszystko, lecz muszę wyznać, iż ciężko dobijając się w
życiu stanowiska, które uzyskał, nabył pojęć, zasad, wyobrażeń często dla mnie i
dla wielu niewytłumaczonych. Wszystko, co ma, winien jest mój ojciec sobie, a że
walczył o to długo, przywiązuje zbytnio może wagę do rzeczywistości, do majątku,
do korzyści, jakie z każdego kroku wyciągnąć może lub umie. Jest też trochę
dumny swym szczęściem. Nie potrzebował mi go pan August malować, bom ja to
wszystko z wejrzenia na pana radcę odgadła. Dodał w końcu, iż ojciec zrazu
przeciwnym być może z pewnych względów małżeństwu temu, ale on - zaklął się
najuroczyściej - przemoże wszystko. Z rozmowy później mógł się już August
przekonać, iż rozkazując mu czekać do dnia następnego, czyniłam to raczej z
jakiejś skromności dziewiczej niż z serca. Po odejściu jego pobiegłam do ojca.
Ojciec szedł do mnie, spotkaliśmy się, nie mówiąc słowa, rozpłakana rzuciłam mu
się na piersi. Milcząc powiódł mnie z sobą do gabinetu, nierychło przyszliśmy -
ja do wyznania, on do słowa. Płakał, ściskał mnie, rozpoczynał mowę i nie mógł
dokończyć, nareszcie odezwał się, jakby zebrawszy na męstwo: - Dziecko moje!
serce mi się ściska, że w tym dniu stanowczym, mogę powiedzieć, szczęśliwym dla
ciebie, mam ci szczerymi wyznaniami o tajonym długo położeniu naszym zatruć
jasną chwilę. Ty nic nie wiesz, jam żebrak, ja bankrut jestem, ja straciłem
wszystko. Gryzę się tym, taiłem przed tobą długo wyznanie, aby ci bólu
oszczędzić. Bóg mnie wysłuchał, Opatrzność ratuje mnie przez ciebie. Jeżeli
August ożeni się z tobą, ocaleje dla ciebie jeśli nie majątek, to choć
przyszłość w tym kątku, który nazywał się moim, w którym żyli pradziad, dziad,
ojciec... Jak przyszło to nieszczęście?... sam nie wiem, winą może moją, która
mnie męczy jak wspomnienie zbrodni, winą może losów nieuniknionych, może złych
ludzi, w których uczciwość wierzyłem zanadto. Zamążpójście za Augusta ratuje
ciebie, ratuje mnie, po części honor mój nawet. Ale czy miłość poczciwego
Augusta potrafi przełamać opór ojca? Za to ręczyć nie można. Radca sam się
dorobił milionów, nawykł despotycznie obchodzić się ze wszystkimi i z dzieckiem
- nasze poczciwe imię coś warte, to prawda, wejść by ono mogło w rachubę u kogo
innego, lecz ten człowiek w nic oprócz grosza nie wierzy, o nic oprócz pieniędzy
nie dba. Ma tylko dwoje dzieci, syna i córkę, dla syna milionowej przede
wszystkim szukać będzie dziedziczki... przecierpisz wiele, a potem któż jeszcze
wie, co cię czeka w życiu. - Ale ja kocham Augusta! - zawołałam, rzucając się
ojcu do nóg - dla niego, dla ciebie cierpieć potrafię. - Płakaliśmy oboje,
rozmawialiśmy długo, dowiedziałam się szczegółów o rodzinie Augusta, bo ojciec
nic nie chciał taić przede mną. W istocie przyszłość cała na sercu szanownego X.
leżała, poza nim otaczały ją straszliwe groźby. Rodzina, wyjąwszy jego, była tak
niemiłą, tak nie obiecującą rodzinnego życia, jak sam pan radca. Ojciec ich
widział, znał, słyszał o nich wiele. Wróciwszy do mojego cichego pokoiku, który
opuściłam z sercem tak swobodnym, z głową tak rozmarzoną, nie mogłam ani zasnąć,
ani się nawet położyć. Wyszłam stąd dzieckiem - wróciłam na próg niewiastą,
przed którą stała przyszłość pół jasna, na pół czarna, straszna. Skończyłam na
łzach i modlitwie. Serce mi mówiło, że na niego rachować mogę, że kocha mnie
szczerze. Nazajutrz podałam mu rękę. - Masz ją - rzekłam - w dobrej i złej doli
nie opuści cię ona nigdy, bądź mi opiekunem, bądź obrońcą, od dziś dopiero znam
położenie moje. Wczoraj jeszcze sądziłam się równa tobie, panie Auguście, dziś
wiem, że ci oprócz serca nic nie przynoszę. Ludzie posądzić mogą, żem o tę
miłość starać się mogła, gdy przysięgam, iż o ubóstwie naszym wiem teraz dopiero
z ust ojca. Broń mnie, oszczędzaj i rachuj, że nie znajdziesz we mnie istoty
niewdzięcznej. Po przyrzeczeniu i po długich dnia tego rozmowach August
pojechał, obiecał pisać, ale nie obiecywał powrócić, dopóki ojca nie skłoni do
zgody. Upłynęło kilka tygodni, list był tylko jeden, i smutny, ojciec chodził
posępny, jam płakała. Pod jakim pozorem wyjechał na dni kilka ojciec, nic mi o
tym nie mówił, nie było go z tydzień może, a wrócił smutny i chory. Listy od
Augusta przychodziły gorące, serdeczne, ale odraczające ciągle dobrą tę wieść,
na którą czekałam. Dowiedziałam się znacznie dopiero później, jaką walkę mój
August stoczyć musiał z ojcem, z matką, z siostrą i dalszymi krewnymi. Wytrwał
wszakże i po kilku miesiącach, złamany jego pełnym poszanowania, ale energicznym
postępowaniem, pan radca przybył sam z uroczystą prośbą o moją rękę. Nie, tych
dni, moja Mario, opisywać ci nie będę. Cierpiałam dla Augusta z ochotą, lecz to,
com wycierpiała, przeszło oczekiwania i obawy. Ludzie ci mścili się na mnie za
syna. Miałam kielich żółci do wypicia przy ołtarzu, pocieszałam się tym tylko,
że przecież ciągle z nimi nie będziemy, że dozwolą nam żyć samym sobie. Wedle
układów z moim ojcem, majątek nasz przechodził cały na imię radcy, syn miał go
trzymać tylko dzierżawą; ja, ponieważ nie miałam nic prócz ruchomości i wyprawy,
nie otrzymałam też żadnego zapewnienia na majątku. O to anim się starała. Ojciec
miał przy nas pozostać. Owe dni świetnego wesela i zjazdu familii dokuczliwej,
nieznośnej, bezdusznej przeszły nareszcie i zostaliśmy sami. Odetchnęłam
swobodniej całą piersią, lecz w parę dni zaledwie ojciec mój złamany tym, co
doświadczył, czego nie mógł nie uczuć, zgryziony, zachorował niebezpiecznie.
Choroba przeciągnęła się kilka tygodni, nie było na nią ratunku. Straciłam go.
Zostaliśmy sami z Augustem. Dodać tu muszę, że rodzina mojego ojca, a
najbliższa, usunęła się zupełnie od nas, naprzód z obawy, abyśmy od niej nie
potrzebowali pomocy, potem nierada połączeniu z dorobkowiczem, którego imię nie
najlepszej używało sławy. Lecz miałże syn odpowiadać za ojca grzechy? Następny
rok był najnieszczęśliwszy w mym życiu. Nie omyliłam się na Auguście, na jego
sercu, na przywiązaniu do mnie. Starał mi się teraz oszczędzić nawet cienia
przykrości. Wymógł na ojcu pozwolenie odbycia podróży, pojechaliśmy do Włoch. A!
były to chwile szczęśliwe! a trwały tak krótko! tak krótko jak błyskawica!
August począł kaszleć, objawiła się nagle choroba piersiowa, a w pół roku stała
się groźną. Bóg mi dał córkę w chwili, gdy niewysłowiona trwoga napełniała już
serce o życie najdroższego męża. Nie mogłam i nie chciałam uwierzyć
niebezpieczeństwu; zdawało mi się, że Bóg, że los mój winien mi trochę
jaśniejszych dni na tej ziemi. Najstraszniejsza rzeczywistość zmuszała do
szukania ratunku; z chorym Augustem, małą dzieciną wyjechaliśmy do Hy~eres. Na
chwilę powietrze i klimat polepszyły stan mego drogiego, lecz pociecha była
krótką. On sam czuł się ciągle lepiej, łudził się, uśmiechał, miał nadzieję... i
z tą nadzieją, z uśmiechem na ustach zasnął. Zostałam sama, gorzej niż sierotą,
bo na łasce rodziny, na której litość, wyrozumiałość, ludzkość bynajmniej
rachować nie mogłam. Radca napisał do mnie list prawie grubiański, nakazując mi
powracać natychmiast. Dowiedziałam się z niego, że mnie, mojemu obejściu z
Augustem przypisywano zgon jego. Tuląc do piersi sierotę, znękana, półżywa
powróciłam do domu, który nie był już moim. Pierwszym ciosem bolesnym był rozkaz
przeniesienia się do innego majątku, małego folwarczku z domem wilgotnym i
niewygodnym, gdzie mi naznaczono mieszkanie. Obawa o dziecię, w którego
piersiach lękałam się już spadkowego zarodu choroby, sprawiła, żem się oparła;
wyjechałam do miasta. Radca sam pojechał za mną, aby w sposób jak
najnielitościwszy, grubiański zapowiedzieć mi, iż na moje fantazje i wymysły
dostarczać nie myśli. Wyrzucał mi na oczy ubóstwo, śmierć syna, naśmiewał się na
marnotrawstwa mego ojca - słowem, zrobił mi przy kołysce sieroty, siedzącej w
żałobie, spłakanej, półżywej, taką scenę, iż w końcu oburzona, rozgniewana,
powiedziałam, że nic od niego i od nich nie chcę, ale też proszę, by ze mną
wszelkie zerwali stosunki. Powinnam była wytrwać, dla córki się poświęcając,
lecz w tej chwili opuściła mnie pamięć, przytomność, rozum. Człowiek ten
naigrawał się z ojca mego, obrażał mnie najdotkliwiej, traktował mnie jak
najniegodniejszą z kobiet. Musiałam mu drzwi pokazać. Osłupiał zrazu, zaśmiał
się dziko i wyszedł. Uczułam błąd mój i wezwałam natychmiast prawnika,
przyjaciela ojca mojego, na naradę. Położenie moje stało się nader przykrym. Nie
chciałam nic od nich, pragnęłam odzyskać to tylko, co mi prawnie pozostało w
ruchomościach po ojcu; powiedziałam sobie, że pracować będę, muszę, i że pracą
tą wyżywię siebie, córkę i wychowam ją na kobietę zbrojną przeciwko losom, która
by w każdym razie, sierota, sama jedna, mogła drogę sobie w świecie utorować
bezpieczną. Po długich trudnościach i walkach, bo radca, obawiając się opinii,
chciał mnie zmusić do jakiejś ugody, odzyskałam część moją w ruchomościach dosyć
kosztownych pozornie, których przedaż wszakże mogła mi zaledwie dać narzędzie do
pracy. Z sumki tej żyć nie było podobna, boby się w przeciągu dwóch lat
wyczerpała; przy największej oszczędności procent nie starczył nawet na skromne
mieszkanie. Nie wiedziałam, co pocznę. Tysiączne projekta przechodziły mi przez
głowę, lecz każdy z nich w wykonaniu okazywał się niemożliwym. Z dala zdaje się
tak prostym i łatwym zarobić pracą na życie, gdy się ma wolę silną! Lecz cóż to
za zadanie, gdy przyjdzie myśl w czyn zamienić! - Pracy tej szukać potrzeba,
należy mieć do niej nie tylko wolę i wytrwałość, ale jeszcze zręczność
zastosowania, uzdolnienie. Wychowanie nasze, świetne pospolicie, daje nam
wszystko, czego wymaga salon, nic z tego, co potrzebuje życie surowe. Umiałam
muzykę, ale wobec prawdziwych muzyków okazywało się, żem tylko trochę grać
umiała; toż samo było z innymi przedmiotami, których potrzebowałabym się była
uczyć wprzódy sama, niżelibym je innym mogła wykładać. Nie mając zresztą
stosunków, nie mogłam znaleźć dla siebie umieszczenia. Oprócz tego karmiłam sama
dziecię, które nieustannego potrzebowało dozoru, bo było wątłe i delikatne.
Służąca osobna do Elwirki nadto by mnie kosztowała, czyż zresztą ukochane
dziecię na płatne sługi ręce powierzyć można? Rozpacz mnie ogarniała. Lecz w
życiu ludzkim, gdy komu przeznaczonym jest przez Opatrzność ratunek, przychodzi
najczęściej niespodziany, przez ręce, od których go się nie wygląda, w chwili
gdy wszelka nadzieja stracona. Stało się tak ze mną. Stara sługa mojej matki,
która mnie nosiła na rękach, a teraz, wyszedłszy za mąż, mieszkała w Berlinie,
której mąż był portierem hotelu, wypadkiem spotkała się ze mną na ulicy, gdym
sama szła po lepsze mleko dla dziecka, bo mi pokarmu braknąć zaczynało i ten
przy zmartwieniu i łzach widocznie szkodził Elwirce. Ja o niej, ona nie
wiedziała o mnie, ani nawet o ostatnim nieszczęściu; przeraziła się, rozpłakała,
dowiadując o wszystkim. Poczciwa kobieta poszła ze mną i do mnie,
przesiedziałyśmy cały dzień ze sobą. Chciała mi co poradzić, w czymś dopomóc,
nie umiała. Poszła z mężem naradzić się, wróciła nazajutrz, przyniosła projektów
mnóstwo! Niestety! wszystkie one były dla mnie niedostępne. Lecz największym
dobrodziejstwem było to, żem choć serce litościwe, choć przyjaciółkę znalazła.
Nie byłam samą. Jednego ranka siedziałyśmy tak u kolebki śpiącej dzieciny.
Starej mojej Anusi nieustannie coś przychodziło do głowy, co mnie wyratować było
powinno. Tego dnia odezwała się wreszcie: - Widzi pani, w takim dopuście bożym
żadnej poczciwej pracy wstydzić się nie ma czego. - Ja się też nie wstydzę
pracować, ale czymże, z igłą? - Ale, gdzie tam - odparła Anna - najlepsza
szwaczka to nie zarobi więcej na żaden sposób nad dwa złote na dzień. Roboty dla
domów nie znajdzie, a kupcy tanio płacą, bo na biednym człowieku najwięcej
zarabiają, ale ja mam myśl - dodała - bardzo dobrą myśl, i taką, że byłby z niej
pożytek, tylko (nazywała mnie po staremu) Zuzia się na to nie zgodzi, bo Zuzia
córka obywatelska. Po najuroczystszych zapewnieniach, że się ani obrażę, ani
sprzeciwiać nie będę, wyznała mi Anna, iż z porady męża i znajomych chciała mnie
namówić na założenie magazynu mód i ubiorów. Zaręczała, że nawet ryzykując
kapitalik mój, mogłabym być pewną, iżby się to sowicie opłaciło. - Proszę pani -
dodała - cóż by już lepiej pani mogła i umiała nad to? Nawykłyście się stroić,
ubierać, macie gust, znacie się na tych rzeczach, toć przecie lepiej to
potraficie jak jaka madama francuska. Zresztą, ja powiem Zuzi, na to nie
potrzeba wiele, ja mówiłam z mężem, niech pani da połowę, my dostarczymy pół
kapitału, a jeśli się pani wstydzi, niech magazyn będzie pod firmą moją. W
chwili gdy pani Domska tych wyrazów domawiała, Jaworkowska, która słuchała z
niezmiernym zajęciem, załamała ręce tragicznie. - Jak to? - zawołała - ona
śmiała ci uczynić taką propozycję, magazyn mód założyć... a ty!! - Co gorzej,
moja Mario, żem ja tę propozycję przyjęła. Nastąpiła chwila długiego milczenia,
chora zwróciła się twarzą całą do dawnej przyjacółki. Znać ten dramat dni
powszednich zaczynał ją coraz więcej zajmować, ale zarazem rozwiązanie tak
prozaiczne, a tak dla obywatelskiej córki ciężkie i upokarzające, obudzało w
niej uczucie, które w rysach Marii odmalowało się jakby odcieniem chłodu i
obawy. Domska spuściła oczy, spodziewała się więc i lękała, że przyjaciółkę
przyznaniem się do winy ostudzi dla siebie, a jednak raz rozpocząwszy
opowiadanie, po krótkiej chwili namysłu ciągnęła je dalej. - Przyjęłaś - i - i
co? - zawołała Jaworkowska, wlepiając w nią oczy przestraszone. - Posłuchaj już
cierpliwie do końca... potrzeba było żyć mnie i dziecku; od tych ludzi, którzy
dla mnie serca nie mieli, nic przyjąć nie mogłam, praca więc tylko mi zostawała,
a z prac ta jedna, ta smutna, jeśli chcesz, modystki. Wspomnienie ojca, rodziny,
dostatków, dziecinnych marzeń, pozycji społecznej ustąpiło miłości dla mojej
Elwirki, uczuciu obrażonej dumy. Chciałam tym ludziom pokazać, że jakkolwiek
słaba, uboga, opuszczona, potrafię o własnych siłach wyjść z upadku, którego
byli przyczyną. Uściskałam Annę. - Dobrze - odpowiedziałam - myśl złota, chwytam
ją, ofiary twojego męża ani twojej nie przyjmuję, boby mnie ona paraliżowała,
rodząc obawę, żeby wasz ubogi grosz w moich rękach nie przepadł. Pomóżcie mi
tylko do najęcia sklepu i mieszkania, ułatwijcie otwarcie handlu, może znacie
jaką uczciwą pomocnicę, która by mi w pierwszych chwilach dać mogła jakie
skazówki, bom niedoświadczona! Co się tyczy firmy, położę moją, choćby dlatego,
ażeby dokuczyć panu radcy tym, że jego ozłocone imię będzie świecić na szyldzie
modniarki. - Moja paniunciu - całując mnie po rękach zawołała Anna - jak tylko
się zgadzacie, wszystko się znajdzie; mam Niemkę, starą pannę, która prowadziła
lat dwadzieścia dom podobny. Jest właśnie bez zajęcia, a sama nic założyć nie
może. Miejsce na magazyn wie mój mąż, na rogu ulicy, która Pod Lipy wychodzi,
reszta się znajdzie. Przez następne dni trwały gorączkowe przygotowania,
przyszła panna Liza do mnie, poczęłyśmy rachować, rachować i okazało się, że mi
na pierwsze zakładziny starczyło. Wprawdzie musiałam wszystko ważyć, bo wydatki
były ogromne, począwszy od szaf, od zwierciadeł, od mebli aż do kosztownego
materiału, w który magazyn opatrzony być musiał. Trochę mebli musiałam nająć,
wiele rzeczy na zaręczenie Lizy dostałam na kredyt, przyjęłam dwie robotnice i
jednego dnia ukazały się ogłoszenia w dziennikach, plakaty na murach, szyld
skromny, ale piękny, czarny ze złotem, między oknami pierwszego piętra. Musiałam
bowiem zająć piętro i przstroić je z jak największą wytwornością i smakiem.
Chcąc pozyskać zamożną i dobrego tonu klientelę, trzeba się było stosownie do
jej wymagań urządzić; przestrach mnie ogarniał czasem, patrząc na te
przygotowania zbytkowne, na lokaja w liberii, którego wziąć było potrzeba, na
salony i gabinety poprzystrajane po pańsku! Serce się ściskało, bom wszystko
stawiała na jedną kartę, alem ufała jeśli nie własnej, gwiaździe niewinnego
dziecięcia, dla któregom pracowała, i mojej gorliwej pracy. Pierwszych dni
ledwie się ktoś ukazał, było pusto, jam drżała, z wolna jednak z rekomendacji
męża Anny, który miał zręczność jako portier polecać mnie przybywającym do
hotelu, przez stosunki Lizy mojej zaczęli płynąć goście i zamówienia. Razem z
nimi wpadł jednego dnia czerwonosiny z gniewu pan radca i z furią żądał
rozmówienia się na osobności. Próżność jego była dotkniętą niesłychanie
wywieszeniem nazwiska; drżał, prosząc mnie o rozmowę. Z dosyć zimną krwią
przeszłam z nim do drugiego pokoju, alem nie usiadła nawet, dając do
zrozumienia, iż długiej nie życzę sobie rozmowy. - Waćpani - zawołał - chcesz
mnie, widzę, zmusić do okupu, waćpani chcesz familię moją zhańbić i wydać na
pośmiewisko. Żona mojego syna, człowieka milionowego - modniarką! - Wolę być
wyrobnicą niż niewolnicą! - odpowiedziałam - między nami, panie radco, interesa
są skończone, do nazwiska mam prawo, nikt mi go odebrać nie może, a jeśli dla
siebie i dziecięcia nie wstydzę się go wywiesić, dlaczegoż bym próżność państwa
oszczędzać miała? - Mościa pani - krzyknął radca - ja to rozumiem! ja wiem
wszystko - mów pani warunki! - Jakie warunki? do czego? - zapytałam. - Pani mnie
rozumiesz! ja cię wykupię z tej sromoty - rzekł bijąc nogą w podłogę - mów,
pani, ile wymagasz? - Nic nie wymagam od pana i nie chcę mieć z nim nic
wspólnego - to jedyny warunek mój. Jestem kobietą, jestem sierotą, jestem
biedną, lecz com raz wyrzekła, tego dotrzymam. Nie chcę nic od was, jesteśmy
sobie obcy, bądź zdrów! - Tak pozostać nie może - zawołał radca, chodząc żywo po
pokoju - ja na ten skandal dozwolić nie mogę, użyję wszelkich sprężyn, wszelkich
środków, mam wpływy, stosunki, nie pożałuję pieniędzy, ale tę nienawistną
tablicę, na której waćpani wywiesiłaś moje nazwisko, zrzucę, obalę, zniszczę. Im
bardziej on się gniewał, tym mnie, szczęściem, przybywało jakiejś niepojętej
krwi zimnej. Ukłoniłam mu się i chciałam odejść. - Waćpani jesteś matką mego
wnuka. - Wnuczki - rzekłam - i bądź co bądź prawo ją przy matce zostawia, a ja
ręczę, że ani ja, ani ona nic od was nie będziemy potrzebowały. - Tak! ja ją sam
wydziedziczę - unosząc się, krzyknął radca - ja, ja wydziedziczę. - Ona się sama
wydziedzicza ustami matki - odpowiedziałam. - Żegnam pana. Radca chciał jeszcze
sprobować. - Ostatnie słowo - zawołał - daję pięć tysięcy talarów rocznie i
zupełną swobodę; mieszkaj, pani, gdzie chcesz, rób, co chcesz, ale dziś jeszcze
precz mi z tym szyldem. - Panie radco - odpowiedziałam - żyłeś pan, urodziłeś
się i znasz tylko ten świat, który wszystko czyni dla pieniędzy i za pieniądze,
gdzie każdego kupić można; ja do tego koła nie należałam, nie rozumiem go i
sprzedać się za pięć tysięcy talarów rocznie nie myślę. - Sześć! siedem!
dziesięć! - krzyknął radca i zamilkł nagle. Ruszyłam ramionami i odeszłam.
Dziwna rzecz: mówiłam z odwagą, na pozór prawie bez wzruszenia, a łzy stawały mi
w oczach i serce biło, sama dziwiłam się sobie, wyrzucałam prawie, że krzywdzę
dziecię, a nie mogłam, nie umiałam postąpić inaczej. Radca przyskoczył ku mnie z
zaciśniętymi pięściami. - Co pani myślisz sobie - rzekł stłumionym głosem, w
którym gniew kipiał okrutny - że ja nie potrafię innymi środkami jej zmusić? Jam
tu wszechmogący, ja mam wpływy, ja... - Czyń pan, co chcesz, ja zrobię, com
powinna. Szczęściem, żem się w tej chwili mogła oprzeć o konsolę, gdyż mi się
słabo zrobiło; nie widziałam już, jak wychodził radca, słyszałam tylko stukanie
drzwiami i odgłos jego chodu na schodach, w oczach mi się ćmiło, ale Liza
nadbiegła, domyślając się czegoś, z wodą kolońską i posadziwszy na kanapie,
otrzeźwiła. Rozpłakałam się, rozchorowałam trochę, przeszło to przecie. Nie
miałam w istocie czasu na stękanie i rozmyślania; popędliwość radcy, plotki
ludzi rozszerzyły po mieście historię jego synowej. Radca był znanym na
giełdzie, nawet na dworze i w ogóle w różnych sferach towarzyskich; wieść o tym,
jak sobie z nim postąpiłam, zwróciła na mnie ciekawość i uwagę. Wszystkie panie
chciały widzieć synową pana radcy... tak odważną, iż została modniarką. Karety,
kocze, dorożki płynęły po całych dniach, klientki moje brały mnie na egzamen,
wypytywały, zasiadały w salonie, unosiły się nad smakiem, z jakim był urządzony;
dzięki radcy weszłam od razu w modę tak prędko, iż w drugim tygodniu musiałam
potroić liczbę robotnic, rozszerzyć pracownię, dać Lizie, która kierowała
wszystkim, pomocnicę, a sama nie miałam chwili spoczynku. Oprócz ciekawości,
która zapewne przyczyniła się wiele do zjednania mi w początkach klienteli,
zapracowałam na nią gustem, jakim może natura, wychowanie, świat, w którym
żyłam, obdarzyły. Ten smak, Maryniu moja - dodała Domska - zagadką jest, mają go
jedni, zbywa na nim całkiem drugim, w ogóle najpraktyczniejsze w świecie narody
nie poszczycą się najwytworniejszym smakiem, płoche i lekkomyślne zachowują
gust, nawet gdy go już nie mają czym zaspokoić. Francuzi niewiele się uczą,
umieją w ogóle mało, ale wrodzony instynkt wskazuje im piękno. Najuboższa
dziewczyna paryska ubiera się lada chusteczką tak malowniczo i wdzięcznie, jak
najdroższymi przyborami niemiecka pani nie potrafi. Jednakże gust się nabywa i
oceniają go wysoko ci, co go sami prawie są pozbawieni. Mój magazyn odznaczał
się wielką prostotą i wytwornym smakiem; pierwsze wyroby, na których śmiało
położyłam piętno mej własnej fantazji, nawet trochę wbrew Lizie, powszechnie się
podobały. Nie potrzebowałam już polecenia, miałam robót i zamówień tak wiele, że
obudzałam zazdrość, żem posługiwała się już innymi pomniejszymi damami,
zostawiając sobie tylko kierownictwo. Z tego względu szło mi bardzo szczęśliwie,
alem też miała wiele do przecierpienia. Byłam młodą naówczas, przystojną i
wolną. Radca, który nic mi uczynić nie mógł, bo wprędce i ja miałam stosunki
mogące mi dostarczyć środków obrony, ażeby siebie i swe postępowanie
wytłomaczyć, użył najniegodziwszej broni - potwarzy. Osławił mnie jako kobietę
najpłochszych obyczajów, zalotnicę, której rodzina wyprzeć się musiała. Nie
miałam innej obrony nad postępowanie moje; ludzie widzieli życie, musiałam
cierpieć, czekać i zwyciężyłam. Ale ci nie będę opisywać, ile miałam do
przetrwania i jakie spotykały mnie sceny, spotkania, prześladowania, zasadzki.
Niech Bóg policzy je mnie za zasługę, a ludziom, ich sprawcom, nie pamięta.
Widząc, że jestem celem potwarzy i plotek, życie całe zastosowałam do tego,
ażeby nie dać najmniejszego pozoru, cienia nawet do posądzenia o płochość. Nie
kosztowało mnie to; kochałam dziecię, a świat był dla mnie zamknięty. Praca
pomagała mi wielce, na tej mi nie zbywało. Gdy nie było nikogo, musiałam z Lizą
dozorować wykonania robót; około południa zwykle gości bywało już pełno, a
zmieniali się tylko do wieczora, tak że ledwie miałam czas pobiec do dziecka i
kołyski. Wieczorem dopiero mogłam swobodniej odetchnąć, spocząć, zagrać,
pomyślić, wrócić wspomnieniami do młodości mojej. Nie oddalałam się nigdzie,
wyrzekłam się nawet teatru, który dosyć lubiłam. Czasem wywiozłam dziecię na
przechadzkę za miasto, do ogrodu gdzieś, to była cała moja przyjemność. Pani
Jaworkowska przerwała w tej chwili pani Domskiej: - I długoż to trwało? -
zapytała - ten okropny twój czyściec? Domska się uśmiechnęła. - Ale on trwa do
dziś dnia, moja Maryniu - rzekła - miałam czas wychować Elwirę i sama zestarzeć,
mam dom własny, mam znaczny kapitał, zostałam bogatą, jeśli człowiek się kiedy
nazwać może bgatym, boć to wszystko chwila mu odbiera i ślepy los. - I nie
rzucasz tego nieszczęsnego rzemiosła - odezwała się Jaworkowska. - Dotąd
jeszczem tego nie uczyniła - mówiła pani Zuzanna. - Naprzód nawykłam do tego
życia, nie jest mi źle, po wtóre co roku coś dokładam dla Elwiry, której Bóg dał
tyle, ile by jej nie mógł dać pan radca. - A cóż się stało z radcą? - W kilka
lat potem umarł. Nie mógł mi nic uczynić wprawdzie, bom mu się obronić
potrafiła, lecz Elwirkę wydziedziczył i córce swej zapisał wszystko. Siostra
Augusta, aby mi dokuczyć, przyjeżdżała kilka razy do magazynu, rachując na to,
że się ze mną spotka i choć słowem mnie ukole; uszłam szczęśliwie zetknięcia z
nią, grymasiła z Lizą. Wreszcie zapomnieli ludzie, przytępiły się namiętne
niechęci, pamięć srogich gniewów zatarła się, dali mi pokój. - Jednakże, proszęż
cię - nieśmiało wtrąciła Jaworkowska, bawiąc się węzełkiem od chustki - musisz
myśleć o losie Elwiry. Co jej z tego, choćby była bogatą, jeśli szczęścia nie
zapewnisz? - Szczęścia! - uśmiechnęła się Domska - masz słuszność, trzeba choć
dla dzicięcia wierzyć w szczęście i o nie się starać. Spotykasz mię właśnie w
tej stanowczej chwili życia, w której rozmyślam, co począć z sobą. Jestem już
stara i słaba. W tym świecie, w którym żyjemy, Elwirze nikt się trafić nie może
prócz cudzoziemca, a tych się ja boję. Trzeba więc będzie rozstać się z
magazynem, odpocząć i nowe zawiązać stosunki. Myślałam o tym, rozmyślałam.
Pomożeż to co, gdy za nami wszędzie i zawsze pójdzie piętnujące nas nazwisko:
modystka i córka modystki. "A! to ta - powiedzą - której matka miała magazyn w
Berlinie!" Elwira może czekać, może wybierać, a ja drżę nad przyszłością.
Widzisz, że i tu całkiem usuwam się od towarzystwa, choć mnie nie znają, bo ani
chcę przyznać się do mojej profesji, anibym umiała skłamać, anibym Elwirze
chciała zatrzeć tych kilku chwil swobody. Zamilkły. Pani Jaworkowska była
widocznie tymi wyznaniami dawnej przyjaciółki zmięszaną, zakłopotaną, lecz i
zaciekawioną zarazem. Godzina była dość spóźniona, a rozstać się z nią jeszcze
się wahała, tyle rzeczy od niej pragnęła się dowiedzieć. - Jakżeś wychowała
Elwirę? - spytała. - Jak ukochaną jedynaczkę, jak pieszczone dziecię, jak skarb
mój cały - składając ręce zawołała Domska. - Widziałaś ją tylko z daleka, nie
znasz jej jeszcze. Powiem ci, jak wszystkie podobno zwykły mówić matki. Nie
dlatego, że to moja córka, ale to dziecię niepospolite, to natura wybrana.
Wychowała się bez rówieśnic, bez rodziny, zawsze ze mną, przy mnie zawsze, na
wykształcenie jej serca i umysłu wytężyłam wszystkie siły i kwiatek ten śliczny
rozwijał mi się w oczach, płacąc barwami i wonią za całe życie samotności i
tęsknoty. Powierzchowność ma piękną. - A! śliczna, śliczna! - dodała Jaworkowska
- żeby mi moja tak wypiękniała! - Czym jednak to przy jej duszyczce i główce -
dorzuciła matka. - Maluje, gra, czyta, a oprócz tego żadna kobieca praca nie
jest jej obcą. Tak z niej doskonała kucharka, choć nigdy nie gotuje, jakiej
drugiej nie znajdziesz; masz w niej krawca, masz gosposię, a oprócz tego
artystkę. I nie sądź, żebym ją sztuki uczyła dla popisu, smutna to rzecz. Sztuka
jest narzędziem do pozyskania łatwego i niewinnego szczęścia. Uposażyć nią
dziecię, jest mu dać zapas wrażeń, pożywienie na całe życie. Sztuka otwiera
światy nowe, rozszerza widnokrąg, uczy świata, a gdy Bóg dał choć odrobinę tego,
co my zowiemy twórczą siłą, cóż to za zachwyty, gdy myśl potrafi rzucić na
płótno lub wyśpiewać tonami. Jaworkowska spojrzała na przyjaciółkę i uśmiechnęła
się, ale znać było, że niewiele z tego zrozumiała i nie bardzo wierzyła.
Chrapliwy zegar na dole wykukał godzinę drugą. - A! na miłość Bożą! druga
godzina; moja Zuziu, idźże ty spać, ja ciebie zamęczę, idź spocznij. Jutro,
pojutrze będziemy szeroko rozprawiały o tym. - Tylko - całując ją, rzekła cicho
Domska - to, co powierzyłam tobie, zostaje między nami; mnie tu nikt nie zna, ty
masz pewnie znajomych; jeśli cię spytają o nas, powiedz: dawna moja towarzyszka,
mieszka w Berlinie. Nic więcej. Idzie mi o Elwirę. Powiem ci jutro, co się nam
trafiło w drodze. Ponieważ ranek był jakoś wilgotny, a pani Maria obawiała się
fluksji i posądzała o reumatyzm, nie wyszła więc rychło. Domska powróciła od
źródła i ze mszy, gdy przyjaciółka jej dopiero się wyjrzeć na świat odważyła.
Była też po wieczornych owych wyznaniach bardzo jakoś posępna i zadumana.
Wprawdzie kochały się serdecznie z tą Zuzią i ta Zuzia teraz miała kamienicę, a
sama przyznawała się do tego, iż była bogatą, ale, ale, choćby na najwyższej
stopie koniec końcem była marchande de modes! Nikt o tym w Krynicy jeszcze nie
wiedział, a poznać po niej, że krajała i przymierzała suknie i kapelusze, nie
było podobna, tak wyglądała poważnie, tak była ustrojona dostatnio i smakownie;
lecz nużby się dowiedziano i pan Jaworkowski, szlachcic z antenatów, który
wprawdzie wódkę, zboże i las sprzedawał, przecież handlarzem nie był, zasłyszał,
iż jego żona w zażyłości była i stosunkach z jakąś modystką!!! Jakkolwiek bardzo
dla niej powolny, miałby jej niezawodnie za złe. Z drugiej strony Domska była
urodzoną wysoce, hochwohlgeboren, po ojcu, po matce, po całym szeregu dziadów i
pradziadów. Unikać jej niepodobnym się zdawało; ściślej wiązać - niebezpiecznie.
Mimo najlepszego serca, mimo resztek przyjaźni dla Zuzi biedna Maria wolałaby
była nie mieć tego kłopotu. Nie wiedziała, jak z tego wybrnąć. Idąc do źródła,
choć słyszała głosy tych pań w pokoju, około którego drzwi musiała przechodzić,
minęła je nie wstępując, nie powiadając "dzień dobry". Wpadła nawet na pomysł
szczególny, iż znaleźć by się mógł powód jakiś dla przeniesienia się do
Żegiestowa lub Szczawnicy. Wody wszystkie były podobne, a tu taka znajomość... -
Bo gdyby już była, czym by sobie chciała - mówiła w duchu przyjaciółka - ale
modystką. Zawsze wyszła już z naszej sfery, nie należy do towarzystwa, a kto raz
z niego wyjdzie, nie powraca... Mocno zakłopotana, posunęła się tak aż do
altany, dzieci pobiegły przodem i ogromny ich okrzyk oznajmił, że kogoś już
znajomego spotkały. Była to hr. Palczewska, której towarzyszył nieodstępny
Greifer, panna Salomea i pan Karol Surwiński. Dwie panie znały się bardzo z
bliska, chociaż fluksja pani Jaworkowskiej nudziła hrabinę, a wieczne
trzpiotanie się jej niecierpliwiło panią Marię. - I ty tutaj! - zawołała
Palczewska, ściskając ją - proszęż cię, co to może force majeuse! Gdzieżby to
kiedy nas dwie się mogło spotkać u takich wód, gdzie trzeba po jednej uliczce
chodzić razem z Żydami brodzkimi. Jakże ty się masz, moja droga? - A! nic mi nie
lepiej! - westchnęła chora. - Gdzie stoisz? - "Pod Różą". - Więc w sąsiedztwie z
tą tajemniczą panią Domską, której stroje obudzają tu admirację mężczyzn, a
zazdrość nas, niewiast. Jaworkowska zaczerwieniła się niezmiernie, myślała, czy
co powiedzieć, czy zmilczeć, czy nie dosłyszeć. Nie dosłyszała wreszcie. - O
Domskich wiem już - rzekł pan Karol - wiem. Rodzina bardzo majętna. Ojciec pana
Augusta, którego znali tu niektórzy starsi i ja spotykałem, był radcą handlowym,
sprzedawał i kupował dobra, robił interesa na bursie. Tylko nie wiem, czy to ci
sami Domscy, czy inni. August był żonaty z córką bardzo powszechnie szanowanego
człowieka, dobrego rodu, ale nieszczęśliwego pod względem majątkowym, pana
Zbąskiego. Młodo umarł. Co się z wdową po nim stało, nie wiem. Hrabina słuchała
z uwagą, gdyż zwykła była korzystać ze wszystkiego; biedna pani Jaworkowska
milczała, rozmyślając, co pocznie. Nareszcie, oszczędzając sobie kłopotu na
przyszłość, uznała właściwym powiedzieć obojętnie po cichu: - Właśnie ta pani
Domska jest Zbąska z domu, byłyśmy razem na pensji. - A! - uderzając w dłonie,
rozśmiała się hrabina - to doskonale, zaraz mnie z nią poznasz, bo spytać muszę,
skąd jej córka ma ten burnus kaszmirowy! To moja admiracja! Jaworkowska spłonęła
cała, bardzo była nieszczęśliwą przez pięć minut, ale Greifer zagadał. - No -
zawołała Palczewska - ty, moja biedna, bardzo się tu bawić pewnie nie będziesz,
coś zawsze niezdrowa, ale ja muszę. To moje powołanie. Zbieram ludzi, skupiam,
rozruszać umiem, bo po cóż kwaśnieć mają? Poznasz mnie z Domską - c'est dit. -
Moja droga hrabino - szepnęła Maria - ona mi mówiła, że rada by uniknąć
towarzystwa, chora. - To się nie godzi! matka ma córkę ładną! Czy ją przeznacza
do klasztoru? Cóż znowu? to dziwactwo! Ja jej to z głowy wybiję. W tej chwili
hrabina postrzegła z dala idącego Gabriela, a że ją niepospolicie od wczora
intrygował, pożegnała co najprędzej Marię i skierowała się na ścieżkę, na której
spodziewała się spotkać tajemniczego młodzieńca. Ten jednak, z dala ukłoniwszy
się bardzo grzecznie, zawrócił w lasek ku górom i zniknął. Gonić za nim nie
wypadało. - Poczekaj! poczekaj! - szepnęła sobie w duchu hrabina. - Będziesz ty
sam gonił za mną. Nie mogę na to pozwolić, aby mi się kto tak emancypował. Żeby
był choć "dzień dobry" powiedział. Nadąsała się trochę. - Co się tyczy rodziny
Pilawskich - odezwał się Karol Surwiński, dumny tym, iż Domskich mu się udało
odkryć i odgadnąć - a co się tyczy Pilawskich, o tych nigdy nikt pono nie
słyszał u nas. Pilewscy są, są i Pileccy na Litwie, o Piławskich, Pilawskich nie
wiem. To pseudonim. - Cóż to ci się śni - oburzyła się hrabina, będąca już w
złym humorze - przecież paszportów pod pseudonimami nie dają. - Przepraszam,
osobom wysoko położonym... - Marzyciel z ciebie; więc któż ma być? hrabia
Chambord czy Wiktor Emanuel? Surwiński się uśmiechnął: - Że nie Pilawski, to
pewna. - Gdybym była na twoim miejscu - zawołała hrabina wesoło - wiesz, co bym
zrobiła? Pojechałabym do Krakowa, siadła na kolej, udała się do Warszawy i
stamtąd przywiozła słowo zagadki. - To by już było zanadto - zaśmiał się pan
Karol - a ja go tu spenetruję przecież i bez tych gwałtownych środków. Gdybym
tylko pugilares, cygarnicę albo jaki sprzęcik pochwycił, znajdę herb, koronę i -
odkryje się wszystko; zresztą pisałem - i umilkł. - Zobaczysz, że ja cię
uprzedzę i zawstydzę - zakończyła hrabina. W górze na ścieżce, na którą padło
jej oko, szukając podobno Gabriela, zobaczyła go wprawdzie, ale w towarzystwie
dwóch pań. Poznała w nich Domską z córką. Jakoś ją to nieprzyjemnie dotknęło.
Znała wprawdzie Pilawskiego dopiero od wczoraj, w ogóle dla mężczyzn była
obojętna i żaden w niej szczególnego współczucia nie obudzał, czemuż jednak ten
właśnie rodził jakieś zajęcie, intrygował ją, pociągał? Gniewała się na siebie.
Nie była nawykła wcale do tej niewoli, jaką uczucie ciągnie za sobą; z
dawniejszych lat znała i pamiętała je; zlękła się więc, pierwszy symptom
odkrywszy w sercu, które już miała za uleczone z tej słabości. Przykre dosyć
wrażenie uczyniło to na pani Domskiej, gdy jej serdeczna przyjaciółka, widocznie
jakoś nie bardzo do niej śpiesząc, około południa dopiero zajrzała, przywitała
się chłodno, zabawiła krótko, z Elwirą nie poznała się bliżej i śpiesząc się
niby do dzieci, wkrótce odeszła. Nadto wiele w życiu przecierpiawszy z powodu -
położenia swego, nawykłą była do podobnych wypadków pani Zuzanna i nie zdziwiła
się wielce, zasmuciła tylko. Miała tyle uczucia godności własnej, że nawet gdzie
ją, jak tu, ciągnęło serce, nie narzucała się nikomu. Wprawdzie pani Jaworkowska
nie zrzekła się stosunków i znajomości, ale między wczorajszym przywitaniem a
dzisiejszą rozmową była różnica mocno się uczuć dająca. Domska więc postanowiła
trzymać się na uboczu. Łza tylko zakręciła się jej w oku. Po wielu a wielu
latach osamotnienia znaleźć dla serca kogoś ukochanego dawniej było pociechą
wielką, obiecywała sobie z niej wiele i w tym ją zawód spotykał. Drugą przyczyną
smutku była macierzyńska o córkę troskliwość. Zaczynała się lękać, aby wzajemnie
nie znany ów pan Pilawski i Elwira nie zajęli się sobą. Pan Gabriel jako sąsiad
i jedyny znajomy bywał tu dosyć często, posługiwał chętnie paniom, a oka matki
ujść nie mogło, że Elwira przyjmowała go coraz lepiej, mówiła z nim chętnie i
długo, z widoczną przyjemnością; rumieniła się, gdy przychodził, wyglądała
niespokojna, gdy się mogła spodziewać, słowem okazywała mu życzliwość wielką. Ze
swej strony Pilawski był nadskakujący, grzeczny, zbliżał się do Elwiry z
widoczną ku niej sympatią i zajmował nią coraz żywiej. Jak wszystkim, tak
zdawało się i pani Domskiej z tych cech zewnętrznych, z których sądzą zwykle
ludzie o ludziach, gdy ich nie znają, że Pilawski należał do wyższych sfer
towarzystwa, do tego, co się już arystokracją nazywa i trzyma w ciasnym kole
swoim, niechętnie łącząc się z resztą śmiertelnych. Przewidywała więc, gdyby się
dowiedział o położeniu Domskiej, tylko przykre dla Elwiry odczarowanie. Nie
życzyła więc sobie zbyt bliskiej znajomości i stosunków, ale o tym nie śmiała
jeszcze mówić z córką. W Elwirze mięszały się dziwnie wszystkie wpływy i
tradycje, jakie z sobą przynosi dwuznaczne położenie, pochodzenie szlacheckie,
życie mieszczańskie, powołanie przemysłowe, ocieranie się o świat wytworny,
wychowanie staranne, wykształcenie wyższe, a stanowisko podrzędne. Wszystko to
razem czyniło ją może aż nadto dumną i pewną siebie. Elwira nie czuła się w
niczym niższą od nikogo, a duchem wyższą od wielu spotykanych co dzień
znakomitości. W istocie, patrząc na nią, można ją było wziąć za przebraną
księżniczkę, tak obliczem, postawą, ruchem, mową była mimowolnie wielką panią.
Ton ten wzrastał w niej, gdy się znajdowała w towarzystwie, które sobie też tony
nadawać chciało, a (co było dowodem dobrego serca) znikał prawie w poufałym
kółku, z dobrymi przyjaciółmi lub ludźmi skromnymi. Niepodobna jej było,
odebrawszy wychowanie gruntowne, przy talentach i nauce, jaką miała, nie
wiedzieć, że w społeczeństwie naszym po większej części polor zewnętrzny, pozór
pewnego wykształcenia, maska cywilizacji pokrywa niezmierne ubóstwo. Gdy się
przyszło podzielić myślą z rówiennicami, wrażeniem, sądem o książce, natrafiała
co chwila na taką płytkość pojęć i brak pierwszych wiadomości, iż się rumienić
musiała. Toż samo znajdowała w większej części mężczyzn. Z wielu spotkanych na
świecie może jednym z najsympatyczniejszych dla niej był pan Gabriel, gdyż od
pierwszych kilku słów przekonała się, że miał nie sam polor tylko, okrywający
najczęściej ubóstwo ducha, ale gruntowną naukę i umysł otwarty. Z nim zrozumieć
się jej było łatwo, posprzeczać nawet miło, gdyż stali na równi i spór prowadził
do jakiegoś wyjaśnienia, gdy z innymi był on daremną szermierką, jakby dwóch
osób mówiących językami różnymi. Oprócz tego węzła duchowego łączyła ich ta
sympatia niewytłomaczona, która od pierwszego wejrzenia stanowi o całych
przyszłych stosunkach. Postać człowieka jest zawsze wyrazem charakteru; na
próżno by temu zaprzeczać; wyrozumować trudno, co ją czyni przyciągającą lub
wstrętliwą, ale wrażeniu oprzeć się niepodobna. Elwirze podobał się pan Gabriel,
panu Gabrielowi piękną, wspaniałą, uroczą wydała się Elwira. Matka, która to
wszystko odgadła, czekała, aby córka pierwsza poczęła mówić o nim; zlękła się,
gdy postrzegła, iż Elwira zdawała się unikać wspomnienia i wzmianki o nim.
Należało więc matce pierwszej badać córkę i ostrożnie dotknąć pulsów
serdecznych. Dnia tego właśnie niespokojnie jakoś chodziła panna Elwira po
pokoju, przysłuchując się każdym krokom dającym się słyszeć w korytarzu, ale nie
doczekała spodziewanego gościa po obiedzie, który nie ośmielił się po
przechadzce jeszcze narzucać z odwiedzinami. Wieczorem, gdy i pani Jaworkowska
nie nadeszła także, a obie panie zostały sam na sam, matka przysunęła się do
Elwiry siedzącej w swym pokoiku na kanapie, ujęła ją za rękę i odezwała po
cichu: - Cóż ci to? zamyślona jakaś jesteś? nie boli cię głowa? - A! nie, nie!
nic mi nie jest, trochę brak muzyki, moich książek i wazoników, odrobinkę się
nudzę, bo nie mam czym zająć. - Jest to ofiara dla mnie, moja Elwirko, gdyby
można fortepian dostać... - A! nie, i nie warto nawet na krótki czas, zresztą
czy się godzi tak pieścić?... - Dziś moje dziecko w złym humorze - rozśmiała się
Domska - może i to spowodowało, że ci rozmowy poobiedniej z panem Gabrielem
zabrakło? Popatrzyła na córkę, która spuściła oczy. - Przyznaj mi się, że ci się
podobał. - Jak każdy przyzwoity młody człowiek. - Troszkę więcej? - Trochę może,
ale nie bardzo. - Otóż gdy jest już trochę, Elwirko, trzeba myśleć, ażeby to nie
rosło, bo z tej odrobiny zwykle rodzi się nawyknienie, potrzeba serca i
cierpienie najczęściej. - A! niechże się mama nie lęka - uśmiechając się dodała
Elwira - jestem ostrzeżoną, ostrożną i wcale tej odrobince dać rosnąć nie myślę.
- W każdym innym razie powiedziałabym - owszem; poznajmy go bliżej, któż wie,
może to ten przeznaczony, którego los wykołysał dla ciebie. Ale tak, jak my dziś
tu jesteśmy, bliższe stosunki do niczego nie prowadzą. - O! ja to rozumiem
doskonale - odezwała się Elwira - pan Pilawski zdaje się ze wszystkiego należeć
do tego świata, z którego my wyszłyśmy, a który dziś dla nas jest zaparty.
Bierze nas za to, czym nie jesteśmy, a na złudzeniu budować przyszłości nie
można. - Jest to właśnie, o czym ja cię przestrzec chciałam - odezwała się
Domska - jedno z dwojga: albo mu całą opowiedzieć historię, albo się do niego
nazbyt nie zbliżać. - To najzabawniejsze - dodała Elwira - że pan Pilawski,
którego ja, jak mi się zdawało, bardzo zręcznie starałam się trochę wybadać o
jego położeniu w świecie, wymykał mi się za każdą razą tak zręcznie, iż ja też,
oprócz domysłów, nic nie wiem o nim. - On to właśnie może czyni z przeciwnych
naszym pobudek - rzekła matka. - Że nie jest dorobkiewiczem i lada czym, to
pewna - rzekła ożywiając się Elwira. - Już to samo dowodzi, że wychowanie
odebrał jak najstaranniejsze, podróżował wiele, a osoby znaczące, wybitne w
kraju zdają się mu dobrze znane... przy tym samo obejście, ton, wszystko w nim
zwiastuje, że do wyższych sfer należy. - A, tym ci gorzej, jeśli tak jest, że ma
ci się podobać - westchnęła matka. Z lżejszym sercem wszakże wstała Domska po
tej chwili rozmowy. Do późna w noc sądziła jeszcze, że przyjaciółka nadejdzie,
nie chciała się rozbierać, oczekując na nią; pani Jaworkowska wszakże wcale się
nie ukazała. Gabriel, który nie śmiał narzucać się swoim sąsiadkom, powróciwszy
wcześnie do domu, chodził długo po pokoju; próbował czytać, nie mógł jakoś
zebrać myśli, siadł rysować, nie udawało mu się, na ostatek jakby z obowiązku
zabrał się do anatomii opisowej i począł ją studiować, zmuszając się do tego
widocznie. Już było dosyć późno, gdy najniespodzianiej zapukano do drzwi.
Sądził, że służący przychodził; wszedł Greifer, który u niego jeszcze nie był.
Zdziwiło go to mocno. - Prawda, że z odwiedzinami wybrałem się nie w porę -
rzekł, śmiejąc się od progu - daruj mi pan, jestem posłuszny wyższym rozkazom.
Pięknej kobiecie oprzeć się niepodobna. Bardziej niż wiele innych pani hrabina
wierzy w to, że ce que femme veut, Dieu le veut, i kazała mi pana przyprowadzić.
Tak jest, a co do mnie - dodał Greifer - mogę panu tego tylko winszować i
zazdrościć. Gabriel odpowiedział coś półsłowem, pośpieszył podać cygaro gościowi
i przeprosił go, że musi się nieco ogarnąć. Pan Stanisław ze swobodą człowieka
nawykłego do towarzystwa męskiego rzucił się na sofkę. Oko jego błądziło po
pokoiku, śledząc pilnie te drobnostki, po których posiadaniu poznaje się stan,
gust i zamożność. Wszystko, co widział tu, dało mu jak najpochlebniejsze
wyobrażenie o panu Pilawskim, a potwierdzało to wyborne, suche hawańskie cygaro,
które zapalał właśnie. - Winszuję panu - odezwał się od niechcenia - zazdroszczę
łask pani hrabiny, ale muszę też uprzedzić, abyś sobie nazbyt z tego
wygórowanych nie czynił wniosków na przyszłość. Hrabina śmiała jest, samowolna,
despotyczna z mężczyznami, serca przecież nie ma, miewa tylko fantazje. - A -
roześmiał się Gabriel - wiem dobrze, iż o serce nie jest tak łatwo, i
przeszedłem już wiek łatwych marzeń. - Zresztą dziś, żem za panem gonił -
dorzucił Greifer - powodem jest i - nie powinienem panu mówić tego - pewnego
rodzaju niespodzianka, która go czeka. - Mnie? - Tak! tak! - śmiał się Greifer -
ale mówić nie mogę, chodź pan. Poszli więc. Noc była pogodna, księżyc oświetlał
fantastycznie lasek i domki, cicho było i ładnie. Tylko okna domu hrabiny,
zapuszczone firankami, gorzały wszystkie od rzęsistych świateł i w dwóch
Aksakowicza paliło się przy skromnym wiściku. Tu od przybycia hrabinej znacznie
mniej osób się schodziło, nad czym gospodarz ubolewał. Wszyscy młodsi mężczyźni
byli na służbie u hrabiny. W salonie znaleźli prawie ścisk. Gospodyni nie
wystrojona, bo u wód nikt się nie stroi, ale bardzo starannie ubrana, stała w
pośrodku i świeciła jak gwiazda wieczorna oczyma i twarzyczką. - Przyprowadzam
dezertera - rzekł Greifer. - Cóż pan możesz wieczorami sam jeden robić w domu? -
zapytała hrabina. - To nie do pojęcia... - Wydam z sekretu! - począł się śmiać
pan Stanisław - wydam... uczy się anatomii! - Anatomii! o zgrozo! - zawołała
hrabina - jak to? czy pan jesteś doktorem! - Niech mnie Bóg broni! - rzekł
Pilawski. - A do czegoż panu anatomia - oburzyła się Palczewska - to okropna
rzecz, będzie mi się zdawało teraz, że pan oczyma mnie krajesz, i... a! fe! fe!
Nie dokończywszy, odwróciła się żywo, chwyciła za rękę stojącego za nią i dotąd
niewidzialnego młodego mężczyznę i z lekka go popchnęła ku Pilawskiemu. Ten
spojrzał nań, zbladł nieco zrazu i żywo podając dłoń uśmiechniętemu gościowi,
zawołał: - Albert, ty tutaj? - Jak widzisz! - A! to istotnie niespodzianka, nie
widzieliśmy się od uniwersytetu. - Bo nie ma, jak jeździć do wód krajowych -
rozśmiała się hrabina - zawsze się ktoś swój, stary znajomy, zapomniany
przyjaciel, krewny, swat lub kum znajdzie. Siądźcież, panowie, a my wam do
wynurzeń po tylu latach niewidzenia przeszkadzać nie będziemy. Cela vous est du.
Dwaj koledzy ujęli się za ręce. - Kiedyś ty przyjechał? - zapytał Gabriel. -
Przed godziną - rzekł Albert. - Hrabina jest moją daleką krewną; otrząsłszy się
z kurzu, przybiegłem do niej, bom wiedział, że u pani Emilii wszystkich od razu
gości krynickich znajdę. Spojrzeli sobie w oczy. Albert, obywatel z Księstwa
Poznańskiego, rodzinę mający w Galicji, wśród rodowitych mieszkańców tego kraju
odznaczał się typem zupełnie różnym, można powiedzieć, arystokratyczniejszym
gustem, ale daleko skromniejszym. Ubiór, postawa, obejście było pańskie, ale nie
występujące, nie popisujące się sobą. Małego wzrostu, krępy, z głową okrytą
włosami kędzierzawymi, rozwichrzonymi do góry, wyglądał trochę dziwnie, ale
dziarsko i krzepko. Oczki czarne, twarz okrągła, wąsik zakręcony do góry, szyja
wyciągnięta czyniła go wraz z czubem nieco wyższym, niż był w istocie, nie
mówiąc o tym, że buty nosił na bardzo wysokich korkach. W uniwersytecie był to
uczeń dobry, pilny, nieco zawadiaka, pojętny, ale nie przywiązujący do nauki
innego znaczenia nad praktyczną jej wartość. Uczył się wybornie, bawił
gorączkowo, ale w gorączce tej zawsze była miara i przytomność. Dla umiejętności
się nie rozpalał, w zabawie nie tracił głowy, długów nie miał, żył ze wszystkimi
kolegami dobrze, lecz więcej niż z nimi obcował z wyższym towarzystwem, do
którego miał pociąg niezmierny. Z Gabrielem znali się dosyć, spotykali często,
sympatyzowali nawet, przyjaźń ta młoda jednakże nie przeszła poza rozmiary
zwykłej akademickiej, nie zwierzali się sobie nigdy i teraz, gdy hrabina,
dowiedziawszy się, iż Albert zna Pilawskiego, poczęła go badać o niego, kuzynek
nie umiał jej o nim nic nadto powiedzieć, iż razem byli w Berlinie lat kilka, że
Pilawski miał zamożnych rodziców i był chłopcem bardzo statecznym. Ale kto był,
kto go rodził, co to była za familia, gdzie jej majątek, kim krewni, o tym
Albert wcale nie wiedział. - Jakże może być, żebyś żyjąc z kim, nie starał się
dowiedzieć dokładnie o jego towarzyskim położeniu, o rodzinie, o domu. - Kochana
kuzynko - zaśmiał się Albert - naprzód na uniwersytecie wszyscy są równi i nikt
o to nie dba; po wtóre nie miałem najmniejszej ciekawości dowiadywania się o to,
czego się łatwo było domyśleć. Nazwisko szlacheckie, wychowanie także, a
zamożność była widoczna. Znać rodziców ma bogatych, a nawet bardzo bogatych. -
Ale przecież musiał choć kiedykolwiek o nich wspomnieć? - Ani słowa. - Musiał
mieć znajomych i ludzi, co znali rodzinę? - Nie spotkałem się z nimi. - Wszystko
to ci się wybacza - zawołała, grożąc paluszkiem, hrabina - bo młodość i
uniwersytet są to circonstances att~enuantes, ale w Krynicy, gdzie taki jegomość
może się zakochać, starać, bałamucić, może porobić stosunki, potrzeba dokładnej
legitymacji, ta więc panu, szanowny kuzynie, powierzoną zostaje. Daję ci trzy
dni czasu. - A! - rozśmiał się Albert - na tej stopie, jak my jesteśmy, dosyć
dwudziestu czterech godzin. - Czekaj, nie kwap się - dodała Palczewska - daję
trzy dni czasu, ale po trzech dniach dasz fant, to jest sprawisz podwieczorek w
"Warszwskim Hotelu" dla całego towarzystwa. - Na miłość Boga! - składając ręce,
rzekł kuzyn - gdyby nie to, że jestem pewnym swego, mógłbym się przestraszyć.
Czasy wojenne, ostatki guldenów pozabierano za podatki, waluta spadła, a ja bez
grosza! - Mogłabym ci pokredytować, ale - ale i ja stoję teraz jak finanse
austriackie - pokazując białe ząbki, ozwała się gosposia - całe szczęście, żem
nawykła nienaruszalnych kilka tysięcy guldenów mieć na wypadek, a pono teraz
przyjdzie je poruszyć. Ale rób waćpan swoje. Albert przywitał się z dawnym
towarzyszem serdecznie bardzo, lecz z myślą judaszowską wyciągnięcia od niego co
najprędzej potrzebnych informacji. Uściskali się. - Gdzie mieszkasz? - zapytał
Albert. - W hotelu "Pod Różą". - Ja zajechałem do jakiegoś wilgotnego domu "Pod
Trzy Gwiazdy" - westchnął przybyły starannie - mam zatęchłe jakieś mieszkanie,
ale ~a la guerre, comme ~a la guerre. Tylko bym jak najkrócej życzył sobie w
domu siedzieć. Mamy tyle do mówienia, wychodząc stąd wpraszam się do ciebie na
jakąś godzinę gawędy. Dobrze? - Proszę, i owszem - szybko zawołał Pilawski -
będę ci rad, bo stęskniony jestem do poufałej pogadanki. Wstępna rozmowa
skończyła się na tym, wtrącili się w nią inni, zagadała wszechwładna gospodyni,
piknik znowu był na stole i drażliwe rozprawy pociągnęły niemal wszystkich gości
do udziału w sejmiku. Pilawski słuchał, nie mięszając się wcale. Hrabina parę
razy zmierzyła go oczyma, a widząc osamotnionym, wysunęła się z koła,
przystąpiła do niego, zagadała i bardzo zręcznie wywiodła go na przechadzkę po
saloniku. Reszta gości zapalała się niezmiernie, roztrząsając kwestie sporne
piknikowe, i niewiele zważała na postępowanie gospodyni. Jeden tylko Greifer
westchnął. - Pan tańcujesz? - poczęła hrabina. - Gdy muszę - rzekł Pilawski. - Z
ochoty?... nie masz pan więc nigdy ochoty poszaleć, zakręcić się, upoić,
rozmarzyć. Gabriel spojrzał na hrabinę. - Tej ochoty nie mam; dziś to nie dziw -
rzekł - ale co dziwniej, nigdy jej nie miałem i w mężczyźnie po latach
dwudziestu ledwie ją pojmuję. - Czybyś pan miał być nudziarzem i pedantem?
Omyliłabym się więc na nim? - Nie wiem, nudziarzem jestem może, ale temu winien
temperament, nie wola - mówił Gabriel. Życie teraz nas, młodych, chwyta zawczasu
w żelazne szpony. Dawniej dwudziestosześcio- i siedmioletni młodzian był jeszcze
w opiece rodziców, dziś... - A propos, pan masz rodziców jeszcze? - z niechcenia
wrzuciła inkwizytorka. - Straciłem ich już - wzdychając rzekł Gabriel. - W
których stronach mieszkali? - spytała hrabina żywo. Pilawski na chwilę zamilkł,
spojrzał na nią i rzekł: - Mieszkali w Królestwie, ostatnimi czasy w Warszawie.
Dalej nie było sposobu badać, pani Palczewska zamilkła. Pilawski mówił, wracając
do przedmiotu. - Pedantem nie jestem, lecz w sercu, gdy nie ma wesela, trudno je
udawać, a bez wesela się bawić to męczarnia. - Miałżebyś pan już doznać prób
losu w tak młodym wieku, żeś stracił najdroższy dar młodości! - Oprócz straty
rodziców los dosyć mnie oszczędzał, nie mogę się nań skarżyć - odpowiedział
Pilawski - alem ja smutny, bo czasy niewesołe. Jedna praca dziś orzeźwia. - Nad
czym pan pracujesz? - A! pani! najwięcej nad sobą! - spuszczając głowę i
uśmiechając się odparł Gabriel. Palczewska mocno była zniecierpliwiona tą
niemożnością dowiedzenia się czegokolwiek od tajemniczego gościa. Zagryzła usta,
przybrała minkę wesołą i udała bardzo zajętą być rozmową, która się toczyła przy
stoliku. Tymczasem ktoś ją oderwał od Gabriela, wzywając do zawyrokowania o
następstwie tańców i godzinie, w jakiej piknik pijących wody i zmuszonych
wstawać o szóstej miał się zakończyć. Pilawski odszedł na stronę. Zabawiono
jeszcze z godzinę w miłym towarzystwie hrabiny, której dom miał tę rzadką
własność, iż mimo najlepszego tonu panowała w nim swoboda przyzwoita i każdy,
niewiele w nim chwil spędziwszy, przestawał czuć się tu obcym. Albert wziął za
kapelusz wreszcie, a Pilawski, który na to czekał, wskazał mu, że jest w
gotowości. Wyszli razem, wyśliznąwszy się ~a l'anglaise. Według przyrzeczenia
dawny towarzysz poszedł "Pod Różę" na cygaro. Wstąpił tylko "Pod Trzy Gwiazdy"
po drodze, ażeby zmienić ciasny tużurek na wygodniejsze ubranie. - Ano! - rzekł,
wszedłszy do mieszkania Gabriela i wyciągając się wygodnie na kanapie pan
Albert, który już był dokoła rzucił okiem i obejrzał się zręcznie. - Cóż tedy
porabiasz w świecie? Gdzie mieszkasz i gospodarujesz? Czy urzędujesz, bawisz
się? Widzę książki, zostałżeś na utrapienie całego żywota literatem? - Nie, ale
zardzewieć się lękam i dlatego, jak widzisz, czytam, uczę się - odparł Gabriel.
- Nauka jest doskonałą zabawą. - Jak to! anatomia na stole?! A! to doskonałe! -
Nie śmiej się, w życiu i ona przydać się może. Albert ruszył ramionami. - Ani
gospodarzem, ani urzędnikiem, ani literatem nie jestem, po troszę spekulantem,
podróżuję wiele, mieszkam w Warszwie. Oto wszystko, co ci o sobie powiedzieć
mogę. - A majątek? - zapytał znienacka Albert. - Majątek mój - odparł z namysłem
Pilawski - nie wymaga innych z mej strony starań nad dozór czujny z daleka. Gdy
to mówił Gabriel, zdawało się Albertowi, że każde z tych słów było pilnie
wyważone. Śledztwo nie szło, dalsze badania na razie stawały się niedarowanym
natręctwem. Albert pomyślał sobie, że przecież miał trzy dni czasu. - Ale widzę
z całego twego bytu i zasobu - rozśmiał się inkwirujący - że mimo tego
naglądania tylko na majątek, masz się dobrze. - O! to, co mam, dla mnie jest
więcej, niż potrzeba - rozśmiał się Pilawski - ojciec mi zostawił tyle, iż mogę
żyć bardzo dostatnio i swobodnie. - I w jakich okolicach? - zapytał natrętniej
gość. - W Królestwie mam wszystko - obojętnie zbywając go, rzekł Pilawski i
podał nowe cygaro. - Zapal to; widzę, że pierwsze nie dosyć ciągnie - wtrącił -
przywiozłem cygara, które ci dam, z Londynu, i zaręczam za ich hawańskie
pochodzenie. Skosztuj tylko. - A! i to, które palę, wyborne! - rzekł Albert
ponuro. Rozmowa nie szła, nie było przedmiotu do niej. Zaczęli się wzajem
rozpytywać o towarzyszów rozpierzchłych, co się z nimi stało. Mało o którym
wiedzieli dokładniej. Albert ziewał: - Jak ci się moja kuzynka podobała? -
spytał. - Bardzo, osoba pełna życia, młodości, dowcipu, prawdziwa iskra, od
której nawet tak wilgotne towarzystwo, jak nasze tutejsze, zapalić się musi.
Zagadano jeszcze o tym i owym; Albert, piqu~e au jeu, rozpoczął z wolna pochód
ku pożądanemu celowi. - Masz dom piękny i ogród na wsi? - zapytał. - Na wsi nie
mam ani domu, ani ogrodu - rzekł Pilawski - ale dosyć ładny dom w mieście, gdzie
też się urządziłem. Jest to jeden z tych rzadkich starych budynków stolicy,
który ma kawałek ogrodu, drzew trochę i cienia. - Masz stadninę, konie! boć
konie lubić musisz! - Nie choruję na koniarstwo - rzekł Gabriel - trzymam parę
koni, ale byle zdrowe były i wyglądały przyzwoicie. - Jest to przecie szlachetna
pasyjka. - Ipse dixisti, pasyjka, a ja wszelkich namiętności się wystrzegam i
pomimo to mam dwie choroby. - Aż dwie? jakie? - Kupuję książki i lubię obrazy. -
Toś zgubiony! - zawołał Albert - najbogatsi na to dwoje zrujnować się mogą.
Obrazy wolno tylko lubić Rotschildom, a książki profesorom i bibliotekarzom.
Zresztą wiesz, że książka zawsze to szkielet życia i mumia myśli, ja wolę życie
i myśl latającą po świecie. - Wiesz o gustach przysłowie - milczę. Albert
zamilkł także, w tej chwili rekapitulował w pamięci, co mu się już zdobyć udało.
Pilawski był majętny, bogaty, na wsi nie mieszkał, rodziców nie miał, nie
gospodarował, miał dom w mieście, z ogrodem, biblioteką i zapewne z obrazami. -
Reszty - rzekł sobie - dojdę jutro. Powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się.
Nie będziemy nadużywali cierpliwości czytelników naszych powtarzając im rozmowy
dwóch dni następnych pomiędzy Albertem i Gabrielem. Obywatel dwu krajów,
Poznańskiego i Galicji razem, obu ich mający przymioty i wady, człowiek
rzeczywiście zręczny i praktyczny, mimo niepospolitego talentu, jaki przy tej
okoliczności rozwinął, mimo zabiegów, rzucanych zręcznie pytań, śledzenia,
podchwytywania, wyciągania, nie wydobył z bardzo spokojnego Pilawskiego ani
słowa więcej nad to, co mu pierwszego wieczoru powiedział. Zdawało się nawet, iż
Gabriel, mimo niezmiernej zręczności dawnego kolegi, miał się na ostrożności w
odpowiedziach i jakby nieco urażony tą natarczywością, zbywał go coraz zimniej.
Przyszło nawet do tego, że w ostatku odezwał się: - Ależ mój drogi, jaki z
ciebie inkwizytor nieznośny, chcesz chyba, żebym ci mój charakter tabularny,
książki, metrykę i legitymację sprowadził z Warszawy. Jeśli na teraz jest to
potrzebnym w Krynicy, aby być przypuszczonym do towarzystwa, przyznam ci się, że
wolałbym wyrzec się go, niż ulec takiemu despotyzmowi. Albert począł się
tłomaczyć, przepraszać i w śmiech to obrócił; trzeciego dnia zdał sprawę
kuzynce. - Przy największej pobłażliwości mojej dla twej kieszeni - uśmiechając
się, zawołała pani Emilia - nie będę taić przed tobą, żeś w moim przekonaniu na
głowę pobity i że przegrałeś zakład najzupełniej. Ja pierwszego wieczoru tyle
wiedziałam co ty. Cóż wiesz? coś się dowiedział? nic. Jakże, proszę cię,
chodzisz do niego, przeglądasz na stoliku, widzisz papiery, ani herbu, ani
koperty, ani denuncjującego świstka nie znalazłeś? Pozwól sobie powiedzieć, żeś
się do funkcji, jaką ci powierzyć raczyłam, wcale nie zdał i urządzisz nam
podwieczorek w "Warszawskim Hotelu". Wyrokowi temu przytomnym był pan Karol
Surwiński, który wścibił się, gdy mógł, wszędzie. Hrabina zresztą nie czyniła
tajemnicy z całej sprawy. Stary kawaler ucieszony był niewymownie, iż go nie
ubieżono. - Niech pani hrabina będzie pewna, że ja mam słuszność; nie wiem
wprawdzie nic, ale węch!!! Węchu mi nikt nie zaprzeczy. To jest incognito wielka
figura. Z powodów familijnych, no, nie wiem, jak i co, ale to potomek wielkiego
rodu. Niech pani dobrodziejka przypatrzy się jego nosowi. Co za nos! Takiego
nosa nie ma nikt prócz uprzywilejowanych rodzin. Nasze nosy to są kartofle,
proszę pani, to są guzy, to są naroście. Niech pani zobaczy, jaki to nos
szlachetny, jakie nozdrzów rozdarcie, jaki garb wspaniały, jakie linie i
proporcje. Hrabina padła na kanapę, śmiejąc się do rozpuku, tak ją ten nos
ucieszył. Baronowa Ormowska chciała za tę mowę o nosie pocałować Surwińskiego,
od czego się skromnie wymówił. Lusia i Musia wybiegły do drugiego pokoju, tak
się zanosiły. Surwiński, który powodu do śmiechu nie widział, był nieco
dotknięty tym, że co on z największą serią wyrzekł, wzięto płocho i wyszydzono.
- Ależ panie Surwiński - począł Albert - całe życie człowiek incognito chodzić
nie może. Znałem go w uniwersytecie Pilawskim. - No to co? - podchwycił
Surwiński - to co? właśnie potomkowie wielkich rodzin zrzucają ten ciężar idąc
na uniwersytet, to imię, które by odstręczało od nich i utrudniało stosunki.
Możeż być co logiczniejszego? To wiem z pewnością, że książę, jakże się nazywał,
zapomniałem, ale mniejsza o to, dzieci wyprawiając do Bonn, tytułu im zakazał
używać i prostymi baronami ich kreował na czas edukacji. Mógł więc i ten nasz
nieznajomy być w uniwersytecie Pilawskim. C'est un nom de guerre, ale to nie
jest jakiś tam Pilawski. Wszyscy się śmieli, Surwiński gniewał prawie. - Zresztą
- rzekł - trzeba raz z tym skończyć, ja idę prosto do celu. Od niego państwo się
nic nie dowiecie, bo widocznie mówić nie chce. Innego postanowiłem użyć sposobu.
Towarzysz mój wojskowy, pułkownik Fiszer, mieszka w Warszawie, piszę do niego.
Zna całe miasto. Zeznał p. Pilawski ten mniemany, iż w Warszawie mieszka;
zobaczymy, przekonamy się. Że w tym tkwi tajemnica - dodał gorąco Surwiński -
daję słowo i rękę. - Czynisz go awanturnikiem - przerwała hrabina - gdzież dziś
kto widział, aby ludzie po świecie pod cudzymi nazwiskami chodzili? do czego? na
co? - W wielkich familiach są sprawy, okoliczności, zawikłania, wymagania,
których my, ludzie pospolici, wcale nie rozumiemy - dodał uparcie Surwiński. -
Piszę do Fiszera i odpowiedź jego będę miał honor zakomunikować. Surwiński
wyszedł, ale po ucieczce jego długo jeszcze rozprawiano i cieszono się tym
nosem. Tymczasem nadszedł dzień pikniku, od tak dawna oczekiwanego. Młodzież
usiłowała wystąpić tym bardziej, iż wymagania hrabiny były wielkie, starano się
więc zadziwić nawet ją. Posłano po kucharzy, po cukry, po wina, po ciasta, gdzie
tylko zasłyszano, iż je dostać było można. Salę starano się wykokietować,
wystroić, wykadzić, wygładzić, a dowódcy tańców i generałowie kotylionów z
przejęciem się obowiązkami swymi zabierali się do kierowania zabawą. W
przeddzień już zaproszenia ostateczne gospodarze rozesłali. Gdy nadeszła kolej
na panią i pannę Domską, które widywano czasem z panią Jaworkowską mówiącą po
słów kilka, a z Gabrielem na przechadzkach, komitet naprzód zasięgnął zdania i
wiadomości przezacnej chorej. Pani Jaworkowska wolałaby była na ten raz mieć
fluksję, reumatyzm i migrenę, niż znaleźć się w położeniu tak niesłychanie
drażliwym i przykrym. Nie mogła zataić i brać na siebie odpowiedzialności za
nieszczęśliwy tytuł przyjaciółki - marchande de modes. Z drugiej strony wyrzec
ten potępiający wyrok na biedną kobietę nie miała serca; w razie przemilczenia,
gdyby towarzystwo krynickie skądinąd później, wypadkiem doszło, kto była pani
Domska!! A nużby w nieświadomości stanu rzeczy hr. Żelazowski zaprosił pannę
Elwirę do tańca? Nużby hr. Palczewska siedziała na jednej kanapie z modniarką,
nużby ją baronowa Ormowska potem zaprosiła do siebie, nużby, nużby...? Pani
Jaworkowska truchlała, zastanawiając się nad następstwami! Utaić prawie nie było
podobna! Powiedzieć otwarcie było zabić nieszczęśliwą Domską i jej córkę, które
chociaż unikały rozumnie towarzystwa, ale nie doznawały przynajmniej od niego
upokorzenia. W razie gdyby wyraz ten, piętnujący nieszczęśliwe kobiety, rozszedł
się z ust do ust, nie pozostawało im, jak chyba wyjechać precz z Krynicy.
Zresztą i pani Jaworkowska, której stosunki z tymi paniami poszlakowano, w razie
spowiedzi zupełnej sama by się znalazła w nader przykrym położeniu, bo ją
widywano poufale rozmawiającą, a w hotelu "Pod Różą" wiedziano, że te panie
znały się bliżej i bywały u siebie. Pomimo więc wielkiego strachu, ażeby się
prawda nie odkryła, zagadnięta pani Jaworkowska znalazła się z wielkim taktem i
zręcznością. - Panią Domską - rzekła znałam młodą panienką na pensji, gdzieśmy z
sobą kolegowały. Wiem, że jest córką bardzo szanowanego obywatela, właściciela
ziemskiego, który majątek wprawdzie stracił w końcu. Za kogo potem poszła, jaka
jej sytuacja, nie wypadało mi pytać, bo... - Ale jak tylko tak jest... - Ja nie
wiem, może być, że z powodu ruiny ojca jaki niewłaściwy związek zawarła, o tym
nie wiem, istotnie nie wiem. - Ale cóż to do kogo należy? Skończyło się tedy na
tym, że na pana Pilawskiego młodzież włożyła obowiązek zaproszenia tych pań.
Gabriel z chęcią się podjął poselstwa, do którego także nastręczał się
Surwiński. Plotka puszczona cichuteńko przez Hercegowinę, mimo że ją sobie z ust
do ust podawano i że poparta była imieniem Mamrotha, którego urzędowe stanowisko
znali wszyscy, nie czyniła wielkiego wrażenia. Nie dawano jej wiary, zbadawszy
źródło, znano bowiem starą dewotkę z jej złośliwego języka. Pilawski, opatrzony
w bilet i plenipotencję, korzystał z nich, aby o niezwykłej porze zastukać do
drzwi pani Domskiej. Pomimo że się bronił jak mógł uczuciu rodzącemu się do
Elwiry, było ono już na tym stopniu rozwiązania, że rozumowi z sobą mówić nie
dawało; Pilawski bronił się słabo, a chodził do Domskich jak mógł najczęściej.
Oczy panny Elwiry przyjmowały go bardzo dobrze, ale matka - i sama panna - nader
zimno; nie tylko go nie starano się zachęcić i ośmielić, ale pani Domska czasami
zdawała się chcieć mu dać do zrozumienia, iż niewłaściwe czynił kroki. Domska,
jak wszyscy prawie w Krynicy, była przekonaną o Pilawskim, iż zajmował w
obywatelstwie miejsce znaczące, miał rodzinę bogatą, stosunki świetne. Matka
więc rada go była zawczasu oddalić od córki, będąc pewną, iż zbliżenie do
niczego nie doprowadzi prócz zawodu i cierpienia a upokorzenia Elwiry. Że
Pilawski tę oziębłość wcale znowu inaczej sobie tłomaczył, pojąć łatwo. Widział
oznaki zamożności otaczające te panie i był pewien, że matka dla Elwiry szukać
będzie człowieka z tytułem, z imieniem, ze stosunkami jej własnym odpowiednimi.
Zrażony tym nieco, pan Gabriel trzymał się na wodzy, nie posuwał ani na krok
dalej, wyraźnie okazywał, iż panią Domską zrozumiał, a mimo to Elwiry oczy
przyciągały, gdy się na chwilę spotkał z nimi na przechadzce i przemówił, dawał
się opanować urokowi jej i zapomniał o najmocniejszych postanowieniach. Rad więc
bardzo, że mu powierzono zaproszenie, pan Pilawski zapukał. Zastał Elwirę samą,
gdyż matka, znużona, położyła się była, towarzyszyła jej tylko córeczka
Jaworkowskiej, która, jak mogła najczęściej, przybiegała do Elwiry,
zaprzyjaźniwszy się z nią bardzo. Grały w piłkę, gdy wszedł Gabriel. Elwira
zawstydziła się dziecinnej zabawki, gość rozśmiał się, dziecko także, mające już
pretensje słusznej panny przy obcych, schowało co najprędzej tę nieszczęśliwą
piłkę. - Nie tylko nie przeszkadzam - zawołał z progu Pilawski - ale jeśli
przyjęty zostanę, pomogę. Panienka schowała się do kątka. - Przychodzę w
poselstwie - odezwał się gość - przynoszę paniom w imieniu młodzieży na piknik
jutrzejszy bilet zapraszający, a zlecono mi, ażebym ustnie poparł go jak
najusilniejszą z mej strony prośbą, by panie zabawę tę obecnością swoją
zaszczycić raczyły. Elwira spuściła oczy, zawahała się. - Chociaż prawie pewną
jestem, że mama na pikniku być nie może, bo jest cierpiącą, a ja w żaden sposób
i z nikim bez niej być bym nie mogła, jednakże ażeby się to nie wydawało
samowolą z mej strony, pozwoli pan... Z biletem w ręku wybiegła do drugiego
pokoju. Dzieweczka pani Jaworkowskiej, zostawszy na chwilę gospodynią,
wyprostowana, poważna, aby zatrzeć kompromitującej piłki wspomnienie, jęła się
przechadzać, przekonywując ruchami i postawą pana Gabriela, że wcale już
dzieckiem nie była. Przechodząc około zwierciadła, spoglądała w nie i dziwiła
się, jak była uroczyście słuszną i stateczną osobą. Na chwilę nawet, nie
wiedząc, jak zawiązać rozmowę, wzięła książkę ze stolika i poczęła ją przerzucać
z wprawą czytelniczki nałogowej, oczy jednak ponad książką śledziły wrażenie,
jakie dobrze odegrana rola czyniła na pięknym młodzieńcu. Scena ta nie trwała
jednak długo z wielkim żalem artystki i widza, wprędce bowiem weszła panna
Elwira z biletem w ręku. - Byłam pewna, że mama nie może być na wieczorze -
rzekła - doktór wyraźnie jej zakazał, ja nie pozwolę, a sama bez niej być nie
mogę. - Przecież z mamą, z moją mamą - wrzuciła śmiało Jaworkowska. - Ale z
nikim w świecie, gdy matka w łóżku i cierpiąca - przerwała Elwira - za nic w
świecie!! Racz pan podziękować za pamięć o nas, przeprosić bardzo... i... już
nic więcej. Pilawski spojrzał smutny na Elwirę. - Czy to jest nieodwołalne? -
spytał. - Przyznam się pani, że lękam się, aby wina niepomyślnego poselstwa nie
spadła na mnie. Młodzieży tańcującej mamy dosyć, panien jest niewiele. - Ale ja
prawie nie tańcuję - zawołała Elwira - moja przyjaciółka - wskazała na małą
Jaworkowską - wyręczy mnie z ochotą i zapałem. Dzieweczka się zarumieniła. -
Stanowczo więc? - spytał Gabriel. - Nie będziemy, bo być nie możemy. -
Towarzystwo jest bardzo miłe, ożywione, najlepszego tonu - rzekł Pilawski - i -
jeśli panie wstrzymuje obawa... Elwira zarumieniła się strasznie. - Nas? obawa?
zmiłuj się pan, na myśl to nam nie przyszło. Pomimo otrzymanej odprawy Gabriel,
który czuł i wiedział, że panna Elwira swobodniejszą z nim daleko była pod
niebytność matki, rad by był pobyt swój przedłużyć, rozmowę przeciągnąć, na
nieszczęście nie znajdował powodu. - Mam pani służyć jaką książką? - zapytał. -
O! Dixona jeszcze nie skończyłam, a Dumasem trochę się dławię, dziękuję panu. -
Jest rzecz dziwna - wtrącił Gabriel - że mimo niepospolitych talentów pisarzów
ostatnich lat, żadna ich książka nie obchodzi, nie przyciąga, nie zajmuje tak,
jak niedawne jeszcze dzieła tej epoki naszego wieku, która była jakby
odrodzeniem ducha. - Tej epoki ja nie pomnę - odparła Elwira - pan także zapewne
nie żyłeś w niej lub nie czułeś, że żyjesz, ale porównując to, co około 1830
roku wyszło, z tym, co wychodzi 1866 - czuć, że tamto byli artyści, a to są
rzemieślnicy po trosze. Technika została, natchnienie upadło. W tamtej chwili w
coś wierzono, dziś my w nic, oprócz naszego smutku. - To prawda - szepnął
Pilawski - zmęczyli się wszyscy, wyżyli, odpoczywamy. Gabriel widocznie szukał
pozoru tylko do dłuższej rozmowy. - Nie chce pani zamówić sobie godziny
fortepianu w "Warszawskim Hotelu"? - Dziękuję, mówiłam panu; muzyka w danej
godzinie jest dla mnie niemożliwą. - Ale tęsknota za fortepianem... - Przeżyć ją
potrzeba jak wszystkie tęsknoty. Pilawski musiał, choć niechętnie, się pożegnać,
podali sobie ręce, które się ledwie zetknęły, lecz oczy Elwiry, pełne wyrazu,
smutne, mówiące, spotkały się z jego oczyma i powiedziały mu: do widzenia!
Zaledwie Pilawski odszedł, wbiegła niespokojna pani Jaworkowska, która Pana Boga
nawet samego prosiła w duchu, by natchnął Domską, a dał jej myśl nieprzyjęcia
biletu, odmówienia. Nie śmiała się tego spodziewać. - Moja Elwiro - rzekła
chwytając ją za ręce - no cóż? no co? był pan Pilawski z zaproszeniem?
nieprawdaż? - Tak jest. - No i cóż? i cóż? proszę cię, jakżeś się zdecydowała? -
Wie mama - podchwyciła córka - ja za Elwirę mam tańcować, proszę się jej spytać
samej. - Odmówiłyście? jak to? - z nie tajoną radością zawołała przyjaciółka -
dlaczego? - Mama chora, a ja sama być nie chcę i w chwili, gdy ona cierpiąca,
anibym mogła. Przyjaciółka aż w czoło ją pocałowała. - Rzeczywiście, lepiej nie
mogłyście zrobić. Choroba, niedyspozycja - i po wszystkim. Ja także nie wiem,
czy będę na pikniku, choć mi doktór ruch zaleca. Nie jestem zdrowa, pootwierają
okna, będą przeciągi, gorąco. Nie, nie mogę, nie pójdę, albo tylko na chwilę,
pour faire acte de pr~esence. - Ale ja muszę być - odezwała się dzieweczka - aby
za Elwirę tańcować. Na to nie było odpowiedzi, Jaworkowska poszła do pokoju
przyjaciółki powinszować jej tego taktu, z jakim się znaleźć umiała. Łatwo się
domyśleć, że choroba pani Domskiej była umyślna w istocie. Biedna kobieta czuła
fałszywe położenie i korzystać nie chciała z tego, iż jej nie znano. - Jaka ty
jesteś rozumna i poczciwa! - zawołała Jaworkowska. - Jak to dobrze, że ty tam
nie idziesz. Spojrzała - Domska w oczach miała łzy. Piknik, jakkolwiek
pozbawiony kilku pań, na których współudział rachowano, pod berłem hrabiny
Palczewskiej rozpoczął się bardzo wesoło i świetnie. Na kilka godzin przed nim
zaręczały głośno chore i zdrowe tancerki, że nie mają ubrań, że wcale występować
nie myślą, że u wód strój powinien być jak najskromniejszy itd., itd.; pomimo to
jednak, gdy poczęły wchodzić na salkę oświetloną a giorno (chociaż stearyną),
okazało się, że w tych ubraniach mogłyby były wystąpić w Krakowie "Pod Baranami"
i we Lwowie "Pod Kawkami". W pierwszej tej chwili zapaśnice naprzód rozpatrywały
się w sobie i uśmiechały z zadowolenia lub zazdrości, a gdy, choć nieosobliwa,
zabrzmiała muzyka, serca młode zadrgały, młode nóżki tupnęły. Do tańca! do
tańca! Hrabina Palczewska miewała różne fantazje, bywały lata, że nie tańcowała
wcale, udając starą i znużoną, potem skakała zapalczywie choćby dnie i noce z
rzędu. W Krynicy nie miała ochoty. Czy na to nie wpłynął objawiony głośno przez
Pilawskiego wstręt do tańca? Nie jesteśmy pewni, ale złe języki już upatrywały
pomiędzy dwojgiem zawiązek czulszych stosunków. Myliły się one, biorąc
grzeczność Gabriela za zajęcie hrabiną, a może ciekawość pani za początki
serdecznej skłonności. Szeptano sobie, iż na panią Emilię przyszedł nareszcie
dzień przeznaczeń, wyroków stanowczy. Lusia i Musia, a nawet stara Ormowska
dodawały, że nos pana Pilawskiego ją oczarował. Greifer, który miał nadzieję
nadziei podobania się, zwrócił się, jakichś zasięgnąwszy tajemnych informacji,
ku pannie Domskiej. Potrafił się wcisnąć do niej i nadzwyczaj był nadskakujący,
obie panie wszakże odpowiedziały mu grzecznym a wyrazistym chłodem, który on
sobie zwyciężyć postanowił. Jednym ze środków przez niego dobranych było, że od
rana do wieczora, ilekroć spotykał i mówił z paniami, częstował je swymi
stosunkami poufałymi z arystokracją. Wybór nie był nader trafny, lecz Greifer
ten sposób uważał za panaceum powszechne i nigdy szkodzić nie mogące. Na ten raz
było ono wszakże szkodliwym. Nie bez przyczyny młodzież lubi bale i tańce. Nie
mówiąc już o przyjemności skakania i popisu zręczności, siły, postawy, w tej
wrzawie balowej pospolicie z największą łatwością rozmawiają z sobą ci, co gdzie
indziej poufale, serdecznie zbliżyć się nie mogą. Zapał zabawy, upojenie dodaje
odwagi i usta śmielej wymawiają wyrazy, których by w biały dzień, w chłodny
czas, wyrzec się nie ośmieliły. Z tych zabaw wynoszą się owe na piersiach potem
piastowane pamiątki, drogie rękawiczki podarte, zeschłe kwiatki bukietów,
kawałki wstążek i wonne chusteczki niepoczciwie skradzione. Tak bywało dawniej i
dziś jeszcze u niejednego siwego a zgarbionego jegomości chowają się pod kluczem
owe zbytki przeszłości, z których przy inwentarzu pośmiertnym śmieją się krewni
i kanceliści. Czy teraźniejsze pokolenie, praktyczniejsze nierównie od tych, co
je poprzedziły, pójdzie za przykładem przodków - wątpimy. Inaczej się ono
wychowywało, a ta część kobiety_ideału, ta miłość Mickiewicza i Schillerowska
osiemnastoletnim aspiratorom do egzaminu maturitatis wydaje się śmieszną,
później mowy być o niej nie może. W dwudziestym roku młodzieniec jest mężem
stanu i pozytywistą, marzy o reformie społecznej, a niewieście nadawszy
emancypację, traktuje ją jak dobrego kolegę, z którym nie potrzebuje robić
ceremonii. Nie przesadzam wcale, jest tak, a czy na tym młodość zyskała,
kobieta, człowiek, rozwiązywać nie będę. Wpadłem nawet w rozprawę tę niezupełnie
potrzebnie, bom chciał tylko wytłomaczyć, w jaki sposób hrabina Palczewska,
która dotąd nie miała zręczności bałamucić Gabriela, bal właśnie i
najliczniejsze zgromadzenie wybrała ku swemu celowi. Wiedziała bardzo dobrze, iż
wszyscy czymś innym zajęci wcale na nią uwagi zwracać nie będą. Wytłomaczyła się
od tańca bólem głowy i bezsilnością jakąś. Gabriel nie tańcował też, tylko
wybierany do figur, z musu. Pokrążywszy chwilę i szukając sobie miejsca, hrabina
zbliżyła się sama do niego. - Jak to dobrze, że pan nie tańcujesz! - rzekła -
mam kogoś do rozmowy. - A! najniezdolniejszego w świecie! - zaśmiał się Gabriel.
- Wszyscy moi przyjaciele oddają mi tę sprawiedliwość, że nie umiem prowadzić
rozmowy. - Po cóż prowadzić? - przerwała Emilia - jeśli ona nie idzie sama,
niańka nic nie poradzi. Probujmy, mnie się zdaje, że przy takiej obfitości
przedmiotów... - A! pani! czy się w to liczą i stroje dam? - spytał Pilawski. -
W tych rzeczach nie jestem kompetentny, a wiem, że świętokradcą się zowie, kto
śmie kobietę oskarżać, że się ubrać nie umie. - Patrz pan nie na stroje. Spójrz
na twarze, na uśmiechy, na przyciągania i odpychania objawiające się w tłumie,
na wrażenia tańca, na... a, zmiłuj się pan, widoków zajmujących bez miary. - Ale
pani, zamiast tak zimno się im przypatrywać, powinna byś raczej napić się z tej
czary. -A! aż do mętów z niej piłam, fusy na dnie! - Jak wszędzie. - Nie
wszędzie. - Gdzież ich nie ma? - Gdy powiem, nie uwierzysz mi pan, bo to, co
powiem, jest do mnie niepodobne, a jednak będzie to wyraz najrzeczywistszy mej
duszy. Pilawski spojrzał zdziwiony, hrabina przybrała minkę poważną. - Wszystko
to są dzieciństwa, preludia życia, przegrywki do szczęścia lub niedoli. Raz
kiedyś zacząć żyć trzeba serio. Jam dotąd grała preludia, chciałabym rozpocząć
wielką sonatę moich przeznaczeń. Jestem wdową, ale mogę powiedzieć, że nie byłam
prawie mężatką. Wydano mnie dzieckiem za mąż, parę lat tego związku pamiętne mi
są tylko sukniami, które nosiłam, i brylantami, w które się ubierałam. Wdową
wróciłam prawie do dziecinnych lat ze swobodą emancypowanej kobiety. Wolno mi
było zaglądać we wszystkie kątki życia, bawiłam się, znudziłam. Dosyć tego. - A
zatem - rzekł Pilawski - pozostaje tylko... - Ja panu powiem, je ne suis pas
b~eguile, pozostaje mi zakochać się mocno i pójść za mąż, a potem być albo
zawiedzioną i nieszczęśliwą, albo bardzo, bardzo szczęśliwą... Wszak mi się to
należy? Pilawski nic nie odpowiedział, spojrzała nań: - Co pan na to? -
Przestraszony jestem, żeby kto oprócz mnie nie posłyszał tych wyrazów i nie
wziął ich na serio, mógłby... Pani Palczewska wzruszyła ramionami. - Bez
niebezpieczeństwa mogłabym je powiedzieć głośno. Niechby się starali wywołać
moją miłość, ale powiedz mi pan, sąż to ludzie do kochania? Lalki, komedianci,
przepraszam pana, czubate dudki, człowieka nie widzę. To mówiąc zwróciła oczy na
Gabriela, spojrzała nań straszliwie i zamilkła. Pilawski, jakkolwiek młody, był
niezmiernie oględny i wyraziste wyznanie hrabiny wziął za fantazję, za wyskok
oryginalny - nic więcej. Była czarującą, ale razem straszną. Śmiałość jej,
szczerość, energia czyniły ją uroczą, a mimo to przerażały. Wzrok był jakby
potwierdzeniem słów, wywoływał odpowiedź. - Pani - rzekł z wolna Pilawski -
między ludźmi mało jest rzeczywistych ludzi, a najmniej tych, co by byli nimi
logicznie życie całe. Chwilami słabniemy wszyscy. Szukając ideału, można go
nigdy nie znaleźć. - Mais je suis de bonne composition - odezwała się Palczewska
- nie żądam od człowieka więcej nad to, by choć pięć minut był idealnym. Mało
kto i to potrafi. Więcej powiem, udawać go nawet nie umieją i nie silą się.
Patrz pan - dodała. - Każdy z tych panów, nie wyjmuję i panie ani chcę wyjątku
dla siebie, ideał swój nosi wypisany na całej postaci, bo naturalnie każdy się
sili pojęcie o nim na sobie urzeczywistnić. Gdybym się nie obawiała, abyś mnie
pan poczytał za bardzo złośliwą, zrobiłabym przegląd całego koła naszego, aby
panu pokazać, jak nędzne są ideały tych panów. Dajmy temu pokój. Bez
pochlebstwa, pan przynajmniej wyglądasz na szanującego siebie i każącego się
szanować człowieka, na istotę myślącą, poważną, a nie obawiającą się rozśmiać,
żeby nie spadła z piedestału, ci zaś... Pilawski ręce załamał. - A! pani
hrabino, na Boga, proszę sobie nie żartować ze mnie! Ja nie mam najmniejszej
pretensji uchodzić za coś innego jak za bardzo pospolitą istotę, chodzącą po
ziemi i podległą wszystkim ziemskim słabościom. - Ja także! - zawołała hrabina.
- Widzisz pan, że moją jedyną cnotą to, że nic nie udaję, że jestem taką, jaką
mnie Bóg stworzył. I dlatego może ludzie, nawykli do szukania czegoś skrytego w
każdym, we mnie domyślają się jeszcze więcej, niż widzą - zatem okropnych
rzeczy. Przysięgam panu, że się mylą. Mam tę wadę tylko, że nie mając co z
życiem zrobić, bawić się chcę, i tę dziką pretensję, że rada bym być szczęśliwą.
Pilawski był jak na mękach, słuchając tych zwierzeń; nie pochlebiał sobie, by
one więcej jaki cel miały nad chwilową rozrywkę i zakłopotanie młokosa, ale mu
było z tym jakoś dziwnie przykro, nie wiedział, co odpowiadać. Ochłonął
wreszcie, mówiąc sobie: trzeba oddać szczerością za szczerość. - O szczęściu -
rzekł - tyle jest chodzących po świecie plotek, że nie wiedzieć, czemu wierzyć.
Z porównania ich wszystkich wyciągnąć można tylko ten pewnik, że szczęście, acz
rzadko, zjawia się, ale kwitnie krótko i podlega łatwo zniszczeniu. - Choćby
było krótkie, byle go skosztować! - odpowiedziała hrabina. - Od młodu nam
nabijają nim głowę. A pan? wierzysz w nie? - Nie myślę o nim - rzekł Pilawski -
mam to przekonanie, że człowiek dopiero postrzega, że był szczęśliwym, gdy nim
być przestaje. - Zdaje mi się, żem to gdzieś czytała? - rozśmiała się hrabina. -
Nie zaręczam, czym się nie zapożyczył, choćby z greckiej antologii - rozśmiał
się Gabriel. - Człowiek już teraz nic nowego wymyśleć nie może. Wybrano hrabinę
do figury, poszła, znudzona widocznie, dając szal do trzymania Pilawskiemu, co
obudziło wiele zazdrości i szepty wywołało. Wróciła wkrótce, przeszedłszy po
sali, i na nowo rozpoczęła rozmowę. Była ona prowadzona, jak część pierwsza, w
tych ogólnikach o życiu i świecie, które nieznacznie najwięcej powiedzieć
dozwalają, pozornie nic prawie nie mówiąc; Pilawski odpowiadał tylko, trzymał
się na wodzy i widocznie nie dawał upoić ani wzrokiem, ani słowem, ani
nadzwyczajną, publicznie mu okazywaną łaską, która by innemu głowę zawróciła.
Hrabina to postrzegła. - Ten człowiek musi być już zakochany - rzekła w duszy do
siebie - ale choć trochę trudniej zdobyć twierdzę zajętą, nie myślę rozpaczać,
żeby mi się to udać nie miało, mam za sobą bardzo wiele; jeśli się kocha w
panience, to jako wdowa mam więcej swobody ruchów, słowa i broń, której tamta
użyć nie może. Zobaczymy. - Kochałeś się pan kiedy w życiu? - zapytała nagle,
kończąc rozmowę. - Ja? - rzekł drgnąwszy mimowolnie Gabriel - o, pani, to
pytanie, które tylko spowiednikowi zadać wolno i na które się nawet
spowiednikowi odpowiada czasem niezupełnie szczerze. Któż się nie kocha? Ja w
Wenerze z Milo, w Madonnach Rafaela, w Mignon Goethego, w Beatrysie Dantejskiej.
- No i w garderobianej mamy? - przerwała śmiejąc się hrabina. - Nie! - To w
kuzynce? - Nie, bom nigdy jej nie miał. - A w kimże? - Jeśli potrzeba gorączki i
nadziei, ażeby scharakteryzować to uczucie, nie kochałem się nigdy, marzyłem na
różne temata - i to była moja miłość. - Artysty - a jako człowiek miałeś pan
choć namiętności? To pytanie było już tak dziwnie zuchwałe, że Gabriel zdrętwiał
i zamilkł. Hrabina ramionami ruszyła. - Widzę, żeś się pan przeląkł. Prawda,
aleś może nie zrozumiał mnie. Jesteś tak zimnym, doprawdy, że go zaczynam
posądzać o komedię chłodu. Umyślniem tu żarzący węgiel rzuciła na lód, cóż pan
na to? - Będę otwartym - rzekł Gabriel - od namiętności broniły mnie uczucia.
Marzyłem i nie miałem czasu szaleć. - A marzenie nigdy nie przeszło w szaleństwo
ani uczucie w namiętność? - Dotąd - nie - odparł Pilawski. - Wynikało to po
części zapewne z mego - tu się zająknął - z mego trochę ekscentrycznego
położenia towarzyskiego, iż do życia nie jestem śmiały; patrzę, uczę się go -
wystąpić nie mam ochoty. Z niezmierną ciekawością kończyk tej nici Ariadny
pochwyciła pani Palczewska. - Wspomniałeś pan o nieco ekscentrycznym położeniu
swoim; czy godzi się pytać o bliższe objaśnienie tej zagadki? - podniosła oczy
hrabina i zobaczyła Gabriela bladym jak ściana, drżącym, zmięszanym, w postaci
winowajcy, którego na ścięcie prowadzą. Uderzył ją ten zbolały wyraz twarzy, te
usta na pół otwarte, z których słowo się dobyć nie mogło. - Co panu jest? -
zawołała przestraszona. - Mnie? nic, gorąco w sali - cicho odezwał się Gabriel -
przepraszam panią hrabinę, zupełnie nic! to już przechodzi, ale niech mi wolno
będzie na zadane pytanie nie odpowiedzieć. Na tym skończyła się rozmowa. Hrabina
spuściła głowę, zamyśliła się, zrozumiała, iż w życiu tego człowieka było w
istocie coś, czego zdradzić nie chciał, wyznać nie miał siły, ale cóż to być
mogło? Zbrodnia? Ohydne wspomnienie? wina rodziców? Nie mogła w mętnych
przypuszczeniach wpaść na żadną myśl jaśniejszą. Tymczasem piknik, coraz się
ożywiając, rozpasując, można powiedzieć, szałem ogarniał tancerzy. Pani
Palczewska jakby z rozpaczy rzuciła się w wir taneczny z całą gorączką sobie
właściwą. Obejrzała się nierychło, szukając oczyma Pilawskiego. Nie było go,
usłużny kuzyn doniósł, iż mu duszne zaszkodziło powietrze i poszedł do domu. W
istocie Gabriel chodził po samotnej uliczce około źródła zamyślony, smutny, z
zarzuconymi w tył rękami, marzenia tłumem zwijały mu się po bolącej głowie i
wzdychał. Miał lat dwadzieścia kilka!! Piknik sam z siebie był bardzo świetnym,
ale miał i tę dobrą stronę, że nimby się na drugi zdobyto, obfitej dostarczył
treści do rozmów, opowiadań i domysłów. Pomimo zajęcia tańcami uważali wszyscy
bardzo dobrze długą i ożywioną rozmowę między hrabiną a panem Pilawskim.
Postrzeżono, iż Pilawski po niej wysunął się wcześnie, a hrabina nagle jakoś
rzuciła się do tańca, choć zrazu oświadczyła, iż tańcować wcale nie będzie.
Pilniejsi badacze humorów, meteorologowie dusz ludzkich zauważyli nazajutrz,
mimo wesołej zabawy, chmurkę niezwyczajną na czole hrabiny, która uparcie
powiększała się do wieczora, nie znikła nazajutrz i pozostała, zagrażając jakąś
na tym niebie pogodnym nadzwyczajną zmianą. Greifer badał, jakie będzie
zachowanie się Pilawskiego, ale w nim najmniejszej nie znalazł jawnej różnicy.
Dobrych dni kilka zeszło na przygotowaniach do drugiego wydania pikniku, które
miało być powiększone i poprawione przez autorów. Wodę wypijano ze źródła jak
zwykle, deszcz przekrapiał co dzień, zabłacano się na nigdy prawie nie
wysychającym deptaku, rzeczy szły trybem powszednim, gdy około południa jednej
niedzieli zameldował się hrabinie z uroczystą jakąś miną pan Karol Surwiński.
Pani Emilia siedziała nad książką dosyć znudzona. Gdy wszedł, złożyła ją z
rezygnacją, spodziewając się, że gość będzie jeszcze od książki nudniejszym i
zacznie od deszczu. P. Karol siadł. Na twarzy jego malowało się trochę
niecierpliwości, hamowanej dla przyzwoitego znalezienia się. Zagaił, pytając o
zdrowie, doniósł, że pani Jaworkowska cierpi na okrutną fluksję, że Ormowska
pogniewała się na Lusię za niezręczne znalezienie się na pikniku, że pani Domska
znowu od dwóch dni nie wychodzi, że ks. biskup Łętowski przyjechał, itp. - Ale
ja czuję, że pan mi masz coś innego do powiedzenia i wybierasz się, zbyt długo
czytając przedmowę. Przystąp do rzeczy! - zawołała przenikliwa hrabina. - Jakże
się pani mogła tego domyśleć? - zapytał zdziwiony niezmiernie stary kawaler. -
Chyba już pani co wie? Ale skąd i jak? bo słowo honoru daję, jednej pani
Ormowskiej... - Nic nie wiem, baronowej nie widziałam, czytam z twarzy waszej,
panie Karolu. - Z mojej twarzy? Proszę! proszę! - rzekł, ramionami ruszając, p.
Karol - ale pani chyba jesteś jasnowidzącą! - Trochę, czasem - rozśmiała się
pani Palczewska - ale mów i nie cedź. Surwiński przybrał twarz uroczystą, z
wolna założył prawą rękę za surdut, dobywając coś z kieszeni, i począł
obejrzawszy się: - Nie lubię rzeczy robić przez połowę - rzekł - gdy postanowię
co, dotrę zawsze do gruntu. Otóż w sprawie tajemniczego p. Pilawskiego,
powiedziawszy sobie, że napiszę do Warszawy, napisałem. Spojrzał na hrabinę,
której oczy w istocie zapłonęły ciekawością, przysunęła się do niego i
niecierpliwie wyciągnęła rękę. - Dajże mi list, daj mi go. - Za pozwoleniem
hrabiny, ja go sam przeczytać będę miał honor - odparł z wolna Surwiński,
szukając po kieszeniach zapomnianych okularów. - Ale nudzisz, nudzisz -
krzyknęła Palczewska. - Przepraszam, inaczej być nie może, trzeba
systematycznie, systematycznie rzecz prowadzić - dodał z flegmą Surwiński. -
Fiszer, jak, zdaje mi się, miałem szczęście już mówić pani hrabinie, człowiek
jest godny, zacny, szanowany powszechnie, a że od wielu lat zamieszkuje w
stolicy i ma stosunki we wszystkich kołach, mógł więc dać mi informację
najwiarogodniejszą, na której całkowicie polegać się godzi. - Człowiecze, nie
męczże mnie! - tupiąc i bijąc ręką o stół - wołała gospodyni - cóż pisze? co
pisze? - Przepraszam - rzekł urażony Karol, chowając list na powrót do kieszeni.
- Nie mogę tak trzpiotowato, ni w pięć, ni w dziewięć, coś rzucić
niezrozumiałego. Nadto panią hrabinę szanuję i wiem, co się jej ode mnie należy.
- Nie szanuj, a nie nudź! stary gaduło! Surwiński wstał, zupełnie obrażony. -
Ale jeśli tak... - No, milczę, siedź, gadaj, słucham i milczę, powiem ci tylko,
żeś nieznośny, słucham. Pan Karol usiadł, rozkładał okulary z wolna. - Rzecz się
tak miała - rzekł. - Wyłuszczyłem w mym liście powody, dla których pytanie tak
dziwne i niewłaściwe zmuszony byłem zadać Fiszerowi. Napisałem mu, jak mój pan
Pilawski wygląda, co robi, czego się domyślamy i jak mi wiele na tym zależy,
ażebym wiedział, kto właściwie jest, co znaczy! Na to Fiszer, najzacniejsza w
świecie dusza, odpisuje mi - czytać będę jego własne słowa - ipsissima verba.
Hrabina westchnęła, p. Karol z wolna począł rozsunąwszy list i obracając go do
światła: - "Kochany przyjacielu, towarzyszu broni". Widzi pani hrabina, żem się
tym nie darmo chwalił, służyliśmy w jednym pułku. Pani Palczewska już nie
odpowiedziała ani słowa. P. Surwiński powtórzył: - "Kochany przyjacielu,
towarzyszu broni". Niech pani na styl nie uważa, zwyczajnie żołnierski - wtrącił
jeszcze i po raz trzeci czytał - "Kochany przyjacielu i - z przyciskiem -
towarzyszu broni, wielką przyjemność po tylu latach niewidzenia i milczenia
sprawił mi twój list, ale że adresu właściwego położyć na nim nie mogłeś, boś o
nim nie wiedział, a nas tu tego nazwiska starych wojskowych jest kilku,
wędrowało tedy pismo twe od chaty do chaty, aż nareszcie się o mnie oparło.
Wdzięczen ci jestem, że mi o swym zdrowiu dajesz wiadomość i jak ci się powodzi.
Co do mnie - reumatyzmy starego gnębią, słuch tępieje, oczy odmawiają posługi,
ale duch rzeźwy jeszcze i krzepki, a że się dawniej nie nadużywało sił, zostało
ich na starość tyle, by tę zimę bez wielkiego postękiwania przebyć. Jeśli kiedy
do Toeplitz pojadę, dam ci znać, abyśmy się gdzieś z sobą zjechać i pogwarzyć
mogli". To wszystko wstęp jeszcze - rzekł nielitościwy Karol, spoglądając na
hrabinę, która usta gryzła z gniewu tłumionego. - Teraz Fiszer przystępuje do
rzeczy, proszę pilną zwrócić uwagę: "Zadałeś mi niepospolite pensum". Pani wie,
co pensum znaczy, bo to łacina, chodziliśmy do szkół pijarskich, więc to nie
wywietrzało. Pani Palczewska kiwnęła głową. - "Zadałeś mi niepospolite pensum -
czytał dalej p. Karol - swoim pytaniem o jakiegoś ichmość pana obywatela
Gabriela Pilawskiego z Warszawy. Moje stosunki, w miarę jak człowiek głuchnie i
po troszkę ślepnie, musiały się ograniczyć znacznie, mało gdzie bywam, mało z
kim przestaję i niewiele wiem. W Warszawie mnóstwo zawsze wyrasta nowych ludzi i
imion, powiem ci naprzód, że żadnego Pilawskiego majętnego i dobrze wychowanego,
należącego do wyższego towarzystwa tu nie znam. Ale że nie idzie za tym, by go
nie było, poszedłem do głowy po rozum, jak by się o tym dowiedzieć". Widzi pani,
co to za człowiek! - wykrzyknął Surwiński - i czy moje domysły, ale... idę dalej
- i czytał znowu: - "Poszedłem do głowy po rozum, jak by się o to dowiedzieć.
Zdało mi się, że najlepiej uczynię, gdy przejrzę spisy członków resursy
obywatelskiej i mieszczańskiej, bo co jest porządniejszego, to się w niej
mieścić musi. Wybrałem się więc, mimo deszczu". Cóż to za człowiek! proszę
hrabiny! - wtrącił Surwiński. Hrabina trzymała się na wodzy, ale zaczynało jej
cierpliwości braknąć; jak kotka na mysz białą, dłonią zasadziła się na list, by
go wyrwać nieszczęsnemu czytelnikowi. Zmiarkowała jednak z zaciśniętych palców
p. Karola, iż trzymał go tak, że dostałaby tylko kawałki, i zrezygnowana
słuchała. - "Wybrałem się więc mimo deszczu - ciągnął dalej Surwiński - i
kazałem sobie podać spis członków w resursie starej. Obu jestem członkiem, nie
licząc "Harmonii", do której, Boże odpuść, należę także". Co to jest ta
"Harmonia"? Towarzystwo pewnie muzyczne - rzekł komentator - ale mniejsza o to.
- "Na spisie w resursie starej jest dwóch Pileckich, jeden Piłkowski i jeden
Pilśnicki, Pilawskiego żadnego. Idę więc do obywatelskiej, szukam. Tu Pilskich
trzech, Piła jeden, Piłowalski i Pilnicki, Pilawskiego żadnego znowu". Ale,
proszę pani, z jaką ten człowiek dokładnością chodził około powierzonego sobie
interesu - rzekł z namaszczeniem Surwiński - tacy ludzie już się dziś nie rodzą.
- Grzyby! - szepnęła niewyraźnie Palczewska, której się na płacz zbierało. - "W
"Harmonii" - pisze dalej - same Pilner, Pilauery i jeden Pilowsky. Słowem,
zawiedziony, powróciłem, a nazajutrz poszedłem na ratusz do księgi ludności. Tu
Pilawskich i Piłowskich znalazłem do woli, ale z zasięgniętych wiadomości od
osób kompetentnych zdaje mi się, iż mało który z nich umie czytać i pisać, a
żaden do wyższego towarzystwa zaliczyć się nie może. Najbogatszy z nich, który
miał piękną, jak mówią, kamienicę z ogrodem przy Długiej ulicy, umarł, a nie
umiano mi powiedzieć, czy się w potomkach odrodził. Mogę ci więc zaręczyć, że
tego rodzaju Pilawski, o jakim mówisz, w Warszawie nie istnieje i że..."
Przepraszam hrabinę, ale tu Fiszer błędną poszedł drogą - protestuję. Po
zaprotestowaniu wyjąknął: - "i że, i że twój Pilawski z Warszawy, wielkiego
tonu, z tłomokami angielskimi..." Bom mu o tym wszystkim pisał - dodał Surwiński
- "z tłomokami angielskimi - nie może być kim innym, tylko jakimś samozwańcem,
awanturnikiem, kawalerem di bona fortuna, który na łatwowierność waszą
galicyjską łapkę sobie zastawił i może, udając wielkiego pana, chce się bogato
ożenić". Złożył list z wolna, dodając: - Gdybym był miał rozum i możność posłać
mu fotografię, nie byłby nigdy tego przypuszczenia uczynił, bo dosyć spojrzeć na
to szlachetne oblicze. Hrabina nie odpowiedziała mu nic, zmierzyła go wzrokiem
nadąsanym i rzuciwszy ręką, wstała z krzesła. - Panie Surwiński - rzekła w końcu
- jeśli kiedy odżyje rzeczpospolita babińska, kreuję cię nauczycielem lakonizmu.
Jesteś nudziarz, jakiego świat nie widział, ale wytrzymałeś mnie sur la sellette
jak nikt: trzy razy chciałam już list wyrwać z rąk i nadużyłeś cierpliwości
niewieściej na to, by mi przez usta Fiszera powiedzieć, że nic nie wiesz. A!
jesteś przedziwny. - Jak to, nic nie wiem! ja nic nie wiem? - wołał, po
napoleońsku zakładając ręce, Surwiński - ja nie wiem nic? Ja? I pani, której
umysłu trafność podziwiam zawsze, powiedzieć mi możesz, że ja nic nie wiem? A,
to mi się podoba! Już przecie jestem na triumfalnej drodze prawdy, wszystkie
moje domysły się urzeczywistniają. Cóż to dowodzi, że takiego Pilawskiego nie ma
tam? Oto to, że mój Pilawski jest incognito jakimś księciem lub hrabią. Quod
erat demonstrandum, jak mawiali księża pijarowie, a co się dla pani tłomaczy -
czego właśnie chciałem dowieść. - Ale koniec końcem cóż wiesz? co wiesz? - Że to
nie jest Pilawski! daję gardło. - Więc któż? - Tajemnica! Czas okaże! Rękę
podniósł do góry, hrabina przypomniała sobie rozmowę wieczorną na pikniku,
wrażenie, jakie pytanie jej zrobiło, i rzekła sobie w duszy: - Miałżeby raz w
życiu Surwiński więcej domyślności od nas wszystkich?? Piknik drugi wypadł w
czasie największej słoty, ale nadzwyczaj świetnie: powóz i konie z "Hotelu
Warszawskiego" porozwoziły dopiero nade dniem gości do domu. Hrabina tańcowała
tym razem tak, jak gdyby odtańcować pragnęła za połowę pierwszego. Pilawski stał
w kącie z kapeluszem w ręku, w białych rękawiczkach. Wybrała go z dziesięć razy
do różnych figur, ale słowa z niego żywszego dobyć nie mogła. - Lodowata
zagadka! - rzekła ku końcowi wieczora, zaprosiwszy go do siebie na herbatę. -
Mój Boże! - dodała, z dala się nieznacznie przypatrując - a mimo tego zimna, ile
życia i rozumu w tych oczach, ile szlachetności w postawie, jakie znalezienie
się miłe, jaka uprzjmość dla wszystkich! I możesz być, abym do głębi tej duszy,
tak szczelnie zamkniętej, dobyć się nie mogła? Nie zajrzała w nią i nie
uleczyła, jeśli ją świat i życie za młodu zraniły?? Tegoż samego dnia przed
piknikiem, na którym Domskich znowu nie było, Pilawski poszedł odwiedzić
sąsiadki. Matka zawsze go jeszcze przyjmowała równie zimno i ceremonialnie, lecz
wynagradzała to Elwira, okazując mu wiele grzeczności, sympatii i coraz
poufalszą przyjaźń. Sama Domska nie miała już tak wielkiej obawy, bo się
przekonała, iż Elwira postępuje z wielkim taktem, a młody człowiek wcale się tak
natarczywie nie narzuca i nie zbliża, jak zrazu przewidywała. - Czy pani tu
dłużej zabawisz? - spytał po chwili Gabriel. - Dlaczego pan się o to pytasz? -
żywo podchwyciła, mierząc go oczyma, Elwira. - Bo, bo rad bym panie tu jeszcze
zastać, gdy powrócę - rzekł Pilawski. - A dokądże i kiedy pan wyjeżdżasz? - O
wody niewiele mi idzie, przybyłem do Krynicy nie tyle dla kuracji, jak dla
spokojnego wypoczynku; korzystam ze zbliżenia się do Tatrów, ażeby je zwiedzić.
- I długo potrwa ta wycieczka? - zapytała, przerzucając książkę, Elwira. - Ja
sądzę, że nie dłużej nad dni dziesiątek - rzekł Pilawski. Elwira zwróciła się do
matki, której oczy wzrok jej spotkał. - Sądzę, że przynajmniej tyle tu jeszcze
zabawimy - odezwała się matka, jakby mimo woli ulegając niemej prośbie Elwiry. -
I bardzo nam miło będzie doczekać tu pańskiego powrotu - dodała córka - bo nam
opowiesz o Kościelisku, o Zakopanem, o Morskim Oku i o wszystkich cudach
tatrzańskiej natury, której my, niestety! widzieć nie możemy. - Zbiorę wszystkie
moje wrażenia - uśmiechając się rzekł Pilawski - i przyniosę je na usługi pań. -
Sam pan jedziesz? - spytała Elwira. - Dotąd towarzysza nie mam. Mój dawny kolega
uniwersytecki, pan Albert, ma ochotę i waha się jeszcze, ja, bądź co bądź, jadę.
O projekcie tego wyjazdu wcale jeszcze nie wiedziała hrabina. Dopiero w czasie
pikniku, walcując z kuzynkiem Albertem, który mimo małego wzrostu sławnym był
tancerzem, odezwała się do niego: - Na trzeci piknik zamawiam cię do pierwszego
walca. - Tak, jeżeli powrócimy. - Ale dokądże i z jakim - my - jedziesz? - Do
Tatrów mnie ten nudziarz Pilawski ciągnie koniecznie. Już mi od dawna wstyd, żem
jeszcze karku tu nie nadkręcił tak, jak na Mont Blanc. Trzeba raz to odbyć, bo
wreszcie pod Tatrami mieszkając, wstyd przyznać, iż się tam nie było. - A
Pilawski kiedy jedzie? - Pozajutrze. Hrabina się zamyśliła, wśród kontredansa
dała znak Pilawskiemu, ażeby się zbliżył. - Piękny to z pana towarzysz na tym
wygnaniu - odezwała się - bez pozwolenia, bez pytania, bez odpowiedzi wyruszasz
sobie cichaczem. - Któż to pani hrabinie powiedział? - Skarżył mi się Albert na
pański despotyzm, jeszcze i jego chcesz stąd wyciągnąć. - Sam mi się ofiarował.
- A pan chcesz koniecznie jechać? - Postanowiłem sobie zwiedzić Pienniny i
Tatry. Wszyscy jedziem do Szwajcarii, wszyscy dobijamy się na Mont Blanc, a
choćby na Flegiere, kto się wyżej boi, trzebaż poznać Karpaty także. Tyle mówią
o ich piękności. Hrabina ruszyła ramionami. - Pomówimy o tym jutro. Długo to
czasu zabierze? - Sądzę, że nie więcej nad dni dziesięć. Figura w kontredansie
nie dozwoliła dalszej rozmowy. Nazajutrz Pilawski już był upakowany do drogi,
konie najęte, Albert jeszcze się wahał. Zeszli się na herbacie u hrabiny, która
przyjęła Pilawskiego jakoś nienaturalnie poważna i zamyślona. - A cóż, jedziesz?
- spytała Alberta. - Doprawdy nie wiem - odparł praktyczny młodzieniec - z
jednej strony należałoby, z drugiej okrutnie mi się nie chce. Wcale co innego
jest zwiedzać góry szwajcarskie, tyrolskie, Alpy i Apeniny. Wszędzie są porządne
hotele, jadło, przewodnicy, a chociaż o Tatrach wiadomości zbyt szczegółowych
nie mam - dodał - mogę zaręczyć za to, że o chlebie razowym i mleku lub serwatce
podróż odbywać potrzeba. - I to się nazywa młodym! - zawołała hrabina, wstając
żywo. - Lękać się o materac wygodny i sztukamięsa, a nie chcieć widzieć nic, nie
zapalić się. - Za pozwoleniem, przepraszam - rzekł Albert - ja się nigdy nie
zapalam, masz tego pani najlepszy dowód, gdym się od jej pięknych oczów nie
potrafił rozpłomienić. - Komplementem mnie nie zbędziesz - ofuknęła hrabina i
podstąpiła do Pilawskiego. - Panie Gabrielu, weźmiesz nas pan z panną Salomeą do
Tatrów? Pilawski osłupiał. - Jeżeli pani każe - przebąknął zmięszany - lecz dla
pań to w istocie droga może być nie nazbyt przyjemna, a bardzo niewygodna. - A!
toż przecież raz w życiu i niewygody potrzeba spróbować - odezwała się hrabina.
- Jeśli hrabina jedzie, to i ja - rzekł Albert. - Kiedy ruszamy? jutro? - Jam
się wybierał jutro. - Służę panom - dokończyła hrabina, podając rękę Pilawskiemu
- jedziemy. Gdzie dojdzie mój powóz i konie, mamy je, gdzie nie można powozem,
dojedziemy na góralskich wózkach, gdzie one nie chodzą, pójdziemy piechotą.
Albert ramionami ruszył. - Byle się to nie skończyło na zapaleniu płuc lub
febrze - rzekł poważnie. - Więc zostań i obwiń się w bawełnę - zaśmiała się
hrabina - my jedziemy. Stojący bliżej dosłyszeli, nie chcąc uszom swym wierzyć,
że hrabina wybierała się od trzeciego pikniku, od towarzystwa całego
otaczającego czcią i hołdami, na tatrzańskie łomy, i to tak nagle, tak
niespodzianie, tak prawie nieprzyzwoicie, w towarzystwie czyim - pana
Pilawskiego. Wszyscy otoczyli kołem panią Emilię, a szczególnie gospodarze
pikniku, dla których strata hrabinej groziła, że się ów trzeci, a najwięcej
dotąd obiecujący, nie uda. - Pani! a czyż to się godzi! - Pani chyba żartuje.
Ale któż się tak późno do Tatrów wybiera, koniec lipca, lada chwila spaść mogą
śniegi. Rok słotny! Tak wołali otaczający, pani Palczewska ruszała ramionami,
milczała, słuchała, a nareszcie wysłuchawszy, odparła zimno: - Jedziemy!!
Wiedzieli wszyscy, że się p. Gabriel także wybierał do Tatrów. Nagłe to
postanowienie hrabinej, spowodowane wyraźnie jego wyjazdem, wiele dało do
myślenia. Już dawniej krzywym nań spoglądano nieco okiem i wiele obudzał
zazdrości we współzawodnikach; po tym wieczorze wszyscy wyszli obrażeni tym
szczęściem. Ponieważ u Aksakowicza świeciło się jeszcze, zaszli do niego.
Greifer nie krył się ze swym nieukontentowaniem i oburzeniem przeciwko
intruzowi, hr. Żelazowski mu potakiwał, Hamermann także, słowem wszyscy aż do p.
Porfirego i aż do Alberta, który jechać musiał, a klął fantazję kuzynki. Ta
uraza do Pilawskiego wybuchnęła tu dopiero z całą siłą, żywiona wprzódy
tajemnie. Aksakowicz, dr. Werner i Dormund grali w wista, gdy goście weszli
tłumnie, gwarząc i hałaśliwie rozprawiając. - Co wam tam takiego? - zapytał
gospodarz - czego tak burczycie? - Sam bądź sędzią - odparł Greifer. - Słyszaneż
to rzeczy! ten Pilawski ze swą miną pańską i tajemniczą, ze swą pedanterią i
angielską elegancją, komediant jakiś, wszystkie nam kobiety bałamuci. Nie
dziwiłbym się starej Ormowskiej, bo tej dosyć ładnej twarzy, aby mieć u niej
łaski, nie dziwię się innym, tłomaczę panny, które się za mąż chcą wydać, ale
pani hrabina! pani hrabina!... - Cóż się stało? - zapytał Aksakowicz. - Jedzie z
nim przed naszym piknikiem w Tatry! Wczoraj nie było projektu nawet, dziś
dlatego, że on się wybiera, i ona rusza. - No, no, ale bo mi raz powiedzcie -
ozwał się poważnie hrabia Żelazowski - cóż to za ryba? co za ryba? nikt go
ostatecznie nie zna. Albert z nim chodził na uniwersytet, ale nie wie nic, prócz
że bogaty. Może Żyd? Któż go wie. Na honor, że to jest skandaliczne. Albert się
odwrócił. - Że nie Żyd i że katolik, to wiem z pewnością - rzekł - ale więcej
nic. Czy bogaty? Tak się zdaje przynajmniej. - Ale któż? co? i skąd? nikt nigdy
o żadnym Pilawskim nie słyszał, któż go rodzi? - dodał hr. Żelazowski. - Już o
to zresztą mniejsza - podchwycił Greifer, który genealogii zbyt głęboko
sięgających nie lubił - ale cóż znowu w tym człowieku tak osobliwego, so
hervorragendes, że się tak wysłowię. Przyzwoity, ale pospolity sobie, ani z
powierzchowności, ani z dowcipu. - Zachciałeś - zawołał Albert - nie znasz
kobiet, im aby coś nowego a tajemniczego - najprędzej się zawsze podoba. Tak i z
nim. - Mnie on niecierpliwi - dodał hr. Żelazowski. - Mnie też - rzekł Greifer -
jest nieznośny z tą swą grzecznością i chłodem. Nigdy z niego nie dobędziesz
otwartego słowa, zawsze zapięty na wszystkie guziki, tajemniczy, wyprostowany,
zimny, sztywny, i gdyby człowiek chciał się do niego przyczepić - nie można. - A
nasze towarzystwo - rzekł Żelazowski - jakby mu nie smakowało. Uważacie, jak się
ciągle trzyma z daleka, każe się prosić. - Wiecie co - wtrącił Aksakowicz
stojący z kartami w ręku i nierad, że mu wista przerwano - napijmy się po
kieliszku i niech go tam licho nie bierze. Czasu nie trzeba tracić, my robra
musimy skończyć. Stało się po woli gospodarza, ponalewano kieliszki, wist
ciągnął się dalej, lecz w kupce nie zajętych grą rozmowa o Pilawskim i
cenzurowane ciągnęła się dalej. Nawet Albert go nie bronił. - Mów ty sobie co
chcesz - zakończył Greifer - to jakiś awanturnik. Tak się nie przyjeżdża do
nieznajomego kąta, zasłaniając twarz, kryjąc z tym, czym się jest. Ja wam daję
słowo, coś się krzywego okaże, ale za późno. Hrabina miała wolę niezłomną; gdy
raz wydała wyrok, musiało się spełnić, co postanowiła. Pomimo uwag woźnicy i
kamerdynera, którzy o dwadzieścia cztery godziny folgi prosili, zapowiedziała,
że wyjedzie nazajutrz, i wszystko musiało być gotowym. Albert, przeklinając
Pilawskiego, zapakował się z najpotrzebniejszym do podróży i ciągnął za kuzynką.
Na chwilę Greifer także miał myśl towarzyszenia im, lecz rozmyśliwszy się nieco
- pozostał. Nie miał najmniejszej nadziei, ażeby u hrabiny odzyskał dawną,
chwilową łaskę, w Krynicy zaś zostawała mu pani i panna Domska, a na którą okiem
był rzucił i u której był już na zwiadach parę razy. Spodziewał się, że go pani
Jaworkowska tam poleci jak najlepiej, a był z ich domem w jak najlepszych
stosunkach. Przed wyjazdem około południa p. Gabriel poszedł raz jeszcze
pożegnać pannę Elwirę, a nie znalazłszy jej w domu i dowiedziawszy się, że jest
z matką w lasku nad źródłem, pobiegł tam, chcąc zyskać chwilę rozmowy. Powiodło
mu się dosyć szczęśliwie, pani Domska siedziała opodal na ławce, córka chodziła
sama w uliczce; zszedłszy się z nią, mógł sam na sam pomówić bez przeszkody. -
Daruj mi, pani, że aż tu gonię, aby jeszcze pożegnać i usłyszeć pocieszające dla
mnie "do widzenia" i zapewnienie, że panie zastanę i zobaczę. Podróż moja
nadspodziewanie inaczej się wcale złożyła, niż sądziłem, szczerze mówiąc, daleko
mniej przyjemnie, niż ja ją zawcześnie układałem. Fantastyczna hrabina i jej
kuzyn Albert naparli się jechać razem. Zamiast więc wyprawy do Tatrów, będzie
to... Spuścił głowę i nie dokończył. - Ależ to pana cieszyć powinno - przerwała
sucho jakoś Elwira - towarzystwo tak miłe, osoba tak wesoła i dowcipna. Pilawski
podniósł czoło, spojrzał i uśmiechnął się. - Nie lubię - rzekł po cichu - kobiet
ekscentrycznych. Boję się tak dowcipnych, nie rozumiem tak wesołych, słowem,
powiem pani szczerze, to bóstwo nigdy moim nie będzie. Twarz Elwiry wyjaśniła
się widocznie, uśmiech przeleciał po ustach. Oczy Gabriela dopowiedziały coś
więcej; zamilkli. - A tak mi smutno, tak straszno stąd odjechać! - dodał
zniżając głos Gabriel - muszę się przyznać, lękam się, bym jakim nieszczęśliwym
trafem nie został wstrzymany, a panie znowu nie pospieszyły tam, gdzieś... w te
oddalone strony, w których ja myślą nawet szukać ich nie potrafię. - Przecież
prędzej, później trzeba sobie powiedzieć - do niewidzenia! - rzekła Elwira nie
patrząc. - A! prawda! a jednak zdaje się to, daruj mi, pani, gdy się dla kogoś
prawdziwą, gorącą powzięło sympatię, prawie niepodobnym. Nie mogę temu uwierzyć,
ażebym ja pań nigdy nie widział więcej i żeby ta droga dla mnie znajomość była
tylko darowaną krótką jasną chwilą życia, bez dalszego ciągu... Elwira milczała,
szli zbliżając się ku pani Domskiej, jakby oboje zgodnie przedłużyć chcieli
pochód ten nadzwyczaj powolnie. Gabriel stanął parę razy, Elwira się zatrzymała
pod pozorem, że jej się zdało, iż córeczkę pani Jaworkowskiej zobaczyła. - Uczyń
mi, pani, tę nadzieję raz jeszcze, że ja tu panie zastanę - odezwał się Gabriel
błagająco - a w każdym razie i tę drugą jeszcze, że jeśli szczęśliwy los dozwoli
mi kiedy odszukać panie na świecie, znajdę u nich, jak dawny znajomy, łaskawe,
pobłażliwe przyjęcie. - Bądź pan pewny - cicho szepnęła Elwira - że z Krynicy
najmilszym dla mnie wspomnieniem będzie towarzystwo pana, lecz - zawahała się -
jako szczerze życzliwa mu, pozwól, bym dodała: nie szukaj nas pan nigdy. Mam
powody, dla których... nie chcę, byś nas znalazł. Pragnę w jego pamięci zostać
taką nieokreśloną postacią, jaką tu byłam. Wyrazy te niezrozumiałe zdziwiły p.
Gabriela. - A, pani - przerwał - gdziekolwiek bym panie znalazł i cokolwiek by
mi przecierpieć przyszło dla tego szczęścia - na wszystko jestem gotowy. - Tu
przerwał chwilę. - Niestety! - dodał cicho - ja to podobno w tak dziwnym
znajduję się położeniu, wyjątkowym, że ono mi nikomu otwartej nie dozwala podać
dłoni. Z kolei Elwira była zdziwioną i nie mogła sobie tych słów wytłomaczyć. -
Lecz któż wie - dorzucił Pilawski - zmienić się mogą okoliczności, będę się
starał o to, naówczas... pani... proszę wierzyć... szukać ich muszę i znajdę.
Pani Domska, z dala patrząc na tę rozmowę, zdawała się być niespokojną. - Pozwól
mi, pani otwartszym być jeszcze - wyciągając rękę ku dłoni Elwiry, zawołał
Pilawski. - Jeśli w mym położeniu zajdzie zmiana, która by mi pozwalała bez
obawy z podniesionym czołem szukać pani, czy mi tego za złe nie weźmiesz, czy
mogę mieć nadzieję? Elwira szybko wyrwała mu dłoń, krew oblała jej twarz. - Ani
słowa więcej, ani słowa! - rzekła pośpiesznie - jestem zmuszoną panu wyznać, co
mnie kosztuje, że na życzliwość moją, na przyjaźń rachować pan możesz, ale w
moim życiu i bycie są przeszkody, które usunięte być nie mogą, a skazują mnie,
bym... - głos jej zacichł, dodała po przestanku - zawsze została... samą.
Chciała iść ku matce, Pilawski wstrzymał ją natarczywie, twarz jego promieniała.
- Pani, tylko słowo jedno, zachowaj mi tę życzliwość, resztę zrzuć na barki
moje. Nie ma na świecie, czego by silna wola i szczere przywiązanie przemóc nie
mogło, byle... bylem ja... mógł tak czysty stanąć przed panią, jak... jak
pragnę. Ostatnie wyrazy były znowu dziwnie zagadkowe dla Elwiry. Milcząc podała
mu rękę. - Zostawmy losom przyszłość, a teraźniejszość niech się nie truje
przewidywaniem daremnym. Któż pewien przyszłości. Do widzenia czy do
niewidzenia, będziemy sobie przyjaciółmi, panie Gabrielu. Pani Domska
niecierpliwie wołała ich oczami, Pilawski, który głowę i przytomność stracił,
widząc, że Elwirze wśród tej rozmowy rękawiczka upadła, schylił się szybko,
podniósł ją i nie zważając na matkę, udał, że oddaje, ale bardzo zręcznie
schował do kieszonki na piersiach. Było to po studencku, lecz w tej chwili oboje
się czuli tak młodymi. Elwira nie sprzeciwiała się. Pilawski podziękował
wzrokiem. Zdawało mu się, że się tą pochwyconą rękawiczką zaręczył, że ona była
znamieniem dusznej przysięgi. Razem zbliżyli się ku pani Domskiej, która z
wymówką spoglądała dawno ku córce. - Cóżeście państwo tam tak długo rozprawiali?
- spytała. - Opowiadałem pannie Elwirze - pośpieszył Pilawski - o moim
nieszczęściu. Zamiast sam jechać do Tatrów, skazany jestem służyć za kuriera i
przewodnika. - Ale dla tak pięknej pani! Gabriel ruszył lekko ramionami. -
Przychodzę panią dobrodziejkę pożegnać - dokończył - i prosić, abym tu jeszcze
mógł przywitać. W takim razie może by mi wolno było, ponieważ wojna zapewne się
przedłuży, służyć paniom za kuriera i przewodnika w podróży, co by mi tysiąc
razy większym było szczęściem. Pani Domska zesznurowała usta, skłoniła głową
grzecznie, ale w duchu powiedziała sobie: "O, nic z tego, kochany panie,
postaramy ci się uciec, abyś mi córki nie bałamucił". - Co do naszej podróży -
odezwała się cicho - jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie umiem, od tylu to
okoliczności jest zależnym. Pilawski się skłonił, spojrzał na Elwirę, która
stojąc za matką i nie obawiając się być spostrzeżoną, dała mu głową znaki
poufałego pożegnania, a że w ulicy pod górą słychać już było wrzawę towarzyszącą
hrabinie wybierającej się w drogę i przeprowadzanej do Żegiestowa przez całą
młodzież miejscową, musiał co prędzej pospieszyć. W istocie hrabina na wysłanym
paradnie wózku góralskim już siedząca, z nieodstępną panną Salomeą, rozsyłała
cały dwór po pana Gabriela, nie pojmując tej niesubordynacji i nieprzybycia w
terminie; konie i powóz szerszymi drogami wyprawiano do Lipnik, hrabina zaś i
całe towarzystwo malowniczą ścieżyną na Muszynę, wpław przez Poprad ruszali do
Żegiestowa. Dzień był prześliczny, młodzież, mimo boleści rozstania się z
królową, bardzo wesoła. Posiadano na wózki i śmiejąc się, nawołując, ruszyli
wszyscy kawalkadą długą ku Jędrzejowej. Krajobraz zaraz za Krynicą rozszerzył
się, wzgórza okryte drzewami, wioski, strumienie czyniły go dosyć malowniczym.
Na wózku hrabiny na przodzie siedział Albert tylko. Pilawskiemu udało się zająć
osobno miejsce z dwoma towarzyszami i nie roztargnionemu rozmową, zamyślać się o
tym, co nazywał swym szczęściem. W Jędrzejowej około ubogiej chaty wiejskiego
artysty Chudzika - (predestynowane nazwisko!) - stanęli wszyscy kupić coś u
niego. Chudzik wyrabia różne drobne sprzęciki z drzewa dosyć zręcznie, samouczek
ma wiele smaku, a że w istocie nie chodzi tu o nabycie, więc kupno u Chudzika
jest razem jałmużną. Około ubogiej jego chaty zatrzymały się wózki i wszyscy
zaopatrzyli się w drewniane noże i inne drobnostki. Stąd już kraj staje się
coraz bardziej malowniczym około Muszyny, w której sterczą resztki obalonego
zamczyska. Za nią zjawiają się piękne drzewa i piękne wzgórza, a bliżej
Żegiestowa, gdy droga wpada w zarośla zielone i lasy, wzrok gdzieniegdzie z
wyżyny spostrzega jakby kaskady drzew spadających w głębiny, piętrzących się ku
górze, poprzecinanych parowami, pozwieszanych nad srebrną wstęgą Popradu, i
mimowolny okrzyk uciechy z ust się wyrywa. W tej ciszy lasów i gąszczy jakże
uśmiechnięto, wesoło, jak ślicznie! Nie uważano nawet wśród rozmów i okrzyków
towarzyszących przejażdżce, że czasem koła wozów ślizgały się prawie nad krajem
urwisk, ciasną przesuwając drożyną. Na ostatek pokazał się schowany w parowie
Żegiestów ze swymi skromnymi domkami, kapliczką, bokami poobrywanymi gór i
gąszczami drzew otaczających. Hrabina wysiadła, by przejść pieszo, a całe
towarzystwo za jej przykładem rzuciło wózki. Oczy jej szukały już Pilawskiego,
do którego miała żal, że nie dosyć pilno spełniał obowiązki cicerona. Pilawski
stawił się, by odebrać burę i przyrzec poprawę. U źródła pili wszyscy, potem
staraniem Greifera urządzone wystąpiło skromne śniadanie z kurcząt złożone,
potem spinano się po wzgórzach, poglądając ku Węgrom i ciesząc pięknymi widoki,
a że tego dnia nocleg wypadł w Lubowli, musiano pośpieszać. Całe towarzystwo
krynickie przeprowadziło jeszcze za żegiestowski parów panią Palczewską, która
przyrzekła powrócić jak najprędzej. Zdrowie jej wypito jeszcze u wózków i konie
wśród głośnego wiwatu ruszyły dalej. Dwór hrabinej uszczuplony składał się z jej
towarzyszki, starego kamerdynera, kuzyna Alberta i pana Gabriela, mieszczących
się na trzech wózkach. Dwaj panowie, ażeby się nie dać znudzić podróżnej, z
kolei przesiadali się do wózka. W Lipnikach czekał powóz, do którego też jeden z
panów był przypuszczony, drugi pośpieszył wózkiem góralskim. Pomimo piękności
drogi, widoków na odległe Tatry i poetycznego, lecz coraz majestatyczniejszego
krajobrazu, hrabina była zmęczona i kwaśna. Albert milczący i ponury, Pilawski
przybity i smutny. W Lubowli nocleg się okazał niewygodnym, niestety, a przy
improwizowanej herbacie pani i panowie poziewali. Podróż się zwiastowała daleko
mniej zabawną, aniżeli sobie obiecywano. Ale nazajutrz wszyscy wstali
orzeźwieni, a dalsza podróż do Czerwonego Klasztoru, widok Pienin, wzgórzów,
wiosek, rozległych obrazów, oświetlonych słońcem poranku, owianych mgłą
muślinową, szczęśliwie podziałał na umysły. Hrabina dowcipkowała, pytała, bawiła
się i roztrzepała trochę. W Czerwonym Klasztorze, skąd po Dunajcu dostać się
miano do Szczawnicy, aby nacieszyć się Pienin widokiem, konie pozostawały,
Albert i Gabriel kazali przygotować łódki. W karczmie znalazła się kupka
Cyganów, których tu ponad granicą węgierską pełno. Pilawski dobył albumu, aby
pochwycić te typy, hrabina, dowiedziawszy się tu dopiero, że był po trosze
artystą, zajęła się cała ustawianiem mu wzorów. Tak upłynęła godzina popasu, nim
czółna pozbijano i Josek oznajmił, że wszystko do żeglugi było gotowym i że ma
nadzieję szczęśliwego poprowadzenia gości aż do Szczawnicy. Od Czerwonego
Klasztoru rzeka wsuwa się między Pieniny, zakręca wśród nich, płynie pod skały i
górami okrytymi lasy, tworząc najpiękniejsze obrazy, którym oświetlenie nadaje
czarujące wdzięki. Dunajec rwie spieniony, gniewny, niespokojny pomiędzy rafami
i skały, łódki posuwają się żywo, przewoźnicy po imionach wskazują ostre
szczyty. Hrabina, która po raz pierwszy w życiu odbywała na czółnie taką
żeglugę, bawiła się nią jak dziecko, klaskała w dłonie i zaręczała, że nie
żałuje wcale podjętego trudu. Już zmierzchało, gdy przebywszy piękne gór pasmo,
ujrzeli wędrowcy Szczawnicę, oznajmującą się gośćmi od wód przechadzającymi się
po brzegach. Albert, wyprawiony przodem, miał polecenie zamówienia noclegu,
mieszkania i wieczerzy. Pełno wszędzie znajdując znajomych, nie wytrzymał, żeby
nie oznajmić o hrabinie, a szczawniccy goście, dowiedziawszy się o pani Emilii,
wybiegli na jej spotkanie, z czego nie można powiedzieć, żeby radą nie była. Nie
tyle hołdy może, co wrzawa i tłum ludzi jej smakował, nudziła się tak łatwo!
Teraz zaś tym więcej potrzebowała rozrywki, iż czuła ból w sercu; Gabriel,
którego wyciągnęła w tę podróż, aby się zbliżyć do niego bez przeszkody,
widocznie roztargniony, inną jakąś myślą zaprzątnięty, jej unikał. Szczęściem
Szczawnica była pełna dawnych dobrych znajomych, którzy w tym roku tak tu
niespodzianie przybyli, jak pani Palczewska do Krynicy, nawykli będąc jeździć
gdzieś do wód, a nie mając dokąd pojechać. Albert prowadził już z sobą cały tłum
na brzeg ku spotkaniu pani Emilii, a między innymi i jedną figurę szczególną,
osobliwą, wyjątkową, którą tu świeżo poznał. Był to Anglik, turysta, zbłąkany
dla oryginalności w ten kąt dziki i zabierający się zwiedzić Tatry z pomocą
sakiewki, języka angielskiego i francuszczyzny. Nie wyglądał on, jak ci wszyscy
pospolicie na karykaturach rysowani John Bulle, długiego wzrostu, z ryżymi
bokobrodami, których typ szczęśliwie pochwycony powtarza się od lat
pięćdziesięciu. Powierzchowność miał bardzo miłą, poważną, ale zarazem swobodną
i nie ulepioną na wzór tysiąca innych. Sir William Burney Ergin, jedyny syn
bardzo znacznej i majętnej, jak mówiono, rodziny, kończył wychowanie, a raczej
lata młodości nie zajęte, odbywając podróże po świecie. Członek Alpejskiego
Klubu, zwiedzał szczególniej góry; europejskie i amerykańskie były mu wszystkie
znane, wschód i zachód słońca obserwował ze wszystkich szczytów dostępnych i
mianych dotąd za nieprzebyte. Kolej przyszła w tym roku na Tatry, jechał więc do
Zakopanego nieulękniony. Wprawiony do trudów i niewczasów, do przygód i
niewygód, zdrów, silny, wytrzymały, zręczny, sir William był oprócz tego bardzo
miłym w towarzystwie. A że powierzchowność miał sympatyczną, twarz piękną i
arystokratycznych rysów, że pieniędzy nie żałował i żył bardzo po pańsku,
wszędzie gdzie się kolwiek ukazał, przyjmowano go jak lwa i wyrywano sobie. -
Kuzynka - rzekł po cichu Albert, wysadzając ją z czółna - jesteś prawdziwie
szczęśliwa. Proszę zwrócić uwagę na tego młodego człowieka na prawo, jest to
Anglik, turysta, ekscentryczny i bardzo zajmujący. Jedzie do Tatrów jak my. Dla
hrabiny jakby przez Opatrzność zesłana doskonała zabawka. Palczewska pochwyciła
te słowa, nie dając znaku, że jej uszów doszły, rzuciła szybko okiem na Anglika
i przywitawszy się ze znajomymi, otoczona orszakiem licznym, poszła zaraz na
podwieczorek, który był na Miodziuszu przygotowany. Anglika jej zaprezentowano,
podobał się z powierzchowności. Albert, który chciał być wolnym sam, a
Pilawskiemu, posądzając go niesłusznie o staranie pozyskania względów hrabiny,
zaszkodzić był rad, Anglika posadził koło kuzynki. Zdaje się, że hrabina znowu,
starą metodą usiłując ostygłego Gabriela rozbudzić, powiedziała sobie, iż będzie
z turystą zalotną, czarującą, niezwyciężoną. Nie potrzebowała się nawet wysilać
na to, dość dla niej chcieć było. Młody Anglik mówił nieźle po francusku, a
towarzystwo polskie tym językiem dawniej władało jak macierzystym. Rozpoczęto
przez grzeczność po francusku rozmowę. Hrabina pierwszy kwadrans poświęciła
ukradkowemu badaniu fizjognomii, ale spoza angielskiego jakiegoś ułożenia jej
niewile dobyć mogła. Sir William jadł z apetytem, poniekąd obrażającym w
sąsiedztwie pani, która powinna była popsuć mu go i kazać o głodzie zapomnieć. -
Czyżby i ten miał być ostygły i wyziębły jak Pilawski? - spytała się w duchu. -
Sprobujmy. Zwróciła się natychmiast do niego: - Widzisz pan, że będziesz pan
pierwszym Anglikiem, który się odważył zawitać do tego zapadłego kąta dla
zwiedzenia gór naszych - zaczęła. - Nie sądzę - odparł William - dwóch podobno
poprzedziło mnie przed laty, zresztą dlaczegóż by to miało być trudniejszym nad
łańcuchy Alp, innych odległych krajów, mało znanych i zwiedzanych? Główną
trudnością dla mnie język, ale się zawsze znajdzie przecie tłumacza, a w ostanim
razie ludzie z ludźmi i ruchami porozumieć się mogą. Hrabina się roześmiała. -
A! tak, ale tylko w elementarnych potrzebach - rzekła - i rozmowy na migi
prowadzić trudno. Włosi najnamiętniej gestykulujący ze wszystkich narodów, jakie
znam, dodają wszakże słów po trosze. U nas ruchy są prawie nie znane w rozmowie,
chyba w wybuchach namiętności. Myśmy narodem północnym. - Jak my - rzekł Anglik
- ale potrzeba uczy wielu rzeczy. W podróżach człowiek nabywa instynkt turysty i
radę sobie daje, jak może. - I panowie macie tę cnotę, że wam nigdy nie braknie
odwagi do niezwykłych rzeczy - dodała hrabina. - Ja sądzę, że w mężczyźnie
odwaga i zuchwalstwo nawet są cnotą, gdy cel uczciwy - rzekł Anglik. -
Przepraszam pana - zaśmiała się hrabina, która Williama brała widocznie w
dzierżawę, nie dając nikomu wtrącić słowa do rozmowy - ale tu cel, zdaje mi się,
jest - prosta ciekawość. Anglik się uśmiechnął. - Ciekawość uczy - rzekł - a
walka z nieznanym, z niebezpieczeństwy krzepi człowieka. Taka podróż to
gimnastyka ciała i ducha. P. Palczewska uczuła się pobitą i kwaśną zrobiła
minkę. - My także jedziemy trochę do Tatrów - rzekła - wprawdzie z pewnością nie
będziemy mieli odwagi drapać się na najwyższe szczyty i rywalizować z dzikimi
kozami, ale zawsze coś zobaczyć musimy. Jeśli panu w czym służyć możemy,
będziemy u siebie grali nieco rolę gospodarzy. William skłonił się grzecznie. -
Ależ to prawdziwie szczęśliwa gwiazda poprowadziła mnie tu dla obejrzenia
Pienin; na nich się wprawdzie zawiodłem, ale za to jestem stokroć zapłacony. - A
na Pieninach zawiodłeś się pan? - Tak - odparł Anglik - bardzo to ładne, ale
takich potoków i takich spiczastych szczytów, i takich ładnych lasów wiele po
świecie. Wegetacja żywa, lecz niewiele urozmaicona, zresztą... - Tatry panu to
wynagrodzą! - dorzucił ktoś. - Jestem pewny - rzekł Anglik - wielem słyszał o
ich piękności. Tak rozpoczęta popłynęła rozmowa, w którą hrabina dolała wiele
dowcipu, napiętnowanego tą śmiałością w kobiecie rzadką, która charakterystyczną
stronę jej temperamentu stanowiła. Sir William zrazu słuchał fajerwerku słów,
jakby zdumiony i olśniony, potem się sam ożywił i nastroił do tego samego tonu i
stał się bardzo miłym, począł opowiadać przygody swe w Ameryce, spotkania z
Indianami, wycieczki do Brazylii i Meksyku, podróże po Abruzzach, wędrówki po
Alpach. Słuchali go wszyscy z niezmiernym zajęciem, ale hrabina szczególniej
utrzymywała rozmowę. Wieczór przeszedł niepostrzeżenie szybko, a rozstając się,
uczyniono umowę, by do Zakopanego jechać razem. Anglik tak przyćmił Pilawskiego,
iż szczęśliwy Gabriel mógł pozostać spokojny w swym kątku i bawić się myślami,
które z Dunajcem nazad wracały ku Krynicy. W Krynicy po wyjeździe hrabiny
znacznie ucichło, młodzież nawet roztrząsała pilnie, czy warto było dawać piknik
przed jej powrotem, przewidując, iż wyda się za mało ożywionym i stosunkowo
niewesołym. Hrabina umiała wszędzie, gdzie była, przynieść z sobą ruch, uśmiech,
wesele, ochotę do życia, promień młodości. Wieczory tylko u Aksakowicza zyskały
na jej wyjeździe, bo się tam znowu liczniej zbierać zaczęto. I na tych
schadzkach wszakże zgodnie wszyscy boleli nad odjazdem królowej. Przyznawali jej
nieprzyjaciele nawet, że była duszą towarzystwa. Jeden może pan Stanisław
Greifer, choć na pozór się z tym nie wydawał, rad był prawie odjazdowi p.
Palczewskiej, nie dla niej samej, lecz że z sobą zabrała mu Pilawskiego, który
stał na zawadzie. Z tych kilku słów, któreśmy o nim powiedzieli, wyrozumieć
łatwo, iż pan Greifer jeździł szczególniej do wód, na celu mając bardzo bogate
ożenienie, które by mu dało stosunki i postawiło na pewnej stopie. Tak dalece
czuł potrzebę pozyskania tej podstawy do życia, iż gdyby pani baronowa Ormowska
cokolwiek była młodszą, gotów był nawet o nią się starać. Myślał potem o
hrabinie, tu może się nie powiodło. Tak coraz o jeden stopień zniżając wymagania
swoje, doszedł do postanowienia, że gotów był się już ożenić jakkolwiek, byle
bogato. Wyrozumował, że, bądź co bądź, fortuna daje pewniejszą rękojmię dla
wyrobienia sobie pozycji niż koligacje i imię. Dawniej rodziny możne czuły się
zawsze solidarnie związane ze wszystkimi członkami swymi, dziś ten węzeł, jeżeli
nie pękł całkowicie, mocno przynajmniej jest nadwerężony. Szukając po Krynicy,
quem devoret, pan Stanisław rzucił okiem pełnym pożądliwości na pannę Elwirę. Na
nieszczęście nie wiedziano nic o pani Domskiej i stosunkach jej majątkowych;
zdawała się bogatą, ale pozory tak zawodzą!! Szczególny traf pomyślny zrządził,
iż nadjechała pani Jaworkowska, a Greifer dostrzegł zaraz (choć ona unikała z
tym popisu), że się te panie znały. Jak wszyscy ludzie na dorobku, Stanisław był
niesłychanie giętki i zręczny. Państwa Jaworkowskich znał doskonale, oboje oni
szacowali go, bo szlachcic domator widział na tym gościu "Spod Baranów", z
Krzeszowic i Łańcuta, opowiadającym często o dostojnych gospodarzach, odblask
państwa, które nawykł szanować. Greifer w tym domu uchodził za bardzo wpływowego
człowieka. Znając panią Jaworkowską z dawna i wszystkie jej słabostki, Greifer
obrachował, że przez nią dowie się najpewniej o Domskiej i jeśli zasiągnięte
wiadomości będą pomyślne, przez nią tym paniom poleconym zostanie. Zacna
matrona, będąc wiekuiście chorą, potrzebowała naprzód mieć kogoś, przed kim by
się skarżyć mogła; po wtóre lubiła - ot tak sobie - żeby mieć na posługach
przyzwoitego człowieka. Nie mając ani odrobiny zalotności, zajęta fluksją i
dziećmi, przecież hołdy odbierała z przyjemnością i była za nie wdzięczną.
Greifer czule naprzód przemówiwszy, pokochawszy bardzo dzieci i przyznawszy się
pod sekretem, że w ogóle kocha się w dziatkach, a te są takie śliczne, że ich
nie można nie zjadać, przywiązał się do pani Jaworkowskiej, niewiasty
prostodusznej, którą lada pochlebstwem wziąć było łatwo. Wkradł się w wielkie
łaski. Nosił parasole, prowadził chłopczyka na spacer, sprowadzał doktorów,
godzinami siedział i słuchał opowiadania, jak fluksja narywa i jakie boleści
znosi nieszczęśliwa męczennica. Rozmawiając tak o tym i owym, przyszedł Greifer
do egotycznych wynurzeń, jak mu to życie kawalerskie obrzydło, jak by się
pragnął już osiedlić, zagospodarować itp. Nieznacznie, wypytywany przez dobrą
przyjaciółkę, zeznał jak na spowiedzi, iż mu się niesłychanie podobała panna
Elwira i że gdyby znał lepiej położenie tych pań, ich stosunki, i czy mógłby
mieć nadzieję być przyjętym, prosiłby może pani Jaworkowskiej o protekcję. Jako
osoba chora i sobą zajęta, zacna pani Maria nie należała do tych namiętnych
swach, które lubią żenić, pośredniczyć i kleić małżeństwo, wszakże czasem ją
bawiło podać rękę zakochanemu, biednemu młodzieńcowi. Usłyszawszy to wyznanie,
zamyśliła się mocno. - Daj mi pan słowo honoru, panie Stanisławie, że mnie pan
nie zdradzisz, że o tym nie powiesz nikomu, ale co się zowie nikomu, a ja -
odezwała się Jaworkowska - odkryję panu bardzo ciekawe rzeczy, które mogą pana
naprowadzić na drogę, jeżeli zechcesz. Pan Stanisław dał nie tylko słowo honoru,
ale gotów był je poprzeć przysięgą, a pani Jaworkowska, przysunąwszy się z
krzesełkiem po cichutku, opowiedziała mu w całej rozciągłości historię pani
Domskiej, nie wyrzucając z niej tego, że miała domy, kapitały i magazyn, który w
najgorszym razie, gdyby nawet sprzedać przyszło, jeszcze znaczną wartość
przedstawiał. Greifer wysłuchał z uwagą niezmierną; chłodny, zamyślony, ucałował
ręce dobrodziejki i oświadczył, że dla niego najmniejszą nie byłoby przeszkodą
to, że p. Domska tak zaszczytnie pracą własną dobiła się majątku itd. Zaczęto
tedy rozrachowywać, jak się do tego wziąć. P. Jaworkowska nie przeczyła, że o
łaski panny starać się należało pilnie, ale dodała, że matki zaniedbywać nie
można. P. Greifer od tego dnia co dzień z panią Jaworkowską przychodzić zaczął i
składało się tak, że albo ona zabawiała matkę lub córkę, dozwalając p.
Stanisławowi interes matrymonialny żywo popierać wedle okoliczności z jednej i
drugiej strony. W prostocie ducha a wielkiej życzliwości swej dla tego
poczciwego Greifera, Jaworkowska wydumała, ażeby pobożnie skłamać przed Domską i
powiedzieć jej, że on, bywając w Berlinie, o położeniu jej doskonale wiedział,
znał całą historię, ale pełen taktu, nikomu o tym ani wspomniał. Następnie
wychwalała protektorka stosunki Greifera arystokratyczne, jego wziętość,
nadzieję świetnej przyszłości podnosząc, i szepnęła, iż się formalnie do
szaleństwa w Elwirze zakochał!! Pierwszy krok był zrobiony. P. Domska więc miała
dla córki pretendenta, któremu żadnych przykrych wyznań czynić nie potrzebowała.
W miarę jak przyjaciółka robiła interesa panu Stanisławowi, on sam natarczywie
zabiegał około panny Elwiry. Tu mu nie szło zupełnie. W pierwszych dniach
spodziewając się chłód i uprzedzenie zwyciężyć, następnych postrzegł, iż zadanie
było nadzwyczaj trudne. Wszystko czym miał oczarować pannę Elwirę, nie sprawiło
innego skutku nad zawód i upokorzenie. Greifer, w salonie bardzo świetny
młodzieniec, mający wszelkie pozory wykształconego człowieka, umiejący się
doskonale sprzedać drogo, mógł niechybnie wywrzeć pewne wrażenie na panience nie
tak poważnie i łatwo patrzącej na ludzi, nie tak głęboko sięgającej poza
salonową fizjognomię aktora wielkiego świata. Najczęściej się trafiało, że panna
Elwira, dawszy mu się zapędzić w rozmowę bałamutną o sztuce, literaturze,
muzyce, ścigała go potem pytaniami i zmuszała w końcu do sromotnej z placu
ucieczki. P. Elwira umiała daleko więcej od niego i nierównie gruntowniej. Nic
jednak nie ma zarozumialszego nad nieuka. Greifer, porażki swe przypisując
zawsze nieszczęściu, obiecywał sobie odwet na jutro. A gdy mu się w ogóle z
panną nie wiodło, zwrócił się z podwójną gorliwością ku matce, która już dla
niego dobrze była usposobioną. P. Jaworkowska pomagała z całego serca. Domskiej
i to się szczególniej uśmiechało, że Greifer miał piękne stosunki i wstęp do
najpierwszych domów i że z nim gra była otwarta, bez żadnych tajemnic. A chłopak
tak przyzwoity, grzeczny, usłużny, tak matce nadskakujący! Pilnym okiem śledząc
wrażenie, jakie czynił na Elwirze, czekała pani Domska, czy się ona nie odezwie,
czy nie wspomni co, wreszcie jednego wieczora, gdy córka jej powiedziała
"dobranoc", pocałowawszy w czoło, ujęła i zatrzymała za rękę. - Elwirko moja,
cóż ty mi nic nie masz do powiedzenia? - Ja? mamie? jak to? - Jam się
spodziewała troszkę. Wyznaj mi, jak ci się p. Greifer podoba? Hę? Nie chcę taić:
Jaworkowska go bardzo popiera, mnie dosyć się wydaje dobrze, a tobie? Elwira
pomilczała chwilę. - Mama mnie w trudnym stawia położeniu, z góry zapowiadając,
że go widzi tak dobrym okiem, a ja... - Cóż możesz mieć przeciwko niemu? - Nic w
świecie, tylko że podobać mi się nie umiał, a na to nie ma sposobu. Na
salonowego człowieka ma świetne przymioty, prezentuje się dobrze, może być nawet
bardzo zacny i mieć za sobą wiele a wiele, mimo to - cóż ja poradzę, że go nie
lubię. - A dlaczegóż? powierzchowność? - A, nie! - Więc mów mi otwarcie. Elwira
ze spuszczoną głową przeszła się po pokoju, jak gdyby myśli zbierała. - Czyni mi
wrażenie istoty sztucznej, bardzo dobrze do swej roli wyrobionej, a z gruntu
fałszywej i bez serca. Odegrać potrafi, co zechce, a czym jest w istocie, nie
wiem. W świecie zaś tacy ludzie zagadkowi i łatwi do zastosowania się w
potrzebie ku wszystkiemu i wszystkim są najniebezpieczniejsi. Ruszyła ramionami
stara Domska. - Ale bo wy dziś jesteście istoty przemądrzałe, dziwaczące,
pragnące od świata i ludzi nie wiedzieć czego. Nie rozumiem cię. - Moja mamo -
rzekła Elwira, całując ją w rękę - mamy z sobą umowę dawną, której artykuły
przypomnieć muszę. Dałam słowo, że nie wyjdę za mąż bez zezwolenia mamy, a mam
słowo, iż mnie mama przeciw mej woli zmuszać nie będzie. - Któż cię zmuszać
myśli? - Ani namawiać nawet! - dodała Elwira. - Przecież jako matka radę ci dać
mogę, a jeśli chcesz wiedzieć wszystko, to ci powiem, co mi Jaworkowska na ucho
szepnęła. On wie, kto my jesteśmy i że ja mam magazyn. Bywał w Berlinie, całą
moją historię zna doskonale. Jeśli pomimo to stara się, kocha, spada mi wielki
ciężar z głowy. Przy jego stosunkach wszystko się naprawić może. Magazyn
zbędziemy, a ty powrócisz do swej sfery, dla której stworzoną jesteś i
wychowaną. Otarła łzę mimowolną pani Domska i spojrzała na córkę. Elwira stała
przed nią, nie okazując, aby ją ta wiadomość poruszyła. - W istocie
oszczędziłoby to mamie chwilowej przykrości - rzekła - uspokoiłoby ją. Przemawia
to za nim, że nie ma przesądu, ale się lękam, czy nie goni tylko za pieniędzmi.
Zresztą, kochana mamo, zostawmy to czasowi. Ja, powtarzam, że nie tylko nie
czuję dlań najmniejszej sympatii, ale mam pewien wstręt do niego. Zbyt jest
słodki, potulny, grzeczny i nadskakujący. Matka westchnęła, rozmowa się
skończyła i panie rozeszły. Greifer, który przeczuwał i lękał się instynktowo
rywala w Pilawskim, a z częstych o nim wspomnień panny i dawanych mu pochwał
podejrzewał ją o skłonnostkę do niego, starał się tym pośpieszniej korzystać z
jego niebytności. Z rozmów umiejętnie wyczerpnąć to potrafił od matki, iż o jego
położeniu towarzyskim nic nie wiedziały. Począł tedy od obracania w śmiech
domysłów pana Surwińskiego o arystokratycznym pochodzeniu, potem mówił o różnych
wypadkach śmiałych oszukaństw i odegrywanych rolach fałszywych książąt i hrabiów
przez awanturników. Trudności, jakie spotykał, rozgorączkowywały Greifera,
gniewało go szczególniej to, że panna niczym się nie dała przełamać w zimnym
oporze. Męcząc się nad wynalezieniem środków, wpadł w końcu pan Stanisław na
najnieszczęśliwszy. Nie zbywało mu na imaginacji, a sumienie grzeszne
podejmowało się wiele rzeczy uniewinnić. Z nim w różne nawykł był wchodzić
kompromisa. Pomyślał więc sobie, że nikomu by to nie zaszkodziło, gdyby jaką
historyjkę na tego Pilawskiego wykomponować. Naprzód, pozostałaby tajemnicą i
służyłaby tylko do rozczarowania panny, a że Pilawski miał sobie wrócić pewnie,
skąd przybył, historia ta wcale by go nie dotknęła. Szło o zręczne ułożenie
powieści, którą jednego wieczora, chodząc po pokoju, osnuł sobie ze wszystkimi
szczegółami Greifer. Jeśli panna ma jaką myśl, jaką skłonność, to ją niezawodnie
odstręczy; trzeba tylko, mówił sobie w duchu, ażeby to miało fizjonomię rzeczy
prawdziwej, aby w tym nie było czuć zmyślenia. Nad nadaniem tego charakteru
prawdy swojemu utworowi pracował Greifer dłużej niż nad pomysłem samym. Drugiego
dnia wszystko było gotowym. Z doskonale odegranym poruszeniem, wzburzeniem, z
ożywioną twarzą przyszedł autor do pani Jaworkowskiej. Jakkolwiek prostoduszna,
kobiecina poznała w gościu stan jakiś niezwyczajny: - Co to panu jest? - A! nic!
nic! - Ale przecież. - Nic zajmującego, doprawdy. - Nie mogłażbym wiedzieć?
Greifer się zawahał. - Widzi pani - rzekł - nie cierpię plotek, a tym bardziej
takich, które komuś zaszkodzić mogą. Nic nie ma niebezpieczniejszego nad
podrażnienie kobiecej ciekawości. Pani Jaworkowska chwyciła się go zaklinając,
ażeby jej tylko o tym powiedział. Wymógł słowo, że oprócz pani Domskiej nikt
wiedzieć nie będzie. Zaręczyła najuroczyściej. - Widzi pani - dodał zaraz - z
takimi rzeczami potrzeba być ostrożnie, grozi to zawsze co najmniej pojedynkiem,
gdyby się przeze mnie rozgłosić miało. - Po tym wstępie, odebrawszy
przyrzeczenie najuroczystsze, pan Stanisław rzekł po cichu: - Mam z Warszawy
list i dokładną wiadomość o tym Pilawskim, którego tu za coś wielkiego mają. -
Zmiłuj się, jakąż? - Człowiek niewiadomego pochodzenia, a z profesji szuler;
ogrywa młodzież, awanturnik najgorszego w świecie prowadzenia. Po jarmarkach
jeździ, znany z tego dobrze. W Warszawie nikt mu ręki nie podaje. Ale że tacy
ludzie gładcy są i umieją rolę odegrywać, jaką zechcą, tu udaje bogacza i
bałamuci uczonością. Prosty szuler. Drudzy mówią, że za lokaja gdzieś służył. P.
Jaworkowska załamała ręce i nie miała nic pilniejszego nad pospieszenie do
Domskiej. Zastała ją z córką i słowo w słowo powtórzyła im, co słyszała.
Spojrzenie na Elwirę, której krew trysnęła na twarz, przestraszyło przyjaciółkę,
lecz dowiodło zarazem, że lekarstwo przychodziło w porę. Domska zakryła oczy,
córka nie odezwała się zrazu. Przyszły jej na myśl słowa Pilawskiego przy
rozstaniu dwuznaczne, dziwne, które nie potwierdzały wprawdzie plotki, ale
dozwalały sądzić, że coś w niej było usprawiedliwiającego tę potwarz, może sama
do gry namiętność. Zarumieniwszy się, Elwira pobladła nieco, wysłuchała milcząc
opowiadania, poszła do swojego pokoju i tam padła na sofkę prawie bezprzytomna.
Charaktery takie jak Elwiry, pełne energii w sobie zamkniętej, odczuwają
wszystko z tąż samą siłą, z jaką kochać i kierować sobą umieją. Na biednej
zakochanej, marzącej o szczęściu, wiadomość ta piorunowe uczyniła wrażenie.
Wieczorem, nie mówiąc nic matce ani z matką o bólu, jakiego doznała, Elwira
uczuła się chorą, a nazajutrz potrzeba było wezwać lekarza. Słabość naturalnie
przypisano zaziębieniu, słocie, wilgoci i wszystkim przyczynom, które z nią
najmniejszego nie miały związku. Pani Domska, niespokojna, rozchorowała się
sama, a więcej obawiając o córkę niż o siebie, zaprzysięgła, że jak tylko Elwira
cokolwiek wyzdrowieje, wyjadą natychmiast z powrotem do domu. Zręczny potwarca
oszukał się w swej rachubie, gdyż dom zamknięto zupełnie gościom i choć dwa razy
na dzień przysyłał z biletami, dowiadując się o zdrowie, choć i pani Jaworkowska
pragnęła mu wyrobić pozwolenie służenia, podziękowano tylko i drzwi pozostały
zamknięte. Sprawa więc, zamiast się polepszyć, popsuła. Pan Stanisław na wszelki
wypadek obiecywał sobie, jeśliby Domska wyjechała, jak skoro pokój będzie
zawarty, ruszy za nią do Berlina. Wśród gorączki, którą przez dwa dni cierpiała
Elwira, jeden wyraz tylko wracał jej nieustannie na usta: - To potwarz,
kłamstwo, to być nie może. Greifer użył tego nikczemnego środka, aby się od
współzawodnika, którego przeczuwał, uwolnić. Jestem pewna, widzę to, czuję...
Nieszczęsne tylko słowa przy pożegnaniu wymówione nadawały jakieś
prawdopodobieństwo wymysłowi. Elwira trzeciego dnia wstała z łóżka, ale doktór
parę dni jeszcze zatrzymać się kazał. Wszystko gotowe było do drogi. W
Nowotarskiej Dolinie wędrowcy do Tatr ujrzeli je po raz pierwszy w całym
majestacie. Był to piękny wieczór letni, ale słońce zachodziło jaskrawo; nad
łańcuchem zębatych szczytów plątały się jakby opary szare, sine i białe,
odsłaniając je i zakrywając, niekiedy czerniały i stygły góry cieniem oblane, a
obok wierzchy złociły się i rubinowym światłem gorzały. Była chwila, gdy gdzieś
ku Węgrom wszystkie obłoki pognały, panorama gór odkryła się szeroko i szczyty
gorzały, pałały, świeciły jak stosy ofiarne. Już na przeciwnej stronie słońce
znikło, cały krajobraz utonął w szarych mrokach, a tatrzańskie czoła wciąż
jeszcze jakby bengalskim ogniem kraśniały. Potem z rubinu tony przechodzić
zaczęły w ametysty i siną powlokły się żałobą. Gdzieniegdzie, jak niedogasły
węgiel, płonął wyższy wierzch ostry i w oczach nagle zagasał. Dosyć jednak mieli
czasu podróżni, stanąwszy wśród doliny w milczeniu uroczystym jak modlitwa,
przypatrzeć się temu jedynemu widokowi. Zdawało się, że góry na ich powitanie
oblokły te szaty z purpury i złota i uśmiechnęły się im zapraszając. Anglik stał
wpatrzony ciekawie, uważnie, długo, nieruchomy, w myśli zapewne porównywając
krajobraz ten z widzianymi gdzie indziej Alpami w blaskach wieczora. Odwrócił
się potem do hrabiny, która z załamanymi rękami siedziała, przejęta tym
majestatem natury, i rzekł powoli: - Splendid! Dramat wieczora się skończył,
sina zasłona zapadła, łańcuch gór okrył się znowu tumanami mgieł szarych,
iluminacja zagasła. - A cóż to za widok przepyszny! - zawołała w uniesieniu
hrabina - powiedz pan, widziałżeś co na świecie równego; tak, ja sądzę, nasze
tylko Tatry świecić umieją. Anglik się uśmiechnął. - Niestety, pani -
odpowiedział - palą się podobnie i inne gór łańcuchy, gdy potem ma długi deszcz
nastąpić. Nie znam warunków tutejszego klimatu, lecz prawie mógłbym zaręczyć, że
jutro nas deszczyk powita i będzie naszej cierpliwości próbował. P. Palczewska,
która była pewną, że jej natura tak dobrze jak ludzie słuchać powinna, z
oburzeniem ruszyła ramionami. - To nie może być, kiedy ja jadę! - odpowiedziała
dumnie. - Ja, jak Napoleonowie, wierzę w moją gwiazdę, a wiara może wiele. -
Wszystko nawet, prócz odwrócenia chmur i zaklęcia deszczu - dodał Anglik. -
Dlaczegoż by nie miała władzy nad żywiołami? - poczęła pani Emilia. Rozmowa,
doszedłszy do tego kresu, nie poszła dalej, lecz Anglik, który się zupełnie w
przeciągu dwudziestu czterech godzin dał przyswoić i uległ urokowi hrabiny,
pozostał z oczyma w nią wlepionymi. - Pani jesteś stworzona na turystkę - dodał
po długiej pauzie - a przyznaję, że nie wyobrażam sobie nic milszego w świecie
nad podróż w jej towarzystwie. Miło jest patrzeć na tę świeżość wrażeń i widzieć
tę nieprzełamaną wiarę i energię. Z panią pojechałbym choć do Chin. - A pan nie
byłeś w Chinach? - zapytała hrabina z uśmieszkiem. - Nie, dotąd mi się wybrać
jakoś było trudno, lecz nie rozpaczam, żebym tego marzenia nie doprowadził do
skutku. Ten strupieszały i skarlały światek, który cywilizację zaczynał, gdy u
nas jeszcze dzikie zwierzęta po lasach mieszkały, bardzo mnie pociąga. -
Porcelany, brązy i laki! to także great atraction! - rozśmiała się pani Emilia.
Tak żartując i dowcipkując, dojechali do Nowego Targu, który sir Williamowi
wydał się podobny do jakiejś osady w Indiach Wschodnich. Najlepsza i jedyna
gospoda zdziwiła go prostotą swoją; szczęściem hrabiny powóz i furgon był
niewyczerpaną spiżarnią, a Anglik obchodził się łatwo suchym chlebem, jajkiem i
kawałkiem czekolady. Jadł, gdy było można, z apetytem syna Wielkiej Brytanii,
wychowanego na krwawych befsztykach, ale gdy nic dostać nie było można, nie
narzekając, suchy chleb, rozmaczany w wodzie lub w mleku, spożywał jak najlepszą
w świecie potrawę. Zresztą mieli na pociechę herbatę i rozmowę. Hrabina od
spotkania z Anglikiem odzyskała swobodę i humor swój dawny; nowy ten przybysz
odciągnął ją zupełnie od Pilawskiego, który niełaskę znosił z poddaniem się
stoickim woli pięknej bogini. Hrabina szukała na jego twarzy niekiedy śladów
złego humoru i znaleźć ich nie mogła, co ją nieco gniewało. Osądziła go więc
jako zimny kamień, którego nic rozgrzać nie potrafi, nad czym wzdychała z
początku, bo się jej szczerze bardzo podobał, lecz prawie równie miłym, a daleko
oryginalniejszym był Anglik. Złapać sobie takiego Williama było zdobyczą
znakomitą. Myśl ta bardzo się hrabinie uśmiechała, świeżo jednak doznawszy
porażki, niewiele miała nadziei, ażeby wyspiarza oczarowała. Smutne myśli
plątały jej się po głowie. - Starzeję widocznie - mówiła w duchu - dawniej by mi
się nikt nie oparł, gdybym w istocie tego pragnęła, teraz na próżno oczyma im
błyszczę i dowcipem. Rozpacz ta nie przeszkadzała pilno zabiegać około sir
Williama, który nad wszelkie spodziewanie dawał się tak prostodusznie brać, że
już na noclegu w Nowym Targu, na żądanie hrabiny, przyrzekł jej towarzyszyć do
Krynicy, a nawet odwiedzić ją w jej castelu. Zyskując na czasie, pani Palczewska
mogła mieć wielkie na przyszłość nadzieje; była to jedna z tych kobiet o
niewyczerpanie różnych fizjognomiach, które zyskują na bliższym poznaniu i
przywiązują, ukazując się z lepszej strony później niż z początku. Na pierwszy
rzut oka wziąć ją było łatwo za płochą i lekkomyślną, głębiej się dopiero
wpatrując, pod tą powierzchownością zalotną, fantastyczną odkryć było można
charakter energiczny, prawy i serce najlepsze. Miała słabostki, ale wad nie
miała, a ile razy zbłądziła, usiłowała to naprawić, choćby największym kosztem
miłości własnej i ofiarą upokorzenia. Cóż temu była winną, że się tak okrutnie
nudziła. Anglik spadł prawdziwie z nieba i dla Alberta, który był całkiem
swobodny, i dla Pilawskiego, który służbę pełnić przestał. Daleko doświadczeńszy
w podróży sir William zajmował się wszystkim i tak naturalnie przyszedł do
komenderowania obozem, jakby mu to dowództwo przeznaczonym było. Hrabina bawiła
się nim, a słuchając go z zajęciem, podbudzała do nieskończonych opowiadań.
Reszta towarzystwa albo słuchała w milczeniu, albo nawet rozchodziła się
swobodnie, tak że hrabina, drzemiąca panna Salomea i Anglik najczęściej
siedzieli sami. Z wypadków podróżnych przechodzono łatwo do ogólnych rozpraw o
świecie, ludzkich sercach, uczuciach itp., a sir William i o tym musiał mówić z
powagą i chłodem, choć nie bez dowcipu. P. Palczewska zgadzała się z nim na
wiele zdań. Byli więc w najlepszej co się zowie przyjaźni. Przesiedziano tak i w
Nowym Targu dosyć długo przy ostygłej herbacie, a gdy się rozeszli, hrabina
westchnęła rozbierając się: - Szkoda mi będzie tego Anglika, gdzieś to w świat
poleci i... wspomnienie tylko zostanie! Rano wózki i powóz były gotowe... Anglik
z uśmiechem przypadł oznajmić, że maleńki deszczyk kropić zaczynał, ale jest
nadzieja, iż zbliżając się do Tatrów zmieni się na dobrą ulewę. Hrabina
zaręczała za pogodę - ruszono. W istocie turysta zgadł, w Szaflarach już
powiększył się w deszcz, a w Poroninie lało co się zowie. Tatrów wcale już widać
nie było. Podtatrzański kraj ubogi, dosyć pusty, ze swymi drogami kamienistymi,
strumieniami, chatami biednymi i wegetacją coraz mniej bujną, smutno wyglądał za
zasłoną gęstej ulewy. Hrabina uznała się zwyciężoną, utrzymując wszakże, iż
deszcz ten niedługo potrwa, a na jutro z Zakopanego przedsięwziąć będzie można
wyprawę. Sir William głową potrząsnął, barometr jego kieszonkowy spadał,
wszystkie znaki były na słotę. - To gorzej - dodał - iż co deszczem spada w
dolinach, na szczytach może spaść śniegiem i góry staną się jeśli nie
niedostępnymi, to przynajmniej trudnymi do zdobycia. Zakrzyczano go, że
pesymista i że około dziesiątego sierpnia śnieg się tu nigdy prawie nie okazuje.
Anglik zamilkł. Słota przeprowadziła do Zakopanego, gdzie dla mężczyzn zajęto
jedną chatę, drugą dla hrabiny i jej dworu. Salon urządzony był przy
apartamencie pani, która wieśniaczym wnętrzem tych izb, z miskami na półkach i
obrazami na ścianach, nacieszyć się nie mogła. Przybywszy bardzo zawczasu, można
się było i urządzić, i wypocząć, i skromny obiad obmyśleć, i nagadać do
wieczora, bo deszcz ani obiecywał się zmniejszyć. W górach mgły i ulewy były
okrutne, Giewont zakryty. Wezwani przewodnicy, doświadczony Wala i Sieczka, nie
odbierali nadziei podróżnym o jutrzejszej pogodzie, ale też wcale jej przyrzekać
nie śmieli. W niedostatku przewodnika do Tatrów Anglik miał z sobą mnóstwo
książek, kart i dzieł pomocniczych. Wszystko to przyniesiono dla zabawy.
Pilawski dobył albumu i rysował. Albert nudził się i ziewał, wcale z tym nie
kryjąc, hrabina z Williamem studiowała gorąco książki, plany i rozmowa szła im
bez znużenia do późnej nocy, tak że kuzyn Albert musiał, niegrzecznie dobywając
zegarka, ostrzec, iż czas by się położyć. Na dworze słychać było jednostajny
szmer strumieni deszczu spadającego po dachach. Nazajutrz rano pierwsze
wejrzenie przebudzonych podróżnych było w małe okienko; ulewa zwiększyła się
jeszcze, w podwórku chaty stało jeziorko, gościniec stał się strumieniem, gór
nie widać było ani cienia, przewodnicy powiadali, że może się wyjaśnić, ale może
się i nie wyjaśnić. Hrabina śmiała się z tego prześladowania losu. Anglik znosił
go cierpliwie i nie bardzo się mógł skarżyć, mając tak miłe towarzystwo prawie
dla siebie wyłącznie, gdyż hrabina jawnie zaniedbywała resztę towarzyszów dla
cudzoziemca. W tłomoczku Williama znalazły się szachy podróżne: Albert i
Gabriel, przypominając sobie czasy uniwersyteckie, siedli do gry. Wspaniały
obiad, do którego utworzenia brakło wykwintniejszego materiału, składał się z
misy kurcząt, misy grzybów, misy poziomek i kawy - był doskonały i zszedł
wesoło. Ku wieczorowi deszcz zmienił się wprawdzie na bardzo drobny
kapuśniaczek, ale tak gęsty, że o kilka kroków nie widać było świata.
Sprowadzono Walę, aby prorokował na jutro: sparty na kiju stary góral z miną
tajemniczą cieszył podróżnych, iż bardzo się jeszcze wyjaśnić może, wszakże
zaręczyć za fantazję tatrzańskich obłoków niepodobna. Na noc ulewa zwiększyła
się znowu. Hrabina śmiała się, ale niespokojnie dopytywała, na jak długo zapasy
wystarczą. Musiała też myśleć, na jak długo cierpliwości stanie. Anglik się
uśmiechał, było mu dobrze; całymi godzinami szeptał z piękną gosposią. Przyszło
już do tego, że opowiadał jej swą młodość, życie, wychowanie i spowiadał się z
najskrytszych uczuć. Zaświtał ranek, mgły stały na górach, deszczyk rosił, zdało
się wszakże, iż zajdzie jakaś zmiana, bo jednostajna opona szara na niebie i
szczytach zaczęła ściągać się w kłęby, przybierać kształty jakieś, zwlekać
rozrzucone szmaty, jak gdyby z wiatrem odlecieć miała. Giewont zamajaczał z dala
i choć go zakrywały chmury, pokazywał się swymi ciemnymi reglami u spodu jako
obietnica lepszych godzin. Wala, ostrożny i polityk, nie chciał się zaręczeniem
kompromitować, lecz zdawał się pewny, iż po obiedzie zaświeci upragnione słońce
i choć przejażdżkę do Kościeliskiej Doliny odbyć będzie można. Wielka radość i
pośpiech; zamówiono wózki, zgodzono przewodników, Anglik wyszedł na zwiady i
wrócił z dobrą otuchą. Jakoż co chwila zaczynało być jaśniej w górach. Giewont,
odsłonięty cały, dymił tylko szczytami, na dalszych, wedle przepowiedni
Williama, dostrzec było można leżący całun śniegowy. Naprędce podano śniadanie;
pierwszy promyk słońca przebijający chmury wywołał okrzyk radośny: "Jedziemy!"
Wózki już stały. Droga, która wczoraj płynęła strumieniem, była prawie oschła,
potoki pozbiegały w doliny. Z wesołym usposobieniem siedli goście na niewygodne
wózki górali i wyruszono ku Kościeliskom. Któż nie zna choć z imienia tej
ślicznej doliny, wjazdu do niej, gór, które ją otaczają, widoków na Polany, na
Pylzny, fantastycznych głazów sterczących wśród ciemnej zieleni jodłowych lasów,
i uroczej ciszy tego kąta, zasianego czerwonawymi kamieniami, po deszczu
rozsiewającymi woń jakby rozkwitłych fiołków. Anglik nawet, wchodząc Bramką,
przyznał, że dolina była bardzo piękna i miała swą radosną fizjonomię. Hrabina
nazbierała kamieni, które chciała wieźć na pamiątkę. Towarzystwo całe, pieszo,
po wodzie i błocie, zachwycające się widokami, które zachodzące słońce cudnie
ozłacało, posunęło się aż za Pisaną i jak najdalej było można. Wózki zostawiono
przy ruinach łowczej chaty i zajazdu. Anglik wszakże, oddając sprawiedliwość
dolinie, łaknął szczytów, chciał się piąć wyżej i z góry poglądać na grzbiety
Alp tutejszych. Przechadzka trwała prawie do mroku i wynagrodziła sowicie nudę
oczekiwania. Następnego dnia wyprawa do Morskiego Oka całe towarzystwo jeszcze
zajęła, lecz już wracając z niej, hrabina znajdowała, że ma dosyć Tatrów i że
bardzo by do Krynicy powrócić sobie życzyła. William ofiarował się wprawdzie
towarzyszyć chociażby jutro, prosił jednak, czyby mu parę dni nie dano urlopu
dla widzenia czegoś więcej. Pilawski gotów był z nim pozostać. - Zgodziłabym się
na to z ochotą - odrzekła hrabina - lecz jakąż mam rękojmię, że mi pan słowa
dotrzymasz? że zechcesz potem po złych drogach dobijać się do smętnej Krynicy? -
Moje słowo - rzekł Anglik - nigdym go w życiu nie złamał, słowo szlachcica
angielskiego. - A ponieważ pan Pilawski zostaje, wkłada się nań obowiązek
odprowadzenia aresztanta na miejsce. Albert jechał z kuzynką i nieskończenie był
rad, że się tak małym kosztem obeszła podróż do Tatrów. Mógł bowiem mówić, że w
nich był, a zbytecznie się nie zamęczył i dosyć wygodnie powracał. Praktyczny
człek, był już nawet w lepszym humorze, gdyż biesiady w Zakopanem z kurcząt,
jaj, grzybów i poziomek złożone zaczynały mu ciężyć. Wzdychał, jak powiadał, do
cywilizowanego życia warunków; hrabina także, choć się nie przyznawała do tego i
składała odwrót przyśpieszony na obawę śniegu w górach. Gdy powóz pani Emilii
ukazał się koło "Warszawskiego Hotelu" w popołudniowej godzinie przechadzki
wśród snujących się gości, cała Krynica poruszyła się, zadrgała i wieść o
powrocie zelektryzowała dosyć znudzonych pacjentów. W tryumfalnym pochodzie
przeprowadzono ją do domku, do którego już z rana poprzedziła ją bryka i
kamerdyner. Tu wszystko było gotowe, aż do bukietów na stole. - A! - zawołała,
padając na kanapę znużona - niewymownie jestem szczęśliwa, że nareszcie do portu
przybiłam. Podróże są bardzo zajmujące, gdy je Dumas dowcipnie opisuje, deszcz
nawet bawi, gdy on mu się dziwuje w Monaco, mówiąc, iż nigdy się nie spodziewał,
aby w tak małym księstwie tak wielki deszcz mógł padać, ale odbywać podróż w
kraju naszym i z naszymi gospodami, po naszych drogach, panowie, na to trzeba
heroizmu lub angielskiej ekscentryczności. Drugi raz, mogę zaręczyć, że nie
pojadę do Tatrów. Greifer, który był wszedł powitać ją z innymi, nie widząc
Pilawskiego, nie słysząc o nim, odważył się zapytać, co się z przewodnikiem
stało. - Cała historia - odpowiedziała hrabina. - Naprzód zawiodłam się na nim,
bo był nudny i smutny, po wtóre spotkaliśmy w Szczawnicy bardzo zajmującego
młodego turystę, Anglika. Pilawski z nim został; anatomizują razem Tatry i
napawają się wonią fiołkowych kamieni, po czym oba tu wrócą. A propos! - zerwała
się hrabina - gdzie są moje fiołki, panno Salomeo? Jeśli ich zapomniano, jutro
jedziesz po nie. Zaprosiłam - dodała - Anglika do Krynicy. Anglik jest
znakomitym egzemplarzem! Miły, uczony, towarzyski, młody, przystojny i tylko
jeszcze w Chinach nie był; zresztą wszędzie, gdzie ludzie chodzą. Zdaje mi się,
że nawet w Australii. Miarkujecie, panowie, że trzeba wystąpić, by Anglik stąd
nie wyniósł nazbyt złej opinii o kraju. - Czy szlachcic? - zapytał hrabia
Żelazowski. - Ojciec baronet, familia stara, znakomita, bogata. - Czy sportsman?
- dodał tenże. - Ale któryż Anglik nim nie jest? - Żeby był przyjechał na nasze
wyścigi - mruknął hrabia - moglibyśmy się popisać przynajmniej końmi
Dzieduszyckiego i Tarnowskich, a tak... - A po cóż on tu? - szepnął Greifer,
który znać przybyszowi i jego przewodnikowi niezbyt był rad. - To mój gość -
odparła hrabina - przyjeżdża do mnie. Męskie towarzystwo, nie chcąc być
natrętnym, rozeszło się wkrótce, ale też zaraz, zmęczona, nadeszła pospiesznie
Ormowska z Lusią, Musią i Hercegowiną, która dla prędszego usłyszenia coś o
podróży przyczepiła się do baronowej. - Jakże ci się podróżowało? Kontenta
jesteś? - zapytała Ormowska. - Deszcz o mało mnie nie zalał, siedziałam, na próg
nie mogąc wyjść, w chłopskiej chacie dwa dnie, zamoczyłam nogi, dostałam kataru
i napytałam sobie adoratora po drodze. - O to ci nietrudno! - rozśmiała się
Ormowska. - Ale jaki! jaki! - poczęła wesoło pani Palczewska - najprzód Anglik,
inny gatunek człowieka, daleko zabawniejszy od naszych i wiele więcej umie od
nich. Młody, przystojny, miły - zobaczycie. - I przyjeżdża tu dla ciebie! -
Wyłącznie dla mnie - dodała hrabina. - Pilawskiego zostawiłam tam na straży, on
go przywiezie. Przy wymówieniu tego imienia Hercegowina wysunęła głowę, oczy
otwarła szeroko, złośliwy uśmiech skrzywił jej usta, cała twarz zdawała się
mówić hrabinie, że o tym panu coś wie... Odchrząknęła. - A! ten Pilawski! -
szepnęła. - A cóż? co? - rzuciła hrabina. - Co Pilawski... - Nic, nic. - A!
plotki, plotki - zagadała baronowa - ludzka złość. Nie wiedzieć skąd to wyszło,
bałamuctwa! - Przepraszam panią baronowę, bardzo przepraszam - zaczęła pobożna
jejmość - wyszło to z poważnego źródła. Wiem, choć nie mogę wymienić, i
wiadomość jest autentyczna. - Jakaż? jaka? - ciekawie podchwyciła p. Palczewska.
- Bo widzi hrabina - poczęła szybko Hercegowina, ażeby się nie dać uprzedzić -
ja od razu przeczuwałam, że coś podobnego się odkryje. Pan Surwiński dziwaczył,
plótł trzy po trzy... - A cóż wiecie o nim? co? mówże pani. - Z najlepszego
źródła z Warszawy wiadomo, tam go wszyscy znają... szuler z profesji...
szuler... nic więcej... syn lokaja, który służył u Zamojskich... Hrabina
słuchała zrazu bardzo serio, potem nagle zaczęła się śmiać, ale śmiać tak
okrutnie, że się na kanapie położyła, trzymając za boki. Hercegowina
zaczerwieniła się, obrażona. - Cóż w tym śmiesznego? co śmiesznego? chyba to, że
tu u nas wszyscy go jak gagatka psuli i pieścili, nie ujmując pani hrabinej, i
mieli go za wielką figurę. A to szuler, a to szuler. - Ale, moja prezesowo -
wtrąciła Ormowska jakoś z wymówką - powtarzasz banialuki. Ja mam tę plotkę w
podejrzeniu wielkim, że ją ktoś ukuł, aby mu w pewnym miejscu zaszkodzić, ale...
dajmy już pokój. - Ja milczę, milczę, a czas okaże! - dodała prezesowa. - A ja
nie mogę zmilczeć i domagam się od kochanej prezesowej tłumaczenia. Któż to mógł
wymyśleć i dlaczego? Ormowska, zagadnięta, oczyma dała znać hrabinie, że teraz
mówić nie będzie, a później to jej wytłumaczy. Prezesowa, dotknięta opozycją,
wstała zaraz i pożegnała hrabinę. - Przy niej się mówić boję - rzekła pani
Ormowska, gdy odeszła - dobra kobieta, pobożna, ale nie mając co robić, bawi
się, lada plotki nosząc razem z modlitewkami. W tym wszystkim coś mi jest
podejrzanego. - Nachyliła się do ucha hrabiny. - Pilawski pono bardzo był
częstym gościem u pani Domskiej, bodaj czy tam się z córką nie zawiązał
romansik, niech mnie pan Bóg przebaczy, jeśli go niesłusznie posądzam, ale
Greifer, sam wprowadzony przez Jaworkowską, a podobno zimno przez pannę
przyjmowany, musiał puścić tego bąka. - To po prostu sensu nie ma - odezwała się
hrabina - przypuszczam, że grywać może, ale z gry żyć! ogrywać! Ktokolwiek mu
raz w oczy spojrzał, o to by go posądzić nie śmiał. Ja, gdy powróci, powiem mu
otwarcie, bo go szacuję, choć nudziarza, a jeśli pan Stanisław przez płochość
nowinkę tę rzucił, musi ją albo odwołać, lub... - Hrabino... Emilko! droga moja
- krzyknęła, rzucając się ku niej, Ormowska przerażona - na Boga cię zaklinam,
nie mięszaj się do tego. Może być straszliwa awantura. Pilawski wygląda na
drażliwego. Greifer nie ustąpi... - Bardzo by mi było przykro dać powód do
jakiegoś zajścia, ale, baronowo kochana, ja tego człowieka szanuję, jestem mu
przyjaźną, mam o nim wyobrażenie najlepsze i spełnię obowiązek. Nie godzi się,
by potwarz taką rzucono, spalmiono go niewinnie. - A! po cóż ja ci to
powiedziałam! - zawołała baronowa. - Jutro bym się była dowiedziała tego od
Jaworkowskiej, która pod sekretem śmiertelny by grzech zwierzyła - nie wytrzyma!
- rozśmiała się Emilia. - Zresztą, bądź dobrej myśli, o ile w mej mocy,
zapobiegnę, aby awantury nie było. - Cóż się dzieje z Domską i Greiferem? -
cicho szepnęła po chwili. - Greifer się kocha! - A!! - poczęła śmiać się pani
Emilia - Greifer się kocha, ile razy mu tego potrzeba! Nie znam młodego
człowieka, który by doskonalej umiał odegrać zakochanie, kochanie, zrozpaczenie
i wystygnięcie. W tym jest skończonym artystą. Dwa razy patrzyłam na to
produkowanie się i muszę wyznać, że jest mistrzowskie. Trzeba go widzieć, gdy
stanowczy rzut oka zapala w nim uczucie, z którym walczy, które poskramia, które
niby ukrywa tak, by się stało jak najwydatniejszym. Miłość jego jest w
najnowszym stylu, bez staroświeckich westchnień, cała w wejrzeniach, cała w
półsłowach. Potem rośnie coraz, staje się widoczniejszą dla świadków, a
niezwyciężoną w nieszczęśliwym kochanku. Walczy z nią. Są dnie, w których znika,
powraca niby zimny i rozpłomienia się na nowo. W rozmowie jego cieniowań pełno,
sztuka niezrównana, nie mówi nic, a nie powie słowa, żeby w nie jak w bawełnę
nie obwinął sentymentu. Potem następuje głęboki smutek, ale błyskami dowcipu dla
niepoznaki przerzynany, potem zależy to już od artystki, z którą jest na scenie.
Lusia, Musia i pani Ormowska do łez się śmiały, słuchając hrabiny, która rzuciła
rękawiczkę na stół kończąc i dodała: - Fałszowana czekolada, fałszowane perfumy,
fałszowane poudre de ris i w końcu miłość - jest to wiek, w którym się od
fałszowanych rzeczy obronić niepodobna. Część II Drugiego dnia u źródła hrabina
dała znak panu Stanisławowi, kołującemu po ścieżkach w oczekiwaniu Domskiej,
która tego dnia wyjść miała, aby się do niej zbliżył. - Cóż tu u was słychać?
Piknik? (nie chciała od razu zagadnąć o to, co ją zajmowało najwięcej). - Piknik
bez pani? - wykrzyknął Greifer - dzień bez słońca, nie udał się, ziewali wszyscy
i rozeszli się o dziesiątej. - Któż był, a kto nie był? - Pań mało, życia
żadnego, stroje zaniedbane - słowem, odbył się tylko dla ceremonii. - A Domska?
- Pani Domska prawie ciągle chora - odezwał się trochę zmięszany Greifer - córka
się bawić nie lubi. - Wprędce jadą? - zapytała hrabina. - Zdaje mi się - tak;
gotują się już do drogi. - Pan tam często bywałeś? - Czasami... Panna bardzo
miła. - I bardzo bogata! - z przyciskiem dorzuciła hrabina - o tym pan pewnie
dobrze wiedzieć musisz? - Ja? tak dalece... nie wiem. - Przecież przez
Jaworkowską. - Tak, coś słyszałem, ale panna bardzo wykształcona i wychowanie
świetne. - Cóż po tym, kiedy tam pana pono Pilawski uprzedził - rozśmiała się
hrabina, złośliwie spoglądając na niego, i natychmiast, nie dając mu ust
otworzyć, rzekła: - Pilawskiego niepodobna nie ocenić, chyba kto smaku i
instynktu był pozbawiony. Człowiek, jakich mało, wielce sympatyczny i... - Wiem,
że miał szczęście podobać się pani - rozśmiał się Greifer. - Bardzo nawet, panie
Greifer, bardzo... zawrócił mi był głowę - wprost poczęła hrabina - wcale się z
tym nie kryję, ale trafiłam na serce zajęte. Pan Stanisław zmilczał, zdawał się
namyślać - zwrócił twarz ku hrabinie i wybąknął niewyraźnie: - W moim
przekonaniu wcale pospolity człowiek, wcale pospolity, ale szczęśliwy. - Toś się
na nim nie poznał - odparła Palczewska. - Słyszałam już, przybywszy tutaj, że
puszczono tu o nim jakąś bezsensowną plotkę, rzecz ta się wyjaśni. Wprost
potwarz i dosyć niezręczna; Albert go znał w uniwersytecie. Greifer był jak na
mękach. - Ja tam - odezwał się, z trudnością dobywając wyrazów z siebie - ja tam
o niczym nie wiem, ale nie sympatyzuję z nim, to trudno. - Myślę, że to nawet
niepodobna! - szepnęła Palczewska złośliwie. - Jak to pani rozumie? - obrażony
podchwycił Greifer. - Temperamenta, charaktery, wychowanie, upodobania macie
panowie różne. Pan stworzony jest do świata i salonu, on do cichego życia
domowego i życia pracy. Trudno, żeby się on podobał lub pan jemu. - Wcale się
też o to nie starałem - z przymuszonym uśmiechem odezwał się młody człowiek -
zresztą, jak to zwykle u wód bywa, rozjedziemy się i więcej nie spotkamy. Co się
tycze tych, jak je pani zowie, plotek, ja o nich nic nie wiem... nic nie wiem. -
Bardzo mnie to cieszy... tak bezsensownego nic byś też pan nie powtórzył -
zakończyła pani Palczewska, żegnając go skinieniem głowy. Greifer jednak, choć
odprawiony, niespokojny, nie miał ochoty odejść. Czuł potrzebę tłomaczenia się
dłuższego, język mu świerzbiał. - Na podobne gadaniny najlepiej nie zwracać
uwagi, chociaż trudno ludzi obwiniać - rzekł z przymuszoną żartobliwością. - Pan
Karol Surwiński koniecznie w nim chciał widzieć jakiegoś zamaskowanego magnata;
nie dziw, że drudzy odkryli awanturnika. Po cóż się tak z sobą ukrywać i dla
uczynienia zajmującym osłaniać tajemnicą? Hrabina szła nie odpowiadając nic,
Greifer dodał jeszcze: - Na każdego z nas ludzie plotą, choć jesteśmy znani i
tutejsi, cóż dziwnego, że i na obcego również. Nie odebrawszy i na to żadnego
słówka odpowiedzi, skłonił się wreszcie i powoli odszedł. W tym pozornie tak
spokojnym i wesołym towarzystwie, złożonym z ludzi sobie po większej części
obcych i przypadkowo na krótki czas zgromadzonych, przymuszona wesołość okrywała
nurtujące spodem prądy małych intryżek, zachodów i mrówczą krzątaninę tego
gatunku ludzi, którzy nie mogą wytrzymać, żeby pod pretekstem własnego interesu
lub moralności publicznej bliźnim nie szkodzili. Przezacny Surwiński pracował
nad wyjaśnieniem prawdy, pani prezesowa nad odkryciem fałszu, Greifer nad sprawą
własnej kieszeni, na ostatek hrabina musiała się rozerwać. A że los na pastwę im
wszystkim wydał w tym roku pana Pilawskiego i Domską, padali, nieszczęśliwi,
ofiarą. Szczęściem, mimo podejrzeń gorliwego czarno_żółtego Mamrotha, o których
wspomniał Hercegowinie, bliższe badania okazały fałsz tego domysłu i ocaliły
panią Domską od możliwej jakiej nieprzyjemności, w czasie wojennym mogącej mieć
następstwa groźne. Mamroth, który lubił się gorliwie zajmować (dla dobra ogółu)
śledzeniem indywiduów zdających mu się podejrzanymi, gdy raz powziął myśl, iż
przybyła z Berlina osoba mogła mieć jakąś misję półurzędową, systematycznie
wziął się do odkrycia prawdy. Napisał, dokąd należało, odebrał odpowiedź, posłał
raport i... nierychło otrzymał zawiadomienie, iż omylił się grubo. Właściwe i
kompetentne organa bezpieczeństwa publicznego oznajmiły mu, kto była pani
Domska, i uspokoiły zupełnie. Urzędnik ten nadto był sumiennym, ażeby
powiedziawszy domysł nie usprawiedliwiony przyjaciółce prezesowej, nie miał go,
po bliższym zbadaniu rzeczy, odwołać. Spotkawszy więc na przechadzce
Hercegowinę, zawsze gotową do zajmującej i nauczającej z nim rozmowy, zatrzymał
ją i odwiódłszy nieco w stronę, odezwał się: - Pani prezesowej, jeśli się nie
mylę, zwierzyłem się z mojego domysłu w przedmiocie damy pod nazwiskiem Domskiej
tu przebywającej. Jestem pewien, że pani, dawszy mi słowo, iż wiadomość tę
zatrzymasz przy sobie, zachowałaś ją tylko dla własnej informacji. Otóż dziś
przychodzi mi, sumienie każe, oświadczyć pani, że się omyliłem - tak - omyliłem
się. - W jaki sposób? - spytała prezesowa ciekawie. - Mam z najlepszego źródła
pewną wiadomość, kto jest pani Domska, nie ma w niej nic niebezpiecznego. - Ale
któż ona jest? kto? proszę pana? Mamroth się uśmiechnął, dobył papierka z
kieszeni i z języka niemieckiego przetłomaczył następującą, kancelaryjnym
sposobem wystylizowaną karteczkę: Pani Zuzanna z... Domska, córka zamożnego
obywatela z Księstwa, lat 48, otyła, włosy siwiejące... właścicielka magazynu
mód w Berlinie, na rogu ulicy Unter den Linden. Majątek znaczny, osoba w żadne
obce swojemu powołaniu sprawy się nie mięszająca, oddana wychowaniu córki
Elwiry. Pani prezesowa, posłyszawszy o magazynie mód, załamała ręce i parsknęła
śmiechem pełnym tego szlachetnego uczucia radości, gdy się uda dobremu sercu
znaleźć na drodze kamień, którym cisnąć może na nie spodziewającego się pocisku
bliźniego. Zadrgała z radości. - Marchande de modes! Marchande de modes! -
poczęła powtarzać, biorąc się za boki. - Otóż to nasi koneserowie salonowi!
Wzięli ją też, jak ten dudek Surwiński Pilawskiego za grafa, za coś osobliwego,
za wielką panią!... a to... - Wielką panią ona jest - przerwał Mamroth - piszą
mi, że bardzo bogata! - Z igiełki i nożyczek! - ze wzgardą zawołała prezesowa. -
No i córka obywatelska. - Ale modniarka, nic więcej jak modniarka! - zawołała
Hercegowina radując się. - Wielka mi figura! A tak to chodzi poważnie jak jaka
wojewodzina! A tak się to dmie, a tony sobie daje... Modniarka! Teraz zrozumieć
łatwo, dlaczego pani i panna zawsze były tak postrojone... wszak ci to nic nie
kosztuje, bo sobie z cudzych obrzynków poszyją fioki. Mamroth patrzał zdziwiony
i posępny. - Nie rozgłaszaj pani tego - rzekł - nie ma potrzeby. - Dlaczego? cóż
to? tajemnica stanu? Czemu ludzie nie mają wiedzieć, kto jest ta jejmość? - Ja
panią o to proszę - dodał przyjaciel - i powiem pani to jedno, że jeśli się to
rozgłosi, nigdy w życiu ode mnie nie posłyszysz słowa. Prezesowa spoważniała
nagle. - To co innego! co innego; jeśli pan radca mi zakazujesz. - Proszę. - Ale
dlaczego, dlaczego? Urzędnik usta podniósł zaciśnięte w górę, popatrzał długo,
brwi ścisnął i rzekł: - Dlatego, że ja proszę. Prośba była niemal rozkazem. -
No, jak to, nikomu? - Nikomu. - E! bo pan to nudny jesteś. Tajemniczo dźwignął
ramionami radca, schował kartkę do kieszeni, uchylił czapki i odszedł.
Hercegowina postała chwilę, pomyślała i miała iść, gdy od dawna z dala stojący
na straży siostrzeniec, p. Porfiry, zbliżył się z wolna z uśmieszkiem pełnym
poszanowania przyszłego spadkobiercy. Nie ma w świecie niewdzięczniejszej roli
nad konkurenta do szkatułki, bo nikogo gorzej w ogóle nie przyjmują, nikt
przykrzejszych nie obudza myśli, nikt na kwaśniejsze nie jest wystawiony humory,
nikomu słodycz, uległość, cierpliwość nie opłacają się boleśniejszymi gderaniami
nad takiego siostrzeńca. Są może szczęśliwe charaktery starych, umiejące tę
niechęć ku przyszłym spadkobiercom pokryć i osłonić, ale ciocia prezesowa była z
natury kwaśną, cóż dopiero, gdy jej taki nieznośny memento mori nawinął się na
oczy. Nawet wesoła, warzyła się natychmiast jak śmietanka w upały. Tym razem
też, widząc nadchodzącego, ściągnęła brwi. - Chciałem cioci dzień dobry
powiedzieć. - A i ja też zbieram ci się coś powiedzieć także i myślę, że czas po
temu, bardzo czas. - Podniosła groźne wejrzenie. - Powiedz ty mnie, po co ty tu
siedzisz? co ty tu robisz? Już mi się przykrzy widzieć cię, gdziekolwiek się
ruszę, na moich piętach. Czy to ja jestem małe dziecko, czy zgrzybiała baba,
żebyście mnie tak nieodstępnie pilnowali? - Ale uchowaj Boże - przerwał, mocno
się czerwieniąc, Porfiry, wszakże ja nie przeszkadzam... ja tu jestem... tak
sobie... tak sobie... dla własnych moich okoliczności. - Jakież? po co? -
zawołała ciotka - młody człowiek powinien coś robić, czymś się zająć; cóż ty
robisz? Czas tracisz nadaremno, bąki zbijasz. - Proszę cioci prezesowej -
odezwał się nieco zmieszany Porfiry, który długo mówić nie lubił i nie bardzo
był zdolny - proszę cioci prezesowej, ja, ja nawet mam cel mojej bytności w
Krynicy, mój własny... - Jaki? i dlaczegoż mi o nim nic nie mówisz? -
egzaminowała ciotka. - Bo cóż miałem mówić przedwcześnie, kiedy jeszcze nie
mogłem nic rozpocząć? - A cóż zamierzałeś rozpoczynać? Porfiry spuścił oczy i
westchnął. - Proszę cioci prezesowej, żeby się nie gniewała, bo ja na to mam
zezwolenie od mamy, gdyby się co trafiło, ja proszę cioci prezesowej,
zamierzyłem zakochać się i ożenić... Usłyszawszy to wyznanie, Hercegowina
stanęła, wstrząsła się cała, ręce z różańcem splotła nagle, aż stawy w nich
jękły, i tupiąc nogą spytała: - Co? co? matka ci tym głowę nabija? Ty! tobie
żenić się? - A dlaczegóż by nie? - rzekł Porfiry. - W moim wieku ludzie bardzo
się żenią i kochają. - Młokos jakiś! a toś się spowiadać z tego powinien! -
zawołała ciotka. - Nic nie masz, nie zapracowałeś w życiu grosza, kąta dla żony
nie znajdziesz. - A, proszę cioci prezesowej, ja bym sobie życzył taką wziąć,
żeby ona mnie do swojego kąta zaprowadziła - odezwał się Porfiry - ja inaczej
jak z osobą majętną żenić się nie myślę. Niech ciocia nie sądzi, żebym był
płochym. - A któraż cię też zechce? która? - przerwała surowa Hercegowina. - Ni
z pierza, ni z mięsa... Młodzieniec spuścił oczy. Do pierza się nie poczuwał tak
dalece, ale był przekonany, iż z mięsem mógł się pochwalić. Jak go Bóg stworzył,
to stworzył, ale pamiętał o sobie i starał się rumiano i krzepko wyglądać. Pracą
się nie męczył, myśleniem nie nużył, jeść lubił, spać nie zaniedbywał. Ciocia
była za surową, widział się skrzywdzonym i zamilkł. Prezesowa popatrzyła na tę
konfuzję młodzieńca i ruszyła powtórnie ramionami. - A cóż? może już i projekt
gotowy? Porfiry zamilczał. - Mówże, cóż stoisz jak słup? - Kiedy ciocia nie
pochwala. - Nie pytałeś się mnie w czas? a gadajże przynajmniej, co robisz?
Jesteś gotów w jaką kaszę wleźć, bo to tu ewangeliczna uczta w tej Krynicy.
Jeszcze raz westchnął pokrzywdzony. - Cóż ja mam mówić, kiedy ciocia prezesowa
nie każe. Tak dalece się nie zaawansowałem, a jeślim się cokolwiek i zakochał,
gotów jestem odstąpić. - Kogo? co? zakochałeś się? w kim? mów mi natychmiast.
Siostrzeniec zdawał się mocno z sobą walczyć. - Proszę cioci prezesowej - rzekł
- nie ma jeszcze tak dalece nic. Na przechadzkach czasem mijałem po kilka razy i
popatrzyłem, to z ławki naprzeciw przyglądałem się i wzdychałem, alem jeszcze i
słowa do panny nie mówił. - A gdzież ta panna? gotóweś jeszcze w Żydówce się
zakochać! - Ale, proszę cioci prezesowej, już nie jestem tak głupi, żebym, nie
wiedząc w kim, puścił się. Ja chodziłem wprzódy do kancelarii i wiem, kto to
jest. - A powieszże mi nareszcie, jak się nazywa? - Śliczna panna! proszę cioci,
tak pięknej panny jeszcze nie spotkałem, prócz raz w teatrze we Lwowie, ale
tamta była... osoba... niebezpieczna, ta zaś obywatelka i majętna... - Nazywa
się? - Panna Elwira Domska. Ciotka śmiać się szczerze zaczęła i nie połajała
nawet. - Jak na początkującego wybór wcale niezły - rzekła szydersko - tylko nie
na twój to rozum, mój Porfirku. - To jest prawda - szepnął siostrzeniec - że
wedle tego, co uważałem, stara się tam pan Pilawski, który ma odzienie z
Londynu, i pan Greifer, który się ubiera w Wiedniu, a nawet Greifer się tam
wkręcił, ale kto to może wiedzieć, kto się podoba. Wszak i ja podobać się mogę.
Ciotka uderzyła się palcem w czoło za całą odpowiedź i parsknęła śmiechem. - A
daj temu pokój - rzekła - to nie dla ciebie; jak ci czas przyjdzie żenić się,
wyszukać ci musimy żony i pomóc, sam rady nie dasz. - Ja, proszę cioci
prezesowej, nie myślę się awansować zbytecznie, a jeślibym, prawdę powiedziawszy
- dodał rozumny kawaler - trochę się pokochał, toć mi serce nie uschnie. Ludzie
się i po dwadzieścia razy kochają, a ja ani razu dotąd... Bystro spojrzała nań
prezesowa. - Zmów koronkę do Przemienienia, powiadam ci, darmo się na
pośmiewisko nie dawaj; jak ludzie zobaczą, wezmą cię na fundusz... Zmilkł
Porfiry, jakoś zmiękła, może naiwność dziecka tego litość w niej obudziła,
uśmieszek błądził jej po ustach. Powoli zaczęła dalej iść ścieżyną, a
siostrzeniec krok w krok za nią; w ostatku dała mu rękę do pocałowania i
odprawiła go: - Nie durz się darmo, lepiej byś do domu jechał i żniwa
pilnował... - Bardzo jeszcze nierozgarnięty i strasznie chłopiec niewinny -
mówiła w duchu ciocia prezesowa. - Przypuśćmy, żeby tej dziewczynie, córce
modniarki, przyszło do głowy go zbałamucić, wzięłaby go, jak chciała. Otóż
skutek tych mięszanych towarzystw, gdzie się nigdy nie wie, kogo się spotyka.
Każdy dziś ma prawo tak samo się jak my ubrać, tak samo żyć i tam bywać, gdzie i
my. Dopilnujże się tutaj, ażeby poczciwi nie policzkowali; z tego wszystko złe,
że dziś nikt na swym miejscu nie chce zostać... Pnie się każdy... Obraza Pana
Boga... I ciocia prezesowa, korzystając z chwili wolnego czasu, poczęła się
modlić, bo miała czasem po kilka tysięcy Zdrowaś do odmówienia w krótkim
terminie. Osoba była pracowita i pobożna. Najgorzej wiodło się panu Stanisławowi
Greiferowi, chociaż miał za sobą potęgę i protekcję pani Jaworkowskiej. Greifer,
jakeśmy się dziś nauczyli mówić, przerachował się, zapędził i spostrzegł, że
mógł być skompromitowanym bezużytecznie. Drzwi Domskiej były mu jeszcze
zamknięte, chociaż pani Jaworkowska zapewniała, że u matki jest jak najlepiej
położonym i że wkrótce nawet znowu przypuszczonym będzie do oblicza tych pań. Z
dnia na dzień wszakże czekając na to, pan Stanisław doczekać się nie mógł, aby
go przyjęto. Nie uszło to kołatanie baczności ludzi, którzy z niego po cichu
żartować sobie zaczynali, a tego Greifer znieść nie mógł. Lubił on sobie z
drugich szydzić trafnie, ale siebie dotykać nie pozwalał. Co chwila oczekiwany i
zapowiedziany powrót Pilawskiego niepokoił go wielce. Przeczucie jakieś
zwiastowało mu, że będzie miał przykrą do przejścia chwilę. Byłby może nawet pod
pozorem jakimś wyjechał, gdyby się nie wstydził, nie lękał gadaniny, że z placu
uszedł dla wstydu lub niebezpieczeństwa. Jeśli kiedy, to teraz należało mu
nadrabiać fantazją i nie okazywać wcale, że zwątpił o sobie. W parę dni potem
gruchnęło rano po Krynicy, iż Anglik przybył i że go już widziano. Gospodarz
hotelu rozpowiadał wszystkim, iż koniecznie jaj świeżych zażądał do śniadania.
Pilawski przyjechał z nim razem. Byli w jak najlepszej komitywie i przyjaźni,
wspólna podróż zbliżyła ich i uczyniła poufałymi. Sir William stanął w pokojach
obok Pilawskiego, drzwi łączące dwa mieszkania kazał otworzyć i cały ranek
zszedł im na żywej gawędzie. Ciekawi, którzy chcieli jej podsłuchać pode
drzwiami, stracili czas i zachód, rozmawiali bowiem po angielsku, i gospodarz
upewniał, że brzmienie tego języka do ciągłego dławienia się było podobnym.
Pierwsze odwiedziny tych panów około drugiej godziny były do hrabiny
Palczewskiej. Gospodarz, który wiedział, iż wyjść mają, i chciał się typowi
angielskiemu przypatrzeć, opowiadał o wyspiarzu potem, iż miał piękną twarz,
długą, zęby białe, trochę zająca przypominające, i wspaniałe bakenbardy. -
Takich panów, co imitują Anglików, u nas, panie, pełno - mówił po cichu - ale to
zaraz znać, że Anglik prawdziwy. Dumny był nieco z tego, iż w jego domu stał ten
unikat, jakiemu równego drugiego nierychło miała widzieć Krynica. Od gospody
"Pod Różą" do domku pani Emilii na drodze niby przypadkowo spotkali osób kilka,
które chciały widzieć Anglika, aby coś o nim móc powiedzieć. Hrabina, która już
była o przyjeździe uwiadomioną, przyjęła sir Williama nader wesoło i wdzięcznie,
dziękując mu za dotrzymanie słowa. Równie prawie przyjacielsko przywitała
Pilawskiego, na samym wstępie oświadczając mu, iż się bez niego nudziła. William
był w humorze rzadko się Anglikom trafiającym, młodym, wesołym, rozpogodzonym.
Rozmowa naprzód padła na Tatry. - Alp widziałem wiele i wspanialszych - rzekł
Anglik - wszystkie mniej więcej otacza pustynia i ubóstwo; człowiekowi w
sąsiedztwie tych olbrzymów osiedlić się i wyżyć trudno. Wszyscy górale są po
trosze do siebie podobni. Lecz dla nas, Europejczyków - dodawał - Tatry są
najoryginalniejsze, bo stoją do dziś dnia prawie takimi, jakimi je Pan Bóg
stworzył. Stan natury nietknięty, nienaruszony, to je dla nas drogimi czyni. W
Szwajcarii wszystko popsuła spekulacja, w Tatrach ludzie i ścieżki nie ogładzone
i tym ciekawsze. Dziko, głucho, pusto, głodno, można by sądzić być poza
granicami Europy i cywilizacji, a to właśnie Tatry szacownymi czyni, i to, że
ich nikt nie zna. Sir William, wychodząc z tego punktu widzenia, wszystko, co
spotykał, znajdował wielce zajmującym, obiecywał nawet - tak był zakochany w tej
terra incognita, której pragnął być Kolumbem - iż na rok przyszły na dłuższy tu
czas przyjedzie, aby na niedostępne drapać się szczyty i opisać swą wycieczkę w
roczniku Alpejskiego Klubu. Hrabina przyklasnęła temu zamiarowi. William był
zgorszony, iż fotografii piękniejszych widoków nie znalazł, obiecywał więc z
sobą na swój koszt wziąć fotografa, wydać album itp., itp. Pilawski milczał,
więcej potakując, niż przecząc. On także Tatry znajdował pięknymi i zamiast
fotografa życzył im Calama. Wśród tej rozmowy hrabina odwróciła się do niego i
zapytała po polsku. - Byłeś pan u sąsiadki? - U kogo? - U pani Domskiej! -
ramionami ruszając dodała Palczewska. Pilawski zarumieniwszy się nieco, głową
potrząsł. - A to niegrzecznie - rzekła z uśmiechem - zostawże mi pan Anglika na
pastwę, a sam idź; już ja wiem, że ci pilno. Pilawski chciał się tłomaczyć,
podług zwyczaju - tupnęła nóżką: - Idź pan, idź, nie wstydź się, a po wizycie
wracaj na obiad do mnie. Anglika ja zabawię. Zawahawszy się nieco, Pilawski
wziął za kapelusz i poszedł. Dzień był, co rzadko w Krynicy, pogodny; spiesząc
do hotelu, spostrzegł tego dnia po raz pierwszy wyszłe na przechadzkę obie
panie, którym z boku, jakby przyczepiony, towarzyszył Greifer. Jak tylko je
zobaczył, skierował się natychmiast ku nim. Nim się zbliżył jeszcze, widział,
jak pan Stanisław, który szedł po stronie panny, nie patrzącej na niego wcale,
skłonił się żywo i ścieżką boczną, może dla uniknienia spotkania z nim, odszedł.
Wzrok Elwiry zwrócił się z dala ku niemu. Gabriel prawie się przeląkł, widząc
jej twarz zmienioną, bladą i wyrazem wewnętrznej boleści okrytą. Dojrzał też, iż
matka, zobaczywszy go, z wyraźną intencją udawała, że nie widzi, i oczy w
przeciwną skierowała stronę. Szły powoli ku cieniom i laskowi. Pilawski
pospieszył je przywitać, dziwnym wzrokiem zmierzyła go Elwira, pani Domska
oddała mu ukłon lekkim głowy skinieniem i znowu odwróciła się od niego. Nie
spytano go nawet przez grzeczność o podróż, o zdrowie; obie panie osobliwszym
sposobem były nieme i zakłopotane. Pilawski widział jawnie, iż tu coś zaszło,
czego sobie wytłumaczyć nie mógł, coś jemu szkodliwego. Pobladł i zmięszał się.
Kilka kroków przeszli tak w milczeniu, w ostatku Pilawski się odezwał stłumionym
głosem: - Zapewne przeszkadzam, chciałem tylko przywitać, widząc, że i pan
Greifer był natrętnym; to mnie ośmieliło. Może pani chce spocząć? - zwrócił się
do matki. Odpowiedziano mu coś niewyraźnie, ale oczy Elwiry w zastępstwie ust
zdawały się zapowiadać, że potrzebują rozmowy poufnej - pociechy. - Czy pani nie
była chora? - zapytał Gabriel. - W istocie - pośpieszyła za córkę odpowiedzieć
matka. - Elwira i była, i jest chorą jeszcze, lekarz nakazał spoczynek. Miałyśmy
już wyjeżdżać, tu powietrze nie służy. Nie chcąc na ten raz narzucać się dłużej
i widząc, że zamiast miłego przyjęcia, jakiego się spodziewał, spotykało go
zimne i nienaturalnie milczące ze strony Elwiry; sądząc, że może w czym
przeszkodził tym paniom, Pilawski ukłonił się i odszedł smutny, zadumany,
przemyślając nad tym, jak i gdzie by mógł, nie zwracając oczów, pomówić z
Elwirą. Czuł sercem, iż jakieś tłumaczenie, wyjaśnienie było potrzebnym. Mocno
zaniepokojony, chwilę się wstrzymał rozmyślając, co z sobą pocznie; czy ma
powrócić do hrabiny, czy pójść skupić ducha w samotności, aby wynaleźć środek
widzenia się z Elwirą. Spojrzał na zegarek, było już prawie dwie godziny, jak
wyszedł z Anglikiem, do obiadu u pani Palczewskiej dość jeszcze czasu...
Skierował się więc ku hotelowi. Szedł ścieżką ze spuszczoną głową, gdy jakby
przeczuciem podniósłszy ją nagle, ujrzał naprzeciw siebie kroczącego mężczyznę,
który jak tylko go postrzegł, w górę podniósł kapelusz i uśmiechnął się z
radością wielką. Natomiast Pilawski osłupiał, zbladł, załamał ręce i stanął jak
wryty. Widocznym było, że to zjawisko niemiłe pomięszało mu wszystkie szyki. A
było w istocie oryginalne. Młody mężczyzna, wykrygowany, wyelegantowany,
wyfryzowany, przypominał powierzchownością paryskiego fryzjera z modnego
magazynu na bulwarach. Człowiek ten nie szedł, ale, rzekłbyś, tańcował idąc, tak
stawiał kroki, z pamięcią o tym, ażeby wdzięcznie się wydawały. Układ jego cały
nienaturalny był, wyłamany, ręce pozaokrąglane, głowa podniesiona z pewnym
przechyleniem na bok, nadawać jej mającym melancholiczną fizjognomię wierzby
płaczącej. Lśniły się na niej włosy utrefione, wypomadowane, rozdzielone
starannie i ułożone z obu stron skroni z głębokim namysłem, by malowniczo
wyglądały. Wąs, spiczasto zakończony dwoma sznureczkami, i bródka hiszpańska,
długa, nader starannie wypielęgnowana, przy białej i bladej cerze odbijały jak
na źle kolorowanym obrazku. Spod białego jak śnieg kołnierzyka niebieski,
lazurowy krawat wyglądał, uciśnięty szpilką, na której zręczny złotnik związał w
trofeum szpicrutę i dżokejską czapeczkę, podkowę i strzemię, godła sportu. O
reszcie stroju, dobranego właściwie do tych premisów, mówić byłoby zbytecznym.
Lakierki były z guziczkami i szyte białym jedwabiem, dalsze ubranie z lampasami,
kamizelka otwarta wdzięcznie, a przy niej zwieszał się zegarek z łańcuchem,
wedle wszelkiego podobieństwa ze złota talmi, niezmiernej grubości, dźwigającym
pieczęć, medalion ogromny emaliowany i całą kolekcją ciekawości różnych, między
innymi mikroskopijną armatę. Nim się miał czas ów elegant odezwać do pana
Pilawskiego, Gabriel zawołał głośno: - Ale po cóżeś tu, u licha, mnie gonił i po
co? po co? - Przepraszam pryncypała - rzekł zmięszany nieco młodzieniec - były
interesa naglące, ja nie mogłem ich brać na moją odpowiedzialność. Pilawski
przyskoczył doń żywo, schylił mu się do ucha, poszeptał coś kilka minut żywo i
dodał: - Rozumiesz mnie? - Rozumiem - cicho szepnął elegant. - Nie zapomnisz? -
Broń Boże! - Idzie mi o to wielce - dorzucił Pilawski. - Nawet jeśli można,
wolałbym, ażebyś, rozmówiwszy się ze mną, natychmiast powracał. Twarz biednego
przybylca przeciągnęła się. - Proszę pryncypała - rzekł smutnie - kiedy już tyle
się drogi zrobiło... Ja ręczę, że tam wszystko pójdzie jak należy, niechby mnie
wolno było choć dzionek... dzioneczek... - Ale ja ci tydzień daję, byle nie tu,
nie tu. Jedź sobie do Szczawnicy, zabaw się! A tu gotoweś mi się wypaplać, gotów
cię kto zobaczyć, ja będę w trwodze. - Niechże mi pryncypał zawierzyć raczy; już
kiedy się słowo rzeknie, to się dotrzyma. Człowiek siedzi i pracuje... - Dam ci
wakacje, dam! - zawołał Pilawski - tylko nie tu. - Ja ich teraz sam nie wymagam,
bo interesa są pilne, lecz kiedy już tyle się drogi uczyniło... Pilawski ręką
machnął. Elegant, który dotąd stał z kapeluszem w ręku, trzymając go nad głową,
nakrył ją i począł iść za pryncypałem swoim z pewnym uszanowaniem, tak się
obrachowując, aby mu pół kroku naprzód zawsze zostawić. Nieszczęśliwemu
Pilawskiemu, którego twarz okryła się smutkiem, nawet sąsiedztwo tego młodzieńca
zdawało się niezmiernym ciężarem i przykrością. Szedł jak na ścięcie, wiodąc go
za sobą, niespokojnie rzucając oczyma dokoła, czy ich kto nie widzi. W istocie
elegant był kompromitującym. Wypiętnowana na nim była ta elegancja z talmi
złota, która do prawdziwej tak się ma, jak kolorowana litografia do obrazu
Rafaela. Młodzieniec zdawał się tymczasem zadowolniony nadzwyczaj z siebie,
przejęty błogo gustownością i pięknością swej postaci. Szedł, wyzywając oczów,
by nań patrzały, serc niewieścich, by je podbijał. Kiedy niekiedy spoglądał sam
to na wielki medalion wiszący u dewizek, to na lakierki stębnowane w figle
różne, to na zielone, majowe, krzyczące rękawiczki glansowane, pozapinane tak,
że ogromna ręka ledwie się w nich mieściła. Pilawski, wciąż idąc, powtarzał
jeszcze: - Ale po co było przyjeżdżać? po co? - Proszę pryncypała, ja nie mogłem
brać tego na moją odpowiedzialność. Tak weszli do gospody "Pod Różą", Pilawski
pospieszył z nim do swego pokoju, oglądając się jeszcze, czy ich kto na
schodkach nie spotka, i zamknął się z nim na klucz na długą rozmowę. Tymczasem
postać tak wdzięczna i strojna nie mogła przejść od "Hotelu Warszawskiego" przez
całą Krynicę nie zwracając ciekawych oczu. Lakierowane buty, zielone rękawiczki,
lazurowy krawat, medalion ogromny, kapelusz jak lustro świecący, sam chód nawet
i krygi powszechną obudziły uwagę. Ujrzał go pierwszy Greifer i zobaczywszy, że
się witał z Pilawskim, z nim poszedł do hotelu i poufale rozmawiał, jako
człowiek baczny, który ze wszystkiego umie korzystać, natychmiast pobiegł na
zwiady. Niewinny ks. Brzoza, idący z brewiarzem, powiedział mu na pytanie, iż
przypadkiem wie, iż ten młodzian przybył wczora w nocy, zajechał do
"Warszawskiego Hotelu", pytał zaraz o Pilawskiego i ubrawszy się, do niego
poszedł. Ks. Brzoza, sam stojąc w tymże domu, mimowolnie się o tym dowiedział.
Greifer, czując, iż mu to się na coś przydać może, posunął się do dobrze
znajomego gospodarza hotelu. A że ten zwykł był utyskiwać na pustki i brak
gości, miał dobry asumpt do rozpoczęcia rozmowy. Utyskiwanie trwało. - Wczoraj
ci tu przecie ktoś zajechał. - A co mi tam z niego! Zapowiedział, że nie dla
wód, tylko za interesem do tego pana Pilawskiego. Zabawi może dwa dni i powraca.
Co to za gość, kiedy jak po ogień, nie jak po wodę przyjechał. - Cóż to za
jeden? - zapytał p. Stanisław. - Kto go wie? zapisał się Jerzykiewicz z
Warszawy. - No, ale stan, zajęcie? któż? co? - Dał tylko sztrych w książce, któż
go tam będzie pytał? Co mnie do tego, byle paszport miał. Wygląda, to prawda, na
fryzjera, tylko że takich teraz elegantów co niemiara, którzy nie lepiej od
niego się prezentują. - Jerzykiewicz! - powtórzył parę razy Greifer. - Czy
będzie u was jadał? - Nie mówił, lecz jeśli na godzinę się nie stawi, czekać nie
myślę. - Jerzykiewicz! - powtórzył jeszcze dla wbicia w pamięć nazwiska Greifer.
Zagadał potem o czym innym, pożegnał się i poszedł. Łatwo było rozrachować, że
przybyły za interesem do Pilawskiego znał jego i stosunki pana Gabriela
najlepiej, cenna więc rzecz była dobyć coś z niego. Nie mniej baczny na każde
poruszenie żywotne w Krynicy pan Karol Surwiński już go też widział, już
doszedł, po co i dlaczego przybył, a równie - może więcej niż pierwszy - był
interesownym wywiedzieć się dokładnie od tego, jak sobie wyobrażał, oficjalisty
pańskiego, o panu. Oba więc czyhali na młodzieńca w lakierkach, obiecując sobie
jeść z nim obiad w "Hotelu Warszawskim". Jerzykiewicz ani się domyślał nawet, iż
nań spiski knuto. Zamknięty na klucz z pryncypałem, zmęczył się rozmową z nim i
jakimiś rachunkami aż do godziny późnej, tak im w "Hotelu Warszawskim" czas
obiadowy przeszedł. Pilawski zapomniał też o stawieniu się na obiad do hrabiny i
przysłano po niego, a że drzwi były zamknięte, musiano stukać i dobijać się.
Gabriel, przestraszony, uchyliwszy drzwi, zapewnił kamerdynera, iż natychmiast
przychodzi, papiery jakieś ze stołu zrzucił do kuferka, eleganta uwolnił, a sam
pobiegł co prędzej do pani Emilii, bo zupa była rozdana i nie czekając nań,
zajadano... Nie spytano go przez grzeczność, gdzie był i dlaczego się tak
zabawił. Pilawski też, nie tłumacząc się, siadł. Rozmowa hrabiny z Anglikiem
była niezmiernie ożywioną. Tymczasem nieszczęśliwy ów elegant, którego zamiast
wdzięczności pryncypała spotkała wymówka, po co przyjechał, zmęczony drogą,
utrapiony piekącymi, ciasnymi lakierkami, głodny, wyszedł z hotelu "Pod Różą"
nie myśląc o niczym, tylko ażeby coś przekąsić. W "Warszawskim" dawno było po
obiedzie. Greifer i Surwiński palili cygara w jadalni przechadzając się, obrus
jeszcze był na stole i dwie solniczki osamotnione, jak wyspy na oceanie,
poświadczały o zjedzonych przysmakach. Gdzieniegdzie walały się okruszyny chleba
i czerwony v~oslauer zostawił ślady starannego farbowania, jakiemu uległ w
fabryce. Pan Jerzykiewicz wszedł, zmierzył okiem stół i westchnął, zanim
nadbiegł uprzejmy gospodarz. - Czy pan jadł? - Nic, od rana nic w gębie nie
miałem - smutnie odezwał się Jerzykiewicz. - Zupą, sztuką mięsa i naleśnikami
służyć mogę - rzekł właściciel hotelu. - A wino? - Pół butelki czerwonego -
bąknął nieśmiało elegant - i gdyby tak był kieliszek wódki? - Żytniej,
kontuszówki czy kminkowej? - przerwał z pewną dumą, wyliczając swe zapasy,
gospodarz. - Co z brzegu, to nieprzyjciel! - weselej bąknął Jerzykiewicz i
usiadł na krześle. Tu rozpoczęła się operacja zdejmowania obcisłych rękawiczek,
spod których wyszły zmoczone i krwią nabiegłe ręce na światło dzienne. A że
dzień był gorący, zielona barwa glansowanych rękawic umarmuryzowała piękne
dłonie eleganta. Popatrzał na to melancholicznie i zdawał się godzić z
przeznaczeniem. W czasie tego epizodu Surwiński i Greifer z cygarami
przechadzali się po obu stronach stołu, jeden od drzwi do komina, drugi od
komina do drzwi. Surwińskiemu los pobłogosławił tak, iż z jego strony siadł
Jerzykiewicz, miał więc nadzieję, że prędzej rozmowę zawiązać potrafi. Greifer
rachował na swą zręczność i śmiałość, na obycie się ze światem "Pod Baranami", w
Łańcucie i Krzeszowicach. Chłopak en manches de chemise przyniósł naprzód wódkę,
której spory kielich nalał sobie gość i wypił jak należy, z widocznym
zadowoleniem. Potem solił chleb i jadł, głodny. Oglądał się na chodzących kiedy
niekiedy, lecz nie okazując ochoty do rozmowy. I Surwiński, i Greifer myśleli,
od czego by począć. Tylko pan Karol, czujący współzawodnika w panu Stanisławie,
rachował: - Jak ja pocznę, to ten się przyczepi, wmięsza i zbierać będzie owoce.
Nie, zmilczę, niech on zacznie. Greifer, śmielszy, stanął naprzeciw
Jerzykiewicza, sparł się oburącz o stół, popatrzał i rzekł: - Pan dobrodziej dla
kuracji? Jerzykiewicz mimo ust pełnych chleba z solą, co prędzej się uwinąwszy z
nim, odparł grzecznie: - O, nie, ja, tego, panie dobrodzieju, dla interesów
pryncypała. - Ledwie wyrzekł tego nieszczęsnego "pryncypała", pożyczonego z
handlowej nomenklatury niemieckiej, gdy sobie przypomniał, że powinien był
milczeć. O mało się za język nie ukąsił. - No, źle - rzekł w duchu - ale licha
zjedzą, żeby ze mnie dobyli co więcej. - Pan z Warszawy? - spytał Greifer.
Jerzykiewicz, pod świeżym wrażeniem potrzeby milczenia, chciał zmydlić. Nie było
podobna, w książce stało, że z Warszawy jechał. Pomyślał: "No, toć przecie żadna
tajemnica". - A, tak! z Warszawy, z Warszawy - i dokończył w duchu: - więcej ani
słowa! Z boku stało krzesło, Surwiński na nim przysiadł się i popatrzywszy na
Greifera z pewnym rodzajem politowania, począł: - Prawda, iż z tych płaszczyzn
mazowieckich do naszej pięknej Galicji przybywszy, musi się serce radować.
Śliczny kraj, panie! - Ale drogi, panie, kościołomne! - rzekł Jerzykiewicz. -
Kamienie, korzenie, doły, dziury i na kości arcyniewygodnie. - Wózki te
góralskie trzęsą - dorzucił Greifer. - O! trzęsą! ja, com do dróg prywatnych nie
nawykł... - mówił Jerzykiewicz. Ale w chwili, gdy już czynił to zeznanie,
pomiarkował, że dopuścił się nieostrożności; po co było się do tego przyznawać?
Urwał i zamilkł, wniesiono bowiem zupę bladą, wśród której wężowe zwitki
makaronu w przyjemny gzygzak się składały. Dobywanie tych misternych zwojów
niełatwe usprawiedliwiało chwilowe milczenie. Greifer tymczasem rozpatrywał się
w człowieku. - To jakiś naiwny chłopak! - rzekł - pociągnąć za sznurek -
dobędzie się z niego, co trzeba. Surwiński patrzał też, szukając w nim a priori,
czy był plenipotentem, sekretarzem, kasjerem, archiwistą lub kontrolerem
wielkiego nieznajomego. - Pan nie musisz mieszkać na wsi, jeśliś do złych dróg
nie nawykł - odezwał się Greifer - boć one po wioskach wszędzie takie jak u nas?
Pytanie było pułapką, Jerzykiewicz domyślił się tego, ale, jak żył, nie był
nigdy w położeniu takim, by potrzebował się z czymś taić, i szło mu to ciężko.
Jakże było nie odpowiedzieć, a odpowiadając, jak było się nie zdradzić. - To
jest, tego - odezwał się po namyśle - są szosy, panie dobrodzieju, są szosy.
Szczęśliwie mu się to bardzo udało, sam przynajmniej bardzo był zadowolniony -
odpowiedział i nie powiedział nic. - Dobra nad wielkim traktem - zapisał sobie
Surwiński - oczywiście, o ile sobie przypominam... Międzyrzecczyzna... Zdradza
się kawaler. Greifer nie był kontent. Podano sztukamięsę, chrzan, ćwikłę i
musztardę, Jerzykiewicz zatopił się w dobieraniu przyprawy. Po zupie czas był
napić się v~oslauera, a że dla prozopopei pił szklanką, gospodarz zaś zamiast
pół butelki, dał całą, wychylił szklanicę dużą, nie zważając na to, iż wódka,
już zupą rozgrzana, w głowie szumiała. Napój ten dodał Jerzykiewiczowi bystrości
umysłu i rzekł w duchu: - Chcą gadać? to dobrze, ale póki oni mnie będą brali na
pytki, trudno mi się przyjdzie wykręcić, zażyję ich z mańki, sam pocznę. Jakoż
począł wychwalać piękności Krynicy, a że znać nie był wprawny do kreślenia
krajobrazów, wprędce przekonał Greifera, iż nie należał do wybranych, którzy się
po salonach obracać zwykli. - Chłopak wyelegantowany jak perukarz na niedzielę,
a osioł - rzekł Greifer - cóż on może za rolę odgrywać przy tym pryncypale? Im
więcej mówił pan Jerzykiewicz, tym się bardziej plątał. Sam Surwiński odkrył, że
musiał to być oficjalista miejski, zapewne z głównej kancelarii, gdyż o wsi,
lasach, polach itp. plótł androny. Greifer się niecierpliwił i powtarzał sobie:
"Osioł!" Tak przeszła sztukamięsa i dojechano do naleśników z powidłami.
Surwiński dotrzymywał placu uparcie. Pan Stanisław zniecierpliwił się. Obaj
patrzyli na siebie koso. - Gdyby mi ten świeżo wypieczony salonowy filar nie
przeszkadzał, dawno bym był w domu - mówił Surwiński. - Żeby nie ten stary
nudziarz, we cztery oczy zrobiłbym z nim, co chciał - wzdychał Greifer.
Jerzykiewicz zaś, po drugiej szklance wina, oddawał sobie sprawiedliwość. -
Jeśli się co chcieli ze mnie dowiedzieć, bardzo się oszukają - oho! Pan
Stanisław, znudzony, zapalił drugie cygaro, ukłonił się, trzasnął drzwiami i
poszedł, Surwińskiemu oczy zajaśniały, przysunął się z krzesełkiem do
Jerzykiewicza. Miał on starą metodę jeszcze zbliżenia się do ludzi, prostą, ale
skuteczną. Zadzwonił, chłopiec w kamizelce wszedł. - Daj ty mi tu butelczynę
starego węgrzyna i parę kieliszków - rzekł do niego. - Parę kieliszków? -
podumał Jerzykiewicz - cóż to on myśli. Chwilę trwało uroczyste milczenie, obiad
się kończył. Jerzykiewicz, nie postrzegłszy się, kwaskowatego v~oslauera dopił
do dna. Było mu jakoś dobrze na świecie, zapalił cygaro. - Państwo tam w tej
Warszawie dobrych cygar nie macie! - rzekł Surwiński - pozwolisz, szanowny
panie, że mu będę służył suchym i co się zowie, smacznym. Elegant przestraszył
się nieco i począł kłaniać, ale jakże było cygara odmówić. - Kieliszeczek
węgierskiego? - zapytał stary. - Ale, panie dobrodzieju, ja tego... ja tego...
ja nie tego - bąka Jerzykiewicz. - Prawdziwie, żeby nie było zanadto, i cóż ja,
nieznajomy... przecież nie zasłużyłem. - Daj mi pan pokój - ozwał się pan Karol
- ja stary, waćpan młody - ja tu w domu, waćpan podróżny... u wód taki zwyczaj,
nie rób ceremonii. Jerzykiewicz przyjął kieliszek, skosztował, po v~oslauerze
wino mu się wydało przedziwne. - Co się zowie! - zawołał napiwszy się. - Bo to
tu Węgry tuż za pasem - odezwał się Surwiński. - Zabawisz tu pan długo? - A!
nie, choćbym chciał - muszę wracać. - Do interesów! - dodał p. Karol. - Ano tak,
jest tego na głowie. - U wielkich panów, w wielkich dobrach to tak zawsze -
rzekł niby bardzo naturalnie p. Karol, chcąc podchwycić oficjalistę wielkiego
pana. Spojrzał, a Jerzykiewicz, postawiwszy kieliszek, zaczął się śmiać i śmiał
się, ale śmiał się, jakby najdowcipniejszy koncept usłyszał. P. Karol, myślą
swoją przejęty, był pewien, iż śmiech pochodził z tego, że on tak doskonale
odgadł, i sam też śmiać się z radości począł, a nieznacznie kieliszek
Jerzykiewiczowi dolał. Staremu aż łzy z oczów popłynęły. - Na Pilawskiego dosyć
spojrzeć - dorzucił cicho p. Karol - pozna w nim każdy łatwo wielkiego pana i
pana z antenatów. - Hę? - podchwycił, już nie śmiejąc się, ale okrutnie
zdziwiony Jerzykiewicz. Surwiński był pewien, że go pochwycił. - No, tak! tak! -
rzekł poważnie - nie ma on się tu z czym taić, nie masz waćpan przede mną robić
sekretu. Jam go wnet się domyślił. - Ale dalipan - zawołał rozgrzany jakoś
Jerzykiewicz - mnie tam nic do tego, wszelako... tego... Pan dobrodziej
uprzejmym jesteś człowiekiem, nie chciałbym go zostawić w błędzie; nie powiem
nic, bo mi gadać nie wolno, tylko tyle, że tak nie jest! tak nie jest! - Daj już
pokój! wiem, że ci gadać nie wolno, to dosyć - a ja, co wiem, to wiem!
Jerzykiewicz patrzał i znowu począł się śmiać. P. Karol śmiał się także, dolał
kieliszek i tak zażyli, jak to po staroświecku mówiono, wczasu sobie, uśmiawszy
się do woli. - Ja od waćpana nie wymagam, ani żebyś mi jego nazwisko mówił, ani
żebyś zakaz przestępował. Owszem, jeśli p. Pilawski chciał zostać incognito,
miał pewnie swe powody ku temu, szanujmy je... Wielcy panowie mają wyższe
konsyderacje. Jerzykiewicz ręką machnął, kieliszek wywrócił i od stołu wstał, bo
mu śmiech usiedzieć nie dozwalał. Na tym się też skończyło. Surwiński go
uściskał, dopili do lagrów, pocałowali się, pożegnali i stary miał odchodzić,
ale mu pewna uwaga przyszła, zawrócił. - Słuchaj, asindziej - rzekł do ucha
zdumionemu Jerzykiewiczowi. Uważałeś waćpan tego, co tu siedział, tu z początku
obiadu? To ciekawiec, który by rad z asindzieja co wyciągnąć; będzie na niego
polował, proszę cię, nie daj mu się. Elegant zapewnił, że wcale się w rozmowę
nie wda, i tak się nareszcie rozeszli. Korzystając z wieczora, Jerzykiewicz z
cygarem poszedł przechadzać się po lasku. Po lasku właśnie chodziła bardzo
piękna panna z małą dziewczynką. Była to Elwira z córką pani Jaworkowskiej i
synkiem, która się ofiarowała dzieci przeprowadzić i zabawić, mając jakąś
nadzieję, iż może gdzie przypadkiem spotka Gabriela. Czasem są ludzie, którym
takie szczęście służy, że spotykają tych właśnie, których widzieć pragnęli.
Stało się i tym razem, iż los poszczęścił - komu z nich dwojga, nie wiem.
Minąwszy bardzo pociesznego Jerzykiewicza, który z cygarem w ustach paradował
jakby na teatrze, i uśmiechnąwszy się z niego, biorąc go za kuglarza przybyłego
do Krynicy, by pokazywać sztuki, panna Elwira postrzegła z daleka nadchodzącego
Gabriela. Serce uderzyło, nie pomnąc na to, że się może skompromitować; nie
zważając, iż elegant w zielonych rękawiczkach nie bardzo się był jeszcze
oddalił, panna Domska pospieszyła wprost ku niemu. Po jej twarzy z dala poznać
mógł, iż smutne jakieś wrażenie nie znikło z niej, zwiększyło się raczej
niepokojem. - Na miłość Boga - zawołał, przystępując żywo, Gabriel - co pani
jest? byłaś pani chora! tak? Ale to nie choroba zmieniła jej rysy i oblokła je
tym smutkiem... jeśli mam choć odrobinę łaski... Elwira chciała mówić, ale mała
Jaworkowska, w wielkich pretensjach, stawiła się tuż przy niej, nie odstępując
na krok, z wytężonym wzrokiem i słuchem; rozmowa stawała się niepodobną. Oczyma
wskazała Elwira na nią: szczęściem, tak się już tego dnia wszystko składało, że
despotyczny braciszek przyszedł się od niej domagać, aby poszła z nim grać w
wolanta, i owa słuszna panna, wyrzekłszy tylko po cichu - "Te nieznośne dzieci"
- za panem bratem pójść musiała. - Co pani jest? - powtórzył Gabriel. - Co mi
jest! - odezwała się smutnym głosem Elwira. - Powiem panu jednym słowem: na
sercu mi ciężko! Leży na mim kamień, wieko grobowe, oddychać nie mogę. Byłam
chora, jestem znękana, chciałabym stąd jak najrychlej wyjechać. - Czy mogę w
imię najszczerszej przyjaźni domagać się wyjaśnienia? - zapytał Gabriel. -
Winnam je panu - rzekła Domska - ale jest to dla mnie ciężkim, przykrym i lękam
się go. Choćbyś pan miał najgorsze o mnie powziąść wyobrażenie, przyznam się, że
to zmartwienie, którego doznałam, wynikło z pańskiej przyczyny. - Z przyczyny
mojej, mojej? - krzyknął przestraszony Pilawski - ale cóż ja uczyniłem, czy
mogłem?... - Posłuchaj pan - mówiła Elwira - będę miała męstwo wyspowiadać mu
się ze wszystkiego. Nie wiem, czy może człowieka większe spotkać nieszczęście,
jak gdy się zawiedzie na kimś, w kim szlachetną duszę uczuł, w kogo uwierzył.
Nie będę taić, żeś mi się pan wydał takim właśnie uczciwym, zacnym, szczerym
człowiekiem. Zachwiano we mnie wiarę w niego, zabolałam. Stanęła i spojrzała
nań. Gabriel stał blady jak ściana, tylko oczy mu się iskrzyły blaskiem jakiegoś
szlachetnego oburzenia i gniewu. - Któż, co mógł pani powiedzieć o mnie? -
wyjąknął z trudnością Pilawski. - Kto, tego panu nie wyznam, nie mogę - mówiła
spokojniej Elwira - ale rzucono na was, spodziewam się, potwarz. Ja nie chcę ani
wam jej powtarzać, ani was do tłumaczenia z życia pociągać; daj mi pan rękę i
słowo, że nie masz sobie nic do wyrzucenia, co by jego charakter kalało, że...
a, mój Boże, powiem wszystko... zrobiono pana... szulerem z profesji. Gabriel
spojrzał i rozśmiał się, ruszając ramionami. - Przysięgam pani na Ewangelię i co
jest najświętszego w świecie, żem w ręku kart nie trzymał, że nie gram nigdy.
Oczy Elwiry zabłysły radością. - To po prostu jest jakaś niepojęta omyłka lub
ohydna zła wola, to nie ma sensu. - Byłam o tym przekonana - oddychając wolniej,
odezwała się Domska - teraz skończone wszystko, nie pytam więcej. Gabriel
pochwycił jej rękę i przyłożył ją do ust przejęty, rozczulony. - Bóg łaskaw -
rzekł - spodziewałem się zmartwienia, ciosu, zesłał mi najwyższą pociechę, bo
dowód współczucia od pani, której szacunek jest dla mnie najdroższym skarbem. A!
niechże będą dzięki losowi, który dotknąwszy niesłusznie, tak płaci za ciosy!
Zamyślił się chwilę. - W istocie - rzekł powoli - sam winienem wiele, oblokłem
się tajemnicą, nikt nie wie nic o mnie, domyślają się rzeczy najgorszych. Pozwól
jednak, pani, abym i dziś nawet pozostał dla niej nieznajomym; mam ważne powody.
W mym życiu nie uczyniłem nic, czego bym się miał wstydzić, a pomimo to są
rzeczy, z którymi taić się muszę, bo może by mnie od pani na wieki rozdzieliły.
Nie żądaj, pani, wyjaśnienia tajemnicy, zniknie ona wprędce, odsłonię się cały i
nie powstydzę. - Ale czyż ja nawet wiedzieć nie mogę? - zapytała Elwira. - Nie
żądaj, pani - zakończył Pilawski - w tej chwili nie mogę - o! nie! nie! Zamyślił
się, zakrył dłonią twarz, oczy miał łez pełne. - Wierzę panu i uszanuję jego
milczenie - zakończyła Elwira. - Pani jesteś aniołem! - zawołał Pilawski w
uniesieniu. - Lecz my żyjemy na świecie, nie w sferach róży mistycznej Raju; w
tym świecie imię, nazwisko, stan, zajęcie, przeszłość stanowią o losach
człowieka. Podnoszą go, przybijają, dają mu lub odbierają stanowisko, prawo do
bytu w pewnym towarzystwie, słowem, są to suknie, bez których na królewskie
pokoje wnijść nie można. Nie powiem więcej... - Nie! nie chcę! - powtórzyła
Elwira - tylko powtórz mi pan, że sobie nic nie masz do wyrzucenia i że nikt
panu zarzutu uczynić nie ma prawa. - Żadnego, który by mnie w oczach ludzi
zacnych i rozsądnych mógł potępić - rzekł Gabriel. - Co się tyczy śmiesznej
plotki o moim szulerstwie, tą mogę wzgardzić, bo jest najniedorzeczniejszym
wymysłem. Ale pozwól, pani, spytać, czy matka pani słyszała to? - Tak jest, wie
o tym. - A pani litościwie raczyłaś mnie bronić? - Broniłam, alem nie obroniła -
rzekła Elwira - sercu matki dosyć podejrzenia. Teraz stanę odważniej w waszej
obronie. Mała Jaworkowska, uwolniwszy się od wolanta, biegła zająć stanowisko
dorosłej panny, Gabriel ledwie miał czas odezwać się pospiesznie: - Ufaj mi,
pani! proszę, błagam. - Bądź pan spokojny. Podali sobie ręce. Pilawski odszedł
kilka kroków i padł na ławkę. Siedział na niej, zadumany, od kilku minut, gdy go
przywitanie zbudziło. - Dobry wieczór panu dobrodziejowi... szanując incognito,
tytułu nie daję! cha! cha! - Był to Surwiński, który się natychmiast przysiadł.
- Miałem przyjemność tylko co zabrać znajomość z oficjalistą szanownego pana,
który tu przybył znać z raportem. Pilawski porwał się z twarzą zmienioną. - Z
moim oficjalistą? i ten... zapewne? - Nie, nie, nie zdradził incognito, daję
słowo - szepnął Surwiński - ten filut Greifer, nie lubię tego malimończyka, pfe!
- to istny kugiel żydowski, chciał koniecznie coś z niego wyciągnąć, a co mu się
nie udało. Gabriel słuchał. - A do czegóż się to zdało panu Greiferowi? -
zapytał. - Pan nie wiesz, nie daję mu tytułu - rzekł znowu Surwiński - szanując
incognito. - Ja nie mam żadnego. - No, to dobrze, to dobrze... ale pan nie
wiesz, iż masz we mnie przyjaciela, więc z tego tytułu mogę być szczerym i będę.
Jakże pan dobrodziej nie chcesz tego widzieć, iż takim właśnie ludziom jak
Greifer stoisz na ich drodze i chleb im odbierasz. Młody, przystojny, bogaty,
hm, może i coś więcej, przyjeżdżasz, zawracasz głowy, odsadzasz Greifera od
hrabiny, zajmujesz mu miejsce przy Domskiej, zaćmiewasz go swym blaskiem;
naturalna rzecz, że sobie w nim czynisz nieprzyjaciela. - Jak to, przy Domskiej?
- przerwał Pilawski, którego to uderzyło - a cóż Greifer ma tam za stosunki? -
Ma, ma, zawiązał je przez panią Jaworkowską, która go proteguje dlatego, że on
jej fluksję okłada kataplazmami pochlebstw i kondolencji. Wkręcił się do tego
domu i rad by się stamtąd pana pozbył. To jeszcze dodam, że jeśli zajdzie jaka
plotka, przeszkoda, coś niepomyślnego z tej strony, ręczę, że ją ten gagatek
stworzy... Pilawski wstał z ławki i uderzył w dłonie. - Jestem w domu! - Co
takiego! - przerwał zdumiony Surwiński - czy już co spłatano? - Tak jest - rzekł
Pilawski - a mnie idzie o to, ażebym odkrył sprawcę i pomścił krzywdy.
Surwiński, wielki amator mszczenia krzywd, zatarł ręce. - Pomściemy ją, jak Bóg
Bogiem. - Trzeba dowodu na sprawcę. - Znajdziemy go - zawołał Surwiński - a jak
tylko będzie szło o pif, paf - szach, mach, ja panu dobrodziejowi dam na
sekundanta Hotkiewicza i poprowadzimy interes. - Dowodu! dowodu! - zawołał
Pilawski. - Dowodu, że on splótł potwarz na mnie. - Cicho, powoli, a i ten się
znajdzie... czekaj pan, ja w tym. Z rozognioną twarzą Gabriel ścisnął dłoń
Surwińskiego, który go w ramię pocałował i z rozrzewnienia więcej powiedzieć nie
mógł nad wyrazy przerywane łkaniem: - Mój mości dobrodzieju, mój panie...
Ochłonąwszy jednak nieco, przysiedli oba. - Jakkolwiek przekonanie moralne może
do tego prowadzić, że kalumnię rzucił Greifer, za mało tego, potrzeba dowodu. -
Gdybym tylko moralną miał pewność - szepnął Pilawski - powód do dania mu nauki
znajdę. - Ale beze mnie proszę nie czynić nic - zawołał Surwiński - beze mnie
nic, ja tę rzecz poprowadzę... trzeba ostrożności i taktu, taktu... Domawiał
tych słów, gdy hrabina w towarzystwie sir Williama, który jej rękę podawał, hr.
Żelazowskiego i kilku osób ukazała się na ścieżce. Surwiński ścisnął rękę
Gabriela, szepnął raz jeszcze: "Beze mnie nic", i ścieżyną w dół zbiegł szybko,
jakby miał lat dwadzieścia kilka. Nasz nieznajomy był jednym z tych ludzi,
którzy choć nawykli są i zmuszeni wiele w sobie ukrywać, nic całkowicie zataić
nie umieją. W tych poczciwych naturach wzdrygających się na komedię życia, przez
innych odgrywaną z taką krwią zimną i obłudą mistrzowską, odbija się wszystko na
powierzchni, co w głębinę padnie. Na Pilawskim poznać było można rozmowę z
Elwirą i spotkanie z Surwińskim, i niepokój o owego eleganta, niepotrzebnie
przybyłego do Krynicy i po ścieżkach wszystkich popisującego się z zielonymi
rękawiczkami. Hrabina przez przyjazne usposobienie, które w niej pozostało, choć
miejsce w sercu zajął teraz William, poznała, domyśliła się zaraz, iż
Pilawskiemu coś się trafiło. Na próżno wysilił się na uśmiech przy powitaniu;
rzuciła na chwilę Anglika i bardzo zręcznie podstąpiła ku niemu. - Pan jesteś
zmięszany, co panu? - Nic, pani. - Pan mnie nie zwiedziesz, bo mu dobrze życzę,
co to jest? przysięgnę, że plotka. Gabriel zmilczał. - Źle pan zrobisz, że nie
jesteś szczerym ze mną. Miałbyś prawo taić się, gdybyś się we mnie zakochał, ale
będąc tylko dobrym przyjacielem, powinieneś mi mówić wszystko. - Nie ma nic tak
ważnego, jam czasem dziecinnie drażliwy - odezwał się, zmuszając do uśmiechu
znowu, Pilawski - a są doprawdy rzeczy, które uszu pani dotykać nie powinny. -
Myśmy się teraz i uszy nasze wyemancypowały - rozśmiała się hrabina, ruszając
ramionami - możemy już słuchać wszystkiego, kiedy niektóre z nas słuchają
medycyny. Kobiety_anioła, wychowanej jak pieszczony kwiatek, aby w kielich jego
kropla rosy nie padła, aby pył nie siadł na jej listkach, aby rosła poezją,
pieśnią, obłoczkiem złocistym, niewinnym barankiem, tej kobiety nie ma już na
świecie. Na miejscu jej macie siostrę w pracy, nauce, w męstwie. Czy przy
siostrze nie zatęsknicie za aniołami, ja nie wiem, ale anioły poleciały, skąd
przyszły. Z nami więc nie ma co robić ceremonii, mów pan. - Doprawdy, nie mam co
powiedzieć! - wybuchnął Pilawski - jestem zły, ktoś tu na mnie poplótł rzeczy
niestworzone; kipię, szukam i chciałbym się pomścić. - Czekaj pan - zawołała
hrabina - a strzelasz dobrze? - Nie mogę się chwalić - rzekł Pilawski - lecz
wątpię doprawdy, bym mógł chybić. - Kulą z pistoletu... - Czymkolwiek bądź i do
czegokolwiek bądź. - Nie zdaje mi się, żebyś mógł fanfaronować - zapytała
hrabina. Odwróciła się do Williama. - Masz pan pistolety podróżne? - zapytała. -
Mam, i wyborne - odparł Anglik. - Może byśmy sobie zrobili zabawkę i poszli
strzelać do celu. - Wybornie! - rzekł William i ruszył, nie oglądając się, po
broń i kule. Hrabina tymczasem, nie mówiąc już nic z Pilawskim, spiesznym
krokiem poprowadziła całe towarzystwo na łączkę za łazienkami, za którą był las,
a położenie jej wzgórzyste zabezpieczało, by zbłąkane kule nie dostały się
przechodniom. Anglik w bardzo prędkim czasie zdobył deskę, pochwycił pudełko i
nadbiegł zdyszany, aby swą panią zabawić, co prędzej spełniając jej rozkazy.
Hrabina mocno zdawała się sama przygotowaniem zajmować, Gabriel stał z boku.
Ustawiono cel, nabito broń, całe towarzystwo zajęło półkolem miejsce widzów;
wyczekano jeszcze chwilę, wysławszy ludzi, aby się upewnić, że lasek i okolica
jest pusta, wreszcie Anglik stanął o kroków trzydzieści, strzelił razy cztery i
nie chybił ani razu. Pani Emilia biła brawo z całych sił. - No, a pan? -
odwróciła się do Gabriela. - Ten strzela lepiej ode mnie - odezwał się William -
probowaliśmy się w Tatrach; ja mogę powiedzieć, że mam wzrok i rękę celną, ale
ten - diabelską. Pilawski się zarumienił. - Dla niego tylko można wbić parę
ćwieków w deskę - dodał Anglik - ręczę, że kule będzie na nie sadził jak
paciorki na nitkę. - To przesada - ozwała się hrabina. - Sprobujemy - rozśmiał
się William. Pobiegli do deski. Był to kawałek tarcicy, oderwany od czegoś, z
tkwiącym właśnie gwoździem u brzegu, który kamykiem wyprostowano. Gabriel
wzbraniał się strzelać, ale hrabina prosiła, zachęcała, domagała się; wszyscy
stali w oczekiwaniu. Wyszedł milczący, z dwoma pistoletami naraz; widać było w
twarzy wytężenie wielkie wszystkich sił i zmysłów; padł strzał jeden i
natychmiast drugi. Jeszcze obłoczek dymu wzlatywał nad trawą, gdy wszyscy się
rzucili do deski, na gwoździu tkwiły dwie kule jedna na drugiej; dolna tylko
była spłaszczona i w deskę zaryta. P. Palczewska obróciła się do Gabriela. -
Powinszować panu! - rzekła - to coś cudownego! ale z pana nieprzyjaciel
straszliwy. - Gdyby do człowieka tak mierzyć można jak do deski - odparł
skromnie Pilawski. Biedna jaskółka padła jeszcze ofiarą tych popisów zręczności.
Hrabia Żelazowski posępnie patrzał na nie. - Niechże go licho porwie -
powiedział sobie w duchu - piękna rzecz z nim mieć do czynienia. Anglik poszedł
swą drogocenną broń odnieść sam do hotelu, a pani Palczewska parę kroków odeszła
z Pilawskim pod pozorem przypatrzenia się celowi jeszcze. - Daj mi pan słowo, że
ani zabijesz, ani skaleczysz ciężko i tylko maleńką sprawisz nauczkę - szepnęła
- a dostaniesz wskazówkę o plotkarzu. - Dowód! dowód! - Niestety! nie ma go! - A
ja wskazówkę już mam - rzekł Pilawski. Spojrzeli na siebie. - Cóż myślisz? - Nie
wiem, zobaczymy. Hrabina poprowadziła cały swój dwór na daleką przechadzkę.
Tegoż wieczora ludzie, którzy woleli wista niż towarzystwo hrabiny i dowcipną
jej rozmowę, siedzieli za wcześnie przy stolikach, ale nie grali. Oprócz
gospodarza, dr. Wertera, Porfirego był hr. Żelazowski, Hotkiewicz i Hammermann.
- Ale bo doprawdy, prawisz nam z tysiąca nocy, kochany hrabio, jakże to było,
jak? - rzekł Aksakowicz. - Sam byłem przytomny - począł Żelazowski, zapalając
cygaro, w chwili gdy właśnie Greifer nadchodził, i nie przerywając opowiadania,
kapelusz składał na stoliku. - Hrabina nasza ma fantazje popsutego dziecka, aby
się tylko zabawić. Chciała się, widać, popisać z Anglikiem; zażądała deski, celu
i strzelania z pistoletów o kroków trzydzieści kulą. Anglik poszedł po broń.
Odmierzono dystans. Nakreślił cel, strzelał i do celu, do samego, powiadam
państwu, trafiał. Widziałem strzały, celne były, ale przecież nie kula na kulę.
Hrabina obraca się do tego Pilawskiego i zaprasza go, ten udaje niewiniątko... A
cóż, Anglik idzie i dobywa z deski zakrzywiony gwóźdź, wyprostowali go...
Pilawski stanął na kroków trzydzieści z dwoma pistoletami, wypalił i obie kule
na gwoź_dziu o_sa_dził. Hę! Jak Boga kocham! Słowo daję... Ot, jak strzela! -
Kto? - zapytał Greifer - kto? - Nie słyszysz? Pilawski - zawołał Aksakowicz. -
Nie mówiono ci o tym? toć się działo przed kilku godzinami, dziś wieczorem -
począł Żelazowski. - Sam oczyma mymi na to patrzałem. - Jak to? jak to? wsadził
- przerwał Greifer - kule na gwóźdź? - Dwie, jedna po drugiej! - A! niechże go
wszyscy diabli wezmą! - krzyknął gospodarz - lecz, panowie... Czas ucieka!!! -
Do roboty! - Przypadek! przypadek! - cicho bąknął przybyły Greifer, poprawiając
kamizelki i odchrzękując jakoś dziwnie, jakby mu w gardle zaschło. - Dwie kule
jedna po drugiej - ofuknął Żelazowski - a, jeśli to przypadek... - Sicuro! -
zawołał baron Hotkiewicz - to nie jest żaden wypadek, lecz ars magna, kunszt,
sztuka, wprawa; ja raz w życiu spotkałem takiego gracza, c'~etait un Espagnol,
ma foi, który strzelał o zakłady studukatowe do szwalbek... i hat niemals
verloren. Evero, jej Bohu, jak panów szanuję. Greifer, wciąż poprawiając
kamizelki, stał nad grającymi, nadrabiając fantazją, ale znać było w całej
postaci i twarzy zmięszanie, którego szczęściem nikt nie dostrzegł. - Już to
trzeba przyznać - mruknął Żelazowski - że kto on tam jest, to jest, ten
Pilawski, choć może nie tak wielka figura, jak się Surwińskiemu śni, niemniej
wychowanie odebrał pańskie. Języki, muzykę, rysunek, no i to diabelskie
strzelanie w takim stopniu nie każdy posiadać może. Greifer ramionami ruszał
ciągle. - Surwiński po prostu monoman - rzekł - ja powiem tylko jedno, że kto
się nie ma z czym taić, ten się nie tai. - Daj no ty pokój - przerwał Żelazowski
- i nie paplaj, bo z nim gra krótka, niezdrowa; może ci wpakować kawał ołowiu
pod żebro jak nic. - Ja go nie zaczepiam - odparł Greifer - ale co prawda, to
prawda. Wszyscy zamilkli. - Ot, gralibyście - dodał gospodarz - i zapić tę
sprawę. Strzela - niech sobie się zdrów popisuje - nikt mu nie broni. Chwilę
panowało milczenie, Greifer chodził zadumany, ale mu język świerzbiał. - Czy kto
z panów nie spotkał kawalera w zielonych rękawiczkach? - zapytał - nowo
przybyłego do krynickich zdrojów? A! pocieszny pajac, a, zabawna figura! Jeśli
przysłowie prawdziwe, jaki pan, taki kram... i wart Pac pałaca... z tego
szczygiełka możemy wnosić o arystokratycznym pochodzeniu jego pryncypała. Jest
to oficjalista pana Pilawskiego. Pan Porfiry, który miał zadawać, podniósł
głowę: - A ja go, proszę pana, widziałem... Lakierki wyszywane i medalion u
zegarka, bardzo wielki elegant. Greifer się śmiał. - Nieoszacowana karykatura! -
Trudno oficjalistów ubierać w liberię - dorzucił Żelazowski. - Ale przecie z
tego jegomości łatwo by Surwiński dobył tajemnicy tego pana? - I musiał tego
dokazać, bo polował na niego - rzekł Greifer z uśmiechem, nic nie mówiąc o
sobie. - To pewna, że się nie przyzna do odkrycia! - Ruszył ramionami. - Ty bo,
kochanie, masz ząb do niego! - szepnął hrabia Żelazowski - zwyczajnie do rywala.
- Jakiego rywala? nasze drogi pewno się w życiu nie spotkają. Wist zajął
wszystkich i więcej już mowy o tym nie było, lecz w Krynicy o cudownych
strzałach rozeszły się osobliwsze wieści. Oficjalista w zielonych rękawiczkach
nazajutrz na wózku góralskim wyjechał raniuteńko do Żegiestowa. Pan Porfiry po
ostatniej rozmowie z ciocią, zdając sobie sprawę z jej rezultatu, wywnioskował,
że ciocia prezesowa, chociaż nie pochwalała w zupełności jego zakochania w
pannie Elwirze, nie zabroniła mu wszakże oddawać się temu słodkiemu uczuciu.
Mówił sobie nawet, że nie byłaby temu przeciwna, gdyby rzeczy dalej posunięte
zostały. Ale jak tu je było posunąć dalej przy takim braku rutyny i
doświadczenia. Nieszczęśliwy młodzieniec mógł się tylko pokierować wrodzonym
instynktem i przykładem drugich. Jakkolwiek umysł to był śpiący jeszcze w
pieluchach, z których trudno mu się było rozwinąć, bacznie jednak przestrzegał,
jakimi drogami inni chodzili. I śledząc a rozmyślając, doszedł do tego pewnika,
iż szczęśliwszy daleko od niego Greifer wsunął się do tego domu przez panią
Jaworkowską. Nie mógł już dalej zajść we wnioskach swych nad to, że i jemu
wypadało starać się o jej łaski i wyrobić sobie wnijście do przybytku za
protekcją fluksji i dzieci. Miał on szczęście już dawniej być prezentowanym tej
damie, która znała jego rodziców. Włożywszy więc wiedeński tużurek, poszedł z
wizytą i oddał się na posługi dzieciom. Najłatwiej w ten sposób matkę za serce
pochwycić. Trzeciego czy czwartego dnia był jakby domowym. Młoda panna
Jaworkowska wyobrażała sobie, że ten słuszny kawaler w niej się zakochał, miała
już bowiem pierwsze wiadomości o tym uczuciu z ust usłużnej garderobianej. Dwa
razy chodził do apteki po laudanum i krople laurowe dla samej pani. Stosunki te
tak go wreszcie ośmieliły, iż z pieca na łeb jednego poranku przyznał się na pół
żartem, pół doprawdy p. Jaworkowskiej, iż się w Elwirze zakochał. Zaczęła się z
niego śmiać; poprosił ją, aby go tam zaprezentowała. Ruszyła ramionami
oświadczając, że chętnie to uczyni. - Ale mój panie Porfiry - dodała - po co
tobie głowę nabijać takimi rzeczami, które nie są dla ciebie. Tam już sto razy
zręczniejszy Greifer tańcował na próżno i podobno tego Pilawskiego szulera nie
wysadził. - Jak to? to to jest szuler? - spytał przerażony Porfiry. - Szuler, a
ja myślałem, że to porządny człowiek i magnat. - Szuler z profesji. Greifer się
o tym dowiedział z Warszawy - poczęła, zapomniawszy się, pani Jaworkowska. -
Tylko ty o tym milcz, proszę... Greifer pierwszy się tego dowąchał. Szulerzy
zazwyczaj grają takie role, żeby zwabić młodzież niedoświadczoną; to ma być
awanturnik. Porfiry zamilkł przestraszony. Nazajutrz przez kwadrans miał
szczęście siedzieć na krzesełku naprzeciw fotelu pani Domskiej, oczyma
bombardował pannę i wyniósł się rozmiłowany do szaleństwa. Utkwiło mu to w
głowie, jak można, żeby w uczciwym towarzystwie cierpiano szulera; chodził
nękany tą myślą długo, a za pierwszym spotkaniem wielką ową wątpliwość poddał
pod rozstrzygnięcie cioci prezesowej, która dowiedziała się najdokładniej, iż mu
tej wiadomości udzieliła p. Jaworkowska, a ona ją miała od Greifera. Zbywszy
siostrzeńca nauką moralną, ciocia prezesowa nie mogła z takimi dokumentami
zachować milczenia. Poszła znowu do Ormowskiej, gdzie zastała hrabinę. Wejście
jej przerwało rozmowę jakąś, której treści domyśleć się nie mogła. - Ja
przyszłam podobno baronowę pożegnać - odezwała się - chociaż wód wedle przepisu
Dietla nie skończyłam, ale już chyba wyjadę. - A to dlaczego? - spytała
baronowa. - Tak, bo tego roku towarzystwo takie, że tu wyżyć nie można. -
Dziękuję prezesowej! - rozśmiała się hrabina. - A! to się do kobiet nie stosuje,
a przynajmniej nie do wszystkich - kończyła ciocia prezesowa - ale mężczyźni...
- Którzy? - zapytała pani Palczewska. - A chociażby ten awanturnik Pilawski -
rzekła pobożna kobieta. - Ja tu mam siostrzeńca z sobą, boję się dla niego
takiego towarzystwa, samego ocierania się o szulerów i oszustów. - Na miłość
Boga, co mówisz? - przerwała gwałtownie hrabina - ten człowiek bywał i bywa w
moim domu! - Boś waćpani zbyt dobra! - Któż mógł rzucić tę potwarz na niego? -
Nie ma w tym sekretu. P. Jaworkowska powiada wszystkim, iż ma to od p.
Stanisława Greifera, któremu czarno na białym pisano o tym z Warszawy. To
wszyscy wiedzą. Przecież by Porfiry nie kłamał, bo on ma wstręt do wszelkiego
fałszu. - Pani mi to pozwala powtórzyć, komu należy? - zapytała zarumieniona
hrabina. - Przynajmniej nie bronię, nie bronię - rzekła pobożna pani. Rozmowa
się zwróciła, hrabina zamilkła, a wkrótce potem wyszła. Szybkim krokiem,
gniewna, dążyła do domu, który zajmowała, gdy na drożynie pozdrowił ją Greifer.
Spojrzała nań z surowością sędziego. - Bardzo dobrze, iż się spotykamy - ozwała
się sucho - idę w tej chwili od Ormowskiej. Przyszła tam prezesowa Hercegowińska
i publicznie oświadczyła, jako jej siostrzeniec słyszał z ust pani
Jaworkowskiej, że pan opowiadałeś o liście otrzymanym z Warszawy, wystawiającym
pana Pilawskiego jako awanturnika i szulera. Pilawski w domu moim bywał i bywa,
nie mogę ścierpieć rzuconego nań obwinienia... Greifer zbladł straszliwie. - Ale
proszę hrabiny, proszę hrabiny, ja, ja sobie nie przypominam... Zmierzyła go od
stóp do głów, nie odpowiedziała i odeszła. Nieszczęśliwy młodzieniec stał jak
wryty. Znał on dobrze panią Palczewską, lecz mógłże się spodziewać, aby zacna
Jaworkowska taką była paplą i puszczała w świat to, co tylko na prywatny użytek
było przeznaczone? Widział przed sobą lufy pistoletów Pilawskiego, stracił
głowę. Nie wiedząc dokąd, pobiegł do tej, która go tak niebacznie zdradziła. -
Pani dobrodziejko, co pani uczyniłaś? - krzyknął, ręce łamiąc na progu - pani
powiedziałaś temu, z pozwoleniem, cielęciu, Porfiremu, że ja... że ode mnie
dowiedziałaś się o panu Pilawskim... Ten się wypaplał... mnie grozi... - Dajże
spokój, co ci grozi? Pokażesz list i nic ci nie grozi, dajże pokój! Wszak list
miałeś? - Zgubiłem go - zawołał Greifer. Jaworkowska stanęła przelękła. - Czy
pani poświadczy, żeś go widziała? - Kiedym go nie widziała. Od kogóż był?
Greifer się za głowę pochwycił. - Nie mogę zdradzić przyjaciela. - No, to cóż ja
na to poradzę! dajże mi pokój! To trudno, mówiłeś, co ci doniesiono; złożysz się
tym, który pisał, nie masz go co oszczędzać! Jeśli zgrzeszył, niech pokutuje. -
Ale, na miłość Boga, pisano do mnie poufnie, jam poufnie powtarzał pani,
przyjaciela zdradzić nie mogę, więc ja sam pokutować zań muszę. - Pozwólże sobie
powiedzieć - przerwała Jaworkowska - poufnie, a chciałeś sam, żebym to
powtórzyła Domskiej. Może Domska się wygadała, jam w tym niewinna nic. - Nie
pani Domska, ale ten ciemięga długowłosy, Porfiry. Jaworkowska ruszyła
ramionami. - Dajże mi ty pokój, bo mnie bólu głowy nabawisz; proszę, to trudno,
ja na to, co się stało, nie poradzę. Puszczasz wiadomość w kurs, musisz jej
bronić. Greifer z niecierpliwością uderzył się w czoło i bez pożegnania odszedł.
W tej chwili jeszcze miał zupełną swobodę prędkiego wyruszenia z Krynicy, nie
był wyzwanym, mógł o niczym nie wiedzieć, ściśle biorąc, wolno mu było pod
jakimś pozorem, choroby czyjejś, interesu, drapnąć... gdyby - gdyby Pilawski do
celu nie strzelał, a hrabina spotkawszy go w drodze, nie rzuciła mu tych słów
kilku. Okryłby się śmiesznością, gdyby nagle zniknął, a tego rodzaju grzechy u
nas, jak małoduszność i tchórzostwo, nigdy w towarzystwie żadną skruchą zmytymi
być nie mogą. Pozostawało mu więc napisać testament, pożegnać przyjaciół i jak
się, sam do siebie mówiąc, wyraził - pójść na ciepłe piwo do Abrahama.
Przejednanie, tłumaczenie, odwołanie było niepodobnym. Z posępną twarzą, powoli
powlókł się pan Stanisław do mieszkania, czyniąc sobie wyrzuty, że postąpił bez
taktu, niewłaściwie i dziecinnie. Miał i tę zgryzotę, że celu chybił, że
popełniony grzech na nic mu się nie przydał. Goryczy kielich potrzeba było wypić
do dna, świetna owa kariera, na którą tak mozolnie pracował, stosunki,
przyjaźnie, zyskane prawo obywatelstwa w świecie tak pięknym, tak miłym, ginęło
wszystko marnie; młodzieniec wielkich nadziei, jak kwiat w pączku, paść miał
podcięty - i to jeszcze z takiej ręki, która nie nosiła może sygneta!! Cały
jeden dzień upłynął w oczekiwaniu i trwogach. Greifer udawał, że chodzi, jak
zwykle, nie obawiając się niczego, znajomi coś szeptali, Pilawski się nie
ukazywał. Wiedziano tylko, iż p. Karol Surwiński dwa razy był u niego.
Towarzystwo, niezbyt życzliwe nieznajomemu przybyszowi, wytłumaczyło sobie
chwilowe zniknięcie pana Pilawskiego zamkniętego w mieszkaniu niezbyt dla niego
pochlebnie. Greifer, choć trwożył się zrazu, ku wieczorowi nabrał lepszej otuchy
i uwierzył w to, że w istocie coś być musi, gdy Pilawski, wiedząc już o
potwarzy, nie dopomina się o nią. Że o niej był uwiadomiony, o tym głośno mówiła
hrabina. Trzeciego dopiero dnia, gdy już pan Stanisław odzyskał straconą pewność
siebie i zwykły humor, prawie pewien będąc, iż mu to ujdzie płazem, zaszły
następne okoliczności: Major baron Hotkiewicz stał "Pod Trzema Gwiazdami" i
właśnie cyrulik zajęty był brodą jego, gdy do drzwi zapukano. Stary żołnierz
huknął głośno: - Herein, entrez, favorisca. W progu ukazał się p. Karol
Surwiński i Gabriel Pilawski. - A! pardon, excusez, przepraszam - zawołał major
- ale broda skończona, tylko się ręcznikiem otrę i jestem na usługi, siadajcie.
- To mówiąc, odprawiał cyrulika i przyszedł im podać rękę. - My byśmy pana
barona powinni przeprosić - odezwał się Pilawski - że o tak niezwykłej
nachodzimy go porze, ale ośmielony przez p. Surwińskiego, ja tu przybyłem z
prośbą. - O! na usługi, jeśli w czym mogę, bitte, bitte - rzekł pospiesznie
Hotkiewicz i siadł naprzeciw, okraczając krzesełko. Był to jego ulubiony sposób
siedzenia; podał cygara. - Pozwolisz mi pan baron moją sprawę opowiedzieć -
mówił dalej Pilawski. - Puścił tu jawnie, niby z jakiegoś listu warszawskiego
wyjętą, potwarz na mnie p. Stanisław Greifer, jakobym był szulerem i oszustem.
Nie jest dla nikogo tajemnicą ten fakt, są świadkowie. Obrazy takiej honoru,
przyznasz pan, panie majorze, ścierpieć nie mogę, muszę żądać od niego
satysfakcji. Do pana dobrodzieja przychodzę, prosząc go o opiekę i pośrednictwo.
Lecz nie będąc panu znanym, muszę się złożyć dowodem, iż na to zasługuję. To
mówiąc pan Pilawski dobył z kieszeni papier. - Znasz pan baron pewnie hrabiego
Za..., który powszechnie w Galicji jest znanym, chociaż na przemiany mieszka tu
i w Królestwie; oto jest jego list na moje żądanie pisany, a że w tej chwili
bawi w Iwoniczu, łatwo sprawdzić. Baron ledwie okiem chciał na list rzucić. -
Ale dosyć na pana spojrzeć pour ~etre persuad~e, que vous ~etes un galanthomme -
odezwał się - bez żadnego listu i świadectwa służę. Podali sobie ręce. -
Prosiłbym majora zażądać od p. Greifera albo wskazania winowajcy, lub odwołania
kłamstwa, albo dania mi satysfakcji. - Ist richtig! najsłuszniejsza rzecz, spuść
się pan na mnie. Masz kogo drugiego? - zapytał baron. - Ja służę, stary wojskowy
także - rzekł Surwiński. - Ubieram się w chwili jednej - dodał major - bin
fertig... i andiamo z p. Karolem. Hotkiewicz począł się ubierać spiesznie. - Idź
pan do domu, my panu damy wiedzieć. Pilawski, powierzywszy sprawę w tak dobre i
chętne ręce, spokojny ruszył do hotelu. W chwilę potem baron z Surwińskim byli u
drzwi Greifera i nim do nich zapukali, usłyszeli go chodzącego po pustym pokoju
i świstającego arię z "Normy" z jakąś furią opętaną. Zapukano. - Proszę. Na
widok majora z Surwińskim, których miny surowe i zafrasowane coś niedobrego
zwiastowały, Greiferowi głos zamarł w ustach, stanął jak wryty. Powitali się
ukłonem. Z powitania tego znać było już deputowanych przychodzących w jakiejś
ważnej sprawie. Pan Stanisław widocznie tracił animusz, milcząco posunął
krzesła. - Dziękuję - rzekł major - przychodzimy w dosyć przykrym interesie, ale
trudno uczciwemu człowiekowi odmówić. Surwiński się skłonił, z oczów mu błyskało
szyderstwo. - Co panowie każą? - odchrząkując rzekł Greifer. - Sprawa niemiła...
accidente... eine malizi~ose Geschichte, jakaś to plotka poszła po Krynicy o
panu Gabrielu Pilawskim, jakby on był awanturnikiem i szulerem. Tę wieść, si
fabula vera, miałeś pan dobrodziej, das ist ein ~offentliches Geheimnis, puścić
z jakiegoś listu. Przychodzimy więc w imieniu pana Pilawskiego żądać albo
imienia potwarcy, albo odwołania publicznego potwarzy, lub honorowej
satysfakcji. - Tak, satysfakcji honorowej - powtórzył Surwiński. Greifer stał,
ręce powkładawszy w kieszenie, dumał. - Pozwoli pan baron - wycedził wreszcie -
że ja imienia osoby, która w liście tę płochą i może fałszywą wieść puściła,
wymienić nie mogę. Przyznaję, żem powtarzając nieuzasadnioną pogłoskę zawinił,
ale przepraszać i odszczekiwać nie myślę. Wiem, że pan Pilawski strzela do
gwoździ, zatem... Zakrztusił się. - A ja panu poufnie dodam - uśmiechając się,
szepnął Surwiński - że na pałasze i szpady bije się jeszcze lepiej: to gracz.
Greifer, który już nie miał nic do stracenia, ruszył ramionam. - Co mi tam! -
Plotkę trzeba by publicznie odwołać... - dodał baron. - A jakiż dowód, że to
plotka? któż go zna? kto za nim świadczy? - przerwał Greifer. - Wszak to może
być prawda? - Nie, bo ja bym tu do asindzieja nie przyszedł w tej sprawie -
zawołał baron, głos podnosząc - erlauben Sie mal, das ist beleidigend f~ur mich
- pardon... Scusa signore. I dobył z kieszeni list hr Za..., który Greiferowi
ukazał. Pan Stanisław rzucił naprzód okiem na podpis i pobladł, potem ramionami
ruszył. - Odwoływanie zawsze jest rzeczą trudną - rzekł - winien jestem... - To
nie dosyć, odwołanie swoją drogą - dorzucił pan Karol - a p. Pilawski od
wymienienia imienia winowajcy, który list pisał, nie ustąpi... - S'richtig i nie
może ustąpić - potwierdził baron. - Co pan na to? - Ja imienia osoby zdradzić
nie mogę - wycedził Greifer. - A zatem bić się musimy - rzekł baron. - Zrób,
duszko, testament - dodał p. Karol. - Ha, no! - odezwał się chmurno p. Stanisław
- w pojedynku nie zawsze ten wygrywa, kto najlepiej strzela i fechtuje się. - A
zatem, times is a money - przerwał baron - pojedynek nieunikniony, mówmy tylko o
warunkach; kiedy sobie pan życzy? Greifer stał niemy, ręką potarł czoło, powiódł
oczyma po suficie; mimo wrażenia, jakiego doznawał, i zimnych potów, jakie nań
biły, musiał fantazją nadrabiać. - Kiedy się panom podoba. Baron i Surwiński
spojrzeli po sobie. - Co prędzej, to lepiej - rzekł Surwiński. - I ja tak sądzę
- powtórzył Greifer. - Jutro, jeśli deszczu nie będzie - zaproponował baron. -
Jutro. - Gdzie? - Gdzie się podoba. - Na drodze do Żegiestowa za Muszyną. -
Bardzo dobrze. - Godzina? - Dziewiąta rano. - Zgoda. - Do pana należy wybór
broni - rzekł baron. Nastąpiło długie milczenie, p. Stanisław bił się na pałasze
jako tako, strzelał mizernie, lecz przez rozpaczliwą brawurę, chcąc okazać, że
się nie boi, sam nie wiedząc, jak i dlaczego, zawołał: - Pistolety. -- Va bene -
pistolety - ruszając głową mruknął major - staniecie na pięćdziesiąt kroków i
iść będziecie do barier, strzał do woli. Pojedynek do pierwszej krwi i rany.
Zgoda? Greifer ruszył ramionami. - Wszystko mi jedno. - Ze względu na
okoliczności warunki stawię jak najpomyślniejsze dla pana - mówił Hotkiewicz -
nie kryję tego, iż mimo nich mocno się lękam... - Ja także, ja także - począł
Surwiński - nieprzewidzianie celnie strzela. - Zatem, bien vu, bien entendu - na
palcach zbierając punkta główne, kończył baron. - Czas - jutro, godzina -
dziewiąta rano, miejsce - drożyna pod laskiem za Muszyną, broń - pistolety,
pięćdziesiąt kroków, strzał do woli, do pierwszej krwi. Greifer głową tylko
skinął i skłonił się, sekundanci wyszli pożegnawszy go, w tej chwili dopiero
obejrzał się obłąkanym wzrokiem dokoła i padł na sofę, głowę chwyciwszy w obie
dłonie. - Stało się! - zawołał - wszystko skończone! W roku 1846, kto pamięta
Warszawę, przypomni też sobie może dosyć oryginalnego człowieka, który miał
piękną kamienicę przy ulicy Długiej i dom w rynku Starego Miasta. Nosił się on
ze staroświecka w kapocie, ale z pewną elegancją zawsze uszytej; w stroju
reszta, acz niemodna, z pewnym smakiem była dobraną. Człek był dobrze niemłody,
posiwiały, ale rumiany, czerstwy i pięknej twarzy, rysów szlachetnych. Mówiono,
że miał lat przeszło sześćdziesiąt, przecież gdyby nie siwizna, nikt by mu nad
czterdzieści nie dał. Ponieważ nosił zawsze kapotę szaraczkową i wszystko w tym
skromnym kolorze dobrane, znano go pod poufałym imieniem Szaraczka. Wszakże
przezwisko to w ustach tych, co je wymawiali, nie miało nic szyderskiego, nic
uwłaczającego: Szaraczek był wielce lubianym i wyglądało na rodzaj pieszczoty.
Pochodził z rodziny prastarej mieszczańskiej i życie miejskie, jego instytucje,
stowarzyszenia, bractwa obchodziły go serdecznie. Należał do konfraterii
literackiej, był opiekunem różnych zakładów, dla biednych świadczył wiele.
Pomimo tej znanej dobroci i uczynności Szaraczek wyglądał surowo, chodził
zamyślony, posępny, z dwoma wiekuistymi fałdami na czole, namarszczony, a mówił,
jakby chciał łajać. A gderząc często się sam rozpłakał. Starsi ludzie pamiętali,
że był za młodu żonatym, bardzo do żony przywiązanym, żył z nią jednak tylko
parę lat, bo mu wkrótce zmarła, nie zostawiwszy potomstwa. Na Powązkach biedny
wdowiec wystawił jej pomnik piękny i często doń jeszcze teraz nawet pielgrzymki
odbywał. Pomimo że go prawie gwałtem swatano i żeniono, że na różne pokusy był
wystawiony, żenić się już więcej nie myślał. - Takiej drugiej mieć nie będę -
mawiał - a przysięgałem ci jej nie do jej śmierci, ale do mojej, i zostanę
wiernym. - Jakoż później już go nawet nie napastowano. Nie miał bliższej
rodziny, nie bardzo to kogo obchodziło; mawiano tylko czasami po cichu: "Ciekawa
też rzecz, co Szaraczek zrobi z majątkiem? Boć dom i kamienica, a bodaj i gruby
kapitał przy nich; pewnie się to albo dobroczynności, albo szpitalom dostanie,
bo komuż by?" Tymczasem Szaraczek i pieniądze bardzo szczęśliwie robił, i
szczodrze szafował nimi na ubogich, i nikomu się nie spowiadał, co myśli na
potem. Wiedzieli ci, co go znali, że człowiek był opatrzny, stateczny i bez
rozporządzenia nie umrze pewnie, a przekonani byli, iż rozporządzić majątkiem
potrafi. Szacowano go grubo i bajeczne rzeczy prawiono o dostatkach, chociaż
człek był skromnych obyczajów, a wcale ich dla siebie nie używał. Szaraczka
ojciec jeszcze miał wielki skład sukna na Długiej ulicy i wielki warsztat
krawiecki, z którego robota się rozchodziła po całym kraju. Znano ją
szczególniej z sumienności, bo tam pewnie ani zgniłego i zleżałego towaru, ani
tandetnego szwu nikt nie znalazł. Już za syna obok warsztatów, w których się
przysposabiała robota gotowa w wielkiej ilości, wywożona na jarmarki, powstał
zakład wytworniejszej krawieczyzny, który z zagranicznymi mógł iść o lepszą.
Zaprowadzono tu wszelkie ulepszenia, jakie gdzie się ukazały; czeladź była
dobrana, Szaraczek co roku sam jeździł za granicę i najprzedniejsze sukna,
kazimirki, korty, baje zakupywał w Anglii, w Bernie, w Sedanie, tak że często
odstępował z nich hurtownie mniejszym rzemieślnikom. Człek był porządny,
stateczny i co się zowie - z głową. Znano go z niej równie, jak z
najpoczciwszego serca. Choć niepozornie się odziewał i nikt by go nie posądził o
jakieś wyższe wykształcenie, ale praktycznie go nabył, czuł jego potrzebę i
pracował nad sobą, wcale z tego nie szukając chluby. Bywało, gdy z nafałdowanym
czołem i rękami w kieszeniach kapoty stanie przy jakich naradach i rozmowie
poważnej, a poczną eleganci i blagiery pleść androny niby mądre bardzo Szaraczek
słucha, słucha, usta mu się krzywią, głową trzęsie, cierpi, cierpi, a jak się
odezwie, zmusi do milczenia. Nie gniewał się nigdy, gderał prawie zawsze. W
końcu młodzież, co chciała rozumną udawać, już się przy nim strzegła, bo ją w
komysz zapędzał. Czasem metody sokratycznej z miną niewinną począł pytać, a jak
jął ścigać owymi zapytaniami, z jednego w drugie wpadając, tak w ciasny kąt
zagnał pyszałka, że musiał zamilknąć. Szanowano go powszechnie, lecz się też i
lękano, a paniczykowie słabo kuci unikali, jak mogli, bo był dla nich
nielitościwym. W r. 1846 chociaż sklep, magazyny, warsztaty miał w kamienicy
przy ulicy Długiej, sam Szaraczek mieszkał jeszcze zawsze na Starym Mieście, w
domu, do którego był nawykł, i wynosić się z niego nie chciał, bo w nim parę lat
z żoną przeżył szczęśliwych. Tu na pierwszym piętrze zajmował kilka pokoi
jeszcze dawnymi sprzętami zastawionych, a niektóre z nich nie wiedzieć jak były
stare i choć niewytworne, nosiły na sobie cechę epoki, gdy najmniejszą rzecz
wykonywała ręka, nie machina; myśl, nie jakaś forma wyciskająca tysiączne
wyroby. Dość jest przypatrzeć się lepiej zachowanym domom mieszczan Gdańska,
Torunia, Elblągu, ażeby się przekonać, że bogatsi mieli zamiłowanie kunsztu i
smakowali w rzeczach pięknych, a w owych wiekach rzeczy te robiły się na trwanie
długie, gruntownie, mocno i z miłością jakąś a pieszczotą. Więc szafa taka
rzeźbiona a wysadzana, do pisania stół, szkatułka, kiedy się kupowała, to ją
dobrano jak pieścidełko, i szanowały ją pokolenia, a niełatwo się zbywano nawet
kufrów po babce i zamczystych szafarni. Szaraczek miał takich sprzętów dosyć,
różnymi czasy przez ojca i dziada pozbieranych, a jakoś to mimo wojen ocalało.
Na dole w tym samym domu mieścił się sklepik korzenny, też odwieczny, na drugim
piętrze lokator, stary urzędnik, na trzecim, na dwoje podzielonym, dwie bardzo
ubogie rodziny, którym Szaraczek dał przytułek, ojciec z dwoma córeczkami,
wdowiec, rzemieślnik i wdowa z małym chłopaczkiem. Ta zajmowała jedną izdebinę z
komórką, brała jakieś roboty do domu, ale się jej strasznie źle wiodło,
wymizerowane było kobiecisko i gdy przyszło komorne płacić, chodziła zawsze z
niecałym do właściciela domu, o folgę prosząc. Oddawała potem, jak mogła,
kapaniną po troszę, lecz zawsze coś zalegało. Szaraczek był bardzo dla niej
wyrozumiały; mówiono nawet, że jej czasem pożyczał jeszcze grosza, ale gdy się
komu nie wiedzie, trudno biedę zwyciężyć. Im się człek uparciej z nią łamie, tym
ona zajadlej dokucza. Pomimo pomocy Szaraczka wdowie szło źle bardzo, głównie z
tego powodu, że zdrowia nie miała. Całymi dniami robić nic nie mogła; gdy do sił
trochę przyszła, rwała się, dniem i nocą pracując, aby przechorowany czas
nagrodzić, i znowu się nabawiała choroby. A że miała chłopaka jeszcze lat ze
siedem lub osiem dochodzącego, którego bardzo kochała, często z nim razem
zmuszona mrzeć głodem, płakała z rozpaczy, łzy też i oczy psuły, i zdrowie.
Słowem, sąsiad szewc, który też miał dziewcząt dwie na głowie, a był wdowcem,
ale któremu się daleko lepiej powodziło, chociaż poniedziałki obchodził i
napiłym też bywał czasem, już dawno prorokował, że z tą Dudzikową będzie źle.
Zwała się bowiem Dudzikowa, nikt tak dalece nie wiedział, co była za jedna,
pewnie też po rzemieślniku wdowa. Nie żyła ona z nikim, nikt u niej nie bywał, a
kto zajrzał, powiadał, że w izbie sprzętu prawie nie widzano, nawet łóżka
brakło, siennik tylko leżał na podłodze. I chłopiec, i ona spokojni byli, a choć
u szewca nieraz i w nocy czyste piekło powstawało, tak się kłócili, wrzeszczeli,
śpiewali i swawoliły dziewczęta, nigdy się Dudzikowa nie poskarżyła, nigdy jej
słowo z ust nie wyszło. Sama sobie służyła, rzadko po robotę chodziła, chłopca
biorąc z sobą, a dzieciak już był tak nauczony zawczasu, że się do innych dzieci
nie garnął i siedział w tym zamknięciu, a nie słychać go było. Chłopak, jak
matka, był mizerny strasznie, ale tak uderzająco piękny, iż mu się wszyscy
dziwowali. Matka też znać była za młodszych i szczęśliwszych czasów piękną
bardzo, dziś z tego ledwie ślad pozostał. Jak to zwykle bywa po sąsiedztwach,
szewcówny, służąca czeladź, nie mając co robić, podglądały, ciekawili się,
szpiegowali, co się u Dudzikowej działo. Poświdrowano dziurki, żeby ich
podpatrywać, ale co tam było zobaczyć, kobieta grubym jakimś szyciem od rana do
nocy, czasem i przez noc była zajętą, dzieciak siedział naprzeciw niej, patrzał
jej w oczy, posługiwał, pomagał, drzemał lub bawił się, rysując kawałkiem kredy
po podłodze. Czym żyli, tego dojść było trudno, coś czasem miewali ciepłego,
zresztą chleb i kartofle. Dziecko dostawało uschłą bułkę i trochę mleka, matka,
jak utrzymywały szewcówny, razowym chlebem rozmaczanym w wodzie się żywiła.
Stróż kamieniczny słyszał parę razy, że Szaraczek na Dudzikową krzyczał za to,
iż jej tak źle było, przypisując winę jej samej - z jakiego powodu, nie wiadomo.
Nawykli byli wszyscy do tego, że chorowywała często, więc później nie bardzo się
tym troszczono, gdy na sienniku leżała, a chłopak skulony u jej nóg popłakiwał
cicho. Dziecko, jakoś dzikie z natury, ani do zabawy, ani na łakocie zwabić się
nie dawało. Jednego dnia późnej i chłodnej jesieni stróż kamienicy wpadł do
Szaraczka bardzo rano, gdy ten jeszcze, chodząc po izbie, pacierz mówił, z miną
wielce wystraszoną i z pośpiechem niezwykłym, a że go stary nie zaraz postrzegł,
począł chrząkać niecierpliwie. Nic to nie pomogło, bo dopiero skończywszy
pacierza i przeżegnawszy się, Szaraczek się obrócił i gderliwie po swojemu
zapytał: - Czegóż ty tam chcesz? Stróż zamiast odpowiedzi mocno darł włosy i
ramionami dźwigał, podstąpił krok i po cichu odezwał się: - Proszę jejmości,
trzeci dzień dziś, jak Dudzikowa z domu nie wychodziła i ani jej, ani dziecka
nie słychać. Szewc się boi, czy nie zaczadzieli albo się im co nie stało, bo
cichusieńko w izbie, a drzwi, próbowałem, zaparte na zasuwkę wewnątrz. - Trzeci
dzień! - zawołał stary - i nie daliście mnie jeszcze wczoraj znać? trzeci dzień!
- Ale bo oni tam licho wie czym i po jakiemu żyją, a i to trzeba wiedzieć, że
przed trzema dniami kobiecisko się już ledwie włóczyło. Widziałem ją wchodzącą
na wschody, co kilka kroków stawała, głowę opierała na poręczy, dyszała i
dopiero wytchnąwszy, szła dalej. Pół godziny się tak ciągnęła na górę. - A
czemużeś mi wczoraj nie dał znać, trutniu jakiś? - powtórzył Szaraczek -
skaranie Boże. I porwał się, jak stał, ze stróżem iść na górę. Gdy do drzwi
zastukali, szewc i cała jego rodzina wyszła do sieni, potwierdzając, co stróż
doniósł, iż u sąsiadki życia znaku już drugi dzień nie było, że przed trzema
dniami słyszeli stękanie i jęki, potem płacz cichy dziecka, potem już nic.
Szaraczek na dobre począł się do drzwi dobijać, ale z wnętrza głos się żaden nie
odezwał. Posłano zatem po ślusarza i drzwi po części wyłupawszy, otworzono.
Bolesny widok przedstawił się oczom ciekawych. W izbie pustej na sienniku leżała
kobieta, znać już od dawna skostniała, sina, umarła. Przy jej boku spało
gorączkowym snem dziecko przytulone, ledwie już żywe od głodu. Znać posłuszne
woli matki i nawyknieniu, o nic się do ludzi odezwać nie chciało i czekało
przebudznia ze snu tego, z którego się już nie budzi. Szaraczek schylił się i
naprzód dziecko omdlałe wziął na ręce. Chłopak, już nieprzytomny, oczów nie
otworzywszy, zarzucił mu wychudłe rączyny na szyję; stary się rozpłakał.
Natychmiast zniósł sierotkę do mieszkania i posłał po doktora, a sam, nie dając
nic ruszyć w izbie, wrócił, ażeby być przytomny obejrzeniu pozostałości. Po
Dudzikowej nie zostało w istocie nic; kilka wystygłych, wyszczerbionych
garnuszków, trochę łachmanów biednych; ani papieru, ani świstka, ani żadnego
dowodu, kim była. Znano ją jako wdowę od lat kilku pracującą na życie, domyślano
się, że musiała być z miasta, zapisała się jako Dudzikowa i nikt ją o więcej nie
pytał. Na palcu miała złotą ślubną obrączkę, którą, jako pamiątkę, zdjął stary
dla dziecka, pogrzebem sam się zaraz zajął i zmęczona życiem istota poszła do
grobu odpocząć. Od pierwszej chwili, gdy sierotę wniósł do swego mieszkania
Szaraczek i poczuł ręce te na swej szyi konwulsyjnie splecione, powiedział sobie
w duszy: - Sam Pan Bóg mi dał to dziecko, innym je daje ze szczęściem, mnie
zesłał ze śmiercią. Nie ma ono nikogo na świecie i ja nikogo nie mam - moim
będzie. Odżywiono chłopaka powoli, ostrożnie, a gdy odzyskał przytomność i
począł gwałtownie domagać się matki, której już na świecie nie było, musiano go
uspokić tym, że matka sama go tu oddała i kazała mu pozostać, dopóki nie
powróci. Nierychło bardzo chłopiec się dał ukoić, zabawić i skłonić, żeby coś
innego robił; on zawsze w oknie siedział, matki wyglądając. Szaraczek, zostawszy
w ten sposób ojcem, pierwszy raz w życiu zakłopotał się, jak to dziecko wychowa.
Zaniedbał nawet nieco swoje interesa, których pilnować był zwykł, nie
spuszczając się na nikogo, rozmyślając, co z chłopcem robić. Uczuł wszakże, iż
mu cel w życiu przybył, że mu się przyszłość jakoś otwarła jaśniejsza, że mógł
odżyć w tym dziecięciu. Lecz jak w innych sprawach, tak w tej, nie radząc się
nikogo prócz własnego instynktu i rozumu, postanowił rzeczy nie robić przez
połowę, lecz wziąwszy raz sierotę, wziąść ją istotnie jako syna i przyszłego
spadkobiercę. Chłopak mu się też podobał, żywy był, roztropny, pojętny i
przywiązujący się. Po dwóch czy trzech miesiącach, gdy długo samotny stary,
wracając do domu, słyszał srebrny głos dziecięcy, widział go biegnącego przeciw
sobie z otwartymi rękami i czuł tulącego się do piersi, był jak nigdy
szczęśliwym i płakał z radości. - Niech tam sobie familia robi, co chce, i psy
na mnie wiesza, jeśli się jej podoba, ja tego chłopca adoptuję i koniec. Posłał
po adwokata, przyjaciela swojego, i zamknął się z nim na radę. Słuchaj, panie
Józefie - rzekł mu - zwołałem cię tu na radę, to prawda, ale com postanowił,
temu się już nie sprzeciwiaj, bo ci otwarcie mówię, nie posłucham - to darmo.
Naucz mnie tylko, jak to mam wykonać, co postanowiłem. Znasz historię Gabrysia,
adoptuję go na syna. Adwokat czmuchnął: - A co powiedzą krewni? - A im co do
tego? Gdybym się był drugi raz ożenił? hę? miałbym syna; mam go z łaski Bożej i
nie porzucę. Chcę go formalnie adoptować. Adwokat radził się z tym wstrzymać,
ażeby chłopak wyrósł i wychował się, i okazał, czy tego wart. Szaraczek się
sprzeciwił. - Natura poczciwa - rzekł - resztę od wychowania zawisło, to moja
rzecz. Gdyby się popsuł, ja będę winien, nie on. Z upartym niepodobna było się
sprzeczać. Po raz pierwszy nawet przed dobrym przyjacielem z powodu tego
interesu stary wyspowiadał się ze swojego stanu majątkowego, stawiając jako
zasadę, iż powinien synowi wychowanie dać stosowne do majątku. Majątek, najniżej
ceniąc obie nieruchomości, sklep, kapitały itp., wynosił niepospolitą sumę
miliona dwóchkroć sto tysięcy złotych. Była ona owocem pracy ojca jeszcze, potem
syna, a razem oszczędności obu. - Chłopiec mój interes będzie prowadził dalej;
nie chcę, aby go rzucał, nabywał dobra i przedzierzgał się na szlachcica,
uchowaj Boże, ale chcę, żeby był tak wychowany, tak, mościpanie, wykształcony,
tak rozumny, utalentowany, aby i książętom nie ustąpił. Ot, co mi się w głowie
roi. Chcę z niego zrobić człowieka i do tańca, i do różańca. Będzie kupcem i
rzemieślnikiem, ale takim, mospanie, jakiegoście jeszcze nie widzieli! Bo to,
mospanie - zawołał Szaraczek - u nas taka moda, że komu Bóg da rozum i naukę, i
polor, wnet dezertuje z obozu naszego i wciska się tam, gdzie go nie potrzebują,
a jak ma trzos dobrze nabity, toć go przyjmą. Ja tego nie chcę, ja - tu stuknął
pięścią o stół - ja im pokażę, iż można być światłym i wykształceniem im równym,
a łokcia się i nożyc nie wstydzić. Adwokat się śmiał, dowodząc na różne sposoby,
że wykonać było niepodobna, co Szaraczek zamierzył, ale ten stał przy swoim.
Aktem tedy urzędowym i formalnym owa sierota, bez pewnego nazwiska nawet,
niewiadomego pochodzenia, uznaną została synem poczciwego starego, spadkobiercą
mienia i imienia; krewni lament podnieśli ogromny, a że bardzo ich to dolegało,
pomścili się potwarzą utrzymując, że ów sierotka wcale skądinąd, nie z poddasza
pochodził. Obliczywszy się z fortuną, rozpoczął ojciec przybrany wychowanie
zarówno praktyczne i rzemieślnicze, jak naukowe. Wziął najlepszych nauczycieli,
nie żałował na nic, co tylko ułatwić mogło dziecku wychowanie, a że Gabryś był
niesłychanie pojętny, miał Szaraczek godziny szczęśliwe prawdziwie, widząc jego
postępy i rozwijanie się przechodzące nadzieje. Nastąpiły szkoły, uniwersytet,
podróż razem dla nauki i handlowych wiadomości. Szaraczek, czując, jak wiele
forma znaczy i oswojenie się z towarzystwem, sam żądał, by Gabryś z pochodzeniem
swym się nie wydawał, aby w czasie studiów uniwersyteckich mógł porobić
znajomości, zawiązać stosunki i nabrać tej ogłady, której nic nie daje prócz
życia. A że chłopak miał szczęśliwy instynkt i do tego wychowanie powiodło się
tak dobrze, iż w istocie Gabryś wyglądał na panicza i oszukiwał nawet tych,
którzy najlepszy węch mają na kontrabandy tego rodzaju. Zarazem jednak Szaraczek
zobowiązał i wymógł na synu słowo, iż stanu, jaki raz przyjął, nie rzuci i nie
ulegnie powszechnemu zwyczajowi przechodzenia ze sfery pracy do świata fantazji
i próżniactwa. Dopóki żył, stary pilnował tego, aby Gabryś interesów nie
zaniedbywał, a znalazł w nim pewien rodzaj dumy, która by tego nie dopuściła.
Młody kupiec a rzemieślnik myślał tylko o podniesieniu swojego powołania, wcale
zaś nie o wyparciu się jego. Zdarzało się, że z samego interesu stykać się
musiał ze światem, do którego zewnętrznie był podobnym i którego zamożność też
posiadał; wynikały z tego sceny częstokroć zabawne bardzo. Jeden z
najświetniejszych złotej młodzieży egzemplarzy, hrabia X., który między innymi
fantazjami miał i upodobanie w dziwnych a wyszukanych strojach myśliwskich, do
konia itp., zobaczywszy raz przywieziony z Anglii wzór jakiegoś ubrania bardzo
wykwintnego i smakownego, zażądał koniecznie kupić ów oryginalny londyński. Nie
mogli mu go bez zezwolenia głowy domu odstąpić pomocnicy w sklepie, a że hrabia
się spieszył, niecierpliwił i chciał go mieć natychmiast, wskazano mu tylko
mieszkanie Gabriela, aby, jeśli sobie tego życzy, sam z nim pomówił o tym.
Niedługo się namyślając, hrabia udał się tam natychmiast. Młody kupiec urządzony
miał apartament kawalerski na sposób angielski, z niezmiernym komfortem i
smakiem. Nie było to mieszkanie dorobkiewicza, wyzłacane całe dla okazania
dostatku, ale raczej artysty i człowieka rozmiłowanego w pięknie i sztuce, który
rozumie, iż jednym z narzędzi łatwego szczęścia jest wdzięcznie usłane gniazdo,
któremu Bóg je mieć dozwolił. Było tam więc wszystko, co znamionuje bogactwo,
ale użyte rozumnie i smakownie; obrazy, statuetki, albumy, książki, pamiątki z
podróży. Każdy sprzęt odznaczał się myślą jakąś, kształtem, wdziękiem i
wyrobieniem artystycznym. Gdy hrabia X., zadzwoniwszy, wpuszczony został do
salonu, w pierwszej chwili tak się niesłychanie zdziwił, iż pewny, że popełnił
omyłkę i zaszedł do kogo innego, chciał się już wycofać. Później zdumienie jego
przybrało tak niezwyczajną formę, iż kogo innego, nie cierpliwego i chłodnego
Gabriela, byłoby obraziło może. Hrabia X. patrzał, zbliżał się, oglądał,
wykiwał, oczy otwierał, ręce łamał, przyglądał się, posądzając, że w tym być
musi jakieś oszukaństwo. - Przepraszam pana - rzekł po kilku chwilach wstępu, w
którym interes opowiedział - darujesz mi pan, czyj to obraz? - To Ary Scheffer.
- Jak to, Ary Scheffer? Oryginalny? - Kupiony na licytacji w Paryżu. - Przez
kogo? - Przeze mnie. - A to... wszak to... to coś przypomina Decampsa. - To
Decamps. - Czy i to pan kupiłeś? - Tak jest, panie hrabio. - A ten krajobraz? -
To Achenbach, a to Lessing. Hrabia osłupiał, wodził oczyma. Naprzeciw drzwi do
drugiego pokoju wyglądała śliczna, rzeźbiona wytwornie szafa biblioteczna. Na
trójnogu stała zaczęta akwarela. Na kominie była kopia "Venus z Milo", w kącie
pijany "Faun herkulański", brązowy. - Pan, jak widzę, musiałeś już porzucić -
hrabia chciał być grzeczny - interesa i oddajesz się sztuce. - Nie, panie
hrabio, interesa są pracą, a sztuka wypoczynkiem. Na stoliku "Revue des Deux
Mondes", "Edinbourgh Revue" i "Times" zwróciły oczy gościa. - Pan czyta po
angielsku? - zawołał zdumiony. - Nie mógłbym się obejść bez tego języka - rzekł
uśmiechając się Gabriel - bywam parę razy do roku w Anglii, mam tam stosunki
handlowe. Dziwne uczucie smutku jakiegoś opanowało hrabiego X. pod koniec tych
odwiedzin; był jakby zwyciężonym, a co gorzej, widział, że ten człowiek, który
wykształceniem albo mu był równym, lub go może prześcignął, nie korzystał z
tego, by się z nim mierzyć, zbliżyć, by wnijść w świat, do którego zdawał się
dojrzałym. Uzyskawszy żądany strój myśliwski, hrabia wyszedł odurzony i nie
mówił o czym innym przez tydzień, tylko o tym, jakie to sobie teraz tony daje
mieszczaństwo i rzemieślnicy, co to u nich za zbytki, jaki wykwint. - I to tylko
co nie widać, jak zbankrutuje! - dodał ruszając ramionami - dmie się, chce
popisywać, a bądź co bądź nie starczy im na to. Przytomny bankier K. spytał, o
kim mowa, i bardzo grzecznie objaśnił hrabiego, iż fortuna firmy tej była tak
solide, jak się wyraził, a prowadzenie interesów tak rozumne i szczęśliwe, że
nie znał domu, który by większy miał kredyt, a mniej go potrzebował. - Co pan
hrabia myśli - dodał - bon an mal an, mają pewnie od kapitałów, kamienic i
handlu jakie trzykroć sto tysięcy złotych czystego dochodu; nie każdy się tym
pochwalić może. Znany ten majątek Gabriela naturalnie ściągnął nań oczy, a że i
osobistość była wielce powabna, radzono mu po przyjacielsku, aby się nie
zakopywał w kontuarze i zmienił zawód; chciano go wprowadzić w towarzystwo.
Oparł się temu rozumnie; nie chciał skupywać przyjęcia do grona, które by mu to
za łaskę uważało, żadnym upokorzeniem i ofiarą. Mówiono, że dumny; był nim
trochę może. Stary Szaraczek miał to szczęście, że dożył do chwili, w której
spokojny mógł wziąść emeryturę i zdać wszystko na przybranego syna. Nie obawiał
się już o nic, bo widział, że ten go właśnie tak zrozumiał, jak on być pragnął.
Z wolna stary się usuwał coraz na bok, zajmował mniej, niekiedy tylko wejrzał w
książki, aby przekonać, jak to stało, w ostatku zasiedział się w swej
kamieniczce, ociężał, nogi mu zaczęły brzęknąć. Stary przyjaciel doktór nie był
o niego spokojnym, chciał go do jakichś wód wyprawić; Szaraczek się nie dał. -
Dajcie wy mnie pokój z tymi wodami; toście sobie wykombinowali na łudzenie
łatwowiernych; żadna woda nie wróci siły, a wiele z nich odbierają. Gdy
przyjdzie godzina, trzeba umieć umrzeć, nie wykręcać się od wypłaty długu.
Człowiek nie na wiele światu przydatny, nie bardzo się z nim rozumie,
osamotniony, zmęczony, niech tam sobie nogi puchną. Gabriel pilnował starego, o
ile on na to dozwolił, i tak wieczora jednego, drzemiąc w fotelu po łagodnej i
przytomnej rozmowie, ścisnąwszy rękę syna, z uśmiechem na ustach, Szaraczek
usnął na wieki. Chociaż pojedynek, umówiony na dzień następny, trzymany był w
tajemnicy na pozór i głośno o nim nie mówiono, wiedzieli przecież wszyscy. Być
może, iż Greifer, który ze swego męstwa chluby szukał nieco, miał też na celu,
szepcąc o tym, sprowadzić jakąś interwencję urzędową; to pewna, że wieczorem
wiedziały o nim panie, panowie, trochę służby nawet. Lecz w tym roku wojennym,
choćby nawet stróże porządku publicznego coś zasłyszeli, nie mieli jakoś ochoty
wdawać się w interesa prywatne, gdy publiczne szły tak niepomyślnie. Pilawski po
obiedzie zastukał do drzwi pani Domskiej. Znalazł ją na poufnych szeptach
jakichś z Jaworkowską. Elwira przy oknie czytała książkę. Sąsiadka zerwała się z
krzesła zaraz, ukłoniła i odeszła. Proszono siedzieć. Wejrzenie Domskiej było
łagodniejsze niż zwykle, spoczęło ono na panu Gabrielu z pewnym rodzajem
sympatii i ciekawości. - Czy nie przeszkadzam? - odezwał się gość - chciałem...
na wszelki wypadek... pożegnać panie, bo chociaż... być może, iż podróż się...
przewlecze, jednakże być by mogło, że mi nagle wyjechać wypadnie. Pani Domska
nic nie odpowiedziała, a po chwilce rzekła z cicha: - My też mamy wyjeżdżać
wkrótce, jak tylko doktór Elwirze dozwoli. Córka, jakby o pozwolenie pytając,
spojrzała na matkę. - My wiemy o wszystkim - rzekła. - Przepraszam panią, ja nie
wiem o niczym! - śmiejąc się, zaprotestował Gabriel. - To jest nie chcesz,
ażebyśmy wiedziały - przerwała Elwira - nawet o tym, że pan tak doskonale
strzelasz? - Ja strzelam nieźle do gwoździ, do tarcic, do jaskółek, do guzików,
zresztą do niczego więcej - dokończył Pilawski - a w życiu moim widziałem wiele
bardzo przykładów złych strzelców z większym szczęściem niż moje. - Mnie się
zdaje - szepnęła pani Domska - że my kobiety, trwożymy się na próżno;
niepodobna, aby wiadomość, która do nas doszła, nie rozprzestrzeniała się
szerzej i nie wywołała bardzo pożądanego zakazu. - Chybaby go sobie ktoś inny,
nie ja, życzył - rzekł Pilawski - bo ja milczę, nic nie wiem i sądzę nawet, że
panie zostały jakąś fałszywą powieścią w błąd wprowadzone. Zaczął zaraz mówić o
pogodzie i słocie, co była najzwyczajniejszym przedmiotem w Krynicy, i nie
dopuściwszy już rozmowie dotknąć nic drażliwego, nakarmiony wejrzeniem Elwiry
smutnym i pełnym współczucia, wyszedł, natchniony lepszą jakąś nadzieją. Obiecał
się jeszcze tego wieczora hrabinie, która też wiedziała dokładnie o wszystkim
przez Surwińskiego i czekała na niego. Chociaż sir William, zdający się być na
serio konkurentem, mocno ją zajmował, czuła przyjaźń i szacunek dla Pilawskiego
i sprawa ta gorąco ją obchodziła. Czekała nań niecierpliwie, potrzebowała się
rozmówić koniecznie. Greifer, jak się domyśleć łatwo, rozgniewany na hrabinę,
której przypisywał całą sprawę, u niej się nie pokazał. Było wszakże kilka osób,
był Albert, William, Ormowska z Lusią i Musią, hr. Żelazowski i zaproszony tego
dnia przez szczególną grzeczność pan Porfiry. Zaszczyt, który go niespodzianie
spotkał, głębokie na nim czynił wrażenie. Natychmiast poszedł do cioci
prezesowej oznajmić, iż był proszony na herbatę przez panią hrabinę, i spytać o
radę, o której iść i co włożyć. Ciocia prezesowa ruszyła ramionami. - Czy też ty
zawsze niańki będziesz potrzebować! - zawołała - reguła ogólna, nie przychodź za
wcześnie; spóźnić się można, to się lepiej uważa. U wód fraka nie potrzeba, ale
ubrać się należy starannie. I to sobie miej za zasadę, gdy wchodzisz do domu
nowego, w którym wystawionym być możesz na pokusy i duszne niebezpieczeństwo,
ażebyś zawsze modlitewkę zmówił. - Proszę cioci prezesowej, ja regularnie,
dochodząc do progu, mówię: Pod twoją obronę. Ciocia pochwaliła to skinieniem
głowy. Porfiry rozmyślał długo nad białą kamizelką, nad krawatem, nad doborem
rękawiczek, które gumą przyprowadził do pierwotnego ich stanu, zastanawiał się
nad kołnierzykiem i guziczkami i w końcu przybył tak śmieszny, iż hrabina tylko
przez wielką delikatność w nos mu się nie rozśmiała. Stał z kapeluszem w kącie,
nie zdejmując rękawiczek, i jedna myśl mu chodziła tylko po głowie: - Gdyby się
hrabina też we mnie zakochała?!! Do tego jednak nie przyszło, jakkolwiek Porfiry
na męża dobrego miał wszelkie żądane kwalifikacje. Pan Porfiry był też w
posiadaniu tajemnicy onego groźnego dnia jutrzejszego i widząc wchodzącego ze
swobodną twarzą jednego z bohaterów, zwrócił na niego całą uwagę swoją, wielbiąc
ten spokój, jaki w przededniu bitwy zdawał mu się niepojętym. Nawykły całe
wieczory siedzieć przy wiście u Aksakowicza i być łajanym, a przyjmować to z
uśmiechem wdzięcznym, Porfiry się nudził dobrze i byłby może zdrzemnął, gdyby
dowcipna Lusia nie przysiadła się do niego, usiłując zeń dobyć nieco życia i
głosu. Hrabina podała rękę gościowi i nieznacznie odprowadziła go na stronę. -
Przede mną nie ma sekretu. Greifer paple, wszyscy już wiedzą, będzie wielkie
szczęście - rzekła - jeśli się policja nie wmięsza. - Przynajmniej nie z mojej
winy. - Tego mi pan mówić nie potrzebujesz - szybko wrzuciła hrabina. - Goreję z
ciekawości, aby się dowiedzieć od pana, co z nim zrobić myślisz. - Jak to, co
zrobić? - zapytał Pilawski. - Jużciż go nie zabijesz. - Przynajmniej wcale sobie
tego nie życzę - rzekł Gabriel. - Postrzelisz go! gdzie? jak? proszę cię. -
Chciałbym tego pełnego nadziei młodzieńca, o ile możności, całym powrócić
społeczeństwu, którego jest ozdobą - uśmiechając się rzekł zagadnięty - ale pani
wie przysłowie - chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Co więcej, widziałem setne
przykłady pojedynków, w których ci, co zabijali w lot jaskółki, padali ofiarą
tych, co wcale strzelać nie umieli. - Jesteś pan fatalistą? - spytała pani
Emilia. - Nie, wierzę w sprawiedliwość tylko, ale w taką, której my częstokroć
zrozumieć nie możemy. Stanie się, co się ma stać. - William będzie z panem,
proszę o to - rzekła - weźmie konia i da mi znać pierwej, niż ktokolwiek się
dowie. Jestem ciekawa, i niespokojna i... no, jestem kobietą, a pana szanuję,
mam dla niego przyjaźń gorącą, wierz mi, chociaż bez wzajemności. - A, pani,
jestem okrutnie skrzywdzony - zawołał Pilawski - ale o przyjaźni i sercu, i
szacunku, i uczuciach w ogóle mówić nie umiem. Jeśli pani ich nie czyta ze mnie
- nie moja wina. - A zatem do jutra, panie Gabrielu! a tymczasem baw się dobrze
i wesoło. Podano herbatę, towarzystwo, mimo wrażenia, jakie czynił ów ranek
jutrzejszy, gwarzyło ochoczo. Lusia potrafiła nawet Porfirego wciągnąć w
rozmowę, opowiadał jej o procesjach w Krakowie i różnych ciekawych
uroczystościach kościelnych. Gdy przyszło do pożegnania, wszystkie ręce z
uczuciem wyciągnięto ku Pilawskiemu i choć nikt głośno nie ośmielił się nic
powiedzieć, znać było, iż mu słano życzenia szczęścia, ściskając serdecznie
dłoń, która jutro miała wyrokować o życiu i śmierci człowieka. Nawet baronowa
Ormowska, cicha wielbicielka p. Gabriela, podała mu rękę drżącą i szepnęła: -
Niech Bóg szczęści. Nazajutrz deszczyk prószył; ktokolwiek sobie przypomni ten
rok 1866, będzie też pamiętał i o tych nieustannych słotach, którymi się on w
tych stronach odznaczył. Pomimo niepogody William, Pilawski, major Hotkiewicz,
Surwiński, wszyscy wstali do dnia i wybrali się do Muszyny. Mogło się wyjaśnić
do dziewiątej, a bądź co bądź trzeba było znajdować się na stanowisku. Na humor
wszakże wpływa deszcz i mgła zawsze niekorzystnie; posępni ruszyli wszyscy. W
tym zajęciu powszechnym losami pojedynku nikt nie uważał, że pani Domska, od
wczoraj zamówiwszy konie, załatwiwszy rachunki, pożegnawszy się z Jaworkowską,
zaraz po wyruszeniu wózków tych panów wybrała się także w drogę, ale w stronę
przeciwną, do domu. Ani ona, ani Elwira najmniejszej o tym nie uczyniły wzmianki
Pilawskiemu, a było to skutkiem umowy między matką i córką, tajemnego ich
porozumienia z sobą. Pani Domska nalegała na ten wyjazd już od dni kilku. Elwira
go chciała odroczyć tylko dla doczekania się wiadomości o pojedynku; matka
wreszcie prośbami, zaklęciami, łzami wymogła posłuszeństwo. Wnosząc z wrażenia,
jakie na Elwirze uczyniła potwarz przez Greifera rzucona, widziała, że Pilawski
nie jest jej obojętnym, lękała się, aby dłuższy pobyt, może niespodziany jaki
obrót i losy tej walki nie wzmogły tego uczucia i nie wywołały jakich
nierozważnych jego objawów, nastawała więc, prosiła, żądała, aby koniecznie dnia
tego wyjechały. Elwira nie śmiała się opierać, najwięcej ją kosztowało to, że
matka prosiła, aby o wyjeździe nie wspominała nikomu. Po długich z obu stron
układach i prośbach, po serdecznych uściskach matka przyrzekła w nagrodę, iż
nigdy i w żadnym razie o panu Stanisławie już, choćby do Berlina przybył zdrów i
cały, mowy nie będzie, a za to otrzymała na wyjazd zezwolenie. - Co on sobie o
nas pomyśli? - pytała w duchu Elwira. - Bóg wie, ale jeśli umie czytać w twarzy
i w sercu, to mnie poszuka i znajdzie. Z trwogą tylko i drżeniem myślała Elwira,
iż ten człowiek, którego sobie wystawiała arystokratą rodem i stosunkami, gdy je
znajdzie na tym stanowisku, jakie zajmowały, zrazi się, odczaruje i uciecze.
Wyjeżdżając więc, już Elwira miała nadzieję, iż matkę skłoni, po wszystkim, co
doznały w Krynicy od Jaworkowskiej, i przez fałszywe swe położenie wobec
towarzystwa, od którego stronić musiały, do zwinięcia tego nieszczęśliwego
handlu, zdjęcia szyldu i usunięcia się, jeśli można, gdzieś na wieś, dla
zatarcia pamięci nawet tego, czym były. Usprawiedliwi to pragnienie Elwiry każdy
znający społeczność naszą. Wiedziała ona, iż stan obecny będzie na przeszkodzie
wszelkiemu związkowi, który by jej z innych względów mógł być pożądanym. Nie
szło jej zresztą o nikogo, tylko o tego Gabriela, pierwszego w życiu spotkanego
człowieka, z którym czuła, iż mogłaby być szczęśliwą. Gdy się kocha, sofizmata
najdziwniejsze zdają się tak logiczne i naturalne!! Elwira rozumiała i
tłomaczyła sobie przesąd urodzenia i kasty, bo się skutków jego lękała. O ile
córka pragnęła zbliżyć upragniony związek i rachowała na Pilawskiego, o tyle
matka niewytłumaczonym lękała go się sposobem. Dlaczego, nie wiedziała sama.
Obawiała się rodziny, stosunków, przyszłych w życiu przykrości dla córki,
chciała kogoś innego, z położeniem skromniejszym, z mniejszym majątkiem, kogoś,
co by ofiary nie czynił z siebie. Obiecywała więc sobie, jak tylko do Berlina
powrócą, rozerwać Elwirę, wywieźć, zająć i dać jej koniecznie o nim zapomnieć.
Córka zaś myślała tylko, jak by mogła namówić matkę do zrzucenia tego jarzma,
tych pęt, tej niewoli. Gotowały się obie w milczeniu do zwyciężenia przeszkód.
Powóz już był za Krynicą, gdy o niespodzianym wyjeździe dowiedziała się pobożna
prezesowa. - W tej chwili wyjechały! to nie jest bez znaczenia! O! to nie jest
bez wielkiego znaczenia! - zawołała i co prędzej pobiegła z nowiną do
Ormowskiej. Deszcz kropił, chłodny wiaterek dął od Tatrów, wózki jechały do
Muszyny, ale tu sekundanci, zszedłszy się pod parasolami na grobelce,
zawyrokowali, że na słocie i w błocie strzelać się było niepodobna. - To bardzo
dobrze - dodał Surwiński - ale czekać na pogodę, na ciepło, na suszę, na
wszystkie dogodności może potrwać długo, do nieskończoności; tego roku wątpię,
żeby się wypogodziło. Austria może być rozkrajana jak kawon na kawałki i gdzie
my się potem będziemy szukali? Sekundant Greifera, który występując chciał już
pokazać odwagę niepoślednią, aby o niej i po zgonie jego mówiono, hr.
Żelazowski, dorzucił: - Zgadzam się całkowicie ze zdaniem szanownego
preopinanta, bo mój klient także nie życzyłby sobie czekać na rozprawę. Ma co
być, niech będzie zaraz; co prędzej, to lepiej. Szop chruścianych pod dostatkiem
się znajdzie w Muszynie, można nająć jedną pod pozorem strzelania do celu. - I
strzelać się po ciemku? Czy przy pochodniach? - zapytał żartobliwie Hotkiewicz.
- S'geht nicht. - E! słuchaj, majorze - dorzucił Żelazowski - jakby trochę mniej
pewne były strzały, co to szkodzi - i tak Pilawski strzela diabelsko. Zdajmy
trochę na losy. - Ano, jeśli się ci panowie zgodzą strzelać w szopie, pójdziemy
do Żyda do karczmy i rzecz skończona. Pilawski pozostał był w domu zajezdnym,
oczekując na decyzję, i palił spokojnie cygaro. Greifer w drugim chodził po
izbie, jedząc miętowe cukierki. Sekundanci poszli. - Słuchaj, panie Stanisławie
- odezwał się Żelazowski wchodząc - szczęści ci się, deszcz leje, na podwórzu
dziś nic niepodobna urządzić, żeby raz co prędzej skończyć, mówimy - strzelajcie
się w szopie. Trochę będzie ciemno, Pilawski może nie dojrzy i ocalejesz. - Jak
sobie chcecie, co chcecie; gorsze oczekiwanie nade wszystko - rzekł podchodząc
Greifer - jam się gotów strzelać i po ciemku. - Więc jeśli Pilawski się zgodzi?
- Róbcie, co się wam podoba. - Daj mi cygaro! - rzekł Żelazowski i wyszedł.
Pilawski był także tego zdania, że lepiej jest raz skończyć prędzej. Sekundanci
poszli zamówić szopę. Żyd nie mógł dobrze zrozumieć, na co, musiano mu długo
tłumaczyć, że będą o zakład strzelać do celu. Dla niepoznaki pożyczono tarcicę,
zamówiono, aby nikt im nie przeszkadzał, i obiecano pięć reńskich. Żyd, mogący
tak korzystnie pustą szopę wynająć, zgodził się na wszystko. Nie mógł tylko
zrozumieć, dlaczego ci panowie z Krynicy tak daleko szukać szopy przyjechali,
mogąc ją na miejscu dostać. Stajnia, po zwleczeniu różnych rupieci leżących na
drodze, acz ciemna, okazała się dosyć dogodną. Była dłuższą, niż potrzeba nawet.
Żydom, aby nie mieli ochoty zaglądać, zapowiedziano, że mogą się na kule
narazić, i plac wkrótce został przygotowany. Przez dwoje wrót przeciwnych weszli
prawie razem Pilawski i Greifer; z dala skłonili się sobie, sekundanci nabijali
pistolety, p. Stanisław był blady, lecz czuba zadzierał do góry raźno i chodził
podrygując jakoś, jakby go ta sprawa nic a nic nie obchodziła. Pilawski,
spokojny, stał w kątku zamyślony, odmierzono kroki, usunęli się świadkowie, dano
znak. Pistolety się podniosły, oba przeciwnicy szli z wolna, Pilawski nie
mierzył jeszcze, gdy Greifer gorączkowo pospieszył, wypalił i... lewa ręka
Pilawskiego na wysokości serca została strzaskaną. Gabriel ścisnął pięść tylko,
postąpił krok, zmierzył chwilę, mimo bólu, i w toż samo miejsce trafił Greifera.
Potem rzucił pistolet i chwycił się za lewe ramię, z którego krew buchała
obficie. Greifer padł i nie mógł się wstrzymać od krzyku bolesnego. Wszystko to
odbyło się tak nadzwyczaj prędko, że świadkowie ledwie na swych miejscach
stanęli, już biec musieli na powrót. Pilawski, nie mówiąc słowa, wszedł do izby,
siadł na ławie i czekał na doktora zamówionego, który miał natychmiast
nadjechać. Nie spodziewano się wcale, aby ich aż dwóch mogli potrzebować, gdyż
nikt Greifera o tak trafny strzał nie posądził; Pilawski, pomimo otrzymanej
rany, jeszcze miał siłę posłać kulę w toż samo miejcse i zgruchotać też rękę
przeciwnikowi. Wypadek pojedynku zmięszał wszystkich, najmniej może Pilawskiego,
który z pomocą Surwińskiego rękę obandażował, aby zbyt wielkiego upływu krwi nie
dopuścić. Greifer, który był na śmierć przygotowany, zrazu ucieszył się tym, iż
na ręce się skończyło, ale całe jego męstwo i moc ducha opuściła go po chwili;
ogarnęła trwoga i prawie bliskim był mdłości. - Strzela to, strzela - rzekł
Żelazowski - niech go licho porwie, kiedy już postrzelony miał jeszcze siłę
oddać wet za wet z taką dokładnością, iż może się nie trafiło nikomu podobnych
dwóch ran, jak te, oglądać. Nie mają już sobie nic do wyrzucenia. Pomimo bólu,
Pilawski, około którego na chwilę się znalazł William, aby mu rękę ścisnąć,
zapalił cygaro, ani syknął. Doktór nadjechał i ze zdumieniem znalazł obu
rannych; spojrzawszy jednak na Pilawskiego, zmiarkował, że ten prędzej poczekać
może, i pobiegł obandażować Greifera, który mdlał co chwila. Oba mieli kości
strzaskane, cięższą wszakże była rana Pilawskiego, bo w niej dwie kości
naruszone zostały. Obandażowawszy go naprędce, doktór pobiegł do Gabriela, który
cierpiał więcej, a mniej się skarżył. Anglik natychmiast dosiadł konia i
pocwałował do Krynicy. Konie hrabiny stały na wszelki wypadek w gotowości. Ona
sama siedziała w oknie, szarpiąc chusteczkę niecierpliwie i nie mogąc słowa
wyrzec, tak się czuła niespokojną! Baronowa Ormowska siedziała przy niej. Panny
z Salomeą szeptały w drugim pokoju. - Nie ma się co obawiać o naszego faworyta -
odezwała się Ormowska - strzela doskonale, a Greifer, jak wszyscy utrzymują,
wcale niewprawny. I temu się też nic złego nie stanie, bo Pilawski zacny
człowiek. - Moja droga baronowo - westchnęła hrabina - to jest osobliwsza rzecz,
ja siebie poznać nie mogę. Ten pojedynek dopiero napełnił mnie prawdziwym
strachem o siebie. Byłam najpewniejszą, że tego Pilawskiego sobie z głowy i
serca wybiłam, że Anglika wolę, że... Otóż ci się przyznam, choć mi wstyd, czuję
w tej chwili... Zniżyła głos hrabina: - Że gdybym go straciła, nie przeżyłabym
tej straty. - Cichoż! cicho! na Boga! - kładnąc palce na ustach i wskazując
drugi pokój, w którym były panny, odparła Ormowska - nie mówże tego tak głośno,
po cóż wszyscy o tym wiedzieć mają. Hrabina oczy sobie zakryła chusteczką. - Zła
jestem na siebie, nie mogę tego sobie przebaczyć. Ja, com panowała zawsze nad
sercem, proszę cię, a teraz... Upokarza mnie to. I tak jestem śmieszną - dodała
- że się boję... boję się... - Ale o cóż znowu? - W tych pojedynkach nie
wiedzieć komu szczęście służy - westchnęła Palczewska i załamała ręce. - Greifer
źle strzela, ale przebiegły i zły, a tamten prawy i szlachetny. Na tej głupiej
ziemi naszej, moja baronowo, prawie zawsze szczęście służy tym, co go nie są
warci. Spuściła oczy. W tej chwili tętent dał się słyszeć pod oknem, hrabina
oczy podniosła, zobaczyła Williama i nie czekając, by wszedł do pokoju,
gwałtownie otwarła okno i wychyliła się wołając: - Co się stało? Anglik rękę
tylko podniósł do góry i wskazał, że idzie. W progu, obłocony, jeszcze się
otrzepywał od deszczu, a hrabina stała już nad nim. - Kto ranny? Greifer? mów,
na miłość Boga, kto ranny, wszak nie on? - Obadwa - rzekł Anglik chłodno.
Palczewska uderzyła w ręce, padła na kanapkę, porwała się natychmiast. - Jakaż
rana? - W rękę, kość strzaskana. - A! mój Boże! - zawołały kobiety. A tuż z
drugiego pokoju nadbiegły panny, z garderoby sługi, z ulicy ciekawi i otoczyli
kołem Anglika. - Jakże Greifer mógł go ranić?! - A tego to, przyznam się, że nie
rozumiem - począł William powoli. - Strzelali się w szopie, bo na deszczu nie
było podobna. Greifer wystrzelił pierwszy, trafił w rękę. Pilawski mimo bólu i
krwi miał dosyć przytomności, żeby wycelować i oddać mu słowo w słowo taką samą
ranę w lewą rękę. Pojedynek osobliwy. - Powinien go był zabić! - w pierwszym
przystępie gniewu zawołała hrabina - po co takie trutnie żyć mają, żeby
poczciwych ludzi czernili i kaleczyli. Wydawszy się tymi wyrazami z sympatią dla
Pilawskiego, którą Anglik zdawał się obserwować z zajęciem, pani Emilia wybiegła
do ludzi, aby natychmiast powóz szedł po chorego. Dla pośpiechu, nie dowierzając
pannie Salomei, bez parasola wyszła na deszcz i dotarła sama aż do stajni.
Wszyscy patrzali na to ze zdumieniem wielkim. Ormowska nie tyle była zgorszoną,
jak raczej litowała się nad biedną hrabiną. Wróciła ona po chwili zmokła i ze
łzami w oczach. - Panie Williamie - rzekła poufale podając mu rękę - bądź tak
dobrym, jedź po niego, pilnuj go, ja ci go polecam, ja go kocham jak brata. - Na
"brata" Anglik odpowiedział wejrzeniem pełnym wyrazu, dosyć tęsknym; hrabina nie
spostrzegła go nawet. - Daj mi wiedzieć - dorzuciła szybko - daj mi wiedzieć,
jak tylko przybędzie, ja pójdę do niego; do Greifera niech sobie idzie, kto
chce. - Pójdzie Jaworkowska, gdy nie będzie wilgoci - szepnęła baronowa. William
już siadał do powozu, gdy prezesowa, która nie zastała w domu Ormowskiej, a
pieczona była nowiną nie podzieloną jeszcze z nikim - wpadła z ogromnym
parasolem nie mieszczącym się we drzwi. - Jest utrapienie - cicho szepnęła
Palczewska. - Przepraszam, dzień dobry - rzekła prędko - byłam pewna, że tu
kochaną baronowę dobrodziejkę znajdę, bo miałam coś do zakomunikowania bardzo,
bardzo ciekawego. Ale niechże odetchnę. Spojrzała po twarzach posępnych i nie
domyśliła się nic jeszcze. - Wszak to, proszę państwa, ta Domska z córunią -
rozśmiała się - obrała sobie chwilę właśnie dziś do wyjazdu. Ci panowie na
pojedynek, a ona do powozu i "fru" z Krynicy. Już jej nie ma, dalipan,
pojechała. Widziałam sama. - I cóż pani w tym znajduje złego, dziwnego czy...
nie wiem już, jak się mam wyrazić - przerwała gospodyni. - Jak to? pani ma za
rzecz naturalną? Ale to skandaliczne! Toż to jest przyznanie się do tego
wyraźne, że one były powodem pojedynku, który choćby się najszczęśliwiej
skończył... Hrabina westchnęła zniecierpliwiona, odwróciła się i ukradkiem łzę
otarła. Hercegowina dopiero postrzegła, iż coś się już stać musiało. - Cóż to ja
widzę? co widzę? piękne oczki płaczą? Czyby już była jaka wiadomość? Czy Greifer
zabity, boć przecie grubszy od gwoździa! - A! po Greiferze by podobno nikt nie
płakał - zawołała odwracając się hrabina - temu się należała nauka. - A cóż? cóż
się stało? - porwała się prezesowa. - Już panie wiecie! na miłość Bożą? -
Pilawski ranny - szepnęła Ormowska - i Greifer ranny. Oba jednakowo. Prezesowa
stanęła osłupiała. - A te panie sobie pojechały! Ślicznie! A tu się za nie krew
leje. - Ale któż ci powiedział, że za nie? - oburzyła się hrabina. - Chybabym
oczów i uszów nie miała, żebym sama tego nie postrzegła; kokietowano obu, chcąc
mieć do wyboru i na zapas, a skończyło się na ranach. Może śmiertelne i może
będzie pogrzeb? - dodała. Ormowska coś szeptać zaczęła, bo znudzona tą paplaniną
gospodyni wybiegła do drugiego pokoju. Prezesowa ścigała ją oczyma. - Proszę
baronowej - szepnęła - jak to się hrabina niepotrzebnie kompromituje. No, przede
mną to jeszcze nic, to nic, bo ja to przy sobie zatrzymam, lecz gdyby kto inny
ją widział, zaraz by się domyślił, że jeden z dwóch ma miejsce w serduszku, a że
tam podobno i angielski turysta siedzi, więc iluż się ich tam zmieścić może?
Ruszyła ramionami. - Powiem baronowej - odezwała się cichutko po chwilce - że
teraźniejszych kobiet nie rozumiem. Boć mamy słabości, to pewna, ale trzeba
przynajmniej umieć je jako osłonić, dla oka, dla oka. - Moja prezesowo -
zamknęła rozmowę staruszka - daj już pokój, nie ma w tym nic tak złego przecież;
że się uczciwego i miłego człowieka, niewinnie pokrzywdzonego, żałuje, w tym
grzechu nie widzę. Hrabina ma dobre serce, nic więcej. Prezesowa zagryzła usta.
Czas jej już było iść, bo miała z czym. Wątpiła, ażeby o pojedynku już kto
wiedział, chciała więc pierwsza tę nowinę zanieść mianowicie duchownym, z
powodu, iż pojedynek każdy ekskomunice podpada. I mimo deszczu, pożegnawszy się
co prędzej, wybiegła dzielić się najświeższymi wiadomościami. Podróż pani
Domskiej i Elwiry aż do Krakowa upłynęła w posępnym milczeniu. Obie nie miały
ochoty do rozmowy, rozmyślały, co począć, jak sobie poradzą. Elwirę dręczył
ukrywany niepokój o Pilawskiego i choć wiedziała, że obawy zbytniej o niego mieć
nie była powinna, serce się trwożyło. Nie wiedziała nawet, kiedy i jak potrafi
otrzymać o nim wiadomość. - Mógłby napisać - mówiła w duchu - ale tej odwagi,
tego trochę zuchwalstwa mieć nie będzie. Przebaczyłabym mu je chętnie! Ta cisza,
to milczenie, to oczekiwanie... Matka właśnie na ciszę, brak wiadomości i czas,
co wspomnienia najgorętsze powoli zaciera, rachowała najwięcej. Mierząc się
oczyma i sercami, jechały tak, spiesząc do celu podróży; matka w nadziei, iż
ukończona wojna dozwoli wywieźć gdzieś Elwirę, Elwira, że potrafi skłonić matkę
do zwinięcia zakładu i obrania innego życia, które by ślady pierwszego zatarło.
Znajdowały się obie w tym stanie ducha, który nie dozwalał wzajemnie zwierzyć
się swych myśli i po raz pierwszy jakimś chłodem wiał między sercami matki i
dziecięcia. Podróż wydała się nieznośnie długą. W Krakowie zabawiły dzień jeden,
a że jechały bardzo powoli, wiadomość zaś o pojedynku na skrzydłach poczty
poprzedziła je na Wawel i już zużytkowaną została w jednym z dzienników, Elwira,
przerzucając w hotelu gazety, znalazła w jednej z nich króciuchną wzmiankę, bez
wymienienia miejsca i osób, o osobliwszym spotkaniu dwóch młodych ludzi, którzy
się postrzelili w tak dziwny sposób itd. Redaktor dodawał ogóle uwagi o
szkodliwości pojedynków, o kościelnych przeciw nim dekretach i o daremnie
przelanej krwi tak dla kraju szacownej. Artykuł ten, właśnie dlatego, iż mówił o
dwóch ranionych, nie zdawał się Elwirze stosować do wypadku tego. Była pewną, że
Pilawski rannym być nie mógł. Rzuciła dziennik, mówiąc sobie, iż nie w jednej
Krynicy mogli się pojedynkowicze znajdować, ale prędzej w Iwoniczu, Żegiestowie,
Szczawnicy itp. Serce nie drgnęło przeczuciem. Nie wspomniała o tym matce, aby
nie ściągnąć na siebie burzy, że się zbyt losem Pilawskiego zajmuje. Troskę o
niego zmniejszyła obawa o matkę. Czy to, że wody niewłaściwie były zapisane, czy
też pora nie była dobrą, czy też pani Domska nazbyt się niepokoiła przy kuracji,
w drodze już czuła się słabą. Zatrzymała się w Warszawie, aby poradzić doktora,
ale ten uznał, że w ogóle wody, które skutkują zrazu, wywołują czasem pozorne
pogorszenie zdrowia, a później reakcja je przywraca. Domskie z tą pociechą
ruszyły do Berlina, ale w drodze matka ciągle czuła się niedobrze, a przybywszy
do domu, położyła się w łóżku. Berlin właśnie się wieścią tryumfów ożywiał i
rósł już do przyszłej wielkości, wszystko to poruszało się, kipiało, żyło,
gorączkowało, gdy nasze panie przybyły. Elwira po raz pierwszy, znalazłszy się
znowu wśród tego otoczenia, w którym wzrosła, uczuła jakiś wstręt i obrzydzenie
do życia, pod którego jarzmo wracała. Zwykle niewiele się ona zajmowała
interesami, lecz mimowolnie przez matkę wiedziała o nich, dla matki się nimi
kłopotała; teraz nawał pracy, zachodów i trudności ciążący na pani Domskiej
wydał się jej nieznośnym. Domska była coraz gorzej. Nazajutrz wezwano zwykłego
lekarza, tego, który wody poradził; przyszedł i choć znalazł, że nic nie było
groźnego, nagderał wielce. Stary Niemiec był poufałym domu przyjacielem,
człowiekiem bardzo zacnym, geheimratem i uczonym naturalistą. Miał prawo do
klientów swych odzywać się czasem nieco szorstko i prawa tego używał. - Wody by
były pomogły - rzekł - ale przy wodach trzeba spokoju, trzeba zapomnienia o
świecie, o kłopotach, o domu; jejmość pewnie nadto siedziała myślą w Berlinie,
może się jeszcze gryzła czym innym. Cóż dziwnego, że wody nie tak, jak powinny,
skutkowały? Ale to przejdzie i będzie wszystko dobrze! Elwirze dom, jej śliczne
pokoiki, ulubiony fortepian, książki, wszystko wydało się jakoś nieznośne,
niemiłe, niesmaczne, nie wyjmując Berlina. Nieustanne przychodzenie panien po
radę, po pieniądze nudziło i niecierpliwiło. W kilka dni po przybyciu pani
Domska wstała wprawdzie, zajęła się swymi interesami, ale wieczorem położyła
znowu i nazajutrz gorzej uczuła. Posłano po doktora, lekarz przepisał lekarstwo.
Elwira nieznacznie wysunęła się za nim, postrzegłszy chmurkę na jego czole. -
Czyby mamy słabość była groźną? - spytała niespokojnie geheimrata. - A! nie -
rzekł trochę kwaśno lekarz - groźnego nic nie ma, ale potrzeba spokoju,
wypoczynku, pilności. - Kochany radco - chwytając go za rękę, cicho szepnęła
Elwira - jesteś przyjacielem domu, bądźże moim sprzymierzeńcem w sprawie, która
i zdrowie matce przywrócić może, i mnie by uszczęśliwiła. Rzuć przy mnie słowo,
że należałoby spocząć; niech ten nieszczęsny magazyn sprzeda. Mamy dla nas
bardzo dosyć, ja więcej nie pragnę, matka odżyje, a ja, ja dopiero żyć zacznę.
Geheimrat ruszył ramionami: - Bardzo chętnie - rzekł - poprę myśl pani, chociaż,
chociaż przyznam się, że nie godziłoby się korzystnego interesu w chwili, gdy on
się jeszcze jak najpomyślniej rozwinąć obiecuje, porzucać; to - po polsku. -
Tak, może - szepnęła Elwira - ale myśmy do tego stworzone nie były. Rozśmiał się
stary i po niemiecku klapnął ręką po ramieniu panienkę parę razy. - Ha! ha!
Szlachecka krew się odzywa! Jawohl! A któż stworzony do tego czy do tamtego z
patentem w kolebce! Nauczyłyście się, panie, pożytecznej pracy, należałoby w
niej wytrwać. No i grosz z tego piękny płynie. - Doprawdy, radco, mamy go dosyć,
dosyć, a zdrowie matki więcej warte. - Jawohl! - począł radca - jawohl! Zdrowie
matki rzecz pierwsza; tylko... - przerwał. - Ano, jutro pogadamy. I wyszedł,
spoglądając na zegarek. Nazajutrz pani Domska była lepiej. Elwira jeszcze przed
przyjęciem geheimrata rzuciła słówko o tym, że matka potrzebowała spokoju, iż
lekarz był tego zdania, iż należałoby pozbyć się interesu i wypocząć. - Dla nas
mamy bardzo dosyć - dodała Elwira - moim zdaniem można by sprzedać magazyn,
osiąść na wsi, a tam powietrze, spokój, życie ciche, wygodne. - Dziecko moje -
odezwała się Domska - kto lat kilkadziesiąt wrósł już w coś, temu się wyrwać
trudno. Uczyniłabym to może dla ciebie, dla siebie nie, bo czuję, żeby mi tego
brakło, co tobie ciąży. Córka zaprotestowała gorąco, pani Domska zamilkła.
Nadszedł konsyliarz i rozpytawszy chorą, zadumał się. Elwira poddała mu myśl
wczorajszą. - Tak jest, tak - potwierdził - zapewne, że oderwanie się od
interesów mogłoby dla zdrowia być pomyślnym. Nie przeczę temu, ale w świecie się
trafia różnie. Popieram zdanie panny Elwiry, a jednak nie mogę się wstrzymać,
bym anegdotki o moim przyjacielu, finanzialracie, nie przytoczył. Domska oczy na
niego zwróciła. - Mów twoją anegdotkę, szanowny doktorze - szepnęła cicho. -
Bardzo prosta, bo prawdziwa. Finanzialrat Werhuber miał lat sześćdziesiąt i pięć
wieku, a trzydzieści i pięć służby. Przez ten czas nawykł był tak regularnie
chodzić do biura ministerium swego, trawić w nim godzin kilka, wracać o pewnej
porze do domu, iż to życie stało się dlań drugą naturą. Stary był wszakże,
zażądał dymisji. "Będę sobie odpoczywał - mówił przyjaciołom - o! będę sobie
odpoczywał". Dano mu dymisję, pensję i król w uznaniu zasług przyznał mu Order
Korony drugiej klasy. Werhuber był szczęśliwy. Do biura pierwszego dnia zerwał
się iść o swojej porze, a przypomniawszy sobie, iż nie jest do tego obowiązanym,
rozśmiał się i pozostał w domu. Bawił się, patrząc na złote rybki na oknie, na
pelargonie w wazonach, czytał "Spenerowską Gazetę", ziewał i jakoś czas
przeszedł. Drugiego dnia poszedł na przechadzkę, dzień mu się wydał niesłychanie
długi. Nigdy takim nie bywał. Dziwna rzecz, w kancelarii biegły godziny tak
żywo, teraz lazły tak z wolna. W tydzień spotkałem Werhubera zmienionego
niedobrze, poradziłem mu podróż, wody, nie chciał słuchać. Zachodził parę razy
do ministerium, do znajomych, pomagał tam, pytał, wtrącał się, wyproszono go. W
miesiąc był do niepoznania, a... Doktór nie dokończył jakoś. Domska spojrzała,
sposępniała Elwira. - Człowiek potrzebuje pracy, aby mógł znieść życie - dodał
geheimrat - a nawyknienie - drugą naturą. - Elwira znajdowała, że mimo
obietnicy, lekarz jej niedobrze usłużył, i trochę się pogniewała na niego. -
Mama się w tej pracy nie urodziła, nie zrosła - dodała - los nam ją twardy
narzucił, tęsknić tak bardzo nie widzę powodu. Na tym się skończyło dnia tego.
Domska wciąż jeszcze chorą była i chorą. Elwira, oszczędzając jej troski
niepotrzebnej, pomimo że się, nawet leżąc w łóżku, domagała, aby jej listy
przynoszono, postanowiła je zatrzymać, przeglądać i odpisywać, jakkolwiek to
zajęcie wcale jej nie smakowało. W dziesięć dni po powrocie, przeglądając stos
różnych korespondencji prawie wszystkich tyczących się magazynu, Elwira
zdziwiona została listem, na którym postrzegła stempel Krynicy. Pochwyciła go
zarumieniona, drżąca. Adres był do matki, poznała na nim rękę Jaworkowskiej. Nie
miała prawa rozpieczętować, ale mogła przynieść go matce osobno i w ten sposób
zmusić niejako do podzielenia się wiadomościami, które niechybnie zawierać
musiał. Pobiegła z nim do pani Domskiej. - Jest list z Krynicy! - zawołała,
podnosząc go do góry. - Dajże mi go, daj, proszę - żywo, zrywając się z
posłania, odpowiedziała matka - to od Jaworkowskiej, nie ma pewnie nic, ale miło
mi go będzie przeczytać. Spojrzała na córkę drżącą, ale pomimo rozbudzonej
ciekawości list schowała pod poduszkę. - Ja to sobie później przeczytam, nic
pilnego - rzekła. Trochę urażona wyszła zaraz Elwira, aż się jej matce żal
zrobiło. Pomiarkowała, że lepiej jest nic nie taić, i odwołała ją nazad. -
Przeczytaj mi ten list - rzekła na pozór obojętnie. Drżącą ręką rozerwała Elwira
kopertę, pobiegła po liście oczyma i zbladła; oczy matki żadnego jej nie
straciły ruchu i serce się ścisnęło. Pani Jaworkowska pisała, jak następuje: -
"Kochana Zuziu! Zażądałaś ode mnie wiadomości, więc pomimo mojego bicia humorów
do głowy siadam ci donieść, że żyję i czekam wypogodzenia, aby do domu wyruszyć.
Tego dnia, gdyście wyjechały, pan Pilawski strzelał się w Muszynie, ale w
szopie, z panem Stanisławem. Miałam smutne przeczucie, które się ziściło.
Greifer wprawdzie, pierwszy strzeliwszy, ranił go, ale ten nieznośny Pilawski
oddał mu takim samym strzałem, iż doktorowie wydziwić się nie mogą, jak
doskonale trafił w to samo miejsce i w tą samą kość, w którą już był ranny. Oba
teraz leżą, podobno Pilawski niebezpieczniejszy; obie kości obrażone. Greifer
prędzej przyjdzie do siebie, o Pilawskiego się lękają..." Tu głosu zabrakło
Elwirze i dwa łez strumienie się puściły. - "O Pilawskiego się lękają - dodała
cicho - aby mu ręki odjąć nie było potrzeba. Ten wypadek odsłonił jedną
tajemnicę, której myśmy się i dawniej trochę domyślały. Hrabina Palczewska,
która zdawała się tak mocno zajęta swoim Anglikiem, formalnie się dla
Pilawskiego skompromitowała. Anglik siedzi, to prawda, ale hrabina całe dnie i
wieczory razem z nim spędza u łóżka chorego, a pieści go, a dogadza, a płacze i
rozpacza, że nam wszystkim za nią wstyd. Jużciż nawet gdyby dla niego czuła
przywiązanie..." Tu Elwirze głosu zabrakło, spuściła ręce z listem na kolana i
czytać przestała. Matka wzięła list Jaworkowskiej i sama po cichu czytała dalej.
- "Gdyby dla niego czuła przywiązanie tak gwałtowne, powinna by umieć je dla
przyzwoitości poskromić. Mówią, że i chory kawaler tą czułością pięknej wdowy
wreszcie się dał wywieść ze swego chłodu i czuje się szczęśliwym. Są ludzie, co
utrzymują, a to do niej podobne, iż mu się hrabina oświadczyła sama i że scena
była nader czułą i tragiczną. Prezesowa utrzymuje, iż aż doktor hrabinie zakazał
tych zbyt częstych i nadto długich odwiedzin, znajdując, że wrażeniami zbyt
gorącymi zdrowiu chorego szkodziła. Mogą to być plotki prezesowej, ale stojąc w
tym samym hotelu, mogę poświadczyć tylko, iż istotnie ona, jej służba, kuchnia
dzień i noc tu gospodarują. Anglik go pilnuje także i zdaje się nie zrażony
postępowaniem hrabiny, czule też do niej przywiązany. Słowem, powieść Dumasa,
moja droga. Żałuję bardzo, że końca jej domyślając się tylko, doczytać nie będę
mogła, bo muszę wyjeżdżać. Już też dosyć mam Krynicy i jej rozkoszy. Od kąpieli
dostałam strasznej wysypki, od prezesowej plotek formalnej niestrawności, od
widoków tego romansu hrabinej mam obrzydliwość emetykową. Żal mi biednej
kobiety, to pewna, że zacna i poczciwa, ale głowa przewrócona, serce jakieś
nienasycone i kapryśne, a pozory ją potępiają", itd. Był jeszcze i przypisek
następujący: "W chwili gdy list miałam zamykać, dowiaduję się, że chory ma się
gorzej: posłano po operatora do Krakowa, który osądzi, czy odjęcie ręki jest
koniecznością. Nawet mi go żal, bo zawsze to kalectwo! Greifer już chodzi z ręką
na temblaku. Policja im ma wytoczyć proces. Hrabina cała we łzach. Widziałam ją
w kapliczce klęczącą, zapłakaną, trzymającą chustkę na oczach przez całą mszę i
nie podnoszącą głowy. Anglik sam pojechał po doktora. Goście nasi się
rozjeżdżają, chociaż deszcze ustały. Ja już muszę też do domu spieszyć, bo mi
mąż pisze, że się beze mnie nudzi. Bardzo poczciwe człeczysko" itd. List
doczytawszy po cichu, pani Domska wcisnęła go pod poduszkę, Elwira upomnieć się
o resztę nowin nie doczytanych nie śmiała. Miała ich też za dosyć, i bolesnych.
Owa czułość hrabiny dla Pilawskiego nie tyle ją dotknęła, co niebezpieczeństwo,
w którym zostawał; przywiązania jego była pewną, a nie mogła się dziwić, że ten,
którego kochała, nie starając się nawet, mógł czyjeś pozyskać serce. Trudnoż mu
było, choremu, opierać się czułym przyjacielskim staraniom hrabiny, które też,
jak to zwykle bywa, z pomocą prezesowej i jej podobnych plotkarek mogły być
fałszywe i złośliwie tłumaczone. To, co wyczytała, przeraziło ją; kalectwo
naprzód, cierpienie, potem niebezpieczeństwo, które grozić mu mogło. Nie chcąc
przed matką okazać boleści ściskającej serce i mimowolnie malującej się na
twarzy, Elwira wyszła powoli do swego pokoju, co matkę zaniepokoiło więcej
jeszcze. Zadzwoniła natychmiast na jedną z panien swoich i kazała córki
poprosić. Po chwili dość długiej oczekiwania, Elwira przyszła z oczyma
zapłakanymi, ale usiłując panować nad sobą. Domska zapomniała o wszystkim prócz
cierpienia dziecięcia; niemiły jej ten Pilawski stał się jeszcze wstrętniejszym,
gdyż z jego przyczyny Elwiry spokój i szczęście było zachwiane. Byłaby go
wreszcie tolerowała już i przejednała się z nim może, byle córki usta znowu się
uśmiechnęły, a czoło zaświeciło dawną pogodą. - Dziecko moje, co ci jest,
dlaczegoś wyszła? płakałaś? - zawołała Domska. - Mój Boże, po co się już z tym
taić, tyś się do tego człowieka przywiązała. Przekonajże się z tego listu -
dodała, wyciągając go spod poduszki i oddając córce - że on nie jest wart
czystego serca twojego. To bałamut jakiś. Patrz, co Jaworkowska pisze o
hrabinie, juściż to kobieta, nie mogłaby się tak kompromitować bez nadziei
wzajemności. A ty nabiłaś sobie nim głowę i mój Boże, mój Boże! Co tu począć! -
łzy potoczyły się jej z oczów. Elwira przyklękła przy łóżku i chwyciła jej rękę.
- Mamo! mameczko! - zawołała - czego się martwisz? po co płaczesz! Znasz mnie,
wstydu ci nie uczynię, a jeślim mimowolnie dała uczuciu zawładnąć sobą, wierz
mi, nie wina moja. Potrafię się przemóc i zwyciężyć je. Płaczę, bo mi żal tego
człowieka, jego młodości, a czuję, iż my może byłyśmy powodem tego
nieszczęśliwego pojedynku, który on opłaci kalectwem. Ja jego pewną jestem! Cóż
mi tam hrabina. Hrabina znajdzie innego i zapomni. On do mnie powróci, on mi
jest i będzie wiernym! Ostatnie słowa niewyraźnie, cicho wyjęknęła Elwira, matka
zbladła i już nic nad to jedno słowo nie powiedziała. - Proszę cię, uspokój się,
uspokój się. Ta rada byłaby jej samej mogła posłużyć; biedna Domska, już chora,
zgryzłszy się córką, na wieczór zachorowała mocniej, tak iż posłać musiano po
geheimrata, który wprawdzie ręczył, że nie było nic groźnego, ale zapisał zaraz
lekarstwo i obiecał przyjść rano. Nazajutrz było na pozór lepiej, lecz
osłabienie wielkie. Elwira zapomniała o wszystkim siedząc u łóżka matki. List
pani Jaworkowskiej, jakkolwiek trochę złośliwy, był wiernym opisem tego, co się
w Krynicy działo. W istocie Pilawskiego rana była groźną i na chwilę myślano, że
może rękę w ramieniu odjąć przyjdzie. Wyjechał William po operatora do Krakowa,
hrabina, której przyjaźń (jak ją sama nazywała) dla Gabriela tym wypadkiem
spotęgowaną została, prawie nie odchodziła z jego mieszkania i jak siostra
miłosierdzia była ciągle na jego usługach. Na próżno chory wypraszał się od
niej. P. Palczewska, despotyczna zawsze, nie dawała mu słowa powiedzieć,
zamykała usta i gniewała się, jeśli się jej sprzeciwiał. Z wielką mocą ducha
Pilawski znosił bolesne opatrywanie rany, z której ciągle jeszcze kości wyjmować
było potrzeba. Gdyby nie zmiana w twarzy i wymizerowanie, po humorze i
łagodności poznać by nie było można tego, co przecierpiał. Greifer, nierównie
szczęśliwszy, już wychodził z ręką na temblaku, grał rolę bohatera, był w
humorze wybornym i zachodził nawet na wisteczka do Aksakowicza, gdzie się teraz
wieczorami zbierano, zajmując szczególniej hrabiną, Williamem i Pilawskim.
Sotsunek tych trzech osób dla ludzi pospolitych był jakoś całkiem niezrozumiały.
Dziwiono się Anglikowi, który siedział i służył hrabinie, patrząc na jej
czułości dla Gabriela, i tysiączne wnioski czyniono na przyszłość, a nawet
zakłady. Jedni utrzymywali, że hrabina wyjdzie za Pilawskiego, drudzy, że za
Anglika, inni, że za żadnego z nich, a bądź co bądź mieli o czym mówić, kogo
ogadywać i zabawiali się wybornie. Pan Aksakowicz, któremu i paszport wychodził,
i wód używanie się kończyło, wzdychając wybierał się na powrót do domu, iż nie
dotrzyma do końca tej, jak ją nazywał, powieści. Greifer po cichu mówił
znajomym, z uśmieszkiem pokręcając wąsa, iż jak tylko lekarz mu pozwoli i wojna,
natychmiast się uda do Berlina. Ruch wszakże był mu wzbroniony i jakiś czas
posiedzieć jeszcze musiał. Kuzynek Albert, znudzony i trochę zniecierpliwiony na
hrabinę, której postępowania nie pochwalał, przed wyjazdem miał z nią żywą
rozmowę i rozstali się bardzo zimno. W istocie na panią Palczewską nie bez
przyczyny wszyscy hałasowali, że się niesłychanie kompromitowała, a ile razy kto
jej tę uwagę uczynił, gniewała się tylko, nie myśląc wcale o poprawie. Gdy raz
jej to, całując ją i z wylaniem się, powtórzyła Ormowska, hrabina chwyciła ją za
ręce i w oczach jej błysnęły łzy diamentowe. - Niepoczciwi ludziska! - zawołała
- więc ja dla ich języków, dla oszczerstw, z obawy o moją sławę nie mam spełnić
tego, ku czemu ciągnie mnie serce, co dla mnie w tej godzinie życia szczęście
stanowi? Tak jest, kochana baronowo, niech ludzie mówią, co chcą, ja go kocham!
Mogę to wyznać przed całym światem, bo miłość moja jest czysta, poczciwa i bez
przyszłości. Ja nie wiem, czy on mnie pokochać może, czy pokocha; ja czuję, że
gdy wyzdrowieje, odleci i nie zobaczymy się więcej, ale kocham go i nie mogę ani
chcę sercu się opierać. Miłość to poczciwa, choć gorąca. Niech ludzie plotą,
najmniej mi o to idzie. Ta chwila szczęścia zapłaci mi sowicie za ich
bezduszność. Ci, co nigdy nie kochali, co tego uczucia doznać nie mogą, znęcają
się, widząc mnie, zgadując szczęśliwą; lituję się nad nimi. - Ależ świat,
ludzie, języki! - szepnęła baronowa. - Pani żyłaś dosyć, ażeby świat, ludzi i
paplaninę ich ocenić! Świat dziś na to kamieniami ciska, co jutro będzie
ubóstwiać; ludzie, wzięci razem, niewarci są, by im poświęcić szczęście;
paplanina ich jest dla mnie szumem wiatru. - Ale, hrabino droga - mówiła
Ormowska - po cóż ci uczuciu bez nadziei puszczać wodze i gotować sobie niedolę,
cierpienie, zawód na przyszłość? Załamawszy ręce, chodziła Palczewska po
saloniku. - Nie wiem, droga moja, czy ja jestem inną jak ludzie, czy oni wydają
się innymi, niż są w istocie, gorszymi, niż ich Bóg stworzył. Dla mnie w
kochaniu takim jest już szczęście, od przyszłości nic nie wymagam; któreż na
ziemi jest trwałe? Ja z chwili słońca i godziny uczucia jestem rada, więcej nikt
wymagać nie może. - Ale on cię nie kocha, sama to mówisz. Hrabina uśmiechnęła
się. - On mnie kocha i nie kocha. Musi mnie kochać jak siostrę miłosierdzia, jak
dobrego towarzysza, a niepodobna, by serce w piersi mu nie uderzyło widząc, jak
moje bije dla niego. Ja więcej nie wymagam. Nie mówmy o tym. Nie przekonana
żadnymi perswazjami, hrabina, zaledwie wbiegłszy do domu, zabierała, czego mogła
potrzebować dla chorego, i powracała do niego. Często nawet smętną pannę Salomeę
porzucała samą i nie troszcząc się o to, co ludzie powiedzą, siadywała, czytając
choremu, posługując mu całymi dniami. Dla spoczynku najęła sobie pokój "Pod
Różą" osobny, w którym, nie chcąc wracać do domu, usuwała się za nadejściem
doktora lub gdy choremu nakazano spoczynek. Po wyjeździe Williama do Krakowa
podwoiła jeszcze staranie i pilność. W istocie Gabriel był chory mocno, gorączka
nie ustawała, rana wydawała się groźną, lekarz nie ręczył za nic. P. Palczewska
pewną była swojego Anglika, który dla przyspieszenia przybycia doktora sam się
wybrał, aby ani chwili nie stracić. Liczyła wszakże godziny i coraz była
niespokojniejszą. Lekarze zajęci byli rannymi po lazaretach wojskowych, niełatwo
więc znaleźć było i skłonić jednego z nich, ażeby się oddalił. Gorączka się
zwiększała, a z nią łzy, niepokój, rozpacz prawie Palczewskiej. Gdy ostatniego
dnia chory wieczorem zdawał się nie bardzo przytomnym, nie chcąc go na ręce
obcych zostawiać, hrabina postanowiła obok w zajętym pokoiku przenocować z panną
Salomeą, aby nie dać się zaniedbywać czuwającemu cyrulikowi. Noc tę spędziła
prawie bezsennie, podsłuchując pode drzwiami, zrywając się, nieustannie
wyglądajc Williama, który co minuta powinien był nadjechać. Nad rankiem dopiero
pocztowy powóz przywiózł go z doktorem. Natychmiast przystąpiono do opatrzenia,
oczyszczenia i sondowania rany; hrabina z nieopisanym niepokojem modliła się w
drugim pokoju. Kilka razy doszedł ją krzyk urwany i syknięcie. Nareszcie po
bardzo długim oczekiwaniu Anglik wszedł z lekarzem, który, zawinięte rękawy
surduta z bardzo zimną krwią ułożywszy, siadł ocierając pot z czoła. - Mów pan,
panie konsyliarzu, otwarcie. - Mogę otwarcie mówić - odezwał się lekarz - bo w
istocie prawie pewien jestem, że choremu nic się nie stanie, prócz że przecierpi
wiele. Ranę musiałem rozciąć, kości powyjmować, oczyścić, a teraz przy starannym
opatrywaniu mam wszelką nadzieję, iż się stan polepszy i odjęcie ręki stanie
niepotrzebnym. Palczewska rzuciła się ściskając dłoń operatora, który śniadanie
byłby może wolał od najgorętszej wdzięczności. I to wreszcie podano. Hrabina,
odzyskawszy swój dobry humor, podziękowała drugim uściskiem dłoni Anglikowi i
poszła do domu odpocząć. Chory, który parę nocy nie spał, usnął. Od tego dnia
począł się stan jego polepszać. Cieszyła się tym hrabina, ale pociechę zatruwała
myśl, że zaledwie cokolwiek zdrowszym się uczuje Gabriel, uciecze jej. Nie dziw,
że przedłużała prawie kurację i starała się wmówić w Pilawskiego, w lekarza, we
wszystkich, iż ją przeciągnąć należy. Anglik, który mógłby był dawno wyruszyć do
domu, siedział, dawszy słowo, iż hrabinę odwiedzi w jej castelu, oczekując na
to, by ona doń powrócić mogła. Sir William był dosyć oryginalnym, chociaż
powierzchowność jego nie zdradzała tego wcale. Chłodny, rozsądny, unikający
wszystkiego, co by na ekscentryczność zakrawać mogło, w pojęciach o świecie i
ludziach, sercach i uczuciach miał przynajmniej tak dziwne zwroty jak hrabina.
Dlatego może dosyć się dobrze godzili z sobą. Nie zrażało go na przykład wcale
to, że widział panią Emilię tak serdecznie wylaną dla Gabriela. Według niego
dowodziło to dobrego gatunku serca, w którym dlań także kolej i godzina przyjść
mogła. - Wie pani - mówił bardzo otwarcie, trzymając wedle zwyczaju dwa palce w
kamizelce, wyprostowany i wyciągnięty jak struna, z dziwną powagą, jakby starego
pedagoga - wie pani, że w obecnej chwili, gdy to, co się miłością wszelką
nazywało i zowie, zupełnie znika, gdyż teorie egoizmu górę biorą i od młodu
wpajają się w nowe pokolenia, sam widok uczucia szczerego, rzeźwego, gorącego,
jaką jest przyjaźń pani dla tego szczęśliwego Gabriela, ponętnym jest widokiem.
Patrzę na to z uwielbieniem i dodam to, że gdybym wiedział, iż mnie pani tak
pielęgnować będzie, poszedłbym rzucić rękawiczkę Greiferowi prosząc, aby mi też
rękę przestrzelił. Palczewska zaczęła się śmiać po raz pierwszy od dawna. - Nie
czyń pan tego - odezwała się - serce się wyczerpuje, potrzebuje wypoczynku i nie
mogę ręczyć... - Widzisz, pani - rzekł Anglik, całując ją w rękę - ja jestem
wyrozumiały i niewymagający, ja troszeczką jej przyjaźni jestem szczęśliwy i
mogę czekać, proszę mnie tylko nie odpędzać! - Zmiłuj się! Gdybyś chciał uciec,
nie puściłabym cię - zawołała pani Palczewska - przywykłam do was, jak do
dobrego przyjaciela i brata, który mnie rozumie, z którym się porozumieć mogę
spojrzeniem jednym, z którym mi dobrze. Nie, nie, według umowy jedziesz pan mnie
odwiedzić i poprawić mi park mój, z którego nie jestem zadowolnioną. Gdybyśmy
jeszcze tego dobrego przyjaciela naszego porwać z sobą mogli, ale on już się
teraz wyrywa do domu! Nim Pilawski mógł wstać i przechadzać się po pokoju,
Greifer już wyjechał z Krynicy. Zdrowie pani Domskiej, pomimo starań
najczulszych córki, ponawianych narad lekarzy i zapewnień ich, iż nie grozi
niebezpieczeństwo, coraz się jednak pogarszało. Oczy córki najlepiej to widziały
i ocenić mogły. Smutek, apatia, potem niepokój i zniecierpliwienie na przemiany
nią owładały. Były dnie, w których nie przemówiła słowa lub odpowiadała
roztargniona, a po nich następowały groźniejsze jeszcze gorączkowe pytania,
troski, zajmowanie się drobnostkami i przeczucia groźne we wszystkim. Elwira,
zapomniawszy o sobie, ciągle była z nią, a pracowała nad sobą, tak by matka
domyśleć się nawet nie mogła, co miała w duszy. Jednego wieczora, po takim dniu
milczenia i jakby osłupienia, Domska siadła na łóżku i chwyciwszy rękę córki,
długo patrzała na nią, aż się we łzy rozpłynęła. - Dziecko moje - zawołała - nie
chciałabym cię przestraszać, ale czuję, że życie uchodzi, że mi go pozostało
niewiele, że umrę prędko. Śmierć! to nic, ale cóż się stanie z tobą? Tyś sama
jedna w świecie, ty nie masz nikogo! Krewni ojca mojego wyparli się nas dawno,
rodzina twojego nas znać nie chce. Jak ja cię porzucę, komu cię powierzę? Tyś
młoda, niedoświadczona... a, nie mogę myśleć o tym! - Niech mama nie myśli -
przerwała Elwira - ten niepokój pochodzi z choroby i z nią przejdzie; te
przeczucia są także nerwowym osłabieniem, doktór zaręcza... - A! ci doktorzy -
odezwała się Domska - oni o tym sądzą, co zobaczyć mogą, a co ja czuję, tego nie
widzi z nich żaden! Zmęczona jestem życiem, nie mam już do niego siły. Będę żyć
czy nie, nam pomówić trzeba, ty mi musisz powiedzieć, na czyją cię oddam opikę.
Wybór tak trudny! Próżne były pytania, Elwira płakała i mówić nie chciała o
niczym. Drugiego dnia, gdy nadszedł geheimrat, który był przyjaciel domu,
skorzystała Domska z chwilowego oddalenia się córki. - Kochany radco - rzekła -
znasz moją historię i położenie, wiesz, żem sama na świecie. Śmierci, której
zbliżanie się czuję, nie obawiam się wcale, powiedz mi otwarcie, na wiele czasu
rachować mogę? Geheimrat strzepnął rękami, oburzając się przeciwko tym, jak je
nazwał, chorobliwym imaginacjom. Domska zmilczała. - Nie mówmy więc o tym -
dodała - ale znając położenie moje, na wszelki wypadek, radź mi, kogo mam córce
wyznaczyć za opiekuna? Doktór zmierzył oczyma chorą. - Pani nie masz wcale
powodu z tym się spieszyć, lecz jeśli się jej podoba za wcześnie coś ułożyć,
radźmy; któż jest z rodziny? - Nie ma nikogo, to wiecie. - Z waszej? - Ta się
nas także wyparła. - Szukajmy między przyjaciołmi. W położeniu pani Domskiej i o
tych było trudno. Żyła z niewielu bliższymi osobami, ściślejszych z nikim nie
zawierając stosunków. W klasie średniej, do której należała teraz, trochę ją
uważano za arystokratkę, szlachectwo dawne odgradzało ją od ludzi nowych, nie
dowierzających zawsze tym, co do ich obozu przeszli z drugiego, zwanego
nieprzyjacielskim. Z dawnego świata, z którym zerwała, mało kto zbliżył się do
niej, obawiając otrzeć się razem o towarzystwo, jakiego się wkoło niej
domyślano. Mając córkę dorastającą, Domska musiała też być wielce oględną z
przyjmowaniem w swym domu i zawiązywaniem bliższych znajomości. Średnia klasa
jest prawie tak drażliwa jak dawna arystokracja: tam gdzie przed nią nie biją
czołem i nie otwierają podwoi na rozcież, cofa się z obrażoną dumą. W domu pani
Domskiej bywał pan geheimrat, stary nauczyciel muzyki, niegdyś dyrektor
orkiestry i znakomity kompozytor, dwóch czy trzech profesorów łysych, którzy
Elwirze lekcje dawali, kilku kupców bogatszych, mających córki w jej wieku, i ze
szlachty jeden ubogi stary krewny po ojcu. Był to jedyny człowiek, który już po
otwarciu magazynu przez Domską sam proprio motu zjawił się u niej i odtąd, ile
razy znajdował się w Berlinie, zawsze tu przesiadywał, okazując jej szczerą
przyjaźń, na którą rachować było można..nv Część II (c.d.) Pan Szczęsny Żałobski
był ciotecznym bratem ojca pani Domskiej. Za szczęśliwych czasów świetności tego
domu nie pokazywał się tam prawie; zasłyszawszy o smutnej doli dalekiej krewnej,
pospieszył do niej. Człowiek był tak dobry, że aż nadto. Jemu też i ludziom go
otaczającym źle z tym było. Osiadły w Poznańskiem, na tych kresach, gdzie o byt
i utrzymanie się przy ziemi i przy stanowisku ciężko walczyć przychodzi, nie
wypoczywając ani godziny, pan Szczęsny, wbrew imieniowi swemu, był
najnieszczęśliwszym z ludzi. Całe życie bił się z ruiną, która go, powoli
zatapiając, w końcu pochłonąć miała. Pracował niezmordowanie, ale nieumiejętnie,
trud jego szedł marnie. Spełniając wszelkie obowiązki obywatelskie, poświęcał
się chętnie dla drugich, a sam zarzynał. Nie mając po owdowieniu ani dzieci, ani
bliższej rodziny, mniej już dbał o to, co zostawi po sobie. Szło mu tylko, by
nie przeszło w ręce obce. Zawsze niesłychanie zajęty, członek wszystkich
stowarzyszeń, prezes wszelkich możliwych komitetów, delegowany zawsze tam, gdzie
skóra boleć mogła i worek pokutować, ścigany przez konserwatystów jako zanadto
postępowy, a przez liberalnych jako zbyt do tradycji i form przywiązujący się, z
obu stron bity, przez obie zużytkowany, uważał to za tak naturalne, iż się nigdy
nawet nie poskarżył. Obowiązki przede wszyskim, to było godło, które ciągle
powtarzał, dodając po cichu: "niechaj boli, jako chce". Umiejąc wiele więcej niż
ci, co go otaczali i co się nim wysługiwali, uchodził za nieuka, trafne jego
sądy i rady zawsze sobie ktoś przywłaszczył, podchwycił, ogłosił za swoje i rósł
na nich, gdy poczciwy pan Szczęsny milczał. Sypał nawet często brawo mówcy,
który jego ideę rozwijał triumfalnie, a gdy mu kto o tym wspomniał, powiadał: -
Albo to idzie o mnie? byle się poczciwa rzecz wykonała. Z tych kilku rysów można
powziąść wyobrażenie o panu Szczęsnym, który powierzchownością też nie odznaczał
się. Chodził zwykle w stroju tak zaniedbanym, że go często z tego powodu u drzwi
przyjaciół spotykały nieprzyjemne sceny. Śmiał się z tego serdecznie. Twarz
dobra, pełna wyrazu łagodności i spokoju, nie uderzała rysami, wabiła pokorą i
skromnością. Do tego wszystkiego łączył jeszcze wadę, czyniącą go
najnieszczęśliwszym, był roztargniony, jak dziś nikomu być nie wolno.
Nieustannie coś gubił, czegoś zapominał, za coś płacił i miał kłopoty, z których
się wykupywać sowicie było potrzeba. Życie poświęceń i dystrakcji w końcu z
dwóch odłużonych wiosek zepchnęło go na jedną, z tej jednej większej na jedną
maleńką, a przewidzieć już było łatwo, że pożywszy, zejdzie na dzierżawę
plebanii. Nie psuło mu to humoru wcale. Ostatni grosz oddawał na pomoc naukową i
szkółki. Jakkolwiek nieudolnym wydawał się Szczęsny pani Domskiej, znając jego
cnotę i sumienie, rozum i trafność w cudzych sprawach, nie mogła wybrać kogo
innego na opiekuna córce. Od roku go już nie widziała; zbytecznie zajęty, nie
był ani razu w Berlinie. W tajemnicy przed córką, z pomocą starszej panny, w
nocy napisała Domska, czując się gorzej, do Żałobskiego. List był w kilku
słowach, z prośbą, ażeby przybyć raczył jak najprędzej. Dodała, że jest słabą i
pomocy jego potrzebuje. Szczęsny w takim razie rzucał wszystko i choćby dla
nieznajomego, stawił się zawsze. Nie wątpiła pani Domska, że i tym razem
pospieszy. Jakoż trzeciego dnia po wyprawieniu listu, ostrzeżony w nim, ażeby
nie wydawał się z tym, że został wezwanym, zjawił się Szczęsny w progu, zmęczony
całonocną podróżą, w dodatku z febrą, którą od kilku cierpiał tygodni i której
paroksyzm rozpoczynający się nadawał mu przykro zmienioną fizjognomię. Na
przywitaniu Elwira, która nadbiegła zaraz, postrzegła żółtość jego twarzy. - Cóż
to dziaduniowi takiego? - Mnie? a! to nic! od dwóch tygodni mam febrę, mała
rzecz. Choroba, która inne odpędza i zdrowie daje. - Zatarł ręce. - Dziś właśnie
mnie ziębi, nie uważam na to. Śmiał się stary, ale zębami dzwonił. Podano
herbatę, którą pił chciwie. Wejrzenie jednak na krewnę, choć tego nie okazywał
po sobie, nastraszyło go. Po roku niewidzenia wydała mu się dziwnie a groźno
zmienioną. Poleciwszy Elwirze jakieś zajęcie, Domska zatrzymała Szczęsnego na
obiad, a gdy córka wyszła, chwyciła go za rękę. - Poczciwy mój, dobry stryju -
rzekła - spadnie ci ciężar na głowę nowy. Nie mam nikogo! nikogo! musisz przyjąć
na siebie nad Elwirą opiekę. - Co? jak? - przerwał Żałobski - dlaczego? - Ze mną
- cicho dodała matka - ze mną jest źle, między nami, stryju kochany, ja się
czuję niedobrze. Stary usiłował myśl tę odegnać, ale na próżno. - Zawołałam cię,
aby poprosić o tę usługę chrześcijańską dla sieroty. Nie mogę dopuścić, aby
rodzina nieboszczyka męża miała się wmięszać w to. Tobie zostawię wszystko.
Żałobski rękami rzucał, ale w końcu się zgodził, a cała ta narada odbyła się tak
po cichu i nieznacznie, iż Elwira wcale się nie domyśliła. Dwa dni przesiedział
ze swą febrą, która już była codzienną, pan Szczęsny, uprowidował się w chininę
i trzeciego musiał wyruszyć do domu dla posiedzenia spółki, na której wszyscy
zyskiwali, on tylko jeden jakoś tracił. Takie już było jego przeznaczenie.
Nierównie spokojniejszą po wyjeździe p. Żałobskiego była już Domska, ale i to ją
nie poratowało, siły uchodziły. Geheimrat składał chorobę na wody niezupełnie
właściwie zadysponowane (na które się przecież sam zgodził), słotne lato i
wrażenie tego niespokojnego czasu. Lekarstwa przepisywane nie pomagały; biedna
kobieta, modląc się, płacząc, coraz częściej wzywając córki, aby się nią
nacieszyć, powoli dogorywała. Krynica stawała się z każdym dniem puściejszą,
odjeżdżali nawet ci, którym się najmniej powracać chciało do domu. Aksakowicz,
kupiwszy wina na Węgrzech, zwijał swój obóz z dnia na dzień, tylko dla wisteczka
jeszcze wśród opakowanych tłumoków przeciągając pobyt już zbyteczny. Greifer
zniknął, wyniósł się major Hotkiewicz i inni panowie oprócz pana Karola
Surwińskiego, który dotrzymywał placu w nadziei, że się na koniec tajemnica
wielkiego nieznajomego odkryje. W czasie leczenia jego był pewnym, że ktoś
przecie nadjedzie z rodziny, że się incognito owe odsłoni i prawdziwa postać
wypłynie na wierzch. Zawiódł się na tym, ale niemniej stał przy swoim, kiwał
głową i szeptał tylko: - Są zapewne ważne przyczyny! Siedziała jeszcze pani
Ormowska dla hrabiny. Prezesowa dla Ormowskiej pozornie, a w istocie dla plotek.
William dla pani Emilii, pani Emilia dla Pilawskiego, który teraz miał się już
co dzień lepiej. Była nadzieja, że z ręką na temblaku wyruszyć już będzie mógł
bardzo prędko. Tymczasem właściciel hotelu nawet się pakował. Krynica powoli
pustoszała i już można mieć było przedsmak tej ciszy i wyludnienia, jakie tu
panują zimą. Wszystkie wody i stacje zdrowia, na które pewna tylko pora
przypada, przynosząca im życie, mają ten byt przerywany, to usypianie i budzenie
się, zmieniające je do niepoznania. Kto widział Niceę w lecie, a Wiesbaden zimą,
gdy nawet ławki z ogrodów uciekają, może mieć wyobrażenie, czym jest taka
Krynica po odjeździe gości. Zostają tu na zimowe, jesienne, wiosenne, dłuższe
rekolekcje stróżowie do mostu i ofiary niedoli, które gdyby, jak bobaki,
pozasypiać mogły, nim się nowi zjadą goście, byliby pewnie bardzo szczęśliwi.
Gospodarze prawie już nieradzi byli tym, co pobyt tu przeciągali; kazali im
płacić za swój zły humor, a że wody zaopatrzone są w środki do życia obfitsze
tylko latem, zaczynała się obawa, by chleba i mięsa nie zabrakło. Hrabina, która
by w innym razie pierwsza jaskółką odleciała gdzie z tej ciszy, siedziała tylko
dotrzymując placu choremu, który jeszcze nie wyjeżdżał dlatego, że mu ona nie
pozwalała. Z dnia na dzień rada była przedłużyć to dziwne pożegnanie z marzeniem
szczęścia; nie miała siły. Anglik był anielsko cierpliwy. Wolnych chwil używał
na naukę języka, którego alfabetem się krztusił, a ortografią zdumiewał. Był już
pewnym, że nie nauczy się nic, ale chciał choć zajrzeć w te przepaście
tajemnicze. Prawdziwie nieszczęśliwą była panna Salomea, naprzód już z powołania
jako demoiselle de compagnie; po wtóre jako stara (troszkę) panna; po trzecie
przez kwaśny temperament, a ostatecznie z okrutnych nudów, bo hrabina ją
zamęczała, a nie było się nawet komu poskarżyć. Pierwszy silny chłód nastraszył
wszyskich, a że Pilawski oprócz tego naglący list odebrał z Warszawy, zaczynano
się wybierać. Ostatniego wieczora hrabina siedziała zadumana w fotelu z książką,
którą tylko co czytać przestała. W drugim pokoju Anglik bawił przez grzeczność
pannę Salomeę, z całych sił powstrzymującą się od ziewania. Surwiński grał w
szachy z cyrulkiem w kątku. Cisza grobowa panowała w całej Krynicy. Hrabina
długo w milczenie spoglądała na Gabriela, który siedział ubrany, z ręką na
temblaku, z tą twarzą spokojną i na pozór chłodną, której mu ani boleść
skrzywić, ani radość rozpromienić nigdy nie umiała. Coś w temperamencie, coś w
wychowaniu, może w położeniu samym było takiego, co mu pełniejszą piersią w
życie się rzucić wzbraniało, co go czyniło bojaźliwym niemal i wstrzemięźliwym,
co go na wodzach trzymało. Hrabina z wyrzutem jakimś patrzała nań, patrzała i
nagle, jakby ze snu przebudzona, zawołała: - Odezwijże się, ty straszny sfinksie
milczący, odezwij się przecie, tak aby w słowach odezwało się życie, uderzyło
serce... pan dla mnie jesteś zagadką! - Ja nią jestem dla siebie także - odezwał
się Gabriel - ale jedno pani jasno i dawno wyczytać byłaś powinna z mych oczów,
wyrazów, z całej mojej istoty, że mam dla pani szacunek najwyższy, wdzięczność
najgorętszą. - Tak, i koniec! - przerwała hrabina - ale ufności nawet nie masz
pan we mnie. Powiedzże mi, choćby przy rozstaniu, kto jesteś? skąd przychodzisz?
do jakiego należysz świata? przecież może zasłużyłam choć na tyle. - Przebacz
mi, pani, milczenie moje - rzekł Gabriel - panią ono drażni, mnie nieszczęśliwym
czyni, lecz gdybym milczał dlatego, aby nie być odepchniętym, aby dłużejj mieć
prawo do jej współczucia? - Cóż to jest? - przerwała nagle hrabina - nie
rozumiem, miałżebyś pan istotnie co na sumieniu? co w przeszłości? Żywo podniósł
głowę Pilawski. - A, pani - zawołał - nie rozumiesz mnie! Żyjemy przecież w
świecie, w którym panują, jak za dobrych czasów, pewne podziały społeczne, pewne
klasyfikacje, których piętna ani wychowanie, ani ukształcenie nie znosi. - Jakie
klasyfikacje? szlachty i nieszlachty? - rozśmiała się, ruszając ramionami,
Palczewska. - Chociażby - cicho odpowiedział Pilawski - pan Karol Surwiński
nader nieszczęśliwie i nietrafnie, jak mi pani mówiłaś, domyślał się we mnie
ukrytego Piławity! Niestety! z Piławitą nie mam nic wspólnego, nic z
arystokracją, nic ze szlachtą, jestem dzieckiem ludu; ojca nie znałem, nie
pamiętam prawie matki, należę do tej klasy społeczeństwa, której zadaniem
pokorna i cicha praca. - Ależ pan jesteś wychowanym jak książątko! - zawołała,
wstając z krzesła, hrabina - pan jesteś bogatym... - Winienem wychowanie
przypadkowi, a majątek dobrodziejstwu, które mnie nim obdarzyło. Chciałaś, pani,
racz więc posłuchać wyznania mojego, a przebaczyć, że nie przyszło wcześniej.
Jest to grzech i wina, boć za fałszywym biletem nie powinienem był dostawać się
tam, gdzie nie dla mnie miejsce. Hrabina, która się była z siedzenia porwała,
ognistym wejrzeniem zmierzyła Pilawskiego i siadła oparta na łokciu, brwi jej
ciągnęły się, smutek osłonił twarz. - Mów pan - odezwała się po cichu. Gabriel
począł powoli. - O ile wiem od mojego przybranego ojca i sam sobie jak przez sen
przypomnieć mogę, mieszkałem na poddaszu z biedną, ubogą kobietą, która była
matką moją. Żyła z pracy i była chorą, duma jakaś czy rozbicie się o nieczułość
ludzką sprawiły, że w końcu wolała umrzeć z głodu, niż kogokolwiek o pomoc
prosić. Zmarła więc z choroby i niedostatku, a ja przy jej zwłokach, przytulony,
miałem też zasnąć od głodu na wieki, nawykłym będąc jedną tylko matkę znać na
świecie, gdy właściciel domu, wyłamawszy drzwi, wyratował mnie i od trupa
oderwał. Tym człowiekiem, któremu winienem wszystko, był stary bezdzietny
kupiec, mieszczanin i rzemieślnik warszawski. Na rękach omdlałego, zaniósł mnie
do siebie i nie opuścił już więcej. Przyjął za syna, oddał po sobie pracą wieków
zebrany majątek, a wychował mnie jak pańskie dziecię, umyślnie tylko, aby
pokazać, iż nie będąc panem z rodu, można się nim stać przez wykształcenie.
Jestem więc sztucznie stworzoną istotą, która osamotniona stoi w pośrodku żywego
świata, nie wiedzieć dokąd się obrócić, a z kim żyć, do kogo przylgnąć sercem.
Słowo zagadki jest w tym, że milionowy rzemieślnik, bo mego zawodu i powołania
nie rzucę. - Rzemieślnik! - - zawołała hrabina uderzając rękami - pan, pan
mógłbyś być rzemieślnikiem? - Jestem nim, pani, i wyprzeć się tego nie mogę -
odpowiedział Pilawski - i oto dlaczego milczałem, oszukiwałem was, dlaczego
byłbym wyśliznął się nie poznany, gdyby nie rozkaz pani. - To nie może być! -
powtórzyła Palczewska. - Mais c'est ~a en perdre la t~ete! A! nie, pan
żartujesz! - Niestety, pani, nie śmiałbym - mówił Gabriel, poglądając na nią. -
A jeśli samo to imię takie na pani czyni wrażenie, jestem poniekąd
usprawiedliwionym, żem się krył tak długo... - Ale dopowiedzże mi pan już raz tę
swoją całą historię - zawołała hrabina - przyznaję się, że tego nie rozumiem,
żem się wszystkiego w świecie spodziewała, przecież nie tego, co jest. -
Przyznaj się, pani, że rychlej byś mi może pani przebaczyła trochę tego
szulerstwa, o które mnie łaskawie obwinił pan Greifer, niż to rzemiosło! - Pan
mnie znowu nie rozumiesz - przerwała hrabina - wolę przecież uczciwego
rzemieślnika niż awanturnika, ale cóż za rzemiosło? co? mów pan raz... - Mój
opiekun - począł Gabriel z uśmiechem sarkastycznym - mój opiekun miał wielki
magazyn sukien i sukna. Był on po prostu tym, co we Francji zowią marchand
tailleur, a ja po nim w spadku wziąłem rzemiosło i wszystko. Hrabina rzuciła nań
ukośne wejrzenie, pełne wyrazu jakiegoś niezrozumiałego, dziwnego, w głosie i w
oczach jej zanć było więcej niż nieukontentowanie, coś na kształt gniewu za
doznany zawód. - Ale pan masz milionowy majątek? - Mniejszy niż paryski Human -
rzekł uśmiechając się Pilawski - choć dla mnie wystarczający bardzo, bo mi
dozwala dogadzać nawet moim fantazjom, kupować obrazy, zbierać książki, a czasu
mi moje rzemiosło nie zajmuje tyle, ażebym czytać i rysować nie mógł. Hrabina
ruszyła ramionami. - To jest już jakieś demokratyczne dziwactwo, trzymać się bez
żadnej potrzeby przy rzemiośle! - zawołała. - Pan sam mówisz, że czujesz, iż cię
to z towarzystwa wyłącza. - Ale przecież pani to uczuje, że piętno to, jakie na
mnie włożyła praca, jest niestarte. Mogę zrzucić z siebie ciężar, jeśli się to
tak nazwać podoba, namulony kark zostanie. Hrabina poczęła się przechadzać po
pokoju. Znać było po niej ostygnięcie nagłe i zły humor widoczny; Gabriel też
posmutniał. - Widzi pani hrabina - rzekł - jak słusznie, w pełnym poszanowania
oddaleniu, trzymałem się zawsze ~a une distance respectueuse od państwa,
dlaczegom się nie cisnął, ale uciekał. Wszak miałem słuszność! P. Palczewska nic
nie odpowiedziała, chodziła zadumana po pokoju, jakby walcząc z sobą. - A! mój
Boże! - zawołała - mój Boże, to grozi śmiesznością, to pańskie incognito i ta
cała historia. Gdyby się raz dowiedziano, żeśmy... żem... Nagle zamilkła,
ruszała tylko ramionami i uśmiechała się do siebie. Pilawski patrzał i milczał a
czekał. - To wyznanie pańskie - odezwała się, stając nagle naprzeciw niego -
któreś mi uczynić musiał, niechże zostanie między nami. Nie ma potrzeby objawiać
tej dziwnej tajemnicy przed wszystkimi. Sądzę, że nawet poczciwego baroneta
wiadomość ta napełniłaby zdumieniem i trwogą. Que voulez vous, żyjemy w świecie
rzeczywistym, a nie socjalnych teorii i ideałów, musimy się rachować z tym, co
nas otacza, bo my tego zwyciężyć nie potrafimy. Możesz pan być, jak jesteś,
najmilszym, najwykształceńszym, najprzyzwoitszym z młodych ludzi; to nie
przeszkadza, by pana towarzystwo nasze nie włączyło, dowiedziawszy się, że
jesteś... krawcem! Ostatnie słowo wymówiła po cichu, stanęła, tupnęła nóżką i
dodała: - Ale pan zmyślasz! pan sobie żartujesz ze mnie. Podobne historie w
żywym świecie się nie trafiają. - Nieczęsto, to pewna - odrzekł Pilawski -
czasami jednak, jak pani widzi. - Przepraszam, ale któż była matka? kto ojciec?
może w tym tkwi jaka tajemnica? - Gdyby nawet była - rzekł Gabriel - ciężar lat
dwudziestu kilku ją przytłoczył. Matka moja była ubogą, o ojcu nic nie wiem, a
imię nawet tak jest pospolite i nic nie mówiące, że z niego nic się domyśleć
niepodobna i jak pani powiadasz, trzeba się z rzeczywistością przejednać i z nią
tylko rachować. - Lecz cóż za myśl dzika była tego człowieka, który pana
wychować chciał na un homme de loisir, a przkuł do taczki. - Nie zaręczyłbym -
szepnął Pilawski - że stary, poczciwy Pilawski chciał właśnie przygotować może
tę smutną scenę, jaką ja dziś odgrywać muszę. Nastąpiło znowu długie milczenie.
Hrabina żywo przechadzała się po pokoiku, niekiedy westchnienie wyrywało się z
jej piersi, marszczyła brwi, tarła skronie, chwyciła flaszkę z wódką kolońską i
oblała nią głowę. Nagle rzuciła się w fotel naprzeciwko Pilawskiego, spojrzała
na siedzącego, zadumanego, ale spokojnego człowieka, wzdrygnęła się i zawołała:
- Takie to dziwadła wydaje wiek XIX! Ale pan jesteś u nas anomalią, czymś, co
się w słoju do spirytusu nadało, nie do chodzenia po świcie żywych. Pan nie masz
miejsca, pan będziesz najnieszczęśliwszym z ludzi, jeśli nie porzucisz tego
niepotrzebnego, śmiesznego rzemiosła! Cóż panu pozostaje, albo towarzystwo
czeladzi rzemieślniczej, albo zupełne osamotnienie, albo kradzione chwile jakieś
wśród ludzi, którym, jak Surwińskiemu, wydasz się utajonym Piławitą. - Ale ja to
wszystko doskonale rozumiem - rzekł Pilawski - i zrezygnowany jestem los, jaki
na mnie spadł, cierpliwie znosić do końca. - Przecież się pan musisz żenić? więc
z kim? z krawcówną? cha! cha! - rozśmiała się - a jeśli się zakochasz w panience
o antenatach i herbach, co najmniej wymagać będzie, ażebyś obrzydliwie nożyce
porzucił i o nich zapomniał. - A tego ja właśnie uczynić nie mogę, i raz
dlatego, żem ojcu przyrzekł wytrwać na stanowisku, po wtóre, że mam moją
rzemieślniczą dumę i mówię sobie, że moja tarcza z nożycami otwartymi warta
tyle, co pawęża z podkową jakąś i orłami. Człowiek nie jest panem swoich
przeznaczeń, los mu je narzuca w kolebce, wartość zaś jego stanowi zwycięska z
własnymi losami walka, dźwiganie ich i podołanie temu, co jest, a nie wybijanie
się z placu i szranków, w których mu pozostać przeznaczono. Przyzna pani, że
apostazja, nawet nożyc krawieckich, zawsze jest poniżającą. Człowiek winien tak
czuć godność swoją, tak ją nosić wysoko, by nią uzacnił, czego tylko dotknie. P.
Palczewska ruszyła ramionami. Widać było, że teraz dopiero wychodziła jakby ze
snu długiego, budziła się i usiłowała oprzytomnieć. Jedna chwila zmieniła ją
zupełnie. Czułość, jaką okazywała Pilawskiemu, ostygła, widać było usposobienie
jakieś nowe, prawie gniewne. Śmiała się szydersko z siebie, ruszała ramionami,
nie wiedziała, co począć, jak się rozstać z tym człowiekiem, któremu rzucając
ostatnie pytanie, spodziewała się w odpowiedzi może tragedio_dramatu, okropności
jakichś, ale nie tak trywialnego rozwiązania. W głowie jej się to pomieścić nie
mogło. Patrzała na Pilawskiego, który przed godziną wydawał się jej tak
szlachetną istotą, tak idealnym młodzieńcem, a teraz... - A! fe! krawczyk!
krawczyk! - powtarzała w duchu. - Mais c'est du dernier ridicule. Cóż z tym było
przecież począć? Serce, które przed chwilą rwało się jeszcze do tego człowieka,
pod wrażeniem rozczarowującego słowa odkrywało w nim teraz pewne znamiona
prozaiczne, których zrazu nie widziało. Był jeszcze przystojnym, był dosyć
wytresowanym, ale ta sztywność, ta wstrzemięźliwość i skromność jego zdradzały
człowieka, który nie był urodzonym i nie należał do świata. Godzina była
spóźniona, nazajutrz miano się rozjeżdżać, na ranek były jeszcze różne piękne
projekta, teraz wszystko zostało zachwiane. Hrabina myślała tylko o tym, jak by
co rychlej uciec, nimby się niefortunna tajemnica wydała. Nie wiedząc, co mówić,
co z sobą zrobić wstała i podała rękę Pilawskiemu. - Do jutra - rzekła głosem
cichym - nie spowiadajże się pan nikomu, to niepotrzebne. Dobranoc. Zawołała na
pannę Salomeę, która weszła razem z Anglikiem i Surwińskim. William i panna po
wrażliwej nader twarzyczce hrabinej poznali i domyślili się jakiej doznanej
przez nią przykrości. Była nie w swoim humorze, milcząca, skłopotana i
zapomniała nawet troszczyć się jak zwykle o swojego chorego, którego milczącym
żegnała tylko ukłonem. William czuł się w obowiązku odprowadzić p. Palczewską do
drzwi jej i w pół godziny powrócił. Z Pilawskim byli od Tatrów na stopie dobrej
przyjaźni. Anglik znajdował Gabriela tak miłym, tak dla siebie sympatycznym, iż
z nim przyszedł do braterskiej niemal poufałości, o co u Anglika trudno. Miał on
to poczucie przyzwoitości, iż się wcale o przeszłość przyjaciela, o jego stan i
stosunki nie dopytywał. Wróciwszy po przeprowadzeniu hrabinej, Anglik przyszedł
wprost do Pilawskiego. - Cóż się stało hrabinie? - spytał - byliśmy w drugim
pokoju, czy rozmawiałeś z nią? Miałżebyś jej co przykrego powiedzieć? Idąc do
domu była pomięszaną, zniecierpliwioną, milczącą. Co to jest? - Nie ma w tym
winy mojej - rzekł Gabriel - nie mówmy o tym, sir William, najrozumniejsze
kobiety i hrabiny są przecież w gruncie rzeczy kobietami i hrabinami. - Aleście
byli z sobą tak dobrze. - Ja sądzę, że mi hr. Emilia zachowa to uczucie
przyjaźni, jakim mnie zaszczycała - odezwał się Gabriel - ale chwilowo może być
ze mnie niekontenta. Nie znalazła we mnie tego, kogo się spodziewała, jam sobie
bardzo prosty człowiek - rzekł z westchnieniem Gabriel - a ona wyjątkową istotą.
Ale na dziś dajmy temu pokój i idźmy spać, to będzie najlepiej. Pomimo całego
męstwa i rezygnacji Gabriela, wieczór ten przykre na nim uczynił wrażenie,
niekoniecznie z egoistycznych pobudek, lecz przez rozczarowanie i obnażenie
prawdy. Prawda była smutną: ludzie byli ludźmi tylko. Cicha panna Salomea,
chociaż niby spuszczała oczki i nic nie widziała, bo się jej zdawało, że do jej
obowiązków należało nie patrzeć i nie widzieć, powracając z hrabiną wieczorem po
tej rozmowie do domu, a widząc panią Palczewską w niezwykle złym humorze,
przypisała to wyjazdowi pieszczonego faworyta. Rozstanie zawsze smutkiem poi.
Hrabina potem, przyszedłszy do domu, tak długo znowu chodziła, nie rozbierając
się, po pokoju, tak była dziwnie zadumaną, gniewną, zniecierpliwioną, tak się na
wszystko rzucała i kaprysiła, że biedna panna Salomea, na którą to spadało, już
sama nie wiedziała, czemu to przypisać miała, bo nie smutek, ale rozdrażnienie
niezwyczajne opanowało piękną Emilię. Nie mogła sobie przebaczyć tego, że
krawczyka wzięła za un des notres, że nie miała tego delikatnego poczucia
odcieni, które teraz stały się dla niej widocznymi, że ją ten układny człowiek
mógł tak oszukać i długo wywodzić w pole. Cały urok, jaki go otaczał, pękł w
chwili jednej, sympatia zmieniła się w pewien rodzaj oburzenia. - Ale bo proszę
- wołała chodząc po pokoju - co za zuchwalstwo wcisnąć się w towarzystwo, stawić
na równi avec la soci~et~e i grać jakąś rolę tajemniczą!! Prawdą jest - dodała
po chwilce - że nie on się wcisnął właściwie, ale myśmy go wciągnęli. Tak, ale
ta ułudna powierzchowność, to wychowanie, ta układność! A, cóż się to teraz na
świecie dzieje, on ne s'y reconnait plus! W ciągu tego wieczora niejedna łza
zwilżyła powiekę hrabiny; musiała z sobą walczyć długo, nim przyszła do
uspokojenia się i równowagi ducha, nim zacząwszy od gniewu, skończyła na smutku
i wymówkach lekkomyśności własnej. Długo nie mogąc zasnąć, śmiała się jeszcze i
ruszała ramionami, i powtarzała: - Tak się dać oszukać, tak się dać oszukać!
Najwięcej ją kłopotało, że zapowiedziała była na jutro śniadanie pożegnalne u
siebie, na które zaprosiła wszystkich pozostałych znajomych, a czuła, że na
twarzy jej będą musieli zmianę dostrzec i będą ją sobie najdziwniej tłumaczyć.
Wstała raniej niż zwykle i chciała posyłać po Williama, aby się jemu zwierzyć i
poradzić go, co ma począć, gdy zamiast niego wszedł ubrany już, z ręką na
temblaku, z twarzą bladą Gabriel. I on także teraz pragnął się wyłamać z tego
śniadania, aby sobą nie czynić hrabinie przykrości. - Daruj mi pani - rzekł -
moją ranną wizytę, ale jestem zmuszony z powodu poczty, która odchodzi zaraz,
pozbawić się przyjemności dłuższego pozostania w Krynicy i korzystania z
zaproszenia pani. Muszę natychmiast wyruszyć, a nie chciałem tego uczynić,
dopóki bym jeszcze raz nie złożył jej dziękcznienia za tyle łaski, za opiekę w
chorobie, za wszystkie dowody niezasłużonej dobroci. Skłonił się nisko, z
daleka, nie zbliżając umyślnie i trzymając w odległości, ale nie bez pewnej
godności i dumy; hrabina patrzała nań chmurna, zarazem przejęta, poruszona, a na
twarzy jej nie można było odkryć, co się w duszy działo. Skłoniła głową,
pomięszana. (Panna Salomea patrzała przez szparę we drzwiach i po dawnych
swobodnych rąk uściskach nie mogła pojąć, co między nimi zaszło. Domyślała się
tylko, iż nieprzyzwoitym postępowaniem Pilawski hrabinę obrazić musiał). Hrabina
zdawała się miotaną jakby dwoma sprzecznymi prądami, pragnieniem zgody i powrotu
do dawnej czułości, i niewysłowionym wstrętem. Ostatni przemógł. - Bardzo mi
żal, niezmiernie mi przykro - rzekła - ale kiedy poczty wstrzymać nie można...
Na te słowa wszedł Anglik i domyślając się treści rozmowy, choć jej nie
rozumiał, a nie wiedząc o wielkiej zmianie, jaka zaszła od wczora, wrzucił
wesoło: - Niech hrabina nie wierzy, jemu się nie wiem co stało, imaginacja
jakaś. Sam konie zamówił na tę godzinę. - Ale ja wstrzymywać nie chcę - mimo
woli zawołała Palczewska, zagniewany wzrok rzucając na Anglika. Skłoniła się z
daleka, Pilawski z uśmiechem smutnym ścisnął Williama rękę i wyszedł spiesznie.
Hrabina się odwróciła żywo, aby ukryć zmianę twarzy. William stał i patrzał na
nią zdumiony jak w tęczę. Byli sami. Anglik, długo pomilczawszy, odezwał się
wreszcie: - Niechże mi pani wytłomaczy, bo ja zrozumieć nie mogę, co się to
stało. Rzecz jest dla mnie tym ciemniejszą, że w istocie, znając Gabriela,
posądzić go nie mogę, ażeby pani uchybił, a znając hrabinę, przypuścić mi
niepodobna, żeby wina była z jej strony. - A! sir William - odwracając się
twarzą osmutniałą, zawołała pani Emilia - wina nie jego i nie moja, wina losu.
Nie chcę, byś pan fałszywe wyniósł pojęcia o mnie i o tym panu; wiem, że mi
dochowasz tajemnicy, powiem ci prawdę. Anglik czekał zdumiony. - Pan Pilawski -
cicho, przystępując doń bliżej, rzekła hrabina - ten człowiek - wskazała na
drzwi - nieprawdaż? jest dobrze wychowanym, przyzwoitym, wykształconym, ma
znaczny majątek, w towarzystwie najlepszym ujść może za kogoś, co do towarzystwa
należeć ma prawo, ale ten jegomość c'est un marchand tailleur!! Słowa te
wymówiła cicho, najciszej, ale z przyciskiem takim, z oburzeniem, ze zgrozą, z
takim wejrzeniem wywołującym pomstę nieba, jak gdyby nieszczęśliwy Pilawski
popełnił najokropniejszą zbrodnię. Anglik stał ani zdziwiony, ani poruszony,
jakby nie rozumiał, o co chodziło i co w tym było tak zdrożnego. - Wystaw sobie
- dodała pani Emilia - że dopiero wczoraj mogłam na nim to wyznanie wymęczyć.
William milczał chłodno jakoś, nie mogąc się przejąć oburzeniem pięknej pani. -
Tak, w istocie - rzekł wreszcie - nie rozumiem, dlaczego się z tym do dziś dnia
ukrywał, boć to powołanie jak inne i nikomu ujmy nie czyni. - Krawiec! krawiec!
- zawołała łamiąc ręce Palczewska. Williama i to nie wzruszyło. - U nas, pani
hrabino - rzekł - główną rzeczą jest wykształcenie człowieka i majątek. Gdy ma
to dwoje, a! z czasem by nawet mógł zasiąść w parlamencie. Bez wykształcenia i
bez majątku położenie byłoby wcale odmiennym. Ale z tym dwojgiem! - Ale jakże
śmiał wejść w towarzystwo? - dodała pani Palczewska. - Jak skoro go znajdowano
przyzwoitym i de bonne soci~et~e, i u wód! - Tak, u wód! u wód! to jedyne
tłomaczenie niepojętej omyłki mojej, naszej, całego naszego kółka. Lecz,
wyznasz, iż dłużej się to przeciągać nie mogło. Anglik głową poruszył dziwnie. -
Daruj mi, pani, ale choćby był nie wiem kim, wolałbym go od Greifera i wielu
innych. A ponieważ byliśmy w dobrych stosunkach, nie mogę go puścić bez
cieplejszego pożegnania! Skłonił głowę i wyszedł. Spóźnił się wszakże, bo poczta
już była odeszła. Śniadanie było tym smutniejsze i kłopotliwsze dla hrabiny, że
osoby przytomne, nie wiedząc wcale o przyczynie odjazdu Pilawskiego i złego
humoru pani, myśląc, iż jej czynią przyjemność, ciągle coś miłego, pochlebnego
wtrącały o Gabrielu, rozszerzając się z pochwałami nad nim i sławiąc jego cnoty.
Hrabina potakiwać nie mogła, gryzła usta, spoglądała na Anglika, darła
chusteczkę i przetrwawszy parę godzin na mękach, kazała się pakować do wyjazdu.
William miał jej towarzyszyć do castelu, stało się wszakże, iż nazajutrz list
jakiś odebrał z domu, który powrót jego przyspieszył. Tłumaczył się i
uniewinniał, jak mógł i umiał przed hrabiną, ale jechać z nią nie było mu
podobna. I nazajutrz rozbiegli się wszyscy, każdy w swoją stronę, może, aby się
już nigdy w życiu i na świecie więcej nie spotkać. Hrabina nigdy w gorszym nie
była humorze. Dnia jednego potajemnie wezwano do łoża chorej pani Domskiej
prawnika, w kilka dni potem księdza od Świętej Jadwigi. Elwira nie mogła o nim
nie wiedzieć, strwożyła się, ale matka ją całując uspokoiła tym, że spełnienie
obowiązku chrześcijańskiego nikomu nie szkodzi, a duszę uspokaja, że
przypomniała go sobie nie dlatego, by się gorzej czuła, lecz by przez ducha
ciało pokrzepić. Elwira wszakże łudzić się nie mogła, nawet twarz geheimrata
zwiastowała złą wróżbę przyszłości, wreszcie każdy dzień zamiast polepszenia
przynosił osłabienie nowe i jakiś symptom groźny. Geheimrat parę razy niby dla
własnej spokojności zebrał konsylium, szeptano po cichu i nie uradzono nic, jak
się zdaje, bo lekarstwa zostawały też same. Domska ciągle być pragnęła z córką i
o ile jej sił stawało, mówiła z nią o interesach swych, o przyszłości,
wskazywała, jak by postąpić należało w rozmaitych wypadkach, kilka razy z
przyciskiem dodała, że najlepszą radą i opieką byłby zawsze poczciwy pan
Szczęsny. Wchodziła nawet w domowe drobnostki. Wkrótce po tych przygotowaniach,
które ją wysilały, pogorszył się stan chorej znacznie, postęp choroby coraz był
żywszy, nadeszła gorączka, zamknęły się usta, niebezpieczeństwa taić sobie nie
było podobna, rosło ono z każdą chwilą; lekarz milczał smutny. Po ciężkim dniu
ostatniej męczarni pani Domska, odzyskawszy na chwilę przed zgonem przytomność,
pożegnawszy córkę, umarła. Elwira została się osamotnioną, sierotą, samą jedną
na szerokim świecie. Ubóstwo, to prawda, czyni takie sieroctwo ciężkim do
dźwigania, lecz i znaczny majątek stanowi w podobnym położeniu niebezpieczeństwo
mniej widoczne, choć rzeczywiste. Na lep majątku biegnie i chwyta się cała ćma
tych ludzi, którzy samą tą żądzą już są napiętnowani. Opędzić się im trudno,
poznać ich i ocenić częstokroć niepodobna. Razem ze śmiercią matki zjawił się na
usługi czcigodny p. Szczęsny Żałobski, Elwira w pierwszej chwili padła mu do nóg
rozpłakana. - Dziaduniu, oddaję się tobie jak dziecię, rozporządzaj mną, radź,
broń, słuchać cię będę, nie opuszczaj mnie! Stary się rozpłakał także, padł na
kolana i założywszy palce poprzysiągł, iż jej nie opuści. Przyczyniło się to
znacznie do uspokojenia Elwiry. W testamencie znaleziono rozporządzenie tylko
stanowiące pana Szczęsnego opiekunem sieroty pełnomocnym, nieodpowiedzialnym,
jedynym. Cały majątek, z wyjątkiem małych legatów dla starych sług i przyjaciół,
przekazanym był córce. Nie wskazywała pani Domska, jak sobie córka postąpić
miała z nim, czy pozostać przy zajęciach dawnych, czy zakład zamknąć i życia
rodzaj odmienić. W kilka dni po pogrzebie, gdy opiekun sam na sam był z pupilką,
Elwira, pocałowawszy go w rękę, szepnęła po cichu: - Co teraz będzie? - A ja nie
wiem, jak myślisz? - spytał Szczęsny. - Mogę powiedzieć, czego bym sobie
życzyła? - zapytała nieśmiało Elwira. - Mów, owszem, proszę, możesz rozkazywać,
masz prawo rozporządzać; ja tylko jestem stróżem, abyś szkody nie poniosła. -
Więc powiem dziadkowi - odezwała się śmielej Elwira - że jedynym moim
pragnieniem jest pozbyć się tego zakładu, który dla mnie niemiłym jest i
niewłaściwym. Ja nie rozumiem interesów, a to, co mam, aż nadto mi starczy.
Kapitały życzyłabym sobie poodbierać, domy sprzedać i kupić majątek ziemski,
zatem wrócić do tego, z czego wyszliśmy. - Ja nie mam nic przeciwko temu - rzekł
Szczęsny - a jeśli kapitałem twoim da się z rąk obcych wyrwać kawał ziemi, o,
mój Boże! to będzie jeszcze dobrym uczynkiem! - Więc dziadunio pozwala? Godzi
się? - zawołała rozpromieniona Elwira. - A! jakiż jesteś dobry, jak dobry! -
Zaczęła go ściskać i całować. - Zatem co ma być, niech się stanie co najrychlej.
Dziaduś mi znajdzie wieś z dworem i starymi drzewami, ja się wyniosę i odetchnę.
Żałoba moja stanie mi się lżejszą. Ja miasta tego nie cierpię, ja tu żyć nie
mogę. Szczęsny zerwał się zaraz z gorącą żądzą służenia Elwirze, pobiegł do
ajentów, do prawnika, począł się krzątać i zabiegać. Na domy znalazł się kupiec
natychmiast, nazajutrz było ich dwóch, rok 1866 już dawał przewidywać przyszły
wzrost Berlina i ceny dawano bardzo wysokie. Za prawo założenia magazynu w tym
miejscu i firmę zapłacono coś także, kapitały wszystkie niemal były w papierach
procentujących i pewnych. Wszystko się składało jak najpomyślniej do tego
stopnia, iż dzaduniowi nastręcznoo w Królestwie znaczną majętność z wolnej ręki
do sprzedania, którą nabyć było najłatwiej, a cena jej nawet nie była tak
przesadnie wygórowaną, jak zwykle bywa przez konkurencję niemiecką. W majętności
tej, położonej niedaleko Trzemeszna, właściciele od dawna nie mieszkali, była
opuszczoną nieco, ale miała wszystkie warunki majątku, z którego zrobić coś było
można. Szczęsny, który dla siebie nic nigdy korzystnie pod względem majątkowym
uczynić nie umiał, dla drugich miał rękę szczęśliwą. Opatrzony w listy,
zaproponował Elwirze, aby z nim pojechała obejrzeć Studziennę. Tej tak jakoś
było pilno i wyrwać się z miasta, i zatrzeć ślad zajęć tych, do których wstręt
czuła od niejakiego czasu, że z zapałem i wdzięcznością zgodziła się jechać
natychmiast. W Studziennej, jakeśmy mówili, dziedzice od dawna nie mieszkali;
ten absenteizm nieszczęśliwy zmuszał ich do sprzedania dóbr rodziny, z którymi
rozstawać się było boleśnie. Majątek potrzebował czynnej dłoni i oka, mógł być
bardzo dobrym przy nich lub bez nich i kapitału - martwym. Dziadunio też, wedle
planu swego, chciał go zaraz na lata długie z pewnymi obowiązkami dla dzierżawcy
wypuścić, zostawiając tylko dwór i ogród dziedziczce. Dwór wśród okolicy leśnej
położony, stary, opuszczony nieco, jak wszystko, przed laty piętnastu był z
wielkim smakiem wyrestaurowany i znać dziedzice chcieli z niego miłe gniazdko
uczynić. Później nie stało jakoś cierpliwości ducha, coś rozproszyło rodzinę,
jakiś jad padł na żywot spokojny i rozegnał po świecie wszystkich. Dziwnie się
to jakoś przedstawiało ze starością, z restaurowaniem i opuszczeniem
późniejszym. Niektóre części zostały, jak były przed dwóchset laty, inne były
prawie nowe, na wielu zaś pośpieszne odnawiania przybrały smutną fizjognomię
młodej ruiny. W parku, do którego zajęto część lasu, były prześliczne dęby, lipy
i klony, w ogrodzie cieplarnie zaniedbane, na gankach i werandach pozarastało
dzikie wino, pnąc się aż na dachy pogniłe. W wielu pokojach zaciekało. Mimo to
było cicho, jakoś miło, wiejsko i Elwirze uderzyło serce do tej pustki, w której
marzenia swe pomieścić mogła. O czymś podobnym śniła! Rzuciła się ze łzami
dziadziowi na szyję, prosząc, aby jej to kupił koniecznie; zapewniała go, że
woli mniej mieć, że się obejdzie oszczędniej, byle mogła mieszkać na wsi, u
siebie, wśród tych drzew cudnych, kwiatów i ciszy. - Ale moja dobrodziejko -
odparł Szczęsny - trochę ci się głowa pali; piękne to jest, prawda, miłe, tylko
jak tu sama jedna zasiądziesz, to na śmierć się zanudzisz. Elwira wytłomaczyła
Szczęsnemu, że weźmie sobie jakąś panią niemłodą do towarzystwa, że jej starczy
książek, fortepianu, muzyki, modlitwy, że przecie się znajdzie jakieś
sąsiedztwo, że będzie mogła wyjechać, gdy zechce, za granicę itd. Z innych
względów nabycie było łatwe i dogodne, dzierżawca gotowy z kapitałem znacznym,
dawny wojsokwy, dobrze dziaduniowi znajomy; pan Szczęsny nie wahał się dłużej
dni kilku i targu dobił. Elwira przez ten czas pozostała na wsi w tej części
domu, która najmniej ucierpiała. Miała z sobą służącą, na miejscu znalazła się
stara ochmistrzyni. Całe dni spędzała na oglądaniu, na projektach. Dom, z
wyjątkiem kilku portretów i sprzętów pamiątkowych, oddawano ze wszystkim, co
miał w sobie. Elwira znajdowała pewien wdzięk w tych starzyznach, które lepsze
pamiętały czasy. Za parkiem znajdowała się kapliczka, którą mało co odnowić
należało, aby ślicznie wyglądała. Tak była szczęśliwą Elwira, iż sobie prawie
wyrzucała, że nie dość opłakiwała matkę, której to wszystko zawdzięczała.
Nabycie się dokonało, dwór objąć było można natychmiast, ze Szczęsnym targowała
się tylko Elwira, ile będzie miała prawa użyć na restauracje i upiększenia.
Stary wstrzymywał; chciała sypać rozrzutnie, chciała stworzyć raj z tego starego
ogrodu. Do Berlina wszakże powrócić trzeba było, ażeby dobrać sobie towarzyszkę,
rozporządzić przenosinami, pokupować, czego dom wiejski wymagał. Elwirze było
tak pilno, tak pilno, iżby jednej chwili pragnęła polecieć na skrzydłach i do
cichego kąta powrócić. Wszystko to, choć się sama może nie przyznawała przed
sobą, czyniła w tej myśli i przekonaniu, iż Pilawski szukać jej będzie, że ją tu
znajdzie na wsi dziedziczką majątku, a nie jakąś tam modniarką. Była bowiem
przekonaną prawie tak jak Surwiński, iż pan Gabriel należał do możnej szlachty i
że jej dawne położenie byłoby na przeszkodzie stało ich połączeniu. Jeszcze
kilka tygodni tylko, a mogła zapomnieć o przeszłości i za sen bolesny ją uważać.
Lecz powróciwszy do Berlina, na pół drogi przeprowadzona przez Szczęsnego,
znalazła tu nadspodziewanie wiele do czynienia. Nie można było tak rychło pozbyć
się rachunków, zdawania tego, co składało bogato zaopatrzony magazyn, interesów,
korespondencji, bez znacznych strat. Musiała więc z rezygnacją pozostać jeszcze
tutaj, ażeby się wszystko ułożyć dało. W parę dni po przyjeździe, szukając sobie
podeszłej towarzyszki do domu, trafiła Elwira na panią Ściańską, osobę niemłodą,
dobrze wychowaną, wdowę po zamożnym niegdyś obywatelu, którą jej zachwalano
wielce. Była ona rodem z Galicji i przy pierwszym poznaniu się, gdy rozmowa z
powodu choroby nieboszczki zwróciła się na wody, Krynicę, na towarzystwo tam
widziane, pani Ściańska dowiodła, że wszystkie osoby te, o których Elwira
wspominała, znała dobrze lub wiele o nich słyszała. W ogóle pani ta, która nie
lubiła opowiadać o sobie, w jaki sposób znajdowała się w położeniu zmuszającym
ją szukać przytułku w cudzym domu, z przeszłości znać miała rzadką znajomość
osób, rodzin, związków, szczególniej klas zamożniejszych w różnych prowincjach.
Żadnego prawie nazwiska nie można było przy niej wymówić, nie wywołując jakiegoś
komentarza i wiadomości o nim. Lecz gdy Elwira parę razy rzuciła pytanie, gdzie
by te osoby spotykała, pani Ściańska, trochę zarumieniona, zbywała odpowiedziami
nic nie mówiącymi. Osoba była niemłoda, znać dawniej piękna, ale przed czasem
chorobą czy zmartwieniem przybita i zniszczona, żółta jej cera, gęste
zmarszczki, włos miejscami posiwiały, pasami dziwnie się sprzeczały ze wzrokiem
oczów czarnych, ognistych i przenikliwych. Zamknięta w sobie, mało mówiąca,
zamyślona, ożywiała się tylko, gdy w rozmowie wspomniano osoby, które dawniej
znała; naówczas jakby przeszłość ta, w której żyła, ją natchnęła, poruszała się,
zapominała o teraźniejszości i odpowiadała z żywością wielką, póki
rzeczywistość, wrażenie jakie obecne ust jej nie zamknęło. Pani Ściańska
przystała na wszystkie warunki, obiecała się zastosować do Elwiry zupełnie i jak
najmniej jej zawadzać. Znać było, że gotowa była spokojny i wygodny przytułek
jak największą powolnością i ofiarą opłacić. Gdy się po ugodzie sprowadziła do
domu, Elwira poznała z łatwością po tym, co z sobą przwiozła, po szczątkach
wytwornych a zniszczonych dawnej zamożności, przeszłość szczęśliwą i ubóstwo
tajone, niezmierne. Z wielką wprawdzie sztuką umiała ona maskować tę złoconą
nędzę, ale bystrzejsze oko natychmiast jej dostrzec mogło. We dwa czy trzy dni
po przybyciu, gdy Elwira spodziewała się, że się do niej zbliży, że z wolna
poznawać ją lepiej zacznie, przekonała się ze smutkiem, iż głąb tej zranionej
duszy na wieki był dla niej i wszystkich zamknięty. O sobie nigdy ani słóweczka,
ubocznie nawet unikała wzmianki o tym, gdzie była, skąd wyszła, co ją do tego
stanu przywiodło. Smutna, cicha, pokorna, siadała sobie w kątku z robotą, która
jej ręce zajmowała, oczy wlepiała w swą kanwę lub pończochę i zdawała się ani
widzieć, ani już słyszeć, co się dokoła niej działo. Budzić ją było potrzeba,
gdy się o co pytano: odpowiadając, wracała jakby z innego świata, powoli
oprzytomniając. Elwirze żal jej było zarazem i uczuła, że wygodnie z nią być
może, osoba dobrze wychowana, w codziennym pożyciu nie raziła żadną z tych form
dziwacznych, które w starszych są jeszcze przykrzejsze niż w młodzieży. Umiała
się zastosować do każdego towarzystwa, do humoru, do smaków, byle tylko jej
dozwolono zawsze być gościem, świadkiem, a nie wymagano zbliżenia sercem i
duchem do obcego jej już świata. - Ha - rzekła, poznawszy ją lepiej Elwira -
może tak lepiej, jesteśmy z sobą, a nie ciążym sobie; gorszą by była osoba
chcąca się wcisnąć wszędzie i we wszysko. Biedna kobieta, znać wycierpiała
wiele, dziś chce dożyć tylko do końca w ciszy, bez głodu i w niezbyt odraźliwym
towarzystwie. Do wyboru na wieś pani Ściańska była Elwirze bardzo przydatna;
widocznym było, iż długo mieszkała na wsi, i w dostatku; wiedziała, czego dom
wymagał, smak miała wykształcony. Całe więc dnie biegano po różne sprawuneczki i
sierotę rozrywało to staranie. Z prawdziwą radością powitała też zdjęcie szyldu
i imienia matki i swego z ulicy; czuła, jakby wystąpiła ze służby i odzyskała
swobodę. Czas upływał niezmiernie szybko. Jednego dnia, gdy Elwira, rachunkami
zajęta, nikogo nie przyjmowała, a Ściańska siedziała z książką w salonie, ze
swego pokoju posłyszała pani domu, że kogoś meldowano i nie przjęto. Znajomych
miała mało, wiedziała, że gdyby nadjechał Szczęsny, nadszedł kto z dawnych matki
przyjaciół, tego by pewnie wpuszczono. Nie ruszyła się więc do obiadu ze swojego
pokoju, a gdy do stołu poszły, spytała Ściańskiej, kto był z gości. Ta podniosła
oczy czarne i leżący przy sobie bilet podała Elwirze. Na bilecie stało: Monsieur
Stanislas de Greifer Docteur en droit U góry majaczyło coś niewyraźnego, co z
biedy za jakiś niby herb wziąć było można. Elwira zarumieniła się i ruszyła
ramionami. - To pewnie z Krynicy znajomość - szepnęła towarzyszka. - Zgadłaś
pani - bez ogródki odpowiedziała Elwira - i nie należy ona do
najprzyjemniejszych. - Bardzo przyzwoity człowiek - rzekła Ściańska - i
przyjmowany w najlepszych towarzystwach, do których jego rodzina wszakże nie
należała nigdy. Ale u nas kto umie wnijść do salonu, puszczonym pewnie będzie. -
Zna pani może i jego rodzinę? - z uśmiechem dodała Elwira - bo pani, jak widzę,
zna wszystkich. Ściańska błysnęła okiem, zamilkła jak dla namysłu, potem z cicha
dodała: - Mało ich znam, ale słyszałam, słyszałam. W świecie jakoś, gdy się
dłużej żyje, a ma trochę pamięci, mimo woli tyle się rzeczy chwyta. Sądzę, że
Greifer pochodzi z krakowskich mieszczan, ale mają posiadłość ziemską, są jeśli
nie bogaci, to dostatni; stosunki bardzo piękne. Matka podobno żyje, o ojcu,
przyznaję się, nie wiem. Matka kobieta bardzo pospolita. Dobra, poczciwa, ale
wiem, że ją nazywano Klucznicą. Powiedziawszy to, pani Ściańska zamilkła nagle i
jakby zamykając rozmowę, odezwała się: - Zresztą któż tam bliżej wie ich domowe
stosunki. Głównie pan Stanisław dopiero wszedł w lepsze towarzystwo, ojciec się
jeszcze dorabiał niezależności. Na tym skończyła się rozmowa chwilowo. - Czy,
gdyby przyszedł, pani zechce przyjąć Greifera, czy... - Ja bo nie wiem, czy
przyjdzie, i wątpię o tym - namyślając się rzekła Elwira. - Grzeczność kazała
mu, będąc w Berlinie, bilet wyrzucić, zresztą... - Ale gdyby przyszedł? Elwira
nie miała najmniejszej ochoty widzieć go, przyjmować i do domu wpuszczać, jedna
tylko okoliczność przemawiała za tym. Greifer był człowiekiem, od którego mogła
się dowiedzieć o Pilawskim. Mimo wiadomości groźnych o jego zdrowiu czuła, że
żyje, a nie mogła przypuścić, by umarł. Greifer mógł jej coś powiedzieć o nim,
mogła się choć dorozumieć czegoś z jego rozmowy. Zamyśliła się więc długo. - Wie
pani - rzekła zadumana - doprawdy nie wiem sama, jak sobie postąpić, nie mam
wielkiej ochoty go przyjmować, a miałabym powody znowu żądać go widzieć. Waham
się, sama nie wiem. - Nie znając stosunków... - szepnęła Ściańska. - Parę razy
był w naszym domu, stosunki bardzo małej i krótkiej znajomości, lecz mógłby mi
powiedzieć o osobach, które spotkałam w Krynicy, a które mnie więcej obchodzą.
Czy pani go zna osobiście? - Trochę, bardzo mało. Więcej ja jego niż on mnie -
szepnęła Ściańska. - Czybyś pani życzyła może, abym ja go przyjęła i zapytała o
co i o kogo? - A! uczyniłabyś mi pani łaskę, o którą nie śmiem prosić -
zakłopotana mówiła Elwira. - Widzisz, pani, zdaje mi się, że... że Greifer miał
pojedynek z młodym człowiekiem, który bywał w naszym domu. Oba z niego wyszli
rannymi, tamten podobno niebezpieczniej. - Pani by chciała wiedzieć, co się z
tamtym stało? - obojętnie zapytała Ściańska. - Chciałabym wiedzieć, a nie życzę
się pytać - dorzuciła Elwira rumieniąc się. - W każdym razie mnie by to może
łatwiej przyszło niż pani - rzekła Ściańska. - Ale czy wypada, abym ja go sama
przyjmowała? Przepraszam, że się ośmielę uczynić uwagę, zdaje mi się, że
najwłaściwiej by może było, abym ja przyjęła go w oczekiwaniu na przyjście pani,
które mu przyrzeknę. Pani się spóźni, ja go trochę wybadam, a potem zbędzie się
go kilką słowami; oznajmię mu, że mamy gdzie jechać lub coś podobnego. Elwira
ścisnęła wychudłą rączkę towarzyszki, która się smutnie uśmiechnęła i skłoniła.
- A! tak, tak, to będzie doskonałe, najlepiej. Pani mi uczynisz największą
łaskę. - Proszę pani, cóż za łaska, to spełnienie obowiązku. Po cóż bym tu była,
gdybym pani w niczym dopomóc nie umiała. Po tej rozmowie czekano trochę
Greifera, rzeczy były ukartowane, ale nazajutrz się nie zjawił. Trzeciego dnia w
godzinę wizyt oznajmiono o nim. Elwira się wysunęła. Kazano go prosić. Ubrany
niezmiernie starannie, wyświeżony, z głową widocznie świeżo z rąk fryzjera
wypuszczoną, wsunął się młodzieniec, nie bez wzruszenia przestępując próg tego
domu, i znać twarz pani Ściańskiej jak głowa meduzy nań podziałała, bo ujrzawszy
ją, aż cofnął się, prawie oczom nie wierząc. Ta stała w środku salonu z wielką
powagą i zdawała się twarzą nakazywać przychodzącemu milczenie. Malowało się w
jej rysach trochę trwogi jakiejś niezrozumiałej. - A! cóż za niespodzianka -
zawołał po chwili, wychodząc z podziwu, Greifer - pani tu? - Tak jest, ja sama i
proszę się temu nie dziwić - odezwała się stłumionym głosem Ściańska - wszak tak
mało miałam przyjemności znać pana, a pan mnie też ledwie z nazwiska. - O! nie,
pani! - zaprotestował Greifer. - Ale tak, tak jest - z przyciskiem rzekła
kobieta wskazując krzesło. - Siadaj pan, dopóki panna Domska nie nadejdzie.
Greifer siadł, oczyma, jako kawaler na wydaniu, szukając zwierciadła, szło mu o
włosy, czy się nie rozrzuciły; pomimo tego ruchu oczów i głowy znać było, że go
siedząca naprzeciw kobieta niepokoiła i dziwiła. - Słyszałam - odezwała się żywo
Ściańska - żeś pan miał przypadek. - Przypadek? nie, pojedynek, w którym byłem
ranny. - Pojedynek! a z kimże, z kim? - Z pewnym wielkim nieznajomym z Warszawy
- dodał Greifer szydersko - zagadkową figurą. - Byłeś pan ranny? - Mocno w rękę,
szczęściem udało mi się wyjść z tego. - A pański przeciwnik? - Raniłem go też
dosyć mocno. - Wyzdrowiał? - żywo egzaminowała Ściańska. Greifer nagle umilkł,
popatrzał na stół, namyślać się zaczął. - Niech się to pani śmiesznym nie wyda,
co powiem... - rzekł - wyjechałem z Krynicy przed tym panem i doprawdy, o losie,
jaki go spotkał, nie umiałbym dokładnie powiedzieć. - Jak to, ale żyje? - Nawet
tego nie jestem pewny, bo był w wielkim, wielkim niebezpieczeństwie. Teraz z
kolei kobieta zamilkła. Greifer śmiało się przysunął ku niej z krzesełkiem nieco
i począł cichuteńko: - Pani dobrodziejko, widzę, że pani tu zastępujesz miejsce
matki, że masz zaufanie i wpływy. Czy jako ziomkowie nie moglibyśmy się
porozumieć? Na twarz żółtą pani Ściańskiej pomarańczowy wystąpił rumieniec, oczy
jej zapaliły się, ale wnet i czerwoność ta znikła, i powieki okryły źrenice. -
Ja się kocham w pannie Elwirze, ja... pani się domyśli. - Ale ja się do niczego
w tym domu nie mięszam. - Proszę pani, jak ono jest, to jest - brutalsko dodał
Greifer - ja też mógłbym być pani użytecznym lub, czego Boże uchowaj,
szkodliwym. Oczy podniosły się gniewem. - Słowo pani daję - szeptał Greifer -
umiałbym być bardzo wdzięcznym i milczałbym jak kamień... Ściańska, słysząc to,
zrazu porwała się z siedzenia, potem na nie padła, upokorzona, złamana, zabrakło
jej głosu. - Wierz mi pan - rzekła - że, że ja tu nic nie mogę i zupełnie jestem
obcą. - Ale pani tu jesteś, siłę uzyskać zależy od niej tylko i przypuścić
niepodobna, aby osoba tak... tak wysoce wykształcona, tak doświadczona, jak
pani, nie potrafiła dokazać, co zapragnie. Pani Ściańska siedziała jak na
mękach. Zamiast odpowiedzi rzuciła pytanie: - Więc pan nie wie o losie swojego
przeciwnika? To nie do pojęcia, boć przecie, mogąc mieć życie ludzkie na
sumieniu, starać się było dowiedzieć... - Na sumieniu? bynajmniej - odparł
Greifer - gra była nierówna, bo tamten lepiej strzelał ode mnie. Raniłem go, to
moje szczęście, cóż mnie zresztą obchodzi, co się z nim stało? - Mów pan prawdę,
to zawsze najlepiej. Cóż, czy umarł? - Szczerze mówię, że nie wiem. Mógł umrzeć,
to pewna, ale może i żyje. Nie chciałem i nie spieszyłem się dowiadywać. - Bądź
pan szczerym - sucho dodała kobieta. - Szczerze mówię, niczego pewny nie jestem.
- Więc umarł - cicho szepnęła Ściańska. Greifer udał zakłopotanego, ruszył
ramionami, nie odpowiedział nic, dozwalał się domyślać. Rachował, że w ten
sposób rzucając wątpliwości, mógł, na tamten świat usuwając współzawodnika, plac
sobie oczyścić, bo kłamać wyraźnie nie chciał. Umówionym było między Elwirą a
Ściańską, że gdy rozmowę dokończy, da jej znać kaszlaniem, o co trudno nie było,
bo biedna kobieta często bardzo miewała paroksyzmy podobne. Zakaszlała więc pani
Ściańska. Greifer siedział, wpatrując się w nią zamyślony, kombinując, o ile i
jak będzie mógł ze szczęśliwego trafu, który tu umieścił dobrze mu znaną osobę,
skorzystać. Właśnie miał usta otworzyć, chcąc się układać znowu, gdy drzwi się
uchyliły i Elwira, narzucając jeszcze szal na ramiona, jak gdyby wyjść
spieszyła, ukazała się w progu. Greifer wstał szybko i zbliżył się na kilka
kroków do niej, układając minę i postawę kondolencyjną. - Bardzo przepraszam,
żem wyjść nie mogła. - Przybywszy do Berlina, nie mogłem się powstrzymać, bym
pani nie złożył uszanowania - odezwali się prawie razem. - Znajdujesz mnie pan w
żałobie po najlepszej z matek - rzekła Elwira cicho. Usiedli, pani Ściańska
spuściła oczy na swoją robotę, milczenie trwało chwilkę. Rozmowa trudna wszczęła
się od rzeczy trywialnych, a toczyła o obojętnych. Greifer był nadskakująco
grzeczny, czuły i napastliwie cisnący się do bliższej znajomości. Elwira zimną i
obojętną. Ile razy trochę poufalej, szczerzej poczynał pan Stanisław,
sprowadzała rozmowę na coś zupełnie obcego i ogólnego. Na ostatek pani Ściańska,
widząc, że się Elwira męczy, wstała i rzekła: - Ale godzina, w której miałyśmy
jechać... - A! przepraszam, mimowolnie stałem się przeszkodą do spełnienia
jakiegoś projektu, więc żegnam. Może będę mógł to sobie wynagrodzić. Nie
odpowiedziano mu nic, pożegnano zimno i wyszedł. Zaledwie drzwi się za nim
zamknęły, Elwira gorączkowo, pospiesznie przybiegła do Ściańskiej. - Cóżeś się
pani dowiedziała? Towarzyszka zagryzła usta, wahała się chwilę, pomiarkowała, że
zwiastunką smutnej nowiny być nie powinna. - A! pani - zawołała - nie mogłam nic
na nieszczęście dobyć z niego. Powiada tylko, że był chory, ale co się stało,
nie wie. - Nie wie? to być nie może! - krzyknęła Elwira - to nie może być,
powiadam pani! To mówiąc chwyciła się za serce i padła na krzesło, ale wnet
miarkując, że się z uczuciem zdradziła, wstała. - Nie pojmuję, żeby mógł nie
wiedzieć, nie chcieć się dowiedzieć, to nienaturalne. - Ja to także znajduję,
lecz powiedzieć nic nie chciał, chociażem go badała po kilkakroć. - Cóż pani z
tego wnioskuje? - gorąco poczęła Elwira. - Znasz, pani, ludzi lepiej ode mnie,
to leży jak na dłoni, iż nie mógłby zostać w niewiadomości; dlaczego powiedzieć
nie chce? - Pani możesz lepiej to ode mnie odgadnąć - cicho odezwała się
Ściańska - ja stosunków nie znam. Elwira zaczęła się przechadzać po pokoju
zadumana, niespokojna. - Powiem pani otwarcie - rzekła stając i patrząc na
Ściańską - myślę, iż wolałby może, aby umarł, więc... w głowie mi się mąci...
pani mi nie chcesz powiedzieć zapewne, ja proszę o całą prawdę. - Nie kryłabym,
ale mi nie powiedział stanowczo, nie. - Czyżby w ten sposób chciał mnie zmusić,
abym go jeszcze raz przyjęła? - odezwała się energicznie, brwi marszcząc,
Elwira. - To być może, lecz się omyli. Jestem ciekawą, a pomimo to widzieć go
nie chcę i nie będę. Pani raczysz rozkazać, aby mu drzwi moje były na zawsze
zamknięte. Ściańska z błyskiem radości w wejrzeniu posłyszała te wyrazy. - Tak
najlepiej jest - rzekła cicho - niech mi pani tylko powie imię i nazwisko tego,
o kogo jej idzie, napiszę do Galicji. - On z Warszawy. - A więc do Warszawy! i
dowiemy się łatwo. - Nie, nie - nie zważając na towarzyzskę, głośno poczęła
Elwira - to być nie może. On nie umarł, Bóg nie może być niesprawiedliwym, nie
mógłby ocalić tego - wskazała na drzwi ze wzgardą - a jemu kazać ginąć.
Ściańskiej usta skrzywiły się, jakby do ironicznego uśmiechu, udała, że nie
słyszy, spuściła oczy na robotę, a po chwili, jakby unikając dalszych zwierzeń,
rozpoczęła mówić o czymś obojętnym; Elwira zrozumiała to, wzięła książkę ze
stołu i zamilkła. W kilka dni po powrocie do Warszawy Pilawski, który po podróży
uczuł się gorzej i z porady lekarza musiał jakiś czas w domu pozostać, usłyszał
dzwonek u drzwi; służący oznajmił mu wcale niespodziewanie odwiedziny jednego
przyjaciela, z którym widywali się bardzo rzadko. Tym przyjacielem a towarzyszem
uniwersyteckim był mieszkający na wsi zwykle, w majątku swoim, hrabia Ernest Z.
Wiek, podobieństwo charakterów, jedne upodobania, jednaki myślenia sposób
zbliżyły ich do siebie jeszcze w Berlinie, gdy hr. Ernest nie wiedział o
Pilawskim nic więcej nad to, że był chłopiec dobrze wychowany i majętny. Lecz że
mieszkali w jednym kraju, Gabriel taić przed nim swego położenia ani chciał, ani
mógł. Wystawił przyjaźń młodą na tę próbę, wyspowiadał mu się szczerze i po
spowiedzi Ernest, śmiejąc się, uścisnął jego rękę. W tym kole, do którego
należał, był hrabia wyjątkową istotą. Wprawdzie cała jego rodzina odznaczała się
niezwykłymi w sferze, z której pochodziła, przymiotami serca i umysłu, ale
Ernest w tej rodzinie był perłą i klejnotem. Wielka a głęboka nauka czystym
płomieniem swym wypaliła, jeśli jakie były, resztki pojęć fałszywych i
przyjętych w świecie przesądów. Ernest patrzał w świat zdrowo, nie łudząc się,
oceniał ludzi z tego, czym byli rzeczywiście, i choć hrabia, kochał tego
krawczyka, jak go żartem nazywał, gdyby brata, widywali się rzadko, ale byli z
sobą serdecznie. Poufałość między nimi zrodziła się nie z pokuszeń o nią
Gabriela, lecz nalegań poczciwych, serdecznych hrabiego. Od czasu, jak się
znali, byli z sobą co dzień lepiej i żadna najlżejsza chmurka nie zaszła na ich
stosunek braterski. Gdy Ernest wpadł, biegnąc uściskać Gabriela, z
rozpromienioną twarzą, Pilawski wskazał mu z dala rękę. - Hrabio, ręki nie
dotykaj - rzekł - jestem ranny. Ernest, osłupiały, stanął. - Ranny, i na
polowaniu czy na kolei? Cóż ci się stało? Uścisnęli się. - Gdzie tam - rzekł
Gabriel - w pojedynku. - Ty? ty w pojedynku? z kim, gdzież na miłość Boga, mów.
Pilawski z zimną krwią całą swoją historię opowiadać mu zaczął. Przyjaciel się
zżymał. - Przepraszam cię - rzekł - źle zrobiłeś, źle, źle. - Cóżem złego
zrobił? - Na twoim miejscu wcale bym się nie taił z sobą, z powołaniem, z
niczym. Bądź pewny jednej rzeczy, że osoba, która, poznawszy cię, zrazi się tym,
iż na chleb zarabiasz pracą taką, a nie inną, nie jest ciebie wartą. Pozwalam na
to, że stęskniony za lepszym towarzystwem, mogłeś w pierwszej chwili grać
kawałek komedii, ale w drugiej scenie trzeba ci było bardzo i dobitnie wyznać,
żeś krawiec. I po wszystkim. - Ale, kochany Erneście, jam się zakochał! ja, ja
się obawiam. - Jak to? tak zakochał, że gdyby twoja pani żądała od ciebie
apostazji i zaparcia się stanu i powołania... Pilawski spuścił oczy. - Nie, nie,
nie, dałem słowo staremu ojcu przybranemu i wytrwam! Muszę! Nie wymagaj tego ode
mnie, dobrowolniem mu przyrzekł, dotrzymam. - Więc po cóż taić się było? - A!
hrabio - cicho rzekł Pilawski - ażeby zyskać na czasie. Słaby byłem, kradłem
trochę szczęścia. Te panie... - Któż są te panie? - Nie wiem właściwie, ale
wydały mi się majętnymi Wielkopolankami, gdzieś z Księstwa. Szczególna rzecz.
Chociaż starałem się dowiedzieć coś o nich więcej, nie mogłem. Znać było tylko,
że są bardzo majętne i że to coś z uprzywilejowanego świata. - Kochanie moje -
przerwał hrabia - przysięgnę, że się mylisz. Najświętsze niewiasty, ale gdyby
miały stosunki świetne, choćby najdalsze, wyspowiadałyby ci się z nich, to
ludzka rzecz. Jeśli się nimi nie chwaliły, znać nie miały czym, przysięgam. -
Rzeczywiście, to uwaga bardzo trafna - zawołał Gabriel - ale któż one być mogą?
- Kto? - zaśmiał się hrabia - mój drogi, żyjemy w dziewiętnastym wieku.
Pieniądze robią się za pomocą parowych machin, odwagi, oszczędności i szczęścia.
Przystęp do miejsca, skąd się one sypią, niemal dla wszystkich otwarty. Nabywszy
pieniądze, nabywa się polor, glans, wychowanie, szyk, wszystko, co do nabycia
jest dziś i czego zapragniesz. I jakże ty chcesz odróżnić rodzinę dorobkiewiczów
od naszych starych szlachty a panów? - Ależ typ dorobkiewiczów! - Wiek XIX, typy
się naśladują, gdy kto ma wiele sprytu - rzekł hrabia. - Nic podobniejszego do
zbogaconego przyzwoitego Żyda nad pana nadrujnowanego. Żydzi przybierają miny
pańskie, a panowie dobrowolnie żydowskie. Bankierowie i ministrowie dają się
sprzęgać do pary. Kobiety mają z natury większą jeszcze łatwość naśladowania
tonu i obyczaju; dlaczegóż twoje Domskie, o których rodzinie nikt pono nigdy nie
słyszał, mają koniecznie być tr~es nobles dames; mogą pochodzić z lędźwi jakiego
dawnego proletariusza, który, przepraszam, był entreprenerem oczyszczania ze
śmieci ulic Berlina. - Gdyby tak było! ach! wierz mi, hrabio, byłbym, byłbym
najszczęśliwszym! - I zdaje mi się, że nim będziesz - dodał Ernest - bo
znaczniejsze rodziny znamy. - Znaczniejsze. Szlachty jak maku! - zawołał
Pilawski - a gdy, wybacz, pognój złota padnie na rolę zasianą szlachcicem, w
jednej chwili wyrasta pan z antenatami! Ernest się rozśmiał. - To prawda! -
rzekł. - Szlachty miriady. Duńczewski ich nie spisał, Kapica nie dokompletował,
wszystko to były wysadki na arystokrację, w złotej kołysce prędko wyrastającą.
To ci się udało. Pomimo to ja oponuję przeciw domysłowi i z tego powodu, że
szlachta siłę do wydźwigania się, pracy do odrobienia tego, co potraciła,
postradała. Ginie jej tysiące, nie ma prawie przykładu, by od pni spróchniałych
co puściło. Ale zbiliśmy się z drogi, wracajmy więc do przedmiotu - dodał hrabia
- trzeba jechać do Berlina, szukać, dowiadywać się, śledzić, wnijść, nie kryjąc
się z sobą, do domu ich, a jeśli wzdrygną się na rzemieślnika i kupca, no, to
sobie wybić z głowy tę miłość, kochany Gabrielu. - Z głowy wybiłbym ją łatwo -
rzekł Pilawski ponuro - niestety siedzi ona w sercu, a stamtąd ją wyrugować
trudno. Są z pewnością różne miłości rodzaje; te, co się palą w głowie słomianym
ogniem, gwałtownie płoną i prędko gasną; w zacisznym sercu uczucie się chowa
dłużej. - I nie trzeba nigdy narzekać na ten dar Boży - odparł hrabia Ernest -
nieszczęśliwi kochankowie politowanie wzbudzają. Szczęśliwy, kto się kochać
może, chociażby całe życie miał wzdychać nadaremnie. Rzeczywiście biednym jest
ten, kto nie może, nie umie i nie chce kochać. Temu życia nie zazdroszczę. Po
tych pierwszych wyznaniach długo jeszcze rozmawiali z sobą, a Pilawski opisał
hr. Ernestowi swą scenę z tą piękną panią Palczewską, która mu przebaczyć nie
mogła, że się tak na nim oszukała. Hr. Ernest znał ją nieco, śmiał się
serdecznie i nie dziwił bynajmniej. Przesiedzieli tak z sobą cały dzień.
Pilawski, gdyby nie rana i nie zakaz doktora, natychmiast chciał się wybrać na
zwiady. Zwlekało się to jednak od dnia do dnia i przeciągnęło dosyć długo, na
ostatek uparta ręka znowu jakoś wymagała spokoju i Pilawski niecierpliwił się
tak bardzo niemożnością wyjechania, że dobry przyjaciel, hr. Ernest, jednego
dnia odezwał się do niego: - Jak się masz tak bardzo niepokoić, wiesz co, puść
mnie, ja pojadę na zwiady. Dowiem ci się przynajmniej, co są te panie i jak tam
słychać. Któż wie, może nie będziesz miał jechać po co? Może Greifer cię
uprzedził? Naówczas lepiej, byś jej nie widział i nie odświeżał wrażenia,
którego się pozbyć potrzeba. - Myśl ta uśmiechałaby mi się bardzo - zawołał
Pilawski - ale, ale... ale będę zazdrosny. - O kogo? o mnie? - rozśmiał się
Ernest - ja przecież nie dopuszczę się zdrady, bądź pewny. Pilawski zamilkł, hr.
Ernest nazajutrz przyszedł się z nim pożegnać, jechał do krewnych w Poznańskie i
zaręczył, że pewnie nawet w Berlinie nie będzie. Dobre serce hr. Ernesta chciało
przynieść ulgę jakąś przyjacielowi. Ruszył, zawczasu układając, jak by się
najzręczniej dowiedzieć o Domskich, a że domyślał się pochodzenia rodziny z
Poznańskiego, wybrał się naprzód do krewnych w Poznańskie. Traf szczególny
zrządził, że na wsi będąc u stryjecznego brata, znalazł się tu w chwili, gdy
zwołany był do bliskiego miasteczka zjazd jakiś gospodarsko_spółkowy dla narady
o wystawie, o kasach i o różnych interesach ogólnych prowincji. Brat, który był
nieżonaty, pociągnął go z sobą. Posiedzenie zwołane było jak zwykle do
najporządniejszego z domów zajezdnych, ale niewiele się osób znalazło, bo jakoś
i strzyża owiec, i zasiewy wiosenne, i różne powszednie kłopoty przeszkadzały.
Narady do skutku nie przyszły dla braku potrzebnej ilości członków, ale obiad
się zjadło w wesołym kółku i pogawędziło. Wiernych powołaniu na zjazd znalazło
się tylko osób kilka, b b między tymi naturalnie dziadunio Szczęsny, który w
spełnianiu tego rodzaju obowiązków nawet od dystrakcji był wolnym. Oburzał się
on przeciwko absenteizmowi współobywateli i był tego zdania zaraz, żeby ich
stawić pod pręgierz opinii publicznej. Szczęściem śmiechem to pokryto. Hrabia
Ernest pierwszy raz w życiu widział Szczęsnego i bardzo mu się stary podobał.
Przylgnęli do siebie. - Mój mości dobrodzieju - mówił Szczęsny - to my, starzy,
jeszcze na zawołanie wszędzie. Stary wszędzie, a ta młodzież nic sobie z
najważniejszych kwestii nie robi; śmieją się jeszcze z gorliwości naszej. -
Widzi pan - odparł Ernest - młodzi mają dużo na sercach i głowie; jak
postarzeją, to się poprawią. - E! diabła tam - rzekł Szczęsny - nie mam nadziei.
Tak się zawiązała rozmowa. Ernest począł o różnych rodzinach, o nazwiskach, o
ludziach nowych, i tak zręcznie, będąc pewnym, że stary cały świat znać musi,
doszedł do zapytania o rodzinę Domskich. Stary się wstrząsnął cały. - Domskich?
jakich Domskich? - podchwycił gorąco - albożeś hrabia znał kogo tego nazwiska? -
Ja nie, ale dobry mój przyjaciel poznał właśnie przeszłego lata w Krynicy. -
Ano, no, matkę z córką, Elwirę! tę! - rozśmiał się Szczęsny. - Czy hrabiemu kto
powiedział, że to przecie moja pupila i jakaś tam wnuczka. Hrabia aż w ręce
plasnął. - Nie może być? - Ale tak jest, tak jest! Lepszej o nich informacji
nade mnie nikt dać nie może. Ernest przysiadł przy starym, ale uznał potrzebnym
obojętnego udawać. - Ja, uchowaj Boże, ani mam prawa, ani ochoty żądać
informacji, słyszałem tylko - rzekł - od przyjaciela mojego o pannie Elwirze,
którą nadzwyczaj wychwalał. - Ale bo słusznie - zawołał Szczęsny, który w pupili
swej był zakochany - to ideał, mości dobrodzieju, panny skończonej,
utalentowanej, pięknej, rozumnej, a w dodatku, co nigdy nie szkodzi, parękroć
sto tysięcy talarów. Ernest się przestraszył. - Wiem najlepiej, co ma, bom
inwentarz po matce, która właśnie zmarła, robić musiał, i oto kupiłem dla niej
śliczny majątek Studziennę, i jeszcze się nam został kapitał. Hr. Ernest już
dłużej wypytywać nie miał ochoty i nie byłby się też dowiedział nic, bo
Szczęsny, miarkując z pośpiechu pupili w nabyciu ziemskiego majątku, iż o
przeszłości miejskiej wolałaby zapomnieć, obcemu aniby o niej napomknął. Owszem,
sam stary dodał jeszcze, iż ojciec nieboszczki Domskiej był bardzo zamożnym i
wziętym obywatelem, że rodzina blisko mu pokrewna należała do prastarych w
Księstwie. O mężu pani Domskiej nie było słowa. - Ale wiesz, hrabia, co - dodał
stary po chwili - jeśli jesteś ciekawym, dla przyjaciela czy dla siebie, mojej
pupili, ja jutro muszę jechać do Berlina, jedź ze mną. Poznasz mój klejnot i
przyznasz mi, że takich panien ze świecą dziś szukać. Hrabia zawahał się nieco,
lecz po namyśle rzekł: - Miałem ja być w Berlinie, a gdy mi się tak miły
towarzysz drogi trafia, czemuż bym nie skorzystał. Tak się nad wszelkie
spodziewanie ułożyło wszystko daleko lepiej, niż Ernest mógł marzyć. Szło mu
teraz wielce o to, by dobrze poznać opiekuna i pannę, i sposób ich myślenia, i
idee. Staruszka polubił, przecież lękał się go dla żywych tradycji przeszłości,
która u nas jeden tylko stan uznawała, oddzielając się od reszty. Nie podobało
mu się, że panna była bogata; nie rachował na to wiele, lecz trzeba już było
dotrzeć, przekonać się i wiedzieć, czy można mieć jeszcze jaką nadzieję. Staremu
zwierzać się nie myślał. Pod pozorem innego interesu ruszyli tedy razem do
Berlina, a w drodze, choć rozmowy o wszystkim po trosze toczyły się nieustannie,
hr. Ernest niewiele się potrafił dowiedzieć. Opiekun tylko w zachwycających
rysach malował pupilę. Parę razy zapytał, uśmiechając się, kto to był ten
przyjaciel hrabiego, co się panną interesował. Ernest wszakże uznał właściwym
nie wygadać się z nazwiskiem i z niczym, póki by bliżej nie poznał, co się
święci. Szczęsny, jak tylko wylądowali w hotelu Meinhardta, ledwie się
otrząsnąwszy z pyłu, pobiegł do Elwiry. Zastał ją niezwyczajnie poruszoną,
zniecierpliwioną, kwaśną, dopytywał na próżno. Elwira nie przyznała mu się do
niczego, tylko do bólu głowy. Dopiero później w rozmowie poskarżyła się na
natręctwo pewnego młodego człowieka, który ją nudził nieustannymi biletami,
chociaż go raz na zawsze przyjmować zakazała. - Na te nudy, moja Elwirko, trzeba
ci, jako pannie na wydaniu, być zrezygnowaną - rzekł dziadek - jesteś piękna,
bogata i rozumna. Rzesze za tobą chodzić muszą. - Rozśmiał się stary: - Ot, i ja
ci jednego kawalera ciekawego cię poznać, który od kogoś z Krynicy słyszał o
tobie, przywiozłem. Pozwolisz mi go zaprezentować? - Któż to taki? - zapytała
ciekawie Elwira, której serce uderzyło. - Hrabia Ernest. - Ale skądże? Od kogo
słyszał o mnie? Szczęsny uważał za stosowne zmilczeć. - Nie wiem, od kogo
mianowicie, spytasz się go. Pozwolisz zaprezentować? - Ja nie wiem, czy to
właściwym będzie, abym ja, jeszcze w żałobie, otwierała dom, przyjmowała młodych
ludzi. - Za pozwoleniem - odezwał się dziadunio - żałoba do tego nie ma nic, boć
tańcować u ciebie nie będą, a koniec końcem jesteś sama i nie możesz dlatego
zostać zakonnicą; zresztą, od czegóż ja i moja powaga. Twój dom jest niby moim
domem, więc czasem mi wolno kogoś dobrze znajomego przyprowadzić, chociaż, bądź
spokojna, ja nie nadużyję opiekuńskich praw i nikogo ci narzucać nie będę.
Elwira pomyślała, że poczciwy dziaduś kłamie pobożnie, że ten hrabia pewnie o
niej nigdy nie słyszał, ale Szczęsny go chce prowadzić. Trzeba przyznać, że w
sercu Elwiry wspomnienie Gabriela żywe jeszcze mieszkało, a przecież ten tytuł i
to imię arystokratyczne zabrzmiało w uchu jej jakoś miło i nie była od tego, by
poznać hrabiego Ernesta. Dała więc pozwolenie, a dziadunio zatarł tłuste rączki
z ukontentowania. - Wiesz co, najlepiej tak będzie, ja go na herbatę
przyprowadzę dziś. - Jak kochany opiekun chce i uważa. - Nic zdrożnego! nic! Ta
ceremonialna pierwsza wizyta przedobiednia, to ceremonialne nudziarstwo, my to
pominiemy, tak będzie lepiej. Elwira nic nie miała przeciwko temu. Uradował się
bardzo hrabia Ernest, gdy mu Szczęsny oznajmił, że po niego o ósmej przyjedzie.
Umowa między panną Elwirą i opiekunem odbyła się przy pani Ściańskiej, która w
oknie siedząc, robiła sobie pończochę i wcale na nią nie zdawała się zważać.
Jednak w godzinę jakoś po rozmowie prosiła o pozwolenie wyjścia na miasto i Pod
Lipami spotkała się, zapewne przypadkiem, z panem Greiferem. Ten ukłonił się jej
i spiesznie przystąpił. - Jak to? - spytał dosyć groźnym jakimś tonem, mimo
pozornej grzeczności - to ja już nigdy nie będę przyjętym, pani nawet tego mi
wyrobić nie może. - Ale ja jestem w tym domu obcą, proszę pana - odpowiedziała
sucho kobieta - ja nic nie mogę, nic... Greifer uśmiechnął się. - Chcę dobrą
pani dać radę - rzekł - bo, widzi pani, ja się kocham, a zakochani, gdy się ich
do rozpaczy przywiedzie, mogą się chwycić rozpaczliwych środków. - Które mu do
niczego nie posłużą - dodała Ściańska. - Choćby do nasycenia zemsty, która jest
uczuciem brzydkim, ale ludzkim. Człowiek czasem rad by się mścić na całym
świecie. - Nawet na starych kobietach. - Ależ, proszę pani, na honor! pani,
gdybyś chciała, mogłabyś mi przecie, dając świadectwo dobre, wyjednać choć
nadzieję. - Panna jest samowolną. - Aż do niegrzeczności! - zawołał Greifer -
boć przecie nie skompromitowałaby się przyjmując mnie parę razy. - Znać nie
życzy sobie, abyś się pan łudził. Greifer westchnął. - Panna samowolna, ale ja
jestem uparty. Więc jakże, nie będę nawet przypuszczony do widzenia jej oblicza?
P. Ściańska milczała, nagle z niecierpliwością pewną odezwała się cicho: -
Probuj pan szczęścia dziś wieczorem. Będziemy mieli gości na herbacie, jest
opiekun i przywiózł z sobą hrabiego Ernesta z Warszawy. Greifer się zachmurzył.
- Opiekun go przywiózł! - zawołał. - Tak jest, będzie po raz pierwszy. Przyjdź
pan wieczorem, służący nie będzie śmiał go odprawić! A! przecież pana tego uczyć
nie trzeba, że na służących są sposoby. Ledwie dokończywszy tych słów, pani
Ściańska bez pożegnania poszła szybko dalej. Greifer stał długo w miejscu, drąc
rękawiczkę i gryząc palce, potem z wolna pociągnął do domu, ale z miną
niewesołą. Hrabia Ernest go przeraził; jak tu z takim współzawodnikiem walczyć
było! Na wieczór Elwira, mimo że serce jej i myśli były gdzieś daleko,
postanowiła przecież wystąpić, aby hrabia o domu niezbyt miał złe wyobrażenie.
Łatwo jej było o to przy zasobach, w jakie troskliwa matka zawczasu dom
opatrzyła. Przepyszne srebra, szkło, porcelana, jeszcze nie popakowane dla
wywiezienia do Studziennej, złudzić mogły pozorem domu na pańskiej utrzymywanego
stopie. Elwira sama zadysponowała wszystko, o jednej tylko zapomniawszy rzeczy,
o powtórzeniu zakazu przyjmowania Greifera. Śliczny salon, przepyszne piano
Erarda, kwiaty, albumy, wspaniałe meble pozostałe z apartamentów, w których
gości magazynu niegdyś przyjmowano, wszystko to składało się na wielce
imponującą całość. Sama pani, choć w żałobie i żałobnie, ubrała się z wielkim
staraniem, a którejże kobiecie nie jest do twarzy w czarnym, gdy się ubrać umie?
Elwira była prześliczną, a tego wieczora majestatyczną się wydawała. Pani
Ściańska ustroiła się także ze smakiem wielkim, tak że niezbyt świeże jej
ubranie umiejętnym użyciem zamaskowane zostało. O ósmej punkt, bo Szczęsny był
regularnym, gdy szło nie o kogo więcej, i bojąc się roztargnienia, ze strachu
gotów był przybyć wcześniej, zadzwoniono; hrabia Ernest wszedł z opiekunem.
Panie były w salonie. Pierwszy rzut oka na hrabiego bardzo o nim dobrze
uprzedził, podobał się. Elwira zrobiła na nim wrażenie wielkie, miłe, lecz
smutne razem, bo salon, otoczenie, zbytek, niestety, mówić się zdawały, że tu
Pilawskiemu posunąć się ani myśleć. Prostą więc tylko zaspakajając ciekawość,
siadł hr. Ernest, poczynając rozmowę o rzeczach obojętnych. Dziadunio bawił
panią Ściańskę, gdy drzwi się otwarły i w białych rękawiczkach, z kapeluszem w
ręku wsunął się Greifer. Zobaczywszy go, Elwira na chwilę zdumiona, gniewna,
ruszyła się, jakby chciała go odprawić, ale zmiarkowawszy się, zarumieniona,
skłoniła się chłodno i ręką wskazała mu krzesło, nie mówiąc słowa. Dla obcego
świadka tego przyjęcia było ono tak dwuznacznym, iż się dziwić nie można, że
hrabia, złapawszy rumieniec, milczenie, wywnioskował z tego, że p. Greifer
dobrze bardzo widzianym być musi w domu i poufałym w nim gościem. P. Szczęsny
zdziwił się także, nic o nim lub niewiele wiedząc (tyle, co mu z rana
napomknięto), a znajdując go, jak sądził, na herbatę proszonym. Nie przypuszczał
bowiem, aby się sam tak zuchwale narzucał. - Ale to filut z tej Elwiry - rzekł w
duchu - narzeka na natręta i sama go zaprasza. Coś tu jest! Kryje się przede
mną... Greifer wszedł tu już zuchwale, a postanowienie miał mocne iść i dalej
przebojem. Skompromitowanie gospodyni było dlań przewidzianym środkiem zbliżenia
się do niej. Wiedział o dwóchkroć sto tysiącach talarów, o Studziennej, o
wszystkim, o czym starający się wiedzieć jest obowiązany, postanowił więc drugim
przeszkadzać, a sam dotrwać choćby najdłużej i rękę otrzymać. Przybrał więc
humor najlepszy i ton tak rażąco poufały i pewien siebie, że Elwira oniemiała.
Zaprezentował się sam opiekunowi wesoło i raźnie jako dawny znajomy pani
Domskiej i panny, zabrał głos i słowem jednym nie żenował się wcale. Pani
Ściańska z trwogi nie śmiała oczów podnieść na niego, a pani domu, mimo gniewu,
który ją zgrozą przejął, nie śmiała skarcić zuchwalca. Przysięgła sobie tylko,
że sługę odprawi natychmiast. Ernest patrzał, słuchał i smutniał. - Pilawski tu
nie ma po co jechać - rzekł w duchu - ten jegomość go wyprzedził. Greifer, który
z powołania wszystkie rodziny znaczniejsze i ich związki znał doskonale,
farbując się tą wiedzą na człowieka wielkiego świata, natychmiast zapoznał się i
z hrabią i począł go pytać natrętnie o familię, powinowatych, rozpowiadać o
galicyjskich swych przyjaciołach, hrabiach i książętach, o Baranach,
Krzeszowicach, Łańcucie itp. Hrabia Ernest zbyt wielu znał podobnych panu
Stanisławowi intruzów, aby się na tej paplaninie nie poznał. Zwykle łagodny i
przystępny, dla tego rodzaju ludzi był nielitościwym; stał się więc dumnym i
mimo nadskakiwań Greifera odprawił go bardzo chłodno. Greifer wywnioskował z
tego, iż się pan hrabia myśli starać, i to go na chwilę zmięszało. Z tych
wszystkich wrażeń, domysłów, omyłek, kwasów i strachów skutek był ten, że
wieczór cały został zupełnie zepsuty. Elwira nawet, nie mogąca się uspokoić,
gniewna, drżąca, nie była do siebie podobną i dla tego, który ją widział po raz
pierwszy, wydać się musiała przynajmniej bardzo dziwnie. Nie mogła nawet długo
ścierpieć tego, że w fałszywym świetle przedstawiała się hrabiemu, i korzystając
z jakiejś zręczności, odezwała się po cichu do niego: - Obawiam się, byś pan, co
mnie dziś widzisz raz pierwszy, bardzo złego o biednej gospodyni domu nie
powziął wyobrażenia. Nie jestem winną, że mnie dziś głowa boli, trochę z gniewu.
- Jak to? Śmiałby kto panią pogniewać? - grzecznie odezwał się hrabia. -
Niestety, śmiał oto ten pan wcisnąć się do mego domu, aby humor i wieczór
popsuć. Jest to znajomość z wód, Krynicy, a w tych wodach robią się w ogóle
nieznośne znajomości. - Jak to? wszystkie pani podciąga pod to prawo? - zapytał
patrząc na nią uważnie, Ernest. Elwira mimowolnie zarumieniła się mocno. -
Prawie wszystkie - dodała - najsmutniejsza rzecz, że się zrazu nie wie nigdy, do
kogo nas traf zbliży, a potem... Nie dokończyła jakoś i poczęła mścić się na
batystowej chusteczce za występek Greifera, który dziadunia bawił i kokietował,
wysilając się na dowcip, erydycję, na frazesy i wykrzykniki. Starego wziąć było
niezmiernie łatwo, był bowiem równie dobroduszny, jak roztargniony, a byle kto
umiał chodzić koło niego, oszukał go łatwo. Szczęsny śmiał się, gadał i bardzo
mu ten miły gość był na rękę. Tymczasem z gniewu na natręta Elwira, z projektem
napojenia go żółcią, starała się znowu ująć i być jak najsłodszą,
najuprzejmiejszą dla hrabiego, który się tym trochę zakłopotał. Gdy piękna
kobieta chce, może, niestety, najrozumniejszemu człowiekowi głowę zawrócić.
Hrabia był i zacny, i rozsądny, i niełatwo dający się bałamucić, przecież tego
wieczora uczuł się jakby niezupełnie panem siebie. Śliczne te oczy, uśmiech, a
nade wszystko rozumne słówka oczarowały go. Hrabia był dosyć muzykalnym, rozmowa
się wszczęła o muzyce, zaproszono gospodynię do Erarda, gniew dał jej
nadzwyczajną siłę i natchnienie. Zagrała jedną z fantazji Schumanna, jak tylko
Clara Wieck grać je mogła, potem sonatę Schuberta, potem mazurka Chopina. Wśród
tych świetnych popisów za intermezza służyły nie mniej błyskotliwe rozmowy.
Ażeby nie mówić do Greifera, który na próżno zbliżał się kilka razy i wrzucał po
słówku, nie odbierając nawet odpowiedzi na żadne, zajęła się hrabią wyłącznie.
Była dla p. Stanisława niegrzeczną, on wszakże zdawał się nie uważać na to i
trwał w najdoskonalszym humorze, bawił dziadunia, poświęcał mu się. W sercu
tylko zemstą gorzał. Tak czas upłynął do herbaty; kamerdyner otworzył drzwi do
rzęsisto oświetlonego salonu jadalnego, którego dębowy rzeźbiony kredens, pełen
sreber, zastawa stołu, kwiaty czyniły go prawdziwie wspaniałym. Gospodyni udało
się posadzić z obu stron przy sobie Szczęsnego i hrabiego, tak że Greifer nieco
na drugi plan został usuniętym. Siadł przy pani Ściańskiej, zachowującej się w
ogóle neutralnie w ciągu całego wieczora i nie podnoszącej prawie oczów. Z nią
po cichu pan Stanisław usiłował zawiązać rozmowę, od której się zrazu milczeniem
broniła. Dobrze dobrawszy chwilę, rzucił jej jednak do ucha: - Z dzisiejszego
wieczora ciężki mi ktoś zdać będzie musiał rachunek. Siedzę jak na żarzących
węglach, ale dotrwam do końca, to mnie okrutnie bawi. - Może to nie być jednak
wcale zabawnym - szepnęła pani Ściańska. - Nic już do stracenia nie mam - odparł
Greifer. Przy herbacie znowu Elwira tak kierowała rozmową, ażeby ją skupić i
zawrzeć w kółku szczupłym między Szczęsnym i hrabią. Greifer się wtrącał,
narzucał, odpowiadali mu inni, ale ani razu, ani słowem gospodyni, która
półgłosem zaprosiła hrabiego i opiekuna na obiad jutro, tak by pan Stanisław
mógł się domyśleć lub pochwycić coś i poczuć, że go wyłączono. W godzinę po
herbacie Elwira skarżyć się zaczęła na ból głowy, a stary, niespokojny o jej
zdrowie, chwycił za kapelusz, by ją pożegnać. Hrabia wychodził z nim, Greifer
umyślnie się przyzostał. Elwira skłoniła mu się z daleka, aby go pozbyć się
prędzej, nic to wszakże nie pomogło; z bardzo grzecznymi ukłony zbliżył się
żywo. - Jeślim był natrętnym, co sam czuję, i może niezbyt miłym gościem, proszę
o przebaczenie. Są uczucia, które o wszelkiej przyzwoitości każą zapomnieć.
Elwira, nie odpowiadając nic, odwróciła się i wyszła z pokoju. Greifer stał,
szukając oczyma pani Ściańskiej, ale i tej nie było; zagryzł usta i wysunął się.
W przedpokoju mający mu na wschodach poświecić służący, ten sam, który go
wpuścił, mrucząc szedł poprzedzając. - Mam panu podziękować - zawołał
grubiańsko, otwierając mu drzwi - z pańskiej łaski miejsce straciłem. Jeszcze
się herbata nie skończyła, gdy mi pani przez panią Ściańską oznajmić kazała,
abym sobie służby szukał. Greifer wymknął się co najprędzej i wściekły pobiegł
do domu. Najobrzydliwszym z uczuć, a raczej namiętności, które zbliżają
człowieka do zwierzęcia, jest zemsta. Ewangelia nawet, która nakazuje przebaczać
nieprzyjaciołom i miłości obiecuje zwycięstwo, nie zdołała z niej świata
oczyścić. Aż do dziś dnia tę szkaradną pomsty ideę znajdujemy uświęconą niejako
prawem, obyczajem wrosłą w żywot powszedni. Mści się społeczność, mszczą
kodeksy, domaga się pomsty wszystko, co nas otacza. Dotknięty człowiek, nim
pomyślał, skąd nań cios padł, rozgorzeje zemsty uczuciem, choćby sam był winien
cierpieniu. Z takim wzburzonym sercem, szukając po głowie sposobu wywarcia
zemsty na nielitościwą Elwirę, wracał Greifer do domu. Było jeszcze dosyć
wcześnie, miasto roiło się przechodniami, ogródki były pootwierane, kazał się
zawieźć do jakiejś restauracji, a szukając zapomnienia doznanych upokorzeń w
butelce, wypijał szampana sam z sobą, jakby chciał rozgorzeć więcej i podbudzić
w sobie namiętności. Pod wpływem gniewu i napoju przyszła mu nareszcie myśl,
która mu się wydała doskonała. Panna Elwira pisma jego nie znała, prócz tego
wybornie umiał naśladować charaktery, mógł więc bezpiecznie nakreślić anonim i
obrachować tak, aby go w czasie samego obiadu oddano. Dla zadania bolesnego
ciosu Elwirze dosyć mu było donieść jej, że Pilawski... umarł. Mogła się
domyśleć, skąd pochodziło doniesienie, ale o to nie troszczył się wcale:
zaspokojenie zemsty szło przede wszystkim, nawet przed rachubą na przyszłość.
Spiesznie więc powrócił do hotelu i następujący list przygotował jeszcze z
wieczora: "Niemiło jest być zwiastunką złej wieści (list miał niby pochodzić od
kobiety, na wszelki wypadek), lecz zdaje mi się, że dopełniam obowiązku
przyjaźni, donosząc teraz o smutnym wypadku, aby daremną nadzieją nie łudziła
się pani dłużej. Świętej pamięci matka jej, gdyby żyła, byłaby mi wdzięczną za
to, że przyspieszam nieuniknione rozwiązanie smutnego romansu, któremu ona była
najmocniej przeciwną. Dowiedz się, pani, iż Gabriel Pilawski, którego
wyzdrowieniem na próżno się łudzono, mimo najczulszych starań hrabinej
Palczewskiej, ostatnie chwile jego otaczającej pełną poświęcenia opieką, po
odbytej operacji odjęcia ręki umarł w Warszawie. Być może, iż do łez po nim
przymiesza się trochę zgryzoty, bo nie bez winy pani jesteś i jej śliczne oczy.
Niechże one po nim popłaczą, a obmyte spojrzą znowu wesoło w świat, szukając
nowej ofiary". List ten, odczytawszy parę razy, Greifer przepisał, zapieczętował
pierścionkiem jakimś i postarał się przez szwajcara w hotelu, aby punkt o
godzinie czwartej wręczony został w mieszkaniu panny Domskiej. Wyobrażam sobie
scenę przy obiedzie! Panna zemdleje może, list upadnie, hrabia go przeczyta lub
się domyśli i ruszy z Bogiem, a ja zostanę. Ja pozostać mogę, mnie niepilno,
zobaczymy. Gdy hrabia Ernest wrócił do hotelu i zapragnął zdać sam sobie sprawę
z wrażeń wieczora tego, znalazł się dziwnie jakoś niepewnym i zaniepokojonym.
Panna Elwira podobała mu się bardzo, pojmował, że się w niej można było zakochać
szalenie; wolałby był jednakże mniej świetny dom, nie tyle otaczającego blasku,
a nawet nie taką energię w charakterze panny, stworzonej i czującej, że umiała
panować temu, co ją okalało. Wolałby był nade wszystko nie spotkać tam tego na
pozór tak spoufalonego adoratora i towarzyszki, której powierzchowność drażniła
jak zagadka nieprzyjemna. Szło mu głównie o położenie Elwiry i świat, w którym
żyła; to co dotąd widział, mało mu dawało nadziei, ażeby Pilawski mógł być
przyjętym, wyspowiadawszy się, kim był i jakie zajmował stanowisko. Przezacny
Szczęsny podobał się bardzo hrabiemu, był to bowiem człowiek sympatyczny i
szlachetny, ale i w rozmowie z nim znajdował hrabia uprzedzenia wieku, stanu i
sfery, w której się obracał, weszłe w życie, w krew, które Gabrielowi na
przeszkodzie stać mogły. Piękność Elwiry, jej wykształcenie, swoboda i ton w
towarzystwie zachwycały Ernesta, lecz mimowolnie myślał, jak by się ona pogodzić
potrafiła z osamotnieniem, które ją otaczało, z życiem zamknętym lub ze skromnym
kółkiem, w którym Pilawski obracać się musiał. Wychowana do świata, do ludzi,
choć miała wszelkie przymioty, z którymi człowiek sam sobie wystarczyć może,
wymagać miała prawo od losu coś więcej nad Pilawskiego skromną rolę, z której
nigdy wyjść nie mógł. Nawet miliony wydźwignąć by go nie potrafiły, chybaby
porzucił to, co mu je dało, a przedzierzgnął się na bankiera, na spekulanta, na
handlarza pieniędzy, bo tym by już zyskał za gotówkę zupełne prawo obywatelstwa.
Myślał, wzdychał, a oczy panny Elwiry biegały za nim i uśmiech jej nęcący migał
mu wspomnieniem i bardzo był rad, że ją zobaczy nazajutrz, więcej się zbliży,
pozna lepiej. - Na pierwsze wrażenie - mówił w duchu - nigdy się spuszczać nie
można; ten natręt nie dał mi spokojnej roli badacza podołać, byłem roztargniony,
zobaczymy... Nazajutrz dziadek Szczęsny przybył zabrać hrabiego o naznaczonej
godzinie. - A cóż? - spytał z uśmiechem - moja wnuczka? co mówicie? - Prócz
uwielbienia nic do powiedzenia nie mam. - Kochany hrabio - dodał Szczęsny -
takich kobiet dziś nie ma, to istota wyjątkowa. Widzieliście ją w salonie, lecz
nie domyślacie się, co to za gosposia pracowita, jak ona wszystko umie i jak się
niczym nie brzydzi. Komu się ten skarb dostanie, będzie szczęśliwy. Hrabia
milcząco pokiwał. - Na pierwszy rzut - mówił z zapałem Szczęsny - śliczna
laleczka salonowa, ale to najmniejszy z jej przymiotów. Jest grunt, serce, jest
miłość pracy i choć artystka całą duszą, co rzadko, rzeczywistość i jej
obowiązki rozumie doskonale. Dziadek byłby mówił bez końca, bo się już zapalał,
ale nielitościwy zegar wybił godzinę, ruszyli. Elwira jak wczoraj, tak i tego
dnia występowała. Chciała nie zawstydzić opiekuna, a hrabiowskie imię, tytuł,
stosunki także podziałały na nią; chciała pokazać, że wykwintnego życia warunki
zna i że ono nie jest dla niej rzeczą nową. Ułożyła nade wszystko ten obiad w
taki sposób, ażeby występ nie był widoczny, aby w nim nie czuć było wysiłku
żadnego, aby się wydawał powszednim, a był wykwintnym. W domu też nie było o to
trudno, a w mieście to, co tak kłopotliwie zdobywa się na wsi, dostaje się z
największą łatwością za pieniądze. Tych nie potrzebowała żałować Elwira. Obiad
więc, przygotowany wedle przepisu starożytnego na niewielką liczbę osób, mógł
być podpisanym choćby przez Cheveta jako odpowiedzialnego wydawcę. Pani domu,
nie zrzucając żałoby, wzięła ją na ten dzień białą z czarnymi wstążkami i było
jej na inny sposób prześlicznie. Hrabia, spojrzawszy na nią teraz po dniu,
jeszcze mniej dziwował się Gabrielowi, ale westchnął, mówiąc sobie w duchu: -
Dla Pilawskiego pragnąłbym innego rodzaju ideału, cichej, miłej, łagodnej,
kochającej kobieciny, której by dom starczył i mężowska dłoń, i kątek malutki a
spokojny. Jakby dla zatarcia wczorajszych wrażeń Elwira starała się być miłą,
wesołą, swobodną, bo się jej zdawało, że Greifer, jak chmura, na nią cień b
rzucił. Pani Ściańska, odgrywając swą rolę zwykłym sposobem, starała się być jak
najmniej widoczną i postrzeganą, szukała kątków, odpowiadała uśmiechami, ale oko
jej śledziło każdy ruch, wejrzenie, a ucho każde słówko w powietrzu łapało. Gdy
przeszli do sali jadalnej, hrabia był już tak przyswojony, że zapomniał
zupełnie, iż przyjechał dla Gabriela, i bawił się, a patrzał w oczy Elwiry na
swój własny rachunek. Powiedział sobie nawet parę razy, opamiętawszy się na
chwilę, że panna była niebezpieczna i że podobnych misji badawczych dla
przyjaciół podejmować się nie godzi. Przyszła na myśl bajka Krasickiego i różne
inne w świecie słyszane przygody. Nie postrzegł w Elwirze najmniejszej
zalotności, ale ten jej brak właśnie był najniebezpieczniejszy, drażnił. Obiad
rozpoczął się przy najlepszym humorze wszystkich i już doszedł do połowy, gdy w
chwili oczekiwania na półmisek lokaj wszedł ze srebrną tacką i listem na niej,
na którego kopercie stało: "pilno". Elwira, mało odbierająca korespondencji,
niezmiernie się zdziwiła, pochwyciła kopertę i nim ją rozpieczętowała, zapytała,
kto przyniósł i czy na odpowiedź czeka. Służący objaśnił, że oddawcą był
dienstmann, który natychmiast odszedł. Parę razy list obróciwszy w ręku, jakby
coś przeczuwała, zdawała się wahać, czy go otworzyć. - Któż widział listy
przynosić przy obiedzie - odezwała się - a jeszcze taki jakiś podejrzany.
Namyśliła się i rzuciła go, nie otwierając, na tackę. - Połóż go na stoliku,
przeczytam potem. Dziadunio i hrabia zaczęli prosić, aby nie robiła ceremonii,
bo może być co pilnego. - Ale co pilnego tak być może? doprawdy, nie rozumiem -
obojętnie obracając go znowu w ręku, rzekła Elwira. Nikt uwagi nie zwracał na
panią Ściańską, która od przyniesienia tego listu pobladła, spuściła oczy na
talerz i widocznie była pomięszaną. Domyśliła się znać, skąd mógł pochodzić, a
nawet, że nic dobrego nie zawierał. Opatrzywszy list, pieczątkę, przypatrzywszy
się pisaniu, Elwira rozerwała kopertę, poczęła czytać; Szczęsny spostrzegł, że
bladnieje, wyciągnęła rękę, słabym głosem wołając: - Wody! wody! - i w chwili
gdy Ściańska zerwała się z krzesła, biegnąc ku niej, hrabia, widząc ją mdlejącą,
podtrzymać musiał, ażeby nie upadła. - To infamia jakaś, to anonim! - krzyknął
oburzony Szczęsny, którego oko padło na rzuconą na posadzkę kartkę. Kilka kropel
wody, uczucie samo, iż ta scena miała za świadków obcych, że oni ją nie wiedzieć
jak tłumaczyć mogli, otrzeźwiły wprędce Elwirę. Powiodła oczyma osłupiałymi i
potok łez popłynął. - Przepraszam! przepraszam! - rzekła cichym głosem - coś tak
niezwyczajnego, muszę wyjść, aby oprzytomnieć, wnet powracam. - My idziemy! -
zawołał Szczęsny i hrabia podnosząc się. - Ale niech mi wolno będzie jako
opiekunowi... - A! to nic, to nic! - szepnęła Elwira - tylko smutna, żałobna,
niespodziewana wiadomość. Rzuciła okiem na hrabiego. - Niech panowie zostaną,
proszę, lżej mi będzie, ja wrócę. Zawahali się goście. Hrabia zrozumiał, co mu
czynić wypada. - Niech pan dobrodziej zostanie, ja muszę iść, obcy, byłbym
zawsze natrętem. - Hrabio, ale tak nie odjeżdżaj, proszę, zobaczymy się. Ernest
skłonił się i wyszedł co najprędzej. Dziadunio został, Elwira rzuciła się na
kanapkę i płakać zaczęła. - Moja droga, błagam, wytłumacz mi, może potrafię
pocieszyć, poradzić. - Nie, kochany mój opiekunie, dla przekonania cię, iż
tajemnic nie mam, czytaj list. Intencja jego była niezawodnie złośliwa, łatwo mi
się domyśleć, kto go pisał. - A! - zawołała Ściańska przerywając Elwirze - więc
o nim pani myśli, to być nie może! - Tak jest, niechybnie - rzekła Elwira. - Ale
cóż mnie obchodzi, kto przyniósł wiadomość, zawsze ona dla mnie równie bolesna.
- A o kimże to w liście mowa? - spytał Szczęsny - bo ja, choć opiekun, o niczym
nie wiedziałem. - Nie było w tym żadnej tajemnicy - spokojniej poczęła Elwira -
poznałam nieszczęśliwego tego, którego Greifer zabił. - Ten, co tu był wczoraj.
- Ten sam - kończyła Elwira - poznałam go w Krynicy, podobał się nie mnie, ale
wszystkim. Był to młody człowiek, wykształcony, rozumny, miły, naturalny; żal mi
go tym więcej, iż miałam w nim przyjaciela... Szczęsny milczał. - W istocie -
rzekł zafrasowany - cóż tu począć, wszystko jest w ręku Opatrzności, śmierć
zabiera ofiary. Uspokój się, kochana Elwiro, na to nie ma ratunku. Takie są losy
człowieka. Niemniej muszę dołożyć, że kto ten list anonimem przysłał tak
pospiesznie, nie czynił tego bez złego zamiaru i mam go za... za łajdaka! Tak! -
powtórzył stary - mam go za łajdaka! P. Ściańska poglądała na Elwirę i
Szczęsnego, przysłuchując się ciekawie. - Niech mu Pan Bóg przebaczy - rzekła
cicho, płacząc, Elwira - dla mnie to cios bolesny. Dziadek przechadzał się po
sali, trzęsąc się z oburzenia. - Gdybym wiedział, kto to zrobił, na pewno
poszedłbym z dobrą trzciną wyłatać mu boki. I trzeba było, żeby właśnie w tę
godzinę wystąpił. Co hrabia sobie pomyśli?! Co on pomyśli? Stary aż ręce łamał.
Hrabia, napiwszy się czarnej kawy w pierwszej cukierni po drodze, zapalił cygaro
i poszedł zamyślony na przechadzkę do Thiergartenu. - Grzeczność nie dozwala
wyjechać, nie pożegnawszy się z tą biedną panienką - mówił do siebie - ale
niemniej nie mam już tu co robić. Jeśli się nie mylę, a mylić się nie mogę,
Pilawski by próżno się łudził; musiał wziąć grzeczność za uczucie, boć panna
miała kogoś innego w sercu. Intrygi jakieś, ten Galicjanin nieznośny, pełno
jakichś tajemnic, dom nadto pański, panna Elwira wysoko patrzy, mojemu
poczciwemu krawczykowi ani się tu myśleć posuwać. Ale... na pożegnanie pójdę.
Zamyślony, smutny powrócił do hotelu. Nazajutrz chciałby był wyjechać, lecz
dzień jeszcze dać wypadało spocząć po tym pannie Elwirze, postanowił więc
zostać. Wieczorem przyszedł Szczęsny, który według swoich kombinacji postanowił
przed hrabią wytłumaczyć Elwirę, nie przyznając się wcale do prawdziwej
historii. Miał bowiem niejaką nadzieję, że się hrabia zakocha, a wydanie za
takiego pana, jak Ernest, któremu państwo nie przeszkadzało być najmilszym z
ludzi, jak się wyraził Szczęsny, uważał za największy los, jaki Elwirę mógł
spotkać. - Przepraszam cię, kochany hrabio - zawołał, ściskając go za ręce -
przepraszam za ten obiad niefortunny i za moją biedną wnuczkę. Bogu ducha winna,
bo to historia nie jej, nie jej, ale jednej jej przyjaciółki, tak, przyjaciółki,
którą kocha jak siostrę. Znam - dodał kłamiąc dość niezręcznie i łykając wyrazy
jak człowiek, który sam dobrze nie wie, co ma powiedzieć - znam tę osobę, o
którą idzie, bo to ona się wychowała z Elwirką. Otóż, mości dobrodzieju,
wplątano biedną dziewczynę... w intrygę... a ta Elwira tak poczciwe ma serce...
serce złote. Moja wnuczka, przepraszam hrabiego, nie mogła się jakoś powstrzymać
od wzruszenia, a najwięcej ją obchodzi, ażebyś hrabia nie myślał, uchowaj Boże,
iż to coś jej samej tyczącego się. Hrabia zaprotestował, zapytał o zdrowie i czy
pozajutro mógłby pożegnać pannę Elwirę, bo zamyśla wyjeżdżać. - Pozajutro
niezawodnie przyjdzie do siebie, rzecz się ta rozjaśni - rzekł Szczęsny. -
Bardzo jej miło będzie widzieć hrabiego. Po krótkiej rozmowie rozstali się
serdecznie, ale stary odszedł zakłopotany, czując, że jego niezręczne kłamstwo
niewiele zdołało naprawić. Nazajutrz rano pani Ściańska pod pozorem mszy wyszła
do miasta. Cały wieczór przesiedziała przy Elwirze, która płakała i czuła się
chorą; nie śmiała ani pocieszać, ani wywoływać zwierzeń, lecz była milcząco
troskliwa, a twarz jej chwilami przybierała wyraz zmęczenia, niepokoju,
rozdrażnienia niewypowiedzianego. Nie położyła się spać prawie, dowiadując się o
Elwirze kilka razy w nocy, a doczekawszy poranka, spiesznie ruszyła z domu. Znać
z rozmowy z Greiferem musiała wiedzieć o jego adresie, poszła bowiem wprost do
hotelu, w którym mieszkał, i kazała go szwajcarowi wywołać. Pan Stanisław
wybiegł natychmiast, rad był się dowiedzieć o skutku swej zemsty. Pani Ściańska,
nie chcąc rozpoczynać rozmowy ani w sieniach, ani w hotelu, prosiła go, aby
szedł za nią. Kilka kroków zrobiwszy ulicą, zatrzymała się. - Cóż się stało? -
zapytał ciekawie Greifer. - Panna Elwira jest chorą - rzekła głosem cichym
Ściańska - a ja przychodzę to tylko powiedzieć panu, że jestem zdecydowaną na
wszystkie zemsty jego następstwa, nawet na stratę ostatniego chleba kawałka, ale
pomagać mu nie chcę i nie będę. Napisz pan drugi anonim, oskarżający mnie,
odkryj jej całą przeszłość moją, którą opłakując, straciłam ochotę do życia,
pójdę, pójdę choćby do szpitala, ale do tej intrygi pomagać miałabym sobie za
zbrodnię. Żegnam pana. To mówiąc spojrzała pogardliwie na Greifera i szybko
poszła. Pan Stanisław pogonił za nią pierwszy. - Ja pani - rzekł - o żadną pomoc
nie proszę ani się myślę wdawać w denuncjacje, nie żądam nic od pani, chcę tylko
wiedzieć, cóż się stało? Ściańska odwróciła się z twarzą pełną oburzenia. - Żeś
ją waćpan nie zabił, to szczęście. Greifer ramionami ruszył. - E! co tam -
zawołał - kobiety od takich rzeczy nie umierają. Cóż? zemdlała, otrzeźwili,
wieczny odpoczynek i hrabia zastąpi miejsce wielkiego nieznajomego, jeżeli się
nie zrazi awanturą! Cha! cha! Podejrzenie padło na mnie. - Broniłam nawet
niepotrzebnie waćpana - odezwała się Ściańska - niepotrzebnie, boś pan tego
niewart, a obrona była próżną. Jakkolwiek charakter listu zmieniony, panna
Elwira ma pamięć dobrą, a jakaś tam pani w Krynicy list jej pański dla pięknego
stylu pokazywała... i z tąż samą pieczątką. Greifer uderzył się w czoło. -
Zapomniałem na wieki! - krzyknął - a, to ten list do Jaworkowskiej! Uśmiechnął
się ironicznie sam do siebie. - Bądźże, pani, spokojną, kiedy tak - dodał - mnie
tu nie ma co robić. Zemściłem się i mam dosyć. Kobieta mnie nienawidzi, nie
myślę walczyć z tym uczuciem. Nie daruje mi tej zemsty. Bądź, pani, zdrowa.
Ruszył ramionami i pogwizdując poszedł w inną stronę. Drugiego dnia już Elwira
miała siłę i moc nad sobą przygotować się na przyjęcie hrabiego; włożyła grubą
żałobę w myśli, że jest podwójną. Obiecywała sobie nawet nosić ją całe życie.
Całe życie! O! te ludzkie obietnice na wieki, gdy nikt siebie za lat kilka sam
nie poznaje, jeśli się ściśle liczy z sumieniem i myślami!! Ale się ślubuje na
życie i układa zawsze, jakby człowiek i uczucia jego były nieśmiertelnymi.
Hrabia przyszedł w przedpołudniowej godzinie, a troskliwy dziadek-opiekun
jeszcze go poprzedził, aby wnuczce dopomóc do przyjęcia. Elwira była po raz
trzeci znowu inaczej piękną, i może najpiękniejszą w tym obłoku smutku, który ją
całą obwiewał. Na powiekach miała jeszcze ślady łez, a na ustach tęskny igrał
uśmieszek. - Dzięki Bogu - odezwał się Ernest - że panią widzę lepiej dziś i
uspokojoną, odjeżdżam pewien przynajmniej, że ta chwila tak nieszczęśliwie
związana z moim pobytem żadnych dalszych następstw mieć nie może. - Powietrze
wiejskie, zatrudnienie około domu w Studziennej, to będzie pono najlepsze
lekarstwo - dodał dziadunio - nie mamy najmniejszego powodu przedłużać pobytu w
Berlinie i w tych dniach ruszamy na wieś, a jeślibyś kiedy pan hrabia był w
Księstwie, prosimy nie zapominać o Studziennej. Moja wnuczka będzie bardzo
szczęśliwą. Elwira ukłonem potwierdziła zaproszenie, przy rozstaniu podała rękę
uprzejmie i kilka słowy żegnając hr. Ernesta, przeprosiła go jeszcze za niemiłą
ową godzinę. Hrabia wyszedł smutny jej smutkiem, ale zarazem i tym, że
Gabrielowi nie miał co przywieźć pocieszającego. Pilawski już był zupełnie zdrów
i pozostały mu tylko głuche bóle w ręku. Potrzebując się rozerwać, rzucił się do
pracy, do interesów, do książek swoich i malowania. Czas pobytu hrabiego w
Berlinie wydał mu się wiekiem, zdawało mu się, że powinien był prędzej powrócić.
Co dzień posyłał się dowiadywać i co dzień przynosił służący wiadomość, że
hrabiego jeszcze nie było. Przedłużona nad zamiar podróż niecierpliwiła
Gabriela, lecz próżno chciał zapomnieć oczekiwania, z każdą chwilą rósł
niepokój. Na ostatek jednego ranka hrabia z torebką jeszcze podróżną wszedł do
jego pokoju i rzucił się na krzesło, prosząc o herbatę. - Ano! tożem się przecie
ciebie doczekał - zawołał ściskając go Gabriel - nim usta otworzysz, pozwól mi
powiedzieć i prosić o jedno. Żadnej litości nade mną i żadnych ogródek, żadnych
nadziei, jeśli ich sam nie masz. Przyjaciel powinien prawdę rąbać śmiało, to
pierwszy przyjaźni obowiązek. Widziałeś ją, słyszałeś o niej? - Słyszałem,
dowiedziałem się, czego było potrzeba - odpowiedział hrabia - szczęśliwy traf
nastręczył mi znajomość z jej krewnym i opiekunem, najzacniejszym w świecie
człowiekiem. Ten mnie wprowadził do jej domu, byłem trzy razy. - Opiekunem, i
jak to... opiekunem? a matka? - zapytał Gabriel. - Umarła! - Matka umarła! Więc
jakże została? z kim? - Sama, jakaś ponura dame de compagnie, nikogo więcej.
Dziadek codziennym gościem, najczulszy z dziaduniów... - Lecz dom, ona, mów,
mów... - Daj mi odetchnąć - prosił hrabia - zbiorę myśli, nie wiem, od czego
zacząć. - Ale ona - wołał Gabriel - ona? podobała ci się? - Bardzo! królowa,
księżniczka, co chcesz - rzekł hrabia - lecz kto wie, mój Gabrielu, czy to jest
żona dla ciebie. Panna ma familię bardzo wybitnie staroszlachecką, dwakroć sto
tysięcy talarów posagu, dobra jakieś kupili teraz, dom na bardzo pańskiej
stopie. Pilawski powoli osunął się na fotel. - Mów - rzekł - mów; trzeba mieć
rozum, gwiazdy z nieba, kafli z pieca, szybki z okna dziecko nie powinno żądać.
Z losem się moim pogodzę. - To, co ja ci mam do powiedzenia - odezwał się hrabia
powoli - jest rzeczą mojej własnej obserwacji. Wprawdzie wiodła nią przyjaźń,
ale i ta bywa często ślepą. Zatem, co ja powiem, jeśli się nie zgadza z tym, co
ty czujesz, możesz odrzucić. - Mów! - powtórzył Gabriel - rozum mieć będę. -
Koniecznie też go potrzebujesz - dodał Ernest - panna piękna jak królowa,
wychowana jak księżniczka, ton wielkiej pani, życie na stopie wytwornie
arystokratycznej, stosunki, jeśli się nie mylę, bardzo starannie obmyślane. Jak
około dziedziczki, będącej panią swej woli, kręci się rój różnych konkurentów. -
A! tegom się spodziewał! - O oczy i o uszy mi się obiło coś, mniejsza o to,
najnieznośniejsza dla niej figura, bo mi to sama oświadczyła, Galicjanin, typ
nie pieczeniarza, ale liziłapy pańskiego, Greifer. - Jest tam? - Był
przynajmniej - rzekł hrabia - nie chciano go przyjmować. - Wiesz, że to mnie
cieszy, przecież to ten sam, który mnie ranił w pojedynku. Hrabia nazwiska czy
nie dosłyszał, czy zapomniał, dość, że dopiero teraz się z nim opamiętał. - Jak
to? to ten sam? - Niezawodnie - odparł Gabriel - a jeśli go tam niedobrze
przyjmują, to znak, że może... - nie dokończył i spytał: - nie było o mnie
rozmowy? - Strzegłem się tego jak najpilniej - odezwał się hrabia - nie chciałem
cienia posądzenia o to, że jestem twoim szpiegiem. - A więc rezultat? - zapytał
niecierpliwie Pilawski. - Jest ten, mój drogi, że to może być ideał, że to jest
postać poetyczna, wzór dla malarza, dla poety natchnienie, dla kogoś może
szczęście, ale nie żona dla ciebie. Dostań sobie jej fotografię, każ oprawić w
aksamitne ramy, patrz na nią, wzdychając po całych dniach, lecz nie posuwaj się
dalej. Próby ci nawet nie życzę, rozczarowałaby cię, a lepsza niepewność i
złudzenie niż zwątpienie. Jestem prawie, prawie pewien, że odkrycie tego, kim ty
jesteś, odebrałoby ci wszelki urok w jej oczach, tak jak u hrabiny. W dziejach
twojej młodości będzie ta karta wspomnienia założona rękawiczką i nic więcej.
Gabriel zbladł, podparł się na dłoni, zamilkł. Podniósł potem głowę, wyciągnął
rękę i ścisnął hrabiego, dziękując mu milcząco. - Były chwile - odezwał się -
żem miał jakieś niedorzeczne nadzieje; teraz, teraz widzę, żem się łudził na
próżno. Z tego, co mówisz, wnoszę, wierząc sercu i oku, iż tam już jechać nie
mam po co. W sferach, w których ona żyje, może bym ofiarą porzucenia mojego
stanu i pracy, wymógł zapomnienie, czym byłem, gdyby ona była ubogą, ale
obywatelska córka, mająca dwakroć sto tysięcy talarów w posagu nie idzie za
krawca, chociażby ten wychował się w Londynie i Paryżu i podobny był jak dwie
krople wody do salonowego próżniaka. To darmo. Największą zawadą dla mnie są te
nieszczęśliwe talary. Przyznaję się, że całą nadzieję pokładałem na zrujnowaniu.
W Poznańskiem wszyscy są albo już zrujnowani, rujnujący się lub mający się
zrujnować. Czasem jedno pokolenie trzyma się na nogach, dwa jeszcze, w trzecim
już są rysy, a najdalej czwarte z dóbr przechodzi na jedną wioseczkę lub na
proletariat szlachecki, najnieszczęśliwszy z proletariatów, bo pracować nie
umie, na los się skarży, stawia na loterie, szuka synekury, nic nie robi i
marnie ginie. Jakimże sposobem ci Domscy potrafili utrzymać się przy majątku?
Kobieta, wdowa, bo wiem, że matka jej od dawna wdową została. Jakim cudem! -
Nawet po śmierci jej córka jeszcze majątek kupiła i w nim ma właśnie zamieszkać.
- A wprzódy gdzie mieszkały? - Tego nie wiem, nie śmiałem pytać o majątkowe
stosunki dziada, sam mi się tylko z tego, co wiem, wyspowiadał. Pilawski
poprzestał wkrótce badania. Hrabia też szczegółów wielu dotykać nie chciał i o
wypadku przy stole nie wspomniał wcale. Cały dzień przesiedzieli z sobą. - Co
poczniesz? - zapytał Ernest rozstając się. - Jutro wyjeżdżam do Londynu - rzekł
Pilawski - mam znaczną partię sukna i kortów do wybierania, mnóstwo drobnostek,
praca i podróż mnie rozerwą skutecznie. - A zatem szczęśliwej drogi - dodał
hrabia - ażeby zaś cię chętka nie wzięła zatrzymywać się w Berlinie, powiem ci,
że panna z dziadem na wieś pozawczoraj wyjechać miała. - O! to mi wszystko
jedno, kilka godzin ledwie w Berlinie się zatrzymam i spieszę do Anglii. Takie
było najmocniejsze postanowienie pana Pilawskiego, który upakować kazał co
najprędzej tłomoczek podróżny i nazajutrz już był na kolei. Złożyło się tak
jednak, iż rachunek znaczny miał do załatwienia w Berlinie, gdzie najmniej
dwadzieścia cztery godzin zatrzymać się musiał. Bankier, z którym miał do
czynienia, był człowiekiem bardzo oryginalnym i dlatego może Gabriel wolał mieć
z nim interes niż z kim innym. Dziad jego, Levison, jeszcze przyszedł do majątku
znacznego wielką obrotnością, ojciec był już cywilizowanym i salonowym, i trochę
literatem i artystą. Obracał się w owych czasach w tych kołach, w których
Varnhagena, Humboldta i całe grono myślące i czujące gorąco sprawy swego czasu
spotykać było można. Syna więc też wychował, nie zaniedbując bankierstwa i
giełdy zarazem, na wielostronnie wykształconego członka społeczności. Dom
Levisona, zupełnie od jego biura oddzielony, był bardzo miłym i skupiał w sobie,
co najznakomitszego ma Berlin w dziennikarstwie, sztuce, między profesorami i
literatami. Jak wszyscy ludzie rzeczywiście wyżsi, Levison nie miał ani
upodobania w świecie eleganckim i arystokratycznym, błyszczącym tylko formą
przyjemną, ani najmniejszej pretensji do blasku i popisów; życie prowadził
skromne, oszczędne prawie, ale nie żałował na przyjemności duchowe, lubił
obrazy, książki, kwiaty, nade wszystko sztukę. Podobieństwo charakterów i gustów
zbliżyło ich z Gabrielem, polubili się wzajemnie. Ile razy Pilawski był w
Berlinie, Levison gonił za nim, chwaląc mu się nowym Knausem, jakim rysunkiem
Kaulbacha, szkicem Corneliusa, obrazkiem Lessinga lub Schnorra, krajobrazem
Prellera, rozprawiali o literaturze i spędzali kilka godzin przyjemnych. Tym
razem Pilawski przybiegł tylko do biura dla uregulowania swych interesów i
wekslów na Londyn, ale w biurze zastał Levisona, który go zaprosił do gabinetu.
Pierwszym słowem było: - Dziś u mnie na obiedzie! - Nie mogę, jadę do Londynu i
spieszę. - Jeśli interes wymaga, ani słowa, ale za pozwoleniem - rzekł Levison -
czy idzie o godzinę? czy obrachowany czas? czy jest rzeczywista konieczność, czy
gorączka? Jeżeli gorączka, to wstrzymam was umyślnie dlatego, aby miała czas
przejść, bo nie ma nic niebezpieczniejszego nad robienie interesu w gorączce. Po
krótkiej rozmowie Gabriel przystał na obiad, po obiedzie miał wieczorem odjechać
pociągiem. Przez cały dzień nie było co robić, wyszedł na przechadzkę do
Thiergartenu. Pora była piękna, korzystali z niej i mieszkańcy Berlina, bo ulice
ogrodu były przepełnione. Gabriel szedł z głową spuszczoną, nie bardzo patrząc
na to, co go otaczało, gdy krzyk wyrwał go z zadumy. Podniósł oczy, o kilka
kroków stała oparta o drzewo Elwira. Pilawski widzieć jej się wcale nie
spodziewał, nie życzył sobie nawet, lecz zobaczywszy ją, zapomniał o
postanowieniu, o radach hr. Ernesta, o wszystkim w świecie i z promieniejącymi
oczyma posunął się ku drżącej jeszcze z wrażenia. - Jak to? więc to pan, pan
jesteś! pan... żyw! pan... nas doszła fałszywa wiadomość! O, jakże się cieszę,
że fałszywa, że skłamana. - Niestety - rzekł, zbliżając się, Gabriel z wyrazem
smutnym - żyję, pani, i nie potrafiłem umrzeć w porę. - Wystaw pan sobie moje
zdumienie. Jakże dawno pan tu jesteś? co robisz? - żywo zawołała Elwira, której
twarz rozpromieniała. - Jestem tu zaledwie od kilku godzin - rzekł Gabriel -
przejazdem do Londynu. Powiedziano mi, że pani jesteś już na wsi. - Kto panu
powiedział? - Hrabia Ernest. - Znasz go pan? - To mój przyjaciel najlepszy,
jedyny - mówił Pilawski. Elwira zarumieniła się. - A mnie o panu nie wsppomniał.
I byłbyś pan tak pominął Berlin... - Pani, anim nawet wiedział, gdzie mam jej
szukać - tłumaczył się Pilawski - ale los choć raz w życiu mi poszczęścił. - Ja
jeszcze do siebie przyjść nie mogę - szepnęła Elwira. W tej chwili dopiero
przedstawiła go stojącej na uboczu pani Ściańskiej. Gabriel był w dziwnym
położeniu, odżyło w nim wszystko, co sądził pogrzebionym i chciał mieć
zapomnianym. Nie wiedział, co począć z sobą, Elwira tryumfująca, jakby nazajutrz
po przerwanej rozmowie w Krynicy, ciągnęła ją dalej. - Naprzód - rzekła - chcę
wiedzieć, długo pan bawisz w Berlinie? - Wieczorem miałem jechać dla interesów
do Londynu - cicho odpowiedział Gabriel. - Ale interesa te przecież nie są tak
pilne? Pilawski się zawahał. - Interesa są interesami - rzekł - nie lubią one
czekać, lecz... - Lecz nie są przywiązane do godziny. Pilawski zmilczał. W
istocie mógł ułatwić je listownie, lecz walczył z sobą jeszcze. Z tego, co mu
powiedział Ernest, nie mógł dobrej wyciągnąć wróżby, po cóż było na nowo sobie
serce rozdzierać? Z drugiej strony, odkradziona chwila szczęścia, choćby ją
opłacić przyszło, tak droga w życiu człowieka. - Ja będę natrętną - wesoło
potrąciła Elwira. - Co pan dziś robisz z sobą? - Jestem na obiedzie u bankiera
mojego, Levisona. - Napiszesz pan list albo mu się wytłomaczysz, albo mu słowa
nie dotrzymasz, lecz na obiedzie będziesz pan u mnie. Ja proszę. Miałyśmy na
wieś wyjeżdżać, już zaczęłam się pakować, gdy list mojego opiekuna oznajmił mi,
iż dom potrzebuje gruntownych reperacji tego rodzaju, które by mnie
przeszkadzały, a ja im. Musiałam więc nająć na nowo mieszkanie w Berlinie -
dodała Elwira - i ażeby mi wieś przypominało, najęłam tu willę w Thiergartenie.
Dlatego mnie tu pan spotkałeś na przechadzce. Wskazała ręką śliczny domek,
jeszcze piękniejszym otoczony ogródkiem. - Rób pan z bankierem, co chcesz, a
przychodź na obiad do mnie, potem zobaczymy... Pilawski upajał się dźwiękiem jej
głosu, blaskiem oczów i dobrocią, jaką mu ukazywała, rozum więc, rachuby, zimna
krew poszły kędyś daleko, młodość nieopatrzna odzyskała prawa swoje. Zapomniał o
niebezpieczeństwie. - Do Levisona jadę zaraz - odezwał się posłuszny - a godzina
u pani obiadu? - Czwarta. Zwykle jadamy wcześniej, dziś przez wzgląd na gościa i
jego interesa opóźniam o godzinę. To mówiąc wskazała mu domek ręką. - Przypatrz
się pan tylko dobrze willi, numerowi, fontannie, bluszczom, abyś w mnóstwie
podobnych cacek innej nie wziął za moją. Na tabliczce marmurowej u bramy napisał
jej właściciel chrzestne imię Villa dei Fiori. Pilawski się skłonił, podali
sobie ręce. Elwira na pierwszej ławce, jaką zobaczyła, padła odpocząć. Ona także
potrzebowała zebrać myśli. Na wspomnienie bankiera Levisona, z którym też pani
Domska miała interesa pieniężne, zadrżała; obawiała się, aby Pilawski imienia
tego nie wymówił i nie dowiedział się, że Domska miała niegdyś magazyn mód, że
była modystką. Dotąd bowiem Elwira miała Gabriela za panicza, a przyjacielski
stosunek z hrabią Ernestem jeszcze ją bardziej w tym przekonaniu utwierdził. Nie
mogła też sobie wytłomaczyć, dlaczego Pilawski, wiedząc o niej, natychmiast jej
nie szukał i wolał jechać do Londynu za interesami, niż gonić szczęście, które
mu się uśmiechało. Nie znajdowała go przecież ostygłym. Być mogło, iż Ernest
rozczarował go fałszywym opowiadaniem o Greiferze. - Niech będzie, co chce -
dodała Elwira spiesząc do willi - teraz on moim będzie, wróciła mi więc
szczęścia nadzieja! Odwróciła się do pani Ściańskiej, która teraz zawiadywała w
domu wszystkim. - Kochana pani moja - rzekła z uśmiechem - mam gościa
zmartwychwstałego, gościa, który mi jest najmilszym, proszę, przyjmijmy go tak,
żebym się nie wstydziła. - Ale, pani moja - pospiesznie zawołała towarzyszka -
biegnę do domu i zrobię, co tylko można. Czyż się pani kiedy za przyjęcie u
siebie wstydzić potrzebowała? - Idę z panią - żywo, biegnąc, poczęła Elwira -
urządzimy razem przyjęcie. Furtka willi była o kilka kroków tylko, a w niej jak
w ramach oprawny stał śmiejący się dziadunio z torbą podróżną w ręku. - Otóż
gość! - rzekł - a przyjmieszże mnie? Na dwa dni tylko, słowo daję... Za dni
cztery mam sesję, na którą spieszyć muszę, a przybiegłem tylko moją pupilę
zobaczyć, której jasna twarzyczka błogim uczuciem mnie napełnia. - Dziaduniu! -
krzyknęła, rzucając mu się na szyję, Elwira - nie dziw się, ale w tej chwili
jestem prawie szczęśliwą. Ten, którego miałam za umarłego, o którego mi śmierci
doniesiono... Dziadunio puścił torbę z rąk i uderzył w dłonie pulchne: - Żyje! -
Żyje! przed chwilą go spotkałam tu, przypadkiem. Nie wiedział, żeśmy tu jeszcze.
Jechał do Londynu. Hrabia Ernest, jego przyjaciel, powiedział mu, żeśmy już na
wsi. - Gdzie tam, stęchlizna taka w domu, że trzeba bodaj wszystkie posadzki
precz wyrzucić, bo dyle pogniły. Elwira ręką machnęła w powietrzu. - A! na ten
raz się nie gniewam za opóźnienie. - Za pozwoleniem - wstrzymując ją nieco, po
odejściu Ściańskiej, począł stary - choć ty, kochana pupilko, więcej masz w
pięcie niżeli ja w głowie, pozwól sobie dać dobrą radę, nie okazuj temu
szczęśliwemu śmiertelnikowi, że on cię tak obchodzi. - Nie mogę się powstrzymać!
- westchnęła Elwira - stryj masz słuszność, pokazałam mu nadto może, iż mam dlań
przyjaźń żywą, gorącą. - Nadto gorącą - szepnął dziadunio - coś tu już
wychodzącego poza szranki przyjaźni. I począł się śmiać, widząc Elwirę
zarumienioną. - Z tegom nieskończenie rad, że mnie też tu losy przyniosły i że
go poznam; będę spokojniejszy. - Dziaduniu - całując go w rękę, cichutko rzekła
Elwira - na miłość Bożą, gdyby co z rozmowy wypadło, ani słówka o magazynie, o
naszej przeszłości; mogłoby go to zrazić. Później, gdy będę pewna, gdy dobiorę
chwilę, powiem mu to sama, taić nie będę! Westchnęła. - Dość, rozumiem! -
spuszczając głowę rzekł Szczęsny. - Cóż to, to wielki pan? - Wnoszę, sądzę, bo
nic nie wiem, ale przecież przyjaciel serdeczny hrabiego Ernesta; człowiek
widocznie bardzo majętny, znać, że w stosunkach ze światem wielkim, kto wie, jak
wysoko patrzy. - A choćby też najwyżej, mości dobrodzieju! - przerwał Szczęsny -
a choćby, mosanie, królewicz. Cóż to ci braknie? Ani urody, ani mienia, ani
nawet krwi szlacheckiej! Domski, to tam mniejsza o niego, ale matka, ale dziad,
pradziad, nati, possesionati, dygnitarzy koronnych znajdziesz w swojej
genealogii - kasztelan jeden, strażnik koronny, podkanclerzy. Elwira ucałowała
go w ramię. - Jednak o magazynie... - Ani słowa, choć to nieboszce matce
zaszczyt przynosi - rzekł stary - szlachectwo szlachectwem, a kto tak pracować
umiał, ten wart więcej niż lada szerepetka szlachcic. Panna Elwira pobiegła się
ubierać i rozporządzać w domu, Szczęsny podniósł torbę z ziemi i poszedł do
swojego pokoju. Umówiwszy się z Levisonem o inną godzinę, Pilawski pospieszył do
hotelu, aby być gotowym na czwartą. Długo jednak chodził i myślał, i walczył
jeszcze z sobą, chcąc jakiś plan obmyśleć na przyszłość. W takim jednak stanie
ducha próżno człowiek zawładnąć usiłuje sobą i wykreślić sobie drogę. Rady
Ernesta przychodziły mu na pamięć, a serce się im sprzeciwiało. - Byłoby
szaleństwem - rzekł w duchu - nie spróbować przynajmniej, czy szczęście jest
niepoścignione? Elwira ma trochę serca dla mnie; nie łudząc się, nie
pochlebiając sobie, czuję to, widzę, któż wie? a jeśli... Nie chciał się
zapuszczać w dalsze domysły. Czwarta nie wybiła jeszcze, gdy, ubrany, rzucił się
do fiakra i do Thiergartenu wieźć kazał. W ganku ocienionym zielonymi splotami
bluszczów i wina zobaczył z daleka Elwirę w białej sukni, a przy niej
przysadzistego dziadunia. Spotkali się w ogródku, gospodyni domu przedstawiła go
opiekunowi, który milcząco zrazu, długo się w jego twarz wpatrywał, a potem
uśmiechnął wesoło. Weszli do środka, rozmawiając o rzeczach obojętnych. Elwira
gdziekolwiek, choćby chwilowo, przebywała, starała się otoczyć nie zbytkiem, ale
smakownym urządzeniem swojego gniazdka. Lubiła, co piękne i wdzięczne, i czuła
wartość całą na pozór obojętnych przedmiotów, które przecież mogą być życia
okrasą. Lubiła, aby wszystko około niej zlewało się w harmonijną całość, aby się
uśmiechało. Willa więc była urządzoną tak wytwornie i z takim smakiem
artystycznym, że po niej można już było poznać, domyśleć się gospodyni. Ganek
przybrany w najpiękniejsze kwiaty, o które w Niemczech nietrudno, salon poważny
z kilku ślicznymi obrazami, sprzęt wykwintny, a nie błyszczący, dobór
przedmiotów zdradzały artystkę. Cała zresztą willa była z równym wyświeżona
staraniem; Gabriel uczuł się w niej jakby w zaczarowanym gdzieś kątku
niepowszedniego naszego świata. Ale ten kosztowny wykwint, który on też sam
lubił, zasmucił go, Elwira była widocznie wielką panią, a on tylko zamożnym
krawczykiem. - Odkryję jej wszystko - myślał - to wypędzą mnie z raju, ale w nim
słodką marzenia godzinę przeżyję... Często tak człowiek wobec niebezpieczeństwa
łudzi się dobrowolnie i rozpaczliwie zakrywa oczy, byle jeszcze zyskać godzinę.
- Odwlokę wyznanie do ostatka - dokończył - po co się mam spieszyć. Drugi raz
już mnie nigdy nic podobnego nie spotka. Dziadunio tymczasem siadł przy
zamyślonym gościu i już się go bawić zabierał, a po swojemu chciał zbałamucić i
skokietować, co mu łatwo przychodziło, jak wszystkim, co mają serce, bo ono mówi
przez człowieka, a komu go brak, próżno by je chciał udawać. - Kochanej Elwirze
dziś się doskonale powiodło - rzekł - i to tak przypadkiem istnym trafem! Długoż
pan z nami w Berlinie? - Jechałem za interesem do Londynu - odpowiedział z
prostotą wielką Gabriel - miałem się nawet spieszyć bardzo, ale gdym
niespodzianie dostąpił tego szczęścia, że państwa tu spotykam, już dziś nic
doprawdy nie wiem, co zrobię. - To bardzo dobrze, zabaw pan tu, a interesa
powierz komu - rzekł Szczęsny. - Na wieś gdy wyjedziemy, niełatwo tam panu
będzie sięgnąć. A pan w których stronach mieszkasz? - dodał dziadek. - Ja w
Warszawie - cicho rzekł Pilawski. - Moja wnuczka długo też siedziała z matką w
mieście, ale zawsze miasto to nie nasz żywioł, myśmy do wsi stworzeni, wybieramy
się więc przenosić. Dziadunio już miał na ustach zapytać, gdzie położone były
dobra pana Pilawskiego, czym by go w niemały kłopot był wprawił, ale się jakoś
powstrzymał. Do rozmowy wmięszała się gospodyni, a tymczasem dano do stołu.
Obiad, usługa dały znowu Gabrielowi wyobrażenie przerażające o pańskim domu.
Dziadunio nie mówił o niczym, tylko o obywatelskich sprawach wiejskich, o
szlacheckich interesach, robotach i kłopotach. Dla Pilawskiego więc położenie
rodziny nie ulegało najmniejszej wątpliwości, a im więcej o nim myślał i
rozpatrywał się w nim, tym mocniej przestraszał. Widząc chmurę na jego czole,
Elwira starała się rozbawiać, ożywić i udało się jej tak dobrze, że
powiedziawszy sobie: "Apr~es nous le d~eluge!", Pilawski wcale o przyszłości
postanowił nie myśleć i brnąć, póki honor pozwalał, póki aż go spytają, kto
jesteś? skąd idziesz? - Naówczas powiem całą prawdę - mówił sobie - a będzie, co
ma być. Złudzenia obustronne utrzymywały tu pozory bogactwa i pańskości, w
Gabrielu zaś powierzchowność i stosunek z hrabią Ernestem, o którego Elwira
dopytywała bardzo. Po obiedzie czas tak spłynął niepostrzeżenie, iż godzina
herbaty nadeszła; Pilawski chciał odchodzić, wstrzymano go. Dziadunio bardzo
rozumny zajął się niezmiernie żywą rozmową o stosunkach galicyjskich z panią
Ściańską. Elwira z Pilawskim miała zupełną swobodę rozmówić się, mimo świadków,
tak jakby ich nie było. Chodzili po saloniku, wysuwając się to do otwartego
szeroko pokoju jadalnego, oświetlonego a giorno, to na ganek kwiecisty, pod
którym kwitnąca natura rozlewała woń upajającą. - Nie pytam pana, czy jedziesz
jutro, czy powrócisz prędko - odezwała się Elwira - szczęśliwą jestem, że mi
spadła z serca ta myśl śmierci i wiekuistego rozstania, zresztą - westchnęła -
nie chcę ani spoglądać w przyszłość. - Ja też miałbym ochotę wśród tak uroczej
teraźniejszości wcale o jutrze nie myśleć - rzekł Gabriel - ale jutro jest
nieubłagane. - Dlaczego pan je zowiesz nieubłaganym? - Pozwól mi się, pani, dziś
nie tłomaczyć. - Jedziesz pan jutro? kiedy? - dodała Elwira. - Mogę jechać, mogę
zostać. - Nie jedź pan - prawie niedosłyszalnym szeptem odezwała się gospodyni -
przynajmniej dopóki... dopóki jest pan Szczęsny. - Zostanę z radością, z
wdzięcznością - odparł Pilawski - ale miej pani litość nade mną. Niebezpiecznie
jest do szczęścia się przyzwyczajać, ażeby potem do niego tęsknić. Staje się ono
jakby tym krajem, za którym śmiertelna tęsknica, Haimweh, życie ukraca. Elwira
podniosła czoło białe, bała się mówić, aby powiedzieć, zanadto. - Cóż na świecie
wiecznego! - westchnęła. A po chwili zwróciła się ku niemu. - Teraz - rzekła -
nie dziś może ani jutro, ale gdy się lepiej, swobodniej poznamy, to się
szczerze, otwwarcie rozmówić potrafiemy? Pamiętam tajemnicze wyrazy jego w
Krynicy. Wszak powody, które tam nie pozwalały być szczerym, już ustały, wszak
może dziś będziemy mogli odkryć przed sobą wzajemnie wszystko. - A! pani, nie
spieszmy! - przerwał Gabriel - ja się boję! - Pan? - Tak, ja się lękam, pani
mnie fałszywie sądzisz, słowem bym jednym ją rozczarował. Zdziwiona spojrzała na
niego Elwira i zamilkła. - Co to może być? - rzekła w duchu. Ale po chwili
rozmowa znowu swobodnie i wesoło się wiązała. Nie postrzegli się, jak noc
nadeszła, i Gabriel, rozmarzony, willę około dziesiątej opuścił. Dziadunio
pozostał. Elwirze ostatnie słowa utkwiły w pamięci. Powtarzała je sobie z
przestrachem. - Mój drogi opiekunie - rzekła po cichu - w tym człowieku jest
jakaś zagadka, przesraszył mnie. Obawiam się dopytywać o nią, a jednak z tą
niepewnością żyć nie można. Pilawski jest tu w stosunkach z bankierem Levisonem,
którego znasz także. Kto wie, wypadałoby może zapytać go poufale o Pilawskiego.
Nie ma wątpliwości, iż należy do naszego koła urodzeniem, majątkiem,
wykształceniem, lecz dlaczegóż mi powtarza nieustannie, że się czuje niegodnym,
dlaczego mówić mi o sobie i o rodzinie nie chce, odkłada? Tak samo było w
Krynicy, tak i tu jest jeszcze. Drżę cała. Szczęsny stał milczący. - Pytać się?
no, jużciż, kiedy zechcesz, zapytam - rzekł - ale będzie mi to badanie pokątne
wstrętliwym. Czuję w nim uczciwego człowieka; jeśli jest co, to się przyznać
musi. Elwira się zawahała, dreszcz jakiś przebiegł po niej, drgnęła cała. -
Uczyń, jak chcesz, jak lepiej, to prawda! czekajmy, on nie skłamie. A jednak
trawi mnie gorączka, jestem w niewysłowionej obawie. Dziś znowu rzucił mi jakieś
groźne słowo. Dziadek nic nie odpowiedział, rozeszli się tak zasmuceni znowu.
Rano wszakże stary pod jakimś pozorem wybrał się do miasta. W nocy rozmyślał
długo i postanowił, nie mówiąc nic wnuczce, pójść nazajutrz do Levisona.
Pospieszył się tak, iż bankiera nie zastał, a że później miał być na giełdzie, a
dopiero stamtąd wrócić do biura, trzeba było czekać do popołudnia. Stary poszedł
znajomych odwiedzić, kręcił się Pod Lipami, zaglądał do wystaw sklepowych, dobił
się godziny i powrócił do bankiera. Zastał go nad papierami. - Kochany panie
Levison - rzekł - czy możesz mi dać... - Co pan każe? wszystko. - A! tylko pół
godziny czasu na rozmowę? Levison wybiegł do przedpokoju i zakazał przyjmować;
wrócił, posadził na kanapie dziadunia, sam siadł naprzeciw w krzesełku i rzekł:
- Do usług! - Znasz pan pana Gabriela Pilawskiego? - Doskonale, szczycę się jego
przyjaźnią. - Mam, mam pewne powody - począł, spuszczając oczy, dziadunio - dla
których rad bym o nim dokładniejszych zasięgnąć wiadomości. - Nikt ich panu en
parfaite connaissance de cause dać lepiej nie może nade mnie - rzekł bankier -
znam jego, znam ojca, byłem z nimi w stosunkach. Firma solide, co się zowie.
Dziadunio wziął to wyrażenie za niewłaściwe użycie przenośni. - To mnie bardzo
cieszy - odezwał się wesoło - bardzo cieszy. - Pan Gabriel, człowiek, jakich
rzadko - mówił Levison - wychowany jak królewicz, utalentowany, rozumny,
uczciwy, a jaki znawca sztuki! Co za smak artystyczny. Przy tym co to za
powierzchowność miła, jakie obejście pańskie, a co za serce złote. - Niechże cię
uścisnę, kochany panie Levison - krzyknął dziadunio, podnosząc ręce do góry -
zdjąłeś mi ogromny ciężar z serca. - Bardzo się cieszę, jestem jego
przyjacielem. - A, a majątkowe jego stosunki? - ciszej, z obowiązku sumienia
szepnął dziadunio, nastawiając ucha ciekawie. - Liczą go, między nami mówiąc,
pewnie bez przesady - rzekł bankier - na przeszło parękroć sto tysięcy talarów,
ale człek młody, obrotny, w dorobku, zrobi niechybnie majątek kolosalny.
Powiadam panu, firma co się zowie solide. - A familia? - zapytał dziadunio. -
Nie ma zdaje się z familii nikogo - rzekł Levison. - Ojciec umarł, rodzeństwa, o
ile wiem, nie ma. - Wszystko więc jak najlepiej się układa - uśmiechnął się
dziadunio. - Ma wielką przyszłość - dodał bankier - pracowity, obrotny i o ile
wiem, w tym rodzaju to dom pierwszy i jedyny w Warszawie, konkurencja
niemożliwa. - Jak to dom? co za dom? jaka konkurencja? - wyjąkał zdziwiony
staruszek powstając. - Ano, to Human warszawski! - wykrzyknął Levison - mógłby
nawet w Paryżu iść z tamtym o lepsze. - Hę? - spytał stary, który się nic nie
domyślał, bo o Humanie jak żyw nie słyszał. - Jeszcze ojciec firmę tak wysoko
postawił, a pan Gabriel ją podniósł jeszcze. - Fi... fi... firmę! - zawołał
stary, oczy otwierając szeroko - ale jakaż to firma? - Pierwszy krawiec i handel
sukna na cały kraj. Szczęsny osłupiał, kij mu wypadł z rąk, a on sam osunął się
na kanapkę. - Jak to? Czyż pan nie wiedziałeś o tym? - Ja? O tym, że on
krawiec!... krawiec - bąkał dziadunio - ani mi się nie śniło. Myśmy go mieli za
obywatela. Levis ruszył ramionami jakoś niecierpliwie. - Cóż pan chce? każdy
jest obywatelem kraju po swojemu, po swojemu! Ale człek bardzo godny. Dziadunio
nie odezwał się więcej, począł szukać kapelusza, obejrzał się i pożegnawszy z
Levisonem, wymknął za drzwi. Na ulicę wyszedłszy, stał długo, nie wiedząc, co
począć. - A! niechże go wszyscy diabli wezmą! - szepnął po cichu. - Otóż mi
śliczna rzecz. To mi śliczna rzecz. Zuzia była modystką, a córka by wyszła za
krawca. Tego tylko brakowało. Ale to nie może być, protestuję, niepodobieństwo!
Śmieszność! Nawet gdyby nożyce porzucił, to mu się w herbie zostaną. Śliczny
interes! Krawiec. A niech go diabli biorą! I wkręcił się tak do domu, i milczał,
i nic nie było wiadomo! A! rozumiem, że zagadkę z tego robił, bo mu rzemiosło
przez gardło przejść nie mogło! Elwira - żona krawca! krawcowa! To wprost
niepodobieństwo. Gdyby nawet była zakochana, będzie mieć tyle rozumu, że sobie
to wybije z głowy. Jak jej to powiedzieć? Ona padnie i zemdleje. Jeszcze go
wstrzymała i pewnie dziś przyjdzie, niechby był sobie po korty jechał do
Londynu. Tak to człowiek nigdy nie wie, kiedy nań piorun spadnie. I mrucząc
powlókł się stary do willi, a doszedłszy do furtki, wkradł się po cichu i
wsunąwszy do swego pokoiku, zafrasowany, sam na sam pozostał. Z rana Pilawski
nie przyszedł, dziadunio wszakże przewidywał go na wieczór i sam nie wiedział,
co począć z Elwirą. Rad by był jej zdobytą wiadomość co najprędzej udzielić, a
nie śmiał; dorozumiewał się, jak będzie bolesną. Poproszono go na obiad, panie
były same. Elwira uśmiechnięta, wyszła do niego z kwiatkiem w ręku, wesoła, a
zobaczywszy chmurną jak nigdy twarz, zatrwożyła się? - Co to dziaduniowi? - Nic,
tylkom tak trochę niezdrów, zwyczajnie stary, zachciałaś - rzekł, zamykając w
sobie smutek, pan Szczęsny. - Nie był dziadek u Levisona? Spojrzał na nią
wielkimi oczyma i skłamał nader zręcznie. - A! u Levisona! Zapomniałem!
przepraszam, nic pilnego. Elwirze o to tylko chodziło, aby ów smutek nie z biura
Levisona pochodził. Troskliwie zajęła się dziaduniem wnosząc, że może by
zgotować co trzeba. - Ale nie, jako żywo, głowa mi cięży - bronił się stary -
nie troszczcie się o mnie. A w duchu powtarzał sobie: - Jak ja jej to powiem i
kiedy? Siadając do stołu, przyszła mu myśl jowialna pojechać do Pilawskiego i z
nim się we cztery oczy rozmówić. Zdawało mu się zrazu, iż to było najprostszym
sposobem ukończenia z nim, jednak po chwili znowu przekonał się, iż bez
poprzedniej rozmowy z Elwirą do niczego by to nie prowadziło. Był wprawdzie
pewien, że wnuczka krawczyka przepędzi, lecz zawsze należało jej powiedzieć, kto
on był. Na to się dziadunio zebrać w żaden sposób nie mógł i gniewał się na
siebie. Elwira starała się go swą wesołością rozbawić, ale ta go drażniła
jeszcze więcej. Obiad podawano powoli. P. Ściańska, której oka nic nie uszło,
przypatrywała się staremu i przeczuwała, że coś ciężkiego miał na ramionach. W
powietrzu czuć było nawałnicę. Przeszli do salonu, podano kawę czarną. Dziadek,
który zwykle trzymał się prosto i był rzeźwy, dziś nogami powłóczył, zgarbił
się, zgrzybiał nagle. Przy kawie dopiero nieco się rozgadał o przeszłości i z
godzinę prawił, jak to dawniej inaczej bywało. Wzdychał, narzekał, a najwięcej
fukał na ludzi, iż wszyscy ze swego stanu by wyjść chcieli i radzi by udawać
innych, niżeli są. Na te kwaśne wykrzykniki dziadunia właśnie lokaj oznajmił
pana Pilawskiego. Elwira kazała prosić, Ściańska spojrzała na dziadunia i
odkryła od razu, iż jego zły humor był w jakimś związku z gościem. Mimo woli
brwi mu się ściągnęły, warga dolna opadła i ukośne wejrzenie skierowało się ku
drzwiom. Pilawski wszedł poważny, prawie smutny i nader skromny. Dziadunio
wstał, by go przywitać, ale nosa ucierał tak zręcznie, że już ręki nie podał. -
Czemu bym jej nie miał dać - rzekł w sobie - takiemu krawcowi, co by ze swym
rzemiosłem się nie tając, porządny mi surdut uszył, ale temu, co się kryjąc z
kwalifikacją, wnuczkę mi bałamuci - niedoczekanie. Rozmowa, jak wczora, zaczęła
się wielce rozumna, kipiąca i szumiąca dowcipem. Dziadek w niej prawie nie miał
udziału, ale słuchając jej, w głowie mu się mięszało. Krawiec bowiem gadał tak,
jakby nigdy nożyc innych, oprócz tych, którymi papier krają, nie trzymał. -
Prawda - mówił sobie p. Szczęsny - że odebrał wychowanie znakomite i nie winien
pewnie, iż się urodził synem krawca, że skromny i przyzwoity, ale niech go
diabli porwą, krawiec! no! krawiec i kwita. Gdyby Elwirka wiedziała o tym, słowa
by do niego nie potrafiła wyrzec, a tak z sobą emablują... Jestem pewny, że ta
bestia wie już, iż sama Domska także z nożyczkami miała do czynienia i z igłą, a
to go ośmiela. Niech go kroć, boć ma rację, ma rację. I jak mi się odetnie w ten
sposób, gębę mi zamknie, nie ma co mówić. Dziadunio aż wstał, krew mu biła do
głowy, począł chodzić po salonie. - Co tu robić! co tu robić! Jak na złość
Elwira była wesołą. Śmiała się, wyprowadzić potrafiła Pilawskiego z jego zadumy,
zagrała na fortepianie, potem przepatrywano albumy. Dziadek się przysłuchiwał
rozmowie. Jeden właśnie z tych zbiorów zawierał szkice nowożytnych malarzy do
słynniejszych obrazów. Zaczęto rozprawiać o artystach. Pilawski, mówiąc o tym,
nie umiał być zimnym. Wygadał się, ile oryginalnych ma u siebie i jakie. - A! to
pan masz tak cenny gabinet? - zapytała Elwira. - Jest to jedyny zbytek, którego
się dopuszczam - odpowiedział Pilawski. - Patrzcie - szepnął dziadek - krawiec
ma galerię obrazów, otóż to czasy! Gdy o tym mówi, kogóż by nie zbałamucił?
Można sądzić, że udzielne książątko. I strasznie zakwaszony chodził znowu, ręce
w tył założywszy. Z rozmowy okazało się oprócz tego, że ma bibliotekę, że ma
piękne i rzadkie kwiaty. Wszystko to do ostatniej niecierpliwości doprowadziło
pana Szczęsnego. A że poufałość rosła niezmiernie między młodymi ludźmi i już
tego wieczoru postęp był bardzo widoczny, Szczęsny powiedział sobie, że tu już
nie ma co zwłóczyć i gordyjski węzeł nożycami krawieckimi przeciąć co najprędzej
należy. Czekał tylko, aby po herbacie odszedł sobie pan Gabriel, i tegoż
wieczora postanowił otwarcie rozmówić się z wnuczką. Pilawski widział zły humor
starego i trwoga go ogarniała, ale spodziewał się i tak prędzej czy później
katastrofy. Po herbacie Elwira grała drobne noveletty i fantazyjki Schumanna,
jedną ze scen leśnych, potem kawałek Karnawału wiedeńskiego, przyszli na stół:
Schumann, Chopin, Schubert, zabawiło to do późna. Szczęsny tylko chrząkał i
pokaszliwał, aby im rzeczywistość przypomnieć. Pożegnał na ostatek chłodno
odchodzącego, a sam spiesznie do salonu wrócił. Pani Ściańska, jakby
przeczuwając coś, wyszła, chociaż nie dalej, jak w sąsiedztwo drzwi drugiego
pokoju. - Coś dziadunio mi dziś, gdy ja jestem tak wesoła, tak szczęśliwa, wcale
nie dopisał. Stary ruszył ramionami. - Zachciałaś - rzekł - starzy mają swe
widzimisia. - Czyż Gabriel się nie podobał? Stary poprawił dobitnie. - Pan
Pilawski? - Tak - uśmiechając się powtórzyła wnuczka - pan Pilawski. - Pan
Pilawski na wejrzenie każdemu się podoba, to nie ulega wątpliwości - ozwał się
dziadek - ale... - Jest "ale"? - Jest! - stanowczo rzekł dziadek. Elwira
zbladła, przystąpiła do niego. Stary był poważny, chłodny i myślał: "Muszę ją
przygotować, bo gotowa mdleć". - Naprzód - odezwał się - siądź, moja droga,
spokojnie, pięknie, a potem z wolna się rozmówimy. Nie domówił tych wyrazów, gdy
Elwira pochwyciła go za obie ręce. - Dziadku, serce, nie miej mnie za dziecko,
nie złoć mi pigułki, nie zaprawiaj lekarstwa, mów otwarcie. - Będę mówił,
otwarcie, ale... - Byłeś u Levisona? - Byłem - rzekł stary - jeszcze z rana. -
Cóż powiada? - Że go zna, że znał ojca jego, że człowiek zacny, uczciwy, dobrze
wychowany, bardzo majętny i jego osobisty przyjaciel. - Dziadek ruszył
ramionami. - Ale przyjaciel Levisona to jeszcze niewielka rzecz. - I cóż może
być przeciwko niemu! - łamiąc ręce zawołała Elwira - jeśli uczciwy, rozumny i
majętny, co, na Boga! nie rozumiem, nie pojmuję! Czy zabił kogo? - Nie, ale
prawie, gorzej, niż by on kogo zabił, bo on sam zabity na wieki wieków. - W jaki
sposób? mówże, zlituj się. P. Szczęsny tarł włosy, ruszał ramionami, zżymał się,
stanowcze słowo owe przez usta mu przejść nie mogło. Obawiał się, wstrzymywał,
dławił nim. Ilekroć spojrzał na tę królewską postać swej Elwiry, a predykat,
krawiec, żenił się w jego wyobraźni z tym ideałem, tracił przytomność. Jak jej
to powiedzieć? Milczał. - Dziadku, na miłość Bożą, niech wiem, co mnie czeka -
błagała Elwira - niech wiem, nic okropniejszego nad niepewność! Głowę tracę.
Możeż być splamionym, niegodnym mnie? - Jak ci to powiem, jest to... Jest to
trywialnie tragiczne rozwiązanie - wyjąknął dziadek, ocierając pot z czoła -
tragicznie trywialne... Elwira bladła. - Dziej się wola Boża - zawołał,
spojrzawszy na nią, stary - twój Pilawski jest krawiec. Wnuczka zrazu nie
zrozumiała. - Jak to krawiec? - spytała - co to ma znaczyć? - Jest bogaty
krawiec, krawiec! - powtórzył dziadek. - Przyjaciel hrabiego Ernesta! -
wykrzyknęła Elwira - to nie może być! Hrabia Ernest dla niego tu przyjeżdżał,
sam mi dziś się do tego przyznał. - Takich hrabiów teraz mnóstwo, co dla tonu
całują się z krawcami. Czas mamy taki! ale niemniej jest to krawiec. Spojrzał na
Elwirę, która stała blada, milcząca, głowa jej z wolna, jak więdniejący kwiatek,
schylała się na pierś, ręce się zeszły i konwulsyjnie ściągnęły; nie mówiąc
słowa, poczęła przechadzać się po pokoju zadumana, przybita. Dziadek chciał jej
dać samej ból ten przetrawić w sobie, nie odzywał się także. Na ostatek, nie
mogąc się doczekać, by przemówiła, ozwał się już sam do niej. - Cóż ty na to? -
Krawiec! - śmiejąc się dziko, dziwnie, ironicznie, zawołała Elwira - krawiec!
Fatalność, przeznaczenie, szyderstwo doli nade mną. - Czynię tylko tę uwagę -
rzekł dziadek - że naprzód jeszcze ci nie zapomniano, iż jesteś córką modystki;
pójdziesz za krawca, toś skazana żyć między naparstkami i nic więcej. Elwira
milczała chodząc. - Cóż ty na to? - poczekawszy rzekł stary. Ruszyła ramionami i
powtórzyła z rodzajem bolesnej skargi: - Krawiec... A potem chodziła znowu.
Dziadek zmiarkował wreszcie, że stanowczą rolę on powinien był odegrać, że
Elwira walczyła z sobą. - Mnie się zdaje - rzekł, spoglądając na zegarek - że
gdybyśmy nocnym pociągiem wyjechali gdziekolwiek bądź, wszystko jedno dokąd,
byle ruszyć z Berlina, toby było najlepiej. Wnuczka nie mówiła nic, milczenie
było wymowne; upokorzona, z sercem ściśniętym, płakała. - Powiem pani
Ściańskiej, żeby maleńki kuferek upakowała; ona tu może zostać, a my się
przejedziemy nad Ren czy do Ems na parę tygodni. Powietrze zdrowe. Czekał
odpowiedzi, ale jej nie otrzymał. Raz Elwira zerwała się z krzesła nagle, jakby
idącego dziadunia wstrzymać chciała, i bezsilna opadła na krzesło, powtarzając
raz jeszcze: - Krawiec! Dziadek zadysponował pakowanie, sam zaś poszedł po
powóz. Ściańska przyniosła worek podróżny i burnus, pytając, co ma zabrać, ale
ruszeniem ramion odpowiedziała jej tylko Elwira. Słychać było turkot powozu,
który się zbliżał do furtki. W kwadrans później pani Ściańska chodziła po swoim
pokoju i pozamykawszy drzwi wszystkie, zabierała się do snu, może nie bardzo
nieszczęśliwa z tego, iż została sama panią domu. Gabriel przeczuwał coś złego,
a przynajmniej burzliwą scenę, wymówki, pojednanie, ale się nie spodziewał tak
doraźnego sądu nad sobą; rozmarzony wyszedł z willi i powlókł się do domu,
piastując w rękach daną mu różę stolistną, której zapach go upajał. Powróciwszy,
z religijnym poszanowaniem włożył ją w szklankę, woń ta całą noc sny mu rajskie
sprowadzała, w marzeniu chodził po ogródku z nią, ona opierała się na jego ręku,
cicho szeptali o przyszłości. Gdy się z rana przebudził, cały był jeszcze
upojony tymi snami i z niecierpliwością doczekawszy przyzwoitej godziny, pobiegł
do Villi dei Fiori. Biedni ludzie, co niegdyś szczęście znali, a potem
ucierpieli wiele, dochodzą czasem do tego upadku serca, jeśli się tak wyrazić
godzi, iż niemal się cieszą widokiem niedoli cudzej i losu podobnego swojemu.
Pani Ściańska domyślała się przyjścia tego pana, słuchała całej sceny pode
drzwiami i doznawała cierpkiego jakiegoś zadowolenia myśląc, iż będzie
zwiastunką bólu, narzędziem Opatrzności. Stała w ogródku, na każdy szelest w
ulicy gotowa sama zbliżyć się do furtki. Około godziny pierwszej Pilawski
nadbiegł; nie znalazłszy odemkniętego wnijścia, zadzwonił. Pani Ściańska z
książką w ręku powoli szła już uliczką, aby mu otworzyć. Gabriel miał jeszcze
twarz uśmiechniętą nadziejami. - Dzień dobry pani, a, przepraszam! Ściańska z
wolna otwarła i słodziuchno szepnęła: - Ale nie ma w domu. - W mieście są? Wdowa
uśmiechnęła się kwaskowato. - Prawdziwie nie wiem, dokąd wyjechali w nocy,
nagle... Pilawski krzyknął i pobladł: - W nocy, nagle, ale cóż się stało?
Ściańska z politowaniem nań patrząc milczała. - Pani nie wie? - Ja, nie wiem...
to jest... nie powinnam wiedzieć. - Czy wypadek jaki? - Żadnego. - Czy
przyczyna... czy może to być w jakim związku ze mną, z moją bytnością? - zawołał
Gabriel. Ściańska bawiła się parasolikiem zafrasowana. - Proszę pani, racz mi
być litościwą, powiedz, jeśli się godzi, błagam. Z wolna zwiędła twarz
Ściańskiej podniosła się z tym obrachowanym ruchem dramatycznym, który dawniej,
w innych wcale scenach, musiał być przez nią używanym, i szepnęła: - Mocno
boleję nad losem pana. Skłoniła się poważnie i powoli odeszła. Pilawski reszty
się domyślił. W czasie burzy co chwila się spodziewa pioruna, jednak gdy uderzy,
musi człowiek zadrżeć. Gabriel zrazu szedł jak pijany, uśmiechając się do siebie
ironicznie i powtarzając tylko: - To przedziwnie! tak być było powinno! ale bo
jakże być mogło inaczej! Wybornie, wyśmienicie. Tak się dobił do hotelu,
upakować kazał i zamiast do Londynu, do Warszawy powrócił. Przeczytawszy w
kurierku doniesienie o przyjeździe jego, hrabia Ernest zrazu oczom wierzyć nie
chciał, sądził, że to jaka omyłka, bo z Londynu tak rychło powrócić nie mógł.
Przechodząc wszakże ulicą, wstąpił. - Co ci się stało, jakim sposobem się tu
znalazłeś? - zapytał w progu. - Najnaturalniej w świecie - uśmiechając się rzekł
Pilawski - posłuchaj... Opowiedział mu rzecz całą. - Pewny jestem, że mój
przyjaciel Levison, którego już na wyjezdnym spytać o to nie miałem czasu,
musiał wszystko wyśpiewać. Panna i dziadek opiekun znikli mi bez listu, bez
pożegnania a smutne oblicze dame de compagnie mój los mi zwiastowało. Pilawski
śmiał się, ale w śmiechu tym żółć była i gorycz przejmująca. Ernest dłoń jego
ścisnął milczący. - Tak lepiej - rzekł - wszystko to wyjdzie ci na dobre. Został
ból, ale uciekła nadzieja, a gdzie jej nie ma, tam i miłość długo nie może
gościć. - Powiedzcie raczej: gdzie jest politowanie nad słabością, miłość
ustaje. - Ale daj pokój - zawołał Ernest - panna miała rozum. Byłbyś
nieszczęśliwym; albobyś się sprzeniewierzył swym postanowieniom, albobyś się
męczył, patrząc na jej znudzenie, na cierpienie, na wyrywanie się z tej sfery, w
której by wytrwać nie mogła. Powtarzam ci, stało się dobrze i powinieneś sobie
tego winszować. Zażyłeś heroicznego lekarstwa i wyzdrowiejesz. Działo się to w
r. 1867... W roku 1869 w trybunie Florenckiej Galerii stał młody, przystojny
mężczyzna, na którego ręku sparta była serdecznie uśmiechająca się młodziuchna
kobiecina, bardzo miła blondynka z niebieskimi oczyma i wyrazem słodyczy a
dobroci, który tylko nasze blondynki miewają. Słuchała ona z natężeniem
wszystkich władz cichego szeptu, którym towarzysz starał się jej wytłomaczyć,
uprzystępnić piękność Madonny Rafaela. Był to niemal cały wykład teorii sztuki,
ujęty w niewielu uczuciem namaszczonych słowach. Kobieta poiła się może zarówno
harmonijnym dźwiękiem kochanego głosu i myślami, które z nim płynęły. - Czyś
mnie zrozumiała, Anielko?... - O! doskonale - szepnęła kobieta - ale mów, mów
jeszcze, ja cię tak słuchać lubię, ty tak ślicznie mówisz o tych pięknych
rzeczach, które ponad ziemię podnoszą. I powiedz mi, wytłomacz, jakim sposobem
wśród tych ziemskich goryczy, zawodów, szału, niesmaków i niedoli wykwitają te
myśli, wstają te ideały, rodzą się te cudne posągi, zjawiają te anioły Angelica
i te pieśni wieszczów; skąd oni czerpią barwy, tony i natchnienia? - Wszystko
to, co tworzy sztuka - rzekł mężczyzna - wszystko, co nadziemskie, jest polotem,
jest uniesieniem ku niebiosom, jest ich pragnieniem, objawieniem, obietnicą.
Gdyby człowiek był marną błota grudką, skądże by w nim zrodzić się mogły te
perły i brylanty? Jest w nas coś, co dźwiga, unosi i zaręcza, iż śnione na
ziemi, wyśni się w niebiosach, mój aniele. I cicho poczęli szeptać do siebie,
uśmiechając się słodko, tak jak się w pierwszych dniach rozkwitnienia szczęśliwa
miłość uśmiecha. Wtem mężczyzna spojrzał, drgnął i zamilkł. Drzwiami od
korytarza wchodziła druga para, do naszej pierwszej wcale niepodobna. Mężczyzna
młody ale podobniejszy do fryzjerskiej lalki niż do żywej istoty, i śliczna,
wspaniałej postaci kobieta, dumnego wejrzenia, pańskiego oblicza i ruchu.
Mężczyzna wprawdzie podawał jej rękę, ale miał przy niej minę lokaja, który na
chwilę pozbył się pana i suknie jego włożył. Kobieta była bardzo piękna, na
czole rozumnym, w oczach ognistych malowała się dusza o szerokich skrzydłach; ze
smutku wejrzenia, z nadskakiwania towarzysza można było odgadnąć, że ten elegant
wykrygowany już ją śmiertelnie znudził. Nie słuchała jego szczebiotania, nie
przyjmowała usług; jak kulę u ręki ciągnęła go za sobą. Wchodząc oboje
spostrzegli wprzódy niż Remouleura ową parę szczebiotek. Kobieta oblała się
karmazynową krasą, mężczyzny twarz zżółkła; zatrzymali się nieco, jakby nie
wiedząc, co począć. Pierwsza para podniosła oczy także, kobieta tylko przelotny
rzuciła wzrok i odwróciła go do męża, mąż widocznie był zdziwiony, uśmiechnął
się i spuścił oczy, żywo odzywając się do towarzyszki: - Na dziś trybuny dosyć,
wróćmy na korytarz do Matki Boskiej Angelica i tych muzyków aniołów; tak
pięknych rzeczy za wiele naraz nie trzeba oglądać, by duszy nie przekarmić.
Jutro pójdziemy dalej, ale powoli, powoli. - O! powoli, powoli - szepnęła Aniela
- ażeby ta podróż po światach marzeń sztuki jak najdłużej trwać mogła! Gdy oni
wysuwali się powoli, mężczyzna z drugiej pary szepnął do swej pani: - Chwała
Bogu, wyszli. Kobieta potoczyła wzrokiem ku drzwiom, a w wejrzeniu tym był
gniew, wymówka, ból i wzgarda niemal do towarzysza. - Dosyćże - sucho śmiejąc
się rzekł mężczyzna - losy nam ciągle spotykać się każą. Pan Pilawski, jak
widzisz, ożenił się, ożenił. - I żonę ma bardzo ładną! - dumnie dodała kobieta.
- Zdaje mi się, że nas nie spostrzegli. - To jest, miał rozum nas nie widzieć;
to było co się zowie z taktem - rzekł mężczyzna. - Pilawski miał zawsze wiele
taktu! - dorzuciła kobieta. - Wiem, wiem i wiele innych przymiotów, którymi nade
mną biednym celował - z pewną wymówką począł mężczyzna. - Ale bo też ani się was
porównywać może - dodała kobieta spoglądając na pokornego małżonka. - Pilawski
to natura artystyczna, a ty, mój dobry Stanisławie, jesteś naturą, naturą...
Słowo się nie znalazło i obeszło bez niego, pan Stanisław Greifer z pierwszego
przymiotnika był tak zadowolniony, iż drugiego nie wymagał, nie dopominał się
nawet o wyjaśnienie westchnienia stłumionego, które się z piersi pani jego
wyrwało. Trybuna nie zatrzymała ich długo. Pan Stanisław znajdował, że to
oglądanie nużyło niesłychanie, a nie bawiło wcale! Czy pani podzielała to
zdanie, powiedzieć nie umiemy, nie zdawała się jednak uwzględniać życzeń męża.
Czytelnik domyślił się, iż w pierwszej parze szedł Pilawski z młodą żoną, a w
drugiej panna Elwira z Domskich, baronowa Greifer, gdyż pan Stanisław o ten
tytulik za protekcją jednego z delegatów się postarał. Delegacja, której
zadaniem jest, jak się zdaje, wyrabiać koncesje na koleje, przywileje, na banki
i tytuliki dla przyjaciół, spełniła z łatwością życzenia człowieka mającego
takie zachowanie i stosunki arystokratyczne. Śmiano się z tego baronostwa po
cichu, lecz przyjmowano piękną, utalentowaną, rozumną baronową w Łańcucie,
Krzeszowicach, Pod Baranami, Pod Kawkami, słowem wszędzie, gdziekolwiek
zapragnęła, z uwielbieniem i podziwem, że taki klejnot dostał się panu
Stanisławowi, który teraz ze złotego młodzieńca wyszedł przy nim na tombakowego
małżonka. Nota Wydawcy (skrót) Powieść "Wielki nieznajomy" wyszła spod pióra J.
I. Kraszewskiego w połowie r. 1871. Pierwodruk, który jest podstawą obecnego
wydania, ukazał się w latach 1871_#1872 na łamach warszawskiego "Tygodnika Mód i
Powieści". Jej wierne realia krynicko_zakopiańskie stanowią zapewne
reminiscencję z odbytej pięć lat wcześniej przez autora wycieczki do Galicji. W
obecnej edycji starano się zachować możliwie wiernie obraz języka autora,
zarówno w obrębie fleksji, słownictwa, słowotwórstwa, jak i fonetyki, o ile za
obraz taki - przy braku rękopisu - uważać można tekst czasopiśmienny tej
powieści. Zachowano więc w obecnym wydaniu dawną formę biernika żeńskiego w
imionach pospolitych i własnych, z jednej strony z końcówką "ę": "Domskę",
"Palczewskę", "Ściańskę", z drugiej strony z końcówką "ą": "komedią",
"fizjognomią"; zachowano dalej wyrazy typu: "potrafiemy", "zaprosiemy";
"zadowolniona", "juści"; formy typu: "hrabinej"; zachowano oboczności w zakresie
"o" i "u" w wyrazach typu: "tłomaczą"ll"tłumaczą", "tłomoki"ll"tłumokami",
"turkos"ll"turkus". W obrębie pisowni nazwisk bohaterów powieści lub nazw
geograficznych wprowadzono porządek, eliminując przepisania się autora,
niekonsekwencje lub po prostu błędy drukarskie. I tak zachowano formę nazwiska
"Greifer" - jako przeważającą - odrzucając formy: "Grejfer", "Grejfert"
"Greifert"; zachowano formę: "Żelazowski" zamiast rzadszej "Zelazowski",
"William" zamiast rzadszej "Wiliam", "Levison" zamiast rzadszej "Lewison"; formę
"Żemła" zamiast "Zemła", "Ściańska" zamiast "Sciańska", "Żegiestów" zamiast
"Zegiestów", "Zegestów"; "Lusia" zamiast obocznej "Lucia" (jako pendent do
"Musia"). Poprawiono wszystkie nie budzące wątpliwości omyłki składacza i
wyraźne zniekształcenia tekstu zakłócające jego sens. Pisownię dostosowano do
zasad obecnie obowiązujących; w zakresie interpunkcji wprowadzono niezbędne
poprawki, wiążące się z logiczną budową zdań, pozostawiając bez zmian wszelkie
znaki o charakterze emocjonalnym, mimo nieco przesadnego szafowania nimi przez
autora. Pojawiające się w wielkiej ilości, bez rozróżnienia sytuacji,
wielokropki uznano za zwykłą manierę ortograficzną i zastąpiono je innymi
odpowiednimi znakami. Występujące po takich wielokropkach wielkie litery - bez
uzasadnienia składniowego - poprawiono na małe litery, uznając i ten przejaw
pisowni za konwencję związaną z duchem czasu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1 16 Monarchia Karola Wielkiego Nieznany
panstwo kazimierza wielkiego (2 Nieznany
Przygotujcie Sie Na Wielkie Udr Nieznany
Wielki wypadek Nieznany
2 10 Wielkie odkrycia geografic Nieznany
kult ludzi wielkich w poezji c Nieznany (5)
UMOWA SPOLKI Nieznany
00110 9942b2b7d9e35565ed35e862c Nieznany

więcej podobnych podstron