OD AUTORA
Dlaczego Wietnam? Czy ta odległa już w czasie wojna może
jeszcze budzić żywsze zainteresowanie? Okazuje się — że
problematyka wietnamska jest nie tylko pasjonująca, lecz
również nie tak egzotyczna, jak mogłoby się wydawać. Ta
najdłuższa wojna czasów nowożytnych była soczewką, w której
zogniskowały się najważniejsze zagadnienia współczesności:
zmierzch odwagi Zachodu, problemy Trzeciego Świata, rozwój
i upadek komunizmu.
Czemu niekomunistyczny Wietnam Południowy okazał się
słabszy od Północnego? Dlaczego militarna superpotęga
poniosła klęskę? Czy Amerykanie byli zbrodniarzami wojen-
nymi? Oto niektóre pytania, na które próbuję odpowiedzieć.
Książka koncentruje się na tzw. II wojnie indochińskiej, jednak
nie sposób zrozumieć i ocenić przebieg i wynik konfliktu,
zamykając się w przedziale czasowym 1962-1975. Nie sposób
też rozdzielić aspekty militarne od politycznych i społecznych,
gdyż splatały się one w tej wojnie wyjątkowo ściśle. Należało
zatem
przedstawić
wcześniejszą
i
późniejszą
historię
Wietnamu, a także nakreślić szersze tło konfliktu zbrojnego.
Obszerniej o zagadnieniach politycznych i społecznych traktuje
moja praca Wietnam. Wojna bez zwycięzców (Kraków, 1991),
której nakład jednak już od wielu lat jest wyczerpany.
4
Książka oparta jest głównie na źródłach zachodnich. Większość
publikacji wietnamskich czy pisanych z pozycji prokomu-
nistycznych jest ewidentnie tendencyjna — pomija podstawowe
informacje i fakty. Z kolei prace amerykańskie nadmiernie
koncentrują się na sprawach dotyczących samych Stanów
Zjednoczonych i nie przywiązują większej wagi do problemów
wewnątrzwietnamskich. Autorzy amerykańscy także zresztą nie byli
wolni od stronniczości — do niedawna większość książek tam się
ukazujących miała wyraźne nastawienie antywojenne.
Na koniec dwie uwagi, rzec można, techniczne:
Każde niemal zdanie w tej książce mogłoby być zaopatrzone w
odsyłacze do źródeł. Ponieważ jednak nie pretenduje ona do miana
ś
ciśle naukowej, zrezygnowałem z nich, pozostawiając jedynie
bibliografię.
Uwaga druga: pozwoliłem sobie na pewne odstępstwo od przyjętych
reguł ortografii. W książce powtarzają się często określenia
północno- lub poludniowo-wietnamski. Powinno się je pisać łącznie.
Uznałem jednak, że użycie łącznika zwiększy przejrzystość tekstu.
Książka ta nie mogłaby powstać bez życzliwej pomocy wielu osób.
Cenne uwagi pani Teresy Tran-Thi-Lai-Wilkanowicz oraz redaktora
Stefana Wilkanowicza pozwoliły mi na uniknięcie licznych
nieścisłości.
Wiele
zawdzięczam
też
panom
Wojciechowi
Giełżyńskiemu i Janowi Prokopowi. Nie zdołałbym dotrzeć do
niezbędnej literatury bez pomocy Bogusława Chraboty, Mamerta
Glinkowskiego, Wojciecha Pięciaka, Ryszarda Terleckiego i
Marzeny Wilkanowicz. Wszystkim pragnę wyrazić moją głęboką
wdzięczność.
Na koniec chciałbym podziękować Wydawnictwu Bellona za to, że
postanowiło
pozytywnie
odpowiedzieć
na
liczne
głosy
zainteresowanych czytelników, którzy od kilku lat daremnie
poszukiwali tej pracy na półkach księgarskich i dostrzegło potrzebę
jej wydania.
KORZENIE REWOLUCJI
Nie ma nic cenniejszego nad
niepodległość i wolność.
Ho Chi Minh
Wiosną 1954 roku świat w napięciu śledził przebieg zmagań
pod Dien Bień Phu. Oblężone przez Wietnamczyków doborowe
jednostki francuskiego korpusu ekspedycyjnego rozpaczliwie
próbowały powstrzymać nieprzyjaciela. Dobiegało końca blisko
stuletnie panowanie Francji nad Indochinami. Lecz klęska
Francuzów nie oznaczała nadejścia ery wolności i pokoju. Na
region ten padł bowiem złowrogi cień ideologii, której widmo od
wieku krążyło nad Europą i światem.
Wietnam był największym z trzech krajów składających się na tak
zwane francuskie Indochiny. Jego powierzchnia wynosi 330
tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli nieco więcej niż
obszar Polski. Kraj ten ma niezwykły kształt: rozciąga się na
długości 2000 km wygięty na kształt litery S. Jest przy tym
niezwykle symetryczny — w środku szeroki zaledwie na 47 km,
na północy i na południu rozszerza się odpowiednio do 500 i 300
km.
Symetryczne ma też ukształtowanie powierzchni
i
rozmieszczenie ludności: centrum kraju zajmują góry i wyżyny,
natomiast trzonami części północnej i południowej są rozległe
delty dwóch rzek. Na południu jest to delta potężnego Mekongu,
który toczy
6
swe wody przez 4,5 tysiąca km, aż z wyżyn Tybetu, a na północy
Rzeki Czerwonej. W jej delcie, na obszarze stanowiącym 10%
Północnego Wietnamu, znajduje się aż 75% gruntów uprawnych i
mieszka 77% ludności Północy. Powoduje to oczywiście ogromne
zagęszczenie ludności — od 500 do 1000 osób na kilometr
kwadratowy. Podobnie jest w delcie Mekongu.
Historia Wietnamu liczy ponad dwa tysiące lat. Przez większą część
swych dziejów kraj ten znajdował się w orbicie wpływów chińskich.
Już w roku 111 przed Chr. plemiona wietnamskie znalazły się na
ponad dziesięć wieków pod panowaniem Chin. W roku 939, po serii
powstań, Wietnamczycy uzyskali niepodległość, ale chińskie
wpływy kulturalne były tak silne, że ukształtowały wietnamską
kulturę i wizję świata (chiński był do XIX wieku językiem literackim
Wietnamu).
W wieku XIII jeden z władców wsławił się odparciem trzech najazdów
Mongołów, którzy po podboju Chin chcieli rozszerzyć swe
panowanie dalej na południe. Wtedy właśnie po raz pierwszy
Wietnamczycy zastosowali partyzanckie formy walki.
Systematycznie postępował proces, który miał doprowadzić do
ukształtowania dzisiejszego Wietnamu: trwająca pięćset lat
ekspansja Wietnamczyków z ich pierwotnej ojczyzny, delty Rzeki
Czerwonej, na południe. W XIV w. dotarli do okolic dzisiejszego Da
Nang. W XV w. zniszczyli stojące im na drodze państwo Czarnów,
o ciekawej, związanej z hinduską kulturze. W XVII i XVIII w.
skolonizowali niemal dziewicze, rzadko zaludnione równiny delty
Mekongu należące do państwa Khmerów. Równocześnie z
kolonizacją południa Wietnamczycy toczyli ciągłe wojny ze swymi
sąsiadami: Birmą. Laosem, Kambodżą i Tajami.
W XVII wieku przybyli do Wietnamu pierwsi misjonarze katoliccy.
Chrzest przyjmowały tysiące ludzi. W niektórych regionach wieże
kościołów stały się równie zwykłym widokiem, jak dachy
buddyjskich pagód.
W połowie XIX wieku Wietnamem zainteresowali się Francuzi.
Kraj ten nie posiadał jednak zbyt wielu bogactw,
7
toteż w Paryżu długo wahano się przed podjęciem decyzji o
podboju. W końcu w 1858 roku pod pretekstem ochrony misji,
wykorzystując wewnętrzne waśnie, francuska ekspedycja
wojskowa zajęła południową część kraju. Wietnamczycy
stawiali jednak twardo opór, na zajętych ziemiach wywoływali
powstania. W rezultacie podbój całego Wietnamu, pomimo
przewagi technicznej agresorów, trwał aż 25 lat. Hue, siedziba
cesarzy Wietnamu, skapitulowało dopiero w 1883 r.
Podczas rządów francuskich, które trwały niemal dziewięć-
dziesiąt lat, Wietnamczycy aż dziesięć razy wywoływali
zbrojne powstania. Najczęściej były to lokalne chłopskie bunty
o niewielkim zasięgu, lecz sama ich częstotliwość świadczy o
niezadowoleniu społeczeństwa. Choć wieś była bazą powstań,
ich kierownictwo obejmowali zwykle feudałowie, mandaryni,
inteligenci lub mieszczanie, co dowodzi, że Francuzi wzbudzali
niechęć w niemal wszystkich kręgach społecznych. Jakie były
ź
ródła nastrojów opozycyjnych?
Francuzi podzielili Wietnam na trzy części: południową
nazwali Kochin-chiną, środkową Annamem, a północną Ton-
kinem. Pragnęli wykorzystać brak silnej tradycji jedności
Wietnamu i ułatwić sobie rządzenie krajem. Aby zatrzeć ślady
przeszłości, starali się nawet wymazać z pamięci narodu nazwę
Wietnam — Wietnamczyków określali mianem „Annamitów”.
Sztuczny podział kraju ranił uczucia patriotyczne, utrudniał
komunikację i rozwój gospodarczy.
Francuzi zachowali częściowo dawną administrację, która
opierała się — zgodnie z chińskim pierwowzorem — na
mandarynach. Byli to urzędnicy rekrutowani na podstawie
oficjalnych cesarskich egzaminów. Pierwszy taki egzamin
odbył się w roku 1075, ostatni — w 1919.
Po francuskim podboju znaczna część mandarynów odmówiła
współpracy z nowymi władzami, wskutek czego Francuzi
musieli tworzyć kolonialną administrację od podstaw. Udało się
im natomiast utrzymać — pozorną przynajmniej
8
- ciągłość najwyższych władz: pod ich kuratelą funkcjonował
dwór cesarski Annamu oraz dwory królów Laosu i Kambodży.
W miarę upływu lat Francuzi starali się administrację
centralizować i upodabniać do tej, którą znali z metropolii.
Powstała wówczas sytuacja, która dla większości Wietnam-
czyków oznaczała załamanie tradycyjnego systemu społecz-
nego. Skutki miały być — także dla Francuzów — katastrofalne.
Pierwszy cywilny gubernator Indochin, de Villers, o zagrożeniu
mówił już w 1885 roku: „Zniszczyliśmy przeszłość, a miejsca
jej nic nie zajęło. Stoimy w przededniu rewolucji społecznej,
która zaczęła się podczas podboju”.
Wietnam nie należy do krajów hojnie obdarzonych przez
naturę: w skali światowej liczy się właściwie tylko jako
producent ryżu i kauczuku naturalnego oraz posiadacz złóż
węgla kamiennego. Francuzi kierowali się w sprawach gos-
podarczych głównie własnymi interesami, ale przyznać trzeba,
ż
e kolonia niemało przy okazji skorzystała. Inwestycje fran-
cuskie w Indochinach do roku 1939 wyniosły łącznie 4,7
miliarda franków. Władze kolonialne dbały o rozbudowę
infrastruktury: dróg, kanałów i kolei. Na Północy zaczął
tworzyć się przemysł, a Południe stało się znaczącym ekspor-
terem ryżu i kauczuku. Mimo to społeczeństwo jako całość
ubożało: spożycie ryżu, który był i jest podstawą wyżywienia
Wietnamczyków, systematycznie malało — od 262 kg na
głowę w roku 1900 do zaledwie 182 kg w 1937.
Korzenie konfliktu tkwiły więc nie tylko w polityce, ale i w
gospodarce. A jak było z kulturą? Jak Francuzi potrafili znaleźć
się w roli krzewicieli cywilizacji łacińskiej? Mieli przecież pod
swymi rządami naród o historii niemal tak starej, jak ich
własna, naród pamiętający o tym, że dwukrotnie pokonał
Chiny. Naród dumny ze swych tradycji i przywiązany do
własnej kultury. Francuzi nic byliby jednak kolonialistami,
gdyby nie mieli przekonania o własnej wyższości, więc
Wietnamczycy musieli uczyć się z podręcznika, który stwier-
9
dzał, iż „Galowie, nasi przodkowie”, byli wysokimi blon-
dynami i mieli niebieskie oczy...
Nastroje opozycyjne zaczęły z początkiem XX wieku
krystalizować się w nowoczesnych ruchach politycznych. W
kraju pojawili się młodzi ludzie, wykształceni w Paryżu,
Tokio lub francuskich szkołach w Wietnamie. Była to grupa
dla władz kolonialnych potencjalnie bardzo niebezpieczna:
zapoznali się oni z osiągnięciami myśli zachodniej, a jedno-
cześnie pozostali wierni rodzimej tradycji. Ci właśnie ludzie
stali się twórcami nowych ruchów politycznych, które miały
wpłynąć na historię Wietnamu: nurtu narodowo-niepodległoś-
ciowego i komunistycznego.
Proces powstawania nowoczesnych partii rozpoczął się w
Wietnamie po roku 1905. Pokonanie przez Japonię Rosji,
państwa postrzeganego w Azji jako europejskie, obudziło w
narodach pozbawionych przez Europejczyków samodzielności
nadzieję na zrzucenie obcego panowania. Kolejnym bodźcem
dla narodowców wietnamskich była ożywiona działalność
Kuomintangu w Chinach w latach dwudziestych. W roku 1927
powstał jego wietnamski odpowiednik Viet-Nam Quoc Dan
Dang (VNQDD) — Wietnamska Partia Narodowa. Jej
założycielem był nauczyciel Nguyen Thai Hoc, a skupiała
przede wszystkim inteligencję, rzemieślników i studentów.
Celem stronnictwa było zrzucenie panowania francuskiego i
utworzenie niepodległej, nowoczesnej republiki. VNQDD
była w latach dwudziestych największą i najaktywniejszą
partią wietnamską. W lutym 1930 roku doprowadziła do
wybuchu powstania, które objęło całą Północ. Francuzi zdławili
powstanie, a okrutne represje sparaliżowały ruch niepodleg-
łościowy. Zginęli czołowi przywódcy partii z Nguyenem Thai
Hoc. W sumie w latach 1930-1931 śmierć poniosło kilka
tysięcy Wietnamczyków, a 50 tys. znalazło się w więzieniach.
Działacze, którzy przeżyli powstanie i uniknęli aresztowania,
wyemigrowali do Chin. Ruch narodowy nigdy już nie odzyskał
poprzedniego znaczenia.
10
Jednocześnie wciąż pogłębiał się kryzys społeczny, zauważony
kilkadziesiąt lat wcześniej przez gubernatora de Villersa. W
latach 30. można wręcz mówić o rozpadzie tradycyjnego
społeczeństwa wietnamskiego, który dokonywał się pod przy-
krywką pozornie stabilnych struktur władzy kolonialnej.
Podstawową strukturą społeczeństwa wietnamskiego była
wówczas wieś, gdzie mieszkało ponad 95% ludności. Każda
osada była niemal całkowicie samowystarczalną, autonomiczną
wspólnotą, rządzącą się według przekazanych przez tradycję
praw. Jeśli wioski te porównalibyśmy do cegieł, to można
powiedzieć, że Wietnam przypominał dom zbudowany z ty-
sięcy takich cegiełek. Władza centralna, cesarska czy kolonialna
z rzadka tylko dawała o sobie znać przy okazji poboru do
wojska, organizowania robót publicznych przy systemie nawad-
niającym albo zbierając podatki. Spoiwem całej struktury
społecznej była tradycja oparta głównie na nauce Konfucjusza.
Konfucjanizm od XV wieku był oficjalną ideologią Wietnamu,
a jego wpływ na społeczeństwo trudno przecenić. Nauka
chińskiego mędrca uformowała obyczaje i kulturę Wietnamu,
kształtowała stosunki rodzinne i społeczne. Konfucjusz
podkreślał rolę hierarchii i autorytetu w rodzinie i w
społeczeństwie, które miały być oparte na posłuszeństwie oraz
szacunku dla władzy. Konfucjanizm był przede wszystkim
filozofią społeczeństwa i nie przywiązywał większej wagi do
odrębności i samodzielności osoby.
ś
ycie wietnamskiej wioski było w znacznej mierze odbiciem
konfucjańskiej wizji świata, która ustalała sztywny podział ról i
obowiązków. Przybycie Francuzów już przez sam fakt zmiany
części lokalnej administracji zachwiało tym systemem. A gdy w
miarę upływu czasu władze zaczęły coraz bardziej ingerować w
jego działanie, to było to uderzenie w same fundamenty
społeczeństwa. Budowana przez wieki konstrukcja zaczęła się
walić. Jej podstawowy element, wspólnota wiejska, w której
istniały rozmaite formy wzajemnej pomocy czy prowadzenia
wspólnych przedsięwzięć, wspólnota, w której
11
każdy miał swoje miejsce i która zapewniała każdemu poczucie
bezpieczeństwa, rozpadła się. Ubogich pozostawiono własnemu
losowi, a samorząd wiejski i zamożniejsi chłopi zaczęli
przedkładać własne interesy nad obowiązki wobec wspólnoty. W
latach trzydziestych rozpad społeczeństwa zwrócił już uwagę
władz,
które
odnotowały
niepokojący
wzrost
liczby
bezdomnych, żebraków i prostytutek.
VNQDD i inne stronnictwa niepodległościowe nie miały
programu reform społecznych. Dążyły do suwerenności Wiet-
namu, a problemy wewnętrzne pozostawiały do rozwiązania w
przyszłości. Podobnego błędu nie popełnili komuniści: wiedzieli
oni, że jeśli chce się zdobyć władzę, to należy wykorzystać
wszystkie możliwe do wykorzystania siły społecznego
niezadowolenia.
W styczniu 1930 roku spotkali się w Hongkongu przedstawiciele
kilku
grupek
marksistowskich.
Spotkanie
zorganizował
przedstawiciel Międzynarodówki Komunistycznej na Wschodnią
Azję, a jego celem było utworzenie Komunistycznej Partii
Indochin
(KPI).
Ów
przedstawiciel
Kominternu
był
Wietnamczykiem i choć opuścił ojczyznę dwadzieścia lat
wcześniej, to on właśnie został przewodniczącym nowej partii.
Był już w tym czasie doświadczonym politykiem, ale świat
usłyszał o n i m dopiero po kilkunastu latach. Jeszcze później
jego imię, a właściwie pseudonim, wymawiano jednym tchem
obok Lenina i Mao Tse-tunga, a jego otaczana już za życia
legendą postać stała się jednym z symboli lewicy.
Ho Chi Minh — „Ten, który wnosi światło” — nazywał się
naprawdę Nguyen That Thanh. Urodzony w roku 1890, opuścił
Wietnam w wieku 20 lat. Przebywając w Londynie, Nowym
Jorku i Paryżu, imał się różnych prac; był m.in. marynarzem i
ogrodnikiem. W 1920 roku znalazł się w grupie działaczy, którzy
założyli Francuską Partię Komunistyczną. Ho stał się jej
ekspertem do spraw kolonialnych. W 1922 r. partia
oddelegowała go do centrali Międzynarodówki w Moskwie,
gdzie studiował przez trzy lata. Poznał wówczas
12
osobiście Lenina. W roku 1925, już jako agent Kominternu,
pojawił się w Chinach. Formalnie był pracownikiem konsulatu
sowieckiego w Kantonie, a następnie dyrektorem biura Między-
narodówki Komunistycznej na Azję.
Gdy marszałek Petain skapitulował przed Hitlerem, większość
administracji kolonialnej opowiedziała się po jego stronie, a
faktyczną kontrolę nad Indochinami objęli Japończycy.
Propaganda japońska, tym skuteczniejsza, że poparta sukcesami
militarnymi, budziła wśród Wietnamczyków emocje nacjonalis-
tyczne (lansowali np. hasło „Azja dla Azjatów”). Japończycy
przymykali też oczy na działalność grup antyfrancuskich.
Tymczasem przywódcy komunistyczni budowali w ukryciu siłę
polityczną, która miała zmienić bieg historii w tej części świata.
W niedostępnych górach na północy kraju Ho z towarzyszami
rozpoczął organizowanie partyzantki. Pierwszym krokiem było
stworzenie fasadowego „frontu narodowego”.
Vietnam Doc-Lap Dong-Minh, w skrócie Viet-Minh. oznacza
Ligę Niepodległości Wietnamu. Z pozoru była to organizacja
niepodległościowa. Zadaniem Viet-Minhu było przyciągnięcie
jak najszerszych warstw społeczeństwa przy pomocy kombinacji
dwóch czynników: z jednej strony programu i propagandy, z
drugiej — przymusu i zastraszenia.
Podstawą sukcesu był program. Mowa w nim była przede
wszystkim o niepodległości, demokracji i prawach człowieka. Z
postulatów społecznych najważniejsze dotyczyły rolnictwa;
Viet-Minh obiecywał np. konfiskatę i podział własności
Francuzów i „zdrajców” wietnamskich. Bez trudu można
udowodnić, iż większość postulatów została wysunięta wyłącznie
w celu zyskania popularności: w programie nie ma przecież
nawet wzmianki o rzeczywistych zamiarach KPI. np.
upaństwowieniu przemysłu czy kolektywizacji rolnictwa.
Program spełnił jednak swoje zadanie. Patriotycznie na-
stawioną młodzież pociągało hasło bezkompromisowej walki o
niepodległość. Inteligencja
popierała
zamiar
utworzenia
demokratycznego, liberalnego państwa. Ale największe zna-
13
czenie miały postulaty dotyczące wsi, gdyż dotyczyły najlicz-
niejszej warstwy narodu.
Siły Viet-Minhu rosły nieustannie. W 1941 roku miał 1000
członków. Rok później — trzykrotnie więcej, a w 1943 już 5,5
tysiąca zwolenników. Na początku wojny zdołał utworzyć tylko
jedną tzw. wolną strefę w górzystym rejonie Viet Bac przy
granicy chińskiej, a w 1945 roku kontrolował już kilka rejonów
zamieszkiwanych przez około milion osób.
Do roku 1945 większość Viet-Minhowców należała równo-
cześnie do KPI. Wstąpienie do partii oznaczało wyższy stopień
wtajemniczenia; dowiadywali się wówczas, że program Viet-
Minhu jest zaledwie prologiem, że po „rewolucji narodowej z
udziałem chłopów i burżuazji” nastąpią kolejne etapy.
Wietnamska odmiana marksizmu-leninizmu, której uczono
nowych adeptów w niedostępnej dżungli Viet Bacu, miała
pewne specyficzne cechy. Uderza w niej bezustanne używanie
ocen etycznych. W dokumentach partyjnych do znudzenia
powtarzają się wciąż te same określenia: „słuszność” działań
partii, jej „właściwą” postawę etyczną i politykę przeciwstawia
się bez przerwy okrucieństwu, niesprawiedliwości i egoizmowi
przeciwników (Francuzów, Amerykanów oraz wietnamskich
„sługusów” jednych i drugich). Moralizatorskie nastawienie
wywodzi się wprost z tradycji konfucjańskiej, w której miały
swe źródło także stałe ataki partii na indywidualizm, w którym
Ho Chi Minh widział główne zagrożenie dla partii.
Zadziwiająco długa jest lista podobieństw obu doktryn. W obu,
jak pisze Frances FitzGerald, ..państwo miało być monolitem.
Nie reprezentowało ludu — było ludem w symboliczny
sposób”. Także styl organizowania się i sprawowania władzy
przez komunistów (hierarchiczny, elitarny, zdyscyplinowany)
dawał się łatwo pogodzić z tradycją konfucjańską. W
Wietnamie komunizm trafił więc na niezwykle podatny grunt.
Przeżywającemu głęboki kryzys strukturalny społeczeństwu
oferował nowy ład i zastąpienie rozpadających się hierarchii
konfucjańskich nowymi.
14
Tymczasem zmagania II wojny światowej zbliżały się do końca.
Zmiana sytuacji w Europie sprawiła, że Japończycy nie mogli już
ufać Francuzom, którzy w każdej chwili gotowi byli przejść na
stronę aliantów i 9 marca 1945 r. rozbroili wojska francuskie.
Próbowali następnie zorganizować pod swym zwierzchnictwem
rząd Wietnamu, ale dni ich panowania także były już policzone.
Przed kapitulacją zdążyli jednak zachęcić wietnamskiego cesarza
Bao Dają do ogłoszenia zniesienia protektoratu Francji nad
Wietnamem. Powstał również rząd oparty na niepodległościowej
partii Dai Viet — Wielkiego Wietnamu, która na początku wojny
odłamała się od VNQDD.
Rząd ten istniał zaledwie kilka miesięcy, bowiem gdy 15 sierpnia
skapitulowała Japonia, władzę przejął Viet-Minh wspierany
przez... Stany Zjednoczone. Jak doszło do tej zadziwiającej w
ś
wietle późniejszych wydarzeń współpracy? Po rozbrojeniu
Francuzów komuniści zintensyfikowali przygotowania do
przejęcia władzy. W decydującym momencie, w sierpniu 1945
roku, Ho Chi Minh miał pod swymi rozkazami niewielką, lecz
liczącą się siłę — pięć tysięcy uzbrojonych ludzi. Uzbrojonych
właśnie przez Amerykanów.
Pierwsze działania USA w Wietnamie nie miały wiele wspólnego
z obrazem, który tak natarczywie przychodzi na myśl, gdy
wspominamy obecność Amerykanów w Indochinach. W kwietniu
1945 roku w zakurzonej wiejskiej herbaciarni, w oddalonym od
cywilizacji
kącie
Tonkinu
spotkało
się
dwóch
ludzi:
Wietnamczyk i Amerykanin. Amerykaninem był major
Archimcdes Patti, przerzucony do Wietnamu z zadaniem
zorganizowania dywersji na tyłach Japończyków. Wietnamczyk,
z którym skontaktowano Pattiego, miał być dowódcą
partyzanckim, ale zupełnie na takiego nie wyglądał. Ów
zgarbiony, starszy człowiek z rzadką bródką, ubrany w wor-
kowate, podtrzymywane sznurkiem spodnie i słomiane sandały,
posługiwał się doskonałą angielszczyzną. Powitał amerykań-
skiego żołnierza słowami: Welcome, my good friencl. Patti
wiedział z danych wywiadu, że Ho Chi Minh, bo o nim
15
oczywiście mowa, był agentem Kominternu i liderem indo-
chińskich komunistów. Nie przeszkodziło to jednak w nawią-
zaniu ścisłej współpracy, gdyż obie strony miały wspólnego
przeciwnika
1
. Zawarto więc umowę, na podstawie której Viet-
Minh dostarczał przewodników i schronienia dla amery-
kańskich grup wywiadowczych i dywersyjnych. W zamian
Stany Zjednoczone uzbroiły partyzantów Ho Chi Minha,
przekazując im około 5 tysięcy sztuk broni. Pomoc amerykań-
ska nie tylko umożliwiła Viet-Minhowi nasilenie ataków na
posterunki japońskie i rozszerzenie kontrolowanych obszarów.
Współpraca, a czasem nawet wspólne z Amerykanami akcje
zbrojne miały niebagatelny wpływ psychologiczny: znaczna
część społeczeństwa wietnamskiego zaczęła uważać, iż Viet—
Minh cieszy się poparciem aliantów.
Patti i Ho spotkali się ostatniego dnia kwietnia 1945 r.
Dokładnie w trzydzieści lat później, 30 kwietnia 1975, ostatni
amerykańscy żołnierze zostali ewakuowani z dachu ambasady
USA w Sajgonie. W międzyczasie 2,8 miliona żołnierzy
Stanów Zjednoczonych podążyło w ślad za majorem Pattim,
57 tysięcy spośród nich straciło życie, zginęło około dwa
miliony Wietnamczyków. Czy tej tragedii nie można było
uniknąć? Co sprawiło, że ci, którzy w 1945 roku byli
sojusznikami, starli się potem w śmiertelnej walce?
Ź
ródła późniejszego konfliktu istniały od samego początku. Na
ich ślad naprowadza np. krótki fragment wspomnień gen. Giapa,
prawej ręki Ho Chi Minha: „...pewien amerykański oficer
nazwiskiem Patti z niejasnych dla nas powodów okazywał
sympatię dla walki Viet-Minhu z Japończykami”. W
ortodoksyjnie marksistowskim sposobie myślenia Giapa
1
Ho Chi Minh zawdzięczał już wcześniej Amerykanom zwolnienie z chińskiego więzienia, gdy został
aresztowany przez Kuo Min Tang jako agent Kominternu. Wypuszczono go po ponad roku, na początku
1943 r., wskutek nalegań Amerykanów, których interwencja była z kolei wynikiem starań Mao.
Amerykanie utrzymywali wówczas (w tajemnicy przed Czang Kaj-szekiem) kontakty z chińskimi
komunistami, wspierając ich przeciw Japończykom.
16
nie mogło się po prostu pomieścić, że major „imperialistycznej”
armii może sprzyjać ruchowi niepodległościowemu. Tymczasem w
rzeczywistości
stanowisko
USA
było
bardzo
bliskie
antykolonialnym postulatom Viet-Minhu.
Już w Karcie Atlantyckiej ogłoszonej w sierpniu 1941 r. znalazło
się dzięki prezydentowi F. D. Rooseveltowi zdanie o prawie
wszystkich narodów do suwerenności. śe nie były to dla niego tylko
puste słowa, świadczy wiele innych jego wypowiedzi i konkretnych
kroków. Roosevelt był wyrazicielem silnej amerykańskiej tradycji
antykolonialnej — w końcu to Stany Zjednoczone były pierwszą
kolonią w świecie, która zdobyła niepodległość
2
. Amerykanie
przeciwstawiali się strefom wpływów również z bardziej
przyziemnych powodów: zależało im na wolności handlu i
swobodach ekonomicznych, które były nie do pogodzenia z
systemem kolonialnym. W liście do brytyjskiego ministra spraw
zagranicznych w 1944 r. Roosevelt pisał: „Indochiny nie powinny
wrócić do Francji... Francja wyzyskiwała je przez sto lat. Narody
Indochin zasługują na lepszy los”. W marcu 1945 r., gdy Francuzi
próbowali walczyć z rozbrajającymi ich Japończykami, USA
odmówiły udzielenia im wsparcia.
Wietnam, który znajdował się dotąd na uboczu wielkiej polityki,
stał się miejscem, gdzie starły się interesy Francji, USA, Chin
(wówczas jeszcze Czang Kaj-szeka) i Wielkiej Brytanii. Ważkie
decyzje zapadły na konferencji „wielkiej trójki” w Poczdamie,
gdzie podzielono Wietnam na dwie strefy. Za część kraju na
północ od 16 równoleżnika miały być odpowiedzialne Chiny, za
część południową Anglicy. Tym samym Francję pozbawiono
(głównie z powodu stanowiska Roosevelta) kontroli nad jej byłą
kolonią.
Na przełomie sierpnia i września 1945 r. Północ zajęło dwieście
tysięcy Chińczyków Czang Kaj-szeka, którzy mieli
2
Trzeba jednak zauważyć, że wiadomości FDR o świecie były
nieco
wyrywkowe.
W
Jałcie
powiedział
Stalinowi,
ż
e
Indochińczycy to ludzie o wyjątkowo pokojowym usposobieniu...
17
przyjąć kapitulację Japończyków. Na Południe przybyli z tym
samym zadaniem Brytyjczycy. Ho Chi Minh proklamował
utworzenie tzw. Demokratycznej Republiki Wietnamu. W
kraju znajdowało się w dodatku sześćdziesiąt tysięcy
Japończyków, którzy znaleźli się w niewoli i tyluż właśnie
uwolnionych Francuzów. Każda strona prowadziła własną
politykę. Viet-Minh dążył do objęcia suwerennej władzy nad
krajem, Francuzi pragnęli przywrócenia stanu poprzedniego,
czemu jednak sprzeciwiali się Amerykanie, Anglicy natomiast,
których kolonie znajdowały się w podobnych opałach, po
cichu sprzyjali Francuzom.
Gdy 16 sierpnia Ho na czele tysiąca ludzi wkraczał do Hanoi, a
inne oddziały Viet-Minhu zajmowały Hue, Sajgon i pozostałe
miasta, komuniści byli stosunkowo słabi. Wówczas przez
krótki czas panowała w Wietnamie polityczna próżnia.
Japończycy po kapitulacji znajdowali się w rozsypce. Jeńcy
francuscy byli rozbrojeni, a posiłków z metropolii nie
dopuszczali Amerykanie. Chińczycy i Anglicy mieli przerzucić
swe wojska dopiero po kilku tygodniach. Przez kilkanaście dni
po zakończeniu II wojny światowej na Pacyfiku władza leżała
na ulicy.
Rząd Dai Vietów działał jeszcze przez kilka dni, lecz nie
dysponował realną siłą. Władza cesarza Bao Dają ograniczała
się do terenu pałacu w Hue. Wysłał on jednak memoriały do
przywódców alianckich, w których powiadamiał o niepodleg-
łości kraju. Do premiera Francji, de Gaulle’a pisał: „...naród
nie będzie dłużej tolerował żadnego obcego panowania...
Zrozumielibyście lepiej, co tu się dzieje, gdybyście mogli
odczuć wolę niepodległości, która wszystkim leży na sercu i
której żadna ludzka siła nie jest w stanie usunąć. Nawet
gdybyście przywrócili tutaj francuskie rządy, to ...każda wieś
stanie się gniazdem oporu, a każdy dawny współpracownik
będzie nieprzyjacielem.
Zdecydowana akcja Viet -Minhu skłoniła jednak bojaźliwego i
chwiejnego cesarza oraz rząd do ustąpienia. Na żądanie
18
utworzonego przez Viet-Minh Wietnamskiego Komitetu Wy-
zwolenia Narodowego (WKWN) Bao Daj abdykował 25 sierpnia.
Co więcej, gdy WKWN przekształcono niebawem w Rząd
Tymczasowy, ekscesarz zgodził się zostać jego „najwyższym
doradcą”. Premierem został Ho Chi Minh. Viet-Minh unikał jak
ognia wszelkich posunięć, które mogłyby nasunąć podejrzenia co
do
jego
dalszych
planów.
Na
przykład
bezwzględnie
powstrzymywano próby natychmiastowego dzielenia majątków
ziemskich przez chłopów. Jego realna siła miała jednak swe źródło
głównie w fakcie, iż KPI od samego początku kładła nacisk na
zorganizowanie
własnej
siły
zbrojnej.
Spośród
ruchów
niepodległościowych tylko VNQDD posiadał wtedy — bez
porównania słabszą od oddziałów Viet-Minhu — milicję.
Ho Chi Minh wybrał dzień 2 września na uroczystość ogłoszenia
niepodległości Wietnamu. Większość spośród 500 tysięcy ludzi,
zebranych na placu Ba Dinh w centrum Hanoi, usłyszała o nowym
przywódcy Wietnamu zaledwie kilka dni wcześniej. Przedtem Ho
znany był tylko nielicznej grupie swych współpracowników.
Przyjechał na plac starym francuskim samochodem, w eskorcie
rowerzystów. Stojąc na trybunie honorowej w otoczeniu władz
DRW oraz oficerów amerykańskich, rozpoczął odczytywanie
napisanej przez siebie Deklaracji Niepodległości Wietnamu. Jej
pierwsze słowa, odlane w brązie, można przeczytać w Muzeum
Historycznym w Hanoi: „Wszyscy ludzie zostali stworzeni jako
równi sobie. Stwórca obdarzył ich niepodważalnymi i
niezbywalnymi prawami: prawem do życia, prawem do wolności
oraz prawem do poszukiwania szczęścia”. Te wzniosłe słowa Ho
ś
wiadomie powtórzył za Deklaracją Niepodległości USA.
Amerykanie byli poruszeni, tłum na placu przyjął z entuzjazmem
ogłoszenie niepodległości, nad trybuną honorową przeleciały
salutując amerykańskie samoloty wojskowe. Następnie odbyła się
defilada oddziałów Viet~Minhu. Major Patti i inni przedstawiciele
USA odbierali ją, stojąc obok generała
19
Giapa. Z perspektywy czasu wydarzenia 2 września przypo-
minają wyreżyserowany przez historię groteskowy i zarazem
tragiczny spektakl.
Sposób myślenia i postępowanie komunistów wietnamskich,
którzy zdołali pokonać najpierw Francję, a potem Stany
Zjednoczone, zasługuje na głębszą analizę. Faktem jest, że ich
pierwsze pokolenie składało się w większości z ludzi
przekonanych o słuszności ideologii, w którą wierzyli, pełnych
poświęcenia, odważnych i skromnych. Grupa przywódcza
składała się zaś z jednostek pod wieloma względami
wyjątkowych.
Ho Chi Minh opisał po wielu latach, jak został komunistą. Jeden
z francuskich socjalistów dał mu do przeczytania broszurę Tezy
w kwestii narodowej i kolonialnej Lenina: „W tezach tych
znajdowały się trudne do zrozumienia terminy polityczne.
Musiałem więc przeczytać je kilka razy i dopiero byłem w
stanie pojąć sedno artykułu. Jakież szczęście, entuzjazm,
jasność myśli i jakież zaufanie wzbudził on we mnie!
Rozpłakałem się z radości. Chociaż byłem sam w pokoju,
krzyczałem jak do wielkich tłumów: «Drodzy rodacy,
męczennicy! Tego potrzebowaliśmy, to jest nasza droga do
wyzwolenia!»”. Nie ma powodu nie wierzyć, że takie właśnie
były uczucia skromnego pomocnika fotografa, gdy w wynaję-
tym pokoju w Paryżu czytał artykuł Lenina. Jednak ten nieco
ś
mieszny w swej naiwności opis nie może zasłonić innej
prawdy o wyznawcach tej ideologii, którzy gotowi byli do
stosowania wszelkich środków dla zdobycia władzy.
Także Ho Chi Minh, choć był ujmujący w bezpośrednich
kontaktach, miał niemało na sumieniu. Dla przykładu, pracując
w sowieckim konsulacie w Kantonie, zaprosił tam w 1925 r.
Phan Boi Chaua, który przez 20 lat przewodził ruchowi
narodowemu w Wietnamie i był żywym symbolem oporu
antykolonialnego. Ho wydał go Francuzom. Phan Boi Chaua
skazano na karę dożywotnich ciężkich robót. Zmarł nie
odzyskawszy wolności w 1940 r. Wydarzenie to, a także cały
20
szereg bezwzględnych posunięć Ho Chi Minha z okresu, kiedy
dzierżył władzę, zadaje kłam mitowi dobrego „wujka Ho”, tak
popularnemu w latach 60.
Poza Ho Chi Minhem w kierownictwie KPI znalazł się cały szereg
wybitnych
osobowości,
posiadających
znaczny
potencjał
intelektualny, a przy tym zdyscyplinowanych i zdolnych do
poświęceń. Walorom osobistym komunistów przypisuje się
olbrzymie znaczenie jako jednej z najważniejszych przyczyn ich
późniejszych zwycięstw. Widać to jeszcze lepiej na tle ich
przeciwników, którzy byli często skłóceni i żądni osobistych
korzyści.
Po początkowym łatwym sukcesie wydarzenia nie rozwijały się
jednak pomyślnie dla Viet-Minhu. Na początku września
Chińczycy zajęli Północ, a Brytyjczycy Południe. Viet-Minh był na
razie zbyt słaby, by móc pozwolić sobie na otwartą konfrontację,
dlatego Ho Chi Minh starał się prowadzić politykę ustępliwą i
elastyczną. Zależało mu głównie na międzynarodowym uznaniu
nowych władz, lecz wielokrotnie ponawiane apele do rządów
alianckich nie znajdowały oddźwięku. Ho liczył w szczególności
na dalsze poparcie USA, lecz Waszyngton odnosił się do rządu
Viet-Minhu z coraz większą nieufnością w miarę, jak potwierdzały
się podejrzenia co do jego komunistycznego charakteru. Spełzły na
niczym również próby kuszenia Amerykanów możliwościami
inwestycji w Wietnamie oraz korzystania z bazy morskiej w zatoce
Cam Ranh.
Sytuacja na południu kraju, w Kochinchinie, także nie sprzyjała
rządowi Ho Chi Minha. Wpływy Viet-Minhu były tutaj dużo
słabsze niż na Północy. Gdy na Południe przybyły oddziały
brytyjskie, zaczęło dochodzić między nimi a władzami DRW do
konfliktów. 21 września dowództwo angielskie ogłosiło stan
wyjątkowy i uzbroiło Francuzów, którzy zajęli kluczowe punkty
Sajgonu. Był to wstęp do walk francusko—wietnamskich, które
miały trwać z przerwami 9 lat.
Na razie Viet-Minh wycofał się z Sajgonu i większych miast, a
jego oddziały skupiły się na tzw. Równinie Trzcin.
21
Jest to obszerna, bezludna kraina bagien, która zaczyna się 50 km
na zachód od Sajgonu i sięga do granicy kambodżańskiej. W porze
letniej jest zalewana kilkumetrową warstwą wody.
W czasie odwrotu agenci Viet-Minhu zamordowali sześciu
przywódców i szereg działaczy partii trockistowskiej. Był to
pierwszy z serii kroków, które miały doprowadzić do wyeli-
minowania niezależnych od komunistów sił politycznych. Do
końca 1946 r. zginęło 40 przywódców różnych nurtów
politycznych, nie licząc setek lokalnych działaczy. Wszystko
wskazuje na to, że KPI prowadziła świadomą politykę deka-
pitacji — niszczenia kręgów kierowniczych innych ruchów
społecznych. Dokonywane z premedytacją morderstwa najak-
tywniejszych działaczy okazały się taktyką bardzo skuteczną.
gdyż w Wietnamie mało było ludzi wykształconych; zabitych
przywódców nie miał kto zastąpić. Prawdopodobnie w tej akcji
należy szukać przyczyn jednej ze słabości pozakomunistycznych
partii politycznych - wspomnianego braku wybitnych osobistości.
Na Północy administracja DRW krzepła z każdym miesiącem,
ulepszając swoje struktury. Nabrzmiewający konflikt z katolicką
częścią
społeczeństwa
Viet-Minh
postanowił
chwilowo
załagodzić; kiedy w Kochinchinie Francuzi zepchnęli DRW do
defensywy i planowali powrót na Północ, nie można sobie było
pozwalać na rozprawy z wrogami wewnętrznymi.
Władze DRW starały się zdobyć jak najszersze poparcie
społeczne. Obok elastycznej polityki wobec opozycji podstawowe
znaczenie w tym zakresie miało postępowanie wobec wsi.
Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami konfiskowano ziemię
Francuzów oraz współpracujących z nimi Wietnamczyków i
dzielono ją między chłopów. Rząd obniżył też rentę dzierżawną.
Tymczasem po zajęciu Kochinchiny Francuzi pragnęli uzyskać
zgodę władz DRW na wpuszczenie swoich wojsk w miejsce
mających się wycofać z Północy oddziałów Czang Kaj-szeka.
Korpus ekspedycyjny był bowiem na razie zbyt
22
słaby, by ryzykować starcie z głównymi siłami Viet-Minhu. W
zamian
Francuzi
proponowali
zastąpienie
dotychczasowej
zależności kolonialnej przez federację państw indochińskich w
ramach Unii Francuskiej.
Ho żądał oczywiście pełnej niepodległości, ale sytuacja DRW nie
była łatwa i musiał iść na ustępstwa. Kompromisowe porozumienie
francusko-wietnamskie podpisano w marcu 1946 r. Rząd Ho Chi
Minha w zamian za zgodę na wejście żołnierzy francuskich do
Tonkinu uzyskał oficjalne uznanie nowego państwa i ewakuację
Chińczyków. Komuniści na żądanie Paryża dokonali daleko
idących zmian w rządzie — opozycja uzyskała połowę tek
ministerialnych.
W marcu 1946 r. oddziały Kuo Min Tangu opuściły Tonkin, a ich
miejsce zajęło 15 tys. żołnierzy francuskich i 10 tys. Viet-
Minhowców pod wspólnym dowództwem. Obie strony traktowały
umowę raczej jak tymczasowe zawieszenie broni. Wietnamczycy
niechętnie dopuszczali oddziały korpusu ekspedycyjnego na swe
terytorium i wciągali je w zasadzki. Tych właśnie incydentów użyto
jako pretekstu w rozprawie z opozycją, oskarżając partie
niepodległościowe o ich wywoływanie. W czerwcu 1946 roku
milicja Viet-Minhu aresztowała przywódców opozycji. Rozbrojono
milicję VNQDD, a prasę opozycyjną zlikwidowano. Część
niepodległościowców podjęła walkę, lecz zostali pokonani przez
liczące w tym czasie już 60 tys. ludzi siły reżimowe. Zamknięto ich
w obozach koncentracyjnych, gdzie następnie dokonano masowych
egzekucji.
W miarę przybywania do Indochin kolejnych jednostek korpusu
ekspedycyjnego kurs Paryża wobec Hanoi zaostrzał się. Jesienią
1946 r. komuniści rozpoczęli przygotowania do walki. Przewaga
Francuzów była spora, ale nie miażdżąca. Korpus ekspedycyjny
liczył ok. 70 tys. żołnierzy, a Viet-Minh miał pod bronią tyle samo
ludzi, wliczając milicję. Wietnamczycy nie posiadali jednak prawie
zupełnie broni ciężkiej i nie byli wyszkoleni, natomiast Francuzi
mieli gotową do użycia regularną armię.
23
Wojna wybuchła w listopadzie, gdy Wietnamczycy odmówili
wycofania się z Hajfongu, a Francuzi postanowili wziąć ten
ważny strategicznie port szturmem. W trakcie walk ciężka
artyleria okrętowa ostrzelała miasto. 28 listopada Hajfong znalazł
się w rękach Francuzów, ale starcia rozlały się na cały Tonkin.
19 grudnia w Hanoi wybuchły walki pomiędzy korpusem
ekspedycyjnym a oddziałami Wietnamskiej Armii Ludowej
(WAL). Wojna, która tliła się od września 1945 r.. gdy Viet-Minh
musiał wycofać się z Sajgonu, rozpaliła się w całych Indochinach.
Mimo że od tamtego dnia upłynęło już ponad pół wieku, do dziś
w Azji Południowo-Wschodniej nie ma pokoju, a liczbę ofiar
kolejnych konfliktów, znaną tylko w przybliżeniu, szacuje się na
6 milionów.
WOJNA
Wojna była od początku niezwykle zacięta. W 1947 r. Francuzi
stopniowo opanowali wszystkie ważniejsze miasta i linie
komunikacyjne. Był to jednak sukces oparty na kruchych
podstawach, gdyż nie udało im się zniszczyć regularnych
jednostek armii DRW. Oddziały wietnamskie wycofały się w
góry, a cywilni działacze Viet-Minhu zaczęli tworzyć siatkę
zaopatrzenia i informacji dla partyzantki.
Dowództwo francuskie nie doceniło Wietnamczyków. Uznało,
iż pobite jednostki ukryte w górach, pozbawione żywności i
uzbrojenia, nie stanowią żadnego zagrożenia, a ich likwidacja
jest tylko kwestią czasu. Francuzi nie dostrzegli powszechnego
charakteru oporu przeciw nim: robotnicy demontowali maszyny
i urządzenia, chłopi niszczyli drogi i mosty, by utrudnić
posuwanie się oddziałów korpusu ekspedycyjnego. Atak
francuski zjednoczył społeczeństwo wokół Viet-Minhu.
Kierownictwo KPI przyjęło jedynie sensowną wobec militarnej
przewagi
Francuzów
strategię
długofalowego
oporu.
Zbudowano misterną i świetnie zakonspirowaną strukturę
wykonawczą, wojskową, wywiadowczą i zaopatrzeniową, która
miała stać się bazą największej do tamtego czasu wojny
partyzanckiej w historii. A potem przewyższyć ją miała tylko
druga wojna indochińska.
25
Kluczowe znaczenie w działaniach partyzanckich miała postawa
wsi. Francuzi ułatwili w tym względzie działalność Viet-Minhu:
swą polityką, anulowaniem reform i represjami całkowicie zrazili
chłopów.
Władze DRW, po krótkim okresie taktycznej współpracy z
katolikami, których na Północy mieszkały prawie dwa miliony,
zaczęły — jak to oficjalnie określano — „eliminować wpływ
kleru na ludność”. Katolicka część społeczeństwa przyjęła
wówczas zasadę dwóch wrogów: komunistów i Francuzów.
Kilka regionów katolickich zdołało się uniezależnić dzięki
stworzeniu własnych sił zbrojnych. Tak w czasie pierwszej, jak i
drugiej wojny indochińskiej, partyzanci często używali świątyń
dla celów wojskowych, głównie jako stanowisk artylerii przeciw-
lotniczej. W konsekwencji były one atakowane przez Francuzów
i Amerykanów, co pozwalało władzom DRW twierdzić, że
„agresorzy niszczą budynki sakralne”.
Własną, niezależną politykę prowadziły również tzw. sekty. Są
to specyficznie wietnamskie organizacje religijno-politycz-ne,
które zarządzały autonomicznymi regionami i dysponowały
prywatnymi armiami. Dwie największe, Hoa Hao i Kao Dai,
liczące po około 2 min wyznawców, powstały tuż przed II wojną
ś
wiatową.
Viet-Minh działał za pośrednictwem lokalnych komórek, które
znajdowały się w większości wiosek i w miastach. Gen. Giap,
twórca militarnej potęgi DRW, tak opisał ich funkcjonowanie:
„Działały pod ścisłym kierownictwem Partii i z pomocą władz w
zakresie
szkolenia
wojskowego,
lecz
były
całkowicie
samowystarczalne w zakresie zaopatrzenia w żywność i sprzęt.
W rejonach, gdzie nie toczyły się jeszcze walki, były skutecznym
narzędziem
dyktatury
rewolucyjnej
władzy,
zapewniały
bezpieczeństwo Partii, Państwa i organów (Viet—Minhu),
utrzymywały
spokój
i
porządek
oraz
eliminowały
reakcjonistów”. Władze centralne wysyłały z Viet Bac tylko
generalne dyrektywy strategiczne, a szczeble lokalne mogły
swobodnie podejmować akcje z własnej inicjatywy.
26
Zrozumieć przebieg tej i następnej wojny, wyjaśnić trudności, na
jakie natrafili Francuzi i Amerykanie, można tylko wówczas, gdy
pozna się specyfikę kraju, w którym ją toczono. Z geograficznego
i wojskowego punktu widzenia Wietnam jest unikatowy. Niemal
wszystkie czynniki, które charakteryzują teatr działań wojennych
— klimat, rzeźba terenu, roślinność, sieć komunikacyjna itd. —
wywierały na przebieg walk wpływ równy czynnikom
politycznym i militarnym. Często był to wpływ decydujący.
Wietnam leży w strefie klimatu subtropikalnego, a zatem
gorącego i wilgotnego. W zimie średnia temperatura na Północy
wynosi +15, w lecie +29°C, a na Południu jest jeszcze wyższa.
Od maja do października trwa pora deszczowa, co nie znaczy, że
w pozostałych miesiącach nie ma opadów: ich roczna suma
wynosi aż 2 metry. Klimat taki stwarzał wyjątkowo niekorzystne
warunki dla Francuzów i Amerykanów, których metody działania
opierały się na sprzęcie technicznym i lotnictwie. Wilgoć i
wysokie temperatury powodowały szybką korozję wyposażenia.
Działania lotnictwa były utrudnione przez gęstą i wysoko
rozbudowaną warstwę chmur latem oraz mgły i niebezpieczne
prądy powietrzne zimą. Gwałtowne opady w porze deszczowej
przekształcają małe zwykle strumyki w potężne, rwące,
niemożliwe do przebycia rzeki. A Wietnam i tak nie jest krajem,
po którym można się łatwo poruszać.
Góry i wyżyny zajmują ponad 75% powierzchni kraju. Pasmo
Gór Annamskich ciągnie się od Tybetu niemalże do przedmieść
Sajgonu. Nierówno poszarpane wierzchołki dochodzące do 2800
metrów n.p.m. porasta gęsta dżungla. Klimat i erozja rzeźbi w
skałach bogatą sieć jaskiń i grot. Góry te biegną wzdłuż całej
granicy Wietnamu z Laosem i dlatego na długości 1650 km
znajdują się zaledwie cztery drogi dla pojazdów mechanicznych.
Natomiast pieszy partyzant może przekroczyć tę granicę i
następną, ponad 900-kilomet-rową z Kambodżą, w dowolnym
punkcie. W środkowej części
27
kraju znajdują się rozległe wyżyny: Dac Lac i Płaskowyż
centralny. Porastają je busz i lasy, bujne trawy podzwrot-
nikowe. w których z łatwością może ukryć się człowiek.
Wyżyny te mają duże znaczenie strategiczne, gdyż ich
opanowanie
daje
kontrolę
nad
całym
południowym
Wietnamem.
Mogłoby się wydawać, iż niziny, które zajmują pozostałe 25%
powierzchni, bardziej niż góry nadają się do prowadzenia
klasycznych działań wojskowych. W rzeczywistości, choć z
innych powodów, to teren równie ciężki. Niziny bowiem to —
poza wąskim pasem nadbrzeżnym — dwie wielkie delty. Płaskie
pola. a raczej pólka ryżowe zajmujące większą część ich
powierzchni, ustępują tylko czasami miejsca bagnom i dżungli.
Pocięte są gęstą siecią kanałów, strumieni i rzek o grząskich
brzegach. Delta Rzeki Czerwonej ma rozbudowywany od wieków
system irygacyjny. Tworzą go setki kilometrów kanałów
nawadniających, wałów, grobli i zapór. Później skolonizowana
delta Mekongu jest dziksza, więcej tu terenów bezludnych i
bagnistych, takich jak Równina Trzcin czy półwysep Kamau.
Dróg i linii kolejowych było i jest w Wietnamie bardzo mało. W
dodatku drogi, zwykle wąskie i o złej nawierzchni, na nizinach
biegną często groblami, a w górach dnem dolin. Mogą je więc
łatwo przerwać lub zablokować nawet nieliczne grupy
partyzanckie.
Jest wreszcie wietnamska dżungla. Roślinność w tym wiecznie
zielonym lesie tropikalnym tworzy trzy albo cztery piętra. Gęste i
bujne poszycie okazuje się niezwykle trudne do przebycia.
Wysokość drzew dochodzi do 30 metrów. To morze zieleni
pokrywa większość wyżyn i gór Wietnamu. Panuje tu mrok, a
powietrze jest lepkie od wilgoci i gorące. Lasy zajmują ponad
60% powierzchni Wietnamu, sawanny 15%, a zarośla
bambusowe 5%.
Dżungla stanowiła znakomite schronienie dla oddziałów
partyzanckich. Zbite korony drzew skutecznie zakrywały bazy
28
i składy przed oczami załóg samolotów. Także rozpoznanie
naziemne jest utrudnione: poruszający się partyzant może być
wykryty dopiero z odległości kilkunastu metrów, a dobrze
zamaskowanego żołnierza przeciwnik może nie dostrzec,
choćby stał tuż obok niego. Dla Francuzów i Amerykanów
walka w dżungli stanowiła też ogromne obciążenie psychiczne.
Niedostosowani do warunków klimatycznych, obładowani
sprzętem, gorzej znający teren, mogli się spodziewać ataku w
każdej chwili i z każdej strony.
W dżungli żyją liczne gatunki jadowitych węży i pająków,
pijawki drzewne, spadające na przechodzących ludzi, i owady.
roznoszące malarię i żółtą febrę. Woda zawiera ameby
wywołujące u Europejczyków groźną chorobę, na którą
Wietnamczycy są uodpornieni. Także klimat sprzyjał szerzeniu
się chorób: zdarzało się, iż ¼ Francuzów i Amerykanów była
niezdolna do walki.
Nie ma prawdopodobnie drugiego kraju o tak korzystnych dla
partyzantki warunkach. Któryż bowiem miałby r ó w n o -
c z e ś n i e tak wydłużony kształt i trudne do upilnowania
granice, że partyzanci mogą przenikać z łatwością do dowol-
nego miejsca na jego terytorium: tak znaczną część powierzchni
zajętą przez góry i wyżyny, praktycznie niedostępną dla wojsk
regularnych; takie niziny, które nie pozwalają armii regularnej
na prowadzenie klasycznych działań; tak rzadką i łatwą do
kontrolowania przez partyzantów sieć komunikacyjną; tak duży
obszar pokryty nieprzebytą dżunglą, która już sama w sobie
stanowi idealne środowisko dla wojny partyzanckiej; i wreszcie
taki klimat, który utrudnia działania lotnictwa, niszczy sprzęt i
wyklucza z walki co czwartego żołnierza nieprzyjaciela?
Jednakże nawet w tym raju dla partyzantki potrzebny był ktoś,
kto potrafi ją zorganizować. Vo Nguyen Giap, człowiek, który
pokonał Francję i Stany Zjednoczone, był — zdaniem wielu
specjalistów — wybitnym, a nawet genialnym dowódcą. Jego
biografia jest typowa dla pierwszej generacji indochiń-
29
skich komunistów. Urodzony w 1912 r.. działalność anty-
kolonialną rozpoczął w wieku 14 lat. Jego żona, skazana za
działalność polityczną, zmarła w więzieniu, gdy miał 31 lat. Z
pasją oddawał się studiowaniu dziejów Wietnamu i wiedzy
wojskowości. Historia Wietnamu budziła w nim dumę, uczucie
wyższości i wiarę w możliwości narodu, a także nienawiść do
tych. którzy poniżali i krzywdzili jego kraj. W czasie II wojny
ś
wiatowej został dowódcą partyzantki Viet-Minhu i prawą ręką
Ho Chi Minha. W czasie nieobecności Ho właśnie on kierował
państwem. To głównie Giap był odpowiedzialny za akcję
niszczenia opozycji.
Gdy po wybuchu wojny i krótkotrwałym oporze siły DRW
wycofały się w niedostępne rejony kraju, Giap zaczął do-
stosowywać armię do działań partyzanckich. Część jednostek,
podzielonych na samodzielne kompanie, przerzucono na tereny
kontrolowane przez Francuzów, by prowadziły działalność
propagandową i organizowały sieć Viet-Minhu. Powstały też
lokalne pododdziały, drużyny i plutony, które działały nocą, w
pobliżu własnej wioski: podkładały miny. rozkopywały drogi,
niszczyły mosty i budowały pułapki na ścieżkach.
Inaczej były zorganizowane tereny kontrolowane przez Viet-
Minh. tzw. wolne strefy. Tutaj wszystko było podporząd-
kowane walce. Pod hasłami ..Wszystko dla frontu”, „Wszystko
dla zwycięstwa” wprowadzono żelazną dyscyplinę. Ludność
miała dostarczać partyzantom żywności, schronienia i siły
roboczej do kopania podziemnych bunkrów i tuneli oraz do
produkcji zbrojeniowej. W tych rejonach, w dżungli, wykorzys-
tując najbardziej niedostępne góry i bagna, Giap zorganizował
rozbudowany aparat militarny: warsztaty produkujące miny,
granaty lub amunicję, przerabiające zdobytą broń, szkoły
wojskowe i szpitale, wszystko to powiązane siecią leśnych
ś
cieżek oraz transportem rzecznym. Trudnym przedsięwzię-
ciem było zaopatrzenie w żywność terenów kontrolowanych
przez partyzantów. Były to w większości dzikie, rzadko
zaludnione rejony, do których ryż (ściągany na potrzeby
30
wojska ze wsi położonych w obu deltach) donosiły kolumny
pieszych tragarzy.
Władza wykonawcza znajdowała się w rękach komitetów Viet-
Minhu. To one organizowały pobór do wojska, zbieranie i
transport ryżu, a także pobierały podatki. Siatka Viet-Minhu,
stopniowo rozbudowywana, objęła właściwie cały kraj, chociaż na
Południu była słabsza niż na Północy. Na terenach
kontrolowanych przez przeciwnika Viet-Minh działał w kon-
spiracji, co nie przeszkadzało mu na przykład w ściąganiu
podatków, nawet w dużych miastach.
Francuzom wydawało się, że wystarczy pobić wojska regularne
przeciwnika, by zapewnić sobie zwycięstwo. Nie rozumieli, iż
przyjęta
przez
Viet-Minh
strategia
długotrwałej
wojny
partyzanckiej zakładała prowadzenie jej na kilku płaszczyznach
równocześnie:
militarnej,
politycznej,
psychologicznej,
ekonomicznej i ideologicznej. Stosunek sił w tego rodzaju wojnie
należało mierzyć nie tyle przez porównanie liczby żołnierzy, ich
technicznego wyposażenia i siły ognia. lecz raczej badając stan
nastrojów społecznych. Przy zwalczaniu partyzantki, jeśli nie ma
się przygniatającej przewagi militarnej, sukces można uzyskać
jedynie pozyskując lub neutralizując ludność. Francuzi sądzili
natomiast, że pobitej armii generała Giapa wystarczy zadać coup
de grace.
Podjęte przez nich pod koniec 1947 r. działania ofensywne nie
przyniosły jednak większych rezultatów, choć mieli wówczas 110
tysięcy żołnierzy, a Viet-Minh ponad 60 tysięcy. Musieli opuścić
większą część zajętego terytorium, gdyż nie byli go w stanie
kontrolować. Rok następny także nie przyniósł większych zmian w
położeniu obu stron. Francuzi przeprowadzili kilka niewielkich
operacji, Viet-Minh natomiast umacniał swą konspiracyjną siatkę,
ale z braku broni nie mógł wzmocnić armii.
Przełomowy okazał się dopiero 1949 r. Były w nim dwa
wydarzenia, które znacząco wpłynęły na bieg wypadków w
Wietnamie. Odtąd zaczął się zmieniać najgłębszy sens tego,
31
co działo się w Indochinach. Typowa wojna kolonialna zaczęła
przeradzać się w starcie dwóch globalnych systemów. Do 1954r.,
do kiedy w Wietnamie walczyli Francuzi, kolonialna strona
konfliktu była dominująca. Ale zarodki wojny innego typu,
obecne zresztą od początku, po 1949 r. rozwijały się
błyskawicznie.
Te dwa wydarzenia to zwycięstwo komunizmu w Chinach raz
utworzenie Państwa Wietnamskiego z Bao Dajem na czele.
Gdy Francuzi zorientowali się, iż wygranie wojny z Viet—
Minhem nie będzie tak łatwe, jak im się z początku
wydawało, zaczęli szukać poparcia wśród wyższych warstw
społeczeństwa wietnamskiego. Paryż pragnął też otrzymać
pomoc USA, a Amerykanie, którzy krytycznie oceniali
kolonialne motywy wojny, żądali przyznania przez Francuzów
niepodległości lub przynajmniej samorządu państwom Indochin.
Francuzi dalecy byli jednak od myśli o przyznaniu Wietnamowi
niepodległości. Chodziło im raczej o stworzenie atrapy pod ich
kuratelą. Ostatecznie udało się im nakłonić do współpracy tylko
Bao Dają, który od wybuchu wojny bawi) na Riwierze.
Ekscesarz bez większego entuzjazmu zgodził się wrócić do
Wietnamu i — świadomy sytuacji — zażądał od Paryża co
najmniej takich ustępstw, jakie uzyskał Ho Chi Minh w
porozumieniu marcowym w 1946 r. Francuzi ustąpili po
wielomiesięcznych negocjacjach, wobec braku postępów w
wojnie oraz nacisku USA. W marcu 1949 r. zawarto układ, w
którym Paryż uznawał niepodległość Państwa Wietnamskiego w
ramach Unii Francuskiej. Nowe państwo miało posiadać
własną administrację i wojsko Wietnamska Armia Narodowa
— WAN), które było jednak podporządkowane operacyjnie
dowództwu korpusu ekspedycyjnego.
Przy takich ograniczeniach trudno mówić o rzeczywistej
niepodległości, toteż rząd Bao Dają nie zdobył popularności. Z
biegiem czasu skupiły się wokół niego grupy antykomunis-
32
tyczne i narodowe, sekty (Hoa Hao. Kao Dai i Binh Xuyen)’ i
katolicy, ale i one nie popierały aktywnie rządu, uważając go
raczej za mniejsze zło.
Istniał jeszcze jeden odłam społeczeństwa nie popierający Viet-
Minhu — mniejszości narodowe. Wietnamczycy stanowią 85%
ludności kraju. Pozostali to: Chińczycy, Tajowie, Khmerowie i
plemiona górskie (Montagnards). Wietnamczycy zamieszkują
niemal wyłącznie niziny. Mniejszości natomiast, z wyjątkiem
Chińczyków i Khmerów, przeważnie tereny górskie i wyżynne, co
nadaje im duże znaczenie z wojskowego punktu widzenia.
Jeszcze w pierwszej połowie XIX w. zdarzały się zbrojne
powstania górali przeciw Wietnamczykom. Kolonizatorzy
zręcznie podsycali konflikty, a plemionom górskim, których i tak
nie byli w stanie sobie podporządkować, przyznali znaczną
autonomię. Komuniści próbowali od samego początku pozyskać
mniejszości. Już w pierwszym programie Viet-Minhu z 1941 r.
umieścili obietnice ich pełnego równouprawnienia. Nie udało im
się jednak przełamać ich wrogości wobec Wietnamczyków. Wiele
plemion walczyło po stronie korpusu ekspedycyjnego, a następnie
Amerykanów, lub tworzyło niezależne oddziały.
Powstanie Państwa Wietnamskiego, choć niewątpliwie
wpłynęło na przebieg wojny, nie zadecydowało o jej wyniku.
Rozstrzygające znaczenie miało natomiast objęcie władzy przez
komunistów w Chinach. W grudniu 1949 r. niedobitki 3-
milionowej armii Czang Kaj-szeka schroniły się na Tajwanie. a
Mao Tse-tung proklamował utworzenie Chińskiej Republiki
1
Przykład Binh Xuyen pokazuje, jak dalece do społeczeństwa wietnamskiego nie pasują europejskie
pojęcia. Grupa ta przez część autorów jest określana jako sekta, przez innych jako ugrupowanie skrajnych
nacjonalistów. a niektórzy twierdzą, że był to po prostu gang. kontrolujący w Sajgonic sprzedaż opium i
prostytucję. Prawdopodobnie wszystkie te określenia zawierały ziarno prawdy. W każdym razie prezydent
Diem. obejmując władzę w 1954 r.. musiał stoczyć ciężką walkę z Binh Xuyen, która kontrolowała wówczas
sajgońską policję.
33
Ludowej. Viet-Minh uzyskał nagle potężnego sojusznika, z
którym raczej łączyło go niż dzieliło 800 km granicy. Do roku
1950
Viet-Minh
był
z
konieczności
samowystarczalny.
Uzbrojenie pochodziło głównie z okresu II wojny światowej
(dostawy amerykańskie i broń japońska), a częściowo było
zdobywane na Francuzach lub produkowane we własnym
zakresie. Wszystko to jednak nie wystarczało i Viet—Minh miał
więcej ludzi zdolnych do walki niż broni. Powstanie ChRL
natychmiast zmieniło sytuację. Już w okresie pierwszych 6
miesięcy nowi sprzymierzeńcy dostarczyli Wietnamczykom
50 tys. karabinów i 200 karabinów maszynowych, a 20 tys. Viet-
Minhowców przeszkolono w chińskich obozach. Na efekty nie
trzeba było długo czekać: we wrześniu 1950 r. nastąpiło potężne
uderzenie wojsk DRW na północną linię obrony korpusu
ekspedycyjnego, uderzenie, które stanowiło właściwie początek
końca Francuzów. 30 batalionów ok. 15 tys. żołnierzy) uderzyło
na pozycje francuskie rozrzucone wzdłuż granicy chińskiej,
bronione przez 7 batalionów. Viet-Minh po raz pierwszy w tej
wojnie użył dużych oddziałów i związków taktycznych —
dywizji. Pozycje francuskie padały jedna po drugiej. Była to
największa klęska, jaką Francuzi nieśli do tamtej pory we
wszystkich wojnach w posiadłościach zamorskich.
Armia DRW była zorganizowana według wzoru sowieckiego —
całkowicie upolityczniona. Stanowiła „zbrojne ramię partii” która
działała za pośrednictwem oficerów politycznych. „Kojarz
polityczny — pisał generał Giap — znajdował się w każdym
rejonie i na każdym szczeblu — od pułku do plutonu”. Do jego
zadań należało m.in. prowadzenie tzw. zebrań samokrytycznych
po każdej akcji, w czasie których żołnierze publicznie omawiali
własne zachowanie i postawę kolegów oraz oficerów.
Była to armia, która potrafiła z równym powodzeniem
stosować zarówno partyzanckie, jak i regularne formy
metody walki. Jej dywizje składały się z samodzielnych
batalionów
34
i kompanii. Każdy taki pododdział miał własne zaopatrzenie i
transport (głównie rowerowy). Dzięki dobrej organizacji i
przystosowaniu żołnierzy do lokalnych warunków jednostki
Viet-Minhu miały nad francuskimi przewagę, szczególnie w
czasie walk w dżungli. Dlatego Francuzi starali się prowadzić
tam działania tylko w wyjątkowych okolicznościach i
przeznaczali do nich swe najlepsze oddziały: Legię
Cudzoziemską, bataliony marokańskie szkolone specjalnie do
walk nocnych i w lasach, spadochroniarzy i oddziały plemion
górskich. Z wyjątkiem tych ostatnich jednak, inni żołnierze —
nawet z elitarnych jednostek — tracili w dżungli pewność
siebie, czuli się zagubieni i bezradni.
Wietnamczycy zwykle atakowali z bliskiej odległości. Starali
się rozstrzygnąć walkę przy użyciu pistoletów maszynowych,
granatów, a często bagnetów i noży. Ta taktyka utrudniała lub
wręcz uniemożliwiała wykorzystanie artylerii i lotnictwa.
Oddziały Viet-Minhu poruszały się w dżungli trzykrotnie
szybciej niż przeciwnicy (z prędkością ok. 25 km na dobę).
Zasady, którymi kierowała się armia generała Giapa, były
oparte m.in. na doświadczeniach chińskich i wskazaniach Mao
Tse-tunga. Kładł on szczególny nacisk na konieczność zyskania
sympatii ludności wiejskiej. Słynne stały się niektóre jego myśli
na ten temat: „Ludność jest dla partyzantki tym, czym woda dla
ryby” albo: „W przyjaznym kraju każdy krzak jest
sprzymierzeńcem”. Viet-Minh utrzymywał, co prawda, surową
dyscyplinę wśród ludności na kontrolowanych terenach i
wykorzystywał ją bezwzględnie jako siłę roboczą, ale z drugiej
strony wszelkie wykroczenia partyzantów (kradzieże, rabunki,
gwałty) karane były z całą ostrością.
Morale żołnierzy Viet-Minhu miało w tej i następnej wojnie. jak
zresztą w każdej wojnie partyzanckiej, ogromne znaczenie. W
Indochinach nie było ciągłych i wyraźnie zarysowanych
frontów. Działania toczyły się jednocześnie w wielu miejscach.
walka rozkładała się na tysiące potyczek i zasadzek, a w takich
drobnych starciach decyduje nie sprzęt, artyleria i lotnictwo,
35
ale ludzie, ich poświęcenie i wola walki. Tych i innych
ż
ołnierskich cnót — odwagi, uporu, wytrwałości, karności -
Wietnamczykom nie brakowało. To one stanowiły główną siłę,
której wykorzystanie dało komunistom zwycięstwo.
O wysokim morale partyzantów świadczy m.in. istnienie
jednostek do zadań specjalnych, tzw. ochotników śmierci. Byli
to młodzi żołnierze, którzy działali w małych grupach albo
pojedynczo. Wykonywali akcje dywersyjne wewnątrz
nieprzyjacielskich baz, zamachy na funkcjonariuszy Państwa
wietnamskiego i inne niebezpieczne zadania, które często
równały się samobójstwu.
Zasady działania armii Viet-Minhu ujmował Regulamin walki.
Dawał on szczegółowe wytyczne postępowania w ataku, marszu,
obronie, obchodzenia się z ludnością cywilną itd. Wart
przytoczenia jest fragment, który stosuje się zarówno do taktyki
poszczególnych oddziałów, jak i ogólnej strategii generała
Giapa: „...jeżeli nieprzyjaciel naciera — wycofujemy
. jeżeli pozostaje na miejscu — nękamy go, jeżeli jest zmęczony
— atakujemy, jeżeli cofa się — ścigamy”.
Zdaniem teoretyków wojskowości, do zwyciężenia par-
antki siłami regularnymi potrzebna jest przewaga liczebna w
stosunku ok. 15:1. Tymczasem Francuzi zdołali w naj-
korzystniejszym dla siebie okresie wojny, w latach 1948-1949,
osiągnąć tylko dwukrotną przewagę, a ponieważ znaczna część
korpusu ekspedycyjnego zawsze była związana działaniach
defensywnych, stosunek ten był jeszcze mniej korzystny.
Konflikt wietnamski w międzyczasie przestał być ograniczoną
wojną lokalną, toczącą się gdzieś na peryferiach
wilizowanego świata, lecz uzyskał wymiar międzynarodowy.
Zmiana zaczęła się w momencie, gdy Viet-Minh otrzymał
pierwsze dostawy z komunistycznych Chin. To zadecydowało 3
wejściu do akcji Stanów Zjednoczonych. Od 2 września 1945 r.,
gdy mjr Patti obok Giapa i Ho Chi Minha odbierał na trybunie
honorowej defiladę oddziałów Viet-Minhu, minęło
36
niewiele ponad 4 lata, lecz dawnych sojuszników rozdzieliła
przez ten czas żelazna kurtyna ideologii.
Do 1950 r. Waszyngton zachowywał neutralność wobec
konfliktu w Indochinach. Była to neutralność profrancuska,
jako że Amerykanie równocześnie wspomagali ekonomicznie
Francję w ramach planu Marshalla, bezpośredniej pomocy
militarnej nie chcieli jednak udzielić. Niewiele brakowało. by
Waszyngton uznał rząd Ho Chi Minha, który w latach 1945-
1946 wielokrotnie o to apelował. W kręgach decydujących o
amerykańskiej polityce zagranicznej, w Departamencie Stanu,
wywiązała się wówczas dyskusja, której Stany Zjednoczone
nie rozstrzygnęły właściwie do dziś. Obracała się ona wokół
jednego problemu, pozornie prostego, ale pociągającego za
sobą daleko idące implikacje: czy Ho Chi Minh był bardziej
komunistą, czy patriotą? Czy jego celem było włączenie
Wietnamu do bloku sowieckiego, czy też niepodległość?
Zwolennicy tezy o patriotyzmie Ho Chi Minha, którzy
dominowali w Wydziale Azji Departamentu Stanu, twierdzili,
iż jest on „symbolem ruchu niepodległościowego (nationalism)
i walki o wolność dla większości Wietnamczyków”, a jego
ideologiczne przekonania nie mają większego znaczenia. Dziś
już nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że Ho nie był komunistą.
natomiast niektórzy uczestnicy dyskusji, która toczy się nadal.
tyle że raczej wśród historyków niż polityków, uważają, że
USA nie rozpoznały w Ho Chi Minhie potencjalnego azjatyc-
kiego Tity, że odmawiając mu poparcia, pchnęły go w objęcia
Moskwy i Pekinu. Ci, którzy zajmowali przeciwne stanowisko,
widzieli w Ho Chi Minhie wyłącznie agenta Kominternu,
wysłanego do Wietnamu w celu zrealizowania planów Stalina.
Dyskusja ta od początku ma pewne luki, które uniemożliwiają
dojście do sensownych konkluzji. Co w gruncie rzeczy oznacza
stwierdzenie, iż Ho był „przede wszystkim patriotą
wietnamskim”, a poza tym komunistą? Czy te dwie postawy
były w ogóle do pogodzenia? Przecież patriotyzm — z definicji
37
- oznacza przywiązanie do tradycji i kultury własnej ojczyzny,
opiera się na hierarchii wartości wypracowanej przez dane
społeczeństwo w ciągu dziejów. Komunizm z zasadą walki
klas i materializmem historycznym był więc jego oczywistym
przeciwieństwem. Posługiwanie się tymi pojęciami w taki
sposób, jakby nie były ze sobą sprzeczne lub nawet uzupełniały
się, . nie mogło zatem prowadzić do rozsądnych wniosków.
Ho Chi Minh był całym sercem marksistą-leninistą i agentem
Międzynarodówki. Walczył o wyzwolenie Wietnamu, ale
jednocześnie
o
wprowadzenie
w
kraju
systemu
ko-
munistycznego. Kochał swą ojczyznę, ale jeszcze bardziej
dogmaty swej ideologii. Kwestia, czy wykonywał polecenia
Moskwy, wydaje się zatem drugorzędna, choć z amerykańskiego
punktu widzenia sprawa ewentualnej „niezależności” Ho Chi
Minha była istotna.
Paryż od samego początku wojny usilnie nalegał na Waszyngton.
by bezpośrednio wsparł wysiłki korpusu ekspedycyjnego. Znając
czułe punkty Amerykanów, Francuzi przekonywali ich przede
wszystkim, że Ho jest narzędziem ZSRR i dąży do stworzenia
reżimu komunistycznego, a oni bronią przed tą groźbą
Wietnamczyków i przelewają krew za sprawę wolności. Paryż
używał też jako środka nacisku sugestii, że nie będzie w stanie
przyczynić się do obrony europejskiej, jeśli Amerykanie nie
zaangażują się w Indochinach. A był to przecież okres, gdy
zbliżało się apogeum zimnej wojny, która wkrótce
w Korei — miała zmienić się w gorącą. Amerykański
sekretarz stanu, Dean Acheson, tak opisywał rozmowy z Pa
ryżem: „Francuzi nas szantażowali. Na każdym spotkaniu,
kiedy wzywaliśmy ich do większego wysiłku w Europie,
wysuwali Indochiny... śądali naszej pomocy dla Indochin, ale
odmawiali odpowiedzi na pytania, co mają tam zamiar osiągnąć i
w jaki sposób. Prawdopodobnie sami nie wiedzieli. Mieli
obsesję, że jak się coś posiada, to trzeba to utrzymać...
Namawialiśmy ich, aby dali większą swobodę politycznej
działalności Wietnamczykom — nie przyjmowali naszych rad”.
38
Naciski francuskie długo były bezskuteczne. Dopiero gdy Viet-
Minh zaczął otrzymywać broń z komunistycznych Chin, w
Waszyngtonie antykomunizm przeważył nad antykolonializ-
mem. Pierwsze dostawy z USA do Indochin nadeszły w maju
1950 r. Niemal równocześnie Korea Północna zaatakowała
Południową. Wkrótce do walki włączyły się USA i Chiny.
Wojna koreańska stanowiła punkt zwrotny polityki ame-
rykańskiej w Azji. Odtąd głównym celem USA stało się
powstrzymywanie (containment) ekspansji komunistycznej,
która — jak sądzono w Waszyngtonie — dokonuje się na tym
kontynencie przede wszystkim za sprawą Chin. Indochiny
znalazły się wśród azjatyckich priorytetów Ameryki zaraz za
Koreą.
Powstanie Państwa Wietnamskiego z Bao Dajem na czele było
m.in. wynikiem nacisków amerykańskich, o których mówił
Acheson. Stany Zjednoczone natychmiast uznały rząd cesarski
(oraz królewskie rządy Laosu i Kambodży), a wkrótce. mimo
oporu Francuzów, którzy chcieli, by Indochiny pozostały
wyłącznie w ich sferze wpływów, zawarły z nimi układy o
wzajemnej pomocy i obronie. Amerykanie starali się też
przekazywać pomoc bezpośrednio rządom Wietnamu, Laosu i
Kambodży, omijając Francuzów. Wzajemna nieufność nie znikła
do końca wojny. W 1952 r. Acheson był tak zdenerwowany
faktem, iż Paryż nie udostępnia informacji o rzeczywistej
sytuacji w Indochinach, że wystosował ostry protest do rządu
francuskiego. A działo się to w sytuacji, gdy udział USA w
kosztach wojny wynosił 1/3.
Tymczasem wojna toczyła się dalej. Francuzi zadowolili się
kontrolą nad większymi miastami i szlakami komunikacyjnymi.
od czasu do czasu atakując bazy partyzanckie. Schemat takich
akcji był podobny: daną miejscowość lub rejon zdobywał desant
spadochronowy, niszczono sprzęt i urządzenia Viet—Minhu, po
czym się wycofywano. Partyzanci natomiast starali się zadać
nieprzyjacielowi jak największe straty, atakując kolumny
wojska, organizując zasadzki na mniejsze oddziały
39
albo uderzając na słabsze posterunki. Określali to jako „wojnę
moskitów” — tysiące drobnych, nękających przeciwnika ukłuć.
Umiędzynarodowienie konfliktu wywarło wpływ na wewnętrzną
politykę Viet-Minhu: ukrywanie komunistycznego charakteru
ruchu stało się niemożliwe. W 1950 r. DRW została oficjalnie
uznana przez ZSRR, ChRL i inne kraje obozu. W propagandzie
Viet-Minhu zaczęły się pojawiać hasła komunistyczne. Grupy
przyciągnięte sloganami niepodległościowymi traciły znaczenie i
wpływy. Biuro Polityczne zdecydowało, iż nadszedł czas, by partia
się ujawniła. Miała się odtąd nazywać Wietnamską Partią
Pracujących (WPP, skrót wietnamski: Lao-Dong), aby stworzyć
wrażenie, że ruchy antyfrancuskie w Kambodży i Laosie są
samodzielne. W rzeczywistości Khmer Issarak i Patet Lao, „fronty
narodowe” tych krajów, znajdowały się pod kontrolą wietnamskich
komunistów, sprawowaną za pośrednictwem kambodżańskich i
laotańskich towarzyszy. Przewaga DRW nad oboma sąsiednimi
krajami była naturalnym rezultatem znacznie większego potencjału
ludnościowego (Wietnam miał w 1945 r. 24 min mieszkańców,
Kambodża — 4 min, a Laos — 1,4 min).
KL
Ę
SKA FRANCUZÓW
Jeśli silniejszy od ciebie nieprzyjaciel
zaatakuje cią gwałtownie, wycofaj sią,
ażeby potem uderzyć w jego słabe miejsce.
Na przykład poczekaj, aż będzie zdemoralizowany,
znużony lub zbyt pewny siebie.
Z Regulaminu walki Viet-Minhu
Na przełomie 1951 i 1952 r. odbyła się ostatnia francuska
ofensywa. Oddziały korpusu uderzyły na miasto Hoa Binh, 40
km na zachód od Hanoi. Jego zajęcie odcinało Viet-Minh od
ś
rodkowego Wietnamu. Hoa Binh zdobyto stosunkowo łatwo,
lecz następnie generał Giap rzucił do walki 3 dywizje i bitwa
przekształciła się w trzymiesięczne krwawe zmagania. Po
stracie kilku tysięcy ludzi Francuzi się wycofali.
Od 1951 r. Francuzi zaczęli tworzyć nowe formacje
wojskowe, zwane „oddziałami antypartyzanckimi”. Były to
grupy złożone przeważnie z członków mniejszości etnicznych,
które — i to było najciekawsze — prowadziły działania
partyzanckie na terenach znajdujących się pod władzą DRW.
Oddziałami kierowali dowódcy pochodzący z danego plemienia,
Francuzi zostawali zwykle doradcami. Pod koniec wojny w
oddziałach antypartyzanckich walczyło już 15 tys. ludzi. Ich
znaczenie polegało przede wszystkim na wiązaniu znacznych sił
Viet-Minhu.
41
Komuniści szybko zrozumieli, że oddziały te stanowią dla
nich
zagrożenie
nie
mniejsze
niż
wojska
korpusu
ekspedycyjnego.
W
przechwyconym
przez
Francuzów
meldunku batalionu 700 WAL komisarz polityczny pisał: „Fran-
cuskim imperialistom udało się pozostawić na naszych
tyłach agentów, będących na ich żołdzie, którzy stwarzają nam
znaczne trudności. Początkowo była ich garstka, lecz obecnie
ruch przeciwko instytucjom DRW się rozszerza. Obecnie
według przybliżonych obliczeń stan ich wynosi ok. 2000. Ten
rozwijający się ruch stwarza nam znaczne kłopoty”.
Wszelkie przejawy poparcia dla tych oddziałów karano
niezwykle surowo: niszczono całe wsie, aresztowano i zabijano
chłopów. Partyzanci nie byli w stanie zapewnić ludności
ochrony przed represjami władz DRW, toteż jej większość
starała się pozostać neutralna. Viet-Minh stosował też od-
powiedzialność zbiorową — represjonowano rodziny członków
oddziałów antykomunistycznych.
Partyzantka anty-viet-minhowska, pomimo brutalnych środków
użytych do jej zwalczania, trwała jeszcze dwa lata po klęsce
Francuzów. Według oficjalnych danych z 1956 r., w walkach z
WAL po 1954 r. zginęło ok. 200 partyzantów, a ponad 4,5 tys.
wzięto do niewoli.
W roku 1952 impas trwał, choć siły walczących rosły.
Kolejne paryskie rządy niezmiennie deklarowały chęć „znisz-
czenia zorganizowanych sił komunistycznych”, ale jednocześnie
twierdziły, że nie są w stanie „same kontynuować krucjaty”.
Waszyngton nie pozostawał obojętny na wezwania — i płacił. Z
każdym rokiem więcej, pod koniec ponad 70% kosztów.
Ogółem wojna ta kosztowała Stany Zjednoczone 2 mld dolarów.
W świecie, w którym rządziła twarda logika dwóch bloków,
oficjalna wykładnia konfliktu indochińskiego musiała być z nią
zgodna. Amerykanie mogli najwyżej za kulisami wytykać
Francuzom ich egoizm, ale publicznie oba rządy twierdziły, że
wojna stanowi „integralną część powszechnego
42
oporu wolnych narodów przeciwko próbom komunistycznych
podbojów i działalności dywersyjnej”.
Wiosną 1953 r. kolejna ofensywa Viet-Minhu i Patet Lao
doprowadziła do zajęcia obszarów przy granicy wietnamsko—
laotańskiej, w rękach francuskich pozostały jedynie rozrzucone po
kraju umocnienia.
W tej krytycznej sytuacji dowództwo nad korpusem eks-
pedycyjnym objął gen. Henri Navarre. Po zapoznaniu się z
położeniem przedstawił w lipcu 1953 r. rządowi w Paryżu
memorandum, w którym zaproponował szereg istotnych zmian w
prowadzeniu wojny. Przede wszystkim postulował zrewidowanie
jej celów. Warunkiem zwycięstwa było według niego zyskanie
powszechnego poparcia w społeczeństwach Wietnamu. Laosu i
Kambodży, a to oznaczało przyznanie im niepodległości. Generał
postulował też potraktowanie wojny jako walki przeciw
międzynarodowemu komunizmowi, co wpłynęłoby na zwiększenie
pomocy amerykańskiej.
Niewielu Francuzów potrafiło wówczas z równą jasnością
dostrzec i ocenić polityczne aspekty konfliktu i postulaty gen.
Navarre’a nie zostały wcielone w życie. A przecież wystarczyło
zauważyć, iż w 1954 r. armia Bao Dają przewyższyła liczebnie
korpus ekspedycyjny, by zgodzić się z poglądem, że klucz do
problemu wietnamskiego znajduje się w samym Wietnamie.
W końcu października 1953 r. wywiad korpusu ekspedycyjnego
uzyskał informacje o wymarszu 316 dywizji piechoty WAL w
kierunku granicy laotańskiej. Intencje przeciwnika stały się jasne:
Giap zamierzał zająć Laos. Gen. Navarre stanął przed niełatwym
wyborem. Mógł oddać Laos bez walki lub zagrodzić
nieprzyjacielowi drogę, przyjmując ryzyko bitwy w wyjątkowo
niesprzyjających warunkach. Po zapoznaniu się z sytuacją, wbrew
dotychczasowym planom, powziął brzemienną w skutki decyzję
przyjęcia bitwy obronnej w oparciu o bazę Dien Bień Phu. Gen.
Navarre i inni dowódcy uważali. że Viet-Minh ze względu na
odległość od źródeł zaopatrzenia
43
nie będzie w stanie skoncentrować w rejonie Dien Bień Phu
wystarczających sił. Liczyli na to, że w regularnej bitwie
Francuzi będą mogli zadać nieprzyjacielowi druzgocące straty,
a następnie z pozycji siły przystąpią do negocjacji.
Właściwie bitwa została rozstrzygnięta, zanim się rozpo-
częła. Już w miesiąc po pierwszym desancie dane uzyskane
przez wywiad sprawiły, iż gen. Navarre zaczął planować
ewakuację twierdzy. Było już jednak za późno. Dien Bień Phu
otoczyło kilka dywizji wietnamskich. Garnizon znalazł się w
pułapce. Francuzi znów — tym razem po raz ostatni — nie
docenili przeciwników.
W Dien Biem Phu ważyły się losy Indochin, lecz ostateczne
decyzje zapadały w zaciszu dyplomatycznych gabinetów. W
lutym 1954 r. ministrowie spraw zagranicznych USA, ZSRR,
Francji i Wielkiej Brytanii ustalili, że sprawa Indochin zostanie
rozpatrzona na konferencji w Genewie. Miała wziąć w niej
udział także ChRL, DRW oraz profrancuskie rządy Wietnamu,
Laosu i Kambodży.
Waszyngton nie dopuszczał myśli o kompromisie z komunis-
tami. Prezydent Eisenhower uważał wprawdzie, że nie może
być „większej tragedii dla USA. niż dać się wciągnąć w wojnę
lądową na dużą skalę w Azji”, lecz z drugiej strony oceniał
wysoko geopolityczne znaczenie Indochin. W kwietniu 1954 r.
sformułował koncepcję, która miała wytyczyć szlaki polityki
amerykańskiej na następne 20 lat. Stwierdził, że jeśli Viet-Minh
zwycięży, to również pozostałe kraje Azji Południowo-Wschod-
niej dostaną się pod władzę komunistów. Powiedział obrazowo:
„Ustawmy pionowo szereg klocków domina. Jeśli potrącimy
pierwszy, to z całą pewnością bardzo prędko przewróci się
także ostatni”. O sensowność „teorii domina” do dziś spierają
się politolodzy amerykańscy. W 1954 r. koncepcja ta o mało
nie pchnęła Stanów Zjednoczonych do interwencji.
4 kwietnia rząd francuski zwrócił się z prośbą o amerykański
atak lotniczy dla uratowania Dien Bien Phu. Kongres uzależnił
jednak swą zgodę od spełnienia wielu warunków. Amerykanie
44
zażądali, by Francja zobowiązała się do prowadzenia wojny
aż do zwycięstwa, przestała dążyć do ustępstw w Genewie i
by zaakceptowała niepodległość Wietnamu, Laosu i Kam-
bodży. Poza tym Kongres uzależniał swą zgodę od pozyskania
poparcia sojuszników, przede wszystkim Wielkiej Brytanii.
Losy amerykańskiej interwencji ważyły się przez dwa miesiące.
ś
aden z warunków Kongresu nie został jednak spełniony;
Paryż wycofał swą prośbę w obawie przed reakcjami par-
lamentu, a Brytyjczycy odmówili jakiegokolwiek poparcia ‘.
Gdy rozpoczynała się genewska konferencja, zmagania o
Dien Bien Phu dobiegały kresu. Twierdza padła ostatecznie 7
maja.
Rokowania w Genewie trwały do końca lipca. Francuzi i
Brytyjczycy okazywali gotowość do daleko idących ustępstw
wobec żądań Viet-Minhu. Dla USA natomiast jakiekolwiek
negocjacje z komunistami były wtedy trudne do wyobrażenia.
Nie zważając na sytuację po Dien Bien Phu ani na fakt
kontrolowania przez Viet-Minh 2/3 terytorium Wietnamu,
sekretarz stanu John Dulles odmówił uznania traktatu, który
oddawałby choćby część Indochin pod władzę komunistów.
Układ podpisany ostatecznie 20 lipca 1954 r. postanawiał.
ż
e Wietnam zostanie czasowo podzielony wzdłuż rzeki Ben
Hai, płynącej niemal równolegle do 17 równoleżnika. W części
północnej władza miała należeć do DRW, w południowej do
rządu Bao Dają. Wojska Viet-Minhu miały zostać prze-
grupowane na Północ, korpusu ekspedycyjnego na Południe.
Ludność cywilna, która pragnęła zmienić strefę zamieszkania,
mogła to uczynić w ciągu najbliższego roku. Królewskie
1
Możliwość interwencji zbrojnej w Wietnamie wzbudziła poważne obawy w dowództwie
amerykańskim. Szef sztabu armii. gen. Ridgway ostrzegł Eisenhowera, że wojna w Indochinach byłaby
trudna i kosztowna. Samo lotnictwo nie zapewniłoby zwycięstwa, a armia lądowa musiałaby walczyć na
wyjątkowo niesprzyjającym terenie. Sztabowcy wskazywali, że siły konwencjonalne USA są stosunkowo
słabe, gdyż doktrynę obronną oparto po II wojnie światowej na broniach nuklearnych. Rozważano też
plany użycia bomby atomowej pod Dien Bień Phu lub w delcie tonkińskiej.
46
rządy Laosu i Kambodży zobowiązały się do neutralności i
nieprzystępowania do bloków wojskowych. „Ochotnicy
wietnamscy” mieli zostać ewakuowani z obu sąsiednich
krajów.
Wszystkie rządy w Indochinach miały zapewnić swym
obywatelom pełnię swobód politycznych oraz zezwolić opozycji na
nieskrępowaną działalność. Państwo Wietnamskie i DRW miały się
porozumieć i w ciągu dwóch lat od podpisania układu przeprowadzić
w całym kraju wybory. Dla kontrolowania realizacji porozumień
utworzono Międzynarodową Komisję Nadzoru i Kontroli (MKNiK).
W jej skład weszli przedstawiciele Indii, Kanady i PRL.
Stany Zjednoczone porozumienia genewskie przyjęły jedynie do
wiadomości. Eisenhower stwierdził stanowczo, że USA nie mogą
być „stroną w traktacie, który uczyniłby kogokolwiek niewolnikiem”.
Abstrahując od retoryki, Amerykanie mieli zamiar sami wziąć się za
powstrzymywanie komunizmu w Indochinach i nie chcieli wiązać
sobie rąk.
Układy genewskie nie stały się fundamentem trwałego pokoju w Azji
Południowo-Wschodniej. Były raczej ro-zejmem i to opartym na
kruchych podstawach. Istniała bowiem w Indochinach siła, której
cele wykraczały daleko poza genewskie porozumienia i która miała
wystarczającą energię, by dążyć przez następne 20 lat do
zwycięstwa. Partia Ho Chi Minha, wzmocniona sukcesem po
pokonaniu europejskiego mocarstwa, otrzymała teraz solidną bazę —
15-milionowe państwo.
Francuzi do ostatniej chwili, do klęski, nie byli w stanie uznać Viet-
Minhu za godnego siebie przeciwnika. Do końca nie zrozumieli
również, że sami dali komunistom najpotężniejszy oręż do rąk,
pozwalając im wystąpić w roli obrońców niepodległości Wietnamu.
Wśród niewielu, którzy wówczas dostrzegali sens wydarzeń
dokonujących się w Wietnamie — czy szerzej, w Trzecim Świecie —
był Juliusz Mieroszewski. Pisał on w „Kulturze” na marginesie
konferencji genewskiej: „...kolonializm i nie-
47
odłączne jego cienie — ucisk i eksploatacja — rozbudziły
rewolucyjny nacjonalizm, który politycznie organizują i
kształtują
komuniści...
Komuniści
tej
autentycznej
nacjonalistycznej rewolucji dali swoich przywódców, dali plan,
organizację, tykę i środki”.
Polski publicysta wykazał genialny wręcz dar rozumienia
przewidywania procesów politycznych. W tym samym
artykule radził Amerykanom, jak postępować w Azji i w
szczególności w Indochinach. Jego zdaniem, dla wielu Azjatów
komunizm niósł ze sobą „zapowiedź rewolucji przemysłowej i
plan rozwiązania arcyproblemu Azji, którym jest nie demo-
kracja, nie wolność — lecz głód”. Dlatego trzeba „po prostu
rewolucji przemysłowej, projektowanej przez komunizm,
przeciwstawić plan rewolucji przemysłowej w wydaniu ame-
rykańskim. W obecnej sytuacji nie można tłumaczyć ludom
Azji, że broni się je przed komunizmem i na tej podstawie
rządzić w oparciu o wojsko i policję. Jeżeli Stany Zjednoczone
ograniczą się tylko do obrony status quo, to ludy Azji osądzą, że
Ameryka broni kolonialnego czy semi-kolonialnego porządku.
Na drodze czysto wojskowej komunizm w Azji jest nie do
zwalczenia”.
Prawdopodobnie ani prezydent Eisenhower, ani Kennedy, ani
Johnson czy Nixon nie słyszeli w ogóle o Mieroszewskim. A
szkoda, bo może Amerykanie nie przegraliby pierwszej w swej
historii wojny, a dzieje Indochin potoczyłyby się inaczej. I nie
byłyby — być może — tak tragiczne.
DWA WIETNAMY
Pokonamy Francuzów, a jeśli zrobicie ren błąd.
ż
e zostaniecie tutaj — pokonamy i was.
Ho Chi Minh do amerykańskiego dziennikarza w 1951 r.
Gdy w Genewie podzielono Wietnam „tymczasową linią
demarkacyjną”, nikt nie przypuszczał, że przekształci się ona w
jedno z najbardziej zapalnych miejsc świata, a jej „tymczasowość”
potrwa
20
lat.
Postanowiono
utworzyć
tam
strefę
zdemilitaryzowaną, w której nie miały prawa przebywać oddziały
wojskowe, tymczasem paradoksalnie tereny te stały się miejscem
długotrwałych, ciężkich walk. Przypominało to nieco sytuację
sprzed paru wieków, kiedy także walczyły ze sobą dwa państwa
wietnamskie. Wówczas szło o feudalne waśnie dynastyczne, teraz
bratobójcza wojna miała toczyć się w imię ideologii.
Między północną i południową częścią kraju właściwie od samego
początku istniały duże różnice. Od początku, czyli od zasiedlenia
przez Wietnamczyków delty Mekongu. Pogłębiły się one jeszcze w
okresie kolonialnym, który na Południu trwał dłużej i wycisnął
silniejsze piętno. Specyfika obu części Wietnamu znajduje wyraz w
kulturze, dialektach, zwyczajach i w ubiorze, ale przede wszystkim
w charakterze mieszkańców Tonkinu i Kochinchiny. Pojęcie
„charakteru narodowego” jest
49
trudne do sprecyzowania, ale w przypadku Wietnamu sami
Wietnamczycy przychylają się do ocen większości badaczy.
Zdaniem amerykańskiego reportera Roberta Shaplena, Wiet-
namczycy w ogóle mają w swym charakterze „daleko więcej niż
inne narody anomalii i sprzeczności”. W ciągu całej swej historii
musieli walczyć z różnymi wrogami i ..zapłacili za to wysoką
emocjonalną, psychologiczną i intelektualną cenę. Są rełni
ksenofobii, a podejrzliwość i brak zaufania stały się u nich
normą”.
Różnice pomiędzy Wietnamczykami z Północy a „Połu-
dniowcami”, które powstały podczas trwającego setki lat procesu
kolonizacji, miały kilka przyczyn. Po pierwsze, ruszający
na Południe uwalniali się — przynajmniej częściowo — od
rygorów konfucjańskiej społeczności. Po drugie, graniczący z
Chinami Tonkin częściej był narażony na najazdy. Po trzecie
wreszcie, delta Mekongu posiadała lepsze ziemie i nie była —jak
delta tonkińska — przeludniona, zatem życie na Południu było
łatwiejsze i nie straszyło tam widmo głodu.
Okoliczności te wpłynęły na ukształtowanie się odmiennych
charakterów narodowych. Wietnamczycy z Północy są zdys-
cyplinowani, oszczędni, pracowici, pełni energii i silnej woli.
Społeczeństwo zachowało tam więcej cech patriarchalnych, a
uległość wobec władzy stanowi cnotę. Południowcy uważani są
natomiast — szczególnie przez rodaków z Tonkinu — za ludzi
nieodpowiedzialnych, rozrzutnych, przyzwyczajonych do wygód i
łatwego życia, a przy tym kłótliwych i nie szanujących władzy.
Wietnamczycy z Południa nie mają — takiej jak Tonkińczycy —
cierpliwości i nieustępliwości, są bardziej otwarci i spontaniczni
1
.
Dla Wietnamczyków różnice te są źródłem dowcipów, ale i
powodem konfliktów. Dochodziło do nich nawet
1
Dosyć bliska wydaje się analogia z naszego historycznego sąsiedztwa: Prusacy mogliby stanowić odpowiednik
Tonkińczyków, a Austriacy — Południowców. Zresztą użył tego porównania jeden z premierów Laosu, który
nazwał Wietnamczyków „Prusakami Azji”.
50
w oddziałach partyzanckich. Jak wspominał żołnierz Viet-Minhu,
Południowcy spierali się między sobą i często dyskutowali o
polityce, natomiast Tonkinczycy słuchali „przywódców, a podczas
wieców zawsze (byli) gotowi do skandowania podanych haseł”.
Gdy dochodziło do kłótni, Południowcy szydzili ze swych rodaków
z Północy, którzy są „służalczymi pochlebcami, zawsze z
uległością zgadzają się na wszystko i nigdy nie przyjdzie im do
głowy, by walczyć o swe prawa”. Tonkinczycy zaś traktowali
Południowców z wyższością, gdyż uważali, że „ludzie z Południa
umieją tylko się bawić. Brak im etyki rewolucyjnej. Nie mają woli
walki”.
Pokonanie Francuzów niewątpliwie wpłynęło na wzmocnienie
negatywnych cech komunistów z Północy. Specjaliści z innych
krajów obozu, którzy pracowali potem w DRW, wielokrotnie
skarżyli
się
na
irytującą
pewność
siebie
i
arogancję
Wietnamczyków.
Komuniści osiągnęli wprawdzie mniej przy stole konferencyjnym
w Genewie niż na polach bitew, ale i tak było to niemało: Wietnam
Północny miał 160 tys. km
2
powierzchni i ok. 15 min mieszkańców
(Południowy — 170 tys. km
:
i 13 min). Kraj był wyczerpany wojną,
w gospodarce panował chaos, lecz nowe władze dysponowały
poparciem większości społeczeństwa. Ho Chi Minh stał się
autentycznie popularnym przywódcą. Jego imię utożsamiło się ze
zwycięską walką o niepodległość. Poparcie większości nie
oznaczało jednak poparcia jednomyślnego: w ramach przewidzianej
w Genewie wymiany ludności na Południe przeniosło się ok. 900
tys. osób, a wielu, pomimo wątpliwości, nie zdecydowało się na
podjęcie trudnej decyzji o emigracji.
Większość ewakuowanych z Tonkinu stanowili katolicy. Często
całe wsie lub parafie z księdzem na czele opuszczały rodzinne
strony. Równocześnie polskie i sowieckie statki przewoziły na
Północ komunistyczne kadry i żołnierzy Viet—Minhu, w sumie ok.
100 tys. ludzi. Odbyło się wówczas w Wietnamie głosowanie
nogami, którego wyniki są jedno-
51
znaczne. Tym bardziej że głosowanie to wcale nie było wolne:
międzynarodowej komisji kontroli przekazano blisko 100 tys.
załatwionych odmownie podań o emigrację z Północy.
Po 1954 r. niewiele było wypadków czynnego oporu przeciw
komunistom. Jedynie oddziały partyzanckie mniejszości
narodowych prowadziły jeszcze przez dwa lata beznadziejną
walkę. O bezpieczeństwo rządzących dbała skutecznie milicja.
Tu Ve, która — według sympatyzującego z komunistami
historyka Jeana Chesnaux — „zapewnia teraz (tzn. po 1954 r.
— AD) bezpieczeństwo ustroju, demaskuje jego wrogów,
wychowuje politycznie młodzież”.
Trudno było po 1954 r. ukryć prawdziwy charakter systemu
panującego w DRW. ale próbowano to robić. Na czele rządu
nachodzący z arystokratycznej rodziny mandarynów Pham Van
Dong — nauczyciel i dziennikarz, współpracownik Ho Chi
Minha od 1925 r., lecz kilka mniej znaczących stanowisk
otrzymali figuranci z marionetkowych „stronnictw sojusz-
nczych”. Ministrem handlu zagranicznego był Phan Anh z
partii demokratycznej, a resort kultury otrzymał przedstawiciel
Partii Socjalistycznej. Oczywiście istotne decyzje zapadały nie
w rządzie, lecz w biurze politycznym Lao Dong. Po 1954 r.
władze przeprowadziły kolejno: reformę rolną, „bitwę o
handel” i upaństwowienie przemysłu.
Prawie 60% rodzin chłopskich utrzymywało się z dzierżawy;
czynsze dochodziły nawet do 70% zbiorów. Komuniści do i
953 r. nie propagowali podziału majątków ziemskich, nie chcąc
zrażać właścicieli. Kryterium określające wielką własność było
zresztą — ze względu na ogromne rozdrobnienie grutów —
bardzo niskie: w Wietnamie za „latyfundia” uchodziły już
gospodarstwa 50-hektarowe. W grudniu 1953 r. panią rzuciła
jednak hasło „Ziemia dla tych, którzy ją uprawiają”. Wytyczne
Komitetu Centralnego mówiły o „zmobilizowaniu mas dla
obalenia klasy właścicieli ziemskich”, o „polityce oparcia się
bez zastrzeżeń na biednym chłopstwie i robotnikach rolnych,
na ścisłym sojuszu ze średniakiem”.
52
Tylko właściciele „nastawieni demokratycznie” mieli prawo do
odszkodowania. Kampanię reformy rolnej wykorzystano też do
rozprawienia się z resztkami opozycji. Wprowadzały ją w życie
specjalne komitety i „sądy ludowe” złożone z działaczy Viet-
Minhu.
Różne źródła podają bardzo rozbieżne liczby ofiar tej kampanii.
Historycy prokomunistyczni mówią o kilku tysiącach egzekucji,
inni o kilkuset. Komuniści wyszli z założenia, że 5% właścicieli
posiada 95% ziemi i czasem stosowano mechanicznie zasadę, iż
należy wyeliminować 5% (czyli 50 osób na tysiąc). Wydaje się
więc, że liczbę ofiar z największym prawdopodobieństwem
można szacować na 30 do 100 tys. Represje na tak wielką skalę
musiały uderzyć nie tylko w nielicznych „latyfundystów”, ale
również w chłopów. Dlatego zamiast oczekiwanego przez
komunistów wzrostu poparcia dla partii, na wsi podniosła się
fala oburzenia i protestów. W dwóch prowincjach doszło nawet
w 1956 roku do prób buntu.
Sytuacja stała się tak groźna, że we wrześniu 1956 r. na
specjalnie zwołanym plenum KC Lao Dong władze partyjne
przeprowadziły ostrą samokrytykę, a szef WPP, Truong Chinh.
ustąpił ze stanowiska. Giap powiedział w swym wystąpieniu. że
„zbyt szeroko stosowano terror” i „co gorsza, tortury stały się
powszechną praktyką”. Ogłoszona po plenum uchwała
stwierdzała, że „wskutek wypaczenia linii polityki partii” w
„niektórych miejscowościach” doszło do nadużyć, a „pewna
liczba robotników rolnych i biedoty chłopskiej stała się
przedmiotem ataków. Dotknęło to również znaczną liczbę
ś
redniaków”. Władze przyrzekły naprawę błędów i zakończenie
prześladowań. Uchwała głosiła też, że „zostaną zrehabilitowani
ci,
którzy
zginęli
wskutek
niesłusznych
wyroków”.
Socjalistyczna praworządność miała zostać przywrócona; odtąd
„osoby zaliczone do właściwej klasy” miały bez przeszkód
korzystać „z wszelkich praw politycznych należnych tej klasie”.
53
KC przyznał także, iż „w niektórych miejscowościach nie
przestrzegano polityki partii w dziedzinie religii, co pociągnęło za
sobą naruszenie wolności wyznania”. Tym eufemistycznym
sformułowaniem próbowano zatuszować kampanię antyreligijną w
latach 1954-1956. Zburzono wówczas na Północy wiele kościołów,
pagód i innych świątyń oraz poddano prześladowaniom duchownych i
wierzących różnych wyznań.
Reforma rolna, choć tak krwawa, szybko okazała się tylko wstępem
do kolektywizacji. Kolejna kampania, tym razem „socjalistycznego
przekształcania rolnictwa”, rozpoczęła się już w 1957 r. W 1966 roku
94% ziemi znalazło się w państwowych gospodarstwach rolnych, a
chłopi stali się opłacanymi przez państwo robotnikami rolnymi.
Zwycięska bitwa o kolektywizację spowodowała oczywiście klęskę w
produkcji rolnej: kartki na żywność obowiązywały Od l954 r. do lat
90.
Po reformie rolnej zaatakowano indywidualną przedsiębiorczość.
Wprowadzono rujnujące podatki i dyskryminacyjne akty prawne. Do
1963 r. bitwa z inicjatywą prywatną została wygrana: wszelkie
zakłady
przemysłowe,
sklepy
i
warsztaty
rzemieślnicze
upaństwowiono l u b uspółdzielczono.
Gdy na Północy budowano socjalizm, na Południu władzę
obejmował Ngo Dinh Diem. Pod koniec lat 50. prasa amerykańska
zbudowanie przezeń państwa nazywała „cudem politycznym”, a
rekonstrukcję
gospodarki
Wietnamu
Południowego
..cudem
gospodarczym”. W 1957 r. leciał z wizytą do USA na pokładzie
amerykańskiego samolotu prezydenckiego, a na lotnisku witał go
osobiście prezydent Eisenhower. Burmistrz Nowego Jorku nazwał go
„człowiekiem, którego historia być może oceni jako jedną z
największych postaci XX wieku”.
Gdy sześć lat później żołnierze jego własnej armii zabili go w
transporterze opancerzonym w zaułku Sajgonu, te same gazety
twierdziły, że Diem był skorumpowanym despotą, który doprowadził
Południowy Wietnam do ruiny.
Ngo Dinh Diem, urodzony w 1901 r., pochodził z rodu katolickich
mandarynów. Szybko robił karierę polityczną.
54
Gdy w 1932 r. Bao Daj objął tron. powierzył stanowisko ministra
spraw wewnętrznych Diemowi. Obaj zdawali sobie doskonale
sprawę z niezadowolenia społeczeństwa — świeża była pamięć
powstania z 1930 r. — oraz z konieczności szybkich i głębokich
zmian. Jednak kontrakcja Francuzów, opór konserwatywnych
posiadaczy ziemskich i nieudolność polityczna Bao Daja złożyły
się na niepowodzenie reform. Diem zrezygnował ze stanowiska i
wycofał się z czynnego życia politycznego w przekonaniu, że
zależność od Francji czyni bezsensownymi jakiekolwiek próby
działalności. W czasie U wojny światowej nie przyjął stanowiska
premiera w tworzonym przez Japończyków rządzie wietnamskim.
W 1945 r. został ujęty przez Viet-Minh i doprowadzony przed
oblicze samego Ho Chi Minha, który także pragnął mieć go w
swym rządzie. Diem odmówił, gdyż partyzanci Viet-Minhu
zamordowali wcześniej jego brata.
W czasie 1 wojny indochińskiej próbował skłonić Francuzów do
przyznania Wietnamowi choćby autonomii. Utworzone w 1949 r.
państwo Bao Dają uważał za marionetkowe i odmówił udziału w
rządzie. Jak wynika z podanych wyżej faktów, nie można zarzucić
mu żądzy władzy lub braku charakteru: czterokrotnie potrafił z
władzy zrezygnować.
W latach 1950-1954 przebywał w USA, gdzie w katolickich
seminariach oddawał się studiom i medytacjom. Przy okazji
nawiązał też kontakty polityczne, szukając w Ameryce poparcia
dla niepodległości Wietnamu. Zyskał m.in. sympatię kardynała
Spellmana i senatora Johna F. Kennedyego, który utworzył w
Kongresie prowietnamskie lobby. Znajomości te sprawiły, że gdy
w 1954 r. Amerykanie postanowili, iż powstrzymają szerzenie się
komunizmu właśnie w Wietnamie, Ngo Dinh Diem stał się
naturalnym kandydatem na szefa państwa.
Diem — mianowany przez Bao Dają premierem Państwa
Wietnamskiego — przybył do Sajgonu, gdy kończyła się
konferencja genewska. Francuzi odmówili mu pomocy, znając
jego proamerykanskie nastawienie. Południowy Wietnam
55
w wyniku wojny i francuskiej polityki przyznawania autonomii
rożnym grupom antykomunistycznym, stał się — według Frances
FitzGerald — „polityczną dżunglą wodzów, sekt, bandytów,
partyzantów i sekretnych stowarzyszeń’”. W tym chaosie działało
co najmniej sześć sił zbrojnych różnych sekt, nie licząc Viet-Minhu.
A Diem był właściwie sam. Mógł oprzeć się tylko na
rozlatującej się armii, której oficerowie słuchali raczej Francuzów
niż jego, oraz na słabych na Południu katolikach. Nic więc
dziwnego, że z początku kontrolował niewiele poza siedzibą
premiera.
I
nawet
tam
nie
był
bezpieczny:
„sekta”
Binh Xuyen, rządząca sajgońską policją, a także hazardem, domami
publicznymi i handlem narkotykami, ostrzelała z moździerzy jego
pałac po wydaniu dekretu zakazującego prostytucji.
Wywiad amerykański w sierpniu 1954 r. oceniał szansę utworzenia
stabilnego rządu w Południowym Wietnamie, nawet z silnym
poparciem USA, jako „nikłe”, jednak Eisenhower, kierując się
teorią domina, był zdecydowany nie dopuścić do podporządkowania
go komunistom. W październiku wystosował do Diema list. w
którym po raz pierwszy pojawiła się idea ..dwóch Wietnamów”.
Prezydent przyrzekł, że Stany Zjednoczone będą towarzyszyć
Południowemu Wietnamowi „w godzinie próby”.
Początki
amerykańskiego
zaangażowania
w
Indochinach
charakteryzowała atmosfera krucjaty. Upadek rządów kolonialnych
przyjęto w USA z radością i nadzieją, że Stany Zjednoczone
potrafią zająć miejsce opuszczone przez Francuzów, by zbudować
silną, niekomunistyczną alternatywę dla DRW. Do tego
kosztownego
i
niebezpiecznego
eksperymentu
„budowania
państwa” (nation-building) pchnął Amerykanów właściwy im
idealizm polityczny i chęć powstrzymania komunizmu. USA nie
miały
ż
adnych
bezpośrednich
związków
gospodarczych,
politycznych czy militarnych z Półwyspem Indochińskim. Jego
znaczenie strategiczne było dyskusyjne.
56
W wypadku opanowania całych Indochin przez komunistów,
mogłyby one służyć najwyżej do kontroli czy ewentualnego
przecięcia szlaków komunikacyjnych na Pacyfiku. Budowane przy
amerykańskiej pomocy państwo miało stać się — według określenia
Rady
Bezpieczeństwa
Narodowego
USA
—
„kamieniem
węgielnym wolnego świata w Azji Południowo—Wschodniej”. Pod
koniec 1954 r. wszystko świadczyło o tym, że droga do tego celu jest
daleka. Diem, próbując podporządkować różne autonomiczne siły,
napotkał rosnący opór — przede wszystkim sekt. Powoli zaczął
jednak zdobywać popularność. Pomogło mu w tym niewątpliwie
amerykańskie wsparcie ekonomiczne i wojskowe. W ciągu
pierwszego roku rządów Diema Stany Zjednoczone przyznały
Wietnamowi ok. 400 min dolarów. Inni pretendenci do władzy mieli
skrępowane ręce, gdyż Amerykanie wyraźnie dawali do
zrozumienia, że w razie zmiany rządu pomoc zostanie wstrzymana.
Popularność Diema wynikała też z szerzącego się przekonania, iż
potrafi on obronić niepodległość Wietnamu Południowego, zapewnić
rozwój ekonomiczny oraz ocalić kraj przed komunizmem. Najsilniej
popierała go ludność katolicka, której Diem najbardziej ufał. Właśnie
katolikom i ludziom, którzy mieli za sobą studia w USA, powierzył
wiele kluczowych stanowisk. Szczególne znaczenie przypadło
emigrantom z Północy. Sprawne zorganizowanie asymilacji blisko
miliona
uchodźców
podniosło
prestiż
Diema
w
oczach
Amerykanów, a z przesiedleńców uczyniło oddanych mu
zwolenników. Ich poparcie pozwoliło mu utrzymać się przy władzy,
lecz na dłuższą metę faworyzowanie katolików, którzy stanowili
tylko ok. 10% społeczeństwa, okazało się jednym z jego najpoważ-
niejszych błędów.
Do Wietnamu przybyło też kilkuset doradców wojskowych z USA
oraz grupa pracowników CIA. Kierował nią płk Edward Lansdale,
który po II wojnie światowej prowadził akcje antypartyzanckie na
Filipinach i przyczynił się do ustabilizowania tamtejszego rządu.
Jego działalność obe-
57
jmowała głównie propagandę antykomunistyczną i szkolenie
dywersyjnych grup, które dokonywały sabotaży militarnych i
przemysłowych na Północy.
Na początku 1955 r. losy Diema wciąż jeszcze się ważyły. W czasie
jednej z prób obalenia jego rządu Lansdale odwiedził go w pałacu.
Strażnicy i współpracownicy Diema zniknęli, premier był sam w
pustym budynku, spokojnie pracował swoim gabinecie.
Rozstrzygnięcie nastąpiło w marcu, gdy połączone siły Hoa Hao,
Kao Dai i Binh Xuyen zaatakowały stolicę. Ku zaskoczeniu
wszystkich armia stanęła po stronie rządu i po kilkudniowych
walkach sekty zostały pokonane.
Jesienią 1955 r. Diem przeprowadził referendum na temat ustroju
państwa. Głosujący mieli zdecydować, czy wolą monarchię z Bao
Dajem na czele, czy też republikę. Choć większość obserwatorów
była zdania, że zwycięstwo Diema jest pewne, referendum nie
zostało przeprowadzone uczciwie. Za republiką, czyli Diemem,
opowiedziało się 98% głosujących, za Bao Dajem 1,1%, ale w
Sajgonie np. oddano 605 tysięcy głosów na 405 tysięcy
uprawnionych... Przypuszcza się, że sfałszowanie plebiscytu było
pierwszym przejawem działalności brata Diema, Ngo Dinh Nhu.
który stał się później jego złym duchem i wywarł głęboko
destrukcyjny wpływ na historię Południowego Wietnamu. Na
podstawie wyników referendum Diem ogłosił utworzenie Republiki
Wietnamu (RW) i został jej pierwszym prezydentem.
Z ustaleń genewskich wynikało, że do lipca 1956 r. mają się odbyć
wybory w obu częściach kraju. Diem odrzucił jednak złożoną przez
Pham Van Donga propozycję wspólnych wyborów, oświadczając, że
RW weźmie w nich udział tylko wtedy, kiedy Północ zagwarantuje
swym obywatelom pluralizm i wolność polityczną. Uzyskał w ten
sposób wygodne tłumaczenie, a istniały uzasadnione obawy, że w
wyborach zwyciężyłby Ho Chi Minh, zarówno z uwagi na osobistą
popularność, jak i bezwzględne metody stosowane przez
58
komunistów. W obawie przed propagandą i dywersją z Hanoi Diem
zakazał jakiejkolwiek komunikacji z Północą i tak „tymczasowa linia
demarkacyjna” stała się jedną z najsilniej dzielących granic na
ś
wiecie.
Izolacja od DRW nie uchroniła jednak Republiki Wietnamu od
poważnych problemów wewnętrznych. Na podstawie porozumień
genewskich na Północ przewieziono prawie 100 tys. żołnierzy Viet-
Minhu, ale na miejscu pozostała zakonspirowana jego struktura
polityczna — jądro dawnego ruchu oporu. Nie wiadomo ilu agentów
miała partia na Południu. Liczbę uzbrojonych żołnierzy Viet-Minhu
ocenia się na 10 tys. Zapasy broni i amunicji spoczywały zakopane i
ukryte w bunkrach
2
. Do 1956 r. kadry te ograniczały się do działań
na małą skalę, głównie propagandowych. Gdy stało się jasne, że
oczekiwane wybory nie odbędą się. komuniści byli gotowi do
ponownego podjęcia walki. A polityka Diema zapewniła im wielu
nowych zwolenników.
Długa jest lista błędów popełnionych przez Ngo Dinh Diema i jego
rząd. Musiało zresztą być ich wiele, skoro doprowadziły do
największej w historii wojny partyzanckiej.
Potencjalnie niebezpieczne były niektóre cechy charakteru Diema.
Był z natury człowiekiem nieśmiałym, stroniącym od ludzi, lecz
jakby na zasadzie kompensacji — głęboko przywiązanym do rodziny.
Znalazło to wyraz w nepotyzmie: klan braci Ngo obsadził
najważniejsze stanowiska w państwie. Na czoło wysunął się
wspomniany już Ngo Dinh Nhu. który został głównym doradcą
prezydenta oraz szefem policji. Jego wpływ na Diema rósł z
upływem lat. Nhu był — w przeciwieństwie do brata — brutalny,
zawzięty i podstępny. Posługiwał się bez skrupułów korupcją, a
spiski i zakulisowe rozgrywki należały do jego stałych metod
politycznych. Człowiek z takimi skłonnościami byłby groźny w
każdym
2
Oczywiście pozostawienie części sił komunistycznych na Południu było pogwałceniem porozumień genewskich.
Wykaz innych — łamanych przez obie strony — punktów porozumień zająłby wiele miejsca.
59
społeczeństwie, cóż dopiero w młodym i kruchym państwie
południowo-wietnamskim. Zorganizowana przez Nhu tajna policja
polityczna represjonowała opozycję, przyczyniając się do wzrostu
niezadowolenia społecznego. Stosowanie zasady ..dziel i rządź”,
doszukiwanie się wszędzie spisków rozbijało administrację i armię.
Przykładem paranoidalnej podejrzliwości Ngo Dinh Nhu może być
utworzenie przezeń kilku konkurujących ze sobą agencji
wywiadowczych. Wynikiem był y wiście chaos i brak sprawnej
sieci informacyjnej, a jedyną korzyścią to, że komuniści, którzy
prawdopodobnie infiltrowali wszystkie te agencje, byli tak samo
wprowadzani w błąd jak władze sajgońskie.
Kolejny brat Diema otrzymał funkcję szefa prowincji, a czwarty z
rodzeństwa, Ngo Dinh Thuc, został arcybiskupem Hue —
najważniejszym
dostojnikiem
kościelnym
Wietnamu.
Wietnamczycy żartowali wówczas, że przed braćmi Ngo nie o
ucieczki, mieli rząd, armię, policję i nawet droga do nieba
znajdowała się pod ich kontrolą. Spory udział w sprawowaniu
władzy miała też piękna i energiczna żona Ngo Dinh Nhu, a wielu
krewnych prezydenta pełniło wysokie funkcje państwowe.
Jedną z przyczyn nepotyzmu Diema było jego wykorzenienie.
Prezydent pochodził nie z Południa, lecz ze środkowej części kraju,
Annamu i wiele lat przebywał na emigracji. Bliska dewocji
religijność Diema, która skłoniła go do życia w celibacie, i ambicja
ś
wiecenia moralnym przykładem dla narodu nie przeszkodziły mu
w osłanianiu okrutnych metod brata Nhu. Był człowiekiem zasad,
ale brakowało mu tak przydatnej politykowi elastyczności. Skłaniał
się ku decyzjom typu „wszystko albo nic”, które rzadko dawały
dobre rezultaty przy rozwiązywaniu głęboko zakorzenionych
konfliktów.
Już w 1954 r. dyplomaci amerykańscy w Sajgonie przestrzegali
Waszyngton przed wadami Diema. Niepokój budziła jego niechęć
do dzielenia się władzą; pracował po kilkanaście godzin na dobę,
próbując przekopać się przez stosy papierów,
60
aby móc decydować nawet o detalach administracyjnych. Gdy
wybuchła wojna, chciał sam kierować oddziałami wojskowymi
pomijając sztaby i dowództwa. Brało się to także z rosnącej
z latami podejrzliwości Diema i strachu przed agentami
Hanoi. (Nie były to obawy całkowicie bezpodstawne, po 1975 r.
okazało się, że komuniści zdołali przeniknąć nawet do
najwyższych kręgów kierowniczych Południowego Wietnamu).
Republika Wietnamu przejęła biurokrację po państwie Bao Dają,
które z kolei rekrutowało urzędników z jednej klasy społecznej.
Można by ją nazwać klasą „inteligencji kolonialnej”. Byli to ludzie,
którzy odebrali wykształcenie w szkołach francuskich, pozbawieni
kontaktu z tradycją narodową, niemal wyłącznie mieszkańcy miast.
Gdy dodamy do tego katolików z Północy i rodzinę Ngo, to
otrzymamy pełny przekrój społeczny administracji Diema. Taki stan
rzeczy musiał przynieść izolację władz w Sajgonie.
System polityczny w Wietnamie Południowym można określić jako
autorytarny. Działały partie polityczne, lecz ich członkowie narażeni
byli na represje. Istniała niezależna prasa, ale była kontrolowana
przez — dosyć zresztą łagodną
cenzurę.
Funkcjonowały
demokratyczne
procedury,
np.
wybory parlamentarne, lecz o ich wynikach decydowały
naciski władz. (Popularność Diema i słabość podzielonej
opozycji dałyby mu prawdopodobnie i tak zwycięstwo w wy
borach do Zgromadzenia Konstytucyjnego w 1956 r. i do
parlamentu w 1959 r.; rząd wolał jednak ponownie uciec się
do manipulacji i sfałszowania wyników).
Niektórzy autorzy twierdzą, że brak demokracji bardziej
przeszkadzał Amerykanom niż samym Wietnamczykom. Frances
FitzGerald w jednej z prac udowodniła tezę, iż Wietnamczycy nie
rozumieją i nie lubią demokracji i dlatego od-powiadają im rządy
komunistyczne. Źródłem takiego nastawienia ma być tradycja
konfucjańska, podkreślająca rolę autorytetu i gloryfikująca
jednomyślność. W tej tradycji tkwił także Diem. Wzorem było dlań
społeczeństwo zuniformizo-
61
wane, kroczące jedną, słuszną drogą, którą według Konfucjusza
wyznacza wola Niebios, a na Ziemi oświeceni władcy. W takiej
wizji świata nie było miejsca dla pluralizmu, a wszelkie
przejawy opozycji jawiły się jako godne ukarania, a nie
dyskusji. Podobnie myśleli także przeciwnicy Diema. Wszys-
tkie właściwie partie cechował brak zrozumienia idei kom-
promisu. Nie umiały się porozumieć nawet w obliczu bezpo-
ś
redniego zagrożenia.
Szukając przyczyn niepowodzenia Diema, nie sposób też
pominąć kryzysu społeczeństwa konfucjańskiego. Nadwerężoną
przez kolonializm tradycyjną hierarchię wsi do reszty zburzył
Viet-Minh. niszcząc warstwę posiadaczy. W paternalistycznym
społeczeństwie konfucjańskim zapanował chaos. Komuniści
potrafili go okiełznać, wprowadzając żelazną dyscyplinę. Ale
czy naprawdę ich metody tak odpowiadały Wietnamczykom,
jak twierdzi F. FitzGerald? Na sukces Viet-Minhu złożyło się
wszak wiele czynników, a pewne wspólne punkty łączące
konfucjanizm z komunizmem nie miały pierwszorzędnego
znaczenia. Zresztą i komuniści napotkali problemy wynikające
z rozkładu mentalności konfucjańskiej. Z przemówień Ho Chi
Minha wynika, że już w 1945 r. we władzach Viet-Minhu
nierzadka była korupcja, łamanie prawa i biurokratyzacja.
Diem nie potrafił zapełnić luki po upadku konfucjanizmu.
próbował stworzyć alternatywną filozofię nazwaną „personaliz-
mem". Nie miała ona wiele wspólnego z poglądami Emanuela
Mounier, na którego Diem i Nhu często się powoływali.
Sednem dosyć niejasnej doktryny braci Ngo były
twierdzenia o konieczności sprawowania władzy przez ludzi
nadających autorytet moralny, o zjednoczeniu narodu wokół
rządu oraz o wartości cnót pokory i poświęcenia. Idee
personalizmu nie porwały społeczeństwa. W utworzonym
przez Diema Narodowym Ruchu Rewolucyjnym i w Rewoluej
Personalistycznej Partii Pracy znajdowało się wprawdzie 5 min
członków, ale większość wstąpiła tam z pobudek
62
oportunistycznych, gdyż ruchy te pokrywały się w dużej mierze
z aparatem władzy.
Pomimo błędów i trudności bilans kilku pierwszych lat
rządów Diema można uznać za pozytywny. Startował przecież z
pozycji nie do pozazdroszczenia: w kraju zniszczonym przez
wojnę, z milionem uchodźców. Cały przemysł znajdował się na
Północy, a ponad 80% ludności żyło na trudnej do kontrolowania
wsi. Opozycja była silna, a w podziemiu dobrze zorganizowani
komuniści czekali na potknięcia rządu. A jednak dzięki pomocy
USA.
pracowitości
Wietnamczyków
i
zdolnościom
organizacyjnym Diema Republika Wietnamu stanęła na nogach,
a nawet uzyskała lepsze od DRW wyniki gospodarcze.
Amerykański ekspert oceniał sytuację następująco: ..Większość
ludności Południowego Wietnamu nie przywiązuje większej
wagi do autorytaryzmu władz. Nigdy prawdopodobnie nie
cieszyli się większą wolnością ani nie powodziło im się lepiej".
A francuski dziennikarz pisał w „Le Monde"
3
w 1957 r.: „Nie
doceniliśmy szans Południa... Nie wierzyliśmy w Diema, lecz w
ciągu dwóch lat pracy rozproszył on nasz pesymizm... Pomimo
wszystkich zastrzeżeń musimy uznać rzeczywistość: Republika
Wietnamu zaistniała jako państwo”.
Przez kilka lat na Południu panował względny spokój. Północ
była zbyt osłabiona, by „nieść płomień rewolucji" za 17
równoleżnik. Lecz gdy Ho skonsolidował reżim w Hanoi, dla
Republiki Wietnamu nadszedł czas próby.
3
Francuzi byli nieprzychylnie nastawieni do proamerykańskiego Diema. Rząd francuski po Genewie
zmienił dotychczasowy kurs o 180" i zaczął zabiegać o stosunki ekonomiczne i kulturalne z Hanoi. które
jednak bardzo ozięble potraktowało te próby i rezultaty nowej polityki były niewielkie — przemysł
należący do Francuzów upaństwowiono razem z wietnamskim.
MI
Ę
DZY CHAOSEM A TERROREM
Tak osiągniemy Niepodległość
państwa Wolność obywateli i
Szczęście narodu.
Ho Chi Minh w apelu o patriotyczne
współzawodnictwo pracy
Opozycja przeciwko Diemowi narastała stopniowo. Zaczęło od
antagonizmu z sektami. Potem Diem spróbował rozprawić się z
Viet-Minhem. Nie spodziewał się chyba, że rozpęta tą akcją II
wojnę indochińską.
Komuniści na Południu byli pewni, że przewidziane w Genewie
wybory przyniosą im zwycięstwo. Niektórzy nawet nie ukrywali się.
lecz domagali się posłuszeństwa od lokalnych władz. Wyborów nie
przeprowadzono, natomiast Diem rozpoczął akcję To Cong.
Zamiarem prezydenta było unieszkodliwienie partii komunistycznej,
ale wydarzenia wymknęły się spod kontroli. Aparat RW, w którym
znajdowało się wielu członków dawnej administracji kolonialnej,
zaatakował cały Viet-Minh, który choć kontrolowany przez partię, w
większości nie był przecież komunistyczny. Winą stało się samo
uczestnictwo w wojnie z Francuzami. Diem, który obawiał się
popularności Viet-Minhu, patrzył przez palce na te nadużycia.
64
Ale akcja To Cong nie ograniczyła się do Viet-Minhu. Lokalni
urzędnicy i policja wykorzystali nadzwyczajne uprawnienia do
rozprawy z przeciwnikami politycznymi i do załatwienia
porachunków osobistych.
Wydarzenia te miały miejsce przede wszystkim na wsi, gdzie
sytuacja i tak była zapalna. Co prawda, Diem rozpoczął w 1956 r.
reformę rolną, ale posuwała się ona opieszale i nie zadowalała
chłopów. Wywłaszczeniu podlegało 740 tys. ha, czyli 30% ziemi
uprawnej w Południowym Wietnamie. Do 1965 r. rozparcelowano
jednak zaledwie 250 tys. ha, a na wykup stać było nielicznych. Na
dodatek władze odebrały chłopom ziemie, które zdążył nadać Viet-
Minh. Właśnie najbiedniejsi wieśniacy mieli stanowić bazę
odradzającej się partyzantki.
W porównaniu z Północą problem głodu ziemi był jednak na
Południu mniej palący, a niezadowolenie wsi wynikało także z
innych źródeł. Władza Diema, oparta na ludziach z miast, była
odbierana jako obca, narzucona. Również powszechne w
administracji korupcja i nepotyzm przyczyniały się do wzrostu
nieprzychylnych dla władz nastrojów. Kolejnym czynnikiem była
znaczna podwyżka podatków, którymi Diem pokrywał koszty
rozbudowy armii i policji, chłopi musieli płacić więcej niż za
czasów francuskich.
Diem chciał opanować sytuację na wsi, zastępując wybieranych
naczelników wiosek — mianowanymi. Był to ogromny błąd.
Znosząc wybory, Diem uderzał w trwającą od zarania historii kraju
tradycję, zgodnie z którą wieś w sprawach wewnętrznych rządziła
się sama. W dodatku często jedyną rekomendacją nowych
naczelników wiosek była lojalność wobec Diema. Czasem byli to
wręcz ludzie obcy, np. uchodźcy z Północy, którzy napotykali na
wsi mur wrogości.
W 1957 r. dawne kadry Viet-Minhu ponownie zaczęły się
organizować. Prawdopodobnie były to działania spontaniczne, nie
kierowane z Hanoi. Komuniści podjęli je w obronie własnej, gdy
wiadomo już było, że nie dojdzie do pokojowego
65
zjednoczenia kraju, a represje coraz bardziej uszczuplały szeregi
partii. Z początku koncentrowano się na propagandzie w celu
podgrzania nastrojów i zdobycia nowych zwolenników. Chłopi
okazali się bardzo podatni; wystarczyło odkopać ukrytą w 1954 r.
broń i można było zaczynać walkę.
Rozpoczęła się kolejna kampania dekapitacji. Tym razem jej
celem byli lokalni przedstawiciele władz RW, głównie świeżo
mianowani naczelnicy wiosek. Jeżeli nie dali się zastraszyć i nie
nawiązywali współpracy — zabijano ich. Cel był oczywisty.
Chodziło o osłabienie kontroli Sajgonu nad wsią, by mogła stać
się bazą dla partyzantki. Skala powstania szybko rosła: w 1958 r.
zamachy na funkcjonariuszy, w 1959 pierwsze oddziały
partyzanckie, a na początku 1960 siły komunistyczne były już w
stanie zaatakować i zdobyć sztab dywizji w mieście Tay Ninh.
Powstanie na Południu szybko zyskało wsparcie z Północy. Gdy
wybory się nie odbyły, a błędy Diema stworzyły w RW klasyczną
sytuację rewolucyjną, Hanoi postanowiło nie zwlekać iziałaniem.
Ostatnią próbą zjednoczenia kraju środkami politycznymi był list
Pham Van Donga z marca 1958 r. Premier DR W proponował
Diemowi obustronne zredukowanie armii i wznowienie
stosunków handlowych. Ngo Dinh Diem odpowiedział, iż nie
podejmie żadnych negocjacji, dopóki na Północy nie zostaną
wprowadzone swobody demokratyczne. Wkrótce potem 15
plenum KC WPP podjęło tajną decyzję o poparciu powstania na
Południu. Zaczęto przygotowywać tzw. szlak Ho Chi Minha,
który miał służyć do infiltracji ludzi
sprzętu do RW. Kadry Viet-Minhu, które ewakuowano do DRW,
zaczęto przerzucać z powrotem. Pierwsze 5 tys. żołnierzy i
działaczy Lao Dong znalazło się na Południu już w 1959 r.
W maju tego roku Ho Chi Minh otwarcie zaapelował o
„wyzwolenie" Południa i zjednoczenie kraju. Komuniści uznali
sytuację w DRW za wystarczająco ustabilizowaną, po zaburzeniach
związanych z reformą rolną, by pokusić się o interwencję.
Ponadto obie części kraju uzupełniały się
5 -Wietnam 1962-1975
66
gospodarczo: z delty Mekongu, spichlerza Wietnamu, dowożono ryż
na Północ. Walka o „wyzwolenie" Południa pozwalała więc odwrócić
uwagę społeczeństwa od dużo gorszej niż pod rządami Diema sytuacji
gospodarczej, a braki żywności, spowodowane kolektywizacją,
pomagały zmobilizować naród, któremu tłumaczono, iż dopiero
zjednoczenie kraju usunie źródło trudności.
Diem nazwał powstańców Viet Cong — „Wietnamscy Komuniści".
Sądził, że pozbawi ich to popularności, lecz późniejsze sukcesy
partyzantów i sympatia dla nich części zachodnich mass mediów
prawie zupełnie wymazały ów zamierzony pejoratywny wydźwięk.
Władze RW próbowały zdusić Viet Cong w zarodku: wzmożono
represje, zamknięto w obozach i więzieniach tysiące ludzi,
torturowano ich. Prześladowania nie ograniczały się do komunistów i
sterowanych przez nich grup, objęły całą opozycję. W więzieniach
znaleźli się liderzy sekt, działacze partii narodowych, zbyt dociekliwi
dziennikarze, aktywiści związków zawodowych itd. W ten sposób
Diem wymyślił nie tylko nazwę Viet Congu, ale wspólnie z Nhu stał
się jego współzałożycielem, bowiem do zorganizowanego przez ko-
munistów Narodowego Frontu Wyzwolenia pchnął wiele grup, które
inaczej nigdy by się tam nie znalazły.
W 1960 r. Ho Chi Minh wezwał na forum III zjazdu Lao Dong do
utworzenia „szerokiego frontu narodowego skierowanego przeciw
klice diemowsko-amerykańskiej". Wkrótce potem w dżungli, w delcie
Mekongu, odbył się Kongres Założycielski Narodowego Frontu
Wyzwolenia Wietnamu Południowego (NFW). Oprócz komunistów
byli na nim obecni również członkowie sekt i partii politycznych,
buddyści, inteligenci, robotnicy. Nie zapomniano o młodzieży i kobie-
tach. Lao Dong znów stosowała wypróbowaną taktykę „frontu
narodowego", wyselekcjonowani delegaci mieli stwarzać pozory
reprezentowania przez NFW całego społeczeństwa Południa. Być
może nie wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu,
67
iż są manipulowani, pragnęli walczyć z reżimem Diema, a
komuniści proponowali im zjednoczenie różnych sił dążących do jego
obalenia.
Dla przyciągnięcia różnych środowisk Viet Cong musiał dyspo-
nować odpowiednio pojemnym programem. Znalazły się w nim
postulaty utworzenia demokratycznego rządu, oprowadzenia
reformy rolnej, rozwoju gospodarki, podlenia poziomu życia,
rozwoju kultury i oświaty itd. Wietnam Południowy miał
być państwem neutralnym, i w przyszłości, za obopólną zgodą,
miało nastąpić zjednoczenie.
NFW skonstruowano podobnie do Viet-Minhu. Formalnie rodzajem
federacji aż 30 organizacji, w praktyce tylko idą, ściśle
kontrolowaną przez partię komunistyczną, która na tę okazję
nazwała się Ludową Partią Rewolucyjną Wietnamu Południowego.
Innymi organizacjami Frontu kierowali w pełni dyspozycyjni
prokomuniści albo wręcz członkowie Lao Dong „pełniący
obowiązki" związkowców, przywódców młodzieżowych itd.
Wszyscy mieszkający na terenach kontrolowanych przez Viet
Cong musieli należeć do przynajmniej jednego „stowarzyszenia
wyzwoleńczego" — do zrzeszenia rolników, związku kobiecego,
młodzieżowego, zawodowego, partii itd. Także rodziny łączono po
kilka w tzw. grupy sąsiedzkie. Ludność mogła być dzięki temu
łatwo inwigilowana.
Struktura
Frontu
zgodna
była
z
regułami
„centralizmu
demokratycznego". Od szczebla najniższego — kilkuosobowi
komórek — do samego szczytu hierarchii — Biura Politycznego w
Hanoi — ciągnął się łańcuch zależności. Oczywiście władze Lao
Dong nigdy oficjalnie nie przyznały, że kierują Viet Congiem, lecz
kamuflaż z biegiem lat był coraz słabszy, a natychmiast po
„wyzwoleniu" w 1975 r. niepotrzebne już atrapy zniknęły ze sceny.
Ludowa Partia Rewolucyjna (LPR) teoretycznie była jedną
z wielu grup Frontu, ale w rzeczywistości sterowała
68
całością. Potwierdzał to nawet język oficjalnych dokumentów. w
których bywała nazywana „awangardą" NFW lub „siłą
kierowniczą". Jak sama LPR rozumiała udział innych grup w
NFW? Oto fragmenty instrukcji regionalnego komitetu partii
przejętej przez oddziały Diema w 1961 r.: „W bieżącej sytuacji
Wietnamu Południowego Komitet Centralny Partii popiera
włączanie tych elementów do Frontu, nie dlatego, że Partia
zdradza politykę walki klasowej i rewolucji, nie dlatego, że ma
zamiar zaufać tym klasom..., lecz tylko po to, by spożytkować
ich zdolności i prestiż dla celów rewolucji i aby dodać prestiżu
NFW. Ta linia jest tylko tymczasową polityką Partii. Gdy
rewolucja zwycięży, polityka ta zostanie zrewidowana".
Viet Congowi zależało na utożsamieniu aktualnego konfliktu z
poprzednim, aby móc wykorzystać — jak wtedy — uczucia
patriotyczne. Jak jednak wynika z dokumentów NFW, nie było
to proste i trzeba było sporego wysiłku, by przedstawić
Amerykanów jako kolonialistów. Spośród innych argumentów
propagandowych można wymienić obietnice rozdawania ziemi.
obniżania czynszów, skończenia z korupcją i represjami władz.
Wiarygodność tych haseł osłabiały wiadomości o kolektywizacji
i brakach żywności, dochodzące z Północy. Często jednak nie
dawano im wiary, uważając je za przesadzone lub za propagandę
drugiej strony.
Ideologia Frontu — jak i w ogóle komunizmu w wydaniu
wietnamskim — nie była skomplikowana. Dla przykładu
chłopom tłumaczono — według relacji jednego z nich — że
„należą do najbiedniejszej klasy i dlatego powinni powstać i
prowadzić klasową walkę proletariatu przeciw rządzącej klasie
kapitalistów, którymi są Amerykanie i ich lokaje". Organizowano
specjalne
sesje
oskarżycielskie.
przypominające
seanse
nienawiści. Skłaniano na nich chłopów do ujawniania wrogości
do „feudałów", „amerykańskich imperialistów i ich służalców",
„sajgońskich marionetek" i innych „reakcjonistów".
69
W roku 1959 Viet Cong rozpoczął ofensywę przeciw lokalnej
administracji. W ciągu kilkunastu miesięcy zamordowano ponad 6
tys. przedstawicieli władz, nauczycieli, dekarzy, techników, księży i
chłopów, którzy nie chcieli współdziałać z partyzantami. Drugie tyle
uprowadzono. Liczbę straszonych. którzy zgodzili się pozostać na
stanowiskach i służyć komunistom, ocenia się na 80 tys. Miejsce
zamordowanych i tych. którzy uciekli, natychmiast zajmowały
kadry komunistyczne. Niekiedy zmiana przyjmowana była przez
mieszkańców z aprobatą, np. gdy miejsce skorumpowanego,
mianowanego przez Sajgon urzędnika czy policjanta obejmował ktoś
miejscowy. Plagi gnębiące administrację RW (korupcja, nadużywanie
władzy itd.) występowały przecież dużo rzadziej wśród komunistów
— przynajmniej z początku.
Gdy władze dowiadywały się, że w jakiejś wiosce działa Viet
Cong, następowały represje. Zwykle uderzały one nie w dobrze
zakonspirowane kadry NFW. lecz w chłopów. Prześladowania
rodziły chęć odwetu i liczba zaangażowanych w działalność Viet
Congu
rosła.
Władze
wydawały
wówczas
armii
rozkaz
spacyfikowania danej wioski. Można było być pewnym, że po tej
akcji już cała ludność obróci się przeciwko administracji RW, gdyż
wojsko działało brutalnie i bez znajomości lokalnej sytuacji.
Dlaczego jednak ta spirala gwałtu służyła NFW, a nie władzom?
Przecież można sobie wyobrazić inny schemat, w którym represje
Sajgonu skłaniają chłopów do odmowy pomocy dla Viet Congu,
wówczas komuniści muszą uciec się do terroru i tym samym zrażają
do siebie ludność. Wydaje się, że nastąpił wtedy swego rodzaju
„wyścig terroru", w którym zwyciężył terror skuteczniejszy.
Jeśli porównamy życie wsi pod władzą Republiki Wietnamu i
NFW, to okaże się, że przy całej nieudolności, korupcji i
obciążeniach podatkowych administracja Diema była mniej
uciążliwa. śyjąc pod kontrolą Viet Congu, chłopi także płacili
wysokie podatki, musieli pracować
70
przy budowie tuneli, umocnień i zasadzek, dostarczać partyzantom
ż
ywności i schronienia.
Struktura polityczna Frontu pełniła funkcje administracji, na
przykład Wyzwoleńcze Zrzeszenie Rolników zajmowało się
rozdzielaniem kontrybucji na poszczególne rodziny w wiosce. Ale to
nie same piękne hasła propagandowe skłaniały chłopów do
oddawania części zbiorów dla Viet Congu, tylko wisząca w
powietrzu groźba użycia Sekcji Bezpieczeństwa.
Terror Viet Congu był skuteczniejszy od terroru rządu
sajgońskiego, choć liczba jego ofiar była mniejsza. Dla komunistów
bowiem terror był ostatnią instancją, gdy zawiodły inne metody:
perswazja i szantaż. Każde morderstwo było wynikiem decyzji
wyższych szczebli Frontu, które starannie kalkulowały jego efekty, w
szczególności wpływ na ludność. Terror był metodyczny i
selektywny. Najczęściej atakowano niepopularnych urzędników i
policjantów. Ich śmierć nie powodowała chęci odwetu, a działała
odstraszająco. Natomiast represje aparatu Diema przypominały ciosy
na oślep, uderzały tak w kadry Lao Dong (zwykle nie
najważniejsze), jak i w sympatyków i osoby przypadkowe. W ten
sposób nie ograniczały wpływów Viet Congu, lecz budowały
opozycję. Były za słabe, by zdusić sprzeciwy, a wystarczająco
dotkliwe, by wzbudzić wrogość.
Powstanie w Wietnamie Południowym rozwijało się zgodnie ze
wskazaniem Mao Tse-tunga: „Najpierw góry, potem wieś, a na
końcu miasto". Pierwszy krok, „góry", oznaczał zorganizowanie
lokalnych komórek ruchu i niewielkich oddziałków partyzanckich.
W kroku drugim Mao przewidywał zbudowanie struktur
regionalnych oraz rozpoczęcie walk partyzanckich na większą skalę.
I wreszcie trzecim krokiem miało być utworzenie sił regularnych. W
roku 1960 oddziały Frontu liczyły już 9 tys. ludzi i po raz pierwszy
weszły do walki w sile batalionu. Rozrost militarny Viet Congu
dokonywał się metodą „pączkowania", wyćwiczone i doświadczone
oddziały dzieliły się na trzy, które przyjmowały i szkoliły
71
nowych rekrutów. W połowie 1961 r. walczyło już 15 tys.
partyzantów, a w 1962 — 30 tys. oraz 12 tys. żołnierzy
przerzuconych z Północy.
Szybko okazało się, że armia nie może sobie poradzić z
Viet Congiem. Postanowiono więc wykorzystać doświad-
czenia
Brytyjczyków
z
okresu
tłumienia
powstania
komunistycznego na Malajach. Anglicy uznali słuszność
cytowanego wcześniej powiedzenia Mao i pozbawili „ryby",
tj. partyzantów, „wody", czyli środowiska, w którym działali.
Przesiedlili ludność do specjalnych, ufortyfikowanych wiosek,
aby ułatwić jej obronę przed partyzantami i podciąć podstawy
ich zaopatrzenia, werbunku i wywiadu.
W Wietnamie program „wiosek strategicznych" był pro-
wadzony przy udziale brytyjskich i amerykańskich ekspertów
wojskowych. Dzięki pomocy materialnej USA możliwe stały
się działania na dużą skalę. W 1962 r. powstały już 4 z 11 tys.
planowanych wiosek, a znalazło się w nich 40% ludności.
Niektóre „strategiczne wsie" budowano od nowa, inne
tworzono
przez
przebudowę
dawnych.
Otaczano
je
bambusowymi palisadami i ogrodzeniami z drutu kolczastego,
a z ludności organizowano uzbrojone oddziały samoobrony.
Program przewidywał, iż prócz ochrony przed terrorem Viet
Congu „strategiczne wioski" umożliwią reformy społeczne i
gospodarcze - przywrócenie wyborów władz lokalnych,
reformę rolną, rozwój szkolnictwa i opieki społecznej.
Już wkrótce Viet Cong zdołał przeniknąć do większości
ufortyfikowanych wiosek, przekształcając je czasem we własne
twierdze. Struktura Frontu okazała się zbyt głęboko zakorze-
niona
1
. Poza tym przesiedlanie, porzucanie domostw i pól,
które szybko wchłaniała dżungla, było dla chłopów niezwykle
bolesne i budziło odruchowy sprzeciw.
1
Sukces Brytyjczyków ułatwił fakt. iż większość powstańców była narodowości chińskiej. Dlatego
stosunkowo prosto można było ich odizolować od ludności malajskiej.
72
Amerykanie w coraz większym stopniu brali na siebie
odpowiedzialność za losy Południowego Wietnamu. Największy
nacisk kładli na budowę Armii Republiki Wietnamu (ARW).
Francuzi zostawili 250 tys. słabo wyszkolonych i wyposażonych
ż
ołnierzy, których trudno byłoby jednak nazwać armią, gdyż
dowództwo i kadry oficerskie były skłócone. Amerykańscy
doradcy wojskowi, których liczbę porozumienia genewskie
ograniczały do 342, zabrali się energicznie do dzieła. Zmniejszyli
armię do 150 tys. ludzi i rozpoczęli ambitny program szkoleniowy.
W samym tylko 1960 r. 1600 Wietnamczyków przebywało w
szkołach wojskowych w USA i na Zachodzie. Stany Zjednoczone
pokrywały wszelkie koszty rozbudowy ARW (w latach 1955-
1961 800 min doi.). Nacisk na sprawy militarne, w połączeniu z
zaniedbywaniem kwestii politycznych i ekonomicznych, miał stać
się jednym z najpoważniejszych błędów USA.
Błędne okazały się także metody szkolenia i sposób or-
ganizacji armii południowo-wietnamskiej. Amerykanie po
doświadczeniach koreańskich zakładali, że największym za-
grożeniem będzie inwazja armii DRW. Ofiarą reorganizacji
ARW padły więc między innymi tzw. groupes mobiles, lekkie,
ruchliwe jednostki, które jako jedyne przeznaczone były do
działań niekonwencjonalnych. Stworzono natomiast regularne
dywizje przystosowane do poruszania się po drogach, które do
zwalczania partyzantki okazały się nieprzydatne. Programy
szkoleniowe
przestawiono
z
konwencjonalnych
na
przeciwpartyzanckie dopiero w 1960 r.. kiedy wojna objęła
większość prowincji
2
.
Zgodnie z zasadami Mao Tse-tunga Viet Cong starał się
zbudować bazę na wsi. Wachlarz stosowanych środków był
2
Obrazowo, choć z przesadą ujął to jeden z amerykańskich ekspertów: „Oddział sił porządkowych
uzbrojony w gwizdki, pałki i rewolwery kal. 38 mm (Q. - Raczej 0,38 cala). Raczej nie był w stanie
aresztować oddziału partyzanckiego uzbrojonego w pistolety maszynowe, karabiny, granaty i moździerze”.
73
zróżnicowany i obejmował także represje ekonomiczne. Dla
przykładu, jeśli nikt z danej rodziny nie chciał służyć w Viet
Congu, to odbierano jej ziemię i nakładano karne kontrybucje.
Sytuacje takie nie zdarzały się jednak często. Pytani, czemu
chętniej słuchają partyzantów niż urzędników RW. Chłopi
dawali zaskakująco prostą odpowiedź: „Bo kadry są dla nas
bardziej uprzejme i przyjacielskie. Nie traktują nas tak źle, jak
ż
ołnierze i urzędnicy Diema".
Postępowanie przedstawicieli władz wiązało się z ich
obcowaniem i z załamaniem etyki konfucjańskiej, ale sedno
problemu tkwiło jeszcze gdzie indziej; partyzanci po prostu
musieli dobrze żyć z mieszkańcami wsi, gdyż byli od nich zależni.
Bez ich pomocy staliby się szybko bandą wygłodniałych
maruderów, których bez kłopotów wyłapaliby żołnierze. Taka
bezpośrednia i oczywista zależność nie występowała w
kontaktach administracji z chłopami, władza łatwo zapomina z
czyich podatków się utrzymuje... A na dodatek armia południowo-
wietnamska była finansowana przez Amerykanów, czyli nawet tej
więzi z ludnością nie było.
Z 12 Punktów Dyscypliny obowiązujących partyzantów aż 8
dotyczyło poprawnego zachowania wobec cywilów: „Bądź dla
ludzi solidny i uczciwy... Nie zabieraj nigdy nawet igły... Gdy
kwaterujesz w jakimś domu, dbaj o niego tak, jak o swój własny...
Kochaj i szanuj lud". Różne socjotechniki stosowane przez
komunistów dla zyskania sympatii ludności syntetycznie
ujmowało hasło: „śyj wspólnie, jedz wspólnie i pracuj wspólnie".
Z upływem lat administracja Diema stawała się coraz bardziej
skorumpowana i niepopularna. Do końca lat 50. poparcie dla
Diema prawdopodobnie przeważało jednak nad niechęcią. Na
przykład w wyborach do Zgromadzenia Narodowego w 1959 r.
opozycja uzyskała tylko nieco ponad 20% głosów, co dało jej ok.
40 miejsc w 123-osobowym parlamencie. O względnej swobodzie
działania politycznego w Republice Wietnamu może świadczyć
fakt, iż kandydowało wówczas
74
441 członków różnych partii. Znaczenie Zgromadzenia Naro-
dowego było jednakże ograniczone, gdyż Diem rządził za pomocą
dekretów prezydenckich. Wybory te pokazały też, iż najsilniejsze
poparcie rząd posiadał w regionach zagrożonych przez Viet Cong,
natomiast opozycja koncentrowała się w bezpiecznych miastach.
Silna opozycja miejska była bezpośrednią przyczyną upadku
Diema i rozwijała się spontanicznie w miarę, jak Diem zrażał do
siebie kolejne środowiska. Komuniści starali się oczywiście do niej
przenikać, ale nie zdołali jej zdominować. W opozycji znaleźli się
przywódcy buddystów, liderzy sekt, liberalna inteligencja, grupy
narodowców, politycy i dowódcy wojskowi o niespełnionych
ambicjach, młodzież i studenci. We wszystkich tych organizacjach
działali zakonspirowani działacze Lao Dong, których celem było
zaognienie sytuacji.
Diem nie potrafił i nie chciał zlikwidować źródeł antagonizmów.
W jego wizji państwa nie było miejsca na kompromisy. Represje
nie przyczyniały się jednak do uspokojenia nastrojów.
W roku 1960 dwa wydarzenia powinny ostrzec reżim Diema. W
kwietniu grupa znanych osobistości południowo-wietnamskich
(wśród nich dawni bliscy współpracownicy Diema) ogłosiła
manifest protestujący przeciw prześladowaniom opozycji i
domagający się daleko idących reform. W listopadzie wyszło na
jaw, iż rząd nie może liczyć nawet na armię; trzy bataliony
spadochroniarzy,
należące
od
oddziałów
uważanych
za
najwierniejsze Diemowi, podjęły próbę przewrotu, która o mało
nie zakończyła się sukcesem. Akcje te nie skłoniły władz
sajgońskich do zmiany polityki, ale dostrzegł je Waszyngton.
Do końca lat 50. Wietnam pozostawał na marginesie
politycznych zainteresowań USA. 1,2 mld dolarów pomocy nie
było sumą na tyle dużą, by wzbudzić w Kongresie dyskusje. Rząd
sajgonski znajdował się dopiero na piątym miejscu wśród krajów
wspomaganych przez USA. Dużo
75
większą wagę przywiązywano do walk w Laosie, gdzie siły Patet Lao
zagrażały władzom w Vientiane. Amerykanie długo nie zdawali sobie
sprawy z załamywania się reżimu Diema. Kryzys rozwijał się
stopniowo, a uwagę USA zajmowały też inne problemy, zdobycie
władzy na Kubie przez Fidela Castro, napięcie wokół Berlina czy
dekolonizacja Afryki. Do roku
0 oceniano sytuację w Wietnamie dosyć optymistycznie. Pozory
wskazywały przecież na sukces Diema: w Sajgonie sklepy i domy
towarowe były świetnie zaopatrzone, na ulicach widać było wiele
drogich samochodów i modnych skuterów, a w nowych dzielnicach
wznoszono budynki nie odbiegające od standardu amerykańskiego.
USA miały zaufanie do Diema. Wydawało się, że Stany Zjednoczone
znalazły w nim przywódcę, który — co prawda nie w stuprocentowo
demokratyczny sposób (ale czego się można spodziewać po azjatyckim
w końcu kraju?) — potrafi postawić tamę komunizmowi. Potem
złudzenia zaczęły pryskać. Poziom życia okazał się sztucznie zawyżony
przez pomoc amerykańską, która trafiała głównie do nielicznej
warstwy zamożnych Wietnamczyków. Wygląd Sajgonu i paru większych
miast nie mógł przysłonić nędzy wsi. Autorytet Diema okazał się
chwiejny,
a
administracja
skorumpowana
(m.in.
w
efekcie
amerykańskiej pomocy).
W roku 1960 ujawniły się wśród Amerykanów dwie postawy wobec
kryzysu w Wietnamie, których konflikt miał trwać do końca wojny. W
październiku ambasador USA w Sajgonie zaczął wywierać naciski na
Diema, by poszerzył skład rządu, ograniczył kontrolę prasy i przywrócił
lokalne wybory na wsi. Prezydent RW stwierdził, że całkowicie zgadza
się z propozycjami amerykańskimi, ale póki toczą się walki, ma
związane ręce. W kilka tygodni później aresztowano polityków, którzy
podpisali wspomniany manifest. Ambasador przestrzegł wówczas
Waszyngton, że Wietnam znajduje się na krawędzi katastrofy i
zaproponował, aby w zamian za dodatkową pomoc zażądać od Diema
reform.
76
Wówczas ujawniało się drugie stanowisko: misja wojskowa USA w
Sajgonie zaprotestowała przeciw planom ambasady. Wojskowi
uważali, że demokratyzacja rządu RW odwróciłaby uwagę od walki
z Viet Coneiem i osłabiła i tak zagrożone władze. Dylematu tego
Amerykanie nie rozwiązali do 1975 r. Wciąż toczyły się dyskusje,
czy najpierw należy pokonać nieprzyjaciela militarnie, czy też
wytrącić mu polityczny oręż z ręki. demokratyzując RW.
20 stycznia 1961 r. urząd prezydenta USA objął John
Fitzgerald Kennedy. W słynnej mowie inauguracyjnej powie
dział m.in.: .....zapłacimy każdą cenę, uniesiemy każdy ciężar,
podejmiemy każdy trud, wesprzemy każdego przyjaciela,
sprzeciwimy się każdemu wrogowi, ażeby zapewnić przetrwanie i
zwycięstwo wolności". Wietnam miał stać się dla młodego
prezydenta jednym z miejsc, w których chciał wcielić te słowa w
czyn.
W maju rozpoczęła się w Genewie kolejna konferencja, tym
razem w sprawie Laosu. Po 13 miesiącach wynegocjowano
porozumienie, na mocy którego sąsiad Wietnamu miał stać się
neutralny i uzyskać zjednoczony rząd. W praktyce znaczenie tego
układu sprowadziło się do formalnego zakazania USA działań na
terytorium Laosu, choć pozostało tam 40 tys. żołnierzy północno-
wietnamskich.
Czas decyzji w sprawie Wietnamu nadszedł dla Johna
Kennedy'ego na przełomie 1961 i 62,roku. Powrócił wówczas ze
specjalnej misji w Sajgonie gen. Maxwell Taylor. Stwierdził on, iż
otoczenie Diema jest nieudolne i kieruje się wyłącznie własnymi
interesami, ARW jest osłabiona rozgrywkami politycznymi,
prześladowanie opozycji wzmacnia niechęć do władz, a
postępowanie rządu wobec wsi nie pozwala na skuteczną walkę z
Viet Congiem. Prezydent i jego doradcy mieli poważne
wątpliwości, czy słaby i podzielony Wietnam Południowy nadaje
się do postawienia na jego terenie tamy komunizmowi, czy nie
będzie to grunt zbyt grząski i niepewny. Po wahaniu, Kennedy
postanowił jednak wspomóc RW.
77
W grudniu 1961 r. Departament Stanu opublikował Białą Księgą,
zawierającą opis łamania przez Wietnam Północny porozumień
genewskich z 1954 r. i oskarżającą Hanoi o agresję. Równocześnie w
liście do Diema prezydent zapewnił, iż USA będą wspierać
Republikę Wietnamu, dopóki będzie trwała ingerencja zewnętrzna,
ale dodał, że Wietnamczycy muszą podjąć nie tylko wysiłek
militarny, lecz także polityczny. Kennedy wskazał na konieczność
zreformowania ARW, systemu społecznego, rolnictwa i poszerzenia
zakresu wolności. Reakcja Diema świadczyła o postępującym
oderwaniu od rzeczywistości: zainspirował serię antyamerykańskich
artykułów w prasie sajgońskiej.
Nie zrażony tym Waszyngton przystąpił do realizowania strategii
przeciwpowstańczej
(counterinsurgency),
by
wspomóc
dwustutysięczną armię południowo-wietnamską, która nie mogła dać
sobie rady z 17 tys. partyzantów. Kennedy postanowił wysłać do
Wietnamu tzw. Siły Specjalne (Special Forces). W 1961 r. liczba
amerykańskich doradców wojskowych w RW została podwojona do
685. Tym samym Stany Zjednoczone przekroczyły dozwoloną w
Genewie liczbę,
gdyż wobec jawnego
gwałcenia
układu
genewskiego przez stronę komunistyczną, czuły się zwolnione z jego
przestrzegania.
Kennedy przejął po Eisenhowerze doktrynę odstraszania
nuklearnego, opierającą się na groźbie atomowego odwetu w razie
zagrożenia bezpieczeństwa USA. Poleganie wyłącznie na broni
jądrowej spowodowało, iż światowe supermocarstwo było bezsilne
w obliczu niewielkich konfliktów lokalnych. Kennedy osłupiał, gdy
po wprowadzeniu się do Białego Domu dowiedział się, że gdyby
wysłał 10 tys. żołnierzy do Wietnamu, to kraj zostałby ogołocony z
rezerw strategicznych. Prezydent zaczął więc formułować nową
doktrynę. Polegała ona na „elastycznym reagowaniu" (flexible
response) na wszelkie zagrożenia, od wojen partyzanckich po
nuklearną. Doktryna ta miała stanowić odpowiedź na sowieckie
wyzwanie, rzucone przez Nikitę Chruszczowa w styczniu 1961 r.
Oświadczył on
78
wówczas (w ośmiogodzinnym przemówieniu), iż Związek
Radziecki będzie zdecydowanie popierał „wojny narodowo-
wyzwoleńcze". W Waszyngtonie odebrano wezwanie szefa
KPZR jako rozszerzenie przez Kreml areny konfrontacji z
Zachodem na obszar całego globu.
Wojny te miały stać się wojnami nowego typu, w których do
znanej od wieków partyzantki miały dojść czynniki polityczne,
ideologiczne i społeczne. Amerykanie musieli więc znaleźć taki
sposób
walki
ze
sterowanymi
z
Moskwy
ruchami
„narodowowyzwoleńczymi", by móc bronić sojusznicze rządy,
nie powodując jednocześnie bezpośredniego starcia z ZSRR.
Odpowiedzią Ameryki miały być Siły Specjalne, zwane też
Zielonymi Beretami.
Była to elitarna grupa żołnierzy zawodowych, wyspe-
cjalizowanych w szkoleniu i organizowaniu sił lokalnych. Ich
działalność przypominała więc tworzenie przez Francuzów
oddziałów antypartyzanckich na tyłach Viet-Minhu. Program
szkolenia Sił Specjalnych był jednak dużo szerszy. Miały one
uczestniczyć w realizacji zadań cywilnych (pomoc ludności,
organizacja służby zdrowia itp.). John Kennedy, z charak-
terystyczną dla niego młodzieńczą energią i idealizmem,
osobiście zaangażował się w tworzenie Sił Specjalnych. Polecił
m.in. zastąpienie ciężkich i hałaśliwych wojskowych butów —
lekkimi, sportowymi, a gdy ich podeszwy okazały się zbyt
wrażliwe na bambusowe szpikulce umieszczane przez Viet Cong
na
ś
cieżkach,
wzmocniono
je
elastycznymi
stalowymi
wkładkami. Prezydent rozkazał też dostarczyć Zielonym
Beretom więcej helikopterów i — z myślą o szkolonych przez
nich Wietnamczykach — krótsze i lżejsze karabiny. Kennedy
dawał do zrozumienia, że czytał prace Mao i Che Guevary na
temat działań partyzanckich, a na jego biurku zawsze leżał
zielony beret — świadectwo więzi z Siłami Specjalnymi, które
miały bronić wolności w Trzecim Świecie. Beret ten znajduje się
na cmentarzu Arlington, w grobie prezydenta.
79
Pierwsze pododdziały Zielonych Beretów znalazły się w Wiet-
namie w 1962 r. Miały — według gen. Taylora, wojskowego
doradcy prezydenta — udowodnić Moskwie, iż wojny narodo-
wowyzwoleńcze nie są „tanie, bezpieczne i prowadzące do
zwycięstwa, (lecz) kosztowne, niepewne i skazane na porażkę".
Zgodnie z planem Waszyngtonu RW miała dać żołnierzy i wolę
walki, a Stany Zjednoczone wyszkolenie, transport, broń i
wyposażenie. śołnierzy Sił Specjalnych przerzucano na tereny objęte
działalnością NFW, gdzie werbowali, uzbrajali i ćwiczyli
partyzantów oraz kierowali akcjami dywersyjnymi. Zielone Berety
pomagały też realizować programy cywilne: odbudowę zniszczeń,
szkolenie medyczne, szczepienia ochronne itp. Choć było ich
niewielu, uzyskali niemałe sukcesy, przede wszystkim wśród
plemion górskich. Już w kwietniu 1962 roku działali w 28 wsiach i
uzbroili 1000 chłopów.
Tworzone przez nich oddziały były niezależne również od
Sajgonu. Amerykanie wykorzystali stary antagonizm dzielący górali
i Wietnamczyków. Zorganizowane przez nich siły lokalne były
skłonne walczyć tak z komunistami, jak i z władzami Diema, gdyby
zechciały ingerować w ich sprawy. Nie podobało się to, rzecz jasna,
rządowi sajgońskiemu, choć poważnie utrudniało działalność NFW i
to na strategicznie ważnych terenach Płaskowyżu Centralnego i gór.
W 1962 r. wydawało się, że wojna przybiera korzystniejszy dla
władz obrót. Na podstawie decyzji Kennedy'ego ARW otrzymała
duże dostawy nowoczesnego sprzętu, w tym helikoptery, amfibie i
transportery opancerzone. Znacznie wzrosła liczba doradców
amerykańskich — z 3 tys. w grudniu 1961 r. do 9 tys. w rok później.
Pełni optymizmu, tak charakterystycznego dla Ameryki ery
Kennedy'ego, i wiary, że obronią Południowy Wietnam przed
komunizmem, ze spokojem znosili wyczerpujący klimat i dyzenterię,
którą nazywali „zemstą Ho Chi Minha". Przeważali wśród nich
piloci śmigłowców, którzy transportowali oddziały armii sajgońskiej
do pola bitwy i ewakuowali je po walce.
80
Wydawało się też, że rząd Diema odnosi sukcesy na innych polach.
„Wioski strategiczne" nieco polepszyły sytuację na wsi, a wybory
prezydenckie przyniosły Diemowi bezapelacyjne zwycięstwo nad
dwoma kontrkandydatami. Otrzymał on 88% głosów (ale — co
znamienne — w samym Sajgonie tylko 64%). W połowie 1962 r.
sytuacja tak radykalnie zmieniła się na korzyść władz RW, że
komuniści myśleli nawet o wycofaniu się z delty Mekongu.
Przewaga reżimu Diema okazała się krótkotrwała. Na większe
zaangażowanie Amerykanów Hanoi odpowiedziało wzmożoną
infiltracją ludzi i sprzętu. Sukcesy AR W oparte na wprowadzeniu
do walki helikopterów skończyły się, gdy tylko partyzanci Frontu
przekonali się, że „nie taki diabeł straszny". Z początku śmigłowce
budziły w nich takie przerażenie, że gdy zbliżały się, rycząc tuż nad
wierzchołkami drzew, opuszczali swe schrony i uciekali — przez co
stawali się łatwym celem. Szybko jednak poznali ich słabe strony.
Poza tym dżungla była dla Viet Congu tak doskonałym
schronieniem, że nawet z helikopterów niezmiernie trudno było
zlokalizować partyzantów. „Jeśli nie wylądujemy im wprost na
głowie — znikają" — stwierdził sfrustrowany amerykański doradca.
Armia sajgońska na krótko tylko zdołała uchwycić inicjatywę.
Amerykanie zorientowali się, że część informacji z dowództwa
ARW jest fikcyjna, np. niektóre operacje kierowano celowo w puste
i bezpieczne okolice, aby nie ponieść porażki. Awanse oficerskie
zależały od lojalności wobec rządu albo od łapówek, a nie od
zdolności.
Program „wiosek strategicznych" załamał się. Reformy spotkały się
z ostrym przeciwdziałaniem NFW: nowe szkoły, szpitale i stacje
agrotechniczne
niszczono.
Nauczyciele
i
lekarze
ginęli.
Współpracownik
Johna
Kennedy'ego,
Robert
McNamara,
stwierdził, iż „nie sposób przeprowadzać reform na wsi, jeżeli
chłopscy
przywódcy
są
systematycznie
mordowani".
Bombardowanie i ostrzeliwanie wiosek, w których ukrywali się
partyzanci, używanie napalmu — powodowały wiele ofiar
81
wśród ludności cywilnej, dając komunistom do ręki potężną broń
propagandową.
W stosunkach amerykańsko-wietnamskich wytworzyła się
dziwna sytuacja: władze sajgońskie — nie określane przez
komunistów inaczej niż „marionetki" i „służalcy imperialistów" —
faktycznie
prowadziły
politykę
przeciwną
postulatom
Amerykanów, choć były przez nich utrzymywane.
Kennedy"emu trudno było się zorientować w rzeczywistym
stanie rzeczy. Część dziennikarzy amerykańskich akredytowa-
nych w Sajgonie zaczęła pod koniec 1962 r. bić na alarm i
ostrzegać, iż Wietnam znajduje się u progu katastrofy, ale
ambasada USA i wojskowi przesyłali uspokajające raporty, które
wskazywały na kolosalny postęp w porównaniu z rokiem 1960.
Prezydent wahał się pomiędzy opuszczeniem Wietnamu (co
sugerowała część jego doradców) a wydaniem otwartej wojny
komunistom (jak proponowali wojskowi). Wybrał w końcu
taktykę „środka drogi" (middle of the road). Nie chciał nadawać
wojnie dużej rangi (np. odmówił poświęcenia kwestii
wietnamskiej osobnego wystąpienia telewizyjnego, a w czasie
konferencji prasowych unikał tego tematu), lecz z drugiej strony
sądził, że Amerykanie nie mogą zostawić sojusznika samego i
muszą pozostać choćby po to, by zwiększyć zaufanie RW we
własne siły. Wiedział, że wojna antypartyzancka może być długa,
trudna i może wystawić cierpliwość Ameryki na ciężką próbę, ale
jego ostateczna decyzja brzmiała: „I think we should stay"
(Myślę, że powinniśmy zostać).
Prezydent Kennedy zezwolił na szkolenie przez CIA i Zielone
Berety oddziałów południowo-wietnamskich. przeznaczonych do
wykonywania tajnych operacji na Północy. Przerzucano je drogą
morską, a ich zadania obejmowały dywersję i wywiad. W akcji tej
brało udział, w sumie, kilkuset żołnierzy. Z Północy na Południe
infiltrowały natomiast tysiące, a potem dziesiątki tysięcy ludzi. W
tym czasie nie zdawano sobie jeszcze w USA sprawy z rozmiarów
zaangażowania DRW w wojnę — raporty Centralnej Agencji
Wywiadowczej uznawano za przesadzone.
6 — Wietnam 1962-1975
82
Jedni amerykańscy politycy i dziennikarze uważali, że wojna jest
rezultatem komunistycznej agresji z Północy, drudzy zaś, że Viet
Cong to rodzimy, południowo-wietnamski ruch, który powstał w
wyniku błędów reżimu Diema i rozwinął się bez poparcia z
zewnątrz. Właściwie oba stanowiska są słuszne: powstanie było w
swych korzeniach autentyczne i wybuchło, prawdopodobnie, bez
inspiracji z Hanoi, ale natychmiast zostało podporządkowane Lao
Dong. Partyzanci nie byliby jednak w stanie długo walczyć bez (z
początku rzeczywiście niewielkich) dostaw z DRW.
W roku 1966 amerykański dziennikarz Sol Saunders leciał
samolotem rozpoznawczym T-28 nad szlakiem Ho Chi Minha. Z
wysokości 300 metrów nad dżunglą widział „czerwoną glinę i biały
wapień tam, gdzie droga została niedawno zbombardowana... z
wyraźnie
zaznaczonymi
głębokimi
odciskami
opon
samochodowych". Saundersa zdziwiło, że choć widoczność była
doskonała i „nie było wątpliwości, że lecimy nad ruchliwą drogą",
to nie zobaczył żadnego śladu życia.
Prace nad szlakiem Ho Chi Minha rozpoczęły się w 1959 r.
Wcześniej, w czasie I wojny indochińskiej, Viet-Minh oczywiście
posiadał już trasy komunikacyjne z Viet Bacu na Południe, ale gdy
zaczęła się kolejna wojna, Hanoi postanowiło poważnie je
rozbudować. Szlak wiódł przez terytoria Laosu i Kambodży,
równolegle do granicy Wietnamu Południowego. Był to cały
system komunikacyjny złożony z wielu dróg dla pojazdów i
ś
cieżek dla pieszych. Biegły one równolegle, przecinały się,
wspinały na stoki górskie i przełęcze, by ponownie zanurzyć się w
dżungli. Rozbudowa i naprawy szlaku wymagały oczywiście
zmobilizowania specjalnych oddziałów roboczych. Inne oddziały
zajmowały się organizacją samego transportu. Amerykańscy
eksperci chwalili się, że mają w komputerach zaprogramowane
całe 5600 km szlaku. Tymczasem północno-wietnamski historyk
wojskowy stwierdził po zakończeniu wojny, iż system liczył ponad
13 tys. km, bez dróg zapasowych.
83
W 1963 r. z 80 tys. partyzantów NFW ponad 20 tys. stanowili
ludzie przerzuceni z Północy. Do roku 1964 Viet Cong zasilali byli
Viet-Minhowcy, pochodzący z Kochinchiny, ewakuowani po
porozumieniach genewskich. Byli to w 2/3 członkowie Lao Dong, w
większości oficerowie oraz kadry panyjne.
Z początku, gdy szlak Ho Chi Minha nie był tak udoskonalony, jak
przy końcu wojny, jego przebycie oznaczało morderczy wysiłek.
Przejście tysiąca kilometrów niebezpiecznymi górskimi ścieżkami w
trakcie kilkumiesięcznej podróży dla ok. 10% wysyłanych ludzi
kończyło się śmiercią na skutek chorób i wypadków. Później doszły
bombardowania, po których dżungla wyglądała jak po trzęsieniu
ziemi połączonym z potwornym tajfunem, wyrwane z korzeniami,
zwalone i splątane konarami drzewa tworzyły gąszcz nie do
przebycia. A jednak ten szlak, zaczynający się tuż powyżej strefy
zdemilitaryzowanej i dochodzący pod sam Sajgon, przebyło — tylko
do 1967 r. — ponad 200 tys. osób.
Jeśli sporządzilibyśmy mapę obrazującą aktywność Viet Congu, to
okaże się, że nie pokrywa się z mapą, która wskazuje natężenie
potencjalnych przyczyn partyzantki (np. nierówności społecznych na
wsi). Wojna była najbardziej krwawa w północnych prowincjach
RW, tymczasem napięcia społeczne występowały raczej w delcie
Mekongu. Zatem większe znaczenie od wybuchowej sytuacji
politycznej miała dobra komunikacja z DRW, północne prowincje
leżały przecież najbliżej strefy zdemilitaryzowanej. Oprócz północnej
części RW, najcięższe walki toczyły się w prowincji Tay Ninh, która
leży w miejscu, gdzie szlak Ho Chi Minha przecina granicę
kambodżańsko-wietnamską i kieruje się na Sajgon.
Hanoi wspierało powstanie na Południu, choć na Północy nie
brakowało problemów. W 1962 r. wystąpił poważny kryzys
ż
ywnościowy. Organ WPP „Nhan Dan" stwierdził wówczas, iż
Wietnam Północny nie jest i nie będzie w stanie wyżywić rosnącej
liczby ludności. A przyrost naturalny był
84
niezwykle wysoki — 30 promili. Ludność DRW liczącej w 1963
r. 17 milionów zwiększała się o pół miliona rocznie.
Jak w tej sytuacji Hanoi stać było na prowadzenie kosztownej
wojny? Po pierwsze, władze mogły egzekwować od społeczeństwa
wszelkie wyrzeczenia, nawet doprowadzające do głodowego
minimum egzystencji. Drugim filarem możliwości militarnych
DRW było wsparcie udzielane przez świat komunistyczny.
Przywódcom Lao Dong udało się dokonać nie lada sztuki: w
okresie pogłębiającego, się rozłamu pomiędzy Związkiem
Sowieckim a Chinami potrafili zyskać pomoc obu mocarstw. Co
więcej, potrafili wygrywać ich rywalizację z korzyścią dla siebie.
Były w historii stosunków DRW z Moskwą i Pekinem okresy
zbliżenia to do jednej, to do drugiej strony, ale zasadniczo Hanoi
starało się balansować pomiędzy ZSRR a ChRL. Przejawiało się
to m.in. w formach charakterystycznych dla komunistycznej
obrzędowości: jeśli w wietnamskiej gazecie ukazał się artykuł
wychwalający osiągnięcia radzieckiej techniki, to można było
mieć pewność, że obok znajduje się inny, podobny rozmiarami, w
którym
opisywano
zalety
Wielkiego
Skoku.
Corocznie
obchodzono
też
miesiąc
przyjaźni
chińsko-radziecko-
wietnamskiej. Z początku pomoc bloku komunistycznego była
zbliżona wielkością do amerykańskiej. Na przykład w latach
1955-1957 DRW otrzymała 200 min dolarów od Chin i 100 min
od Moskwy i satelitów.
Polityka równowagi pomiędzy Pekinem a Moskwą wymagała
od
Wietnamczyków
tak
szybkiego
manewrowania,
ż
e
przypominała chwilami slalom narciarski. W 1958 r., gdy
Sowieci krytykowali Wielki Skok i tworzenie komun w Chinach,
Biuro Polityczne WPP wyraziło uznanie dla „rezultatów
słusznego kierunku KP Chin opartego na twórczym zastosowaniu
niewzruszonych zasad marksizmu-leninizmu do warunków
chińskich". Natomiast podczas 21 zjazdu KPZR, kiedy Czou En-
laj opuścił Moskwę, protestując przeciw usunięciu ciała Stalina z
mauzoleum, Ho Chi Minh nie poszedł w jego ślady, a po
obradach odwiedził wiele miast
85
w ZSRR. Z kolei w 1963 r. Hanoi znów zbliżyło się do Pekinu
(m.in. zaatakowało Jugosławię zgodnie z linią chińską), a
Związek Sowiecki wycofał swych specjalistów z Wietnamu w
lutym następnego roku. Stosunki przywrócono dopiero, gdy Le
Duan pokajał się w Moskwie w lutym następnego roku.
W Stanach Zjednoczonych zaliczano DRW raczej do
sojuszników Pekinu, zapominając, iż stosunek Wietnamczyków do
wielkiego sąsiada z północy był złożony. Były w nim elementy
niechęci, a nawet wrogości; to przeciw Chińczykom wybuchały
powstania w III, VI, X i XV wieku, a wspomnienia rabunków Kuo
Min Tangu w 1945 r. były jeszcze świeże. Amerykańska opinia o
bliskim związku Hanoi z Pekinem nie wynikała jednak z
przesłanek historycznych, lecz z obserwacji aktualnych tendencji
w ruchu komunistycznym. Wszak jednym z głównych powodów
konfliktu chińsko-sowieckiego był stosunek do kwestii tzw.
pokojowego współistnienia. Pekin odrzucał politykę odprężenia,
natomiast Moskwie na niej zależało i zarzucała Chińczykom
„lewackie sekciarstwo". W tym kontekście wojownicza polityka
DRW stawiała ją w oczach Amerykanów automatycznie po
stronie ChRL.
Kierownictwo Lao Dong było przedmiotem stałego zainte-
resowania amerykańskich politologów, którzy próbowali do-
szukiwać się w nim wewnętrznych tarć i podziałów frakcyjnych.
W rzeczywistości jednak, choć niektórzy przywódcy wydawali
się bardziej skłaniać ku linii Mao Tse-tunga, a inni ku polityce
Kremla, Politbiuro WPP działało nadzwyczaj zgodnie. Jego
członkowie byli przecież ze sobą ściśle związani od początku lat
30. lub jeszcze wcześniej. Czołowe postacie wietnamskiego
kierownictwa to: Ho Chi Minh — prezydent DRW i
przewodniczący partii, Le Duan — I sekretarz, Truong Chinh —
były gensek, Vo Nguyen Giap — minister obrony, premier Pham
Van Dong i Le Duc Tho oraz Pham Hung — członkowie
Politbiura.
Skłócony Wietnam Południowy, z niestabilnym rządem,
stanowił dokładne przeciwieństwo monolitycznej i rządzonej
86
ż
elazną ręką DRW. W 1963 r. RW znalazła się na krawędzi
katastrofy.
Diem, który w latach 50. miał jeszcze kontakt ze społeczeń-
stwem, wiele podróżował po kraju, później coraz bardziej
izolował się od narodu. Otoczył się wyłącznie rodziną,
duchownymi i policją. Ngo Dinh Nhu manipulacją i przekup-
stwem starał się wzmacniać władzę swoją i brata. Szydercze i
obraźliwe wobec przeciwników wypowiedzi Madame Nhu. która
stała się rzecznikiem administracji, jątrzyły społeczeństwo.
Polityka rodziny Ngo, oparta na zasadzie „dziel i rządź", osłabiała
administrację i armię; posuwano się nawet do sabotowania
operacji
wojskowych,
by
mieć
pretekst
do
usunięcia
niewygodnych oficerów.
W RW niewiele było autentycznych, zorganizowanych sił
społecznych: katolicy, sekty i VNQDD. Kościół katolicki miał ok.
1,5 miliona wyznawców. Jego znaczenie było o wiele większe, niż
można wnosić z tej liczby. Katolicy byli bowiem dobrze
zorganizowani, wielu spośród nich należało do elity intelektualnej
i politycznej. Kościół posiadał 15 diecezji, 1771 parafii, prowadził
szpitale, sierocińce i inne instytucje charytatywne. Wpływ
polityczny katolików ograniczony był brakiem wspólnego
programu i dystansem dzielącym ich od reszty społeczeństwa.
Sekty bardzo straciły na znaczeniu. Hoa Hao byli podzieleni na
4 zwalczające się odłamy, podobnie Kao Dai. Narodowcy także
byli rozbici — VNQDD na 3 frakcje. W 1963 r. pojawiła się
natomiast na arenie publicznej Wietnamu nowa siła.
Choć buddyści stanowili większość ludności, byli raczej słabo
widoczni w życiu politycznym. Ich nagłe wystąpienie zaskoczyło
większość obserwatorów. Do roku 1963 kilkuset bonzów w
sajgońskich pagodach wydawało się nie mieć żadnego wpływu na
sprawy społeczne. Głoszący daremność, a nawet nierealność
działań doczesnych, pogrążeni w medytacjach, uchodzili za
oderwanych od świata. W dodatku buddyści byli podzieleni na
wiele kierunków i odłamów; w gruncie
87
rzeczy nie można nawet mówić o jednolitej religii buddyjskiej w
Wietnamie. Większość wyznawców jedynie nominalnie była
buddystami — aktywnych było, podobnie jak katolików, ok. 2
min. Buddyzm na wsi był przeniknięty taoizmem, animizmem i
oczywiście konfucjanizmem, tworzył raczej zespół luźnych
wierzeń niż doktrynę religijną.
A jednak stanowił potęgę — do 1963 r. utajoną. 8 maja
przypadała 25 rocznica konsekracji biskupiej Ngo Dinh Thuca,
brata Diema, arcybiskupa Hue. Na uroczystościach miał być
obecny delegat papieski. W tym samym czasie obchodzono 2523
rocznicę urodzin Buddy. Hue okryło się żółtymi chorągwiami
buddyjskimi, tłumy wiernych wyległy na ulice. Abp Thuc,
urażony tym, że buddyjski przywódca Thich Tri Quang
3
nie
przysłał mu gratulacji i chcąc wywrzeć jak najlepsze wrażenie na
delegacie, wystarał się u swego brata-prezydenta o zakaz
publicznych obchodów buddyjskiego święta. To była kropla,
która przepełniła czarę. Cierpliwość buddystów wyczerpała się. I
tak często byli traktowani przez rządzących katolików jak
obywatele drugiej kategorii.
Doszło do zamieszek. Policja użyła broni, zabiła 9 osób. To
spowodowało falę demonstracji i strajki głodowe buddyjskich
mnichów. A 11 czerwca oczy całego świata zwróciły się na
Wietnam: na środku ruchliwego skrzyżowania w Saj-gonie oblał
się benzyną i podpalił Thich Quang Duc. Przywódcy buddystów
zawiadomili wcześniej o samospaleniu reporterów. Nazajutrz
zdjęcie mnicha siedzącego w pozycji lotosu w aureoli płomieni,
pojawiło się w gazetach całego świata. Przy kilku następnych
samospaleniach były już ekipy telewizyjne. Nawet dziennikarzy
popierających
buddystów
raziło
propagandowe
wykorzystywanie
samospaleń,
niemniej
wywołały
one
wstrząsające wrażenie. Wzburzenie ogarnęło Sajgon, Hue i inne
miasta. Masowe modlitwy i demonstracje następowały jedne po
drugich. Do buddystów przyłączyły
1
Thich to tytuł duchownych buddyjskich. Można go przetłumaczyć jako „wielebny".
88
się inne grupy niezadowolone z rządów Diema. Sprawa
buddyjska okazała się zapalnikiem rosnącego od lat sprzeciwu.
Reakcja władz dolała oliwy do ognia. Diem nie zrobił nic, a
Madame Nhu porównała akty samospalenia do „pieczenia
szaszłyków" i z nieukrywanym rozbawieniem wyraziła gotowość
dostarczenia benzyny i zapałek dla następnych ochotników.
Amerykańskim dziennikarzom krytykującym reżim sugerowała
pójście w ślady mnichów.
Południowy Wietnam wrzał. Wszystko wskazywało na to, że dni
Diema są policzone. Prezydenta ratowało już tylko poparcie
Waszyngtonu, który nie widział nikogo, kto mógłby Diema zastąpić.
Kennedy jeszcze przed wybuchem kryzysu buddyjskiego niepokoił
się sytuacją w RW. Trudno mu było podjąć właściwą decyzję, gdyż w
administracji USA istniały duże rozbieżności w opiniach na temat
Wietnamu. W 1963 r. wysłał tam gen. Krulaka i przedstawiciela
Departamentu Stanu, Menden-halla. Po powrocie zdawali relację na
posiedzeniu
Rady
Bezpieczeństwa
Narodowego.
Doradca
Kennedy'ego, Arthur Schlesinger, tak opisał to posiedzenie: „Krulak
powiedział, że w Wietnamie wszystko jest w porządku.
Diem jest popularny, morale wysokie i jedyne, co pozostaje do
zrobienia Amerykanom, to poprzeć go stanowczo i wygra wojnę.
Potem relacjonował Mendenhall i powiedział, że Diem jest
całkowicie niepopularny, reżim znajduje się w stanie kryzysu,
buddyści są niechętnie nastawieni, liberalni demokraci również i nie
sposób na tym rządzie opierać jakiejkolwiek polityki amerykańskiej,
jeśli chce się myśleć o powodzeniu. Prezydent Kennedy słuchał
bardzo uważnie i w końcu zapytał: Czy obaj panowie byli w tym
samym kraju?".
Z upływem czasu Kennedy miał jednak coraz mniej wątpliwości.
Sajgon wciąż odrzucał nalegania Białego Domu na demokratyzację.
Nhu w maju 1963 r., publicznie zakwestionował politykę
Waszyngtonu i sprzeciwił się zwiększaniu
89
liczby doradców wojskowych. Doszło do tego, że Diem zaczął
szukać kontaktów z komunistami, uważając ich za mniejsze
zagrożenie dla swojej władzy. Proponował Hanoi wycofanie
amerykańskich doradców w zamian za uznanie przez DRW
jego rządu.
W czasie kryzysu buddyjskiego USA próbowały pogodzić
zwaśnione strony. Demonstracje i samospalenia trwały jednak
nadal (samobójstwo popełniło w sumie siedmiu mnichów).
21 sierpnia policja Nhu splądrowała pagody i aresztowała
setki zakonników. Kilka dni'wcześniej Diem zapewnił w osobistej
rozmowie ambasadora USA, że nie zostaną już podjęte żadne
akcje represyjne. Amerykanie odebrali więc to wydarzenie jako
ś
wiadomy afront. Następnego dnia Nhu polecił odciąć telefony
ambasady USA, a winą za obławę obarczył dowództwo ARW.
Był to krok niemalże samobójczy, gdyż zraził do reżimu
ostatnich wiernych mu oficerów. Ale nie był to koniec szaleństw
Nhu, który w czasie tych dramatycznych, ostatnich miesięcy
rządów zepchnął Diema w cień; oskarżając prezydenta o słabość,
zarządził aresztowanie kilku tysięcy studentów sajgońskich. A
były to przecież dzieci establishmentu, więc ostatnia grupa
lojalna wobec władz obróciła się przeciw rządowi. Nhu zdradzał
oznaki postępującej aberracji: atakował publicznie USA, oskarżał
CIA o organizowanie zamachu na jego życie i przyznał otwarcie,
ż
e rozpoczął negocjacje z Hanoi.
Cierpliwość Waszyngtonu się wyczerpała. Gdy kilka dni po
21 sierpnia grupa oficerów ARW nawiązała kontakt z am-
basadą, by zbadać, jaka byłaby reakcja Ameryki na obalenie
Diema, dano im do zrozumienia, że jest to wariant brany pod
uwagę. Amerykanie obawiali się jednak, że przewrót może
zdestabilizować państwo i sprowokować komunistów do
uderzenia. Zerwanie dziewięcioletnich więzów z Diemem nie
było łatwe i co gorsza nie było widać żadnej sensownej
alternatywy.
Kennedy wiedział, że każde wyjście będzie złe. Cały czas
pojawiały się w Białym Domu wątpliwości co do samej
90
potrzeby zaangażowania w Indochinach (wyrażał je np. Robert
Kennedy). Prezydent wierzył jednak w teorię domina. Mówił, że:
„jeśli Wietnam Południowy upadnie, ...to powstanie wrażenie, że
przyszłość Azji Południowo-Wschodniej (należy do) Chin i
komunizmu".
We wrześniu John Kennedy zaczął publicznie krytykować
reżim sajgoński. W wywiadzie telewizyjnym powiedział: „Nie
sądzę, by wojna mogła zostać wygrana bez poparcia ludności, a
myślę, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy rząd stracił kontakt
ze społeczeństwem". Występując w ONZ, oskarżył Sajgon o
łamanie praw człowieka, a gdy Nhu stwierdził, że w Wietnamie
jest za dużo żołnierzy amerykańskich, prezydent wyraził
gotowość ich natychmiastowego wycofania.
Spiskujący generałowie wahali się do końca października, lecz
postępujący rozkład morale ARW — spowodowany prześlado-
waniem buddystów — skłonił ich w końcu do działania, 1
listopada o godz. 13.30 ich oddziały zajęły kluczowe punkty
Sajgonu. Diema i Nhu otoczyły w pałacu prezydenckim siły
pancerne. Wojsko przez kilka godzin nie decydowało się na atak,
choć braci broniła tylko ochrona osobista. W tym czasie Diem
telefonował do dowódców wojskowych na prowincji, członków
administracji i przywódców politycznych, lecz nie uzyskał
pomocy. Ambasador amerykański powiedział mu, że nie jest
zorientowany w sytuacji i nie otrzymał żadnych wytycznych z
Waszyngtonu, może najwyżej postarać się o zorganizowanie
bezpiecznego wyjazdu Diema z kraju. Prezydent odparł, że nie
chce opuszczać Wietnamu, lecz „przywrócić porządek" i odłożył
słuchawkę. Wkrótce potem wymknęli się z pałacu razem z Nhu
podziemnym przejściem i schronili w kościele w chińskiej
dzielnicy. Szybko zostali jednak wykryci i zastrzeleni przez
ż
ołnierzy w transporterze opancerzonym. Na uzyskanych później
przez CIA zdjęciach widać ciała obu braci z rękami skrępowanymi
na plecach.
Obalenie reżimu wzbudziło wśród Wietnamczyków radość i
nadzieję. Tłumy ludzi wiwatowały pod ambasadą USA,
91
tańczono na ulicach. Nadzieja trwała jednak równie krótko, jak
rządy wojskowej junty. Po trzech miesiącach, w wyniku
kolejnego zamachu stanu, władzę objęli inni generałowie. W
ciągu 20 miesięcy dokonano 10 przewrotów, w rezultacie których
wszyscy wyżsi dowódcy wojskowi choćby chwilowo znajdowali
się u władzy. W Wietnamie było 48 generałów i żaden nie
uważał się za gorszego od pozostałych. Wszystkie junty łączył
brak doświadczenia politycznego, programu i szerszego poparcia
społecznego.
John Kennedy przeżył Diema zaledwie o trzy tygodnie. Jego
współpracownicy twierdzą do dziś, że gdyby nie strzały w
Dallas, prezydent nie pozwoliłby na dalsze zaangażowanie
Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Fakty wskazują jednak na
coś innego: to Kennedy wprowadził USA na drogę zbrojnego
powstrzymywania komunizmu w Indochinach. Drogę, która
okazała się równią pochyłą.
Viet Cong — zgodnie z przewidywaniami Amerykanów — w
pełni wykorzystał zamęt po obaleniu Diema. Generałowie.
którzy przejęli władzę, przeprowadzili czystkę na dużą skalę, co
osłabiło zdolności państwa do obrony. Jeden z przywódców
NFW powiedział o zamachach stanu w Sajgonie: „Były dla nas
prawdziwym
darem
niebios.
Militarna,
polityczna
i
administracyjna
pozycja
przeciwnika
uległa
poważnemu
osłabieniu... śołnierze, oficerowie i funkcjonariusze administ-
racyjni są całkowicie zdezorientowani". W czasie kampanii po
ś
mierci Diema partyzanci poprzecinali wiele dróg, zlikwidowali
ponad 1600 „wiosek strategicznych", zabili 6 tys. żołnierzy ARW
i rozbili setki posterunków.
Następca Kennedy'ego, Lyndon B. Johnson, po dwóch latach
chaosu w Południowym Wietnamie nie miał już wyboru: mógł
pozwolić na upadek RW lub wysłać do walki armię USA.
REWOLUCJA CZY AGRESJA
Walka toczy sią na kilku frontach: rząd przeciw generałom,
buddyści przeciw rządowi. Generałowie przeciw ambasadorowi i
— mam nadzieją — generałowie przeciw Viet Congowi.
Gen. Maxwell Taylor do korespondentów amerykańskich
w Sajgonie w 1965 roku
Dziewięć lat rządów Diema pozostawiło Wietnam w krytycz-
nym stanie. „Robotnicy strajkują, studenci demonstrują, prasa
prowadzi stałą kampanię przeciwko rządowi" — pisał gen.
Westmoreland. śycie społeczne ogarnęła anarchia, w nie-
których prowincjach pojawiły się tendencje odśrodkowe, partie
polityczne buntowały się przeciw rządom wojskowym, częste
stały się demonstracje antyamerykańskie i pokojowe. Poważne
konflikty ideologiczne i religijne krzyżowały się z ambi-
cjonalnymi grami politycznymi, a znakomita większość po-
działów partyjnych wynikała wyłącznie z animozji personal-
nych. Na ulicach Sajgonu walczyły ze sobą pochody buddys-
tów i katolików, wybuchały bomby, dokonywano zamachów
terrorystycznych — z nie zawsze jasnych powodów. Dzikie
demonstracje kierowane przez gangi młodzieżowe podpalały
budynki, niszczyły samochody, rabowały i biły każdego, kto
stanął na ich drodze. Nie ulega wątpliwości, że komuniści
93
starali się rozkręcać spiralę bezładu, ale było to zjawisko nie
dające się kontrolować przez nikogo. W sierpniu 1964 r. gen.
Nguyen Khanh próbował zapanować nad sytuacją: ogłosił
dyktaturę i ograniczył prawa obywatelskie. Miasta ogarnęła fala
protestów. Niedoszłego dyktatora złapali demonstrujący studenci
i — przy biernej lub wręcz przychylnej postawie policji i wojska
— obwozili go na czołgu po Sajgonie i zmuszali do wykrzykiwa-
nia: „Precz z władzą wojska! Precz z dyktaturą! Precz z armią!".
W tym samym czasie ujęto na Południu pierwszych pobo-
rowych z Północy. Oznaczało to, że do walki weszły regularne
jednostki armii DRW. Na wiadomość o tym gen. Khanh rzucił
hasło „Marszu na Północ". Szybko jednak został uciszony
przez Amerykanów, którzy odrzucali wszelką myśl o zaatako-
waniu DRW, sądząc, że —jak w Korei — spowodowałoby to
natychmiastową ripostę Chin. USA zapewniały zresztą wielo-
krotnie kanałami dyplomatycznymi i DRW, i Pekin — nawet
już po rozpoczęciu bombardowań Północy — że nie mają
zamiaru wkraczać na terytorium komunistyczne, pragną jedynie
obronić Wietnam Południowy.
Pociągnęło to za sobą daleko idące następstwa, szczególnie
na polu propagandy politycznej. Hasło zjednoczenia kraju
stało się wyłączną własnością DRW. Południowi Wietnam-
czycy nie mogli go używać i w konsekwencji zostali postawieni
wobec konieczności prowadzenia walki, której celem było
utrzymanie podziału kraju.
W 1964 r. w szeregach Viet Congu walczyło 100 tys. ludzi,
a w 1965 już 130 tys. (35 tys. żołnierzy w oddziałach
regularnych oraz 95 tys. partyzantów). Mieli przeciwko sobie
armię sajgońską liczącą ponad 200 tys. ludzi i drugie tyle w
terytorialnych siłach samoobrony. Gdy dodamy do tego 20
tys. doradców amerykańskich, to okaże się, że stosunek sił
wynosił 3,5:1, a zatem (zważywszy na specyfikę wojny
partyzanckiej) nie można było mieć żadnych nadziei na rychłe
pokonanie Frontu. Tym bardziej że armia znajdowała się w
stanie katastrofalnym. Kadra oficerska była niekompetentna,
94
często tchórzliwa, przeżarta prywatą. Południowy Wietnam
odziedziczył po Francuzach politykę rekrutowania oficerów z
wyższych warstw społecznych — przede wszystkim z miejskiej
inteligencji. Wskutek klasowego zamknięcia struktur RW jedyna
droga awansu dla synów chłopskich wiodła przez kadry Viet
Gongu.
Zwykle żołnierze południowo-wietnamscy walczyli dzielnie,
jeśli mieli dobrego dowódcę. Jednak większość oficerów ARW
nie przejmowała się zbytnio wojną, mieli np. wolne weekendy.
Dyscyplina również nie była najmocniejszą stroną armii
sajgońskiej. Dezerterów było tak wielu, że działalność sądów
wojskowych stała się zwykłą formalnością; niskie kary za
dezercję nikogo nie odstraszały. Z uciekinierów tworzono więc
oddziały tyłowe — naturalnie jeśli udało się ich znaleźć, gdyż
łatwo znajdowali schronienie w środowiskach opozycyjnych, np.
u buddystów.
W DRW za dezercję groziły kary znacznie wyższe, do kary
ś
mierci włącznie, i żaden sąd Wietnamskiej Armii Ludowej nie
zawahałby się przed ich wymierzeniem. Ale — co istotniejsze —
z komunistycznej armii nie było gdzie uciekać. Zarówno w DRW,
jak i w strefach kontrolowanych przez Viet Cong ludność była
całkowicie zależna od władz. Dezerter nie miałby się gdzie ukryć,
nawet
w
rodzinnej
wiosce
zostałby
wydany
Sekcji
Bezpieczeństwa (na Południu) lub milicji Tu Ve (w DRW).
Przejście na stronę Sajgonu również było niełatwą decyzją, pod
rządami komunistów pozostawała przecież rodzina.
Biorąc to wszystko pod uwagę, za wielki sukces RW można
uznać wyniki tzw. programu Chieu Hoi, czyłi Otwartych Ramion.
Polegał on na umożliwieniu uciekinierom z Viet Congu powrotu
do normalnego życia. Władze sajgońskie zrezygnowały — pod
naciskiem
Amerykanów
—
z
represjonowania
byłych
partyzantów, udzielając dezerterom nie tylko całkowitej amnestii,
lecz także pomocy materialnej. Z programu Chieu Hoi
skorzystało w latach 1963-1968 blisko 30 tys. członków Viet
Congu. Może się wydawać, że to
95
niewiele, zwłaszcza że w program ten włożono wiele energii:
nad terenami zajmowanymi przez NFW zrzucono z samolotów i
wystrzelono w pociskach artyleryjskich miliony ulotek (tzw.
przepustek do wolności), nadawano audycje ze śmigłowców i
apele przez głośniki w czasie starć. Ale biorąc pod uwagę
stalową dyscyplinę panującą w Viet Congu, przejście tylu
tysięcy partyzantów na stronę Sajgonu świadczy o tym, jak
znaczny procent ludności w rzeczywistości ich nie popierał.
Z drugiej strony coraz więcej przedstawicieli administracji
RW pracowało skrycie dla Frontu; zastraszenie było o wiele
lepszym sposobem działania od dekapitacji. Posłuszny urzędnik
był bardziej użyteczny — znał przecież zamierzenia władz.
Natomiast akcje mające na celu — jak mówili Amerykanie —
„zdobycie serc i umysłów" chłopów rozbijały się o dwie
przeszkody. Pierwszą stanowiło wyobcowanie rządu południo-
wo-wietnamskiego: pracujący dlań ludzie nie umieli nawiązać
kontaktu z ludnością, byli nawet inaczej ubrani — nie nosili
tradycyjnych czarnych „piżam" (Q.!), jak partyzanci. Drugą było
przeciwdziałanie Viet Congu. Ambasador USA mówił: „Jak
można szerzyć oświatę, jeśli przychodzi Viet Cong, wysadza
szkoły... i morduje nauczycieli? Jak można dostarczać ulepszone
odmiany ryżu, jeśli przychodzi Viet Cong i kradnie plony? Jak
można ożywiać gospodarkę i podnosić poziom życia, jeśli Viet
Cong wysadza drogi i mosty".
W rok po zamachu na Diema NFW kontrolował już ok.
połowy obszaru Wietnamu Południowego i ponad 30% ludności.
Na tzw. terenach wyzwolonych działały nawet szkoły i kluby
sportowe. Materialną podstawą Viet Congu były podatki
ś
ciągane na zajętych obszarach, a także od ludności, nad którą
nominalne zwierzchnictwo sprawowały władze sajgońskie.
Właściciele sklepów, barów itp. lokali nie płacili ich bynajmniej
z czystej sympatii dla Frontu, lecz w obawie o swe mienie i
bezpieczeństwo.
Wieś stanowiła źródło żywności i rekrutów. Ocenia się, że ok.
70% środków Frontu pochodziło z terenu Wietnamu
96
Południowego — reszta z Północy. Znaczna część broni była
zdobywana w walce albo kradziona w portach wprost ze statków z
zaopatrzeniem dla ARW. W portach działały zorganizowane gangi,
które zajmowały się kradzieżą dostaw amerykańskich na wielką
skalę; broń wędrowała do partyzantów, natomiast towary
konsumpcyjne na czarny rynek.
Wojna w Wietnamie przybierała na sile. Czas podjęcia
przełomowych decyzji w Waszyngtonie zbliżał się nieuchronnie —
jeśli Amerykanie .nie chcieli ujrzeć Hagi Viet Congu (czerwono-
niebieskiej z żółtą gwiazdą) na ulicach Sajgonu.
Lyndon B. Johnson rozpoczął swą prezydenturę pod hasłem „Let
us continue" (Kontynuujmy). Mówiąc to, nie miał bynajmniej na
myśli kontynuowania zaangażowania USA w Wietnamie. Myślał
raczej o doprowadzeniu do końca zamierzonych przez Johna
Kennedy'ego przekształceń wewnętrznych w Stanach Zjednoczonych.
Johnson, syn ubogiego teksaskiego farmera, pragnął rozwiązać
szereg problemów społecznych Ameryki i stworzyć Great Society
(Wielkie
Społeczeństwo).
Chciał
doprowadzić
do
równouprawnienia czarnej mniejszości; zlikwidować ubóstwo;
stworzyć narodowy system opieki zdrowotnej i podnieść poziom
szkolnictwa. Udało mu się przeprowadzić wiele daleko idących
reform, ale jego kariera zakończyła się szybko — właśnie z powodu
Wietnamu. To Wietnam sprawił, że Johnson musiał zrezygnować z
powtórnego kandydowania do prezydentury. To Wietnam sprawił,
ż
e jako pierwszy prezydent w historii USA mógł występować
publicznie bez obawy wywołania demonstracji tylko na terenie baz
wojskowych...
Johnson nie chciał tej wojny — obawiał się, że stanie się
przeszkodą na drodze do Great Society. Mimo to, gdy składał
przysięgę prezydencką w dniu śmierci Johna Kennedy'ego, w
Wietnamie było tylko 16 tys. amerykańskich doradców
wojskowych, a gdy odchodził — ponad 500 tys. żołnierzy.
Wiosną 1964 r. Johnson miał do wyboru cztery opcje w kwestii
wietnamskiej. Pierwsza — wycofanie doradców i pozostawienie
rządu sajgońskiego własnemu losowi, miała
97
w Waszyngtonie licznych zwolenników; „gołębie" — jak ich
nazywano — uważali, iż żadne istotne interesy USA nie wymagają
angażowania się w powstrzymywanie komunizmu w Indochinach.
Kwestionowali ..teorię domina", twierdzili, że w Wietnamie trwa
wojna domowa, do której Ameryka nie ma prawa się wtrącać. Inni
uważali, że popierając autorytarny reżim, USA zdradzają swe
zasady, a opuszczając Wietnam, Ameryka wcale nie straci
wiarygodności wśród sojuszników, co stanowiło ważny argument
„jastrzębi". Johnson odrzucił tę opcję bez namysłu. Jako
Teksańczyk z krwi i kości przestrzegał kodeksu honorowego:
odwrót, złamanie danego słowa i tchórzostwo były dlań nie do
pomyślenia. Już w kilka dni po objęciu urzędu powiedział: „Nie
mam zamiaru stracić Wietnamu. Nie będę tym prezydentem, który
będzie się przyglądał, jak Azja Południowo--Wschodnia kroczy
drogą, którą poszły Chiny".
L. B. Johnson uważał, iż nie można dopuścić do upadku
Republiki Wietnamu, gdyż pojawiłby się wówczas „następny
McCarthy". Prezydent obawiał się podobnej reakcji, jak po
zwycięstwie Mao Tse-tunga w Chinach, kiedy senator Joseph
McCarthy oskarżył rząd o to, że przyczynił się do klęski Czang
Kaj-szeka.
Drugą opcją była neutralizacja Wietnamu Południowego. Za
„neutralizacją" opowiadało się również Hanoi, uzupełniając ją
postulatem utworzenia w Sajgonie rządu z udziałem Viet Congu.
Zdaniem Johnsona, opcja ta niewiele różniła się od pierwszej,
bowiem: „Dopóki komunistyczny reżim w Wietnamie Północnym
trwa
w
swej
agresywnej
polityce,
dopóty
neutralizacja
Południowego równałaby się przejęciu władzy przez komunistów".
Opcję trzecią stanowiła eskalacja wojny, to jest wprowadzenie
do walki oddziałów amerykańskich lub nawet zaatakowanie DRW,
czego domagała się grupa jastrzębi". Przewodził jej republikański
kontrkandydat Johnsona w wyborach prezydenckich w 1964 r. —
senator Barry Goldwater. Tę strategię prezydent na razie odrzucił
jako awanturniczą. Wybrał opcję
98
czwartą, middle of the road, kontynuując — także w kwestii
wietnamskiej — politykę Johna Kennedy'ego. Wykluczał dążenie
do opanowania DRW, jak i pozostawienie Południa bez pomocy.
RW, broniona przy wsparciu Amerykanów, miała wzmocnić się na
tyle, by była w stanie sama stawić czoło komunistom.
W kręgach rządowych Stanów Zjednoczonych od początku
istniały więc zasadnicze rozbieżności co do przyczyn, konieczności i
możliwości zaangażowania USA na Półwyspie Indo-chińskim.
Różnice te miały się pogłębiać w miarę eskalacji wojny, rozszerzyć
na całe społeczeństwo i doprowadzić do jednego z najgroźniejszych
kryzysów w historii Ameryki.
Stany Zjednoczone były wciągane w swą najdłuższą wojnę
niepostrzeżenie. W marcu 1964 r. prezydent zgodził się na
zwiększenie dostaw broni dla ARW, rozszerzenie zakresu tajnych
operacji w Północnym Wietnamie i rozpoczęcie planowania
uderzeń powietrznych na DRW. Ostatni punkt stał się potem
podstawą oskarżania Johnsona o manipulowanie amerykańską
opinią publiczną, zatajanie rzeczywistych celów Białego Domu, a
nawet o umyślne prowokowanie wojny według stworzonego
rzekomo wtedy „scenariusza". Czy rzeczywiście wprowadzał w
błąd opinię publiczną? Najlepiej świadczą o zamiarach Johnsona
fakty.
W połowie 1964 r., a zatem przed pierwszymi bombardowaniami,
Stany Zjednoczone próbowały pertraktować z Hanoi. Pośrednikiem
był Blair Seaborn — szef delegacji Kanady w MKKiN. Przekazał
on Pham Van Dongowi stanowisko USA, które brzmiało
następująco: Stany Zjednoczone „nie chcą baz wojskowych w tym
regionie i nie pragną obalenia władzy komunistycznej w Hanoi";
jeśli tylko DRW nie będzie dążyć do ekspansji, to może uzyskać
podobne korzyści gospodarze i polityczne, jak np. Jugosławia.
Jedynym żądaniem Waszyngtonu było zakończenie pomocy DRW
dla Viet Congu. W przeciwnym razie — ostrzegały USA — Wietnam
Północny mogą dotknąć znaczne zniszczenia.
99
Kierownictwo Lao Dong zinterpretowało amerykańską próbę
nawiązania dialogu jako sygnał, iż Stany Zjednoczone — po
doświadczeniach koreańskich — nie są zdolne do uczestniczenia w
następnej wojnie w Azji, toteż nie wykazało zainteresowania
ofertą. Pham Van Dong zarzucił Amerykanom, że to oni są
agresorami, zażądał ich bezwarunkowego wycofania i stwierdził,
ż
e problemy Południa powinny zostać rozwiązane „przez samych
Południowych Wietnamczyków". Na zakończenie stwierdził, że
Viet Cong i ci, którzy go wspierają, są gotowi do poświęceń, a
jeżeli Ameryka narzuci wojnę DRW, to — konkludował z
charakterystyczną dla Hanoi pewnością siebie — „Zwyciężymy!"
Rozmowy nie zmieniły więc niczego; wkrótce na Południu
znalazły się pierwsze jednostki WAL. Odpowiedzią Amerykanów
było rozszerzenie tzw. tajnej wojny. Były to operacje na Północy
prowadzone przez południowo-wietnamskie Zielone Berety przy
wsparciu
amerykańskim.
Obejmowały
loty
zwiadowcze
samolotów U-2, zrzuty grup sabotażowych na spadochronach,
wypady komandosów na wybrzeża DRW oraz ostrzeliwanie baz
morskich przez południowo-wietnamskie kutry torpedowe. Akcje
te unaoczniły, jak silna była kontrola społeczeństwa na Północy. Z
przerzuconych tam dziesięciu ośmioosobowych dywersyjnych
drużyn Zielonych Beretów wrócić udało się jedynie czterem
ż
ołnierzom.
W czasie jednej z operacji doszło do incydentu, który miał mieć
dalekosiężne skutki. Amerykański niszczyciel USS Maddox,
prowadząc wywiad elektroniczny 30 mil morskich od wybrzeży
DRW, czyli na wodach międzynarodowych, napotkał 3 północno-
wietnamskie łodzie torpedowe. Nieco wcześniej kutry RW
ostrzelały garnizon WAL położony 100 mil dalej. Maddox, został
zaatakowany przez łodzie DRW i odpowiedział ogniem, zmuszając
je do ucieczki. Waszyngton został natychmiast zaalarmowany, lecz
nie podjęto żadnych kroków odwetowych. Do Maddoxa dołączył
jedynie inny niszczyciel. Dwa dni później, w nocy 4 sierpnia, gdy
oba
100
okręty operowały na otwartym morzu — ponad 50 mil od brzegu,
nadały meldunki radiowe, że ponownie zostały zaatakowane. Tym
razem Johnson zarządził w odwecie uderzenie lotnicze na bazę
morską w Vinh.
Do dziś amerykańscy historycy toczą dyskusję na temat
przebiegu wydarzeń w czasie decydujących kilku godzin w nocy z
4 na 5 sierpnia. W czasie drugiego incydentu w Zatoce Tonkińskiej
panowała sztormowa pogoda i powstały wątpliwości, czy oba
niszczyciele rzeczywiście zostały zaatakowane. Dowódcy okrętów
amerykańskich oparli swe meldunki na świadectwach marynarzy,
którzy widzieli ślady torped oraz na wskazaniach radaru i sonaru.
Ze względu na trudne warunki nie mieli jednak całkowitej
pewności. Problemu nie byłoby, gdyby Wietnamczycy trafili —
jak za pierwszym razem — któryś z niszczycieli. Tak się jednak
nie stało i niektórzy historycy twierdzą, iż Johnson wykorzystał
niejasny w gruncie rzeczy incydent do eskalacji wojny, i
wprowadził Kongres w błąd.
Prezydent bowiem zwrócił się zaraz po incydencie do Kongresu
USA o uchwalenie rezolucji, która dawałaby mu prawo „do
powzięcia wszelkich niezbędnych kroków, z użyciem sił zbrojnych
włącznie" w celu odparcia dalszych ataków na siły USA lub dla
obrony Wietnamu Południowego. Senat przyznał żądane
uprawnienia stosunkiem głosów 88:2, a Izba Reprezentantów
jednogłośnie (416:0).
Sześć lat później, w 1970 r., Kongres odwołał rezolucję.
Lyndonowi Johnsonowi zarzucono, iż nie przedstawił wszystkich
okoliczności incydentów, (przede wszystkim tego, że rozegrały się
w
pobliżu
miejsc,
gdzie
kutry
południowo-wietnamskie
prowadziły operacje przeciw DRW i dlatego ataków na okręty
amerykańskie nie można uznać za niesprowokowane).
Prezydent nie wykorzystał Rezolucji Tonkińskiej ani szerokiego
poparcia społecznego, które ujawniały badania opinii, do eskalacji
wojny. Przeciwnie — wielokrotnie powtarzał, że nie pragnie
dalszych działań militarnych. Miał nadzieję, że wobec
jednomyślnego i twardego stanowiska zajętego przez Amerykę
101
Hanoi zmieni kurs na bardziej ustępliwy. Niestety, strumień
ż
ołnierzy i sprzętu płynący na Południe wciąż rósł. Istnieją
ś
wiadectwa, iż Lao Dong zdecydowała się na rozstrzygnięcie
militarne już przy końcu 1963 r.
1
Komuniści wiedzieli przecież, że
nie mogą przegrać tej wojny. USA zapewniały wielokrotnie, że ich
celem jest jedynie obrona RW. A do wygrania mieli wiele — jak
pokazał czas — nie tylko Wietnam Południowy... Toteż w Hanoi
nie deliberowano długo nad dalszymi decyzjami, nie zagłębiano się
— jak w Waszyngtonie — w najdrobniejsze niuanse, nie pytano
wciąż ó to, jakie są właściwie cele wojny. W Ameryce natomiast
każde postanowienie poprzedzały nie kończące się debaty
wewnątrz administracji i w środkach masowego przekazu. W Białym
Domu dyskutowano nad setkami stron różnych raportów i memoriałów
płodzonych przez wszystkie agendy rządowe.
Mimo to — a może właśnie dlatego — amerykańscy
przywódcy nigdy nie mieli pewności, nawet w podstawowych
sprawach. George Herring napisał, iż „często nie byli pewni, co
właściwie powstrzymują: czasem mówili o Chinach, innym razem o
komunizmie", a niekiedy o „ruchach wywrotowych". Polityk
William Sullivan powiedział: „Nie byliśmy pewni... ani naszych
celów, ani metod, ani sojuszników". Profesor Hugh Arnold, który
analizował oficjalne dokumenty Waszyngtonu, naliczył aż 22 różne
rządowe usprawiedliwienia obecności USA w Wietnamie.
Przywódcy Lao Dong wiedzieli natomiast dobrze, czego chcą.
Po ostrzegawczym ataku amerykańskim zaczęli szykować kraj do
wojny. Ewakuowano z miast część ludności i zakłady
przemysłowe. Na ulicach wykopano tysiące schronów i rowów
przeciwlotniczych.
1
Pierwsze oddziały WAL wyruszyły na Południe w połowie 1964 r. Amerykańskie bombardowania (nie
licząc nalotu po incydentach tonkińskich) rozpoczęły się w 1965 r. Wtedy też weszły do walki pierwsze
oddziały armii USA. Mimo to, niektórzy historycy twierdzą, że to interwencja USA pchnęła DRW do wysłania
swych żołnierzy na Południe.
102
Po drugiej stronie oceanu prezydent i jego rząd uzgodnili, iż
wobec nieustępliwej postawy Hanoi konieczne jest uderzenie
powietrzne na Północny Wietnam. Pentagon zaczął opracowy-
wać plan bombardowań DRW. Operacja otrzymała kryptonim
Rolling Thimder („Dudniący Grzmot").
Ataki lotnicze miały wywrzeć presję na Hanoi, by przestało
popierać powstanie na Południu; zredukować infiltrację i pod-
nieść jej koszty; skłonić komunistów do negocjacji i do
porozumienia; złamać wolę walki na Północy i podnieść morale
Południa; osłabić nieprzyjaciela przez uderzenie w bazę material-
ną; oszczędzić życie żołnierzy amerykańskich. Już sama długość
tej listy rodzi podejrzenia co do realizmu waszyngtońskich
strategów. Od początku nie brakowało też w USA krytyków
koncepcji bombardowań jako sposobu rozwiązania złożonego
problemu wietnamskiego. Inne były zresztą powody krytyki ze
strony pacyfistycznych „gołębi", a inne Centralnej Agencji
Wywiadowczej. Nie było jednak żadnej innej alternatywy,
inwazję lądową z góry przecież odrzucono.
W otoczeniu prezydenta Johnsona przeważał pogląd, iż DRW
tak zależy na zbudowanym po 1954 r. przemyśle, że wystarczy
sama groźba jego zniszczenia, by Hanoi się ugięło. Jeden z
doradców prezydenta, Walt Rostów, sądził, że „Ho Chi Minh
już nie jest partyzantem, który nie ma nic do stracenia", lecz
„musi bronić kompleksu przemysłowego" w DRW. Przyszłość
pokazała, iż hierarchia wartości twórcy Lao Dong była inna.
Na początku 1965 r. Viet Cong w dalszym ciągu zdobywał
nowe tereny, rząd w Sajgonie jak zwykle się chwiał, a plan
operacji Rolling Thunder był opracowany. Przywódcy DRW
musieli wiedzieć, co robią, gdy zezwalali oddziałom partyzan-
ckim na zaatakowanie żołnierzy amerykańskich.
6 lutego Viet Cong uderzył na amerykańską bazę helikop-
terową w Pleiku. Zginęło dziewięciu Amerykanów, 76 było
rannych. Prezydent powiedział jednemu z senatorów, który
oponował przeciw odwetowi: „Nie mogę kazać amerykańskim
ż
ołnierzom, aby walczyli tam nadal zjedna ręką za plecami".
103
Kilka godzin później z lotniskowców 7 Floty USA wystartowało 49
bombowców typu Skyhawk i Crusader, by zaatakować koszary
WAL w Dong Hoi. 10 lutego w czasie uderzenia partyzantów na
bazę w Qui Nhon poległo 22 Amerykanów. Po serii uderzeń
odwetowych 2 marca prezydent polecił rozpocząć operację Rolling
Thunder. Tak zaczęły się bombardowania Wietnamu Północnego.
W roku 1965 samoloty amerykańskie wykonały 25 tys. lotów, w
1966 — 79 tys., a w 1967 — 108 tys.
W 1965 r. operacja Rolling Thunder objęła bazy i magazyny
wojskowe oraz drogi w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej. W 1966
r. bombardowania zaczęły przesuwać się bardziej na północ i
dotknęły również przemysł oraz komunikację. W 1967 Johnson
zezwolił na dokonanie uderzeń na niektóre zakazane dotąd cele w
pobliżu Hanoi i granicy chińskiej. Bombardowania nie były
skierowane przeciw ludności cywilnej, lecz ocenia się, że w
okresach najcięższych ataków liczba zabitych cywilów mogła
dochodzić do 1000 osób tygodniowo.
Już po pierwszych miesiącach bombardowań wszystkie oceny
wskazywały, iż Rolling Thunder nie przynosi niemal żadnych
rezultatów. CIA i specjaliści Pentagonu twierdzili, że wojna
powietrzna nie osłabiła zdolności DRW do walki i pomocy dla Viet
Congu. Panuje zgodność co do przyczyn niepowodzenia: zawiniła
strategia zastosowana w wojnie powietrznej, strategia stopniowego
wzmagania nacisku.
Stany Zjednoczone, zaczynając interwencję w Wietnamie,
pokładały w swym lotnictwie pełne zaufanie. Piloci amerykańscy
bohatersko walczyli w II wojnie światowej. Siły powietrzne byty
podstawą doktryny odstraszania nuklearnego. Lotnictwo uratowało
Berlin w czasie blokady w 1948 r., a w Korei piloci USA szczycili
się w pojedynkach z MiG-ami stosunkiem strąceń 10:1. Ale w
Wietnamie Amerykanie zlekceważyli podstawowe zasady walki.
Stare jak sama wojna: zaskoczenie i konieczność uderzenia całą
siłą. Strategię powolnej eskalacji narzucili wojskowym politycy
cywilni, a konkretnie Biały Dom. Komitet Szefów Sztabów
domagał się przeprowadzenia
104
na samym początku nokautującego ataku na najważniejsze cele
militarne i gospodarcze DRW. Prezydent jednak obawiał się
reakcji Chin i ZSRR.
Strategia eskalacji miała również — według kalkulacji
Waszyngtonu — wpłynąć na otrzeźwienie Hanoi i skłonić
komunistów do rokowań. Johnson liczył na to, że strach przed
potęgą USA ostudzi ich gotowość do walki. Amerykanie nie
docenili jednak (podobnie jak Francuzi) wojowniczości i goto-
wości do poświęceń Wietnamczyków, które komuniści potrafili
znakomicie wykorzystać. Jeden z doradców Johnsona powie-
dział: „Chcieliśmy, aby Ho i jego doradcy mieli czas na spokojne
zastanowienie się nad myślą o zniszczeniu ojczyzny". W Białym
Domu najwidoczniej zakładano, że twórca Komunistycznej Partii
Indochin myśli tak, jak politycy w państwach demokratycznych.
Na ile zasadne było zaniepokojenie Waszyngtonu postawą
Pekinu i Moskwy? Oba państwa niejednokrotnie posuwały się do
otwartych gróźb wobec Ameryki w związku z wojną
wietnamską, lecz z drugiej strony nie brakowało sygnałów, iż nie
zamierzają — przy całym swym zaangażowaniu w konflikt —
posłać do walki własnych oddziałów. Dziś już wiadomo, jak
błędne były przekonania USA, iż Hanoi trzyma z Chinami, które
otwarcie odrzucały „pokojowe współistnienie", a Związek
Sowiecki stara się mitygować Wietnamczyków. Z obu źródeł
płynęła do DRW równie duża pomoc militarna i ekonomiczna. W
dodatku między Pekinem i Moskwą doszło do swoistej
rywalizacji o to, kto da Wietnamczykom więcej. Chińczyków
dopingowała troska o wiarygodność głoszonego hasła „rewolucji
ś
wiatowej". Natomiast Sowieci starali się odparować zarzuty
Pekinu, iż mówiąc o koegzystencji, idą na ugodę z
imperializmem.
Sygnały dochodzące z Pekinu i Moskwy były jednak często
sprzeczne i niejednoznaczne. Przewodniczący Mao oświadczył
wyraźnie w styczniu 1965 r„ iż: „Wojska chińskie nie wyjdą
poza nasze granice". W Waszyngtonie wiedziano też o słabości
gospodarki ChRL, która praktycznie uniemożliwiała prowa-
105
dzenie jakiejkolwiek większej wojny. Z drugiej strony Ame-
rykanie musieli jednak brać pod uwagę hałaśliwe wezwania
Pekinu do „zgniecenia" Stanów Zjednoczonych i zachęcanie
Hanoi do „wyparcia ich z Azji Południowo-Wschodniej". W
USA panowało też przekonanie, iż Chiny są tak żywotnie
zainteresowane Półwyspem Indochińskim, że mogą mimo
wszystko dokonać bezpośredniej interwencji.
Od ZSRR Wietnamczycy otrzymywali 70% broni, w tym
rakiety i artylerię przeciwlotniczą, samoloty i sprzęt pancerny.
Wartość pomocy bloku sowieckiego (większość pochodziła z
ZSRR) wynosiła przeciętnie 800 min dolarów rocznie. Kreml
jeszcze za prezydentury Kennedy'ego oświadczył, iż nie widzi
możliwości powrotu do porozumień genewskich, które
przewidywały neutralność obu części Wietnamu, gdyż DRW
jest nieodwracalnie częścią „obozu socjalistycznego". Na
początku 1966 r. gen. Aleksy Jepiszew stwierdził, że „tysiące
ludzi radzieckich, całe jednostki wojskowe gotowe są
ochotniczo walczyć w Wietnamie". Podobne stanowisko zajął
Układ Warszawski w lipcu 1966 r. A Władysław Gomułka
powiedział: „Będziemy nadal udzielać DRW i narodowi
wietnamskiemu poparcia materialno-obronnego... Razem ze
wszystkimi krajami socjalistycznymi jesteśmy zdecydowani
— jeśli rząd DRW zwróci się do nas o to — umożliwić zaciąg
naszych ochotników do niesienia zbrojnej pomocy narodowi
wietnamskiemu... Nawiasem mówiąc, mamy już masę zgłoszeń
ludzi, którzy chcą jako ochotnicy jechać do Wietnamu".
Prezydent Johnson starał się rozpocząć Rolling Tluinder
tak, aby nie drażnić ChRL i ZSRR. Dlatego kilka dni przed
pierwszymi nalotami poinformowano Pekin i Moskwę, że
mają one za cel wyłącznie obronę Wietnamu Południowego.
Waszyngton ogłosił również, że ich zadaniem jest zmuszenie
Hanoi do rokowań. Prezydent oświadczył, że jeśli tylko NFW
zgodzi się na pokojowe zakończenie konfliktu, to USA ofiarują
miliard dolarów na rozwój gospodarczy kraju. Następnie
Stany Zjednoczone wstrzymały bombardowania od 13 do 18
106
maja, próbując nawiązać rozmowy z rządem DRW. Hanoi nazwało
pauzę „ogranym, oszukańczym chwytem" i odmówiło zarówno
negocjacji, jak i zaprzestania pomocy dla Viet Congu. Zarzuciło
Johnsonowi, że chce przy pomocy przerwy w bombardowaniach...
pogłębić wojnę. Co faktycznie nastąpiło. Amerykanie zareagowali
na tę arogancką odpowiedź nasileniem ataków.
Dylematy stojące w tym czasie przed Waszyngtonem najlepiej
ujął szef CIA, John McCone. Okazał się jednym z bardziej
dalekowzrocznych ludzi w kierownictwie amerykańskim, gdy
pisał: „Z upływem każdego dnia i tygodnia możemy oczekiwać
rosnącego nacisku na wstrzymanie bombardowań. Będą go
wywierać różne części społeczeństwa USA, prasy, ONZ i opinia
ś
wiatowa. Dlatego czas będzie pracował przeciw nam... i —jak
sądzę — Północni Wietnamczycy liczą na to". Przewidywał też
zwiększenie infiltracji, co spowoduje, że „zostaniemy wciągnięci w
walkę w dżungli, w wojnę, której nie będziemy mogli wygrać i z
której niezmiernie trudno będzie się nam wycofać".
Wkrótce po rozpoczęciu Rolling Thunder amerykański głów-
nodowodzący w Wietnamie, gen. William Westmoreland, zażądał
od Waszyngtonu żołnierzy do obrony lotnisk przed spodziewanymi
atakami Viet Congu. Wśród doradców prezydenta znów wybuchła
dyskusja: „gołębie" radzili wycofanie się — póki jeszcze można —
„z twarzą". Inni uważali posyłanie oddziałów USA za zbyt
ryzykowne; gen. Taylor, którego opinia okazała się podobnie
prorocza, jak McCone'a, ostrzegał, że amerykańscy żołnierze „nie
potrafią odróżnić w Wietnamie przyjaciół od wrogów; Marines nie
są odpowiednio wyszkoleni ani wyposażeni do walk w dżungli", a
ich przybycie zachęci ARW do bierności i zdania się na
Amerykanów. Oddziały amerykańskie znalazły się jednak w 1965
r. w Wietnamie. Powodem było rozpaczliwe położenie władz
sajgońskich.
Oto fragment ich barwnej historii. 16 sierpnia 1964 r. gen.
Khanh zastąpił prezydenta, gen. Duonga Van Minha,
107
zwanego z uwagi na potężną — zwłaszcza jak na Wietnam-
czyka — posturę „Wielkim" Minhem. (Krążyły pogłoski, iż
gen. Minh miał rodzinne koneksje na wysokim szczeblu w
Hanoi. Był on zamieszany w zabójstwo Diema i Nhu, i był
jedynym południowo-wietnamskim generałem, który po 1975
r. dobrowolnie pozostał w kraju). W 11 dni później Minh był
znów głową państwa, a Khanh — premierem. Po 10 dniach
Khanh musiał zrezygnować wskutek bezkrwawego przewrotu,
ale nazajutrz dokonał kontrprzewrotu i wrócił do władzy.
W Wietnamie Południowym działało ok. 40 partii politycz-
nych — około, gdyż ciągłe rozpady, podziały i fuzje czyniły ich
liczbę niestałą. Większość z nich stanowiły grupki inteligencji
pozbawione szerszych wpływów. Działały też różne grupy i
ruchy prokomunistyczne. Partia kładła nacisk na działania
legalne, na tworzenie jawnych organizacji fasadowych. Spore
wpływy posiadali komuniści w tzw. Trzeciej Sile, która
próbowała grać rolę rozjemcy pomiędzy władzami i NFW.
Skupione w niej organizacje opowiadały się za pokojem (przez
co rozumiały wycofanie Amerykanów i utworzenie „rządu zgody
narodowej" z udziałem Viet Congu) i za neutralizacją RW.
Rezultatem chaosu panującego w Sajgonie była utrata kontroli
nad większą częścią terytorium kraju. Władze panowały już
właściwie tylko nad kilkoma większymi miastami, gdy 8 marca
1965 r. do Wietnamu przybyła amerykańska piechota morska.
O 9 rano do plaży koło Da Nang przybiła flotylla łodzi
desantowych. Marines w pełnym oporządzeniu, z karabinami
M-J4, skakali do płytkiej wody. Na brzegu witali ich przed-
stawiciele władz, grała orkiestra, a piękne dziewczęta w bar-
wnych tunikach ao dai z uśmiechem wkładały im na szyje
wieńce z tropikalnych kwiatów. Jeśli dodać zielone palmy
pochylające się nad żółtym piaskiem plaży, to otrzymamy
scenę przypominającą raczej powitanie turystów na Hawajach
niż początek jednej z najkrwawszych wojen XX wieku. I
zrozumiemy szok młodych żołnierzy, którzy po takich
sielankowych przywitaniach wpadali wprost w piekło walki
108
w dżungli, gdzie niewidoczny nieprzyjaciel mógł się kryć za
każdym zakrętem ścieżki. Ich następcy przylatywali samolotami, w
których równie piękne i równie uśmiechnięte stewardessy życzyły
im „przyjemnej wojny", a potem w ciągu jednej nocy helikoptery
przerzucały ich z luksusowych baz w głąb dżungli.
W maju 1965 r. oddziały NFW rozpoczęły ofensywę i zadały
ciężkie straty armii południowo-wietnamskiej. Skała tego uderzenia
przekonała wahających się jeszcze doradców Johnsona, iż dla
ocalenia RW przed upadkiem konieczne jest wejście do walki
ż
ołnierzy amerykańskich. Inną opcję, bombardowanie DRW bez
ograniczeń, prezydent konsekwentnie odrzucał ze względu na
Chiny.
Na
przytoczenie
zasługują
przestrogi
jednego
z
najwytrwalszych oponentów polityki zaangażowania USA w
Wietnamie George'a Balia, podsek-retarza stanu. Świadczą one o
tym, że Amerykanie od początku wiedzieli o niebezpieczeństwach,
które niosła ze sobą wojna. Bali w liście do prezydenta wyraził
wątpliwości, czy USA będą w stanie pokonać Viet Cong,
niezależnie od tego, „ile setek tysięcy białych, obcych żołnierzy
użyjemy. Nikt nie udowodnił, że białe siły lądowe... mogą
zwyciężyć w wojnie partyzanckiej (która jest jednocześnie wojną
domową pomiędzy Azjatami), w dżungli, wśród ludności... dającej
ogromną przewagę wywiadowi drugiej strony... Nasze oddziały
zaczną ponosić ciężkie straty w wojnie, do której są źle
wyposażone". To — ostrzegał Bali — spowoduje, że „nasze
zaangażowanie stanie się tak wielkie, że nie będziemy mogli — bez
upokorzenia narodowego — zatrzymać się... upokorzenie jest
bardziej prawdopodobne, niż osiągnięcie naszych celów, nawet po
zapłaceniu straszliwej ceny". W lipcu 1965 r. Johnson oznajmił
jednak zwiększenie liczby żołnierzy amerykańskich w Wietnamie
do 125 tys. W przemówieniu telewizyjnym powiedział, że
Amerykanie powinni być przygotowani do wojny, która może
potrwać 7 lub 8 lat. Ostatni żołnierze USA opuścili Wietnam 8 lat
później.
109
Decyzje lipcowe Johnsona, choć nie wydawały się wówczas
przełomowe, z perspektywy czasu można ocenić jako jeden z
najważniejszych momentów II wojny indochińskiej. Stały się
bowiem początkiem bezpośredniej interwencji sił lądowych
USA. Amerykańscy historycy uważają je właściwie za początek
wojny, a także za coś w rodzaju jej formalnego wypowiedzenia.
Najdłuższa wojna Stanów Zjednoczonych pozostała jednak
formalnie do końca wojną niewypowiedzianą. Dlaczego tak się
stało? Czemu prezydent nie zwrócił się z tym do Kongresu?
Dlaczego nie chciał skorzystać z poparcia społeczeństwa?
Badania opinii społecznej jednoznacznie wskazywały, że
Amerykanie opowiadają się za szybkim zwycięstwem. Takie
było zdanie ponad 70% społeczeństwa, natomiast wycofania
pragnęło tylko 7%. Co więcej, 30% popierało użycie broni
atomowej, jeśli zakończyłoby to wojnę. Podobnie rozkładały się
wówczas głosy młodzieży i studentów.
Minister obrony, Robert McNamara, proponował prezyden-
towi zwrócenie się do Kongresu o podniesienie podatków na cele
wojskowe oraz wprowadzenie w USA stanu wyjątkowego, a
zatem postawienie państwa na stopie wojennej bez formalnego
wypowiedzenia wojny. Komitet Szefów Sztabów doradzał
mobilizację rezerw, aby stało się jasne, że — jak to ujął gen.
Wheeler — Ameryka nie zaczyna Jakiejś militarnej awantury za
trzy grosze".
Prezydent nie zwrócił się jednak do Kongresu. Jego
wystąpienia na temat Wietnamu były zawsze spokojne, a krytyki
ruchu antywojennego łagodne. Taktyka prezydenta miała za cel
— jak sformułował to jego doradca — „unikać nadmiernego
zainteresowania i zaniepokojenia Kongresu i opinii publicznej
kraju". Johnson obawiał się bowiem, iż ożywienie nastrojów w
Ameryce popsułoby strategię Białego Domu, strategię wojny
ograniczonej. Trudno byłoby ją nazwać „wojną za trzy grosze"
— kosztowała w końcu miliardy dolarów. A jednak w określeniu
gen. Wheelera kryło się ziarno prawdy...
110
Ówczesny sekretarz stanu USA, Dean Rusk, napisał: „Nie
podjęliśmy żadnych kroków, żeby podgrzać uczucia Amery-
kanów związane z wojną. Na przykład nie organizowaliśmy
defilad wojskowych w miastach: nie posyłaliśmy gwiazd
filmowych do fabryk, żeby sprzedawały obligacje — nic z
tych rzeczy, które robiono w czasie II wojny światowej.
Uważaliśmy, iż w erze atomowej uleganie emocjom jest zbyt
niebezpieczne... próbowaliśmy z zimną krwią robić to, czego
nasi ludzie na polu bitwy nie mogli robić z zimną krwią".
Prezydent Johnson sądził, że jest to jedyna droga. Pragnął
uniknąć Scylli opuszczenia Wietnamu i Charybdy wojny na dużą
skalę. Potem miano mu zarzucić, że aby to osiągnąć, dezinfor-
mował naród i oszukiwał Kongres. śe świadomie naśladował
F. D. Roosevelta. który wprowadził Amerykę do II wojny
ś
wiatowej okrężną drogą, stosując różne manipulacje. Podobnie
— zdaniem krytyków — postępował Johnson, gdy zwodził
opinię publiczną co do faktycznych motywów swych posunięć,
gdy nie dzielił się ze społeczeństwem swymi wątpliwościami.
Oskarżono Johnsona m.in. o próby negocjacji z Hanoi dla
zamydlenia oczu i uciszenia przeciwników interwencji, podczas
gdy sam prezydent rzekomo nigdy nie traktował ich poważnie,
choć to przecież władze DRW uporczywie odmawiały podjęcia
rozmów. Inne oskarżenia dotyczyły zatajania prawdy o sytuacji
militarnej. Biały Dom wiedział już w 1965 r., że ograniczone
wykorzystanie lotnictwa nie przynosi efektów, lecz mimo to
podtrzymywał wiarę w sukces tej strategii. Oficjalny optymizm
głoszony przez Waszyngton do 1968 r., ciągłe zapowiadanie
ostatecznego zwycięstwa spowodowały szok, gdy strategia
wojny ograniczonej przyniosła fiasko.
Politykę Johnsona atakowali nie tylko „gołębie"., Jastrzębie"
kwestionowali ograniczenia nałożone na siły zbrojne — jeśli
walka z DRW jest usprawiedliwiona, to dlaczego nie wypo-
wiedzieć wojny oficjalnie i nie uderzyć wszelkimi siłami? A
jeżeli za Wietnamem Północnym stoją Chiny i Rosja, to
dlaczego by nie rzucić również im wyzwania?
111
Johnson nie mógł skutecznie bronić swej strategii, ponieważ
była pełna sprzeczności. Tym bardziej nie mógł wyjaśnić,
dlaczego nie mówił całej prawdy narodowi. U podstaw jego
obawy przed reakcjami społeczeństwa kryła się bowiem
— typowa dla liberalnych polityków amerykańskich — nie
ufność wobec klas średnich, które uważali za ignoranckie
i ślepo antykomunistyczne. Właśnie lęk przed tym prącym do
wojny „tłumem zwolenników Goldwatera" (Goldwater crowd),
którzy byli „liczniejsi, potężniejsi i bardziej niebezpieczni od
profesorków", powstrzymywał prezydenta przed zwróceniem
się do narodu o poparcie polityki wietnamskiej.
Po decyzjach lipcowych rozpoczęło się zwiększanie kon-
tyngentu amerykańskiego. Najpierw przybyła 1 Dywizja
Kawalerii Powietrznej z 400 helikopterami, które miały
odebrać partyzanckiej taktyce Viet Congu jej atuty. Niemal
natychmiast po wylądowaniu dywizję rzucono do walki
przeciw jednostkom NFW, których koncentracja na Pła-
skowyżu Centralnym groziła rozcięciem RW na dwie części. W
bitwie w dolinie La Drang Amerykanie zmusili do odwrotu
przeciwnika, który schronił się do baz na terytorium
Kambodży.
W Ameryce od początku zdawano sobie sprawę, że
— jak pisał gen. Lewis Walt — „będzie to wojna bardzo
trudna i kosztowna. Wystawi na próbę cierpliwość narodów
wolnego świata, zwłaszcza USA". „Newsweek" twierdził
już w grudniu 1965 r„ że celem Viet Congu jest erozja
woli walki Amerykanów.
Prezydent Johnson w orędziu po rozpoczęciu Rolling
Thunder powiedział: „Nie damy się zwyciężyć, nie ogarnie nas
zmęczenie. Nie wycofamy się ani otwarcie, ani pod pozorem
nic nie znaczącego układu". Niestety, niemal wszystkie
ewentualności, które wówczas wykluczył, miały stać się
rzeczywistością.
W
Ś
WIECIE BAMBUSOWYCH CHAT
Zepchniemy Amerykanów do morza.
Pham Van Dong w 1964 r.
W 1965 r. stało się więc to, przed czym przestrzegali od czasu
wojny koreańskiej amerykańscy politycy i wojskowi. Stany
Zjednoczone zaangażowały się w wojnę lądową na kontynencie
azjatyckim. Tym samym — według obrazowego określenia F.
FitzGerald — globalna strategia supermocarstwa została
przeniesiona w świat bambusowych chat i wiosek rozrzuconych
wśród ryżowych pólek, a „powstrzymywanie komunizmu" i
„bezpieczeństwo Wolnego Świata" zostało uzależnione od
państwa, w którym „rządy powstają lub upadają w wyniku
kłótni między żonami dwóch pułkowników".
USA właściwie nie wypracowały spójnej strategii politycz-
nej dla prowadzenia wojny w Wietnamie. W Waszyngtonie
przypuszczano, że wystarczy po prostu wykorzystać odpowied-
nią część gigantycznego potencjału militarnego, by przerażone
Politbiuro z Hanoi poprosiło o pokój. Gdy nacisk okazał się
niewystarczający, zaczęto go stopniowo wzmagać. I tak
Amerykanie zainicjowali polityczną reakcję łańcuchową: im
bardziej się angażowali, tym więcej było powodów do dalszego
zaangażowania i tym trudniejsze stawało się wycofanie,
113
bowiem w grę wchodziły w coraz wyższym stopniu prestiż i
wiarygodność.
Podobnie było ze strategią militarną, którą Biały Dom
wtłoczył w ciasne ramy ograniczeń. Wojskowi lekceważyli
doświadczenia Francuzów, gdyż — jak to ujął amerykański
generał — „Francuzi nie wygrali wojny od czasów Napoleona;
czego więc możemy się od nich nauczyć?". Z pierwszej wojny
indochińskiej mimo wszystko można było wyciągnąć ważne
wnioski, jednak zarówno klęska Francuzów, jak i antyamery-
kańskie stanowisko prezydenta de Gaulle'a sprawiły, iż
Pentagon wolał się oprzeć na doświadczeniach wojny koreań-
skiej. Stąd m.in. wiara w lotnictwo i sprzęt, stąd objuczanie
ż
ołnierzy ciężkim ekwipunkiem i rozbudowana intendentura.
Amerykanie gorzej od Francuzów znali teren i warunki
Wietnamu, lecz byli pewni, że nadrobią to z nawiązką
przewagą techniczną. Przecież w 1954 r. było w Indochinach
56 helikopterów, a Stany Zjednoczone miały ich tysiące.
Przed gen. Westmorelandem stanęło arcytrudne zadanie
znalezienia odpowiedniej strategii i taktyki. Musiał znaleźć
sposób na pokonanie nieprzyjaciela, który bez przeszkód
przenikał przez granicę długości 1,5 tys. km, który miał
zapewniony stały dopływ ludzi i sprzętu, a w razie niebez-
pieczeństwa mógł wycofać się do baz położonych tuż za
granicą — w Kambodży i w Laosie. Taki był efekt restrykcji
nałożonych przez Johnsona, który nie chciał naruszać „neu-
tralności" Laosu i Kambodży. W Laosie toczyła się wojna
domowa z udziałem DRW, która po prostu zajęła tereny
potrzebne jej do komunikacji z Południem. Natomiast rządzący
w Phnom Penh książę Sihanouk odrzucał, pod pozorem
neutralności, prośby o zgodę na zaatakowanie szlaku Ho Chi
Minha i obozów Viet Congu, udając, że nie dostrzega
obecności kilku dywizji wietnamskich w swym kraju.
Wietnam Południowy przypominał oblężoną twierdzę, do
której nieprzyjaciel mógł wchodzić, kiedy tylko chciał, a obroń-
com nie wolno było go ścigać, gdy się wycofywał. Z czysto
114
militarnego punktu widzenia najskuteczniejszą taktyką byłoby
dokonanie inwazji na DRW, ale ten wariant odpadł ze względów
politycznych. Westmorelandowi nie pozostawało zatem nic
innego, jak tylko dorobić teorię do wojny obronnej, którą mu
kazano prowadzić. Stworzył więc „strategię wyczerpania"
(strategy of attrition), która miała polegać na zadaniu Viet
Congowi strat przewyższających możliwości regeneracji. „Stra-
tegia wyczerpania" opierała się na założeniu, że straty te będą dla
Hanoi „nie do przyjęcia" i zmuszą przeciwnika do kapitulacji.
Po przyjęciu takiej strategii Westmoreland miał do wyboru
trzy taktyki. Pierwsza polegała na obsadzeniu miast i utworze-
niu pasa obrony wzdłuż wybrzeża, na bardziej sprzyjających
amerykańskiemu stylowi walki nizinach. Generał odrzucił ją
jako zbyt defensywną. Druga koncepcja — rzucenie przeciw
Viet Congowi specjalnie wyszkolonych, lekkich oddziałów
kontrpartyzanckich — także nie zyskała akceptacji trady-
cjonalistycznie myślącego amerykańskiego dowództwa. Szer-
mowano przy tym argumentem, iż konsekwencją jej przyjęcia
byłyby wysokie straty w ludziach. Nie jest to jednak argumen-
tacja do końca przekonująca, gdyż taktyka, na którą się
ostatecznie zdecydowano, także prowadziła do znacznych
strat. Chodziło raczej o obawę przyzwyczajonych do konwen-
cjonalnych sposobów walki sztabowców przed nowym, od-
miennym sposobem walki, którego przyjęcie pociągnęłoby za
sobą również nieuchronne zmiany personalne na szczytach
amerykańskiego dowództwa.
Westmoreland przyjął koncepcję tzw. Search and Destroy
(Odszukać i Zniszczyć). Była ona zbliżona w założeniach do
taktyki Meatgrinder (Maszynki do mięsa) stosowanej w wojnie
koreańskiej, która polegała na wciąganiu Chińczyków i Pół-
nocnych Koreańczyków do walki, a następnie dziesiątkowaniu
ich połączonymi uderzeniami piechoty, artylerii i lotnictwa.
W relacji reportera magazynu „Time" ze stycznia 1966 r.
taktyka stosowana w Wietnamie nie dawała partyzantom żadnych
szans: „(Lotniskowce) wysyłały swe bombowce do walki, a okręty
115
wojenne sześciocalowymi działami sięgały zgrupowań Viet Congu
na 15 mil w głąb lądu. Olbrzymie samoloty B-52... zaczęły ze
swej bazy na wyspie Guam druzgotać leśne fortece partyzantów...
W palącym upale i zgniłej wilgoci kontynentu azjatyckiego
Amerykanie stosowali swoją zrewidowaną wersję zasad wojny
partyzanckiej... Wyposażone w oszałamiającą siłę ognia, ruchliwe
w stopniu, o którym jeszcze przed dziesięcioma laty nie można
było marzyć, amerykańskie siły uderzeniowe wdzierały się do
twierdz Viet Congu długo uważanych za niedosięgłe. Przypomi-
nające chmury olbrzymich os śmigłowce dźwigały żołnierzy i
sprzęt z baz na pole bitwy, zapewniając im przewagę za-
skoczenia i elastyczności. ...Uderzenia lotnictwa spychały par-
tyzantów z zarosłych dżunglą grzbietów górskich, grzebały ich
w podobnych do labiryntu tunelach, nie dawały im wytchnąć".
Gdyby w rzeczywistości było tak, jak w podkoloryzowanej
dziennikarskiej relacji, to Westmoreland odniósłby pełen sukces.
Zwykle było bardziej prozaicznie —jak w sprawozdaniu „New
York Timesa" z 9 sierpnia 1965 r.: „Spadochroniarze palącymi
się papierosami zrzucali opite krwią pijawki i deptali butami
jadowite azjatyckie stonogi. Znaleźli jaskinie i porzucone zapasy
ryżu, parę razy' nieomal nastąpili na pięty cofających się
ż
ołnierzy Viet Congu, ale nigdy się z nimi nie starli".
W taktyce Search and Destroy zawiodły oba człony:
partyzantów było równie trudno odszukać, jak zniszczyć.
Szukać miało przede wszystkim lotnictwo i wywiad — ame-
rykański oraz południowo-wietnamski. Obserwacja z powietrza
nie na wiele jednak się przydawała; partyzantów skrywała
gęstwina dżungli, a Viet Cong doprowadził maskowanie do
perfekcji. Natomiast w konkurencji wywiadów NFW zazwyczaj
wygrywał pojedynki z przeciwnikami. Agenci Frontu znajdowali
się wszędzie. Dla Viet Congu mógł pracować równie dobrze
urzędnik sajgońskiej instytucji, jak sprzątaczka w amerykańskiej
bazie, dziewczyna z baru odwiedzanego przez Marines czy
oficer południowo-wietnamski. Według niektórych — zapewne
przesadzonych — danych 10% żołnierzy ARW przekazywało
116
informacje partyzantom! (Nic dziwnego, że Amerykanie woleli
sami planować operacje wojskowe i nierzadko wręcz unikali
współdziałania z armią sajgońską.)
Amerykanie często uderzali w próżnię. Po dojściu lub
przerzuceniu helikopterami w rejon spodziewanego kontaktu z
nieprzyjacielem znajdowali już tylko jego ślady albo wpadali w
zasadzkę. Nawet gdy Viet Cong nie był uprzedzony o ataku,
partyzanci potrafili — dzięki ruchliwości i swobodzie
manewru — uniknąć starcia. Oddziały Frontu zdumiewały
zdolnością do „rozpływania się" na bagnach lub w tunelach,
albo „wsiąkania" w wioski. Amerykańskie uderzenia często
przypominały więc, jak to obrazowo określali wojskowi, ciosy
„młota kowalskiego w pływający korek".
Drugi człon taktyki Westmorelanda także się nie sprawdzał,
nawet gdy partyzantów udało się zmusić do walki. Nie na
darmo nazwano Viet Cong „najlepszą partyzantką świata": był
znakomicie zorganizowany, posługiwał się taktyką w pełni
dostosowaną do terenu, klimatu i możliwości nieprzyjaciela,
posiadał nowoczesne uzbrojenie.
Sprzyjający Frontowi autorzy z upodobaniem opisują prymity-
wne środki walki partyzantów, aby udowodnić ludowy i sponta-
niczny charakter powstania. To prawda, że na amerykańskich
ż
ołnierzy czekały na ścieżkach w dżungli wilcze doły i pułapki
z ostrymi bambusowymi szpikulcami. To prawda, że używano
kusz z zatrutymi strzałami, a nawet rojów dzikich pszczół, które
spadały na przechodzących Amerykanów. Ale jednocześnie dla
Viet Congu pracował system wczesnego ostrzegania przed
nalotami zainstalowany na sowieckich statkach u wybrzeży
Wietnamu, a siła ognia jednostek Frontu nie ustępowała sile
ognia Amerykanów. Jednym z najgroźniejszych elementów
taktyki Viet Congu były zaskakujące nawały artyleryjskie na
lotniska i bazy amerykańskie. Nie byłyby one możliwe bez
odpowiedniego uzbrojenia: moździerzy 120 mm, wyrzutni rakiet
ziemia-ziemia czy dział bezodrzutowych 75 mm, pochodzących
z ZSRR, Chin, Czechosłowacji i innych krajów obozu.
117
Między legendy można zatem włożyć wyobrażenie o niemal
bezbronnych partyzantach, których jedynym puklerzem miało być
przekonanie o słuszności sprawy i wysokie morale. W rze-
czywistości — choć wydaje się to niewiarygodne — oddziały Viet
Congu posiadały w niektórych dziedzinach przewagę nad
Amerykanami. I to nie tylko w tak oczywistych, jak znajomość
terenu czy umiejętność walki w dżungli. Także w zakresie
podstawowego uzbrojenia: do 1968 r., kiedy w całej armii USA
wprowadzono do użytku karabinek M-I6, Wietnamczycy z auto-
matami Kałasznikowa AK-47 górowali nad żołnierzami amery-
kańskimi wyposażonymi w przestarzałe M-14.
W Search and Destroy rozstrzygające znaczenie należało do sił
powietrznych,
bombardowania
miały
zadać
partyzantom
maksymalnie duże straty, helikoptery zaś zapewnić oddziałom USA
niezbędną ruchliwość. Z początku Viet Cong był bezradny wobec
silnych ataków z powietrza. Partyzanci okopywali się na
wzniesieniach i z tej — pozornie dającej przewagę — pozycji
rozpoczynali walkę, którą przegrywali, gdy do akcji wkraczały
bombowce. Ich sztaby, magazyny i schrony nie wytrzymywały
potężnych bomb „latających superfortec" B-52. Śmigłowce Huey
transportujące żołnierzy w eskorcie szturmowych „Kobr" budziły w
nich paniczne przerażenie.
Szybko jednak nauczyli się walczyć z amerykańskim lotnictwem.
Tak jak w czasie wojny z Francuzami — starali się atakować z jak
najbliższej odległości. Przeszli na działania nocne. Otrzymali też
odpowiednie uzbrojenie. W czasie oblężenia obozu w A Shau w
1966 r. Viet Cong użył po raz pierwszy metody, którą stosował
odtąd stale. Partyzanci okrążyli obóz pierścieniem z działek i
karabinów przeciwlotniczych — ich zmasowany ogień nie pozwalał
na udzielanie oblężonym pomocy.
Pod A Shau okazało się także, iż helikoptery obok niewątpliwych
zalet mają poważne wady: są powolne i wrażliwe na ogień. Jeśli
lądują w dolinie, to mogą zostać unieszkodliwione z otaczających
wzgórz nawet za pomocą zwykłych karabinów.
118
Dlatego szturmy powietrzne z użyciem śmigłowców nie przynosiły
Amerykanom
oczekiwanych
rezultatów,
a
gdy
obrona
przeciwlotnicza przeciwnika nie została wcześniej obezwładniona,
zamieniały się wręcz w klęski. Stany Zjednoczone straciły w
Wietnamie 5 tys. śmigłowców, co postawiło poważny znak
zapytania nad sposobami ich zastosowania w przyszłych wojnach.
Deszcze i mgły zmuszały do osłabienia działań lotnictwa w porze
monsunu. tj. od maja do listopada. Dżungla natomiast łagodziła
skutki bombardowań; bomby rozrywały się na najwyższych piętrach
lasu, a napalm często spalał się w koronach drzew.
Bombowce strategiczne B-52 początkowo nie zdawały egzaminu,
gdyż brakowało sprawnego systemu naprowadzania ich nad
niewielkie i ruchome cele. Dopiero po wielu miesiącach, gdy
udoskonalono rozpoznanie i łączność, gdy włączono do systemu
komputery, stało się to możliwe.
Lotnictwo USA — przygotowane do walki z armią sowiecką —
długo nie zauważało absurdów tej wojny, choćby tego, że
nowoczesne odrzutowce wartości kilku milionów dolarów
ryzykowano dla atakowania zwykłych ciężarówek, a gigantyczne
bombowce strategiczne, przeznaczone do przenoszenia broni
jądrowej, miały niszczyć błotniste dróżki w dżungli. Najlepiej
sprawdziły się w Wietnamie stare, używane jeszcze w II wojnie
ś
wiatowej, śmigłowe samoloty transportowe C-47. Zaopatrzono je
w trzy karabiny maszynowe, które mogły wystrzelić 6 tys. pocisków
na minutę oraz w wyrzutnię flar, oświetlających obszar o promieniu
2 km. Okazały się niezwykle skuteczne w nocnych atakach na szlaki
transportowe Viet Congu.
Zmasowane użycie lotnictwa musiało spowodować w Wietnamie
Południowym olbrzymie zniszczenia. To tam, a nie na Północy,
operowały „latające superfortece". B-52 startowały z wyspy Guam
odległej o 4 tys. km od Indochin. by po sześciu godzinach lotu
zrzucić w 30 sekund swój śmiercionośny
119
ładunek stu 370-kilogramowych bomb
1
. Pas zniszczenia 37 ton
bomb miał 1,6 km długości i 300 m szerokości.
Również na Południu a nie na Północy stosowano tzw.
defolianty, czyli chemikalia niszczące liście. Miały one pozbawić
partyzantów ukrycia, ale tysiące ton środków chemicznych
musiały spowodować znaczne szkody także w rolnictwie
Południa. (Wbrew często powtarzanym twierdzeniom, defolianty
używane zgodnie z przeznaczeniem były w zasadzie nieszkodli-
we dla zdrowia. Przypadki zatruć zdarzały się wyjątkowo, u
osób, które zetknęły się z nimi w stanie stężonym.)
Od czasu światowej kampanii przeciw bombardowaniom
DRW panuje pow.szechne, acz nieuzasadnione przekonanie, że
najbardziej ucierpiała północna część Wietnamu. W rze-
czywistości większe zniszczenia dotknęły Południe: zrzucono
tam prawie pięć razy więcej bomb. Liczba określająca ich tonaż
jest astronomiczna: 4,8 min ton. Na RW, niewielki kraj o
powierzchni równej połowie Polski, spadło ponad dwukrotnie
więcej bomb niż na wszystkich frontach II wojny światowej...
Południe musiało zacząć importować ryż, ponieważ znisz-
czeniu uległa znaczna część terenów uprawnych. Chłopi bali
się uprawiać pola, gdyż groziło im wzięcie przez pilotów za
partyzantów — zwłaszcza że często uciekali na widok samo-
lotów. Obszary przygraniczne oraz tereny kontrolowane przez
Viet Cong zamieniono w tzw. strefy wolnego ostrzału.
Wysiedlono z nich ludność, aby mogły być w każdej chwili
ostrzeliwane. Mieszkańcy opuszczali też wsie chroniąc się
przed walkami i terrorem Viet Congu do już przeludnionych
miast. Uchodźcy stanowili aż 1/4 społeczeństwa. Ameryka
przeznaczała dla tych 4 milionów bezdomnych pomoc wartości
30 min dolarów rocznie.
Zniszczenia wojenne na Południu dotknęły miasta w niewiel-
kim stopniu w porównaniu ze wsią. Wielu mieszkańców miast
było jednak oburzonych rujnowaniem kraju przez działania
1
Przy końcu 1966 r. wybudowano także w Tajlandii pas stanowy długości wystarczającej dla B-52.
120
wojenne i zasilało szeregi neutralistycznej „Trzeciej Siły" lub Viet
Congu, aby skończyć z walkami obojętnie w jaki sposób.
Przy ocenie rezultatów taktyki Search and Destroy należy wziąć
pod uwagę, iż oddziały amerykańskie z reguły walczyły dzielnie i
— jeśli udawało im się nawiązać kontakt z przeciwnikiem —
zwykle go pokonywały. Problem polegał jednak na tym, że
zazwyczaj to Viet Cong decydował o miejscu i czasie bitwy.
W 1965 r. w Wietnamie było 180 tys. żołnierzy z USA, a pod
koniec 1967 blisko pół miliona. W tym samym czasie siły
komunistyczne na Południu wzrosły z ok. 15 tys. do 300 tys. ludzi.
Co miesiąc Viet Cong powoływał pod broń ponad 10 tys. ludzi, a z
Północy przybywało ok. 5 tys. żołnierzy WAL.
W Wietnamie Południowym nie było ciągłych frontów — z
jednym wyjątkiem: wzdłuż „strefy zdemilitaryzowanej" tkwili
okopani, jak w I wojnie światowej, Marines, a po drugiej stronie
oddziały północno-wietnamskie. Poza tym waJki toczyły się w
całym kraju, a szczególnie ciężkie były na terenach, które
komuniści kontrolowali jeszcze od czasów wojny z Francuzami: w
tzw. strefach C i D na północ od Sajgonu i w położonym między
nimi „śelaznym Trójkącie".
Generał Westmoreland zaplanował system baz artyleryjskich na
wierzchołkach gór, zaopatrywanych przez śmigłowce. Mogły one
wspierać się wzajemnie w wypadku ataku. Ich zadanie polegało na
skoordynowanym ostrzale zgrupowań Viet Congu i jego szlaków
komunikacyjnych. Gdy oddziałom amerykańskim udało się
nawiązać kontakt z nieprzyjacielem, natychmiast wzywały przez
radio bombowce i artylerię. Dopiero kiedy lawina ognia i stali,
która miała zniszczyć przeciwnika, kończyła się — ruszali do
walki żołnierze.
Wiara we własną przewagę, na której opierała się taktyka
Search and Destroy, skłaniała Westmorelanda do postawy
ofensywnej, do atakowania Viet Congu w jego twierdzach. Stąd
pomysły wielkich operacji, które miały „oczyścić" różne tereny.
Przykładem może być kampania Cedar Falls z początku
121
1967 r. skierowana przeciwko „śelaznemu Trójkątowi". Był to
rejon o powierzchni 200 km
2
, rozciągający się 30 km na północ
od Sajgonu. Od 20 lat znajdował się w rękach komunistów —
wojsko południowo-wietnamskie nie odważało się nawet tam
zapuszczać. Viet Cong stworzył na tym podmokłym, porośniętym
dżunglą i pociętym licznymi rzekami obszarze potężny system
umocnień, godny miana prawdziwej partyzanckiej fortecy.
Całymi latami rozbudowywano tam olbrzymie kompleksy tuneli,
składów i schronów, aż powstał rodzaj podziemnego miasta dla
kilkunastu tysięcy żołnierzy, do którego dostępu broniły pola
minowe i liczne pułapki. Niektóre tunele biegły na głębokości 30
metrów, co czyniło je niewrażliwymi nawet na najcięższe bomby.
Operację Cedar Falls rozpoczęło dywanowe bombardowanie
„śelaznego Trójkąta" przez superfortece B-52 oraz nawała
artyleryjska. Plan kampanii przygotowywany był wyłącznie przez
oficerów amerykańskich, aby zaskoczyć nieprzyjaciela. Prze-
widywał on okrążenie strefy działań, zbieżne uderzenia
rozcinające siły przeciwnika i niszczenie ich częściami.
Po zakończeniu wstępnego bombardowania ponad 30 tys.
ż
ołnierzy amerykańskich przerzucono w ciągu kilku godzin
desantami helikopterowymi i spadochronowymi w przewidziane
rejony. Niektóre oddziały trafiały zaraz po wylądowaniu w
zasadzki, inne napotykały silny ogień artylerii Viet Congu i
przedzierały się przez pola minowe pod ostrzałem doskonale
ukrytych snajperów. Na ścieżkach czekały zamaskowane wilcze
doły z zaostrzonymi bambusami na dnie i niewielkie miny
przeciwpiechotne, które groziły trwałym kalectwem: urywały
stopy, kaleczyły nogi i genitalia. Gdy nacierający natrafiali na
większe
ugrupowania
Viet
Congu,
wzywali
myśliwce
bombardujące, aby napalmem złamać opór obrońców. Zazwyczaj
jednak oddziały NFW unikały bezpośrednich starć. Organizowały
zasadzki po czym błyskawicznie wycofywały się — według
partyzanckiej zasady „uderzenia i odskoku".
122
Po rozbiciu głównych baz Amerykanie przystąpili do przecze-
sywania dżungli, wysadzania bunkrów i umocnień oraz do
poszukiwania zamaskowanych wejść do tuneli. Podziemne
korytarze były odpowiednie dla zgiętego w pół Wietnamczyka,
więc przeciętny Amerykanin nie mógł się w nich poruszać.
Tworzono więc z niskich i szczupłych żołnierzy specjalne grupy
do penetrowania tuneli, zwane w gwarze żołnierskiej Rats
(„Szczurami"). Dla zmuszenia partyzantów do opuszczenia
podziemi stosowano gazy łzawiące. Pompowano do tuneli
acetylen, który następnie detonowano. Po zakończeniu operacji
Amerykanie wycofali się z .śelaznego Trójkąta", pozostawiając
w miejscu dżungli księżycowy krajobraz zryty kraterami bomb,
z drzewami powyrywanymi przez specjalne buldożery.
A jednak operację Cedar Falls —jak inne podobne — część
ż
ołnierzy Viet Congu przetrwała, a następni wkrótce do nich
dołączyli. Przetrwali przede wszystkim w tunelach, były zbyt
rozbudowane i skomplikowane, aby je w całości zniszczyć.
Składały się z wielu oddzielnych komór, korytarzy o licznych
rozgałęzieniach. Były wyposażone w szyby wentylacyjne oraz
klapy, które pozwalały izolować zagrożone odcinki. Amery-
kanie byli w stanie wysadzić jedynie krótkie fragmenty tuneli,
a ich penetrowanie przez Rats łączyło się z dużym ryzykiem.
Taktyka gen. Westmorelanda przynosiła więc tylko częściowe
sukcesy. Amerykanie zwyciężali we wszystkich większych
bitwach, zadawali duże straty przeciwnikowi, niszczyli jego
bazy i sieć zaopatrzenia. Jednak podstawowa przesłanka „stra-
tegii wyczerpania" — zadanie nieprzyjacielowi strat „nie do
przyjęcia" — okazała się nierealna. Pomimo ciągłego zwięk-
szania kontyngentu amerykańskiego, pomimo katastrofalnych
spustoszeń w Wietnamie Południowym, pomimo eskalacji
bombardowań Północy nie było najmniejszych oznak załamy-
wania się możliwości NFW i DRW. Nie mogło być inaczej z
dość oczywistej przyczyny: Viet Cong mógł łatwo kontrolować
własne straty, po prostu rezygnując z ataków albo wycofując
się do Kambodży i Laosu. Inicjatywa należała przecież (i to od
123
początku do końca wojny) do komunistów. Według obliczeń
sztabowców Pentagonu 3/4 starć odbywało się w wybranym
przez przeciwnika czasie, miejscu i okolicznościach. Na 2 mi-
liony amerykańskich operacji przy użyciu niewielkich oddziałów
w latach 1966-1968 tylko 1% zaowocował kontaktem z nie-
przyjacielem. Jeśli zatem kierownictwo w Hanoi było zaniepo-
kojone wysokością strat, to wystarczyło zmniejszyć intensyw-
ność ataków. Do 1968 r. taka konieczność jednak nie zaszła.
Dowództwo amerykańskie musiało znaleźć wskaźnik, który w
tej wojnie na „wyczerpanie" ukazywałby sytuację. Zwykle miarą
postępów jest zdobyte terytorium. W Wietnamie wskaźnikiem
była natomiast liczba zabitych nieprzyjaciół. Do Waszyngtonu
posyłano więc przez szereg ogniw dowódczych po każdej bitwie
cyfry, tzw. body count. Politycy domagali się zresztą wielu
innych danych i ta „mentalność księgowych" sprawiła, że z
Wietnamu płynęły tony najróżniejszych raportów, którymi
karmiono komputery. Każda potyczka, każda zrzucona bomba,
każdy niemal wystrzelony pocisk były rejestrowane i
przetwarzane, ale to morze cyfr bynajmniej nie ułatwiało
podejmowania decyzji. Nie chodziło nawet o to, że raporty były
często przesadzone (ocenia się, że liczbę zabitych żołnierzy Viet
Congu zawyżano o 30%), lecz o to, że sedno problemu nie
tkwiło w arytmetycznych obliczeniach stosunku sił czy strat ani
np. w przeciętnym tonażu bomb potrzebnych do zniszczenia
bambusowego mostu. Chodziło raczej o coś, czego nawet
najnowsze komputery IBM 1430 nie mogły ująć w programach:
o odwagę, wytrwałość, przekonanie i zdecydowanie. W
„strategii wyczerpania" pierwsza musiała ulec ta strona, której
zabrakło tych cech, a nie ludzi czy broni.
Według danych Pentagonu do końca 1967 r. straty nie-
przyjaciela wyniosły w sumie 220 tys. żołnierzy, a mimo to
komuniści mieli na Południu pod bronią ok. 300 tys. ludzi i byli
dwa razy silniejsi niż na początku interwencji amerykańskiej.
„Nie możemy znaleźć rozsądnego wytłumaczenia stałego
wzrostu sił Viet Congu... Zdolność Viet Congu do ciągłej
124
odbudowy oddziałów i uzupełniania strat jest jedną z tajemnic tej
wojny... Ich jednostki nie tylko odradzają się jak feniks z
popiołów, ale mają też zadziwiającą zdolność do utrzymywania
morale" — pisał w sprawozdaniu dla Waszyngtonu w listopadzie
1964 r. gen. Taylor, ambasador USA w Sajgonie.
Istotnie, jeśli się głębiej nad tym zastanowić, jeśliby próbować
znaleźć ukryte źródła siły Viet Congu, dotrzeć do motywów, które
pchnęły setki tysięcy ludzi do tytanicznych zmagań, to dojdziemy
w końcu do pytań, na które niełatwo znaleźć odpowiedź: o siłę
przekonań, wolę walki, strach, miękkość i twardość — i to nie
tylko poszczególnych ludzi, ale całych społeczeństw. Trudno na
nie odpowiedzieć nawet przy wykorzystaniu wyrafinowanych
metod badań socjologicznych. (Amerykanie prowadzili takie
badania, których — skądinąd bardzo interesujące — wyniki są
jednak na tyle niejednoznaczne, że mogą służyć za podstawę
różnych hipotez).
Panuje jednomyślność opinii — niezależnie od postawy
autorów — o wyjątkowo wysokim morale oddziałów Frontu.
ś
ołnierze Viet Congu pomimo wieloletniego oderwania od rodzin,
pomimo głodu, niewygód związanych z życiem w dżungli,
pomimo miażdżących ataków lotnictwa walczyli odważnie,
czasami wręcz brawurowo, byli niesłychanie wytrwali, cierpliwi, a
dyscypliną
przewyższali
wiele
armii
regularnych.
Czym
wytłumaczyć tę uporczywą waleczność? William Sullivan,
ambasador USA w Laosie w latach sześćdziesiątych, twierdzi, iż
,,kluczowym elementem arsenału" wietnamskich komunistów było
terroryzowanie ludności cywilnej i brutalne prowadzenie wojny.
Podobne jest stanowisko politologa Douglasa Pike'a, autora
monografii Tlie Viet Cong Strategy of Terror, w której uzasadnia
tezę, iż „terror był integralną częścią taktyki i programów" NFW i
Lao Dong. Zdaniem Pikę'a, skuteczność „strategii terroru", którą
komuniści przeciwstawili „strategii wyczerpania", opierała się
jednakże nie na samym zastraszaniu, lecz w równej mierze na
znakomitych technikach organizacyjnych.
125
Właściwie nikt nie ośmiela się otwarcie przeczyć temu, że
metodyczny terror był jednym z filarów Viet Congu. Większość
ź
ródeł komunistycznych pomijała ten temat milczeniem, a nieli-
czne, które o nim wspominały, usprawiedliwiały go. Mówiło się
więc o „rewolucyjnej sprawiedliwości", „sądach ludowych",
„egzekucjach służalców krwawego marionetkowego reżimu" itp.
Trudno zresztą było przeczyć oczywistym, udokumentowanym
faktom. W 1968 r„ w czasie ofensywy Tet, aby przytoczyć tylko
jeden z przykładów, doszło do masowej zbrodni w Hue, gdzie
zamordowano kilka tysięcy osób. Wiadomo także, że niektóre
posunięcia Viet Congu (np. zajęcie miast na kilka godzin i
wycofanie się bez walki) miały na celu przede wszystkim
znalezienie i „zlikwidowanie" osób uznanych za „wrogów ludu".
Jednak zastraszenie, choć tłumaczy wiele, nie wyjaśnia
wszystkiego. Można nim wytłumaczyć dyscyplinę i cierpliwe
znoszenie ciężkich warunków, ale czy terrorem można wywo-
łać odwagę i wolę walki? Czy strachem można uzasadniać np.
decyzje tych młodych Wietnamczyków, którzy rezygnowali z
wygodnego życia w Sajgonie i szli do partyzantki? Diagnoza
Pikę'a nie wyczerpuje złożoności zagadnienia. Formuła „terror
plus organizacja" domaga się uzupełnienia o trzeci czynnik.
Najtrudniejszy do określenia, a jednak równie ważny, stano-
wiący konieczne dopełnienie dwóch pierwszych.
To brakujące ogniwo, spajające w monolityczny blok system
polityczny, militarny i społeczny NFW, nadające walce Frontu
niesłychany dynamizm i uporczywość, to wiara znacznej
części Wietnamczyków w ideały, o które walczyli.
Nie sposób inaczej wytłumaczyć specyfiki Wietnamu. Tylko
wiara może wyjaśnić niezwykłą waleczność, wytrwałe męstwo
i wyjątkową gotowość do poświęceń — z oddaniem własnego
ż
ycia włącznie. I tylko przejęcie się ideami mogło doprowadzić
do sytuacji, gdy biedny, nieduży naród dzięki kolosalnej
pracowitości, uporowi i odwadze potrafił walczyć przez cale
dziesięciolecia z wszystkimi, których ci, którzy nim kierowali,
wskazali jako przeciwników. To prawda, że Wietnamczycy
126
otrzymywali olbrzymie dostawy broni od sojuszników. To
prawda, że ich walce sprzyjały najróżniejsze czynniki — od
unikatowej geografii kraju począwszy, na strachu USA przed
Chinami skończywszy. Lecz prawdą jest także, iż z broni można
robić rozmaity użytek (taki sam sprzęt dostawali przecież
Arabowie, których mały Izrael bił na głowę).
Należy oczywiście dokonać rozróżnienia na tych, którzy znali i
przyjęli całą ideologię marksistowsko-leninowską, oraz tych,
których przyciągnęły umiarkowane, liberalno-niepodległosciowe
hasła Lao Dong i NFW. Inne były motywacje i zamiary
manipulujących, a inne manipulowanych. Hanoi oficjalnie
podkreślało wprawdzie „jedność całego ludu pracującego w wal-
ce z imperializmem", jednak w rzeczywistości ideowi komuniści
stanowili mniejszość społeczeństwa, choć nie była to grupa
zupełnie się nie licząca. Pokrywała się zapewne z kadrą Viet
Congu oraz DR W. W 1967 r. kadry NFW liczyły ok. 100 tys.
ludzi (na ponad 380 tys. członków Viet Congu i 17 milionów
ludności Południa). Poglądy reszty społeczeństwa południowo--
wietnamskiego można określić jako niechętne wobec Ameryka-
nów, ale równie nieprzyjazne dla Lao Dong.
Tak więc, choć zdolność komunistów do stałej odbudowy sił,
którą gen. Taylor nazwał „jedną z największych tajemnic tej
wojny",
pozostaje
zagadnieniem
nie
poddającym
się
upraszczającym analizom, to nie jest jednak zupełnie niewy-
tłumaczalna. Tajemnica tkwiła w wyjątkowo skutecznym splocie
trzech różnych, lecz doskonale się uzupełniających czynników:
wiary, organizacji i terroru.
Z tej triady pozostały do omówienia techniki organizacyjne.
Polityczna działalność Frontu koncentrowała się w komitetach
rejonowych. Sterowały one organizacjami masowymi, prowadzi-
ły propagandę i — mniej lub bardziej dobrowolną — rekrutację
nowych członków NFW. Komitety decydowały też o użyciu
Sekcji Bezpieczeństwa. Komitety rejonowe działały w 1967 r. w
czterech spośród jedenastu tysięcy wsi Wietnamu Południowego
(rząd kontrolował 4,5 tys., pozostałe 2,5 tys. było
127
spornych), a zatem Front posiadał niemałą bazę dla uzupełniania
strat i zdobywania środków materialnych. Zresztą środki płynęły
z wielu źródeł: NFW miał przedstawicielstwa w stolicach
kilkudziesięciu krajów, m.in. w Moskwie, Pekinie. Warszawie
i innych krajach bloku sowieckiego, a także w Trzecim Świecie.
Siły zbrojne Viet Congu dzieliły się na trzy rodzaje.
Oddziały regularne liczyły w 1967 r. ponad 100 tys. żołnierzy.
W jednostkach regionalnych walczyło 90 tys. ludzi nieco
gorzej wyszkolonych i uzbrojonych. I wreszcie ponad 100 tys.
chłopów w lokalnych siłach samoobrony prowadziło w dzień
normalny tryb życia, a nocami urządzało zasadzki i dostarczało
zaopatrzenie oddziałom partyzanckim.
Viet Cong, który do 1964 roku składał się niemal wyłącznie
z Południowców, w miarę upływu czasu zmieniał charakter.
Kadry napływające z Północy stopniowo przejmowały kierow-
nictwo, a oddziały WAL zaczęły odgrywać coraz większą rolę
w działaniach militarnych. W samym 1967 roku na Południe
przybyło 100 tys. żołnierzy północno-wietnamskich.
Spośród kilku dróg infiltracji szlak Ho Chi Minha jest
najbardziej znany — chyba dlatego, że był tak spektakularnym
przedsięwzięciem logistycznym. O wiele mniej mówiono o
transporcie drogą morską, którą docierało na Południe
prawdopodobnie tyle samo materiału, co lądem. Do 1965 r.
większość dostaw transportowano dżonkami i statkami. Potem
Amerykanie próbowali wspólnie z flotą południowo-wietnamską
zablokować wybrzeże, ale było to niewykonalne: linia brzegowa
Wietnamu Południowego ma 1600 km, jest bardzo urozmaicona,
a liczbę łodzi rybackich i dżonek ocenia się na 50 tysięcy.
Sprzęt dla NFW napływał w niedużych łodziach do żeglugi
przybrzeżnej, a także pełnomorskimi statkami, które roz-
ładowywano w kambodżańskim porcie Kompong Som. Z
Kompong Som do delty Mekongu było tylko 100 km, a w
samej delcie liczne kanały i dopływy Mekongu nadawały się
doskonale do komunikacji. Książę Sihanouk udawał, że nie
zauważa czynienia z jego kraju zaplecza dla działań
128
komunistycznych w Wietnamie i uparcie odmawiał Ameryka-
nom prawa do zaatakowania dróg transportowych Viet Congu.
Szlak Ho Chi Minha został po blokadzie wybrzeża w 1965
roku niebywale rozbudowany. Wzdłuż trasy powstały bazy
remontowe i wypoczynkowe, szpitale polowe. Łączność tele-
foniczna zapewniała stałą informację o stanie dróg i ewentual-
nych zagrożeniach. Szlak obsługiwało blisko 300 tys. ludzi,
którzy rozbudowywali go i naprawiali uszkodzenia. Znaczną
część stanowiły „Młodzieżowe Brygady Szturmowe dla Oca-
lenia Narodowego” składające się głównie z kilkunastoletnich
dziewcząt (młodzi mężczyźni byli od 18 roku życia powoływani
do wojska), które — według twierdzeń Hanoi — ochotniczo
zgłaszały się na trzy lata do pracy.
Szlak miał mocną obronę: w samym Laosie znajdowało się
ponad tysiąc stanowisk artylerii przeciwlotniczej oraz 25 tys.
ż
ołnierzy. Na początku wojny Amerykanie próbowali utrudniać
infiltrację, prowadząc w tajemnicy niewielkie bombardowania w
Laosie za pomocą wynajmowanych za pośrednictwem CIA
samolotów. Potem, gdy szlakiem wędrowały dziesiątki tysięcy
ż
ołnierzy i tysiące ton zaopatrzenia rocznie, nie mogli dłużej
uniknąć działań, o których musiała wiedzieć opinia publiczna.
Natomiast Hanoi do końca wojny konsekwentnie wypierało się
prowadzenia jakichkolwiek działań na neutralnych terytoriach
Laosu i Kambodży.
Od 1965 roku US Air Force coraz silniej bombardowały
odcinek szlaku Ho Chi Minha w południowym Laosie. W czasie
nalotów, które trwały do 1973 roku, na ten niewielki obszar
spadło dwa razy więcej bomb niż na cały Północny Wietnam
(1,9 miliona ton). Ambasador amerykański w Laosie, William
Sullivan, zatroskany o stabilność rządu w Vientiane, sprzeciwiał
się bombardowaniom szlaku przez samoloty B-52, a także żądał
dokładnego rekonesansu przed użyciem lotnictwa taktycznego,
aby mieć pewność, że atakowane są wyłącznie tereny nie
zamieszkane przez ludność cywilną. Zniecierpliwieni tym
wojskowi nazwali szlak „Autostradą Sullivana". Jeden ze
129
zwiadowców amerykańskich Sił Specjalnych, który dobrze poznał
szlak Ho Chi Minha, powiedział, że był on „czasami tak
zatłoczony, jak autostrada na Long Island w godzinie szczytu".
Efekty bombardowań były niewielkie: trzy czwarte zaopat-
rzenia wysyłanego z DRW docierało na Południe. Dziennie siły
komunistyczne otrzymywały ok. 90 ton, czyli ładunek trzydziestu
ciężarówek. Bombardowania zniszczyły na szlaku w ciągu całej
wojny ponad 10 tysięcy samochodów ciężarowych, ale pomoc
chińska i bloku sowieckiego wyrównywała straty z nadwyżką.
Amerykanie obliczyli, iż w wyniku bombardowań ginął co
setny żołnierz posyłany na Południe. Oznaczało to, iż na jednego
zabitego przypadało przeciętnie 100 ton bomb o wartości 140
tysięcy dolarów.
Amerykańska strategia czyniła wojnę w Wietnamie bardzo
kosztowną. Wybudowano bazy morskie w Cam Ranh i Da Nang
za 300 milionów dolarów. Przyholowano do nich prefabrykowane
mola aż z Południowej Karoliny. W An Khe powstało największe
na świecie lądowisko dla śmigłowców. W Pleiku — ośrodek
łączności wyposażony w najnowsze urządzenia do komunikacji
satelitarnej. Koszty bombardowań były horrendalne. Wartość
pięciuset strąconych nad szlakiem Ho Chi Minha samolotów
przekraczała
kilkudziesięciokrotnie
wartość
wszystkich
zniszczonych ciężarówek. Podobnie kosztowne było utrzymanie
oddziałów amerykańskich, zwłaszcza w porównaniu z Viet
Congiem. Statystyczny partyzant potrzebował około 2,5 kg
zaopatrzenia dziennie (1 kg żywności, głównie ryżu, 1 kg amunicji
i
pół
kilograma
wyposażenia
osobistego).
Natomiast
Amerykaninowi trzeba było dostarczyć osiem razy więcej: 5 kg
ż
ywności, 2,5 kg płynów, prawie 10 kg amunicji oraz 3 kg
wyposażenia. Jeśli doliczymy do tego materiały pędne, to stosunek
zmieni się z 8:1 na 13:1. W siłach USA sześciu na dziesięciu
ż
ołnierzy przeznaczonych było do obsługi kwatermistrzowskiej
(kucharze, kierowcy, pisarze, magazynierzy). Nato-
9 _ Wietnam 1962-1975
130
miast po stronie północno-wietnamskiej jedynie 20% żołnierzy
znajdowało się w służbach pomocniczych.
Duże, zmechanizowane oddziały amerykańskie potrzebowały
sieci baz i szlaków transportowych, które z kolei wymagały stałej
obrony. Natomiast Viet Cong musiał opierać swój system
zaopatrzenia na tragarzach i rowerach, co powodowało wydłuże-
nie czasu przygotowania operacji. Nie oznacza to jednak, iż
transport stanowił słabą stronę sił gen. Giapa.
Przygotowania do większej bitwy lub ofensywy były zwykle
bardzo staranne. Ciężarówki dojeżdżały szlakiem Ho Chi Minha
tak daleko w głąb Południowego Wietnamu, jak tylko się dało.
Dalej transportowano materiał na rowerach lub wykorzystywano
chłopów. Zapasy gromadzono w niewielkich, rozrzuconych w
różnych punktach, podziemnych składach. Zawierały one przede
wszystkim ryż, amunicję i solone ryby, ale na Południe posyłano
też np. maszyny drukarskie, aparaturę medyczną, antybiotyki i
urządzenia do produkcji uzbrojenia, przerabiania zdobytego
sprzętu czy wyrabiania min z niewypałów.
„Najlepsi partyzanci świata" zyskali ten tytuł m.in. dzięki
wręcz spartańskiej odporności i rezygnacji z wygód. Ich
ekwipunek składał się głównie z broni i amunicji. Wyposażenie
osobiste obejmowało niewiele ponad nylonowy hamak do spania
i koc, małą lampkę naftową, moskitierę i filtr do wody. Był to i
tak postęp w porównaniu z Viet Minhem, którego żołnierze nie
mieli np. moskitier, a dzienna porcja ryżu była trzy razy mniejsza
niż w Viet Congu. Prócz ryżu partyzanci jedli przede wszystkim
mięso upolowanych zwierząt i ryby łowione za pomocą granatów
wrzucanych do strumieni. I ostatnie już porównanie. śołd
ż
ołnierza USA wynosił przeciętnie 300 dolarów miesięcznie, a
Viet Congu — równowartość 50 centów.
Zgodnie z zasadami stosowanymi jeszcze w czasie I wojny
indochińskiej partyzanci uderzali zwykle tylko wówczas, gdy
mieli przewagę. Często urządzali zasadzki. Pozorowali uderzenie
na mały garnizon, by potem atakować oddziały spieszące mu na
pomoc. Akcje Viet Congu oparte były na sprawnej
131
bazie logistycznej; oddziały sił regularnych po przybyciu w
rejon operacji ściśle współdziałały z lokalnymi siłami
samoobrony, które zapewniały zakwaterowanie, dostarczały
przewodników, tragarzy, przejmowały opiekę nad rannymi,
udostępniały dane wywiadowcze. „Byli twardymi żołnierzami
— stwierdził później gen. Westmoreland — i byli bardzo
wytrwali. To charakteryzowało wszystkich, od Politbiura
w Hanoi do najniższych szczebli. Ich dowódcy byli zdyscyp
linowani i dobrze wyszkoleni. Byli też bezwzględni w egzek
wowaniu ścisłego posłuszeństwa".
Obok dżungli partyzanci dysponowali innym znakomitym
schronieniem — wśród kontrolowanej przez NFW ludności wsi.
Francuski historyk, Paul Mus, pisał: „Na równinach ryżowisk
brakuje naturalnego ukrycia — nie ma lasów, bagien ani
wrzosowisk. Jeśli ktoś chce się schować i zniknąć, może to
zrobić tylko za innymi ludźmi... (Masy) ludzkie są znakomitą
osłoną przed każdym przeciwnikiem o innym języku, a jeszcze
lepszym — gdy ma on inną skórę". Amerykanie zupełnie nie
znali Wietnamu, jego kultury, zwyczajów i trybu życia ludności.
Co rozumieli żołnierze zza oceanu, lądując w środku
wietnamskiej wioski? Widzieli tylko starych ludzi i dzieci, gdyż
młodzi uciekli w obawie przed posądzeniem o współpracę z
Frontem. Widzieli drewniane narzędzia o nieznanym prze-
znaczeniu, ołtarzyki z figurkami w chińskim stylu i bambusowe
chaty, które mogły kryć wejścia do tuneli. Skąd mogli wiedzieć,
czy znajdujące się w wiosce zapasy ryżu są przeznaczone dla jej
mieszkańców czy dla partyzantów? Niszcząc zapasy Viet Congu
lub to, co za nie uważali, pozbawiali często chłopów niezbędnej
do przeżycia żywności.
Obcość kraju, strach przed wszechobecnymi partyzantami,
którzy mogli kryć się w każdej chacie i wynurzyć z tunelu w
ś
rodku wioski, których ogień mógł spaść znienacka na
amerykański patrol z każdej kępy drzew, rosnąca frustracja
— wszystko to powodowało, że żołnierze z USA zaczynali
się zachowywać brutalnie. Każdy „żółtek" (gook) stawał
132
się dla nich wrogiem, a Wietnam zaczynali postrzegać jako Dziki
Zachód, na którym trzeba zrobić porządek z „Indianami". Nie
oznacza to, iż Amerykanie popełnili w czasie wojny wiele
zbrodni wojennych; żołnierze znajdowali się pod ściślejszą
kontrolą czynników rządowych i środków masowego przekazu
niż w jakiejkolwiek innej wojnie, i nawet przeciwnicy nie
potrafili znaleźć żadnych przykładów przestępstw poza kilkoma
odosobnionymi wypadkami, z których najbardziej znany to My
Lai.
Zdarzało się natomiast — jak w każdej innej wojnie — wiele
sytuacji niejasnych. Często na przykład do patrolującego
oddziału amerykańskiego oddawano z pobliskiej wioski kilka
strzałów. Dowódca mógł rozkazać swym ludziom, by
przeszukali ją, albo wezwać lotnictwo lub artylerię, aby
zaatakowały wioskę. Obie metody niosły ze sobą ryzyko błędów,
których kosztem było ludzkie życie. W pierwszym przypadku
mogło się okazać, że w wiosce znajdują się siły nieprzyjaciela i
dowódca straciłby wielu żołnierzy. Bombardowanie zaś mogłoby
być niepotrzebne, gdyż mogło chodzić o paru partyzantów,
którzy uciekli po sprowokowaniu Amerykanów. Dowódca
musiał wybierać między życiem swoich ludzi i życiem
wietnamskich chłopów.
W ramach prób „zdobywania serc i umysłów" Amerykanie
m.in. rozdawali upominki: narzędzia, zegarki, lekarstwa itp. A w
maju 1966 r. na okrążone koło Sajgonu zgrupowanie Viet Congu
lotnictwo RW i USA zrzuciło duże ilości... aspiryny i „przepustek
do wolności". Rezultaty manifestacji dobrej woli były mizerne.
Obejmujący nocą kontrolę nad wsią komuniści odbierali chłopom
rzekomo złe lekarstwa (które sami wykorzystywali), a dla
przekonania wieśniaków truli jakiegoś psa, przedawkowując leki.
Czy Amerykanie mogli wybrać inny sposób działania? Czy
istniała alternatywa dla Search and Destroy! W Waszyngtonie i
Sajgonie rozumiano przecież złożoność sytuacji, w której
konwencjonalne działania militarne krzyżowały się z wojną
133
domową. A jednak USA postawiły niemal wyłącznie na
rozstrzygnięcie wojskowe — prawie 80% pomocy dla Sajgonu
przeznaczano na rozwój ARW.
Uporczywe spychanie na drugi plan problemów politycznych
miało kilka przyczyn. Armia USA przez samą swą obecność
w Wietnamie musiała zaważyć na decyzjach Waszyngtonu.
Choć po 1965 roku w dalszym ciągu mówi się wiele o „zdo-
bywaniu serc i umysłów", o konieczności rozwiązań politycz-
nych, rozwoju gospodarczego i o reformie rolnej, to faktycznie
Wietnam zaczyna być traktowany jak zwykła operacja militar-
na. Punkt ciężkości przesuwa się w stronę dowództwa, a
ambasada USA w Sajgonie, CIA i w ogóle cywile schodzą na
dalszy plan.
Według gen. Lansdale'a (który jako pułkownik walnie
przyczynił się do początkowego sukcesu Diema) — amerykań-
scy wojskowi popełnili poważny błąd, sztywno oddzielając
kategorie militarne od politycznych. Swe zadanie rozumieli
przede wszystkim jako pobicie nieprzyjacielskiej armii, a nie
„zdobywanie serc i umysłów". A przecież jedną z głównych
zasad sztuki wojennej jest zrozumienie istoty wojny oraz
podporządkowanie środków militarnych celom politycznym.
Zle się też stało, twierdzi dalej Lansdale, że punkt widzenia
wojskowych przejęli politycy cywilni (Johnson, McNamara,
potem Nixon i Laird), których obowiązkiem było go skorygo-
wać. Jak jednak Biały Dom mógł właściwie reagować na
sytuację, skoro opierano się tam na nie przystających do
rzeczywistości schematach? Wojnę widziano wyłącznie w kon-
tekście globalnej strategii „powstrzymywania" komunizmu,
co przyczyniało się do pomniejszania rodzimych, wietnamskich
korzeni konfliktu; Ho Chi Minha uważano jedynie za narzędzie
w rękach Pekinu lub Moskwy, a NFW za wytwór Hanoi.
Pułkownik Robert Rheault z Zielonych Beretów uważa, że
„Stany Zjednoczone dużo lepiej poradziłyby sobie w Wiet-
namie, gdyby posłały tam kilka bombowców mniej..., a za to
kilku specjalistów od walk nieregularnych więcej".
134
Po śmierci Kennedy'ego Zielone Berety, w których pokładał
tak wielkie nadzieje, zostały zepchnięte na boczny tor przez
przywiązane do schematów kręgi wojskowe. W niewielkim tylko
stopniu powiększono ich liczebność; w Wietnamie działało w
szczytowym okresie wojny trzy tysiące żołnierzy Sił Specjal-
nych. Była to kropla w półmilionowym morzu wojsk amerykańs-
kich. Gdy zginął Kennedy, który zamierzał wprowadzić w armii
Stanów Zjednoczonych wiele reform (szkolenie kontrpartyzanc-
kie dla wszystkich rodzajów broni, przystosowanie lotnictwa do
walk w dżungli, piechoty morskiej do działań nieregularnych
itp.), powrócono do tradycyjnej taktyki. Wiązało się to z przegra-
ną zwolenników przyjęcia niekonwencjonalnych, antypartyzanc-
kich sposobów prowadzenia wojny, którym w dowództwie armii
amerykańskiej przewodził bliski współpracownik Kenedy'ego,
gen. Gavin, z wojskowymi biurokratami, reprezentowanymi
przez Westmorelanda.
A przecież wystarczyło spojrzeć na osiągnięcia Zielonych
Beretów, by dostrzec ich znaczenie. Licząca zaledwie trzy
tysiące ludzi grupa oficerów i podoficerów potrafiła zorganizo-
wać 60-tysięczną armię, złożoną z nieregularnych oddziałów
lokalnych. Prócz tego stworzono setki tzw. Cywilnych Nieregu-
larnych Grup Obrony (CNGO), o których płk Rheault powie-
dział: „Program CNGO... to historia uczenia Wietnamczyków,
jak strzelać, budować, uprawiać ziemię, leczyć, prowadzić
operacje wywiadowcze. Była to praca z religijnymi i etnicznymi
mniejszościami: góralami, Khmerami, Hoa Hao i Kao Dai".
Południowo-wietnamskie siły terytorialne — organizowane
przez Zielone Berety i rząd RW — utrudniały w poważnym
stopniu działalność partyzantów. Potrafiły bronić chłopów
przed opodatkowaniem, przeciwdziałać propagandzie i odcinać
zaopatrzenie dla sił komunistycznych. Zadały one — i poniosły
— większe straty niż regularne oddziały ARW.
Szukając odpowiedzi na pytanie o alternatywną taktykę
walki, można się oprzeć właśnie na efektach działań Zielonych
Beretów i lokalnych, południowo-wietnamskich sił samoobro-
135
ny. Wydaje się, iż droga, która mogła doprowadzić RW i USA do
zwycięstwa, wiodła w kierunku działań nieregularnych. Podobnie
sądzi obecnie wielu zachodnich specjalistów wojskowych (np.
autorzy cytowanej wielokrotnie pracy The Lessons of Vietnam).
Należało z niemal wyłącznie konwencjonalnego sposobu walki
przejść na mieszany, dowartościować Siły Specjalne, a także
zwrócić większą uwagę na polityczny charakter wojny. Należało
posłać do Wietnamu więcej Zielonych Beretów, aby zwiększyć
liczbę oddziałów lokalnych. Taktyka przeciwpartyzancka byłaby
prawdopodobnie nie tylko tańsza i skuteczniejsza, lecz również
pozwoliłaby zmniejszyć liczbę ofiar wśród ludności cywilnej.
Stało się jednak inaczej. Taktyka Search and Destroy
zdominowała sposób myślenia amerykańskich sztabowców, a
Siły Specjalne wycofano z Wietnamu jako jedne z pierwszych
oddziałów już w 1970 roku. Powodem tej sprzecznej z logiką
decyzji (odsyłano niewielką grupę zawodowych, świetnie
wyszkolonych żołnierzy, pozostawiając pół miliona poborowych
o bardzo już wówczas niskim morale) były — wywodzące się
jeszcze z okresu Kennedy'ego — animozje w stosunku do
Zielonych Beretów. Te same, które spowodowały, iż Siły
Specjalne nie zostały w Wietnamie wykorzystane na większą
skalę.
W charakterze ciekawostki można dodać, że w formacji tej
wielu oficerów mówiło m.in. po polsku i rosyjsku. 1 to nie tylko
dlatego, że Siły Specjalne miały być użyte w Europie
Wschodniej. Zaczęto je tworzyć w 1947 roku w amerykańskiej
strefie okupacyjnej w Niemczech, gdzie zaciągnęło się do nich
wielu przesiedlonych ze Wschodu dipisów, którzy nie chcieli
wracać pod panowanie komunistyczne.
Wietnam był krajem biednym, roczny dochód narodowy RW
na jednego mieszkańca wynosił w 1967 roku dwieście dolarów.
Pojawienie się tam armii USA z jej olbrzymią intendenturą i
setkami tysięcy żołnierzy musiało poważnie wpłynąć na
tamtejsze życie społeczne.
136
Amerykańskie bazy szybko otoczyły całe miasta baraków
skleconych z puszek i opakowań, które wyrzucali Amerykanie.
Tam, w krętych uliczkach, gdzie ściany zdawały się być pokryte
niekończącymi się reklamami coca-coli i różnych gatunków
piwa, żołnierze zza oceanu mogli kupić narkotyki, seks i
rozrywki. Rozkwitł czarny rynek, głównym przedmiotem handlu
były dobra Made in USA, które amerykańscy żołnierze kupowali
w kantynach, a następnie płacili nimi Wietnamczykom — i
Wietnamkom.
Korupcja doszła do niewiarygodnych rozmiarów. Załatwienie
praktycznie każdej sprawy urzędowej było niemożliwe bez
łapówek. Uzyskanie paszportu lub prawa jazdy, zapewnienie
cichej zgody policji na czarnorynkowy handel — wszystko miało
swoją cenę. Było to m.in. konsekwencją tak licznej obecności
Amerykanów. Premier RW, Nguyen Cao Ky, powiedział po
wojnie: „Potrzebowaliśmy amerykańskich żołnierzy, ale nie ich
stylu życia... Przywieźli ze sobą warunki życia tak komfortowe, o
tyle lepsze od wietnamskich, że to na różne sposoby
korumpowało". Powstała nienormalna sytuacja: pułkownik ARW
otrzymywał miesięcznie żołd o wartości równej 70 dolarom, a
tłumacz czy sprzątaczka, pracujący w amerykańskiej bazie,
czterokrotnie więcej. Robotnik zarabiał 5 tysięcy dongów,
nauczyciel — 10 tysięcy, a kelnerka w barze dla Amerykanów —
50 tysięcy. Za uniknięcie przydziału do walki w dżungli płacono
100 tysięcy dongów.
Nguyen Cao Ky został w 1965 r. premierem, ogłosił program
walki z korupcją i przywrócenia dyscypliny społecznej. Szcze-
gólnie niebezpieczni przestępcy oraz sprzedajni funkcjonariusze
państwowi mieli być sądzeni w trybie przyspieszonym i surowo
karani — z rozstrzelaniem włącznie. Program Ky spotkał się z
poparciem prasy i wielu grup politycznych, lecz kiedy generał
rzeczywiście polecił dokonać pierwszej egzekucji, oburzenie nie
miało granic i ambitne projekty walki z korupcją nie doczekały
się realizacji. Korupcja była zresztą zbyt głęboko zakorzeniona,
by środki proponowane przez Ky mogły ją zwalczyć.
137
Amerykanie nie naciskali w tej sprawie na kolejne rządy.
Bardziej interesowały ich wyniki walk z Viet Congiem; korupcję
uważali za rzecz normalną w kraju azjatyckim. Obawiali się —
jak za czasów Diema — iż radykalna akcja może spowodować
załamanie się rządu.
Wbrew oczekiwaniom Waszyngtonu, interwencja Stanów
Zjednoczonych nie przyczyniła się zbytnio do podniesienia morale
ARW. Wprawdzie bombardowania DRW i pomoc USA dodały
pewności siebie żołnierzom i dowództwu armii sajgońskiej, lecz z
drugiej strony Wietnamczycy byli przez Amerykanów spychani na
drugi plan i pozbawiani inicjatywy. Stawali się siłami policyjnymi
i posiłkowymi, które miały strzec zaplecza i chronić amerykańskie
bazy oraz zajmować się mniej ważnymi operacjami. Ten stan
rzeczy rodził w żołnierzach ARW poczucie niższości i
nieprzydatności; w efekcie zdawali się we wszystkim na
Amerykanów. Wytworzył się niezdrowy układ, przypominający
nieco czasy kolonialne.
Dochodziło nawet do całkowitego rozkładu jednostek
południowo-wietnamskich, których żołnierze rezygnowali z roli
sojuszników na rzecz bardziej intratnych zadań. Reporter
„Newsweeka" pisał w październiku 1967 roku: „W Dac To cały
pułk południowo-wietnamski wyłączył się z działań bojowych,
poprzestając na dostarczaniu dla 173 Brygady Powietrzno-
Desantowej USA piwa, prostytutek i czystej bielizny... W Bień
Hoa, w sąsiedztwie amerykańskiej bazy lotniczej, inny
przedsiębiorczy oddział południowo--wietnamskich komandosów
zbudował osiedle z czerwonymi latarniami... Miejsce na polach
bitew zostawiają oni «braciom Amerykanom»... Krótko mówiąc,
ARW jest chora... Niszczy ją prywata, nepotyzm, korupcja,
nieudolność, bezwład i tchórzostwo".
Oficerowie ARW byli zwykle zajęci bardziej staraniami o
awans niż walką. W 1966 roku z setek kadetów, kończących
Akademię Wojskową w Sajgonie, zaledwie kilku chciało
otrzymać przydziały poza stolicą. Faktyczne stany oddziałów
138
AR W wynosiły 70-80% podawanych przez dowódców, gdyż
zatajali oni straty, aby ukryć własne błędy i pobierać żołd za
fikcyjnych podwładnych.
Wśród żołnierzy szerzyła się dezercja. Czasem przyczyną
była obawa o rodziny, żyjące na terenach kontrolowanych
przez komunistów. Zdarzało się, że żołnierzy oblężonego
posterunku namawiali do poddania się, przez megafony, ich
krewni, sprowadzeni przez Viet Cong. Łatwo sobie wyobrazić,
jaki wpływ wywierały takie audycje na morale oblężonych,
którzy wiedzieli przecież, iż odmowa może sprowadzić na
najbliższych represje.
Inną metodą wojny psychologicznej było sianie nieufności
pomiędzy Amerykanami i ARW. O powody nie było trudno,
ż
ołnierze z USA na każdym kroku dawali odczuć swoją
wyższość, mieli własne, lepiej zaopatrzone kantyny, więcej
pieniędzy, pierwszeństwo w ewakuacji i w pomocy medycznej.
Wszystko to urażało dumę narodową Wietnamczyków. Viet
Cong podsycał wzajemną nieufność w bardzo prosty sposób:
atakował głównie Amerykanów. Na przykład uderzając na
bazy lub lotniska starano się oszczędzać żołnierzy południowo--
wietnamskich, a patrole ARW atakowano — według danych
amerykańskich — dziesięć razy rzadziej niż patrole US Army.
Wzmagało to niechęć Amerykanów do Południowych Wiet-
namczyków. Zarzucali oni sojusznikom (używając zresztą tego
słowa z przekąsem), źe za ich lenistwo i tchórzostwo płacą
ż
yciem Amerykanie. Wskutek malejącego zaufania do ARW
była ona coraz bardziej usuwana na drugi plan, co pogłębiało
jej wewnętrzny rozkład. I tak koło się zamykało.
ś
ołnierze z USA traktowali swoich wietnamskich towarzy-
szy broni z nieukrywanym lekceważeniem. Na przykład taktykę
stosowaną przez oddziały ARW nazywano Search and Avoid
(Znajdź i Wymiń); a ulubiony sposób atakowania Połu-
dniowych Wietnamczyków miał — zdaniem Amerykanów —
prezentować pomnik na Cmentarzu Wojskowym w Sajgonie.
Statua przedstawiała siedzącego żołnierza...
139
Czy tak krytyczne opinie o armii sajgońskiej były do końca
słuszne? Będzie jeszcze mowa o niektórych bitwach, w których
jej oddziały walczyły bohatersko. Nigdy w ciągu całej wojny nie
zdarzył się wypadek przejścia oddziału ARW na stronę
nieprzyjaciela. Także wyliczony przez amerykańskich spe-
cjalistów wskaźnik strat poniesionych w walce nie świadczy o
pasywności czy tchórzostwie Południowych Wietnamczyków.
ARW traciła bowiem rocznie 2,5% swych sił (tzn. 12,5 tysiąca
poległych na 500 tysięcy żołnierzy), natomiast Amerykanie tylko
1,8%.
Najdobitniej o stanie wojsk sajgońskich świadczyła jednak
inna, bardziej przemawiająca do wyobraźni liczba: w połowie lat
sześćdziesiątych każdego roku dezerterowała 1/5 żołnierzy!
Niechęć społeczeństwa do dyscypliny utrudniała wprowadzenie
mobilizacji i surowszych kar dla uciekinierów. Dopiero w
sierpniu 1966 roku władze zdecydowały się na wydanie dekretu,
który przewidywał pięć lat obozu pracy za dezercję zwykłą i
dopuszczał możliwość skazania na dożywotnie więzienie lub na
ś
mierć za dezercję z pola walki z bronią. Można od razu
powiedzieć, iż zarządzenia te nie na wiele się przydały; sprawy
zaszły zbyt daleko.
Stosunek Południowych Wietnamczyków do Amerykanów był
ambiwalentny. W Sajgonie mówiono wówczas: „Nienawidzimy
Amerykanów, ale boimy się. że się wycofają". Jeden z komitetów
studenckich wydał w 1966 roku manifest wzywający USA do
zwiększenia pomocy militarnej i gospodarczej dla RW oraz
równocześnie do... nieingerowania w wewnętrzne sprawy kraju.
Wszystkie grupy polityczne oskarżały Amerykanów o popieranie
swych przeciwników. USA stały się dla Południowców kozłem
ofiarnym. To one miały być wyłączną przyczyną korupcji,
nieudolności rządu sajgońskiego itd. Studenci w jednym z
oświadczeń oskarżyli nawet ambasadę USA o wyłączanie
elektryczności w różnych dzielnicach Sajgonu! Frances
FitzGerald tłumaczy postawę Wietnamczyków wywodzącymi
się jeszcze z czasów kolonialnych
140
cechami: mieli być przyzwyczajeni do niesamodzielności i do
braku odpowiedzialności. Kompleks zależności od Francuzów
został przeniesiony na Amerykanów. Nienawidzono ich, lecz
równocześnie chciano ich opieki i uważano za niemal
wszechmocnych.
Wietnamczycy byliby zatem skazani — przez zbieg okolicz-
ności historycznych — na tragiczne miotanie się pomiędzy
skrajnościami, pomiędzy wrogością do Amerykanów, prag-
nieniem ich obecności, pomiędzy strachem przed komunizmem
i wiarą w jego obietnice. Tak pisał o tym młody Wietnamczyk
w 1966 roku: „Nie mogę stanąć ani po stronie Amerykanów,
ani komunistów. Ale nie mam innych możliwości do wyboru,
a po którejś ze stron muszę się opowiedzieć. Z Amerykanami
będę oskarżony o służenie imperializmowi, czystemu kolonia-
lizmowi. Będę po stronie obcych, którzy zabijają moich
rodaków, którzy bombardują mój kraj". Inny Południowiec tak
wyjaśniał powody, dla których nie ufa Viet Congowi: „Znam
dobrze komunistów — uczyniliby nas szarym narodem...
Hanoi to szare miasto. Ale oni przyrzekają niepodległość i
rozwój... Oto dlaczego rosną*'.
W 1965 roku zaczęło się wydawać, iż jedna z przyczyn
słabości RW zostanie usunięta: powstał w miarę stabilny rząd.
Nguyen Khanh ustąpił ostatecznie z areny politycznej w lutym
1965 r., po czym doszło do serii przewrotów i kontrprzew-
rotów. Ostatecznie w maju 1965 r. uformował się rząd, który
przetrwał dużo dłużej niż którykolwiek z poprzednich, a jeden
z jego członków — Nguyen Van Thieu — miał kierować
państwem do samego niemal końca.
Premierem został generał lotnictwa Nguyen Cao Ky, a jego
prawą ręką był generał Thieu. Obaj byli młodzi, mniej więcej
czterdziestoletni. Dowództwo amerykańskie uważało ich za
zdolnych i odważnych oficerów. Ky był świetnym pilotem i
komendantem największej na Południu bazy lotniczej w Tan
Son Nhut pod Sajgonem, a Thieu głównodowodzącym sił
zbrojnych RW. Thieu wstąpił w 1945 roku do Viet-Minhu;
141
opuścił go po niespełna roku, gdy zorientował się, że kierują
nim komuniści. Ukończył następnie akademię wojskową i
walczył w armii Bao Dają przeciwko Viet-Minhowi. W wa-
runkach wietnamskich istotne też było, iż Thieu, pochodzący
z mieszczańskiej rodziny buddyjskiej, po zawarciu małżeństwa
przeszedł na katolicyzm.
Wysokie kwalifikacje wojskowe obu generałów nie gwaranto-
wały zdolności politycznych, które —jak się wydaje — posiadał
raczej Thieu. Generał Ky miał opinię megalomana, intryganta
i lekkoducha. Nie rozumiał mentalności europejskiej i amerykań-
skiej; w jednym z wywiadów pochwalił Hitlera za to, że „potrafił
skupić wokół siebie... rozbity naród niemiecki" i był przekona-
nym antykomunistą. Słowa generała Ky stanowiły wymarzony
wręcz argument dla potwierdzenia tez o „faszystowskim" i
„ludobójczym" charakterze reżimu sajgońskiego.
Gdy tandem Ky-Thieu przetrwał u władzy kilka miesięcy i
zdawał się obiecywać pewną stabilizację, Amerykanie
przystąpili do realizacji kolejnego programu, aby „zdobyć
serca i umysły" chłopów. Szkolone przez ekspertów z USA
zespoły wykształconych Wietnamczyków ruszały na wieś, by
ż
yć wśród chłopów, pomagać im, uczyć i leczyć. Sposób
działania miał być wzorowany na Viet Congu. Rozpoczęty w
1966 roku Program Rozwoju Wiejskiego napotkał jednak te
same przeszkody, co poprzednie programy — od „Strategicz-
nych Wiosek" poczynając.
Były to działania na niewielką skalę w porównaniu ze
zmaganiami wojskowymi. Przybywające z Sajgonu zespoły
lokalne władze traktowały jako zagrożenie dla swych interesów
i opartych na korupcji miejscowych układów. Wieśniacy,
którzy widzieli już niejeden program kończący się na niczym
po kilku miesiącach, witali najnowszy z apatią i ostrożnością.
Zespoły były terroryzowane przez Viet Cong. Wielu ich
członków uciekało do miast, a ci, którzy zostawali, ryzykowali
ż
yciem. Tylko w ciągu siedmiu miesięcy 1966 roku zamor-
dowano i uprowadzono ich ponad 3 tysiące.
142
Niemniej notowano powolny, lecz stały wzrost terenów
„bezpiecznych", czyli kontrolowanych przez rząd. W 1964 roku
władze sajgońskie kontrolowały 42% ludności, a w 1967 już
67%.
Po niespełna roku rządów generała Ky doszło do kolejnego
kryzysu wywołanego przez buddystów. Właściwie nie wiadomo
nawet dokładnie, co było jego początkiem. Niektórzy
dziennikarze podawali, iż buddyści zaczęli protestować prze-
ciwko usunięciu dowódcy I Okręgu Wojskowego, obejmującego
północne prowincje RW. Sami przywódcy buddyjscy natomiast
twierdzili, że chodzi im o przeprowadzenie wyborów i usunięcie
rządu wojskowego. W każdym razie w połowie marca 1966 r.
zaczęła się fala gwałtownych zamieszek w wielu miastach
Wietnamu Południowego. Zdarzyło się osiem samo-spaleń —
więcej niż w czasie kryzysu za rządów Diema. Władza centralna
praktycznie przestała istnieć. Przedstawiciele administracji
(zwłaszcza w Hue i Da Nang) przechodzili na stronę
demonstrantów, zachęcając do tego samego żołnierzy i
policjantów.
Trwające przez kilka miesięcy demonstracje były przede
wszystkim wyładowaniem negatywnych nastrojów społecznych
—
w szczególności resentymentów antyamerykańskich. śądano
bowiem wyborów, lecz gdy władze zgodziły się na nie,
demonstracje przybrały na sile. Nie słuchano nawet apeli
przywódców buddyjskich, którzy po oświadczeniu rządu wezwali
do zaniechania protestów. 14 maja tysiąc wietnamskich Marines
dokonało z rozkazu gen. Ky desantu na Da Nang, ważne miasto
portowe.
Komendant
Da
Nang
uciekł
amerykańskim
ś
migłowcem do Hue, gdzie schronił się w sztabie zbuntowanej 1
Dywizji ARW, a burmistrz — również stojący po stronie
demonstrantów — ukrył się. Waszyngton był zaniepokojony
akcją Ky — dokonaną bez wiedzy USA
—
i obawiał się wzrostu napięcia. Rzeczywiście, w odwecie za
desant demonstranci w Hue spalili amerykańską bibliotekę i
konsulat. Były to jednak ostatnie akordy kryzysu. 8 czerwca
143
siły rządowe zajęły Hue. Bez oporu, jeśli nie liczyć wy-
stawianych na ulice domowych ołtarzyków i demonstrantów,
którzy kładli się na skrzyżowaniach.
Jedyną stroną, która skorzystała na kryzysie 1966 roku, byli
znów komuniści. Represje ominęły bowiem głównych przy-
wódców buntu (rząd wolał nie ryzykować aresztowania
bonzów buddyjskich, a wojskowi i cywilni oficjele mieli w
Sajgonie wielu przyjaciół; skończyło się na aresztach
domowych i wysyłaniu na placówki dyplomatyczne). Uwię-
ziono natomiast szereg uczestników protestów, a wielu, lękając
się represji, wstąpiło do Viet Congu.
Obiecane wybory odbyły się we wrześniu 1966 r. Wzięło w
nich udział 4,3 miliona ludzi, co stanowiło 80% uprawnionych
do głosowania. W myśl przepisów praw wyborczych
pozbawieni byli m.in. przestępcy kryminalni, osoby chore
umysłowo oraz komuniści i prokomunistyczni neutraliści.
Wybory — według zgodnej opinii obserwatorów — od-
bywały się w atmosferze swobody i — poza nielicznymi
wypadkami — uczciwie. O 117 miejsc w Zgromadzeniu
Konstytucyjnym ubiegało się 532 kandydatów. Wśród wy-
branych znalazło się 35 katolików, 34 buddystów, 10 członków
sekty Hoa Hao i 5 Kao Dai — co dawało dosyć wierny obraz
rzeczywistego układu sił. Ruch narodowy reprezentowało 12
członków VNQDD i 9 Dai Viet, z 58 kandydujących oficerów
tylko 20 uzyskało mandaty.
Niestety, Zgromadzenie jedynie w niewielkim stopniu
spełniło pokładane w nim nadzieje. Jego członkowie byli
podzieleni na szereg skłóconych grupek i frakcji, które nie
były w stanie stworzyć większości. Posłowie napisali i uchwa-
lili co prawda piękną, liberalną konstytucję (wyjątek w jej
tolerancyjnych zasadach stanowił punkt IV: „Republika Wiet-
namu walczy z komunizmem we wszelkich jego postaciach"),
lecz zachowywali się tak, jakby byli całkowicie oderwani od
rzeczywistości. W kraju toczyła się wojna, a każdy z członków
Zgromadzenia poczytywał sobie za punkt honoru wygłaszanie
144
długich, patetycznych przemówień, do których w praktyce
sprowadzała się aktywność parlamentu.
Kolejnym ważnym krokiem na drodze do ustabilizowania
sytuacji były wybory prezydenckie we wrześniu 1967 roku.
Poprzedziła je dramatyczna rozgrywka pomiędzy generałami Ky
i Thieu, którzy stanęli do walki o fotel prezydencki. Obaj
dysponowali jednakowo silnym poparciem w armii, lecz
skuteczniejszym politykiem okazał się Thieu. Ky ustąpił i
zgodził się kandydować jako wiceprezydent.
Wybory przyciągnęły uwagę światowej opinii publicznej — z
samych Stanów Zjednoczonych przybyło 574 dziennikarzy. Gdy
parlament sajgoński pozbawił praw do kandydowania dwóch
polityków, zarzucając im dążenie do zneutralizowania RW.
wywołało to protest Kongresu USA. Kilka dni przed wyborami
jeden z przywódców opozycji zwołał w Sajgonie konferencję
prasową, na której ostrzegał przed sposobami fałszowania
wyników. Jego uwagi były szeroko omawiane w prasie RW.
Thieu i Ky otrzymali 35% głosów. Najgroźniejszymi ich
przeciwnikami okazała się — dosyć niespodziewanie — para
Truong Dinh Dzu-Chieu, która reprezentowała opowiadających
się za pokojem buddystów (17%). Trzecie miejsce, z 11%,
zdobyli narodowcy Suu i Dan. Pomimo prowadzonej przez Viet
Cong akcji przeciw wyborom (w czasie kampanii wyborczej
dokonywano blisko pięciuset zamachów tygodniowo, a w dniu
głosowania zginęły z rąk partyzantów 62 osoby) wzięło w nich
udział 4,9 miliona z 5,8 miliona uprawnionych. Londyński
„Economist" przewidywał przed wyborami, iż jeśli „Thieu i Ky
otrzymają znaczną większość głosów, zostaną oskarżeni o
sfałszowanie wyborów. Jeśli zwyciężą z niewielką przewagą,
oskarży się ich o brak poparcia narodu". Zwyciężyli w sposób
umiarkowany, ale część dziennikarzy oskarżyła ich zarówno o
fałszerstwa, jak i o brak poparcia. Natomiast bardziej obiektywni
komentatorzy określali wybory jako w miarę uczciwe, choć nie
pozbawione
145
skaz, a ich przeprowadzenie w czasie trwającej wojny uznano za
sukces władz.
Wybory położyły kres kilkuletniej serii zamachów stanu.
Spokój, który zapanował po nich w sajgońskiej polityce — po raz
pierwszy od czasów Diema, zdawał się dobrze rokować na
przyszłość, choć do pełnej stabilizacji było jeszcze daleko.
Wybory, które w pewnym stopniu uprawomocniły władzę RW,
ukazały jednocześnie rozbicie i słabość życia politycznego
Republiki.
Jakiż kontrast w porównaniu z sytuacją na Południu — zmien-
ną, chaotyczną, ale przecież jednocześnie barwną i pełną życia —
tworzyła martwota i cmentarna cisza w DRW. Wszystko było tam
całkowicie podporządkowane wojnie: gospodarka, kultura, prasa,
sztuka — nawet życie rodzinne musiało ustąpić przed
koniecznościami militarnymi. Wojna, którą Amerykanie chcieli
prowadzić bez zaangażowania emocjonalnego, dla Hanoi była od
początku wojną totalną, kwestią życia i śmierci.
Gdy Amerykanie przybywali do Wietnamu na 12 miesięcy, a
Południowi Wietnamczycy niezbyt poważnie traktowali służbę
wojskową, to młodzi Wietnamczycy z Północy wysyłani na
Południe wiedzieli, że wrócą dopiero po zwycięstwie — jeśli
wcześniej nie zginą. (Faktycznie, niewielu spośród infiltrujących
w pierwszych latach wojny, dożyło jej końca w 1975).
Gdy żołnierze z USA spędzali urlopy w Tajlandii czy
Hongkongu, a Południowi Wietnamczycy służący w ARW mogli
bez kłopotów kontaktować się z najbliższymi, to pozostawione w
DRW rodziny żołnierzy do 1975 r. nie wiedziały nic o losie
synów, braci czy mężów. Sieć transportowa, była, zdaniem władz
w Hanoi, zbyt przeciążona, by żołnierze mogli sobie pozwalać na
luksus wysyłania listów z frontu.
Gdy na Południu sprzeciwianie się rządowi uważane było nie
tylko za rzecz normalną, ale w niektórych środowiskach należało
wręcz do dobrego tonu, to na Północy większość społeczeństwa
ś
lepo ufała władzy, a wreszcie jakiekolwiek myśli o oporze nawet
nie przychodziły do głowy.
10 — Wietnam 1962-1975
146
Według danych Centralnej Agencji Wywiadowczej naloty,
które miały złamać wolę walki DRW, wywołały skutek
dokładnie odwrotny: pomogły zmobilizować społeczeństwo,
rozbudzić uczucia patriotyczne i nacjonalistyczne, i skierować
je przeciw Stanom Zjednoczonym. Amerykanie próbowali
temu przeciwdziałać. W latach 1965-1967 zrzucili nad Wiet-
namem Północnym około miliard ulotek, aby przekonać
ludność, że winę za jej cierpienia i zrujnowanie kraju ponosi
Lao Dong. Kampania nie przyniosła jednak żadnych do-
strzegalnych skutków, propaganda Hanoi okazała się nie
gorsza. W DRW nie było telewizji, lecz w każdej wsi
znajdował się głośnik lub odbiornik radiowy, a mieszkańcy
zobowiązani byli do słuchania niektórych audycji i uczest-
niczenia w „prasówkach".
Amerykanie mogli zrzucać paczki z podarkami „od rodaków
z Południa" lub pisać w ulotkach: „Komunistyczny rząd
Wietnamu Północnego odbiera ryż ludności i kupuje zań broń
w Chinach, by popierać agresję na Południu... śądajcie od
rządu powiększenia racji żywnościowych i przerwania agresji".
W jaki sposób jednak mogli protestować mieszkańcy DRW?
Amerykanie mogli też ostrzegać ludność rejonów, które
zamierzali atakować, mogli tłumaczyć, że bombardowania to
odpowiedź na zarządzone przez Biuro Polityczne napady na
rodaków z Południa, lecz cóż z tego? Zbędne dla celów
wojskowych czy produkcyjnych osoby ewakuowano już na
początku wojny, a pozostali nie mogli bez zgody władz
opuścić wyznaczonych miejsc.
Można było w ulotkach opisywać skorumpowanych działa-
czy Lao Dong, oskarżać partię o tragedię milionów ludzi, lecz
obywatele nie mieli najmniejszego wpływu na władze i ich
decyzje. Zresztą gigantyczny wysiłek, na jaki zdobyła się
ludność DRW, świadczy o tym, że wierzyła w słuszność
polityki władz. Oblicza się np., iż Wietnamczycy wykopali
ponad 40 tysięcy kilometrów tuneli. Wzdłuż strefy zdemilita-
ryzowanej, gdzie naloty były najcięższe, całe miasteczka
147
i wsie zeszły — dosłownie — pod ziemię. Na przykład w
kompleksie tuneli długości kilkuset kilometrów w okolicach
Vinh Linh żyło 70 tys. ludzi. Nocami wychodzili, by uprawiać
ziemię i naprawiać drogi, w dzień chowali się na głębokości
10 metrów. Każda rodzina miała wykopaną własnoręcznie
izbę z brezentową podłogą. Oświetlenie i ogrzewanie zapew-
niały chińskie lampy naftowe. Dzieci urodzone pod ziemią
wystawiano codziennie na kilka minut na słońce. Pod powierz-
chnią znajdowały się szkoły, działała służba zdrowia.
Jednym z celów nalotów było zniszczenie sieci komunika-
cyjnej na Północy. Amerykańskim bombowcom komuniści
przeciwstawili jednak z powodzeniem niezwykłą pracowitość
Wietnamczyków. Nie tylko utrzymywano przejezdność ist-
niejących tras, ale zbudowano w czasie wojny nową sieć dróg
w DRW i w Laosie (szlak Ho). Długość wszystkich dróg na
Północy zwiększyła się w ciągu czterech lat bombardowań z
19 tysięcy kilometrów do 40 tysięcy! W pracy tej brały udział
ok. dwa miliony ludzi, w większości kobiety.
Prawie każdy musiał wziąć udział w likwidacji skutków
bombardowań. Na wszystkich nałożono obowiązek gromadze-
nia materiałów budowlanych przy drogach, by Młodzieżowe
Brygady Szturmowe, złożone z dziewcząt, a nawet z dzieci,
mogły natychmiast usuwać zniszczenia.
Newralgicznymi punktami sieci komunikacyjnej były mosty.
Niszczone zastępowano promami lub mostami bambusowymi,
zatapianymi w dzień. Niekiedy stosowano mosty pontonowe,
które również w dzień demontowano i maskowano. Rankiem,
dla zmylenia pilotów, ustawiano w pobliżu przepraw atrapy.
Maskowanie Wietnamczycy opanowali po mistrzowsku — i to
od czasu I wojny indochińskiej. Maskowano dosłownie wszys-
tko, co miało jakąś wartość z wojskowego punktu widzenia, a
więc np. mosty, magazyny i środki transportu.
Gdy wiadomo już było, że nastąpią bombardowania, partia
rzuciła hasło: „Każdy musi mieć cztery bezpieczne miejsca:
schron blisko łóżka, domu, ulicy i blisko miejsca pracy".
148
W rezultacie ogólnonarodowej akcji wybudowano tak dużą
sieć schronów, że mogła się w niej ukryć cała ludność DRW.
Wtedy też rozśrodkowano wszystkie większe zakłady produk-
cyjne. Było ich niezbyt wiele — po Francuzach zostały tylko
drobne fabryczki, a po 1954 roku władze, licząc się z moż-
liwością wojny, budowały niewielkie, rozrzucone w terenie
zakłady. Zanim rozpoczęły się naloty, maszyny przeniesiono
do wiejskich chat, do jaskiń w górach, zamaskowano w dżun-
gli. W miastach pozostały puste hale i atrapy.
Prostych, lecz skutecznych posunięć dokonano w celu ochrony
transportu. Przede wszystkim przestawiono komunikację na porę
nocną. Poza tym nastąpiło rozdrobnienie transportu; w razie
potrzeby 3-tonowa ciężarówka mogła być zastąpiona piętnasto-
ma rowerami lub odpowiednią liczbą tragarzy. Dla amerykań-
skiego lotnictwa znikały więc klasyczne cele — konwoje
samochodowe, pociągi czy statki. Pojawił się problem pogoni za
dziesiątkami tysięcy drobnych obiektów, poruszających się po
rzekach, drogach, ścieżkach i na wodach przybrzeżnych.
Wszystko to wymagało oczywiście ogromnego poświęcenia
i trudu zwykłych obywateli Północnego Wietnamu. To oni, a nie
członkowie Politbiura, musieli pracować i narażać życie. Gdy na
przykład Amerykanie zaczęli stosować bomby z opóźnionym
zapłonem, Lao Dong rzuciła hasło: „Oni bombardują — my
jedziemy". Po prostu zasypywano bomby, a samochody jechały
w takich odstępach, by wybuch zniszczył najwyżej jeden pojazd...
Kadry partyjne i administracyjne korzystały m.in. z wyższych
przydziałów żywnościowych. Racje kartkowe wynosiły — w za-
leżności od kategorii, do której dana osoba została zaliczona
—
od 13 do 24 kg ryżu miesięcznie, pół kg cukru i 300 g mięsa.
Ekonomia Północnego Wietnamu miała poza tym niezawodne
oparcie na zewnątrz. Wartość strat na Północy w 1967 roku
oblicza się na 130 milionów dolarów. Natomiast pomoc
RWPG wyniosła ponad 700 milionów dolarów, a chińska
—
drugie tyle. (Dla porównania — wojna powietrzna kosz-
towała USA 1 miliard dolarów rocznie). Wietnam otrzymywał
149
od sojuszników przede wszystkim broń, surowce i pojazdy.
Pomoc ChRL była dostarczana głównie liniami kolejowymi
(których USA nie bombardowały), a z RWPG — od 1966 roku,
gdy nastąpiło ostateczne zerwanie pomiędzy Pekinem i Moskwą
— drogą morską, do portu w Hajfongu.
Uderzająca jest dysproporcja pomiędzy nakładami finan-
sowymi Stanów Zjednoczonych i rezultatami bombardowań. To
prawda, że Waszyngton wybrał najbardziej kosztowny sposób
prowadzenia wojny, ale sedno problemu leży gdzie indziej.
Komputery Pentagonu wskazywały, iż zniszczono tysiące
mostów, ciężarówek, dżonek i odcinków dróg. Transport DRW
powinien więc być sparaliżowany, powinien przestać istnieć.
Tymczasem działał w najlepsze. Dlaczego? Dlaczego także inne
części machiny wojennej Hanoi działały bez poważniejszych
zakłóceń?
O niektórych przyczynach (pracowitości i pomysłowości
Wietnamczyków, o pomocy państw komunistycznych) już
mówiliśmy. Pozostały ograniczenia nałożone na siły powietrzne
przez Biały Dom oraz polityka „eskalacji" wojny. Wywiad USA
oceniał, iż zakazy prezydenta pozostawiły 3/4 urządzeń
przemysłu zbrojeniowego i instalacji militarnych DRW poza
zasięgiem ataków! Bez zgody Johnsona lotnictwo nie mogło
bombardować Hanoi i celów znajdujących się w promieniu 10 mil
morskich od stolicy, Hajfongu i terenów wokół miasta, strefy
wzdłuż granicy chińskiej oraz linii kolejowych łączących DRW z
ChRL. Tym samym wyłączono z nalotów kluczowe obiekty
wojskowe
(np.
lotniska
wokół
Hanoi),
gospodarcze
i
komunikacyjne. W 1965 roku, gdy amerykańskie dowództwo
zażądało pozwolenia na zbombardowanie budowanych wokół
Hanoi wyrzutni rakiet przeciwlotniczych, rząd USA nie udzielił
zgody, gdyż zaatakowanie wyrzutni, przy których konstrukcji
zatrudnieni byli specjaliści radzieccy, mogłoby — według
Waszyngtonu — doprowadzić do konfrontacji z ZSRR.
Podobnie było w 1966 roku, kiedy Komitet Szefów Sztabów
sił zbrojnych USA domagał się od stycznia zezwolenia na
150
bombardowanie składów materiałów pędnych i smarów na
Północy, co miało zahamować infiltrację. Prezydent dopiero po
sześciu miesiącach, w czasie których wciąż miał nadzieję na
nawiązanie rozmów, wyraził zgodę na atak. Gdy amerykańskie
uderzenie zniszczyło niemal wszystkie większe zbiorniki paliw w
DRW, okazało się, iż infiltracja nie ustała. Armii generała Giapa
wystarczały zapasy rozproszone po całym kraju w niedużych
magazynach oraz dostawy z importu.
Eskalacja nalotów dała władzom DRW czas na przygotowanie
kraju do wojny, na zbudowanie systemu obrony przeciwlotniczej,
na ukrycie i rozśrodkowanie najważniejszych celów oraz na
zorganizowanie
alternatywnych
ś
rodków
transportu.
„Stopniowanie" bombardowań nie zachęciło Hanoi do negocjacji
(w Białym Domu przy rozpoczynaniu kolejnych faz wojny
powietrznej wciąż łudzono się, że tym razem Politbiuro się ugnie i
oszczędzi krajowi zniszczeń). Przeciwnie — skłoniło Lao Dong
do trwania. Proporcjonalnie bowiem do eskalacji rosło
niezadowolenie w USA, co komuniści odbierali — zupełnie
słusznie — jako sygnał słabnięcia woli walki Ameryki.
Wietnam Północny, wbrew rozpowszechnionym przez prze-
ciwników wojny sloganom, wcale nie był bezbronnym Dawidem,
nad którym pastwił się imperialistyczny Goliat. Kraj ten posiadał
jeden z największych i najskuteczniejszych systemów obrony
przeciwlotniczej na świecie, niektórzy twierdzą nawet, że nie miał
sobie równych. Piloci amerykańscy, którzy latali nad DRW, a
poprzednio walczyli w II wojnie światowej, zgodnie oceniali, iż
obrona Londynu, Berlina czy niemieckich rafinerii naftowych nie
wytrzymywała porównania z siłą ognia Wietnamczyków. Szef
sztabu wojsk lotniczych USA gen. John McConwall uznał obronę
przeciwlotniczą DRW za największą koncentrację broni tego typu
w historii wojen.
System ten rozbudowywano stopniowo, przede wszystkim
dzięki pomocy sowieckiej. Z ZSRR pochodziła większość
sprzętu: kierowane rakiety przeciwlotnicze, działa plot, stacje
151
radiolokacyjne i myśliwce. Tam szkolono wietnamskie kadry.
Sowieccy specjaliści przebywali stale w DR W, gdzie kierowali
konstrukcją systemu, uczyli żołnierzy WAL obsługiwać sprzęt, a
prawdopodobnie nie stronili też przed udzielaniem im
bezpośredniej pomocy w czasie walki.
Potęga Północnego Wietnamu rosła równolegle z eskalacją
wojny. W 1965 roku było tam 5 tys. dział plot, w 1966 już 7
tysięcy, a w 1967 — 10 tys. Jeszcze szybciej rozwijały się
oddziały rakiet przeciwlotniczych. Pierwszy samolot F-4 Phan-
tom został przez nie zestrzelony w lipcu 1965 roku i choć
Amerykanie zaczęli odtąd atakować wyrzutnie, to w 1965 WAL
miała 6 baterii rakiet plot, w 1966 dziesięć razy więcej (!) — 65
baterii, a w 1967 — 100 baterii. Wiosną 1966 roku Wietnam
otrzymał najnowocześniejsze turboodrzutowe myśliwce MiG-21,
które nie ustępowały samolotom amerykańskim. WAL miał także
dosyć dobrze wyszkolonych pilotów — lotnicy US Air Force
osiągnęli stosunek straceń 3 do 1 na swoją korzyść.
W latach 1965-1968 strącono nad DR W 950 samolotów USA
(o wartości 6 miliardów dolarów). Sowieckie rakiety niszczyły je
na większych wysokościach, niżej szalał morderczy ogień dział
plot. W 1965 roku 700 amerykańskich lotników wycofano na
własną prośbę z Wietnamu, gdyż nie wytrzymywali strachu przed
akcjami nad DRW.
Amerykanie, by zmniejszyć straty, musieli wydzielić znaczną
liczbę samolotów (do 40%) do osłony grup uderzeniowych.
Musieli dokonywać lotów na bardzo małej wysokości z dużą
prędkością oraz zmniejszyć ładunki bomb, aby podnieść
manewrowość maszyn. Musieli też skrócić czas działania nad
celami. Wszystko to oczywiście obniżyło celność i efektywność
bombardowań.
Stosowali też — z różnym powodzeniem — wiele środków
technicznych do zwalczania obrony przeciwlotniczej: zakłócenia
radioelektroniczne systemu radiolokacji i łączności WAL,
stawianie w powietrzu zasłon przeciw radarom z pasków folii
aluminiowej. Do zniszczenia stacji radiolokacyjnych
152
używano specjalnych rakiet samonaprowadzającyeh się na cel typu
Shrike, wystrzeliwanych z samolotów F-105. Wietnamczycy zwykle
szybko znajdowali sposoby radzenia sobie z amerykańską techniką. Na
przykład przed pociskami Shrike bronili się w bardzo prosty sposób:
radar, w którego stronę zmierzała rakieta, przestawał na chwilę
pracować, aby pocisk — pozbawiony sterującej wiązki promieni —
gubił kierunek.
Bombardowania DRW nie przyniosły zatem Stanom Zjednoczonym
spełnienia żadnego z zamierzonych celów. Nie przerwały ani nawet
poważnie nie utrudniły infiltracji ludzi i materiałów na Południe. Nie
obniżyły zdolności produkcyjnych i militarnych Północy. Nie zmusiły
starców z Politbiura do zajęcia miejsc przy stole konferencyjnym.
Wszystkie raporty wywiadowcze jednomyślnie potwierdzały tezę, iż
—jak pisali specjaliści Pentagonu w 1967 roku — „bombardowanie
Północnego Wietnamu nie miało żadnego odczuwalnego wpływu na
możliwości Hanoi rozwinięcia i utrzymania na obecnym poziomie
operacji wojskowych na Południu".
Amerykańskie bombowce nad DRW były natomiast dla
komunistów dogodnym argumentem, zarówno w oczach opinii
ś
wiatowej, jak i własnego społeczeństwa. Przeciągające się niszczenie
niedużego, biednego kraju przez najsilniejsze i najbogatsze państwo
ś
wiata było skutecznym atutem propagandowym. Piloci amerykańscy
strąceni nad DRW i wzięci do niewoli dawali władzom północno-
wietnamskim możliwość wywierania presji na Waszyngton.
Hanoi nigdy nie podało danych dotyczących ogólnej liczby
cywilnych ofiar bombardowań. Według CIA w latach 1965-1966 na
Północy zginęło (poza 7 tysiącami żołnierzy) 29 tysięcy osób. Nie jest
to mało, ale zważywszy na skalę bombardowań wydaje się, iż liczba ta
podważa oskarżenia, jakoby Amerykanie prowadzili barbarzyńskie
naloty na gęsto zaludnione rejony. W rzeczywistości USA prowadziły
wojnę powietrzną tak, by sprowadzić do minimum straty wśród
ludności cywilnej. Oto fragmenty rozkazu dowództwa amerykan-
153
skiego z 22 czerwca 1966 roku: „Stosować następujące
zasady: maksymalnie wykorzystywać najbardziej doświad-
czony personel..., udzielać pilotom szczegółowego instruktażu
z naciskiem na konieczność unikania ofiar cywilnych, działać
tylko, gdy pogoda pozwala na wzrokową identyfikację
celów..., wybierać optymalne kierunki ataku, aby pomijać
obszary zamieszkane". Lotnictwo USA starało się uderzać „z
chirurgiczną precyzją" — jak sformułował to jeden z
generałów.
Spośród trzydziestu głównych miast DRW poważnym znisz-
czeniom uległo dwanaście, a na 5788 gmin tylko 300 — w są-
siedztwie „strefy zdemilitaryzowanej" i tras infiltracji — doznało
ciężkich bombardowań. Oczywiste wydaje się zatem, że celem
Stanów Zjednoczonych nie było wyniszczenie ludności DRW
— co zarzucały im władze w Hanoi oraz uczestnicy ruchów
antywojennych.
Niektórzy autorzy sądzą, iż USA mogły zmusić Lao Dong
do rezygnacji z prowadzenia wojny na Południu, jedynie
zadając Północnemu Wietnamowi bardzo duże straty w lu-
dziach — przez masowe naloty bez żadnych ograniczeń lub
przez zbombardowanie tam na Rzece Czerwonej, co spowo-
dowałoby zalanie gęsto zamieszkanej delty. Propozycje te
Waszyngton odrzucił jednak stanowczo.
Mniejszą troskę o życie obywateli przejawiały władze w
Hanoi. Każdego roku dwieście tysięcy młodych Wietnam-
czyków osiągało wiek poborowy. Wielu z nich posyłano na
Południe, a szlak Ho Chi Minha stawał się ich drogą śmierci.
Gen. George Keegan powiedział, że „Północny Wietnam nie
był niczym więcej niż tylko pasem transmisyjnym dla sowiec-
kiego i chińskiego sprzętu wojskowego, do którego Północni
Wietnamczycy dodawali mięso armatnie". Wysoki przyrost
naturalny odbierał sens „strategii wyczerpania" generała
Westmorelanda. Jak to ujął jeden z amerykańskich polityków:
„Właściwie prowadzimy beznadziejną walkę z przyrostem
naturalnym Wietnamczyków".
154
Kierownictwo Lao Dong nie czuło się zmuszone nawet do
negocjowania z Waszyngtonem, nie mówiąc już o ustępstwach.
Już w 1964 roku, tuż po incydencie w Zatoce Tonkińskiej, Pham
Van Dong, uznawany przez „Wujka Ho" za „najbliższego
kuzyna", powiedział, że „nasz naród będzie musiał dokonać
wielu poświęceń" i zagroził, że jeśli wojna „ogarnie Północny
Wietnam, ogarnie też całą Azję Południowo-Wschodnią".
Pewność siebie Politbiura brała się z kilku przesłanek. Po
pierwsze, komuniści mieli inicjatywę militarną. Wiedzieli, że
mogą w dogodnej chwili przejść od walk do rozmów. Po drugie,
głęboko wierzyli w swą przewagę nad rządem sajgońskim,
którego reformy z łatwością torpedowali. I po trzecie, od
początku byli przekonani, iż jeśli wojna będzie się przeciągać, to
USA prędzej czy później się z niej wycofają.
Ponawiane wysiłki pokojowe Waszyngtonu utwierdzały
jedynie kierownictwo tao Lao Dong w tym przeświadczeniu.
Próby nawiązania negocjacji z Hanoi historyk Allan Goodman
określił jako ,jeden z najbardziej bezowocnych rozdziałów w
dziejach dyplomacji USA".
W ciągu 432 z 800 dni wojny powietrznej działania lotnictwa
Stanów Zjednoczonych były ograniczane lub wstrzymywane w
nadziei na rozpoczęcie rozmów z DR W. Pierwszą, wspomnianą
już, przerwę w bombardowaniach prezydent Johnson ogłosił w
maju 1965 roku z okazji święta urodzin Buddy. Tajne rokowania,
które podjęto równocześnie w Paryżu, zostały jednak po kilku
spotkaniach zerwane przez Wietnamczyków. Jednocześnie Hanoi
oskarżyło USA, że wstrzymując naloty, pragną usprawiedliwić
dalszą eskalację wojny. Była to dla Waszyngtonu pierwsza
próbka taktyki, którą DRW stale stosowała: stwarzanie trudności
w poufnych negocjacjach połączone z głośnym, publicznym
obwinianiem strony amerykańskiej o blokowanie porozumienia.
Odtąd Johnson stał się bardziej podejrzliwy i niechętnie
zgadzał się na następne przerwy, choć w ciągu trzech następnych
lat osobiście zaangażował się w 72 inicjatywy pokojowe.
155
W swych wspomnieniach napisał, że „być może zbyt otwarcie
okazywaliśmy nasze szczere dążenie do pokoju... Te liczne
wezwania przez tak wiele kanałów prawdopodobnie prze-
konały Północnych Wietnamczyków, że chcemy pokoju za
wszelka cenę".
Warunki ewentualnego zakończenia wojny sformułował
premier DRW Pham Van Dong w kwietniu 1965 roku w czte-
rech punktach. Pierwszy mówił o prawie narodu wietnamskiego
do „pokoju, niepodległości, suwerenności, jedności i integralnoś-
ci terytorialnej". Stany Zjednoczone, pisał Dong, muszą całkowi-
cie wycofać się z Południa, zaprzestać pomocy dla RW oraz
ataków na DRW. Punkt drugi stwierdzał, że po odejściu
Amerykanów obie części kraju nie mogą należeć do sojuszów
wojskowych ani posiadać na swym terenie obcych baz i oddzia-
łów. W punkcie trzecim Pham Van Dong domagał się, by
problemy Wietnamu Południowego były rozwiązywane przez
samych Południowych Wietnamczyków, zgodnie z programem
NFW, bez ingerencji zewnętrznej. Ostatni punkt dotyczył
zjednoczenia kraju, które miało zostać dokonane w sposób
pokojowy, także „przez samych Wietnamczyków".
Na kolejną pauzę w bombardowaniach, tym razem ponad
miesięczną, Johnson zdecydował się na przełomie 1965 i 1966
roku. Korzystając z niej. Północny Wietnam wysłał na Południe
całe konwoje ciężarówek. Naprawiono i wzmocniono drogi i
mosty na szlaku Ho Chi Minha, a premier DRW nazwał
amerykańskie oświadczenia o pragnieniu pokojowego zakoń-
czenia konfliktu „kampanią kłamstw".
Następnym ważnym, choć jednocześnie nieco tajemniczym
epizodem w historii stosunków USA z Hanoi, był plan o
kryptonimie „Nagietek" (Morigold). Był to tzw. polski
epizod, gdyż kluczową rolę odegrał w nim PRL-owski
dyplomata, Janusz Lewandowski, szef polskiej delegacji w
Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli.
Przedstawiciele PRL w MKNiK reprezentowali oczywiście
interesy bloku komunistycznego. Działalność Komisji była od
156
początku fikcją, gdyż porozumienia genewskie przewidywały, iż
ma wydawać deklaracje tylko pod warunkiem jednomyślności
wszystkich członków. Do dokonania inspekcji w terenie wyma-
gana była zgoda władz RW lub DRW, co również skutecznie
blokowało wszelkie poczynania MKNiK. Obok przedstawicieli
PRL, także Indie nie były skłonne do ujawniania prawdziwego
stanu rzeczy — wolały nie narażać swych stosunków z państwa-
mi komunistycznymi. Tylko jeden raz, gdy w 1962 r. wybuchł
graniczny zatarg chińsko-indyjski, zgodzili się wydać z Kanadą
wspólny raport o łamaniu przez DRW układu genewskiego, o
infiltracji broni i ludzi na Południe.
W Komisji w latach 1954-1973 pracowało około 1400
Polaków. Rotacja następowała przeciętnie co 8 miesięcy.
Większość stanowili oficerowie LWP. Przygotowaniami wyjeż-
dżających zajmowała się specjalnie powołana przez MON
jednostka wojskowa 2000.
„Polski epizod" zaczął się w czerwcu 1966 roku, kiedy Janusz
Lewandowski nawiązał kontakt z przedstawicielami rządu USA.
Powołując się na rozmowę z Ho Chi Minhem, twierdził, iż
prezydent DRW zgodził się na negocjacje z Waszyngtonem pod
warunkiem wstrzymania bombardowań, czyli zrezygnował z
żą
dań wstępnego uznania przez USA „czterech punktów".
Rokowania za pośrednictwem Lewandowskiego trwały 6
miesięcy. Przekazywał on Amerykanom kolejne, coraz dalej
idące postulaty Hanoi (m.in. zastąpienie rządu RW koalicyjnym,
z udziałem Viet Congu).
„Nagietek" zakończył się w dosyć dramatyczny sposób. 3
grudnia 1966 roku Lewandowski zaproponował, by reprezentanci
Waszyngtonu spotkali się w Warszawie z przedstawicielami
rządu PRL. Amerykanie zareagowali błyskawicznie — już w
kilka godzin później wyznaczono spotkanie na 6 grudnia. Jednak
6 grudnia minister spraw zagranicznych Rapacki poinformował
Waszyngton, iż PRL nie może już pełnić „dobrych usług".
Powodem zerwania rozmów były bombardowania w pobliżu
Hanoi dokonane na początku
157
grudnia. Johnson zezwolił na nie, gdyż pragnął wywrzeć na
władzy DRW nacisk, by przyspieszyć negocjacje. Warszawie
przekazano jeszcze, że prezydent może całkowicie zakazać
nalotów w promieniu 10 mil od Hanoi, o ile Viet Cong wstrzyma
ataki rakietowe i artyleryjskie na Sajgon. Dalszych kontaktów
Hanoi — Waszyngton za pośrednictwem PRL już nie było.
„Polski epizod" obfituje w znaki zapytania. Do dziś nie
wiadomo, jaki zasięg miały w rzeczywistości kontakty Lewan-
dowskiego po stronie wietnamskiej. Niektórzy historycy sądzą
nawet, że działał na własną rękę lub że „Nagietek" był inicjatywą
warszawskiego MSZ — co jednak, zważywszy ścisłe uzależnienie
Warszawy od moskiewskiej centrali, nie wydaje się możliwe. W
każdym razie władze DRW uzyskały kolejne potwierdzenie faktu,
iż Amerykanom niezmiernie zależy na nawiązaniu rozmów; nawet
najsłabszy i najbardziej dwuznaczny sygnał wywoływał w
Waszyngtonie duże napięcie. Kierownictwo Lao Dong przekonało
się też, jak wielką rolę mogą odegrać amerykańskie środki
przekazu. Wiadomości o misji Lewandowskiego przeciekły do
prasy już po miesiącu i — co stanowiło szczególnie istotny sygnał
— winą za niepowodzenie całej akcji dziennikarze obciążyli rząd
USA, a nie nieustępliwe stanowisko Hanoi.
Parokrotnie jeszcze po „polskim epizodzie" prezydent Johnson
zawieszał naloty na Północny Wietnam — pomimo protestów
dowódców wojskowych, którzy wskazywali, że DRW wykorzys-
tuje każdą przerwę do wzmożonych dostaw na Południe. Za
każdym razem władze Lao Dong odrzucały oferty Waszyngtonu,
nazywając je propagandowymi trikami i oszustwami.
Tymczasem w USA istniejące od samego początku wątpliwości
co do sensu interweniowania i szans na skłonienie komunistów do
kapitulacji ogarniały stopniowo różne kręgi administracji i
społeczeństwa. Praktycznych i niecierpliwych Amerykanów
zniechęcał brak widocznych postępów w wojnie. Nguyen Cao Ky
wspominał po 1975 roku: „Mówiłem
158
Johnsonowi wiele razy: jeśli rozpoczynacie wojnę — działajcie
szybko... Nie możecie wygrać dłuższej wojny... Westmoreland i
McNamara powiedzieli narodowi amerykańskiemu, że na
następne Boże Narodzenie chłopcy wrócą do domu. I naród
czekał jedno, drugie... piąte Boże Narodzenie... I w końcu stracił
cierpliwość".
Johnson prowadził wojnę w sposób rygorystycznie ograni-
czony, a jednocześnie podtrzymywał nieograniczone nadzieje na
szybkie zwycięstwo. Taka polityka mogła przynieść rezultaty
tylko na krótką metę.
Marginalna początkowo grupka zwolenników wycofania się z
Wietnamu rosła powoli, lecz nieustannie. Magazyn „Time"
oceniał we wrześniu 1966 roku. iż 1/5 Izby Reprezentantów i 1/3
Senatu zajmuje stanowisko antywojenne. Do najaktywniejszych
przeciwników zaangażowania USA należeli senatorowie George
McGovern, Frank Church i Mikę Mansfield. Natomiast w rządzie
czołowym „gołębiem" był minister obrony McNamara. człowiek
o łagodnym i wrażliwym charakterze, który nie mógł pogodzić się
z cierpieniami powodowanymi przez wojnę.
Większość dziennikarzy — wraz z całym społeczeństwem —
poparła początkowo z entuzjazmem decyzję prezydenta. W 1965
roku gen. Westmoreland został „Człowiekiem Roku" „Time'a".
Ale już w roku następnym komentatorzy zmienili stanowisko na
niechętne wobec wojny, a jeszcze później — na zdecydowanie
przeciwne. Środki przekazu coraz ostrzej krytykowały stosunki
panujące w RW, kwestionowały sensowność amerykańskiej
pomocy, zwracały uwagę na koszty ludzkie i materialne wojny.
Nestor amerykańskich dziennikarzy, Walter Lippman, już w maju
1966 roku stwierdził na łamach „Newsweeka": „Prezydent
wciągnął nas w azjatycką wojnę dla nieosiągalnego celu".
Amerykańska opinia publiczna źle przyjmowała wiadomości o
kolejnych operacjach Search and Destroy. Sam Westmoreland
przyznał później, że termin ów sugerował, iż głównym celem
Amerykanów w Wietnamie jest „niszczenie".
159
Generał uważał też, iż massmedia przedstawiały działania sił
zbrojnych nieobiektywnie: „Kilka zdjęć w gazetach i migawek
telewizyjnych pokazujących żołnierzy amerykańskich pod-
palających kryte trzciną chaty wystarczyły, by przekonać wielu,
ż
e operacje Znajdź i Zniszcz pustoszyły kraj". Tymczasem w
rzeczywistości „były one skierowane przede wszystkim
przeciwko urządzeniom militarnym: bunkrom, tunelom, składom
ryżu i amunicji oraz obozom szkoleniowym".
W lutym 1966 roku w Honolulu odbyła się wietnamsko--
amerykańska konferencja na szczycie. Johnson, a z drugiej strony
Ky i Thieu podpisali tam wspólną deklarację, mającą stanowić
podstawę współpracy obu krajów. Przywódcy południowo-
wietnamscy oświadczali, iż są „zdecydowani wykorzenić
niesprawiedliwość społeczną" oraz „zbudować prawdziwie
demokratyczne państwo i społeczeństwo". Deklarowali gotowość
walki z agresją kierowaną z Hanoi, która — pod pozorem „tak
zwanej wojny narodowowyzwoleńczej" —jest „częścią komuni-
stycznego planu podboju całej Azji Południowo-Wschodniej".
Stany Zjednoczone przyrzekły pomoc w dokonywaniu „rewolu-
cyjnych przemian" oraz w obronie kraju.
Johnson powiedział w Honolulu, że nie chce „wzniosłych
słów", lecz konkretnych działań. Niestety, omawiany już Program
Rozwoju Wiejskiego oraz inne próby reform, będące rezultatami
spotkania, napotkały te same, co wcześniej, przeszkody. Ich
efekty dalekie były od zapowiadanej „autentycznej rewolucji
społecznej".
Kolejna międzynarodowa konferencja w sprawie Wietnamu
odbyła się w październiku 1966 roku w Manili, na Filipinach.
Wzięło w niej udział poza RW i USA pięć państw, których siły
zbrojne walczyły w Wietnamie w charakterze sojuszników
Sajgonu: Korea Południowa, Australia, Tajlandia, Filipiny i
Nowa Zelandia. Najsilniej zaangażowani byli Koreańczycy. Seul
wysłał do Wietnamu kilka dywizji — ponad 50 tysięcy żołnierzy.
Większość autorów nie zajmuje się działaniami innych aliantów,
koncentrując się na Ameryce i RW, lecz
160
można znaleźć informacje, iż Południowi Koreańczycy bili się
dzielnie, a na terenach przez nich chronionych Viet Cong miał
poważne problemy
2
. Pozostałe państwa przysłały raczej sym-
boliczne kontyngenty i to pod naciskiem Waszyngtonu, nie
chciały bowiem mieszać się do konfliktu i obawiały się reakcji
własnych społeczeństw. śołnierzy australijskich było ponad 7
tysięcy, z Tajlandii — 6 tysięcy, z Filipin — 2 tysiące, a z Nowej
Zelandii kilkuset.
Sprzymierzeni wydali w Manili deklarację, której kluczowa
teza brzmiała: „Naszym jedynym żądaniem wobec przywódców
Wietnamu Północnego jest porzucenie przez nich agresji".
Obiecywali również, że w razie wycofania oddziałów WAL z
Południa i zaprzestania infiltracji — ich siły opuszczą RW. Nie
wywołało to oczywiście żadnego rezonansu w Hanoi.
W ciągu roku 1967 poparcie społeczeństwa amerykańskiego
dla interwencji wciąż malało. Olbrzymie nakłady finansowe na
wojnę (2 miliardy dolarów miesięcznie) rozkręcały inflację i
utrudniały prezydentowi realizację planów „Wielkiego Spo-
łeczeństwa". Pogłębiały się rozbieżności pomiędzy Jastrzębiami"
i „gołębiami".
Generał Westmoreland stanowczo domagał się zgody na
zaatakowanie baz Viet Congu w Kambodży i szlaku Ho Chi
Minha w Laosie. Natomiast McNamara, przeżywający we-
wnętrzne rozterki, równie stanowczo sprzeciwiał się zwiększaniu
wysiłku wojennego. W jednym z memorandów dla Johnsona
pisał: „Nasze zobowiązania polegają jedynie na umożliwieniu
ludności Południowego Wietnamu określenia swej własnej
przyszłości... Kończą się z chwilą, kiedy naród ten nie walczy
sam o swoje prawa". Wskazywał, że choć corocznie ginie 60
tysięcy żołnierzy Viet Congu, a „szlaki infiltracji przypominają
jednokierunkowe drogi wiodące Północnych Wietnamczyków ku
ś
mierci" — nie widać oznak załamywania morale ani słabnięcia
przeciwnika.
2
W Wietnamie zginęło blisko 4,5 tysiąca Południowych Koreańczyków i około tysiąca żołnierzy z
pozostałych krajów.
161
Prezydent — jak wcześniej — wybrał politykę „środka drogi".
Odrzucił propozycje Westmorelanda jako prowadzące do
zwiększenia strat amerykańskich, a rady ministra obrony —
wstrzymanie bombardowań i ustępstwa wobec Hanoi —jako
godzące w prestiż Ameryki. McNamara, choć od dawna był
jednym z najbliższych współpracowników Johnsona, musiał
odejść z rządu pod koniec 1967 roku, gdy prezydent uznał różnicę
poglądów za niemożliwą do przezwyciężenia.
Z nazwiskiem McNamary wiąże się jedno z największych
amerykańskich przedsięwzięć technicznych w czasie wojny:
elektroniczny system mający zahamować infiltrację. „Linia
McNamary" miała biec wzdłuż północnej granicy RW i przecinać
szlak Ho Chi Minha. Jej koszt miał wynieść ponad miliard
dolarów. W założeniach miała być kombinacją elektronicznych
czujników informujących o ruchach nieprzyjaciela oraz pól
minowych i zapór z drutu kolczastego.
Jej konstrukcję rozpoczęto w 1961 roku od zrzucenia z
samolotów
kilkudziesięciu
tysięcy
czujników.
Detektory
akustyczne zawisły w gałęziach drzew i transmitowały wszelkie
dźwięki do centrów nasłuchu. Wbite w ziemię czujniki
sejsmiczne, obudową imitujące małe krzaczki i drzewka,
przekazywały wojskowym komputerom drgania powierzchni
ziemi wywołane przez pojazdy i maszerujące oddziały. Dane
transmitowane przez czujniki były natychmiast przetwarzane
przez elektroniczne maszyny obliczeniowe i w postaci współ-
rzędnych określających położenie nieprzyjaciela dostarczane
siłom uderzeniowym.
Same czujniki były jednak bezbronne i łatwe do unieszkod-
liwienia, a Giap szybko zorientował się, jakie zagrożenie linia
mogłaby stanowić. Gdy więc Amerykanie rozpoczęli jej
rozbudowę, nastąpiły gwałtowne ataki oddziałów komunis-
tycznych, którym gen. Westmoreland nie był w stanie przeciw-
stawić odpowiednich sił. Konstrukcję zapór wstrzymano i
Amerykanie mogli bezsilnie przyglądać się — lub raczej
nasłuchiwać — jak Wietnamczycy stopniowo likwidują sieć
11 — Wietnam 1962-1975
162
czujników. Słyszeli, jak wyśmiewają się z tych urządzeń, a
czasem do ich uszu dochodziły odgłosy zupełnego lek-
ceważenia wyrafinowanej amerykańskiej techniki: Wietnam-
czycy oddawali mocz na czujniki.
Bezużyteczne okazywały się także inne elektroniczne wy-
nalazki, posyłane gen. Westmorelandowi zamiast żołnierzy, o
których wciąż bezskutecznie dopominał się w Waszyngtonie.
Na przykład detektory zapachowe do wykrywania amoniaku
zawartego w pocie. Podwieszane pod helikopterami miały
umożliwiać znajdywanie partyzantów w dżungli. Ich wadą
było nieodróżnianie zwierząt od ludzi, a Viet Cong szybko
nauczył się wprowadzać je w błąd: na terenach, gdzie nie
prowadził żadnych działań, wieszano kosze z odchodami
bawołów, których silna woń myliła detektory.
Udało się natomiast siłom zbrojnym USA stworzyć sprawny
system naprowadzania lotnictwa na cele znany pod krypto-
nimem Igloo White. Najprostszym sposobem sprowadzenia
bombowców było wezwanie ich drogą radiową przez patrol,
który napotkał nieprzyjaciela. Tak samo mógł postąpić samolot
obserwacyjny. Inaczej przebiegało naprowadzanie w czasie
większych operacji wojskowych. Na polu walki zrzucano
czujniki, a w powietrzu krążył samolot retransmitujący ich
sygnały do centrum komputerowego. Stamtąd bombowce
otrzymywały współrzędne celów. System ten umożliwiał
przybycie lotnictwa do dowolnego punktu w Południowym
Wietnamie w ciągu najwyżej 15 minut od chwili wezwania.
Sytuacja ARW i aliantów nie przedstawiała się w 1967 roku
dużo lepiej niż w 1965. Rzecz jasna, po przybyciu pół miliona
ż
ołnierzy amerykańskich siły komunistyczne musiały zrezyg-
nować z operowania dużymi oddziałami i przejść na partyzan-
cki styl walki, a władze w Sajgonie kontrolowały coraz
większe terytorium. Do przełomu było jednak daleko. ARW
wraz ze sprzymierzonymi wojskami posiadała wprawdzie nad
oddziałami Viet Congu i WAL przewagę liczebną 3 do 1, ale
o rzeczywistym stosunku sił decydują bataliony pierwszego
163
rzutu, a tutaj przewaga wynosiła jedynie 1,6 do 1, głównie ze
względu na rozbudowane służby tyłowe armii USA.
Pierwsze oddziały amerykańskich żołnierzy, w latach 1964,
65 i 66, były pełne ducha bojowego i optymizmu, z dyscypliną
także nie było problemów. Wielu młodych Amerykanów
zgłaszało się nawet do Wietnamu na ochotnika (na 1,5 miliona
ż
ołnierzy, którzy przewinęli się do końca 1967 roku przez ten
kraj, było ich 176 tysięcy). Płk Ha Van Lau ze sztabu
generalnego WAL tak oceniał żołnierza armii Stanów Zjed-
noczonych: „Był bardzo dobrze wyekwipowany i wyszkolony.
Jednak właśnie dlatego, że był żołnierzem tak nowocześnie
wyposażonym, trudno się przystosowywał. Obciążony sprzętem
poruszał się z trudnością i stanowił łatwy cel dla partyzantów...
(Poza tym) nie potrafił długo wytrzymywać trudów i wyrzeczeń
wojennych".
Podobnie jak Francuzi, Amerykanie nie byli przystosowani
do zabójczego klimatu Wietnamu, stąd dużo zgonów nie
spowodowanych walką. Liczba chorych w szpitalach prze-
wyższała liczbę rannych.
Wojna była niezwykle wyczerpująca psychicznie. Niewi-
dzialny nieprzyjaciel uderzał nagle i szybko znikał z powrotem
w swych kryjówkach. Nieustanne zagrożenie wpływało de-
strukcyjnie na psychikę przeważnie bardzo młodych żołnierzy.
Przeciętny wiek żołnierza armii amerykańskiej w czasie II
wojny światowej wynosił 26 lat, w Wietnamie większość nie
miała więcej niż 19-20 lat. Ci wychowywani w komforcie
chłopcy, których zajmowały przedtem tylko najnowsze modele
samochodów, dziewczyny i dyskoteki, znaleźli się nagle w
piekle okrutnej wojny. „Nie byłem przygotowany do życia w
tak prymitywnych warunkach — wspominał jeden z nich. —
Zjadłem trzy ciepłe posiłki przez dziewięć miesięcy. Nosiłem
plecak, a w nim pelerynę, szczoteczkę do zębów, coś do
pisania listów — i to było wszystko. Wszystko, co nosiłem
przez dziewięć miesięcy... Nie kąpałem się dosłownie miesią-
cami — najwyżej opłukałem w strumieniu czy źródle. Jedliśmy
164
wciąż suche racje. I każdy w moim oddziale chorował na robaki,
dyzenterię albo malarię. A niektórzy na wszystko na raz".
Przepaść między klimatyzowanymi kasynami, niczym nie
odbiegającymi od tych w USA, a nieludzkimi warunkami pól
bitewnych była tak głęboka, że u wielu powodowała załamania
psychiczne. Amerykanie próbowali zresztą niekiedy przenosić do
dżungli styl życia, do którego byli przyzwyczajeni. (Stąd np.
dowożenie śmigłowcami napojów chłodzących i ciepłych
posiłków na pole walki.)
Od szoku rozpoczynał się z reguły sam pobyt w Wietnamie. We
wspomnieniach żołnierzy powtarza się motyw pierwszego
wrażenia: gdy wysiadali z samolotu, w którym dopiero co
skończyli oglądać najnowszy film, i wychodzili na płytę lotniska
w Tan Son Nhut czy Pleiku, zauważali natychmiast, że z innej
strony do samolotu ładowane są ciała ich poległych poprzedników.
Większość żołnierzy nie wiedziała nic o konflikcie wiet-
namskim, o kraju, za który mieli umierać. Nie znali jego kultury
ani historii, nie rozumieli aktualnego położenia. Armia
amerykańska jest z założenia armią obywatelską, złożoną ze
ś
wiadomych obywateli. Założenie to okazywało się jednak często
odległe od realiów. śołnierze nie rozumieli celów ani taktyki
dowództwa, które w tej wojnie bez linii frontu, bez zdobyczy
terytorialnych — nie były wcale oczywiste.
Nieświadomość rodziła cynizm i obojętność. Jedynym celem
stawało się przetrwanie rocznego pobytu w Wietnamie. „Miałem
wtedy dwadzieścia lat, umiałem już walczyć, ale nie znałem
powodu, dla którego miałem walczyć lub nie" — powiedział jeden
z amerykańskich szeregowców, wyrażając doświadczenie własne i
wielu kolegów.
Generał Westmoreland uważał, że krótka, roczna tura będzie
łatwiejsza do zaakceptowania przez społeczeństwo. Wszak
ulubionym hasłem wszelkich ruchów pokojowych było zawsze:
Bring our boys home (Niech chłopcy wracają do domu). Pobyt
oficerów był jeszcze krótszy, sześciomiesięczny.
165
W tak krótkim czasie żołnierze nie byli w stanie poznać
kraju ani sposobów walki nieprzyjaciela. Pociągało to za sobą
słabość dowodzenia i podwyższało straty. Jak zauważył jeden
z amerykańskich generałów: „Amerykanie nie byli w Wiet-
namie przez 10 lat. Byli tam rok — dziesięć razy".
Podobnie było z personelem cywilnym: przeciętny okres
pobytu w Wietnamie ludzi zajmujących się sprawami wyma-
gającymi wyjątkowo długofalowego działania — reformami
społecznymi i politycznymi — wynosił półtora roku.
Do roku 1968 strategia i taktyka armii USA pozostawały
niezmienione. Patrole szukały nieprzyjaciela, oddziały uderze-
niowe starały się go zniszczyć przy wsparciu lotnictwa i
artylerii. Noc należała do Viet Congu. Amerykanie wycofywali
się do baz. Za brak większych postępów żołnierze winili
polityków, którzy nakładając niezrozumiałe ograniczenia,
pozbawiali ich szans zwycięstwa, oraz ARW, którą gardzili za
jej nieskuteczność.
Wietnamczycy z kolei twierdzili, iż ARW została „prze-
amerykanizowana" — obciążona zbyt dużą ilością sprzętu
technicznego, że doradcy z USA nie znają lokalnych wa-
runków, nie rozumieją taktyki partyzanckiej i sugerują
fałszywe decyzje.
Stosunek żołnierzy Stanów Zjednoczonych do ludności
cywilnej pozostawiał wiele do życzenia. Poważne przestępstwa,
gwałty czy morderstwa, nie zdarzały się często. Ale Amery-
kanie mieli przecież odbierać Viet Congowi serca i umysły
Wietnamczyków, tymczasem przysparzali raczej zwolenników
komunistom. Niewiele pomagały starania dowództwa —jeden
z pierwszych rozkazów Westmorelanda zobowiązywał pod-
ległych mu żołnierzy do znajomości i stałego posiadania przy
sobie regulaminu postępowania z ludnością cywilną. Jednak
sfrustrowani i bezustannie zagrożeni żołnierze szybko uznawali
wszystkich „żółtków" za wrogów. Brutalne traktowanie chło-
pów, wymuszanie zeznań czy niszczenie wiosek podejrzanych
o udzielanie pomocy partyzantom nie należały do rzadkości.
166
Wojna brutalizuje i deprawuje wszystkie walczące strony
— Amerykanie nie obronili się przed jej destrukcyjnym
wpływem. Wielu chłopców posyłanych, by zdobywać serca
i umysły Wietnamczyków dla sprawy wolności i demokracji
— traciło własne.
Jeden z popularnych w armii USA dowcipów mówił, co
należy zrobić, aby zakończyć wojnę. Otóż należało — według
ż
ołnierzy — załadować wszystkich „południowo-wietnamskich
przyjaciół" na statki, wywieźć ich na pełne morze, dokładnie
zbombardować Wietnam, a następnie zatopić statki... Marines
natomiast wyrazili swą opinię na temat idei zdobywania serc i
umysłów w powiedzeniu: Get them by the balls and their
hearts and minds will follow.
W ciągu ostatnich tygodni 1967 roku w USA można było
często usłyszeć, że zwycięstwo jest właściwie w zasięgu ręki.
Prezydent — zaniepokojony malejącym poparciem dla
prowadzenia wojny — postanowił dodać narodowi wiary w
przyszłość. Wielu jego najbliższych współpracowników w
publicznych wypowiedziach ukazywało postępy, jakich
dokonano od 1965 roku, prezentowało statystyki świadczące o
krzepnięciu rządu sajgońskiego. Wezwany do Waszyngtonu
Westmoreland w przemówieniu do Kongresu zapewniał, iż
nieprzyjaciel — choć na razie nie został pokonany — jest już u
kresu sił. 17 stycznia 1969 roku Johnson mówił w orędziu do
narodu:
„Wróg
przegrywa
bitwę
po
bitwie,
liczba
Wietnamczyków żyjących na obszarach kontrolowanych przez
rząd zwiększyła się od stycznia 1967 roku o ponad 1 milion
osób".
Prezydent wybrał dla swej kampanii dodawania otuchy
najgorszy moment, jaki można sobie wyobrazić.
Ś
WI
Ę
TO TET
Zabijcie dziesięciu naszych ludzi, a my zabijemy jednego z
waszych. To wy pierwsi będziecie mieli dosyć.
Ho Chi Minh w 1946 r.
31 stycznia 1968 roku o godz. 2.45 nad ranem 19-osobowy
pluton „Ochotników Śmierci" Viet Congu zaatakował am-
basadę USA w Sajgonie. Strzegący bramy wjazdowej Marines
zdołali powstrzymać napastników, którzy próbowali starano-
wać bramę taksówką, lecz inna grupa wysadziła w tym czasie
fragment muru otaczającego ambasadę i wdarła się na dzie-
dziniec. Uzbrojeni w naramienne wyrzutnie rakiet i broń
maszynową żołnierze Viet Congu nie zdołali jednak sforsować
okutych drzwi wejściowych do budynku. Pod osłoną betono-
wych kwietników przez sześć godzin odpierali szturmy ame-
rykańskiej piechoty morskiej.
Gdy walka dobiegła końca, około godz. 9 rano, 19 ciał
ż
ołnierzy-samobójców leżało w kałużach krwi. Zginęło też
siedmiu Marines. Nagłówki gazet w Stanach Zjednoczonych
mylnie obwieszczały, iż siły komunistyczne zdobyły ambasadę.
Tymczasem cały Wietnam Południowy znalazł się w ogniu
potężnej ofensywy. W centrum Sajgonu 4 tysiące partyzantów,
168
którzy m.in. opanowali rozgłośnię radiową, toczyło ciężkie
walki z nacierającymi oddziałami ARW i armii USA. Viet
Cong zaatakował 32 z 44 większych miast Południa. W ude-
rzeniu wzięło udział 80 tysięcy partyzantów i żołnierzy
północno-wietnamskich. Bazy, lotniska i koszary amerykańskie
i południowo-wietnamskie znalazły się pod ostrzałem rakieto-
wym i artyleryjskim, do niektórych wdarły się plutony
komandosów-samobójców.
Ameryka była zaszokowana i zdumiona. Reakcję społeczeń-
stwa najlepiej wyraził znany komentator telewizyjny, Walter
Cronkite, gdy z niedowierzaniem powiedział: „Co tam się
właściwie dzieje? Myślałem, że wygrywamy tę wojnę".
Ś
więto Tet, księżycowy Nowy Rok, jest najbardziej uroczys-
tym świętem wietnamskim. Jego obchody trwają kilka dni (w
1968 roku od 28 stycznia do 3 lutego). Wybór środka
karnawału na uderzenie był niewątpliwie sprytnym posunię-
ciem komunistycznego dowództwa — w czasie poprzednich
ś
wiąt obie strony przestrzegały zawieszenia broni.
Atak spadł jak grom z jasnego nieba. W armii sajgońskiej
panował odświętny nastrój. Prezydent Thieu w przekonaniu,
ż
e panuje nad sytuacją, polecił udzielić 1/3 żołnierzy urlopów.
Viet Congowi udało się uśpić czujność przeciwników. W
ciągu dwóch miesięcy poprzedzających Tet oddziały
komunistyczne znacznie obniżyły intensywność ataków, a na-
wet wycofały się z niektórych terenów. To, co było przygoto-
waniami do ofensywy, Amerykanie wzięli za sygnał słabnięcia
partyzantki. Zmylił ich też inny czynnik, związany ze specyfiką
wietnamskiego klimatu.
Okresy deszczów monsunowych powodowały rokrocznie
zmiany natężenia walk. Okresy względnego spokoju prze-
platały się z okresami aktywności Viet Congu. Ta cykliczność
była trudna do zauważenia dla Amerykanów, z których
większość nie służyła w Wietnamie dłużej niż kilkanaście
miesięcy. Partyzanci nie mogli — z powodu zahamowania
dostaw przez ulewne deszcze w Laosie — przeprowadzać
169
większych akcji pod koniec roku. Tymczasem właśnie wtedy
sporządzano roczne raporty i sprawozdania, które siłą rzeczy
sugerowały słabnięcie nieprzyjaciela. Stąd — między innymi
— brały się fale optymizmu, budzące nadzieję amerykańskiej
opinii publicznej.
Najważniejszym pociągnięciem generała Giapa, które miało
odwrócić uwagę od planowanej ofensywy, było jednak natarcie
na amerykańską bazę w Khe Sanh.
Bitwa o Khe Sanh była jedną z największych bitew tej
wojny. Baza leżała w pobliżu miejsca, w którym linia
„zdemilitaryzowana" stykała się z granicą Laosu. Pozwalała
ona w pewnym stopniu kontrolować główne drogi szlaku Ho
Chi Minha.
Na początku stycznia czujniki akustyczne i sejsmiczne
zaczęły informować, że Khe Sanh stopniowo otaczają znaczne
siły nieprzyjaciela. Wywiad zidentyfikował nadciągające szla-
kiem Ho dwie doborowe dywizje północno-wietnamskie
— 304 i 325 DP. Dywizja 304 prowadziła natarcie na Dien
Bień Phu czternaście lat wcześniej, a Khe Sanh mogło być
zaopatrywane wyłącznie drogą lotniczą. Gdy więc bitwa się
zaczęła, żądni sensacji reporterzy od razu ochrzcili Khe Sanh
„amerykańskim Dien Bień Phu", nie bacząc na poważne
różnice. Obóz amerykański znajdował się na górującym nad
okolicą plateau. W Khe San było dwa razy więcej ciężkich
dział, niż mieli Francuzi. Siły powietrzne trudno nawet
porównywać.
Inne też było samopoczucie załogi. Marines wiedzieli, że
mają posłużyć za przynętę, by ściągnąć oddziały WAL, które
następnie miały zostać zdziesiątkowane — zgodnie ze strategią
wyczerpania. Otoczeni, cieszyli się, że wreszcie zmierzą się z
nieuchwytnym dotąd wrogiem. „OK, tym razem ci dranie się
nam nie wymkną" — mówili reporterom.
Khe Sanh broniło 3,5 tysiąca żołnierzy amerykańskiej
piechoty morskiej oraz 2,1 tysiąca żołnierzy ARW. Siły
oblegających oceniano na 20 tysięcy ludzi. Oddziały Giapa
170
zaatakowały o świcie 21 stycznia. Artyleria dalekiego zasięgu
rozpoczęła ostrzał, trafiając na początku w główny magazyn
amunicji, ale dalsze losy bitwy potoczyły się zupełnie inaczej
niż pod Dien Bień Phu.
Dzięki czujnikom oraz samolotom rozpoznawczym, wypo-
sażonym w najnowocześniejsze kamery, które za pomocą
promieni podczerwonych mogły wykryć nieprzyjaciela w dżun-
gli, wywiad amerykański był w stanie namierzyć każdy
pododdział przeciwnika. Naprowadzane przez system kom-
puterowy odrzutowce mogły atakować nawet przy zerowej
widoczności. Dziennie dokonywano 300 uderzeń powietrznych,
a oblegający zdołali strącić tylko dwa samoloty. Większe
zgrupowania nieprzyjaciela niszczyły z wysokości 10 kilomet-
rów niewidoczne i niesłyszalne B-52.
Ale oddziały północno-wietnamskie już niejeden raz poka-
zały, że potrafią walczyć nawet w najcięższych warunkach.
Bitwa trwała dwa miesiące. Wietnamczycy uporczywie pod-
kopywali się ku liniom obrońców — zygzaki okopów zbliżały
się do nich na odległość 300 m. Amerykanie mogli słyszeć
przeciwników —jak Francuzi pod Dien Bień Phu — lecz pod
Khe Sanh myśliwce bombardujące codziennie powstrzymywały
nieprzyjaciela setkami ton napalmu.
W pojedynku artyleryjskim oddziały WAL dotrzymywały
kroku Marines i Południowym Wietnamczykom. Działa
przeciwnika były ukryte równie dobrze, jak pod Dien Bień
Phu. Na Khe Sanh spadało każdego dnia 150 pocisków. Było
to oczywiście kłopotliwe dla zaopatrującego bazę lotnictwa.
Samoloty transportowe nie zatrzymywały się po wylądowaniu,
tylko zmniejszały prędkość, przez luki wyrzucano dostarczane
materiały i natychmiast wzbijały się z powrotem w powietrze.
Siły komunistyczne zostały zmuszone na początku kwietnia
do odwrotu. Bitwa odegrała jednak wyznaczoną jej rolę:
zaabsorbowała uwagę aliantów i odciągnęła część oddziałów
amerykańskich z miast przed ofensywą Tet.
171
Według oficjalnych źródeł komunistycznych ofensywa miała
za zadanie wywołanie powstania w Południowym Wietnamie.
Tym razem Hanoi dało się jednak ponieść optymizmowi: do
ż
adnego powstania nie doszło — co do dziś stanowi zresztą
jeden z zarzutów wobec społeczeństwa Południa. Innym celem
ofensywy było prawdopodobnie wywarcie wpływu na opinię
publiczną USA — stąd zgranie jej w czasie z początkiem
kampanii wyborczej w Ameryce. Kolejnym motywem była
postępująca stabilizacja polityczna w RW i powolne słabnięcie
Viet Congu. Komuniści pragnęli odwrócić te tendencje.
Z militarnego punktu widzenia ofensywa zakończyła się
całkowitą klęską Viet Congu. Południowi Wietnamczycy i
Amerykanie szybko otrząsnęli się z zaskoczenia i przeszli do
kontrataku. Tysiące partyzantów, którzy korzystając z przed-
ś
wiątecznego ruchu przeszmuglowali do miast broń i uderzyli
na nie od wewnątrz, po ciężkich, lecz krótkotrwałych walkach
musiały się wycofać, ponosząc olbrzymie straty. Regularne
jednostki Viet Congu, na których spoczywał główny ciężar
ofensywy, zostały wręcz zdziesiątkowane. Ocenia się, że po
stronie komunistycznej poległo 40 tysięcy ludzi. Straty połu-
dniowo-wietnamskie wyniosły 2,5 tysiąca zabitych, amerykań-
skie — 1200.
Terenem walk były przede wszystkim miasta, więc amerykań-
ski sposób prowadzenia wojny okazał się w czasie Tet szczególnie
destrukcyjny. Duży rozgłos zyskała wypowiedź amerykań-
skiego oficera artylerii, który po wyzwoleniu miasteczka Ben Tre
w delcie Mekongu, gdzie w wyniku walk połowa domów uległa
zburzeniu, powiedział: „Musieliśmy zniszczyć tę miejscowość,
ż
eby ją uratować". Dla wielu w tym zdaniu odzwierciedlał się
cały bezsens wojny. Krytycy Ameryki zdawali się jednak nie
zauważać, że to Viet Cong wybrał na teren konfrontacji miasta.
Jego oddziały, powielając metodę stosowaną już przez Viet-Minh,
przede wszystkim urządzały pozycje obronne w kościołach i
ś
wiątyniach. Łatwo było potem oskarżać przeciwników o brak
szacunku dla tradycji narodu wietnamskiego.
172
Na całym Południu już po kilku dniach oddziały Viet Congu
zostały pokonane, a niedobitki atakujących szukały schronienia
na prowincji. Jedynym wyjątkiem było Hue. Wyzwolenie pełnej
skarbów architektury starej stolicy Wietnamu zabrało trzy
tygodnie i wymagało ciężkich bombardowań lotniczych i
artyleryjskich. Hue zostało zajęte nie przez jednostki
partyzanckie, lecz przez 12 tysięcy żołnierzy północno-
wietnamskich. Ale poza krwawymi walkami wydarzył się tam
dramat, który wydaje się wyrastać z tych samych korzeni, co
późniejsza o kilka lat tragedia Kambodży pod rządami
Czerwonych Khmerów, Polakowi nasuwa zaś nieodparte
skojarzenie ze zbrodnią katyńską.
W czasie ponad dwudziestu dni, kiedy miasto — stanowiące
centrum religijne i kulturalne Południa — znajdowało się w
rękach komunistów, miejscowi członkowie Lao Dong kierowali
aresztowaniami ludzi, których przechwycony potem dokument
Viet Congu określał jako „tyranów". Uwięziono ponad 4 tysiące
działaczy politycznych, przywódców wspólnot religijnych,
urzędników i oficerów. Wycofując się z Hue, oddziały WAL
wyprowadziły tych ludzi ze sobą (twierdzono, że przejdą
reedukację polityczną) i odtąd wszelki ślad po nich zaginął.
Dopiero po roku chłopcy pasący bawoły w lasach nieopodal
miasta odkryli przypadkiem masowe groby; przysypane cienką
warstwą ziemi spoczywały w nich ciała zaginionych, z rękami
skrępowanymi z tyłu. Wykrycie zbrodni nie wywołało większego
oddźwięku w zachodnich mass mediach — był rok 1969 i
znaczna większość dziennikarzy nie nazywała wojny inaczej niż
„brudną", co najwyżej przyznając, iż „obie strony" stosują terror.
Sympatyzujący z Viet Congiem historycy do dziś starają się
pomijać ten niewygodny temat.
Zbrodnia w Hue była częścią szerszej strategii zastraszania.
Ofensywa Tet udowodniła, że nikt w Południowym Wietnamie
nie może czuć się bezpieczny — nawet w wielkich miastach. Ta
demonstracja siły i możliwości organizacyjno-militarnych komu-
173
ni stów miała powiększyć dystans dzielący społeczeństwo od
rządu sajgońskiego i ukazać jego niezdolność do obrony własnych
zwolenników. Viet Cong równocześnie z ofensywą w miastach
podjął ożywioną działalność na wsi. Wykorzystując odwołanie
wielu oddziałów AR W i USA do miast, partyzanci zaatakowali
obszary wiejskie chronione tylko przez słabe siły lokalne. W
szczytowym momencie ofensywy udało im się uchwycić kon-
trolę nad 1300 gminami z 1600 składających się na RW.
Sukces Viet Congu na wsi okazał się jednak krótkotrwały.
Rząd odzyskał stracone tereny do końca 1968 roku i nadal
poszerzał kontrolowany przez siebie obszar. Było to tym
łatwiejsze, że w czasie kampanii zginęło wielu doświadczonych
i zakorzenionych w terenie działaczy NFW.
Następne kilka lat stanowiło najlepszy okres w historii
Republiki Wietnamu — i to pomimo faktu, iż rozpoczęło się
wycofywanie oddziałów USA.
Skutkiem ofensywy Tet, zapewne nieoczekiwanym dla
Hanoi, był „efekt Pearl Harbour". Tak gen. Westmoreland
określił wzrost poparcia dla władz i nasilenie się woli obrony
wśród ludności Południa. „Tet zrobiło z Wietnamczyków
antykomunistów" — powiedział jeden z cywilnych przed-
stawicieli USA w Sajgonie.
Przed ofensywą nastroje były zupełnie inne. Sajgon był
wesołym, pełnym ruchu miastem, jakby nie przyjmował do
wiadomości faktu, że jest stolicą oblężonego kraju. Jeden z
sajgońskich dzienników pisał 4 stycznia: „Większość naszej
młodzieży obawia się powołania do wojska bardziej niż
czegokolwiek innego... To prawdziwa ironia historii, że służba
w armii, której celem jest złamanie pochodu komunistycznego
w Wietnamie Południowym, zupełnie zatraciła swój zaszczytny
charakter... Interesujące byłoby ustalenie, kto ponosi od-
powiedzialność za ogólny brak woli stawiania oporu komuniz-
mowi w naszym kraju".
Ofensywa, cierpienia i straty ludności cywilnej (kilkaset
tysięcy nowych uchodźców, ponad 12 tysięcy zabitych
174
i egzekucje w Hue) przekonały społeczeństwo Południa, że
wojna nie jest wyłącznie sprawą rządu i Amerykanów. Zmiana
społecznej atmosfery wyraziła się m.in. dobrowolnym
zgłaszaniem się młodzieży do wojska — rzecz przed Tet nie
do pomyślenia. Sama ARW zresztą po pierwszym uderzeniu
Viet Congu szybko przeszła do kontrofensywy i biła się tak
dzielnie, że zdumiewało to przyzwyczajonych do jej bierności
Amerykanów.
Atmosfera ta umożliwiła rządowi RW przeprowadzenie
powszechnej mobilizacji — po dziewięciu latach wojny! Tak
późne przeprowadzenie mobilizacji stanowiło oczywiście
poważny błąd, gdyż ludność Południa, nie czując ciężaru
wojny, skłonna była do lekceważenia zagrożenia.
Rząd Thieu wydał dekret o powszechnej mobilizacji w
czerwcu 1968 roku. Na jego mocy do wojska mogli zostać
powołani mężczyźni w wieku od 18 do 38 lat. Dzięki temu
ARW, do której należało dotąd 320 tysięcy ludzi w oddziałach
regularnych i 280 w pomocniczych, miała wzrosnąć do
ośmiuset tysięcy.
Głębokie przemiany zaszły po ofensywie Tet na wsi
południowo-wietnamskiej. Władze rozpoczęły — przy amery-
kańskim wsparciu — kolejny, zakrojony na szerszą niż
poprzednie skalę, program reform. Amerykanie zrozumieli
wreszcie, że Wietnam jest nie tyle problemem wojskowym, ile
politycznym. A klucz do niego znajduje się nie w miastach,
które dzięki częstym zamieszkom zajmowały uwagę dzien-
nikarzy i Białego Domu, lecz na wsi, gdzie biło źródło siły
partyzantów. Zaczęto tzw. Program Przyspieszonej Pacyfikacji,
na który składały się: reformy polityczne, wzmacnianie sił
terytorialnych oraz podniesienie poziomu życia wsi.
Rzecz jasna, było to zamierzenie długofalowe, lecz już
cztery lata, do 1972 roku, kiedy nastąpił znów dramatyczny
przełom w sytuacji, wystarczyły, aby program ten przyniósł —
niespodziewanie nawet dla inicjatorów — sukces. W 1971
roku wiele wsi było bronionych przed Viet Congiem przez...
175
byłych partyzantów, a na terenach, gdzie dawniej odważały się
zapuszczać tylko większe oddziały wojskowe, samotny
Amerykanin mógł bez obawy jeździć w nocy jeepem. Program
był nieporównywalnie mniej kosztowny niż działania militarne.
W szczytowym 1970 roku USA wydały na Program Przy-
spieszonej Pacyfikacji 730 milionów dolarów.
Zmiany na wsi umożliwiła równoczesna walka z siatką Viet
Congu. Była ona wprawdzie rozbita w wyniku Tet (niektóre
ź
ródła oceniają, że komuniści stracili aż 40% kadr na Południu),
lecz nadal posiadała fenomenalną zdolność do regeneracji.
Przeciw infrastrukturze Viet Congu wymierzona była akcja
„Feniks". Wywiad południowo-wietnamski z pomocą CIA
rozpracowywał siatkę komunistyczną, a specjalne grupy po-
ś
cigowe zajmowały się chwytaniem podejrzanych. Akcję
nazwano „Feniks" w nadziei, że pomoże władzom odrodzić się z
popiołów — co dotychczas było domeną Viet Congu. W jej
wyniku śmierć poniosło 20 tysięcy ludzi, schwytano ponad 30
tysięcy i poddało się 18 tysięcy. Byłyby to straty poważne, gdyż
„Feniks" z założenia skierowany był tylko przeciwko kadrom
przywódczym aparatu komunistycznego. Autorzy przeciwni
wojnie stawiają jednak akcji wiele zarzutów. Ich zdaniem,
zabijano i prześladowano niewinnych ludzi oraz torturowano
podejrzanych. Przeczą temu natomiast oświadczenia CIA, według
których
„Feniks"
przebiegał
pod
ś
cisłym
nadzorem
amerykańskim, co wykluczało nadużycia ze strony Południowych
Wietnamczyków.
Wydaje się, że przy tak dużej liczbie objętych akcją osób
niemożliwe było uniknięcie pomyłek i ofiar wśród szeregowych
zwolenników Viet Congu. Nie wydaje się też możliwe, by
Amerykanie byli w stanie — nawet, jeśli założyć, że tego
pragnęli — całkowicie powstrzymać wymuszanie zeznań od
schwytanych działaczy komunistycznych. Bicie i tortury ujętych
przeciwników były raczej regułą niż wyjątkiem tak u
Północnych, jak i Południowych Wietnamczyków. Natomiast
176
faktem jest, iż akcja ta nie pozwoliła komunistom odzyskać
gruntu pod nogami na Południu po ofensywie Tet.
O słabnięciu Viet Congu świadczy również program Otwar-
tych Ramion — Chieu Hoi, który kontynuowano z sukcesami.
Wystarczy powiedzieć, że do Tet przeszło na stronę rządu 27
tysięcy osób; po niej uczyniło to ponad 170 tysięcy członków
FWN. I to pomimo wydarzeń w Hue oraz zdarzających się
egzekucji „zdrajców", które miały zapobiec dezercjom.
Największe znaczenie dla uspokojenia sytuacji na wsi
miały prawdopodobnie reformy polityczne. Thieu przywrócił
w 1969 r. wybory do samorządu wiejskiego. Co więcej,
wiejskie oddziały samoobrony otrzymały znaczne ilości uzbro-
jenia, w tym karabiny M-16, których dotychczas im nie
dawano z obawy przed ich „przeciekaniem" do partyzantów.
Tym samym stały się zdolne do samodzielnej obrony przed
mniejszymi oddziałami Viet Congu, co miało podstawowe
znaczenie dla poczucia bezpieczeństwa wsi.
Kolejnym, ważnym i śmiałym posunięciem Thieu była
reforma rolna. W przeciwieństwie do reformy Diema — po-
łowicznej i tylko częściowo wprowadzonej w życie — reforma
rozpoczęta w 1970 roku była — według „New York Times'a"
— „chyba najbardziej postępową i dalekowzroczną niekomu-
nistyczną reformą rolną XX wieku". Do redystrybucji prze-
znaczono milion hektarów, z rozdziału ziemi skorzystała
niemal połowa ludności rolniczej, a powierzchnia dzierżaw
spadła z 60 do 10% upraw. Dla porównania: w czasie reformy
rolnej przeprowadzonej w latach 1954-1956 przez komunistów
między chłopów rozdzielono 810 tysięcy hektarów.
Zatem chłopi otrzymali samorząd, broń i ziemię — czego
im przez wiele lat odmawiano. Zaufanie okazane wsi opłaciło
się władzom sowicie: w 1971 roku partyzanci kontrolowali
tylko niespełna 20 procent mieszkańców Południa.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych RW
przedstawiała zgoła odmienny obraz niż 2 lata wcześniej.
Drogi były bezpieczne, aktywność komunistów niewielka,
177
miasta pełne amerykańskich towarów, a rodziny chłopskie
bogaciły się dzięki reformie rolnej, otrzymywały nowe odmiany
ryżu i uczyły się wydajniejszych metod uprawy. Jeden z
przedstawicieli USA w Sajgonie tak opisał ówczesną sytuację:
..To było niezwykłe. Nagle odkryliśmy, że Wietnamczycy byli
zdolni obronić się i ustabilizować rząd. Z łatwością wypełniali
pustkę, którą — jak się obawialiśmy — stworzy wycofanie tak
wielu żołnierzy amerykańskich. Po raz pierwszy od dziesięciu lat
pokój zapanował w większości wsi".
Niebezpieczeństwo istniało jednak nadal. Partyzantka była
osłabiona, lecz na Południu znajdowało się coraz więcej
regularnych żołnierzy północno-wietnamskich. Poza tym siły
komunistyczne świadomie przeszły do defensywy: Lao Dong
liczyła na stopniowe odbudowanie infrastruktury politycznej i
wojskowej.
Nie znikły też dawne źródła słabości RW. Korupcja nie
zmniejszyła się, a chwilowa solidarność opozycji z rządem w
czasie odpierania ofensywy Tet szybko ustąpiła miejsca
rywalizacji i walkom frakcyjnym. Wycofanie armii USA, które z
jednej strony skłoniło Thieu do przeprowadzenia daleko idących i
potrzebnych od dawna reform, z drugiej — wzmogło nastroje
neutralistyczne, a rosnąca Trzecia Siła coraz energiczniej
domagała się od rządu porozumienia z komunistami, nawet za
cenę dopuszczenia ich do współrządzenia.
Dziennik „Sajgon Daily News" w lipcu 1968 roku pisał: „Jest
rzeczą jasną, że w Wietnamie Południowym nie ma obecnie
ukształtowanego antykomunistycznego systemu politycznego,
który
mógłby
zmierzyć
się
ze
sprężystą
organizacją
komunistyczną. Nasze rozliczne partie i grupy polityczne są
beznadziejnie skłócone i targane wewnętrznymi sprzecznoś-
ciami". Z inicjatywy Thieu w połowie 1968 roku powstał
wprawdzie Socjalistyczny Rewolucyjny Związek Ludowy, który
miał skupić różne nurty polityczne. Także opozycja (m.in.
VNQDD i Hoa Hao) próbowała zjednoczyć się, tworząc
12 — Wietnam 1962-1975
178
Związek Sił Ludowych Wietnamu. Zadawnione animozje
polityczne i personalne nie pozwoliły jednak tym organizacjom
na odegranie znaczniejszej roli, gdyż — zdaniem wspomnianej
gazety — „stan wewnętrznych niesnasek, wzajemnej podej-
rzliwości i rywalizacji, który od lat gnębił niekomunistyczne
organizacje naszego kraju, nie może być zlikwidowany w ciągu
paru miesięcy".
Rząd sajgoński — przy całej brutalności, z jaką traktował
komunistów i ich sprzymierzeńców — trudno jednak określić
jako „bezwzględną i krwawą dyktaturę" (a podobnych epitetów
używali zarówno komuniści, jak i amerykańskie ruchy anty-
wojenne). Oto opis najcięższego więzienia politycznego Połu-
dniowego Wietnamu, Con Dao, znajdującego się na wyspie
położonej 100 km od wybrzeży kraju. Więźniowie byli tam
stłoczeni w niewielkich celach, a część trzymano w tzw.
tygrysich klatkach — zamiast sufitu miały one stalowe pręty, po
których mogli chodzić strażnicy. Rocznie w Con Dao umierało
około 130 osób — na 12 tysięcy przetrzymywanych tam ludzi,
prawdopodobnie
południowo-wietnamskie
więzienia
nie
odbiegały zatem od trzecioświatowego standardu. Sajgońskie
gazety wielokrotnie krytykowały warunki, w jakich trzymani byli
więźniowie: przepełnienie cel, zły stan sanitarny budynków itd.
„Saigon Daily News" z 20 lipca 1968 roku pisał o „nieludzkich
warunkach życia" w jednym z aresztów, gdzie „ponad 2500 ludzi
stłoczono w budynku, który kiedyś zbudowali Francuzi dla
najwyżej 600 więźniów".
Prasa opozycyjna była bardzo krytyczna wobec polityki rządu;
gazety „Tin Sang" i „Cong Luang" jawnie opowiadały się za
porozumieniem z komunistami, neutralizacją kraju i za
wycofaniem Amerykanów, a nawet publikowały oficjalne
oświadczenia rządu w Hanoi. Prawo prasowe z 1969 roku
ograniczyło możliwość cenzury prewencyjnej, która wcześniej
powodowała ukazywanie się gazet z białymi plamami. Teraz
jedynym środkiem, jakim dysponowały władze, było konfis-
kowanie już wydrukowanych nakładów. Dziennik „Tin Sang"
179
w roku 1970 był ponad 100 razy karany konfiskatą lub
grzywnami.
Rządy Thieu trwały niemal tyle samo, co rządy Diema
— od 1967 do 1975 roku. Była to dyktatura „miękka"
i liberalna. Funkcjonowały przecież procedury demokratyczne:
wybory prezydenckie i parlamentarne, które (przy wszystkich
zastrzeżeniach) umożliwiały udział we władzy różnym siłom
politycznym. Istniały i działały partie opozycyjne, które
dysponowały własnym aparatem propagandowym, prasą itp.
Parlament często sprzeciwiał się prezydentowi, więc Thieu
musiał brać to pod uwagę i modyfikować swą politykę. Jeśli
więc można mówić o dyktaturze, to raczej w tym sensie, iż
skłócenie i rozbicie opozycji praktycznie wykluczało moż
liwość utraty władzy przez Thieu. Amerykański politolog,
Robert Scalapino, napisał w 1982 r.: „Krytycy oskarżający
«rządy dyktatorskie» nigdy nie rozumieli — a przynajmniej
nigdy nie przyznali — że tkwiąc w środku brutalnej wojny,
rząd sajgoński był dużo bardziej tolerancyjny wobec opozycji
— prócz działającej wspólnie z komunistami — niż można
było oczekiwać. Przed 1975 rokiem nigdy nie było trudno
znaleźć głośnych krytyków, którzy gotowi byli wyrażać swe
poglądy całkowicie otwarcie".
Jawnie działał np. ruch antywojenny, który organizował
wiece, „siedzące" manifestacje przed gmachami publicznymi,
pochody i strajki okupacyjne na uczelniach. Trzecia Siła, w
której często zacierała się różnica pomiędzy lojalną wobec
państwa opozycją i działaniami otwarcie prokomunistycznymi,
także funkcjonowała legalnie. Była ruchem niejednorodnym.
Prócz agentów Lao Dong znalazło się w nim wielu wietnamskich
patriotów dalekich od komunizmu. Rozczarowani polityką
władz, zatrwożeni ofiarami powodowanymi przez wojnę
— sądzili, że rządy komunistów nie będą dużo gorsze. Wśród
ludzi tych, stanowiących liczącą się część społeczeństwa,
dominowało poczucie rozżalenia i krzywdy. Dlatego podciągali
Francuzów i Amerykanów pod wspólny mianownik: ani jedni,
180
ani drudzy nie pomogli — ich zdaniem — krajowi w uzyskaniu
wolności i w awansie cywilizacyjnym. Francuzi — gdyż każde
ustępstwo trzeba było im wydzierać w krwawej walce,
Amerykanie — bo nie umieli zrealizować aspiracji Połu-
dniowych Wietnamczyków i liczyli tylko na rozstrzygnięcie
militarne.
Stosunki między Amerykanami a Południowcami — już
wcześniej niełatwe — uległy po Tet zaostrzeniu. Władze RW
były niezadowolone z wywieranej przez Waszyngton presji na
przystąpienie do negocjacji z Hanoi, ponieważ pragnęły
najpierw wzmocnić kraj wewnętrznie.
A wydawało się to całkiem realistyczne, gdyż ofensywa Tet
stanowiła dla Viet Congu najcięższą klęskę w czasie całej wojny
— klęskę, po której nigdy się już nie podniósł. Oblicza się, że
od Tet do 1971 roku strona komunistyczna straciła ponad pół
miliona ludzi (zabitych, dezerterów, którzy przeszli na stronę
RW, aresztowanych).
Po takim odpływie sił Viet Cong musiał rozpaczliwie
chwytać się wszelkich dostępnych środków. Do partyzantki
rekrutowano piętnastoletnich chłopców, a na czele komitetów
wioskowych lub rejonowych niejednokrotnie stawiano szes-
nastolatków. Lecz nawet te metody, czyniące z Frontu parodię
organizacji, którą niegdyś był, niewiele pomagały; oddziały
partyzanckie po 1968 roku opierały się głównie na ludziach z
Północy, a infrastruktura NFW — w coraz bardziej jawny
sposób kierowana przez Hanoi — traciła dotychczasowe
znaczenie.
Inicjatywa militarna znalazła się w rękach RW/USA. Co
prawda, regularne oddziały WAL znajdowały się w czasie
ofensywy Tet na drugim planie i zachowały zdolność bojową,
lecz niewiele mogły zdziałać pozbawione wsparcia lokalnych
partyzantów. Hanoi potrzebowało czasu, by przystosować się do
nowych warunków, by zorganizować własne oddziały
partyzanckie i przestawić sieć transportu. Komuniści nie mogli
dłużej kierować się maksymą Mao Tse-tunga „Niech
181
wieś otacza miasta". Musieli przyjąć bardziej konwencjonalny
sposób walki, ale trzeba pamiętać, że nawet regularne oddziały
armii północno-wietnamskiej zawsze stosowały wiele elemen-
tów działań nieregularnych.
Choć Narodowy Front Wyzwolenia stał się po 1968 roku
marionetką Hanoi, to z formalnego punktu widzenia — było
wręcz przeciwnie. Kierownictwo Lao Dong postanowiło nadać
mu status równy państwowemu.
W czerwcu 1969 roku odbył się w „wyzwolonej strefie" na
Południu „Kongres Przedstawicieli Ludowych", który
utworzył nowe państwo — „Republikę Wietnamu Połu-
dniowego" i powołał jego władzę — Tymczasowy Rząd
Rewolucyjny (TRR).
Sztuczne wywindowanie rangi NFW miało cel dosyć oczywis-
ty. Wszak jeden z czterech punktów Pham Van Donga mówił
o rządzie zjednoczenia narodowego. Chodziło zatem o uzyskanie
dla Frontu równorzędnego z rządem RW statusu i odpowiedniej
liczby miejsc w ewentualnym przyszłym gabinecie.
Premierem nowego „rządu" został Huynh Tan Phat, formal-
nie sekretarz Partii Demokratycznej, wchodzącej w skład
NFW, faktycznie — członek Lao Dong. Jednakże rzeczywista
władza należała do Pham Hunga, członka Biura Politycznego
kompanii, którego oddelegowano na Południe z zadaniem
kierowania Centralnym Wydziałem do spraw Wietnamu Połu-
dniowego, czyli delegaturą KC Lao Dong. Siedziby komunis-
tycznych władz znajdowały się na obszarze wielkiej plantacji
kauczuku Mimot na terytorium Kambodży, u nasady tzw.
Kaczego Dziobu, który wcinał się w obszar RW.
Program TRR powielał znane postulaty Frontu: Wietnam
Południowy miał być demokratycznym i neutralnym państwem.
Program gwarantował swobody obywatelskie, jak również
prawo do prywatnej przedsiębiorczości, a także powszechną
opiekę lekarską, bezpłatne szkolnictwo itd.
Tymczasem w praktyce nawet dawna, ograniczona auto-
nomia NFW wobec Hanoi zanikała: po 1968 roku ludzie
182
z Północy objęli większość kierowniczych stanowisk. Na
posiedzeniach TRR nadal występowali zamaskowani członkowie
Frontu, którzy działali w legalnych organizacjach RW, lecz ich
obecność stanowiła zaledwie ślad po dawnej fasadzie, szczelnie
okrywającej prawdziwe mechanizmy władzy w Viet Congu.
Hanoi z początkiem lat siedemdziesiątych zainicjowało kurs
na eliminację z Frontu „klasowo obcych elementów".
Południowcy, którzy nie chcieli bez reszty podporządkować się
dyrektywom Lao Dong, byli spychani na drugorzędne
stanowiska. Akcji tej towarzyszyły zmiany sztafażu ideo-
logicznego NFW. Południowcy musieli teraz przechodzić
obowiązkowy kurs materializmu dialektycznego, który zastąpił
wykłady z „historii rewolucji".
Właściwie tylko jeden element komunistycznej taktyki nie
uległ zmianie po Tet. Terror. Z tą różnica, iż nie był on już teraz
tak celny i skuteczny. Od roku 1964 do 1974 Sekcje
Bezpieczeństwa zamordowały na Południu blisko 40 tysięcy
osób cywilnych. Najczęściej na podstawie wyroków „sądów
ludowych", z oskarżenia o „reakcyjność, kontrrewolucję i
szpiegostwo".
DRW oficjalnie uznawała odrębność „Republiki Wietnamu
Południowego" i twierdziła, że zjednoczenie nastąpi dopiero w
przyszłości za obopólną zgodą, przy czym dopuszczalne będą
różnice pomiędzy obiema częściami kraju, wynikające z
odmienności rozwoju historycznego. „Socjalizm na Północy —
Demokracja na Południu" — brzmiało propagandowe hasło.
We wrześniu 1969 roku zmarł Ho Chi Minh. Śmierć
prezydenta nie spowodowała żadnych perturbacji w kierow-
nictwie państwa. Ho już wcześniej odsunął się od podejmowania
decyzji, rezerwując dla siebie rolę głównego autorytetu kraju.
Znaczna część Wietnamczyków (na Północy prawdopodobnie
większość) oraz światowej opinii publicznej zaakceptowała
ś
wiadomie przezeń wykreowany wizerunek dobrotliwego,
opiekuńczego i kochającego dzieci „Wujka
183
Ho". Ale pamiętać trzeba, że ten bezwzględny polityk nie wahał
się posłać na śmierć setek tysięcy swoich „wnuków" dla
zrealizowania ideologicznej utopii, która w młodości owładnęła
jego umysłem.
W Biurze Politycznym nie było po śmierci Ho sporów o
sukcesję ani konfliktów, co potwierdza tezę, iż wietnamski
komunizm opierał się na wyjątkowo silnej moralno-ideo-logicznej
motywacji. Świadczy też o tym testament Ho Chi Minha. Ukazuje
on specyficzne cechy jego osobowości oraz klimat panujący w
państwie, którego był twórcą.
„Demokratyczna Republika Wietnamu.
Niepodległość — Wolność — Szczęście
...zostawiam tych kilka słów na wypadek, gdyby przyszło mi
odejść na spotkanie z Karolem Marksem, Włodzimierzem I.
Leninem i innymi dawnymi rewolucjonistami...
We wzajemnych stosunkach trzeba rozwijać uczucie partyj-
ności i miłości.
Nasza partia jest partią rządzącą. Każdy członek partii i
kadrowiec powinien być przepojony rewolucyjną moralnością,
powinien być rzeczywiście pracowity, oszczędny, uczciwy,
sprawiedliwy, bezinteresowny...
Nasze góry będą zawsze,
nasze rzeki będą zawsze,
nasz naród będzie zawsze.
Gdy pokonamy amerykańskich agresorów,
odbudujemy nasz kraj
dziesięć razy piękniejszy niż dziś...
Jeśli chodzi o międzynarodowy ruch komunistyczny. Ja, który
całe życie poświęciłem sprawie rewolucji, im bardziej dumny
jestem z rozwoju międzynarodowego ruchu komunistycznego,
tym bardziej cierpię z powodu rozbieżności między bratnimi
partiami...
Jeśli chodzi o mnie osobiście, to całe swe życie duszą i ciałem
służyłem ojczyźnie, służyłem rewolucji, służyłem
184
narodowi. Gdybym musiał teraz opuścić ten świat, niczego
bym nie żałował. śałuję tylko, że nie mogę dalej służyć
rewolucji...
I wreszcie przekazuję swą bezgraniczną miłość całemu
narodowi, całej partii, całej armii, wszystkim moim wnukom
— chłopcom i dziewczętom oraz pionierom.
Przekazuję także serdeczne pozdrowienia towarzyszom,
przyjaciołom, chłopcom, dziewczętom i dzieciom całego
ś
wiata.
Ostatnie moje życzenie jest następujące. Niech cała partia,
cały naród, ściśle zespolone, walczą o utworzenie pokojowego,
zjednoczonego i kwitnącego Wietnamu...".
(W Wietnamie bardzo popularna jest poezja. Także Ho
pisał wiersze. Stąd niektóre fragmenty testamentu mają niemal
poetycką formę).
Te słowa przekonują. Ho Chi Minh naprawdę pragnął
lepszej przyszłości dla swego narodu. Na nieszczęście dla
milionów Wietnamczyków stworzony przez niego splot pat-
riotyzmu z komunizmem stanowił całość niezwykle skuteczną
w działaniu, ale trudną do rozplatania i ciążącą do dziś nad
tym dramatycznie doświadczonym krajem.
DRW nadal balansowała pomiędzy Pekinem i Moskwą.
Hanoi dysponowało przy tym znaczną niezależnością — nie
reagowało np. na sowieckie rady, by przystąpić do rozmów z
USA. Wietnamscy komuniści dobrze zapamiętali nauczkę z
Genewy, gdzie — ustąpiwszy pod naciskiem ChRL i ZSRR
— uzyskali mniej przy stole konferencyjnym niż na polach
bitew. Po koniec lat sześćdziesiątych stroną doradzającą Hanoi
nieustępliwość były Chiny. Jak to ujął gen. Maxwell Taylor,
Chińczycy byli zdecydowani „walczyć ze Stanami Zjed-
noczonymi do ostatniego Wietnamczyka".
Luty i marzec 1968 roku były przełomowymi miesiącami
II wojny indochińskiej. Decyzje, które zapadły w Waszyngtonie
w wyniku ofensywy Tet, sprawiły, że klęska komunistów stała
185
się ich strategicznym zwycięstwem. Zawinił tutaj sam Johnson i
jego rząd, gdyż ich nadmierny optymizm przyczynił się do
pogłębienia szoku wywołanego przez Tet.
Jednak nie tylko prezydent wprowadził w błąd amerykańską
opinię publiczną. Historycy zgadzają się obecnie co do tego, że
— jak pisze George Herring: „Media przekazywały informacje w
sposób niechętny dla rządu i często wypaczały fakty".
Pierwsze sprawozdania z kampanii Tet opisywały ją jako
druzgocące zwycięstwo sił komunistycznych i — co ważniejsze
— porażka partyzantów nie znalazła odbicia w środkach
masowego przekazu. Reporterzy kładli nacisk na początkowe
sukcesy Viet Congu, na chaos i zniszczenia spowodowane przez
walki, a nie na rozmiary faktycznego zwycięstwa RW/USA. Na
darmo generał Westmoreland i członkowie administracji
próbowali przedstawiać prawdziwy obraz sytuacji, na darmo
porównywali Tet do desperackiej kontrofensywy Niemców w
Ardenach w grudniu 1944 r., na darmo mówili o „ofensywie
rozpaczy" — dziennikarze wiedzieli lepiej, wiedzieli, że Stany
Zjednoczone przegrywają wojnę. Pewną rolę w wypaczaniu
rzeczywistości odegrała też chyba charakterystyczna dla mass
mediów pogoń za ciekawszym newsem: w końcu kogo może
zainteresować informacja, że Goliat pokonał Dawida?
Hanoi zdawało sobie sprawę z faktu, iż piętą Achillesową
Ameryki jest właśnie niecierpliwa i ulegająca zmiennym
nastrojom opinia publiczna. Niektórzy autorzy sądzą nawet, że
głównym celem Tet było nie wywołanie powstania w RW, lecz
zadanie psychologicznego ciosu społeczeństwu USA (czego
jednak nie potwierdzają znane źródła komunistyczne).
Tak ocenia strategię Hanoi generał Westmoreland: „Byli
wystarczająco sprytni, by wiedzieć, że nie mogą nas pokonać na
polu bitwy. Wiedzieli też, że naszym słabym punktem jest strona
polityczna, bo w ten sposób pokonali Francuzów. Byli przy tym
wystarczająco pewni siebie, by wierzyć, że mogą
186
nas pobić w ten sam sposób — i rzeczywiście, udało im się".
Komuniści znaleźli wiec remedium na amerykańską strategię
wyczerpania militarnego. Postanowili wyczerpać USA
psychicznie.
Wyniki badań opinii publicznej pozwalają prześledzić
systematyczny spadek poparcia dla polityki Johnsona. W 1964
roku decyzje prezydenta aprobowało 70% Amerykanów, w
1965 — 60%, w 1966 — już tylko połowa, a pod koniec 1967
— zaledwie 40% badanych. Punkt zwrotny stanowiła
ofensywa Tet, po której sprzeciwiających się polityce rządu
było już więcej niż popierających Johnsona. Dezaprobata
niekoniecznie
oznaczała
negatywny
stosunek
do
zaangażowania USA w Wietnamie. Spora część głosów
krytycznych pochodziła od rozczarowanych polityką pół-
ś
rodków „jastrzębi", którzy pragnęli bardziej zdecydowanego
prowadzenia wojny.
Stosunek do wojny i planowane sposoby zakończenia
konfliktu stały się zasadniczymi kwestiami różniącymi kan-
dydatów na prezydenta. Okazało się, że Johnson będzie
musiał rywalizować nie tylko z kandydatami republikańskimi,
ale również z członkami własnej partii: Eugenem McCa-
rthy'm (którego nie należy mylić ze słynnym w latach
pięćdziesiątych senatorem Josephem McCarthy'm) oraz Ro-
bertem Kennedym. Obaj wysunęli program „pokojowy" —
opowiedzieli się za zaprzestaniem bombardowań, wycofaniem
wojsk USA z Wietnamu oraz rokowaniami z Hanoi.
Wystąpienie brata Johna F. Kennedy'ego było szczególnie
bolesne dla Johnsona, który po raz pierwszy został przecież
prezydentem w wyniku zamachu w Dallas.
15 lutego dowództwo lotnictwa USA zakomunikowało o
stracie nad Wietnamem Północnym osiemsetnego samolotu. 20
lutego Komisja Spraw Zagranicznych Senatu rozpoczęła
publiczne przesłuchania członków administracji, podczas
których podawano w wątpliwość potrzebę dalszego prowadze-
nia wojny. 22 lutego sztab Westmorelanda oznajmił, że
187
w poprzednim tygodniu Amerykanie ponieśli najwyższe od
początku konfliktu straty w ludziach — 543 zabitych. 26 lutego
Westmoreland wystąpił do prezydenta o wysłanie do Wietnamu
dodatkowych 206 tysięcy żołnierzy.
Fakt ten szybko przeciekł do prasy — „New York Times"
doniósł o tym już 10 marca — i wywołał prawdziwą burzę w
ś
rodkach masowego przekazu oraz falę demonstracji. 13 marca
Johnson wyraził zgodę na stopniowe wysłanie nie dwustu, lecz
trzydziestu tysięcy ludzi. „New York Times" wiedział o tym już
17 marca.
W komentarzach na temat prośby Westmorelanda pisano, iż
jest ona przejawem desperacji oraz dowodem załamania się
dotychczasowej strategii. Tymczasem Westmoreland chciał
wykorzystać pomyślną sytuację militarną, jaka wytworzyła się po
ofensywie Tet, i pójść za ciosem — zaatakować bazy WAL/VC'
w Kambodży i Laosie. Z czysto wojskowego punktu widzenia
miał rację. Nie zdawał sobie jednak sprawy z nastrojów
społecznych w USA. Inaczej nie wysunąłby w tak krytycznym
momencie postulatu, który oznaczał największy w ciągu całego
konfliktu wzrost sił USA w Wietnamie — skok o 40%. Dopiero
znacznie później Westmoreland miał przyznać, że 750 tysięcy
Amerykanów w Wietnamie to było więcej, niż mógł wytrzymać
system polityczny USA.
O konfuzji panującej w tym czasie w Białym Domu, o
niezdolności rządu do przerwania błędnego koła połowicznych
decyzji, świadczy rozmowa, którą przeprowadził z Komitetem
Szefów Sztabów nowy sekretarz obrony, mianowany na miejsce
McNamary, Clark Clifford. Oto jego relacja: „Mieliśmy już w
Wietnamie 525 tysięcy ludzi... Czy wystarczy, jeśli poślemy
jeszcze 206 tysięcy? — spytałem. Nie wiedzieli...
1
Po roku 1968 właściwie nie można już dłużej mówić o Viet Congu jako w pewnym stopniu
odrębnej sile. Niedobitki oddziałów zbrojnych Frontu zeszły do roli sił pomocniczych WAL. Stąd skrót,
który lepiej oddaje stan faktyczny, niż określenie „Viet Cong".
188
—
Czy jest zatem możliwe, że będziecie potrzebowali więcej?
—
To możliwe.
—
Czy bombardowanie Północy rzuci ich na kolana?
—
Nie.
—
A czy w ogóle zmniejsza się wola walki Północy?
—
Nic nam o tym nie wiadomo.
I w końcu: Jaki plan posiadają Stany Zjednoczone dla
osiągnięcia zwycięstwa w Południowym Wietnamie? Nie było
takiego planu.
Powiedziałem: Nie ma takiego planu?
— Nie. Nasz plan przewiduje tylko utrzymanie presji na
nieprzyjaciela i mamy nadzieję, że to go w końcu zmusi do
kapitulacji".
O dalszych losach wojny — i prezydenta — zadecydował
ostatni tydzień marca. Johnson odrzucił wtedy oficjalnie
propozycję Westmorelanda i odwołał go z Wietnamu. 27 marca
prezydent zaprosił do Białego Domu specjalną grupę doradców,
tzw. Mędrców. W jej skład wchodzili wybitni politycy, dowódcy
wojskowi oraz przedstawiciele kół gospodarczych, między
innymi: Dean Acheson, George Bali, Cyrus Vance, gen. Matthew
Ridgway, gen. Maxwell Taylor i Henry C. Lodge.
Po długiej dyskusji większość Mędrców opowiedziała się
przeciw dalszemu zwiększaniu liczby żołnierzy amerykańskich w
Wietnamie i za deeskalacją konfliktu. Reprezentanci estab-
lishmentu, jakimi niewątpliwie byli Mędrcy, kierowali się przede
wszystkim troską o wewnętrzną sytuację USA. Zwracali uwagę na
coraz ostrzejszą polaryzację społeczeństwa w związku z wojną, na
gigantyczne koszty konfliktu, które obciążały gospodarkę,
utrudniały desegregację rasową i rozbudowę systemu opieki
społecznej oraz powodowały inflację.
Stanowisko Mędrców zaskoczyło prezydenta — nie spodziewał
się, że establishment stanie po tej samej stronie, co buntujące się
uniwersytety. Tym głębiej wziął sobie ich
189
zdanie do serca. Był człowiekiem wysoko ceniącym consensus
społeczny, tymczasem widział, jak na jego oczach Ameryka
pogrąża się w groźnym konflikcie wewnętrznym. W swych
wspomnieniach napisał: „Moim największym problemem nie był
sam Wietnam, lecz podziały i pesymizm w kraju... dobrze
wiedziałem, że załamanie na froncie wewnętrznym było właśnie
tym, na co liczyło Hanoi".
Dlatego wygłosił 31 marca swe najbardziej pamiętne
przemówienie do narodu. Rozpoczął je od słów: „Dziś wieczór
chcę do Was mówić o pokoju w Wietnamie... Nie ma sprawy,
która bardziej zajmowałaby nasz naród". W pierwotnej wersji
początek brzmiał inaczej — „chcę do Was mówić o wojnie w
Wietnamie". Następnie prezydent oznajmił o wielu przeło-
mowych decyzjach: o zakończeniu bombardowań DRW (z
wyjątkiem terenów przylegających bezpośrednio do „strefy
zdemilitaryzowanej"), zamrożeniu liczebności oddziałów ame-
rykańskich w Wietnamie i o pełnej gotowości USA do podjęcia
natychmiastowych rozmów pokojowych. A potem prezydent
powiedział coś, czego się nikt nie spodziewał: „Gdy synowie
Ameryki są w polu daleko stąd, gdy wewnątrz kraju decyduje się
przyszłość Ameryki; gdy ważą się nadzieje na pokój — nasze i
całego świata — sądzę, że nie powinienem poświęcać ani jednej
godziny, ani dnia mojego czasu na żadne sprawy osobiste lub
partyjne... Dlatego nie będę się starał i nie przyjmę nominacji
mojej partii na następną kadencję na urząd prezydenta".
Kilka dni później Hanoi nazwało przemówienie „perfidną
sztuczką... dla uspokojenia opinii publicznej", lecz zgodziło się
rozpocząć rokowania. Przemówienie z 31 marca oznaczało
porażkę polityki wojny ograniczonej. Oznaczało też upokorzenie
Ameryki, której prezydent nie mógł opanować łez przed
kamerami telewizyjnymi. Oznaczało psychologiczne zwycięstwo
komunistów, którzy zmusili USA do porzucenia dotychczaso-
wych zamiarów, a Johnsona — do zakończenia kariery politycz-
nej. Oznaczało po prostu przyznanie się do klęski.
190
Była to klęska osobliwa — przecież to nieprzyjaciel
znajdował się w defensywie, tracił grunt pod nogami, przegrał
walkę o miasta i słabł na wsi. Wojna w Wietnamie pełna była
od początku do końca paradoksów. Stany Zjednoczone prze-
grały wojnę, w której wróg nie wygrał ani jednej bitwy.
Komuniści okazali się zdolni do poniesienia znacznie więk-
szych ofiar, nieporównanie bardziej wytrzymali i — przede
wszystkim — przekonani o własnej słuszności niż Amerykanie.
Lao Dong górowała także nad przeciwnikiem bezwzględnością,
wolą walki i brakiem skrupułów. Zapewne żaden z wymienio-
nych czynników z osobna nie był decydujący, ale wzięte
razem sprawiły, że amerykańskie zwycięstwa obróciły się
ostatecznie w porażkę.
Na razie jednak niewielu ludzi w USA potrafiło dostrzec w
przemówieniu Johnsona pierwszy krok na drodze do
kapitulacji. Amerykanie brali zgodę Hanoi na negocjacje za
dobrą monetę. Nie wiedzieli (nie chcieli wiedzieć?), że dla
komunistów są one czymś zupełnie innym niż dla nich.
Notatki
ze
szkolenia
politycznego
Viet
Congu
—
przechwycone przez jeden z oddziałów USA w 1967 roku —
mówiły wprost: „Rokowania, jeśli będziemy musieli rokować,
posłużą nam przede wszystkim do zapewnienia bazy, która
umożliwi rozpoczęcie generalnej ofensywy. Innym celem
jest... pokazanie, że nasza sprawa jest słuszna, a nieprzyjaciela
— niesłuszna". Podobnie otwarcie brzmiał fragment
przemówienia szefa sztabu WAL, gen. Nguyena Van Vinha, z
1966 roku: „Równoległe prowadzenie walki i negocjacji ma na
celu utworzenie następnego frontu w celu powiększenia
dezintegracji marionetkowej armii, budzenia i rozwijania
sprzeczności wewnętrznych w obozie wroga, izolowanie go i
pozbawianie broni propagandowej".
Komuniści uważali rozmowy za sposób walki, nie zaś za
proces osiągania kompromisu. Świadczy o tym przebieg
trwających pięć lat paryskich negocjacji, które zresztą zostały
podjęte przez DRW z motywów bynajmniej nie pokojowych.
191
Po prostu Hanoi, skazane po kampanii Tet na prowadzenie wojny
bardziej
konwencjonalnej,
potrzebowało
wstrzymania
bombardowań. Ten rodzaj wojny wymaga bowiem długich i
bezpiecznych l i n i i zaopatrzeniowych oraz spokojnego zaplecza.
Rokowania rozpoczęły się na początku maja 1968 roku. Na
czele delegacji amerykańskiej stanął doświadczony dyplomata
Averell Harriman. W 1945 r. był jednym z członków tzw.
Komisji Trzech, która zadecydowała w Moskwie o składzie
Polskiego Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej ze
Stanisławem Mikołajczykiem jako wicepremierem.
Rozmowy od samego początku były niezwykle ciężkie.
Najpierw Hanoi przez pół roku w ogóle odmawiało dyskutowania,
żą
dając całkowitego zaprzestania nalotów na Północ, także
ograniczonych do obszaru pomiędzy 17 i 20 równoleżnikiem.
Bombardowania były właściwie jedyną formą presji Waszyngtonu
na DRW, więc Amerykanie żądali za ich wstrzymanie
analogicznego zobowiązania Hanoi, tj. powstrzymania ataków na
Południu. W końcu jednak — pod wpływem coraz bardziej
zmęczonej wojną amerykańskiej opinii publicznej — Johnson
nakazał całkowite zawieszenie nalotów na Północ.
Następnie negocjacje utknęły w martwym punkcie na ponad
dwa miesiące. Tym razem chodziło o kwestię pozornie błahą.
Nieprzychylni wobec RW dziennikarze twierdzili, że Sajgon
prowadził absurdalny spór o kształt stołu konferencyjnego. W
rzeczywistości szło o całkiem poważny problem: Nguyen Cao
Ky, przewodniczący delegacji RW, odmawiał uznania NFW za
odrębną, niezależną od Hanoi, stronę w rokowaniach. Nie chciał
więc zasiąść przy kwadratowym stole, gdyż oznaczałoby to
uznanie równego statusu wszystkich czterech delegacji (USA,
DRW, RW i NFW), a tym samym dwuwładzy w Południowym
Wietnamie. Waszyngton i Sajgon wysunęły propozycję
kompromisową, aby traktować rozmowy jako dwustronne — z
jednej strony USA i Wietnam Południowy,
192
z drugiej — Hanoi i Front, lecz komuniści ją odrzucili. W
końcu Sajgon się ugiął i Ky zasiadł za stołem okrągłym, czyli
dającym równy status wszystkim delegacjom, ale stało się tak
po
burzliwych
protestach
w
Ameryce
i
naciskach
Waszyngtonu zniecierpliwionego uporem sojuszników.
Przebieg tego sporu nie wróżył dobrze władzom RW, które
mass media i niektórzy amerykańscy politycy obciążyli winą
za bezsensowną w ich opinii zwłokę. Podobnych oskarżeń nikt
nie wysuwał pod adresem komunistów, którzy odrzucili
przecież konstruktywną propozycję USA/RW.
Konflikt ten stanowił właściwie antycypację całego póź-
niejszego przebiegu rozmów; nieustępliwe stanowisko Hanoi
powodowało brak postępów, więc opinia publiczna w USA
żą
dała od własnego rządu i od Sajgonu elastyczności, czyli
zgody na warunki komunistów.
Rozpoczęcie negocjacji i zakończenie nalotów na DRW
stanowiły punkt zwrotny w II wojnie indochińskiej. Odtąd
zaangażowanie amerykańskie w Wietnamie miało systematycz-
nie maleć. Bezpośrednią przyczyną przełomu była ofensywa
Tet. Trudno znaleźć w historii przykład całkowitej klęski
militarnej, która okazała się tak wielkim zwycięstwem poli-
tycznym i psychologicznym. Hanoi próbowało wywołać
powstanie w Wietnamie Południowym — i przegrało. Lecz
młodzi żołnierze-samobójcy, którzy ginęli na dziedzińcu
ambasady USA w Sajgonie, nie umarli na darmo, bowiem
bitwy Tet toczyły się nie tylko o miasta RW, ale i o serca i
umysły narodu amerykańskiego. Zamiast poderwać do walki
przeciw rządowi Południowych Wietnamczyków, poderwała
do walki Amerykanów.
DRUGI FRONT
...Chromołić i demonstrantów — odparł (szeregowy) Robinson.
— Jeden z tych pieprzonych drani podszedł do mnie na lotnisku
we Frisco.
Czekam na samolot do Teksasu.
ś
eby zobaczyć sią z moim umierającym ojcem, nie?
Nikomu nie przeszkadzam.
A ten pątak zatrzymuje mnie i pyta: «Pan był w Wietnamie ?»
«Aha» — powiadam. «I wraca pan?» «Tak». I wtedy ten kutas
patrzy na mnie i mówi:
«Mam nadzieją, ie pana ukatrupią* ".
...nigdy nie chodziłem do college
y
u i nie nabrałem przekonania, że
nasz kraj jest zasrany'
9
.
(Kapral Chambers)
Steven Ph. Smith ,.Amerykańscy chłopcy"
Magazyn „Time" stwierdził w dziesiątą rocznicę upadku
Sajgonu, w kwietniu 1985 roku, iż okres wojny wietnamskiej
należałoby opisywać, posługując się nie kategoriami histo-
rycznymi, lecz psychiatrycznymi. Każdego, kto choćby tylko
powierzchownie zapoznał się z problematyką wietnamską,
uderzać musi prawdziwość tego spostrzeżenia. Istotnie, poziom
społecznych emocji w USA sięgnął wtedy granic histerii, a w
wielu wypadkach je przekroczył. Przy tym reakcje opinii
publicznej miały często niewielki związek z rzeczywistością;
13 _ Wieinam 1962-1975
194
niekiedy drobne zdawałoby się zdarzenia wywoływały trudno
wytłumaczalne w racjonalnych kategoriach reakcje.
Dotyczy to szczególnie tak zwanych ruchów antywojennych.
Tak zwanych, gdyż nazwa ta — niewątpliwie bardzo korzystna z
propagandowego punktu widzenia — nie w pełni odpowiadała
rzeczywistości. To prawda, że ruchy te żądały natychmiastowego
zakończenia walk i wycofania Amerykanów z Wietnamu, lecz
zwykle obawiały się przyznać, że godzą się także na nieuniknione
konsekwencje tego kroku — na oddanie całego kraju pod
panowanie komunistów. Z drugiej strony określanie stanowiska
przeciwnego mianem „prowojennego" mija się z prawdą. W
rzeczywistości liczących się politycznie zwolenników wojny jako
takiej
w
USA
właściwie
nie
było.
Byli
zwolennicy
zaangażowania amerykańskich sił zbrojnych, które miały
dopomóc Republice Wietnamu w obronie przed wewnętrznym i
zewnętrznym
zagrożeniem
komunistycznym.
Ale
nawet
najbardziej zagorzałe „jastrzębie" nie pragnęły wojny i nie dążyły
do niej, widząc wszelkie związane z nią niebezpieczeństwa.
Decyzje o udziale USA w wojnie były podejmowane z braku
innych alternatyw, jako mniejsze zło.
Prezydent Johnson powiedział, że naród amerykański w roku
1968 był tak podzielony, jak nigdy od czasów wojny secesyjnej.
A przecież gdy USA stawiały w Wietnamie pierwsze kroki, nic
nie wskazywało na możliwość tak poważnych kontrowersji.
Wyniki sondaży mówiły, że znaczna większość społeczeństwa
(60-70%) opowiada się za bombardowaniem DRW do skutku, to
znaczy do podjęcia rozmów przez Hanoi, oraz za zwiększeniem
liczby amerykańskich żołnierzy w Wietnamie nawet do pół
miliona. Tradycyjna, naturalna reakcja wsparcia dla „chłopców w
polu" i wiara w mądrość prezydenta spychały protestujących na
margines życia społecznego. Jednak już wtedy, na przełomie 1964
i 1965 roku, pojawiły się pierwsze symptomy nadciągającego
kryzysu.
Zaczęła się, trwająca do początku lat siedemdziesiątych, tak
zwana rebelia campusów. Najpierw były teach-ins, czyli
195
kilkudniowe sesje składające się z wieców i wykładów.
Amerykański historyk tak opisuje ich atmosferę: „Przemówie-
niami, które otrzymywały najgłośniejszy aplauz, były zwykle te,
które mówca rozpoczynał od stwierdzenia, że niewiele wie o
wojnie poza tym, że jest ona złem", a następnie przechodził do
filozoficznych dywagacji w języku egzystencjalizmu o kondycji
człowieka we Wszechświecie. Departament Stanu posyłał na
teach-ins swych przedstawicieli, którzy bronili stanowiska rządu,
lecz ich wysiłki spotykały się z obojętnością — jeśli nie z
lekceważeniem i wrogością — studentów. Już wówczas można
było
zauważyć
niepokojące
cechy
ruchu
pokojowego:
nieprzyjmowanie do wiadomości argumentów drugiej strony i
niewiedzę, połączoną z przekonaniem o własnej racji.
Choć do roku 1968 poza środowiskiem uniwersyteckim trudno
było
znaleźć
jakiekolwiek
przejawy
opozycji
wobec
zaangażowania USA w Wietnamie, to jednak nie można było
tych protestów zlekceważyć. W latach tych bowiem raptownie
zwiększyła się liczba studentów w Stanach Zjednoczonych —
dorastały dzieci wyżu demograficznego z lat po II wojnie
ś
wiatowej, tzw. baby boom generation. W różnych uczelniach
studiowało aż pięć milionów osób. Była to zatem licząca się siła
społeczna.
Pokolenie to bywa też nazywane „generacją Spocka" od
nazwiska autora słynnej książki o wychowaniu dzieci. Jej
pierwsze wydanie ukazało się w 1946 roku. Krytycy ruchu
antywojennego twierdzili, iż nadmiernie permisywny sposób
wychowywania dzieci, który doradzał dr Spock, spowodował
ukształtowanie się pokolenia, które cechowała skłonność do
anarchii i destrukcji, odrzucanie tradycji i autorytetów oraz
lekceważenie obywatelskich powinności. Dr Spock uznał zresztą
za stosowne przyłączyć się do ,jego" generacji i stał się jednym z
czołowych działaczy pokojowych.
Do roku 1968 nastroje pacyfistyczne zdominowały uniwer-
syteckie campusy oraz środowiska liberalno-lewicowe, które
zdobyły wówczas wyraźną przewagę w amerykańskim życiu
196
intelektualnym nad nurtem prawicowo-konserwatywnym. W
rękach przeciwników wojny znalazły się najważniejsze
narzędzia kształtowania opinii publicznej: szkoły wyższe i
ś
rodki przekazu. Urabianie opinii społeczeństwa USA trwało i
tak dość długo, a ostateczne przeważenie się szali nastrojów
było tyleż wynikiem propagandy antywojennej, co nie przy-
noszącej efektów polityki wietnamskiej Johnsona. Szersze kręgi
narodu zaakceptowały tezy głoszone przez środowiska
uniwersytecko-intelektualne dopiero pod koniec lat sześć-
dziesiątych. Następnie zmiana poglądów społeczeństwa znalazła
odzwierciedlenie w składzie ciał przedstawicielskich i z po-
czątkiem lat siedemdziesiątych przeciw zaangażowaniu w In-
dochinach opowiedziała się większość członków Kongresu.
Dlaczego ruch antywojenny rozwinął się właśnie w szkołach
wyższych i części mediów? Odpowiedzi należy chyba szukać w
kontekście historycznym tamtych czasów. Druga połowa lat
sześćdziesiątych to dla młodego pokolenia Zachodu kryzys
tożsamości, kultury oraz kryzys zaufania do struktur politycz-
nych. Z wątpliwości, rozczarowań i frustracji rodzi się
„kontrkultura", która postrzega istniejący stan rzeczy jako z
gruntu i pod każdym względem zły i stawia sobie za cel jego
radykalne przekształcenie. Ów kryzys świadomości najsilniej
dotknął właśnie omawiane środowiska opiniotwórcze i studiu-
jącą młodzież.
Zwolennicy kontrkultury określali się jako „ruch", budując
niekiedy na ogólnikowości tego określenia zawiłe teorie
filozoficzne. Z perspektywy czasu natomiast nazwa ta zdaje się
ujawniać fundamentalny brak „ruchu": nieobecność ra-
cjonalnego i spójnego programu działania. Na wadę tę cierpią do
dziś amerykańscy lewicowi liberałowie, którzy — jak celnie
zauważa Władimir Bukowski — nigdy nie wiedzą, czego chcą,
choć chcą tego okropnie.
Historyk Frederick Siegel napisał: „Jeśli można mówić o
ideologii «ruchu», to głosiła ona, że pod cienką warstewką
formalnej demokracji Ameryka jest w istocie społeczeństwem,
197
które na całym świecie zwalcza prawdziwych demokratów,
takich jak np. Fidel Castro". Działacze antywojenni oraz
aktywiści tzw. Nowej Lewicy, która stanowiła ekspozyturę
kontrkultury w życiu politycznym, nagminnie porównywali
Stany Zjednoczone do III Rzeszy, a prezydentów — zwłaszcza
Johnsona — do Adolfa Hitlera. Znany pisarz, Norman Mailer,
powiedział, że Amerykanie kierują się w sprawie Wietnamu
identycznymi motywami, jak Hitler. Amerykański historyk
napisał o Ameryce: „Jest to najbardziej totalna dyktatura, jaka
kiedykolwiek istniała. Hitler nie posiadał więcej władzy niż
John F. Kennedy — a właściwie miał jej mniej". Jeden z
przywódców ruchu pokojowego, któremu zarzucono, że
przesadza porównując Lyndona B. Johnsona z wodzem III
Rzeszy, odpowiedział: „Nie, nie, oczywiście, że nie można
porównywać Hitlera z Johnsonem — Hitler nie mordował tak
łatwo".
Niezrozumiała aberracja, która kazała aktywistom „ruchu"
dopatrywać się we własnym kraju źródła wszelkiego zła,
pozwoliła im też łatwo zaakceptować postępowanie wietnam-
skich komunistów. Wobec „imperialistycznej" polityki USA,
popierającej „krwawy, represywny i totalitarny" reżim sajgoń-
ski, każdy czyn Viet Congu był moralnie usprawiedliwiony.
Jeśli w ogóle potrzebował takiego usprawiedliwienia — bo-
wiem rzadko który z działaczy antywojennych przyjmował do
wiadomości zbrodnie popełniane przez komunistów.
Nowa Lewica stworzyła na temat wojny wietnamskiej
szeroko rozbudowaną mitologię, która w rozcieńczonej formie
przesiąkła do mentalności liberalnej oraz do mass mediów.
Budowało tę mitologię wielu intelektualistów, historyków i
dziennikarzy, których wysiłki zaowocowały powstaniem
nowego obrazu historii i współczesności Wietnamu. Po-
ś
więcano grube książki udowadnianiu tak absurdalnych — zda-
wałoby się — tez, jak ta, że cała właściwie historia i kultura
wietnamska sprawiły, iż komunizm jest dla tego narodu
jedynym i upragnionym rozwiązaniem wszystkich problemów
198
(Frances FitzGerald). Krytykowano autorytaryzm rządu RW,
twierdząc jednocześnie, że myślący po konfucjańsku Wiet-
namczycy wysoko cenią autorytet i jedność społeczeństwa,
natomiast nie rozumieją i nie chcą demokracji oraz pluralizmu.
Jedni autorzy oskarżali więc USA o narzucanie temu narodowi
obcych mu koncepcji demokratycznych, inni o popieranie
„totalitarnego" reżimu.
Szczególnym zafałszowaniom uległa historia konfliktu.
Zdaniem lewicowych intelektualistów, między Północą a Po-
łudniem nie było istotniejszych różnic, podział, który nastąpił
po 1954 roku, był sztuczny, a jego trwałość była rezultatem
tyranii Diema i neokolonialnej agresji USA. To RW i Ame-
ryka, a nie Lao Dong, pogwałciły porozumienia genewskie i
narzuciły ludności nieakceptowany system rządów. Ko-
muniści wietnamscy w gruncie rzeczy byli raczej patriotami
niż komunistami i — zaatakowani przez Diema — podjęli
walkę, gdyż cierpieli z powodu podziału kraju oraz po-
padnięcia Południa w niewolę imperializmu. Wojna na
Południu była wyłącznie wojną domową, amerykańska in-
terwencja była bezprawna, natomiast obecność armii DRW w
pełni usprawiedliwiona — przecież byli to także Wiet-
namczycy.
Autorzy związani z tym nurtem dostrzegali pełną ciągłość
pomiędzy pierwszą i drugą wojną indochińską. Ich zdaniem,
niewiele się zmieniło poza tym, że Francuzów zastąpili
Amerykanie kierowani tajemniczą siłą, zwaną imperializmem.
Tajemniczą, ponieważ określenie to pełniło funkcje magiczne,
nie wymagało żadnego dalszego uzasadniania. Z zarzutem
imperializmu nie można było dyskutować, stanowił on artykuł
wiary, kamień węgielny nowolewicowej filozofii politycznej.
To właśnie imperializm miał skłaniać kilku kolejnych prezy-
dentów Stanów Zjednoczonych do posyłania miliardowej
pomocy i amerykańskich żołnierzy do odległego, biednego
kraju, w którym USA nie miały żadnych interesów gospodar-
czych, handlowych czy wojskowych.
199
Znamienne, iż krytyki raczej szczędzono Johnowi Ken-
nedy'emu, choć to właśnie on rozpoczął eskalację amerykań-
skiego zaangażowania militarnego w Wietnamie. Jego legenda
była jednak w społeczeństwie zbyt żywa. Za to Johnson, a po
nim Nixon, stali się dla liberalnej lewicy celem zajadłych
ataków. To Lyndon Johnson — zdaniem pacyfistów — mani-
pulując, kłamiąc i oszukując, wciągnął Amerykę do wojny;
sprowokował i nadużył incydentu tonkińskiego do uzyskania
zgody Kongresu na interwencję. To on wreszcie, już na kilka
miesięcy przed początkiem bombardowań, polecił opracować
ich plan. Zarzut ostatni funkcjonuje często jako koronny
dowód zbrodniczych zamiarów prezydenta (jakby nie było
jego obowiązkiem przygotowywanie różnych opcji działań).
Długo jeszcze można cytować przykłady wypaczania dzie-
jów konfliktu, ale po co, skoro zainteresowany Czytelnik
może z łatwością zapoznać się ze stanowiskiem pacyfistów.
Wystarczy sięgnąć po wydane w Polsce książki — poglądy
„ruchu" niemal nie różniły się od poglądów takich autorów,
jak Wojciech śukrowski czy Monika Warneńska. Co więcej,
wydaje się, że polska wersja była bardziej wyważona i łagod-
niejsza — prawdopodobnie piszący zdawali sobie sprawę, iż
w naszym kraju np. porównanie USA do hitlerowskich Niemiec
co najwyżej zdyskwalifikuje autora.
Fakty, które — wydawałoby się — powinny zadać kłam
twierdzeniom ruchu pokojowego, nie przekonywały nikogo.
Przyczyna była prosta: docierały przez filtr nie zawsze
obiektywnych mediów i to po odbiciu w krzywym zwierciadle
uprzedzeń i przyjętych z góry założeń. Fakty przeczące teorii
po prostu odrzucano. Amerykańska lewica nigdy nie uwierzyła
w zbrodnie Viet Congu ani w wielokrotnie zgłaszane
pokojowe oferty Waszyngtonu. Propozycję Lyndona John-
sona, który ofiarował miliard dolarów i pomoc przy roz-
budowie Wietnamu w zamian za zakończenie wojny (od-
rzuconą przez Hanoi), pacyfiści nazwali „imperializmem
państwa dobrobytu".
200
Odporność ruchu pokojowego na racjonalne argumenty można
zrozumieć, gdy weźmie się pod uwagę, że większość jego
uczestników nie kierowała się myśleniem pragmatycznym, lecz
motywami etycznymi. Mówiąc o wojnie, używano takich
terminów, jak zła, zbrodnicza, brudna i niesprawiedliwa.
Moralistyczne podejście do konfliktu uniemożliwiało rzeczową
dyskusję i wywoływało niezwykłe namiętności. Jeśli własnego
prezydenta nazywa się „mordercą dzieci", to oznacza, że górę nad
myśleniem biorą emocje — a tak często określano Lyndona B.
Johnsona (baby-killer).
Sztandarowy slogan całej kontrkultury brzmiał, jak wiadomo:
Make love not war. Wyjęte z kontekstu historycznego hasło to
brzmi niewątpliwie sympatycznie. Inny wydźwięk posiadało
jednak w Ameryce drugiej połowy lat sześćdziesiątych, która
prowadziła wojnę, pomagając Republice Wietnamu odeprzeć
agresję. W tej sytuacji stawało się po prostu demagogicznym
frazesem.
Hasła i programy ruchu pokojowego były zresztą do głębi
przesiąknięte demagogią. Jego aktywiści niemal nigdy nie
przyznawali, że są w gruncie rzeczy po stronie komunistów.
Twierdzili, że popierają walkę „narodu wietnamskiego" przeciw
„amerykańskiej agresji" — jakby nie zauważając, że naród ten był
podzielony. Teza powyższa była sprzeczna ze wspomnianą
koncepcją konfliktu jako „wojny domowej" — ale nie pierwszy to
i nie ostatni przykład sprzeczności w ideologii pacyfistycznej.
Większość szeregowych zwolenników ruchu nie miała niemal
w ogóle pojęcia o konflikcie wietnamskim. Zupełnie nie znali
jego historii ani aktualnego stanu, nie rozumieli jego
skomplikowanej natury. Dobrze wyraża to fragment musicalu
Hair. „Biali posyłają Czarnych, aby walczyli z śółtymi w obronie
kraju, który odebrali kiedyś Czerwonym".
Niewiedza połączona z myśleniem życzeniowym powodowały
powstawanie najfantastyczniejszych hipotez; w 1966 roku np.
rozeszły się pogłoski, iż USA będą mogły skłonić
201
Hanoi do pokoju dzięki... pomocy Związku Radzieckiego.
Teorii tej nie rozpowszechniał bynajmniej oderwany od realiów
jajogłowy intelektualista, lecz jeden z najbardziej znanych
polityków — senator Mikę Mansfield, a wierzyła w nią spora
część Kongresu.
Jeśli taki absurd mógł zostać uznany za sensowną hipotezę
przez reprezentantów narodu amerykańskiego, to trudno dziwić
się naiwności ruchu pokojowego. Jego uczestnicy wierzyli, że
jeśli tylko Amerykanie „przestaną zabijać", to w Południowym
Wietnamie zapanuje pokój, w Sajgonie powstanie rząd pojed-
nania narodowego, z którego wyłączeni będą jedynie „zatwar-
dziali reakcjoniści", a kraj pod władzą Viet Congu otrzyma
autonomię i odrębny od Północy system. Tylko aktywiści
Nowej Lewicy wyjątkowo przyznawali, że godzą się na
opanowanie Południa przez komunistów. Dla przykładu, jeden
z radykalnych przywódców, przemawiając w 1965 roku do
demonstracji w Waszyngtonie, powiedział: „Musimy zaakcep-
tować, że konsekwencją wzywania do zakończenia wojny jest
zgoda na to, że Wietnam będzie... komunistycznym Wiet-
namem... Wolałbym, aby Wietnam był komunistyczny, niż by
amerykańska dominacja miała doprowadzić go do ruiny".
Niektórzy historycy wysuwają tezę, iż u podstaw ruchu
antywojennego legły idealizm i patriotyzm, lecz jego uczest-
nicy rozumieli je inaczej niż establishment. W świadomości
zwolenników „ruchu" rzeczywiście poczesne miejsce zaj-
mowały młodzieńcze ideały — wizja świata bez wojen i
nienawiści. Czy może być jednak mowa o patriotycznych
pobudkach, kiedy — jak wyznał niedawno jeden z byłych
przywódców Nowej Lewicy — z trudnością przychodziło mu
nazwanie Ameryki „moim krajem", gdyż przyimek „mój"
„stawał mu w gardle"? Inny aktywista mówił zaś: „Nie
wiadomo było, po której stronie była wolność i demokracja".
Tezę o idealizmie jako motorze napędowym „ruchu" pod-
ważają też inne fakty. Dlaczego liberalnych liderów, których
tak oburzały rzekome kłamstwa Lyndona Johnsona, nie
202
poruszały oczywiste kłamstwa Hanoi, np. przeczenie istnieniu
szlaku Ho Chi Minha? Dlaczego w 1970 roku erupcję w
campusach wywołało wejście oddziałów USA na przy-
graniczne tereny Kambodży w celu zlikwidowania baz WAL,
a ustawiczne gwałcenie neutralności tego kraju przez Północ-
nych Wietnamczyków, trwające od lat pięćdziesiątych, nigdy
nie spowodowało najmniejszych protestów? Dlaczego kryty-
kowano represje administracji RW, a nie wzruszano się losem
tysięcy ofiar Viet Congu?
Wśród pacyfistów wcale nierzadkie było uczucie nienawiści.
Nienawidzono Johnsona, wojska, własnego kraju i „systemu"
(jedno ze słów-kluczy ideologii Nowej Lewicy), nienawidzono
inaczej myślących, na przykład tych, którzy popierali zaan-
gażowanie w Wietnamie, nienawidzono władz południowo--
wietnamskich i kapitalizmu. Osobne miejsce zajmowała
amerykańska klasa średnia, czyli — jak mówiono w „ruchu"
— „świnie" (pigs). Oskarżono ją o popieranie „zbrodniczej"
polityki rządu. Była dla kontrkultury uosobieniem i filarem
„systemu". Przykładem sposobu myślenia Nowej Lewicy mogą
być słowa pisarki Susan Sontag, która po wizycie w DRW i
odwiedzeniu zbombardowanych terenów nazwała Amerykę
„rakowatym społeczeństwem" i zaatakowała symbole miesz-
czańskiej middle class: „Jest oczywiste samo przez się, że
«Readers Digest» ... i hotele Hiltona są organicznie związane
z Siłami Specjalnymi palącymi napalmem wsie".
Ale najsilniej podważa hipotezę o idealistycznej motywacji
ruchu pokojowego kwestia poboru do wojska. Nawet liberalni
historycy przyznają, że początek, koniec i fluktuacje natężenia
ruchu są zbyt dokładnie skorelowane z poborem, by mogło to
być przypadkowe.
Przymusowy pobór do wojska zawsze wywołuje w Ameryce
kontrowersje. W przypadku Wietnamu było ich tym więcej,
ż
e pobór był selektywny. Najłatwiejszą drogą uzyskania
odroczenia było wstąpienie do college'u. Wielu młodych
Amerykanów po prostu wyjeżdżało, najczęściej do Kanady,
203
Meksyku i Szwecji, która udzielała im azylu politycznego. W
Kanadzie przebywało stale około 50 tysięcy chroniących się
przed służbą wojskową, czyli — krótko mówiąc — ucie-
kinierów, bo trudno ich wszystkich uznać za conscious
objectors — odmawiających z powodu przekonań. Niektórzy,
aby uniknąć poboru, młodo się żenili. Inni zaciągali się do
Gwardii Narodowej lub zgłaszali do marynarki (Viet Cong nie
dysponował okrętami wojennymi).
W sumie uniknęło poboru 15 milionów Amerykanów. Do
wojska szli przeważnie chłopcy z rodzin, których nie stać było
na studia, w których nie było tradycji inteligenckich albo tacy,
którzy nie mogli — lub nie chcieli — „załatwić" sobie
zwolnienia w inny sposób. Statystyki potwierdzają, iż w Wiet-
namie walczyli żołnierze z klas niższych i średnich.
Powodowało to zrozumiałą frustrację wśród pozostających
pod wpływem kontrkultury studentów; wbrew głoszonym
ideałom sprawiedliwości i równości pozwalali, by narażali za
nich życie ich biedniejsi rówieśnicy. Na dodatek działo się tak
dzięki przywilejom, które zapewniał im znienawidzony „sys-
tem". W tej frustracji tkwiło prawdopodobnie jedno z waż-
niejszych źródeł antywojennej „rebelii campusów". Studenci
pragnęli udowodnić — sobie i społeczeństwu — że unikanie
służby jest usprawiedliwione i słuszne, gdyż wojna jest
„zbrodnicza" i „bezsensowna".
Wśród milionów unikających poboru znalazło się 3250
takich, którzy zdecydowali się jawnie odmówić służby w armii
jako conscious objectors, płacąc za swój czyn wysoką cenę
— do trzech lat więzienia. Najbardziej znany był bokserski
mistrz świata Cassius Clay, czyli Muhammad Ali.
Palenie kart powołania stało się nieodłącznym elementem
scenografii demonstracji antywojennych. Potępienie unikania
służby przez społeczeństwo nie było tak ostre i powszechne, jak
w czasie poprzednich wojen — zapewne dlatego, że rząd
pragnął, by wojna była toczona bez emocji i nie starał się
przekonać do niej narodu. Społeczeństwo było więc skon-
204
fudowane i jak pisał „Newsweek" w 1965 roku: „Po raz
pierwszy w historii USA uchylanie się od służby wojskowej,
kiedy amerykańscy żołnierze znajdują się na polu walki... stało
się zjawiskiem społecznie możliwym do przyjęcia".
Liberalna mitologia opierała się na jednym micie naczelnym,
z niego czerpała swój niebywały dynamizm. Był to mit
rewolucji, tkwiący w kulturze zachodniej od dawna, traktujący
ją jako metodę ostatecznego rozwiązania wszystkich prob-
lemów społeczeństwa i człowieka. Mit ten kazał lewicy szukać
nadziei w kolejnych rewolucjach, które uważano za czyste i
sprawiedliwe, choć wciąż, po pewnym czasie, okazywało się,
ż
e tym razem znów nie wyszło. Tak było z rewolucją
bolszewicką, potem z chińską i kubańską.
Pod koniec lat sześćdziesiątych rola szlachetnych rewolu-
cjonistów przypadła Wietnamczykom. W Ameryce pełnili ją
niepodzielnie, w Paryżu rywalizowali o palmę pierwszeństwa z
Mao Tse-tungiem i z wciąż atrakcyjnym, mimo upływu 50 lat,
Związkiem Sowieckim. Trzeba przyznać, że z ich dyscypliną,
poświeceniem i wiarą w słuszność sprawy wietnamscy
komuniści doskonale pasowali do stereotypu rewolucjonistów.
Choć lewica często zachwycała się siłą i sprawnością
militarną Viet Congu, to zwykle eksponowano organizowane
przez Front szkoły, produkcję lekarstw, gazety i książki, pracę
partyzanckiej służby zdrowia. Mniej miejsca w sprawozdaniach
sympatyków Viet Congu zajmowało jego uzbrojenie i taktyka,
działalności Sekcji Bezpieczeństwa w ogóle nie zauważano.
Protesty przeciw wojnie wietnamskiej były nierozłącznie
splecione z całym kompleksem zjawisk, których kulminacją i
symbolem stał się paryski maj 1968 roku. W Ameryce właśnie
Wietnam stał się problemem, który skoncentrował jak w
soczewce różne zagadnienia nurtujące młode pokolenie. Bez
kryzysu mentalności i kultury, bez kontrkultury, wojna
prawdopodobnie nie wywołałaby większych perturbacji (po-
dobnie jak wojna koreańska). Stało się jednak inaczej i ulice
amerykańskich miast zapełniły się tłumami młodzieży, która
205
demonstrowała nie tylko pod hasłami w rodzaju: Hey, hey,
LBJ, how many kids did you kill today! (Lyndonie Johnsonie,
ile dzieci dziś zabiłeś). Młodzi Amerykanie nieśli też portrety
Ho Chi Minha, wymachiwali flagami Viet Congu i skandowali:
Ho, Ho, Ho Chi Minh, The NLF is gonna win! (NFW
zwycięży). Palili flagi swego kraju, a demonstrowali pod
sztandarami komunistycznego Frontu, którego żołnierze zabi-
jali amerykańskich żołnierzy. Skąd brało się aż takie za-
ś
lepienie? Piorunująca mieszanka idealizmu i ignorancji?
O ile szeregowych uczestników protestu częściowo roz-
grzesza głęboka niewiedza, o tyle nie sposób tak usprawied-
liwiać liderów „ruchu", polityków i dziennikarzy.
Wpływ środków przekazu na społeczeństwo USA i na
politykę rządu stał się właśnie w okresie wojny wietnamskiej
olbrzymi, niektórzy autorzy twierdzą nawet, że zadecydował
o przebiegu konfliktu. Była to pierwsza wojna toczona w erze
telewizji. Codziennie wieczorem 60 milionów Amerykanów
oglądało dzienniki, stając się bezpośrednimi świadkami bitew.
Patrzyli na rannych i zabitych żołnierzy, oglądali krwawe
ż
niwo zasadzek Viet Congu, czasem w wykrzywionych
cierpieniem twarzach rozpoznawali rysy najbliższych. Wojna
toczyła się codziennie nie tylko w indochińskiej dżungli, ale
także w amerykańskich living-roomach. Ta sytuacja nie mogła
być obojętna dla psychiki narodu. Sekretarz stanu, Dean Rusk,
powiedział potem: „Co stałoby się w czasie II wojny światowej,
gdyby Guadalcanal albo plaże Anzio... pokazywano w telewi-
zji, a druga strona by tego nie robiła?... Czy zwykli ludzie,
którzy wolą pokój niż wojnę, poparliby wysiłek wojenny,
gdyby codziennie byli atakowani takimi informacjami — moż-
na wątpić".
Amerykańskie dowództwo w Sajgonie prosiło wprawdzie
dziennikarzy o „dobrowolną cenzurę", lecz trudno o przykłady
wzięcia sobie tej prośby do serca. Obiektywizm części
dziennikarzy budzi wątpliwości szczególnie od ofensywy Tet,
kiedy mass media zajęły stanowisko zdecydowanie anty-
206
wojenne. Generał Westmoreland jest zdania, że sposób rela-
cjonowania konfliktu przez media działał psychologicznie na
korzyść nieprzyjaciela. Podobnie sądzi Richard Nixon, który w
opublikowanej w 1985 roku książce No More Vietnams („Nigdy
więcej Wietnamów") ostro oskarża aktywistów antywojennych,
intelektualistów, liberałów i — w szczególności — prasę o
hipokryzję, stronnicze uprzedzenia i o ukryte sprzyjanie
wietnamskim komunistom. Były prezydent stwierdza stanowczo:
„Wojna była relacjonowana fałszywie". Z jego opinią zgadza się
ostatnimi laty coraz więcej historyków.
W warunkach wolności i konkurencji podawanie jawnie
nieprawdziwych informacji natychmiast zdyskwalifikowałoby
oczywiście ich źródło. Toteż stronniczość amerykańskich
mediów wyrażała się w rozłożeniu akcentów, pomijaniu jednych
informacji i podnoszeniu wrzawy wokół innych, w operowaniu
sugestywnymi komentarzami. Rzadko i wykrętnie mówiono np. o
terrorze komunistycznym (niekiedy w ogóle zaprzeczano jego
istnieniu), natomiast wiadomości o represjach władz sajgońskich
były rozdmuchiwane. Dziennikarze i intelektualiści „zwrócili się
w kwestii Wietnamu przeciwko mnie — napisał w swych
wspomnieniach Johnson — bo leżało to w ich własnym interesie,
bo wiedzieli, że nikt nie dostaje dziś nagrody Pulitzera,
popierając prezydenta i rząd. Wygrywa się, wyszukując
wiadomości niekorzystne... Prawda teraz się nie liczy, ważniejsze
jest znalezienie dużej sensacji".
Inna ważna przyczyna tendencyjnego relacjonowania wojny
była dosyć oczywista, ale rzadko dostrzegana. Po prostu
korespondenci — z małymi wyjątkami — nie mieli dostępu do
terenów kontrolowanych przez komunistów (dotyczyło to
zarówno DRW, jak i obszarów na Południu). Siłą rzeczy więc
koncentrowali się na pisaniu o problemach Południowego
Wietnamu oraz o postępowaniu żołnierzy amerykańskich.
Podczas gdy w Sajgonie akredytowanych było 700 reporterów z
USA i drugie tyle z Zachodu, Hanoi zezwoliło na odwiedzenie
Północy tylko nielicznym dziennikarzom prokomu-
207
nistycznym. Natomiast wstęp na tereny zajmowane przez
WAL/VC na Południu uzyskało zaledwie kilku pewnych i
sprawdzonych korespondentów zagranicznych. Najbardziej
znany był Australijczyk, Wilfried Burchett; była tam również
autorka kilkunastu bezwartościowych książek o Wietnamie,
Monika Warneńska.
Potencjalnym źródłem informacji mogła być Międzynaro-
dowa Komisja Kontroli, lecz Hanoi — pod pretekstem
niemożności zapewnienia bezpieczeństwa — zlikwidowało
działalność Komisji w DRW, pozostawiając jedynie przed-
stawicielstwo w Hanoi. W dodatku delegaci kanadyjscy byli
ś
ciśle izolowani — dostępu do ich siedziby strzegli uzbrojeni
wartownicy.
Brak wiadomości z Północy sprawił, że nawet temat tak
interesujący opinię publiczną w USA, jak los amerykańskich
jeńców, rzadko trafiał na łamy prasy. Hanoi nie dopuściło
przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża do
miejsc, w których przetrzymywano jeńców. Jeden z polskich
autorów usprawiedliwiał postępowanie władz DRW, pisząc, iż
trzeba „wziąć pod uwagę, że obyczaje azjatyckie różnią się nieco
od europejskiej tradycji traktowania jeńców wojennych".
Wypuszczeni w 1973 roku z niewoli Amerykanie przekazali
wiele relacji o warunkach, w jakich ich przetrzymywano, i o
torturach. Świadectwa te nie były jednak wówczas szerzej
rozpowszechniane z racji panującego „odprężenia".
Działalność ruchu antywojennego rozpoczęła się od teach-ins
i sit-ins, ale szybko wyszła z campusów. Pierwsza demonstracja
uliczna odbyła się już w sierpniu 1964 roku w Waszyngtonie,
gdzie 25 tysięcy osób zebrało się, aby wyrazić poparcie dla
dwóch
senatorów,
którzy
głosowali
przeciw
Rezolucji
Tonkińskiej.
Najsłynniejszą do 1968 roku manifestacją był tzw. Marsz na
Pentagon w październiku 1967 roku, w którym wzięło udział 50
tysięcy uczestników, w większości studenci. Sława, a nawet
legenda tej demonstracji miała swe źródło głównie
208
w powielonym przez środki przekazu ujęciu młodego demon-
stranta, który wkładał kwiaty do luf wymierzonych w niego
karabinów. Gest ów miał być świadectwem pokojowego
nastawienia protestujących, co było jednak tylko częściowo
prawdą. Kierujący tłumem lewicowi i lewaccy radykałowie
(którzy sami nazywali się „rewolucjonistami" i nie ukrywali,
ż
e ich celem jest obalenie „systemu") podjęli próbę zaatako-
wania siedziby Ministerstwa Obrony, co skończyło się starciem
z wojskiem i aresztowaniem tysiąca osób.
W czasie demonstracji przedstawiciele kontrkultury próbo-
wali oderwać od ziemi budynek Pentagonu siłą medytacji i
hinduskich mantr. Niektórzy twierdzili nawet, że gmach
rzeczywiście przez chwilę lewitował... Elementy happeningu
— jakkolwiek by nie były oryginalne i zabawne — nie były
w stanie przysłonić politycznych intencji organizatorów ma-
nifestacji. Wyraził je w swym przemówieniu dr Spock, który
powiedział: „Naszym wrogiem jest Lyndon Johnson". Znany
pediatra — i zebrana pod Pentagonem młodzież — nie
uważali komunizmu za niebezpieczeństwo i nie pragnęli
z nim walczyć. Bardziej celowa wydawała im się walka
z własnym rządem.
Sekretarz stanu, Dean Rusk, wytknął protestującym: „Jeśli
zobaczylibyśmy 50 tysięcy ludzi demonstrujących wokół
kwatery głównej w Hanoi, wzywających do pokoju, to można
by mieć nadzieję na szybki koniec wojny". Ale było inaczej
— to komuniści „widzieli 50 tysięcy ludzi demonstrujących
wokół Pentagonu", co przekonało ich, że „jeśli wytrwają,
wówczas wygrają politycznie to, czego nie mogli zdobyć
militarnie".
Z punktu widzenia organizatorów Marsz na Pentagon spełnił
jednak swoje zadanie. Jeden z najbardziej znanych radykałów,
Jerry Rubin, nazwał go „punktem zwrotnym w całej akcji
antywojennej", bowiem dwudniowe zamieszki wraz z towa-
rzyszącymi im elementami niewinnego hapenningu „zawład-
nęły wyobraźnią młodzieży". Rubin i inni działacze pokojowi
209
zrozumieli wtedy, iż jedyną drogą do skończenia wojny, jest
rozpętanie wojny na ulicach".
W ciągu roku 1967 także coraz więcej osobistości z estab-
lishmentu zmieniało stanowisko i opowiadało się przeciw
zaangażowaniu USA. Nawet w Partii Demokratycznej pojawił
się nurt pod hasłem Dump Johnson! („Wyrzucić Johnsona") —
a w Ameryce niezmiernie rzadko członkowie partii zwracają się
przeciwko należącemu do niej, urzędującemu prezydentowi.
Po ofensywie Tet poparcie dla polityki Lyndona Johnsona
wycofało też wielu polityków, członków Kongresu i przed-
stawicieli świata biznesu. Choć zabrzmi to paradoksalnie, to
nie tyle studenckie demonstracje, lecz raczej stanowisko
osławionego „kompleksu militarno-przemysłowego" zaważyło
na decyzji prezydenta o wstrzymaniu nalotów. To obawiająca
się inflacji, zachwiania równowagi budżetowej i zaburzeń
społecznych Wall Street, której przedstawiciele znajdowali się
wśród Mędrców, skłoniła Johnsona do rewizji dotychczasowej
polityki wietnamskiej.
Stosunek do wojny wytyczył ostro linie podziału w narodzie
amerykańskim. Amerykanie zwrócili się przeciw sobie w zażar-
tym sporze o to, co jedni nazywali zbrodniczym ludobójstwem,
a inni — obroną wolności. Do znanych zwolenników zaan-
gażowania w Wietnamie należeli m.in. pisarz John Steinbeck i
aktor John Wayne. Obaj przebywali wśród walczących
ż
ołnierzy. Po powrocie Wayne skłonił producentów do na-
kręcenia filmu Zielone Berety (1968). Wystąpił w nim w roli
pułkownika sił antypartyzanckich, który stara się przekonać do
wysiłku wojennego sceptycznego, pacyfistycznie nastawionego
dziennikarza. Zielone Berety cieszyły się dużą popularnością
wśród publiczności, lecz krytyka potępiła film, zarzucając mu
przenoszenie na wietnamską rzeczywistość uproszczonych
schematów westernowych. „New York Times" napisał, iż jest
to film „marny" i „głupi".
Większość ludzi kultury, wśród nich: Norman Mailer,
Noam Chomsky, Saul Bellów, Erich Fromm, Bob Dylan, Joan
14 — Wietnam 1962-1975
210
Baez i najbardziej chyba głośna — Jane Fonda, opowiedziała
się jednak po stronie ruchu pokojowego.
Spośród znanych polityków zdecydowanie antywojenne
stanowisko reprezentował Robert F. Kennedy, młodszy brat
zamordowanego prezydenta. Już w 1966 roku wezwał do
dopuszczenia komunistów do rządu RW. W swych wy-
stąpieniach, zgodnie z ogólną tendencją ruchu pokojowego,
apelował raczej do emocji niż do rozsądku. W 1968 roku
wygłosił przemówienie, w którym wołał: „Czyżbyśmy podobni
byli Bogu ze Starego Testamentu, abyśmy mogli decydować,
które miasta, które miasteczka i wsie trzeba ukarać znisz-
czeniem?" Nie unikał też typowych dla „ruchu", demagogicz-
nych porównań z III Rzeszą. Gdy krytykował studentów z
katolickiego uniwersytetu, którzy w głosowaniu opowiedzieli
się za większym zaangażowaniem sił amerykańskich w Wiet-
namie, powiedział między innymi: „Czy nie rozumiecie, że to,
co robimy Wietnamczykom, nie różni się wiele od tego, co
Hitler zrobił śydom?".
Znanymi „gołębiami" byli też senator William Fulbright,
wspomniany Eugene McCarthy oraz Martin Luter King.
Antywojenne nastawienie polityków wypływało zwykle z in-
nych pobudek niż u szeregowych pacyfistów. Nie brało się z
naiwności, egzaltacji czy fałszywego idealizmu. Wynikało
raczej z trzeźwej kalkulacji. Wskazywali oni na nikłe znaczenie
Wietnamu dla Stanów Zjednoczonych, na słabość rządu
sajgońskiego i siłę nieprzyjaciela, na niebezpieczną polaryzację
społeczeństwa amerykańskiego. Inni podważali teorię domina
albo twierdzili, że USA dają się ponosić „arogancji potęgi" i
próbują narzucić niespokojnemu światu własną wolę, co grozi
wyczerpaniem sił kraju w niepotrzebnych konfliktach. Jeszcze
inni, np. Martin L. King, obawiali się, że koszty wojny nie
pozwolą na wprowadzenie w życie programu reform
społecznych i równouprawnienia Murzynów.
Do końca lat sześćdziesiątych „gołębie" byli w Kongresie i
administracji mniejszością. Do ,jastrzębi" zaliczała się
211
większość Republikanów i niemało Demokratów. Łączyło ich
przekonanie, iż Wietnam jest ważnym fragmentem globalnego
starcia z komunizmem. Jeśli USA okażą w tej walce słabość,
wówczas ich wiarygodność ulegnie zachwianiu, sojusznicy
poczują się zmuszeni do szukania porozumienia z Sowietami, a
przeciwnicy będą kontynuować agresywną politykę.
Takie stanowisko prezentował np. Richard Nixon. Podczas
kampanii wyborczej w 1968 roku mówił: „Senator Robert
Kennedy prawdopodobnie szybko zakończyłby wojnę — ale, jeśli
mamy wierzyć jego namiętnej retoryce, zrobiłby to przegrywając
pokój. Cisza klęski, która zaległaby nad polami bitewnymi w
Wietnamie, wkrótce zostałaby zakłócona hukiem dział gdzie
indziej. Nie tylko twardogłowi w Pekinie, ale również frakcja
twardogłowych doktrynerów na Kremlu, która ostatnio odzyskała
prestiż i wpływy, zostaliby poważnie zachęceni do popierania
zuchwalszych i bardziej niebezpiecznych przedsięwzięć".
Podobnego zdania był ówczesny gubernator Kalifornii, Ronald
Reagan. Uważał, że Ameryka nie powinna przedłużać konfliktu,
lecz „wygrać tę wojnę tak szybko, jak tylko jest to możliwe".
W 1968 roku grupy zwolenników i przeciwników zaan-
gażowania w Wietnamie były w społeczeństwie amerykańskim
mniej więcej jednakowe. Jedna z ankiet, przeprowadzona w
lutym, w szczytowym okresie ofensywy Tet, wykazała nawet, iż
za nasileniem amerykańskich działań militarnych opowiada się
53% obywateli, a za deeskalacją tylko 24%. Ruch antywojenny
stanowił
właściwie
niewielki,
kilkuprocentowy
margines
społeczeństwa, choć aktywność i kadra niemal zawodowych
działaczy pozwalały mu na przeprowadzenie głośnych i
spektakularnych
protestów.
Amerykańska
middle--class
pozostawała obojętna lub nieprzychylna wobec akcji radykałów.
Poglądy przeciętnego Amerykanina wyrażał raczej blues
piosenkarza country, Merle Haggarda, niż namiętne protestsongi
Joan Baez. Merle Haggard śpiewał o zwykłym amerykańskim
miasteczku:
212
My w Muskogee nie kurzymy marihuany. Nie odurzamy się
LSD, Nie palimy kart powołania na głównej ulicy. Lubimy
ś
ycie uczciwe i otwarte.
Jednak i średnie warstwy społeczeństwa zaczęły od 1968
roku tracić przekonanie o słuszności wojny. Niemały w tym
udział miały środki przekazu. Była to wszak pierwsza „wojna
telewizyjna"; w której jedno ujęcie kamery ważyło więcej niż
raporty sztabów, a jedna fotografia mogła okazać się bardziej
brzemienna w skutki niż zwycięska ofensywa.
Bez wątpienia najczęściej powtarzanym ujęciem z wojny
wietnamskiej, ujęciem, którego wpływ na społeczeństwo USA
trudno wręcz przecenić, był kilkudziesięciosekundowy obraz
sfilmowany przez ekipę sieci telewizyjnej NBC w czasie Tet w
Sajgonie. Pokazywał on egzekucję oficera Viet Congu, którego
zastrzelił na środku ulicy — przykładając pistolet do skroni —
szef południowo-wietnamskiej policji, gen. Loan. Obraz
wijącego się w konwulsjach, krwawiącego ciała był
wstrząsający. Gen. Loan zabił komunistycznego oficera przed
obiektywem kamery, by udowodnić Amerykanom, że mają w
RW twardych i gotowych na wszystko sojuszników. Okazał
jednak całkowite niezrozumienie zachodniej mentalności.
Egzekucję uznano za koronny dowód brutalności i okrucień-
stwa władz sajgońskich. Szok był tym silniejszy, że film ów
obejrzały już pierwszego dnia dziesiątki milionów ludzi, a
następnego ranka zdjęcia egzekucji pojawiły się na tytułowych
stronach prawdopodobnie wszystkich gazet w USA.
Kilka innych scen również przyczyniło się do ewolucji
opinii publicznej Ameryki, choć żadna nie dorównała tej siłą
wyrazu. Cytowane już zdanie amerykańskiego oficera: „Mu-
sieliśmy zniszczyć to miasteczko, aby je uratować". Fotografie
ciał ofiar masakry w My Lai. A z drugiej strony ujęcia z
„frontu wewnętrznego", z ulic amerykańskich miast. Symbol
Flower Power, sympatyczny blondyn wkładający kwiaty do luf
w czasie Marszu na Pentagon. Policja bijąca demonstrantów
213
podczas zamieszek w Chicago w 1968 r. Gwardia Narodowa
strzelająca do studentów w Kent w roku 1970.
I jeszcze jedno ujęcie, które nie mogło już wywrzeć
ż
adnego wpływu na losy wojny: tłum Wietnamczyków, którzy
desperacko próbują dostać się do helikopterów odlatujących z
dachu ambasady USA tuż przed kapitulacją Sajgonu w 1975
roku.
Amerykański dyplomata Ellsworth Bunker powiedział: „Jest
wątpliwe, czy demokracja może prowadzić wojnę i zwyciężyć
bez cenzury". Doświadczenia Stanów Zjednoczonych zdają się
potwierdzać jego tezę.
Kwestia wietnamska podzieliła całą społeczność światową.
Stanowisko antyamerykańskie, prokomunistyczne zajmowała
zwykle lewica — od komunistów po centrowych socjaldemo-
kratów. Prawica z reguły nie popierała otwarcie polityki USA,
a czasami i w niej dochodziły do głosu antyamerykańskie
fobie (np. u de Gaulle'a). USA nie otrzymały prawie żadnego
poparcia, nawet od swoich sojuszników. Stosunek między-
narodowej opinii publicznej wahał się od gwałtownego potę-
pienia, przez dezaprobatę, do obojętności. Przejawy solidarno-
ś
ci należały do rzadkości.
Jednym z najbardziej zagorzałych przeciwników USA był
filozof i matematyk Bertrand Russel. Zorganizował w
Sztokholmie wespół z J. P. Sartrem tzw. Międzynarodowy
Trybunał Badania Zbrodni Wojennych. Russel miał wtedy 94
lata. Ten skądinąd wybitny logik wychodził z założenia, iż
wszystkie „zarzewia wojny i wszystkie cierpienia, gdzie-
kolwiek by występowały, wiążą się z amerykańskim im-
perializmem". Toteż z góry postanowiono, że sztokholmski
trybunał będzie badał wyłącznie zbrodnie Amerykanów (bo
„nie można postawić znaku równania między uciskiem
stosowanym przez agresora a oporem stawianym przez
ofiarę").
Zdaniem Russela, „władza w Stanach Zjednoczonych znala-
zła się w rękach przestępców wojennych", którzy są „gorsi od
214
Hitlera". „Szatański system" imperializmu amerykańskiego
stosował w Wietnamie, według angielskiego filozofa, „wszelkie
gatunki okrucieństwa": „środki chemiczne i gazy, broń bak-
teriologiczną i fosfor, napalm i bomby rozpryskowe, roz-
pruwanie brzuchów i obcinanie głów, wymyślne tortury".
Oczywiście „zeznania" przed trybunałem składali jedynie
przeciwnicy polityki USA.
Polemikę z histerycznymi oskarżeniami Russela podjął
„New York Times". W odpowiedzi na list filozofa, będący
właściwie ciągiem pomówień i inwektyw pod adresem Ame-
ryki i jej rządu, gazeta pisała: „Nazywanie Stanów Zjed-
noczonych agresorem i przemilczanie komunistycznego dąże-
nia do osiągnięcia supremacji wbrew woli mieszkańców
Wietnamu jest parodiowaniem sprawiedliwości i robieniem
kpin z historii". Polemika ta odbyła się w roku 1963. Można
przypuszczać, że pięć lat później redakcja nie zdobyłaby się
na podobną próbę obrony swego kraju.
Inną sławną postacią, której punkt widzenia na kwestię
wietnamską może w pierwszej chwili zaskakiwać, był Charles
de Gaulle. Ostry antyamerykanizm prezydenta Francji i urażona
ambicja (USA próbowały przecież powstrzymać komunizm
tam, gdzie Francuzi ponieśli upokarzającą klęskę) sprawiły
jednak, iż zajął on ekstremalne stanowisko.
De Gaulle od samego początku konfliktu sprzeciwiał się
amerykańskiej pomocy dla RW, miał bowiem za złe Diemowi,
ż
e „wykazując nieżyczliwy stosunek do Francji, stał się
satelitą Waszyngtonu". Twierdził, że USA łamią porozumienia
genewskie, że powinny się wycofać z Południowego Wietnamu
niezależnie od konsekwencji — nawet gdyby równało się to
przejęciu władzy przez komunistów, jak powiedział Robertowi
Kennedy'emu w 1967 r. W starym sporze o rzeczywisty
charakter Viet-Minhu i Viet Congu prezydent nie miał
wątpliwości, że „patriotyzm, a nie komunizm jest sprężyną
oporu przeciw interwentom". Jego enuncjacje nie różniły się
często od najbardziej jednostronnych i zacietrzewionych
215
wypowiedzi aktywistów „ruchu". Na przykład w orędziu
noworocznym na rok 1967 mówił, że wojna, „która szaleje w
Azji Południowo-Wschodniej, jest wojną niesprawiedliwą",
gdyż „wynikła z interwencji zbrojnej USA... Jest to wojna
obrzydliwa (detestable), ponieważ wielkie mocarstwo pustoszy
mały kraj".
De Gaulle'owi dorównywała w europejskim establishmencie
chyba tylko szwedzka socjaldemokracja, z Olofem Palmę na
czele. Szwecja otwarcie pomagała DRW finansowo. Udzieliła
też azylu politycznego kilkuset dezerterom z armii USA.
Postępowanie Palmego wywoływało czasem protesty w sa-
mej Szwecji. Tak było na przykład w lutym 1968 roku, kiedy
wziął udział w marszu antywojennym, idąc ramię w ramię z
ambasadorem DRW, a w przemówieniu potępił „agresję"
amerykańską w Wietnamie i stwierdził, że demokrację
„reprezentuje w znacznie wyższym stopniu Narodowy Front
Wyzwolenia niż Stany Zjednoczone i sprzymierzone z nimi
junty".
Niektórzy młodzi Europejczycy, należący do skrajnej lewicy,
doszli do wniosku, że odpowiedzią na „terror" USA w Wiet-
namie powinien być terror służący sprawie rewolucji. W ten
sposób narodziła się np. Frakcja Czerwonej Armii. Należąca
do grona założycieli tej grupy Gudrun Ensslin oświadczyła na
procesie: „Robiliśmy to wszystko z protestu przeciwko wojnie
w Wietnamie".
Ten sam motyw skłonił Andreasa Baadera i jego towarzyszy
do przeprowadzenia w 1967 roku serii podpaleń domów
towarowych. Późniejsi terroryści wzorowali się na akcji
belgijskiego ruchu pokojowego, którego działacze zorganizo-
wali w Brukseli wielki „happening". Polegał on na podpaleniu
domu towarowego, w którym trwała wystawa towarów ame-
rykańskich. Śmierć w płomieniach poniosło 251 osób. Zachod-
nioniemieccy sojusznicy belgijskich działaczy antywojennych
napisali w oświadczeniu: „Płonący dom towarowy z palącymi
się ludźmi pozwolił po raz pierwszy w wielkim mieście
216
europejskim przeżyć Wietnam (uczestniczyć w tym i współ-
płonąć)".
Ogół społeczeństw europejskich myślał raczej trzeźwo. 68%
ankietowanych w RFN w 1968 r. uznawało zbrodnie Viet Congu
za fakt i sądziło, że komuniści walczą gorszymi metodami niż
przeciwnicy. Jednocześnie 42% Niemców wierzyło jednak w to,
ż
e Amerykanie popełniają w Wietnamie przestępstwa wojenne.
24% badanych uważało, że USA powinny natychmiast wycofać
się z konfliktu. 13% opowiadało się za zwiększeniem
amerykańskiego zaangażowania. Wielu ankietowanych wyrażało
przy tym przekonanie, iż opanowanie Wietnamu przez
komunistów nie przysporzy Amerykanom tyle niechęci w
ś
wiecie, ile dalsze prowadzenie wojny. (Opinię tę potwierdził rok
1975: rzeczywiście, mało kto przejął się losem pokonanego
Południa.)
Mogłoby się wydawać, że w świecie religii znajdzie się więcej
rozsądku.
Gorączkowa,
niezdrowa
atmosfera
końca
lat
sześćdziesiątych dotarła jednak i tu. Światowa Rada Kościołów
uznała za słuszne zbieranie funduszy dla dezerterów z armii USA.
A jeden z jej prezydentów, pastor Martin Niemuller, mówiąc o
traktowaniu amerykańskich jeńców przez komunistów, stwierdził:
„Amerykanie, którzy dostają się do rąk Wietnamu Północnego,
nie są żadnymi jeńcami wojennymi, lecz zwyczajnymi
zbrodniarzami, którzy mogą i powinni być karani przez
obowiązujące
tam
prawo".
Duchowny
nawołujący
do
represjonowania trzymanych w niewoli żołnierzy, i to w sytuacji,
gdy jeńcy ci byli i tak pozbawieni należnych im praw, bici i
torturowani...
Wypowiedzi papieża Pawła VI o konflikcie w Wietnamie byty
dwuznaczne. Papież wielokrotnie krytykował wojnę i wzywał do
pokoju, ale nigdy nie nazwał po imieniu agresora. Potępiał wojnę
jako taką, stawiając tym samym znak równości pomiędzy
uprawnioną obroną Południa, a agresją komunistów.
Kościół w Wietnamie Południowym był natomiast zdecy-
dowanie antykomunistyczny. Szczególnie silną wolą obrony
217
wyróżniali się ci katolicy, którzy przybyli na Południe po
porozumieniach genewskich. Spotykało się wprawdzie księży
współpracujących z Viet Congiem, a część hierarchii grawito-
wała w stronę Trzeciej Siły, lecz w niewielkim stopniu
zmieniało to obraz całości.
Natomiast Kościół w USA przechodził podobną ewolucję,
jak całe społeczeństwo. W orędziu Bożonarodzeniowym w
1965 roku kardynał Spellman wezwał żołnierzy do walki z
komunizmem jako nieprzyjacielem Boga i ludzi. W 1971 roku
biskupi amerykańscy potępili natomiast zbrojne zaangażowanie
USA w Indochinach. Co więcej, niektórzy księża przystąpili
do „ruchu" i stali się znanymi radykałami. Tak było np. z
braćmi Berriganami.
W październiku 1967 roku czterech działaczy ruchu anty-
wojennego weszło do pomieszczeń komisji poborowej w Bal-
timore. Oblali oni kartoteki komisji mieszaniną własnej i
zwierzęcej krwi. Po zatrzymaniu przez policję okazało się, iż
dwaj z nich byli duchownymi. Jeden protestanckim, drugi —
Philip Berrigan — katolickim. „Czwórka z Baltimore" skazana
została (za zniszczenie mienia rządowego i utrudnianie poboru)
na kary od trzech do sześciu lat więzienia. Zanim zapadł
wyrok, ks. Berrigan wraz z ośmioma innymi osobami dokonał
kolejnej akcji w Catonsville. „Dziewiątka z Catonsville"
wykradła i spaliła kilkaset kartotek poborowych. W grupie tej
znalazł się też brat ks. Philipa, ks. Daniel Berrigan, a prócz
niego jeszcze jeden duchowny katolicki, dwóch eksksięży i
małżonka jednego z nich (ekssiostra zakonna).
Podczas procesu „Dziewiątka z Castonsville" broniła się,
argumentując, że sama wojna wietnamska jest bezprawna i
niemoralna. Sąd wydał jednak wyroki skazujące (od półtora
roku do trzech lat więzienia). Ks. Daniel Berrigan ukrywał się
przez kilka miesięcy po procesie — udzielając licznych
wywiadów prasowych i spotykając się z grupami antywojen-
nymi — lecz został ujęty przez FBI. Odsiedział połowę
trzyletniego wyroku.
218
Tymczasem jego starszy brat ponownie trafił na łamy prasy.
Tym razem jako jeden z „Siódemki z Harrisburga". Ks. Philip,
siedząc w więzieniu, próbował bowiem zorganizować porwanie
doradcy prezydenta, Henry Kissingera oraz sabotaże w stolicy.
Główną współoskarżoną, która wymieniała grypsy z ks.
Berriganem, była siostra zakonna.
Działalność braci Berriganów zainspirowała „Czternastkę z
Milwaukee" do przeprowadzenia podobnej akcji niszczenia
kartotek. Połowę „Czternastki" stanowili duchowni katoliccy.
Kościół polski ani środowiska laickie prawie nie zabierały
głosu w sprawie konfliktu. Do nielicznych wyjątków należał
artykuł Andrzeja Wielowieyskiego Dwa ogniska zapalne polityki
ś
wiatowej opublikowany w „Więzi" z maja 1968 roku.
Wielowieyski nawoływał w nim do „umocnienia opinii
ś
wiatowej" przeciwko Amerykanom, których uważał za „neo-
kolonialnych interwentów". Wyrażał też opinię, iż „potrzebna
jest dalsza pomoc dla Wietnamu Północnego ze strony krajów
socjalistycznych". Walczących w Wietnamie żołnierzy USA
nazwał „żandarmerią" amerykańskiego porządku międzynaro-
dowego. Opinie Wielowieyskiego kształtowały się prawdopo-
dobnie pod wpływem kontaktów z zachodnimi, „postępowymi"
katolikami, którzy z reguły współorganizowali ruch pokojowy
lub sympatyzowali z nim.
Wspomnieć trzeba jeszcze o jednej formie aktywności
amerykańskich pacyfistów — o wizytach w Hanoi, które z racji
ich specyficznego stosunku do gospodarzy można określić jako
„pielgrzymki".
DRW
odwiedzili
niemal
wszyscy
z
wymienianych poprzednio aktywistów. Dziś niektórzy z nich
przyznają, że relacje, które publikowali po powrocie, mijały się z
prawdą. Pisali bowiem tylko o zniszczeniach spowodowanych
przez bombardowania oraz o patriotyzmie Wietnamczyków,
który miał stanowić ich najważniejszy oręż. Nie zauważali
natomiast represywnego i totalitarnego charakteru DRW ani
zniewolenia społeczeństwa przez iście stalinowski system.
(Portrety J. W. Stalina zdobiły wówczas pomieszczenia
219
urzędowe DRW na równi z podobiznami Marksa, Engelsa,
Lenina i Ho Chi Minha.) Ściślej rzecz biorąc, widzieli drugą
stronę medalu, lecz — świadomie ją ukrywali. Nie wypada
wszak pielgrzymowi źle mówić o odwiedzanym sanktuarium...
Działacze pokojowi namawiali ujętych amerykańskich żoł-
nierzy, by przyznali się do popełnionych rzekomo przestępstw
wojennych. Gdy jeńcy odmawiali, zdarzało się nawet, iż
sugerowali strażnikom, że należy „przekonać" opornych o
niewłaściwości ich poglądów (np. Jane Fonda).
W 1967 roku odbyła się w Bratysławie konferencja, w której
wzięło udział 41 działaczy Nowej Lewicy oraz 35 przed-
stawicieli Hanoi i NFW, w większości wysocy funkcjonariusze
Lao Dong. Wietnamczycy przez sześć dni zapoznawali swych
amerykańskich sprzymierzeńców z „prawdą" o wojnie. Jeden z
przywódców ruchu pokojowego, Tom Hayden, wzniósł
podczas obrad okrzyk: „Wszyscy jesteśmy w Viet Congu!".
Inny uczestnik konferencji, rabin Steven Schwarzschild,
choć opowiadał się w dalszym ciągu za bezwarunkowym
wycofaniem wojsk USA, wyciągnął ze spotkania wniosek, iż
spowoduje to nieuchronne zapanowanie komunizmu na Połu-
dniu. Wniosek niezbyt odkrywczy, lecz w sytuacji intelektual-
nej późnych lat sześćdziesiątych był on dowodem przenik-
liwości i uczciwości. Tym bardziej iż Schwarzschild podzielił
się swymi wrażeniami z reporterem „Newsweeka". Powiedział:
„Jasno widać, że nowy program NFW jest środkiem, za
pomocą którego Front pragnie zdobyć poparcie społeczeństwa
południowo-wietnamskiego... To jest rozważna i świadoma
swych celów organizacja komunistyczna, a nowa platforma jest
jedynie przejściowa. Amerykanie — radykałowie, liberałowie i
pacyfiści — byliby kompletnymi głupcami, gdyby dali się na to
nabrać i nie zrozumieli, jakie społeczeństwo Front ma zamiar
skonstruować".
W 1968 roku Nowa Lewica podjęła próbę przeniesienia
wojny na ulice miast Ameryki. Pierwszą bitwą „drugiego
frontu" miała stać się „bitwa o Chicago".
220
W końcu sierpnia odbywała się w Chicago konwencja Partii
Demokratycznej, podczas której delegaci mieli wybrać kan-
dydata na nadchodzące wybory prezydenckie. Ugrupowania
antywojenne postanowiły wykorzystać fakt, iż uwaga całego
kraju będzie w tym czasie zwrócona na Chicago. Pacyfiści
chcieli nie tylko zaprotestować przeciwko zaangażowaniu
USA w Wietnamie, ale również wywrzeć wpływ na konwencję,
poprzeć kandydaturę „gołębia" E. McCarthy'ego i nie dopuścić
do wystawienia kandydatury Huberta Humphreya, ówczesnego
wiceprezydenta.
Nieco inne cele chciała osiągnąć grupka radykalnych
„rewolucjonistów" z Rubinem, Abbie Hoffmanem i Tomem
Haydenem na czele. Pragnęli oni przekształcić pokojowe
demonstracje w gwałtowne rozruchy, zmusić władze do
konfrontacji i wykorzystać obecność telewizji oraz dzien-
nikarzy, by przed całym narodem „zdemaskować represyj-
ność", ukrytą — ich zdaniem — pod pozorami liberalnej
wolności i tolerancji. By podgrzać atmosferę — i tak gorącą po
niedawnych zamieszkach wywołanych zabójstwem Martina L.
Kinga — radykałowie jeszcze przed konwencją otwarcie
grozili, że rozpoczną w Chicago powstanie.
Do miasta, wbrew oczekiwaniom działaczy antywojennych,
przybyło zaledwie kilka tysięcy osób. Nie wszyscy byli
zwolennikami „rewolucji". Większość stanowili zwykli sym-
patycy ruchu antywojennego i pokojowo nastawieni hippisi.
Znalazło się jednak w tłumie kilkuset — według określenia
„Newsweeka", którego nie sposób podejrzewać o sprzyjanie
policji — „prowokatorów i ekstremistów" z całych Stanów
Zjednoczonych.
Burmistrz Chicago, Richard Daley, postawił w stan pogo-
towia policję, sprowadził posiłki wojskowe oraz wydał zakaz
spania w parkach miejskich, gdzie koczowali demonstranci.
Zamieszki rozpoczęły się w nocy z 27 na 28 sierpnia, kiedy
zgromadzeni w Parku Granta zwolennicy „ruchu", niezadowo-
leni z odrzucenia przez konwencję platformy antywojennej,
221
chcieli opuścić znajdującą się tam flagę do połowy masztu.
Policja poleciła im rozejść się, ale napotkała opór. Z tłumu
poleciały na policjantów kamienie i butelki, a nawet odchody i
puszki z moczem. Demonstranci skandowali obelżywe
okrzyki, wśród których Disarm the Pigs! (Rozbroić świnie)
należał do najłagodniejszych.
Policja odpowiedziała w sobie właściwy sposób, rozprasza-
jąc demonstrantów pałkami. Tak rozpoczęła się bitwa o Chi-
cago, czyli kilkudniowe zamieszki, w czasie których obrażeń
doznało kilkuset uczestników demonstracji oraz ponad 80
policjantów. Schemat starć był za każdym razem taki sam:
protestujący zbierali się na skrzyżowaniach, blokowali ruch
uliczny i powodowali gigantyczne korki. Na wezwania policji
większość się rozchodziła. Pozostawała radykalna grupa, która
ubliżała policjantom i starała się ich sprowokować. Radykało-
wie nie śpiewali We Shall Overcome ani nie stosowali biernego
oporu. Obrzucali siły porządkowe kamieniami i skandowali
fiick You, LBJ, Sieg Heil! itp. Najostrzejsze rozruchy miały
miejsce wokół gmachu, gdzie obradowała konwencja demo-
kratów, kiedy policja zatrzymała pochód, który próbował się
dostać do środka.
Jeszcze bardziej interesujące od samych zamieszek były
reakcje w prasie i w społeczeństwie. Środki przekazu już przed
konwencją poświęcały garstce radykałów nieproporcjonalnie
dużo uwagi, zaś sposób relacjonowania wypadków nie
przyczyniał się do uspokojenia sytuacji. Bardziej obiektywni
dziennikarze zgadzali się nawet z zarzutami władz, iż media
ponoszą
częściową
odpowiedzialność
za
rozruchy.
..Newsweek" napisał, że „w transmisjach telewizyjnych nie
było widać", że policjanci „nie byli złośliwi i nie atakowali
bez powodu, nie było też widać, że demonstranci byli
kierowani przez sprawnych organizatorów, którzy świadomie
chcieli stworzyć wrażenie męczeństwa". Nie na darmo tłum
często skandował The whole world watching! (Cały świat
patrzy!).
222
Rzeczywiście, cały świat oglądał chicagowskich policjantów
bijących młodych, bezbronnych ludzi, a łamy gazet zapełniły
się zdjęciami zakrwawionych twarzy i szarżujących sił po-
rządkowych. Okazało się jednak, że transmisje telewizyjne z
zamieszek wzbudziły powszechne poparcie... dla burmistrza
Daleya i policji. Jeszcze raz potwierdziło się, iż middle
America bynajmniej nie sprzeciwia się zaangażowaniu w Wiet-
namie, lecz raczej demonstrantom i ich taktyce.
Dziennikarze natomiast obciążyli winą za rozruchy policję i
władze, które miały zareagować zbyt gwałtownie na prowoka-
cję. „Chicago Sun-Times" napisał: „Kiedy ma się do czynienia
z inteligencją przeciętnego policjanta, trzeba być niezwykle
ostrożnym. Burmistrz Daley nie był". A „Newsweek", infor-
mując, że trzech na czterech Amerykanów wyraża aprobatę dla
działań policji, określił ten fakt, jako „zatrważający".
Niechęć mediów do sił porządkowych wzięła się także stąd,
ż
e w trakcie „bitwy" policjanci nie oszczędzali fotografujących
i filmujących dziennikarzy — po części dlatego, że uważali ich
za sprzyjających demonstrantom. Ale była też inna przyczyna
olbrzymiego rozgłosu, jaki środki przekazu nadały zajściom w
Chicago. Amerykański historyk Frederick Siegel jest zadania,
ż
e oburzenie warstw opiniotwórczych wynikało stąd, iż bici
przez „gliny z niższej klasy średniej" demonstranci pochodzili z
wyższej klasy średniej, byli dziećmi i kolegami dziennikarzy i
intelektualistów. Wyraził to zresztą jasno „New York Times",
gdy napisał: „To były nasze dzieci na ulicach Chicago".
Niektóre reakcje na rozruchy zdradzały rozhisteryzowany,
charakterystyczny dla końca lat sześćdziesiątych ton. Dzien-
nikarz „Chicago's American" stwierdził stanowczo: „To nie są
początki państwa policyjnego, to JEST państwo policyjne".
Rozwodzono się nad brutalnością policji, jakby nie dostrzega-
jąc, że w trakcie gwałtownych, kilkudniowych starć nikt nie
zginął ani nie odniósł poważniejszych obrażeń. Tymczasem
brytyjski „Daily Express" napisał, iż chicagowscy policjanci
223
należą do „tego samego rodzaju ludzi, co ci, którzy likwidowali
ś
ydów w hitlerowskich Niemczech, albo ci, na których
opierał się stalinowski terror w Związku Sowieckim". (Warto
zwrócić uwagę na rzadko spotykane w tamtych latach wymie-
nienie jednym tchem nazizmu i komunizmu.)
Częste było również porównywanie zajść w Chicago do
inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację — porów-
nanie niejako „na czasie". Senator Eugene McCarthy stwierdził
nawet, iż: „To jest gorsze niż Praga", gdy policja wtargnęła do
jego sztabu na 15 piętrze Hotelu Hiltona i pobiła kilku
współpracowników, którzy rzucali na policjantów puszki po
piwie napełnione moczem.
Epilogiem zamieszek był proces „Ósemki z Chicago" —
grupy radykalnych działaczy oskarżonych o zawiązanie spisku
w celu wywołania rozruchów. Oskarżeni zamienili proces w
farsę, wyśmiewając sędziego, propagując własne poglądy.
Jeden z nich nazwał sędziego „faszystowską świnią". W lutym
1971 roku zapadł wyrok skazujący ich na kary do pięciu lat
więzienia, lecz zostali zwolnieni za kaucją, a wyrok został
potem uchylony przez sąd apelacyjny, którzy orzekł, że sędzia
wykazywał „niechętny" stosunek do oskarżonych.
Rok 1969 stanowił dla „ruchu" okres kulminacji działalności.
15 października i 15 listopada ogłoszono Dniami Moratorium.
Aktywiści antywojenni zorganizowali wówczas w całych
Stanach Zjednoczonych demonstracje, marsze i inne akcje
protestacyjne, w których wzięły udział setki tysięcy ludzi.
Miały one w większości przebieg pokojowy, jednak na kilku
uniwersytetach, między innymi na Harvardzie i w Berkeley,
studenci pod sztandarami Viet Congu zaatakowali budynki
studiów wojskowych i laboratoria pracujące na potrzeby
armii. Sondaże wskazywały wówczas, że 3/4 studentów
opowiada się za natychmiastowym zakończeniem wojny.
Jednakże już wtedy rozpoczął się rozpad ruchu, któremu
wiatr z żagli odebrał prezydent Nixon, gdy ogłosił decyzję o
stopniowym wycofywaniu oddziałów z Wietnamu. Jeszcze
224
tylko w maju 1970 roku doszło do erupcji w campusach po
zaatakowaniu przez siły USA baz WAL/VC w Kambodży, a
później ruch antywojenny stosunkowo szybko zniknął z
amerykańskiego życia politycznego. Protesty ustały cał-
kowicie w roku 1973, kiedy Amerykanie ostatecznie opuścili
Wietnam i zakończył się pobór do wojska. Wojna trwała
wprawdzie nadal, ale amerykańscy działacze pokojowi stracili
dla niej zainteresowanie.
„Ruch" rozpadł się na skłócone między sobą frakcje.
Garstka radykałów przeszła na pozycje terroryzmu, inni
wycofali się z polityki do kontrkultury albo przystąpili do
tworzenia wspólnot, które miały realizować ich ideały. Część
zaczęła brać udział w oficjalnym życiu społecznym i politycz-
nym, wchodząc do establishmentu pod hasłem zmiany „sys-
temu" od środka.
Ruch antywojenny od początku był niejednolity, jego
sympatykami powodowały rozmaite intencje. Opierał się na
morzu niewiedzy, naiwności i uprzedzeń. Natomiast w przy-
padku przywódców w grę wchodziło świadome zatajanie
prawdy, chorobliwa nienawiść do własnego kraju oraz — nie-
rzadko — po prostu wiara w komunizm (w wersji leninowskiej,
maoistowskiej lub trockistowskiej). Inaczej więc trzeba mierzyć
odpowiedzialność zagubionych, mających jak najlepsze inten-
cje szeregowych przeciwników wojny, a zupełnie inaczej
tych, którzy nimi kierowali i manipulowali — lewicowych
intelektualistów, zawodowych „gołębi", „wiedzących lepiej"
dziennikarzy i anarchistycznych rewolucjonistów.
Nie da się do ruchu pokojowego podejść w sposób racjonalny,
gdyż opierał się on na irracjonalnych przesłankach, takich jak
nadzieje czy fobie. Na jego uczestników oddziaływały raczej
hasła i emocje niż racje i argumenty. Całość ich myślenia
politycznego sprowadzała się do paru nieskomplikowanych haseł
w rodzaju: Make Love Not War, Peace Now!, Stop the killing!
Trzeba wszakże zwrócić uwagę na fakt, iż przerażająca
ignorancja i łatwowierność młodych pacyfistów zajmują
225
poczesne miejsce w łańcuchu czynników, które sprawiły, że
historia Indochin potoczyła się tak tragicznie. Efektem działal-
ności „ruchu" nie było bowiem skrócenie wojny, lecz jej
wydłużenie. „Drugi front" podtrzymywał przecież wiarę Hanoi w
zwycięstwo i tym samym zachęcał do kontynuowania agresji. A
ostateczny triumf komunizmu w Południowym Wietnamie,
Laosie i Kambodży nie byłby możliwy bez wcześniejszego
wycofania się USA z Indochin, do czego walnie przyczynił się
ruch pokojowy. Na jego uczestników spada więc jakaś część
odpowiedzialności za bezmiar cierpień, który pociągnęły za sobą
te wydarzenia.
Mentalność pokolenia lat sześćdziesiątych, pokolenia „dzieci-
kwiatów", najlepiej chyba wyraził musical Hair. Trafnie oddaje
on konfuzję i bezradność tej młodzieży wobec świata, który
wydawał się jej niezrozumiały i okrutny, poplątany i brudny.
Dlatego jedni próbowali go zmieniać za pomocą prostych
sloganów, a drudzy uciekali odeń w krąg narkotycznych wizji.
Stan ducha zarówno jednych, jak i drugich, nadzieję, próbującą
przezwyciężyć rozpacz, i pustkę, natrętnie wyzierającą spod
rozmaitych wiar, wyraża refren jednej z piosenek: Peace, flower,
freedom, happiness, powtarzany — niczym nieskuteczne zaklęcie
— kilkanaście razy, coraz szybciej, coraz bardziej płaczliwie, z
rosnącą rozpaczą...
15 — Wietnam 1962-1975
HONOR CZY POKÓJ?
Partyzantka zwycięża, gdy nie przegrywa. Armia konwencjonalna
przegrywa, gdy nie zwycięża.
Henry Kissinger
Po burzliwej konwencji w Chicago Partia Demokratyczna straciła
wszelkie szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich.
Zgodnie z przewidywaniami w styczniu 1969 r. do Białego
Domu wprowadził się więc republikanin Richard Nixon. Doradcą
ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta, a od 1973 r.
sekretarzem stanu w jego rządzie został profesor Harvardu Henry
Kissinger.
Duet Nixon-Kissinger miał plany na skalę globalną; kwestia
wietnamska zajmowała w nich miejsce ważne, lecz nie
najważniejsze. Obaj sądzili, iż nadszedł czas, by skończyć z nie
przynoszącą rezultatów wrogością do świata komunistycznego,
by wyczerpujące obie strony współzawodnictwo zmienić w
zawieszenie broni lub współpracę. Uważali, że Chinom i
Związkowi Radzieckiemu tak bardzo zależy na nawiązaniu
ś
ciślejszych stosunków — przede wszystkim gospodarczych —
ze Stanami Zjednoczonymi, że gotowe są w zamian zrezygnować
z agresywnej polityki międzynarodowej, a być może również
zrewidować stosunek do własnych
227
obywateli. Jednym słowem, Nixon i Kissinger pragnęli rozpo-
cząć nowy etap w dziejach stosunków między Wschodem i
Zachodem, etap nazwany później detente (odprężenie).
Kiedy w Białym Domu przyjęto nową optykę, wojna
wietnamska stała się dla administracji Nixona jedną z naj-
poważniejszych przeszkód na drodze do odprężenia. Wietnam
pochłaniał bowiem siły Ameryki w takim stopniu, że trudno
było prowadzić aktywną politykę na skalę globalną. W szczy-
towym dla USA okresie konfliktu, w roku 1968, na indochiń-
skim teatrze działań wojennych znajdowało się 40% amerykań-
skich wojsk lądowych (7 dywizji z 18), 70% Marines, połowa
lotnictwa i 35% marynarki. „Wyjście z Wietnamu" stało się
więc jednym z najważniejszych celów Waszyngtonu. Wkrótce
po objęciu stanowiska Nixon stwierdził: „Nie mam zamiaru
skończyć tak, jak LBJ — zamknięty w Białym Domu i bojący
się wyjść na ulicę. Chcę zakończyć tę wojnę. Szybko".
Prezydent był jednak przekonany, że wojna musi zakończyć
się „honorowym pokojem", to znaczy Wietnam Południowy nie
może dostać się w ręce komunistów. Gdyby to nastąpiło,
Ameryka zostałaby upokorzona, straciłaby poważanie w świe-
cie i wiarę we własne siły. Nixon pragnął wyjść z Wietnamu
tak, aby pokazać zdecydowanie, zyskać zaufanie przyjaciół i
respekt wrogów. „Prestiż — mówił — nie jest pustym słowem.
Wielki kraj nie może złamać danego słowa", nie tracąc
jednocześnie pozycji. Prezydent stwierdzał też wielokrotnie, że
nie zamierza być „pierwszym prezydentem, pod którego
rządami Ameryka została pokonana".
Stanowisko Henry Kissingera w sprawie Wietnamu nieco
różniło się od twardej — przynajmniej w słowach — linii
prezydenta. Mniej przejmował się pryncypiami, stawiając na
pierwszym planie wydobycie USA z wietnamskiej „pułapki".
Gotów był zadowolić się rozwiązaniem, które dawałoby
zaledwie „przyzwoitą przerwę" (decent interval) pomiędzy
porozumieniem pokojowym a ostatecznym rozstrzygnięciem
konfliktu „przez samych Wietnamczyków". Dla Kissingera
228
Wietnam nie był kostką globalnego domina, lecz raczej
klockiem w jego dyplomatycznej układance.
W polityce wietnamskiej Nixon miał bardzo ograniczoną
swobodę manewru. Wkrótce po objęciu urzędu, chcąc zapobiec
pogłębianiu się podziału w narodzie amerykańskim, ogłosił
decyzję o rozpoczęciu wycofywania oddziałów USA. Ich
liczebność osiągnęła na przełomie lat 1968/69 maksimum —
542 tysiące (żołnierzy alianckich było wówczas 60 tys.), lecz
już w pierwszym roku prezydentury Nixona została
zmniejszona o 65 tys.
Uratować Republikę Wietnamu miała polityka nazwana
przez Nixona „wietnamizacją" — rozbudowa i modernizacja
ARW tak, aby mogła poradzić sobie z nieprzyjacielem bez
pomocy amerykańskiej. Przekonanie o sensowności takiej
strategii pojawiło się po nadspodziewanie szybkim odzyskaniu
sił przez wojska sajgońskie w czasie Tet. Poza tym nie było
ż
adnych alternatywnych rozwiązań.
W Wietnamie z miesiąca na miesiąc ubywało zatem
Amerykanów, a równocześnie napływały kolejne transporty
nowoczesnego uzbrojenia. Sajgon otrzymał w ramach „wiet-
namizacji" 1 milion karabinków M-16, 12 tysięcy karabinów
maszynowych M-60, 40 tysięcy ręcznych granatników M-79 i
2 tysiące ciężkich haubic i moździerzy, nie mówiąc o helikop-
terach, samolotach i czołgach. Aby podnieść poziom morale,
zreformowano system awansów, zwiększono żołd i polepszono
warunki bytowe żołnierzy ARW. Mobilizacja pozwoliła Thieu
znacznie zwiększyć liczebność sił zbrojnych — pod koniec
wojny pod bronią znajdowało się (w wojsku, policji, oddziałach
terytorialnych itd.) prawie 1,5 miliona mężczyzn.
Rzecz jasna, ta pospieszna rozbudowa nie mogła usunąć
strukturalnych źródeł słabości ARW, które wiązały się z niedo-
skonałościami systemu politycznego kraju. Liczba dezercji
utrzymywała się na stałym poziomie, a jeden żołnierz na
trzydziestu współpracował — zdaniem CIA — z przeciw-
nikiem. Także liczebność sił zbrojnych nie była tak im-
229
ponująca, ponieważ oficerowie zawyżali stany swych od-
działów. Wartość bojowa ARW była niższa niż WAL. Stac-
jonowani w stronach rodzinnych żołnierze zdawali egzamin
w akcjach lokalnych, lecz przy manewrach strategicznych
często troska o bezpieczeństwo najbliższych górowała nad
dyscypliną.
Nixon nie zamierzał całkowicie rezygnować z użycia potęgi
wojskowej USA. Zdecydował się nawet podjąć kroki, których
obawiał się jego poprzednik. To za kadencji Nixona żołnierze
amerykańscy weszli do Kambodży, a lotnictwo zadało naj-
cięższe w czasie całej wojny ciosy Północnemu Wietnamowi.
Jego decyzje zaskakiwały zarówno Hanoi, jak i społeczeństwo
amerykańskie. Było to elementem świadomej gry prezydenta.
Liczył, że w ten sposób złamie „starców z Hanoi" wcześniej,
nim jego administracja ugnie się pod naciskiem rosnących w
siłę „gołębi". „Chcę — mówił do swych najbliższych
współpracowników — żeby Północni Wietnamczycy myśleli,
ż
e osiągnąłem stan, w którym mogę zrobić dosłownie wszystko
dla skończenia wojny". Amerykańscy negocjatorzy mieli dać
Hanoi do zrozumienia, że Nixon ma obsesję na punkcie
komunizmu, że nikt nie może go powstrzymać, kiedy jest
wściekły, a trzyma przecież palec na nuklearnym guziku —
„...i Ho Chi Minh osobiście w ciągu dwóch dni zjawi się w
Paryżu, błagając o pokój". Koncepcja ta — znana jako
„teoria wariata" (madman theory) — przyniosła pewne rezul-
taty, choć jej skuteczność była ograniczona, gdyż Kongres
coraz bardziej ograniczał możliwości prezydenta.
Stosowanie „teorii wariata" niosło ryzyko wmieszania się
któregoś z wielkich opiekunów DRW, Waszyngton musiał
więc kontrolować ich reakcje. Z pomocą przyszła detente.
Nixon założył, jak się okazało całkiem słusznie, że Pekin i
Moskwa nie narażą odprężenia dla solidarności z Hanoi.
W maju 1969 r. odbyła się krwawa bitwa o Hamburger
Hill, jak żołnierze nazwali wzgórze 937 w dolinie A Shau.
Określenie to powstało, prawdopodobnie, przez skojarzenie
230
z prawdziwymi jatkami, jakie tam się zdarzyły. W ciągu 10
dni Marines, fala za falą, atakowali ufortyfikowane przez
oddziały WAL/VC wzgórze, na które spadło w czasie bitwy
ponad 500 ton bomb i 80 ton napalmu. Kiedy jedenastego dnia
Amerykanie zdobyli Hamburger Hill, okazało się, że ich straty
wynoszą 476 zabitych i rannych. Znaleziono też ciała ponad
500 żołnierzy nieprzyjacielskich.
Na wieść o bitwie w USA po raz kolejny wybuchła burza.
Kongres i dziennikarze prześcigali się w krytykowaniu „ab-
solutnie bezsensownej" ofensywy i żądaniach rezygnacji z
wszelkich działań pociągających za sobą poważniejsze straty
w ludziach. Nixon osobiście udał się do Sajgonu i upomniał
gen. Creightona Abramsa, który zastąpił West-morelanda.
Podziemna gazetka żołnierska „GI Says" wyznaczyła 10 tys.
dolarów nagrody za głowę płk. Weldona Honeycutta, który
dowodził atakiem. Pomimo kilku zamachów, udało mu się
przeżyć. Mniej szczęścia miało kilkudziesięciu innych
oficerów i podoficerów. W roku 1969 dyscyplina w armii
USA uległa drastycznemu załamaniu. Do roku 1971 dokonano
w Wietnamie ok. 700 zamachów, głównie na oficerów, z czego
10% śmiertelnych.
„GI Says" nie była jedynym nielegalnym pismem żołniers-
kim — wychodziło ich ok. 200. Część wydawana była dzięki
pomocy ruchu antywojennego. Jednak długo sukcesy „ruchu"
w rozkładaniu armii amerykańskiej były niewielkie, o czym
ś
wiadczy np. liczba dezercji (niższa niż w czasie II wojny
ś
wiatowej czy wojny koreańskiej).
Raptowne załamanie morale nastąpiło w 1969 r. Znaleźli
się wówczas w wojsku młodzi ludzie, którzy byli świadkami i
uczestnikami gwałtownych protestów antywojennych, którzy
odetchnęli rozgorączkowaną atmosferą roku 1968. W dodatku
w lipcu 1969 r. rozpoczęło się wycofywanie oddziałów
amerykańskich. Stało się jasne, iż zrezygnowanie USA z obro-
ny RW jest tylko kwestią czasu. Popularność wśród żołnierzy
231
zdobyło wówczas powiedzenie: „Nie bądź ostatnim, który da się
zabić". Spadkowi dyscypliny sprzyjał też wyjątkowo stresogenny
charakter wojny i błędy popełnione przez Pentagon, choćby ten,
ż
e żołnierze po szkoleniu w USA byli wysyłani do Wietnamu
osobno, a nie całymi oddziałami. Po znalezieniu się w obcym
ś
rodowisku byli dużo bardziej podatni na urazy psychiczne.
Paradoksem jest, iż do osłabienia morale armii przyczynił się
też bardzo wysoki poziom wojskowych służb medycznych.
Rannych błyskawicznie ewakuowały z pola walki śmigłowce.
Natychmiast trafiali do szpitali polowych wyposażonych w
najnowocześniejszą aparaturę i leki. W Wietnamie zdołano
uratować 82% ciężko rannych — dla porównania w II wojnie
ś
wiatowej i w Korei 70%. Jednakże uchronieni od śmierci często
zostawali
niepełnosprawnymi
albo
inwalidami.
Lekarze
wojskowi musieli dokonać ponad 10 tys. amputacji kończyn
(głównie z powodu min i pułapek stosowanych masowo przez
nieprzyjaciela). Najwyższy w historii wojen procent ocalonych
rannych nie przyczynił się jednak do podniesienia ducha wśród
Amerykanów. Młodych żołnierzy przerażała perspektywa
przykucia na zawsze do wózka inwalidzkiego. A łatwo sobie
wyobrazić, jakie odczucia musiał budzić widok okaleczonych
weteranów na ulicach ich rodzinnych miast.
Powrót weteranów do ojczyzny i przyjęcie ich przez
społeczeństwo budzi w Ameryce do dziś żywe emocje. Panuje
powszechna opinia, iż naród i władze zachowały się wobec tych
chłopców-weteranów
niegodnie.
Po
powrocie
z
piekła
wietnamskiej dżungli potrzebowali przecież psychicznej rekon-
walescencji, zapomnienia i pomocy w zaleczeniu urazów.
Tymczasem ich powrót wyglądał zupełnie inaczej; nie witały ich
—jak weteranów poprzednich wojen — wiwatujące tłumy na
ulicach, nie było uroczystych przemówień, defilad i parad. Nie
czekały na nich w rodzinnych miejscowościach komitety
powitalne i nie sypało się konfetti.
Powracali w ciszy, nawet najbliżsi jakby się ich wstydzili.
Nikt im nie dziękował, czuli się z bagażem swych przeżyć
232
wyobcowani, nierozumieni i odrzuceni przez kraj, dla którego
przelewali krew: „Pojechałem tam myśląc, że robię coś
dobrego — powiedział reporterowi magazynu «Time» Larry
Langowski — ...a wróciłem w mundurze pokrytym medalami i
zostałem opluty przez jakąś hippiskę".
Zamiast honorowego przyjęcia, musieli się przebierać w
lotniskowych ubikacjach w cywilne ubrania, gdyż był to
jedyny sposób uniknięcia zniewag i wyzwisk w rodzaju baby-
killer albo pogardliwych spojrzeń czy choćby odruchowego
odsuwania się sąsiadów w metrze... Niektórzy rozgoryczeni i
zawiedzeni palili publicznie mundury i zostawali aktywistami
antywojennymi, jak bohater filmu Urodzony 4 Lipca. Zachęcali
poborowych do unikania służby, a żołnierzy do dezercji.
Nieliczni tylko w pełni rozumieli sens wojny i przyjmowali
poświęcenia, których ona wymagała, jako warte słusznej
sprawy. David Rioux, który po wybuchu miny stracił wzrok
oraz władzę w lewej ręce i nodze, powiedział dziennikarzowi:
„(Mój brat) i ja rozumieliśmy wyraźnie wiele rzeczy, których
inni nie rozumieli. Obaj wiedzieliśmy, dlaczego jesteśmy w
Wietnamie, a większość ludzi wokół nas nie, albo rozumiała to
tylko niejasno. My jednak... byliśmy dumni że bronimy ludzi
niewolonych przez marksistowski komunizm. To co robiliśmy,
było szlachetne w oczach Boga, naszego kraju i naszych
rodzin".
Od 1969 r. miejsce woli walki i wiary w łatwe pokonanie
„żółtków" zajął cynizm. Jedynym celem żołnierzy stało się
przetrwanie okresu służby, a dyscyplina w US Army — nie
słynącej nigdy ze specjalnej surowości — bliska była anarchii.
ś
ołnierze sprzyjający ruchowi antywojennemu (ich oznaką
była czarna opaska na ramieniu) nie kryli się ze swymi
poglądami. Wyśmiewanie i obrzucanie wyzwiskami oficerów
było na porządku dziennym. Zdarzały się odmowy wykonania
rozkazu, a nawet bunty całych pododdziałów — sądy woj-
skowe rozpatrywały w 1968 r. 82 takie sprawy, w 1969
233
— 117, a w 1970 — 131 i to pomimo zmniejszenia się liczby
ż
ołnierzy. Dezercje osiągnęły poziom nie notowany od po
czątku istnienia amerykańskich sił zbrojnych — 73 przypadki
na 1000 żołnierzy rocznie.
W roku 1971 blisko 5 tysięcy żołnierzy znalazło się w
szpitalach w wyniku ran poniesionych w walce, lecz
hospitalizowanych z powodu nadużycia narkotyków było
cztery razy więcej... (Dawka heroiny, którą można było nabyć
na ulicy w Sajgonie za dolara, kosztowała w Nowym Jorku 50
dolarów.) 25% żołnierzy cierpiało na choroby weneryczne.
Upadek dyscypliny nie znalazł na szczęście odbicia w sto-
sunku US Army do ludności cywilnej. śołnierze znajdowali
się pod permanentną kontrolą dziennikarzy i rządu. Masakra w
My Lai była jednym z niewielu wydarzeń w czasie całej
wojny, które jednoznacznie zasłużyło na miano zbrodni
wojennej.
16 marca 1968 r. kompania C {Chanie) I batalionu Dywizji
Americal otrzymała do wykonania typowe zadanie Search and
Destroy: miała znaleźć i zniszczyć oddział partyzancki
operujący w rejonie wioski My Lai w prowincji Quang Ngai.
Rejon My Lai cieszył się wśród żołnierzy złą opinią —
oddziały amerykańskie wpadały tu często w zasadzki i
ponosiły ciężkie straty.
Na dzień akcji wybrano wtorek, bo według raportów
wywiadu we wtorki kobiety wychodziły z dziećmi o 7 rano na
targ do sąsiedniej miejscowości. Dowództwo, aby uniknąć
ofiar wśród ludności cywilnej, wyznaczyło godzinę rozpoczęcia
operacji na 8 rano. Przetransportowana helikopterami kompania
Chanie znalazła się na miejscu punktualnie.
Do dziś nie wiadomo dokładnie, co zdarzyło się później
— nikt nie panował nad całością sytuacji, punkt dowodzenia
znajdował się na pokładzie krążącego w powietrzu samolotu.
ś
ołnierze rozbiegli się po wsi, nie napotykając — wbrew
oczekiwaniom — żadnego poważniejszego oporu. Do tragedii
doszło w przysiółku My Lai-4, w którym operował jeden
234
z plutonów dowodzony przez por. Williama Calleya. Zachęceni
przezeń żołnierze dokonali rzezi, wrzucając granaty do chat i
strzelając do mieszkańców. Zabijali wszystkich, którzy
znaleźli się w zasięgu ich broni.
Gdy jeden z nadzorujących akcję oficerów zobaczył, co się
dzieje, polecił pilotowi helikoptera wylądować w wiosce i
przerwał masakrę. Musiał zresztą zagrozić użyciem broni, by
uspokoić rozszalałych żołnierzy Calleya. Nikt nie mógł jednak
przywrócić życia ok. 300 ofiarom tragedii.
Dowództwo operacji próbowało ukryć prawdę, lecz jeden
z żołnierzy z innej jednostki, do którego dotarły pogłoski o
zbrodni, dopóty pisał alarmujące listy do kongresmenów i do
prasy, dopóki nie zostało wszczęte oficjalne dochodzenie.
Calleya postawiono w stan oskarżenia i skazano na dożywocie.
Po 4 latach prezydent Nixon skorzystał z prawa łaski i darował
mu resztę kary.
Aczkolwiek wina za masakrę obciąża przede wszystkim
samego Calleya, który był osobowością prymitywną, a nawet
psychopatyczną, to jednak My Lai nasuwa refleksje bardziej
generalnej natury. Oto dwudziestu kilku przeciętnych amery-
kańskich chłopców, którzy w normalnych warunkach uważali-
by się za agresywnych akurat na tyle, by wziąć udział w
dyskotekowej bijatyce, okazało się zdolnych do popełnienia
zbrodni...
W lipcu 1969 r. z Przylądka Kennedy'ego na Florydzie
wystartował statek kosmiczny Apollo 11 i pierwszy człowiek
postawił stopę na Księżycu. Wkrótce potem na łamach prasy
pojawiły się pierwsze doniesienia o masakrze w małej wiet-
namskiej wiosce. Pokazały ciemną stronę natury człowieka,
który posługując się najwymyślniejszymi zdobyczami techniki,
ulega wojennej deprawacji tak samo, jak przed wiekami.
Pomimo rozpoczęcia „wietnamizacji" i zrezygnowania —
przynajmniej w teorii — z taktyki Search and Destroy
oddziały amerykańskie nadal próbowały pokonać nieprzyja-
ciela głównie siłą ognia. Świadczy o tym rozkład wydatków
235
na pokrycie kosztów wojny. W roku 1969 wojna pochłonęła
21,5 mld dolarów, z czego 80% przeznaczone było dla sił
amerykańskich, a reszta dla południowo-wietnamskich. Wśród
kosztów amerykańskich największą część, 9 mld dolarów,
wydano na operacje powietrzne, dwukrotnie mniej na lądowe,
a na działania sił terytorialnych i lokalne akcje przeciwpar-
tyzanckie i pacyfikacyjne obie strony przeznaczyły zaledwie
6% funduszy.
Waszyngton pragnął dać RW jak najwięcej czasu na
stabilizację i ograniczyć — zmniejszoną, lecz wciąż groźną —
presję oddziałów WALA/C. Lotnictwo USA atakowało więc
bezustannie linie zaopatrzeniowe i rejony działań przeciwnika.
Nixon zdecydował się też podjąć kroki, na które nie zdobył się
jego poprzednik: postanowił zaatakować szlak Ho Chi Minha i
bazy sił komunistycznych na terenie Kambodży.
W marcu 1969 r. rozpoczęły się naloty na rejony Kam-
bodży graniczące z prowincją Tay Ninh, gdzie wywiad
amerykański już dawno zlokalizował centrum dowodzenia
WAL/VC. W trakcie tej operacji B-52 wykonały 3640 lotów i
zrzuciły 110 tys. ton bomb.
Prezydent w obawie przed reakcjami opinii publicznej
pragnął utrzymać te naloty w sekrecie, choć już wkrótce afera
z Aktami Pentagonu miała pokazać, iż w Ameryce tajemnica
wojskowa i państwowa jest pojęciem iluzorycznym. Przecieki
o bombardowaniach szybko przedostały się na łamy prasy,
lecz nie przywiązywano wówczas do nich większego znacze-
nia. Sami Północni Wietnamczycy woleli nie skarżyć się na
naloty, gdyż oznaczałoby to przyznanie się przez nich do
gwałcenia neutralności Kambodży. Dopiero w 1973 r. w związ-
ku z aferą Watergate odkryto w USA ponownie całą sprawę i
nadano jej rangę jednego z koronnych dowodów przeciw
prezydentowi.
Była już mowa o szczególnego rodzaju „neutralistycznej"
polityce księcia Norodoma Sihanouka, który — sam zbyt
słaby, by przeciwstawić się wietnamskim komunistom
236
— sprzeciwiał się jednak jakimkolwiek działaniom amerykań-
skim na terytorium Kambodży. W marcu 1970 r. obalił go
wojskowy zamach stanu; oficerowie mieli dosyć jego „nieza-
angażowania", które pozwalało mu tolerować obecność kilku
dywizji północno-wietnamskich w granicach kraju. Zaskoczony
Waszyngton początkowo wahał się, czy poprzeć stojącego na
czele spisku, nieznanego bliżej gen. Lon Nola, czy też udzielić
pomocy próbującemu odzyskać władzę Sihanoukowi. Gdy
jednak Lon Nol rozpoczął energiczną rozbudowę słabiutkiej,
liczącej kilkadziesiąt tysięcy źle uzbrojonych ludzi armii
kambodżańskiej, aby móc przeciwstawić się siłom północno--
wietnamskim, Amerykanie uznali go za sprzymierzeńca.
Tymczasem Północni Wietnamczycy, którzy do tej pory czuli
się we wschodniej Kambodży jak na własnym podwórku,
rozdrażnieni działaniami Lon Nola, przeszli w kwietniu 1970 r.
do ofensywy. Armia kambodżańska nie miała w konfrontacji z
nimi żadnych szans. Stolice prowincji padały jedna za drugą, a na
początku maja Phnom Penh znalazło się w okrążeniu. U boku sił
wietnamskich nacierały też nieliczne oddziałki tzw. Frontu
Jedności Narodowej Kambodży, z księciem Sihanoukiem na
czele. Front skupiał kilka niewielkich ugrupowań, które łączyło
dążenie do obalenia Lon Nola, i był dla Hanoi wygodnym
kamuflażem. Nazwę jednego z ugrupowań Frontu, Czerwonych
Khmerów, znali
wówczas tylko
specjaliści
od
spraw
indochińskich...
Na razie świat nie interesował się tym, co się dzieje wokół
Phnom Penh. W mass mediach panował niepodzielnie Wietnam,
Kambodżę wspominano właściwie tylko przy okazji i na
marginesie tego konfliktu. Na czołówkach gazet znalazła się
nieoczekiwanie 30 kwietnia 1970 r. Tego dnia rankiem
amerykańskie samoloty transportowe C-130 zrzuciły gigantyczne
siedmiotonowe bomby (największe, jakich kiedykolwiek użyto w
Indochinach) w przygranicznym rejonie Kambodży, gdzie miało
znajdować
się
północno-wietnamskie
dowództwo.
Na
oczyszczonym przez wybuchy terenie z 400 śmigłowców
237
desantowało się 12 tysięcy żołnierzy, głównie z 1 Dywizji
Kawalerii Powietrznej.
W tym samym czasie prezydent Nixon wygłaszał prze-
mówienie do narodu. Pragnął przekonać Amerykanów o słu-
szności tego kroku. Tłumaczył, iż nie jest jego celem
rozszerzanie wojny na kolejne państwo, lecz zapewnienie
bezpieczeństwa wycofującym się wojskom USA. Określił
operację jako „wtargnięcie" (incursion), a nie inwazję na
Kambodżę, gdyż rejon akcji jest w rękach północno--
wietnamskich. Aby uciszyć spodziewane protesty, oznajmił o
rozpoczęciu wycofywania kolejnych 150 tys. ludzi z Wietnamu.
Przyrzekł też, że oddziały amerykańskie pozostaną w Kambodży
najwyżej 60 dni.
Celem akcji było ujęcie sztabu WAL/VC oraz likwidacja
zapasów i baz tuż przed porą deszczową, kiedy uzupełnianie strat
było praktycznie niemożliwe. Miało to dać Sajgonowi kilka
miesięcy wytchnienia, ułatwić „wietnamizację" i wycofywanie
US Army. Operacja miała też rozluźnić obręcz oddziałów
komunistycznych zaciskającą się wokół Phnom Penh.
W amerykańskich żołnierzy, biorących udział w akcji, wstąpił
nowy duch — cieszyli się, że wreszcie będą mogli zmierzyć się z
przeciwnikiem, który od lat nękał ich, pewny swej bezkarności
zza pobliskiej granicy (80 km od Sajgonu).
W rezultacie dwumiesięcznych działań zginęło ponad 14 tys.
Wietnamczyków (głównie wskutek uderzeń lotnictwa), a 1430
wzięto do niewoli. Po stronie aliantów śmierć poniosło 866
Południowych
Wietnamczyków
oraz
338
Amerykanów.
Znaleziono i zniszczono całe osiedla o jednoznacznie militarnym
charakterze, tysiące bunkrów i składów z bronią, amunicją,
minami itd.
A jednak operacja kambodżańska zakończyła się tylko
połowicznym sukcesem. Nie udało się schwytać dowództwa sił
komunistycznych na Południu. Kwatera główna WAL/VC na
plantacji Mimot była pusta.
238
Wiele lat później uciekinierzy z komunistycznego Wietnamu
wyjawili, iż ewakuacja centrum dowodzenia rozpoczęła się
natychmiast po przewrocie Lon Nola i pierwszych amerykań-
skich bombardowaniach, czyli w marcu. Gdy siły sprzymie-
rzonych uderzyły na tereny przygraniczne, sztab WAL/VC już od
półtora miesiąca znajdował się w prowincji Kratie, dalej na
północ. Wietnamczycy bezbłędnie przewidzieli, iż w zmienio-
nych warunkach politycznych, po obaleniu Sihanouka, Wa-
szyngton zdecyduje się na wkroczenie do Kambodży.
Operacja kambodżańska utrudniła na kilka miesięcy zaopat-
rzenie i działania sił komunistycznych, zmniejszyła ich nacisk na
Sajgon oraz na Lon Nola, dzięki czemu mógł on przeciąć jedną z
linii zaopatrzenia WAL/VC — zakazał używania przez Hanoi
portu Kompong Som. Lecz wkrótce po wycofaniu się
Amerykanów i Południowych Wietnamczyków z Kambodży,
tereny przygraniczne ponownie się zaludniły. Powróciły
ewakuowane pułki, sztaby, szpitale, zbudowano nowe osied-la-
koszary, a składy wypełniły się sprzętem napływającym szlakiem
Ho Chi Minha. Jeszcze w tym samym 1970 r. oddziały WAL/VC
zaczęły z tego rejonu ponownie atakować Wietnam Południowy.
Wysuwany jest czasem (np. w filmie Killing Fields) zarzut,
jakoby działania amerykańskie w Kambodży zdestabilizowały to
państwo i stanowiły pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń, który
doprowadził do przejęcia władzy przez Czerwonych Khmerów.
Jest to rozumowanie szczególnie przewrotne, jako że zrzuca na
Amerykę część winy za ludobójstwo dokonane przez jej
przysięgłych wrogów. Zęby udowodnić bezsens tego twierdzenia,
wystarczy zauważyć, że nic innego, jak właśnie wtargnięcie sił
USA i RW do Kambodży uchroniło ten kraj od przejęcia władzy
przez koalicję, w której główne skrzypce grali Czerwoni
Khmerzy, już w roku 1970 zamiast w 1975. Rząd Lon Nola gonił
przecież na początku maja ostatkiem sił. Operacja kambodżańska
zaabsorbowała jego przeciwników na tyle, że zdołał się
podźwignąć i odwlec nadejście „roku zero" o 5 lat.
239
Po szczytowym roku 1968 ruch antywojenny stracił rozpęd.
„Wietnamizacja" i rokowania w Paryżu, których przebieg
pokazywał, że strona komunistyczna jest bardziej nieprzejed-
nana i wojownicza, pozbawiły pacyfistów jakichkolwiek
racjonalnych argumentów. Dwa tygodnie przed akcją w Kam-
bodży waszyngtoński komitet antywojenny oświadczył, że
zamyka biuro i rozwiązuje się z powodu braku zainteresowania
jego działalnością.
Operacja kambodżańska przebudziła uśpiony ruch pokojowy.
W ciągu paru godzin po przemówieniu prezydenta campusy w
całych Stanach Zjednoczonych zapełniły się tłumami
demonstrantów. Budynki studiów wojskowych na 30 uniwer-
sytetach zostały zaatakowane i podpalone lub zdewastowane.
Krążące po campusach pochody wybijały okna, niszczyły
sprzęty, rozbijały latarnie. Interweniującą policję obrzucano
kamieniami i butelkami, zdarzały się wypadki strzelania do
policjantów. Na jednym z uniwersytetów lider demonstracji
krzyczał: „Urządzimy tu, w Madison w stanie Wisconsin,
drugi front. Czy jesteście gotowi poświęcić życie?!". Następnie
protestujący ruszyli demolować Instytut Matematyki, w którym
wykonywano zlecenia dla armii.
W Madison obyło się bez ofiar śmiertelnych, natomiast na
Uniwersytecie w Kent w stanie Ohio były wydarzenia, które
poruszyły Amerykę. „Pierwszy raz od czasów wojny secesyjnej
Amerykanie strzelali do siebie z powodów politycznych" —
pisała ówczesna prasa.
Zamieszki w Kent trwały kilka dni. W ich trakcie m.in.
spalono budynek studium wojskowego, a tłum demonstrantów
przeciągnął nocą przez pobliskie miasteczko Akron, wybijając
szyby i demolując sklepy. Ponieważ w liczącym 30 tysięcy
mieszkańców Akron było tylko 20 policjantów, gubernator
stanu powołał pod broń Gwardię Narodową.
Większość studentów nie brała udziału w zamieszkach. W
Kent studiowało 19 tysięcy osób, a demonstracje nie
zgromadziły nigdy więcej niż 1000 uczestników.
240
Do tragedii doszło 4 maja, kiedy po wprowadzeniu przez
gubernatora stanu wyjątkowego i zakazu zgromadzeń oddział
Gwardii Narodowej próbował rozproszyć gromadzących się
między budynkami uniwersytetu studentów. Nie posłuchali
oni powtarzanego kilkakrotnie wezwania do rozejścia się.
Obrzucali żołnierzy wyzwiskami i kamieniami. Gwardziści
użyli najpierw pocisków z gazem łzawiącym, lecz tłum rozbił
się tylko na mniejsze grupki; po kilkakrotnych groźbach
użycia broni, żołnierze oddali salwę ostrą amunicją. Część
gwardzistów nie mierzyła w powietrze, lecz sprowokowana
agresywnością wymachujących flagami Viet Congu pacyfistów
zdecydowała się strzelać do swych rówieśników (a może
nawet kolegów — w Gwardii służyli również studenci).
Ś
mierć na miejscu poniosło czworo studentów, dziewięcioro
było rannych. Większość ofiar stanowili widzowie i przechod-
nie, którzy nie brali czynnego udziału w zamieszkach.
Członkowie Gwardii Narodowej twierdzili potem, że usły-
szeli strzały z tłumu, ale specjalna komisja powołana do
zbadania okoliczności tragedii przez prezydenta uznała użycie
broni za niepotrzebne i nieusprawiedliwione. Jednocześnie
komisja oświadczyła, iż „zachowania wielu studentów i nie-
studentów biorących udział w demonstracji... niewątpliwie nie
dało się tolerować". Członkowie komisji przestrzegali też
studentów, że muszą brać pod uwagę to, że wulgarne wyzwiska
mogą wywołać „gwałtowne reakcje sił porządkowych".
Ankiety wskazywały, iż większość opinii publicznej opo-
wiedziała się po stronie gwardzistów i krytycznie oceniła
postępowanie demonstrantów. Owa „milcząca większość", do
której apelował w przemówieniu Nixon, bardzo rzadko dawała
jednak znać o swym istnieniu. Brakowało jej dynamizmu i
organizacji, które stanowiły tak potężną broń „ruchu".
Nielicznym wystąpieniom „milczącej większości" brakowało
też polotu i swoistego wdzięku, tak charakterystycznego dla
demonstracji antywojennych. Nie mogło być inaczej, gdyż
brali w nich udział nie pełni świeżych pomysłów młodzi
241
intelektualiści, skorzy do zabawnych happeningów studenci
czy „dzieci-kwiaty", lecz zwykli, ciężko pracujący i stateczni
ludzie, „niebieskie kołnierzyki"', słowem owa pogardzana
przez kontrkulturę middle class.
Największa demonstracja popierająca zaangażowanie USA
w obronę Wietnamu Południowego odbyła się w maju 1970 r.,
kiedy stutysięczny pochód, złożony głównie z robotników,
przemaszerował ulicami Nowego Jorku. Znacznie większy
rozgłos środki przekazu nadały jednak innemu wydarzeniu.
Także w maju kilkuset robotników budowlanych skrzyknęło
się w czasie przerwy na lunch i zaatakowało demonstrację
studencką na Wall Street. Robotnicy rozproszyli demonstrację,
pobili kilkudziesięciu uczestników, a następnie udali się pod
siedzibę władz Nowego Jorku skandując AU the way USA! i
zażądali podniesienia flagi, opuszczonej do połowy masztu na
znak żałoby po wypadkach w Kent. Media uczyniły z tego
symbol prawicowego prymitywizmu i brutalności, które miały
cechować wszystkich opowiadających się za obecnością
amerykańską w Indochinach.
Byłoby niesprawiedliwym uproszczeniem zarzucanie jed-
nostronności całej prasie. Nawet w nie ukrywających sympatii
dla ruchu pokojowego pismach można znaleźć głosy wobec
niego krytyczne. Na przykład po fali zamieszek, która ogarnęła
uniwersytety w maju 1970 r., komentator „Newsweeka"
Stewart Alsop pisał: „Umysły wielu spośród tych zdolnych
młodych ludzi wyglądają na całkowicie zamknięte. Nie
podejmują racjonalnej dyskusji, wystarczają im bezmyślne
slogany: «Uwolnić Czarne Pantery», «Skończyć zabijanie»
itp. Konsekwencje takich sloganów (że czarny rewolucjonista
nie może być sądzony, nawet gdy istnieją dowody przeciw
niemu; że komuniści w Azji mają jednostronne prawo do
zabijania) nie są w ogóle dyskutowane". Alsop przestrzegał
przed niebezpieczeństwem „intelektualnego zamknięcia się"
większości amerykańskich uniwersytetów, czyli „najgorszą
rzeczą, jaka może się przytrafić uniwersytetowi".
242
Podobnego zdania był George Bali, były podsekretarz stanu,
który w 1966 r. zrezygnował ze stanowiska, nie zgadzając się z
eskalacją wojny. Pisał on (także w „Newsweeku"), że młodzi
działacze są „przerażająco naiwni" i choć trzeba uznać prawo
młodych do krytyki, to jednak „ruch" używa wyłącznie
„sloganów i inwektyw — jazgotu w slangu zbyt dziecinnym,
by mógł wyrażać myśli. Z bólem trzeba powiedzieć, że młodzi,
z nielicznymi wyjątkami, nie argumentują racjonalnie. Raczej,
jak król Lear, wykrzykują swe niezadowolenie w niebiosa —
tyle że w czteroliterowych przekleństwach dalekich od języka
Szekspira".
Podobne głosy należały jednak w tym czasie do rzadkości.
Postawa antywojenna zdobyła —jak twierdzi Stephen Morris
— „status uświęconego dogmatu wśród intelektualistów ame-
rykańskich". Kto był przeciwnego zdania — zyskiwał opinię
moralnie zdeprawowanego. „Od wczesnych lat 70. lewicowo--
liberalna subkultura, która opanowała uniwersytety i środki
masowego przekazu, znała tylko jedną odpowiedź na politykę
USA w Wietnamie — wściekłość. Ci, którzy mogli myśleć
inaczej, milczeli zastraszeni".
Podobna atmosfera panowała właściwie na całym świecie.
Po wejściu Amerykanów do Kambodży w prawie wszystkich
wielkich miastach — od Sztokholmu do Rio de Janeiro i od
Paryża po Tokio — palono flagi i demolowano ambasady
USA. Nixona nie określano na transparentach inaczej niż
„morderca", „kat", „kanalia". Duży dziennik kopenhaski (a
Dania była wszak sojusznikiem Stanów Zjednoczonych jako
członek NATO) stwierdził, iż „nadszedł czas, by zdać sobie
sprawę, że największym zagrożeniem dla wolności... jest
Ameryka Richarda Nixona". Sprzymierzeńcy USA milczeli lub
dyplomatycznie „wyrażali zaniepokojenie" operacją kam-
bodżańską. Jedynie Australia i Tajwan otwarcie ją poparły.
W samej Ameryce najpoważniejsze konsekwencje miały nie
krótkotrwałe z natury rzeczy zamieszki, lecz ewolucja postaw
Kongresu, który zaczął odtąd z rosnącą siłą sprzeciwiać
243
się polityce wietnamskiej prezydenta i ograniczać jego moż-
liwości prowadzenia wojny.
Kongres — urażony tym, iż Nixon nie poinformował go
wcześniej o planowanym wtargnięciu do Kambodży — odwołał
Rezolucję Tonkińską z 1964 r., aby wyrazić symboliczne votum
nieufności prezydentowi. Senator Edward Kennedy nazwał
decyzję Nixona „obłędną", a sen. Fulbright „szaleńczą". 30
czerwca Senat przyjął tzw. poprawkę Coopera-Churcha, która
zakazywała
udzielania
jakiejkolwiek
pomocy
militarnej
Kambodży i przeprowadzania operacji wojskowych przez siły
zbrojne USA na terytorium tego kraju. Poprawka ta, odrzucona
zresztą przez Izbę Reprezentantów, stanowiła pierwszą próbę
ograniczenia konstytucyjnych kompetencji prezydenta jako
głównodowodzącego amerykańskich sił zbrojnych.
Richard Nixon pragnął swym kambodżańskim przemówieniem
ośmielić „milczącą większość". Stwierdził, że operacja będzie
testem siły woli i odwagi Ameryki. Rzucił nawet na szalę własną
przyszłość
polityczną,
kiedy
oświadczył:
„Raczej
będę
prezydentem jednej kadencji, niż zgodzę się na to, by Ameryka
stała się drugorzędnym mocarstwem i by zaakceptowała pierwszą
porażkę w swej dumnej, 190-letniej historii". Mobilizacja
„milczącej większości" jednak się nie powiodła. Wielu spośród
60% Amerykanów, którzy odnieśli się pozytywnie do akcji w
Kambodży, postąpiło tak dlatego, że sądzili, iż ułatwi ona
wycofywanie oddziałów USA z Wietnamu.
Na jakie atuty mógł jeszcze liczyć Nixon w rozgrywce z
Politbiurem w Hanoi? Demonstrowana przezeń wola obrony
Wietnamu Południowego i sporadyczne ciosy w ramach „strategii
wariata" nie mogły wystarczyć. Komuniści wiedzieli przecież, co
się dzieje w Kongresie, a przede wszystkim widzieli żołnierzy
USA opuszczających Wietnam. W 1969 r. Stany Zjednoczone
wycofały z RW 65 tys. ludzi, w 1970 — 50 tys., a rok później aż
250 tys.
Nie znaczy to, że Hanoi nie miało problemów. Kraj był
wyczerpany wojną. Niemal wszyscy zdolni do noszenia broni
244
mężczyźni służyli w wojsku. Obowiązek uprawy roli i pracy w
fabrykach spadł na barki kobiet. Społeczeństwo było zmęczone,
głodowało, lecz wytrwale znosiło wyrzeczenia, wierząc, iż po
zjednoczeniu — wraz z „wyzwolonymi braćmi z Południa" —
będzie można odbudować Wietnam „dziesięć razy piękniejszy".
A może atutem Waszyngtonu była detente? Wszak przyjęta na
Zachodzie formuła głosiła, iż mocarstwa komunistyczne w
zamian za korzyści ekonomiczne i technologie pójdą na
ustępstwa polityczne. Można zatem wyobrazić sobie sytuację, w
której Biały Dom wywiera presję na Mao i Breżniewa, by
przerwali dostawy dla DRW, stawiając to jako jeden z warunków
detente. Fakt, iż nieśmiałe sugestie Waszyngtonu w tej sprawie
były stanowczo odrzucane i przez Moskwę, i przez Pekin, zdaje
się świadczyć o zasadniczym błędzie, który tkwił u podstaw
strategii odprężenia.
Kreml miał bardzo prostą odpowiedź na nalegania Nixona.
Rosjanie twierdzili, że nie mają żadnego wpływu na upartych
Wietnamczyków, a zredukować pomocy nie mogą, gdyż
zaszkodziłoby to ich opinii wśród sprzymierzeńców.
ZSRR, w sprzeczności z koncepcjami Kissingera i innych
teoretyków detente, nie zaprzestał w latach 70. popierania „wojen
narodowowyzwoleńczych" i nie zarzucił ani w teorii, ani w
praktyce myśli o zaniesieniu rewolucji wszędzie tam, gdzie to
było możliwe. Kreml zalecał wprawdzie Hanoi negocjowanie, ale
nie nalegał na ustępstwa. Sowieci byli pewni, iż proces
wycofywania się USA z Indochin jest nieodwracalny, a Północni
Wietnamczycy
powinni
jedynie
zapewnić
Amerykanom
możliwość „uratowania twarzy".
Chińczycy także „wyłączali" konflikt wietnamski z całości
odprężenia. Na pierwsze lata „ing-pongowej dyplomacji", 1971-
1972, przypadła też szczytowa pomoc Pekinu dla DRW. Także
ton oficjalnych enuncjacji ChRL nie zmienił się ani na jotę w
porównaniu z okresem sprzed detente. W grudniu 1970 r. Pekin
stwierdził, że „wszelkie awantury wojenne i wojenny
245
szantaż imperializmu amerykańskiego przeciwko narodowi
wietnamskiemu są również prowokacją przeciwko narodowi
chińskiemu". A Czou En-lai oświadczył w marcu 1971 r. w
Hanoi: „700-milionowy naród chiński jest mocnym oparciem dla
narodu wietnamskiego, a olbrzymie terytorium Chin
— jego niezawodnym zapleczem". Tenże Czu En-lai tłumaczył
swym dyplomatycznym partnerom z USA, iż: „Nie powinno
się tracić z oczu całego świata dla Południowego Wietnamu".
Hanoi wiedziało zatem już na początku lat 70., że sojusznicy
— pomimo głoszonego odprężenia — nie mają zamiaru
zaprzestać walki o Indochiny. Podobnej pewności nie miał
rząd RW. Utrzymywał on stosunki dyplomatyczne z 48
państwami (gdy tzw. Tymczasowy Rząd Rewolucyjny był
uznawany przez 42 kraje, w tym wszystkie tzw. socjalistyczne),
lecz dyplomatyczne uznanie nie było w większości przypadków
równoznaczne z udzielaniem choćby werbalnego wsparcia.
A czy RW mogła mieć pewność, że nie zostanie porzucona
także przez kilku dotychczasowych aliantów, jeśli prezydent
Thieu był witany w tych krajach przez tłumy demonstrantów,
obrzucających go inwektywami w rodzaju „morderca" i „fa-
szysta", a nagłówki w prasie krzyczały: „Najkrwawszy reżim
współczesności"?
Sytuacja wewnętrzna w Południowym Wietnamie, choć
zmierzała w kierunku stabilizacji, wciąż była od niej daleka. Po
wykrwawieniu się w ofensywie Tet i uspokojeniu nastrojów na
wsi w 1969 r. partyzantka Viet Congu zanikła niemal całkowicie
w delcie Mekongu, czyli w najważniejszym regionie RW.
Aktywność WAL/VC ograniczała się do słabo zaludnionego
Płaskowyżu Centralnego i górzystych obszarów wzdłuż granicy z
Laosem. W rezultacie komuniści stracili kontrolę nad znaczną
większością ludności Południa
— administracja RW obejmowała pod koniec 1971 r.
95% mieszkańców.
Armia południowo-wietnamska z powodzeniem przejmowała
od Amerykanów ciężar obrony kraju. Oddziały ARW
246
walczyły dzielnie w Kambodży w 1970 r. i w podobnej
operacji w Laosie w 1971, pomimo iż Wietnamczycy wiedzieli,
ż
e w akcjach tych chodzi o ubezpieczenie wycofujących się sił
USA. Także opanowanie sytuacji na wsi w Południowym
Wietnamie wynikało z większej skuteczności działań ARW.
ś
ołnierze sajgońscy okazali się w zwalczaniu partyzantki lepsi
niż Amerykanie.
Jak dawniej, w Wietnamie Południowym istniała rozległa
opozycja przeciwko rządowi, która — gdyby zdołała się
zjednoczyć — byłaby prawdopodobnie w stanie zagrozić
władzy Thieu. Prezydent potrafił jednak wygrywać głębokie
podziały pomiędzy przeciwnikami i w rezultacie utrzymywał
się u steru rządów bez większych trudności. Zdarzały się, od
czasu do czasu, demonstracje lub zamieszki, lecz ich zasięg
był nieporównanie mniejszy niż w latach 1963 i 1966. Na
przykład w maju 1970 r. kilkuset mnichów przeciwnych
rządowi zajęło na znak protestu jedną z sajgońskich pagód. W
odpowiedzi władze zmobilizowały innych mnichów, po-
pierających Thieu, którzy z pomocą policji zaatakowali
okupowaną świątynię i po walce, w czasie której nie obyło się
bez ofiar śmiertelnych, odebrali ją. Poważną próbę sił stanowiły
wybory prezydenckie we wrześniu 1971 r. Najgroźniejszym
konkurentem Thieu był „Wielki" Minh związany z „Trzecią
Siłą". Prezydent wyeliminował go jednak, wydając dekret,
który wymagał m.in., by kandydat na to stanowisko przebywał
w RW co najmniej od 10 lat. Tymczasem Minh znalazł się w
wyniku rozgrywek o władzę w połowie lat 60. na emigracji w
Tajlandii.
Innego rodzaju próba sił rozpoczęła się 8 lutego 1971 r.,
kiedy wojska południowo-wietnamskie weszły na terytorium
Laosu z zamiarem przecięcia szlaku Ho Chi Minha.
Wydarzenia w tym kraju przybierały podobny obrót jak w
Kambodży. Siły rządowe, składające się z ponad 60-tysięcznej
armii oraz z 10 tys. partyzantów operujących na terenach
zajętych przez komunistów, zmagały się z przeważa-
247
jącymi liczebnie oddziałami komunistycznymi (ok. 50 tys.
Północnych Wietnamczyków i drugie tyle Patet Lao). Zaledwie
1/3 terytorium kraju znajdowała się pod kontrolą rządu.
Celem ofensywy ARW była baza WAL w miasteczku
Tchepone — 40 km od granicy RW. Oddziały południowo--
wietnamskie posuwały się wolno wąskimi dolinami, budując na
szczytach wzgórz łańcuch umocnień. Amerykańskie wojska
lądowe nie brały udziału w operacji, jedynie lotnictwo udzielało
wsparcia.
Po kilku tygodniach względnie łatwych walk, gdy Południowi
Wietnamczycy dotarli do Tchepone, nastąpiło gwałtowne
przeciwuderzenie WAL. Na dwie dywizje ARW uderzyły cztery
dywizje północno-wietnamskie wsparte przez czołgi, ciężkie
rakiety i artylerię. W gęstej dżungli Laosu rozgorzała jedna z
najcięższych bitew tej wojny. Południowi Wietnamczycy
wytrzymali pierwsze uderzenie WAL, co pozwoliło lotnictwu
zadać atakującym ogromne straty obliczane nawet na 10 tysięcy
zabitych. Ale przewaga nieprzyjaciela, walczącego na dodatek na
doskonale sobie znanym, zajmowanym od lat terenie, była zbyt
wielka i oddziały ARW zaczęły się cofać.
Odwrót trwał ok. jednego miesiąca. Południowi Wietnamczycy
walczyli mężnie i choć w końcu ulegli, to jednak wcześniej
częściowo zrealizowali założone cele. W czasie długotrwałego
odwrotu nie ulegli panice, lecz prowadzili uporządkowane
działania opóźniające. Warto to podkreślić. ponieważ znaczna
część amerykańskich mass mediów przedstawiła operację jako
całkowicie nieudaną, a odwrót jako desperacką i chaotyczną
ucieczkę. Podstawowym dowodem było znowu jedno ujęcie
filmowe: obraz żołnierzy ARW, którzy ewakuowali się uczepieni
płóz helikopterów. To przypadkowe i nie świadczące o
rzeczywistym przebiegu walk ujęcie zostało przez środki przekazu
wykorzystane jako podsumowanie dwumiesięcznych zmagań i
urosło do rangi symbolu rzekomego tchórzostwa ARW, która —
choć gnębiły
248
ją nadal te same co dawniej bolączki — w tej akurat bitwie
walczyła ze znacznie silniejszym przeciwnikiem jak równy z
równym.
W rezultacie operacji laotańskiej poniosło śmierć około
dwóch tysięcy żołnierzy sajgońskich i 15 tysięcy żołnierzy
WAL (dysproporcja była skutkiem panowania sprzymierzo-
nych w powietrzu). Zginęło też 176 amerykańskich pilotów.
Oddziały ARW zniszczyły wiele ton zapasów WAL oraz
szereg urządzeń szlaku Ho Chi Minha, co prawdopodobnie
spowodowało odłożenie generalnej ofensywy północno-wiet-
namskiej o rok. Poważni skądinąd autorzy (np. George
Herring), przytaczając powyższe dane, utrzymują równocześ-
nie, że była to klęska, która postawiła znak zapytania nad całą
strategią „wietnamizacji". Sprzeczność pomiędzy taką oceną
a faktami przypisać można chyba tylko sugestii środków
masowego przekazu.
Operacja laotańska była od początku skazana na przegraną.
Gdy generał Westmoreland planował analogiczną akcję, mówiło
się przecież o konieczności użycia co najmniej 60 tysięcy ludzi.
W jaki sposób mogło ją wykonać 17 tysięcy żołnierzy ARW?
Giap prawdopodobnie postanowił wykorzystać ten błąd do
zadania silnego ciosu procesowi „wietnamizacji" i do osłabienia
morale armii sajgońskiej. Wciągnął więc nieprzyjaciela w zasa-
dzkę — w gęsto zalesionych górach, co znacznie utrudniło
działania lotnictwa taktycznego, a jednocześnie w samym
centrum siatki zamaskowanych dróg, które składały się na szlak
Ho Chi Minha. Dawało to oddziałom komunistycznym rzadką
w warunkach wietnamskich możliwość swobodnego manewru.
Rzecz jasna, w tej sytuacji taktyka partyzancka była bezużytecz-
na, toteż Giap rozegrał bitwę w sposób konwencjonalny. Wolne
tempo posuwania się nieprzyjaciela naprzód dało mu sposobność
do ściągnięcia w rejon Tchepone sił potrzebnych do uderzenia:
36 tysięcy ludzi, oddziałów pancernych i ciężkiego sprzętu.
Komuniści byli zaniepokojeni — co wyraźnie ukazują
wewnętrzne dokumenty Lao Dong — stopniowym uzdrawia-
249
niem stosunków na Południu, lecz z drugiej strony zdawali sobie
sprawę z faktu, że rząd sajgoński jest w dalszym ciągu wrażliwy
na ciosy. Wiedzieli, że choć ich wpływy na Południu zmalały,
choć popierające ich odłamy społeczeństwa zaprzestały pomocy
lub nawet zwróciły się przeciwko nim, to nie równało się to
wcale przejściu na stronę Thieu. Znaczna część ludności skłonna
była traktować rząd sajgoński raczej jak mniejsze zło. Jak to ujął
jeden ze specjalistów Białego Domu, Douglas Blaufarb:
„Pomimo korzyści gospodarczych i rozwoju, który był skutkiem
programów reform, rządowi nie udało się wytworzyć wśród
chłopów silnej, pozytywnej motywacji do zaangażowania się
po stronie oficjalnej. To był wciąż
— w oczach chłopów — «ich» rząd, daleki, arbitralny i często
nadużywający władzy".
Jaki był w rzeczywistości stan Republiki Wietnamu, okazało
się na wiosnę 1972 r., gdy wybiła dla niej godzina próby
— i to próby najtrudniejszej z dotychczasowych. Kierownictwo
Lao Dong postanowiło wstrzymać niekorzystny z jego punktu
widzenia rozwój wydarzeń i zachwiać podstawami stabilizu
jącego się kraju.
30 marca 1972 r. Wietnamska Armia Ludowa podjęła
generalną ofensywę. Giap wysłał do boju 12 dywizji piechoty,
zostawiając w odwodzie tylko jedną. Do walki ruszyło 120
tysięcy żołnierzy, nie licząc oddziałów partyzanckich. Inwazja
przypominała początek wojny w Korei w 1950 r. Uderzenie
miało nieomal całkowicie konwencjonalny charakter. Obok
piechoty brały w nim udział jednostki pancerne — wyposażone
w czołgi T-54 i pływające PT-76. Jeden z amerykańskich
pilotów powiedział reporterowi magazynu „Time" po powrocie z
lotu rekonesansowego: „Nie wierzyłem własnym oczom... Nigdy
przedtem nie widziałem czegoś podobnego: kolumny czołgów,
kolumny ciężarówek, nawet ludzie maszerujący otwarcie
drogami". Obok czołgów siły komunistyczne użyły w czasie
ofensywy wszystkich rodzajów sprzętu i uzbrojenia: ciężkiej
artylerii — z działami 130 mm włącznie, transporterów
250
opancerzonych, rakiet na wyrzutniach samobieżnych, a dla
obrony przeciwlotniczej najnowszych przenośnych radzieckich
rakiet typu Strzała, samonaprowadzających się na cel.
Kampania, zgodnie ze zwyczajem gen. Giapa, była od dawna
starannie przygotowywana. W Laosie i Kambodży zgromadzono
po atakach przeciwników olbrzymie zapasy. Do „strefy
zdemilitaryzowanej"" doprowadzono nawet rurociąg paliwowy.
Skończyła się już epoka kolumn pieszych tragarzy. Dywizje
zmechanizowane trudno było zaopatrywać w paliwo za pomocą
butelek przewożonych na rowerach, jak celnie zauważył sir
Robert Thompson.
Ofensywa oznaczała przejście do nowego etapu wojny. Hanoi
stawiało
na
klasyczne
działania
regularnych
oddziałów,
wyposażonych w nowoczesny i ciężki sprzęt. Skończył się —
rozpoczęty z chwilą wejścia do walki Amerykanów w 1965 r. —
okres partyzantki, rozproszenia sił i nękania nieprzyjaciela. Od
roku 1972 operacje nieregularne schodzą na drugi plan i pełnią
jedynie funkcje wspomagające (wywiad, dywersja itp.).
O takiej właśnie zmianie taktyki marzono w Pentagonie od
chwili, kiedy amerykański patrol po raz pierwszy wpadł w
zasadzkę w wietnamskiej dżungli. Teraz armia USA mogłaby
wreszcie
udowodnić
swą
wyższość
nad
nieuchwytnymi
„żółtkami". Mogłaby — gdyby jeszcze znajdowała się w
Wietnamie: w momencie ataku było tam już jednak tylko 95 tys.
ż
ołnierzy zza oceanu, w tym zaledwie 6 tys. w oddziałach
pierwszej l i n i i
1
. Politbiuro Lao Dong doskonale zdawało sobie z
tego sprawę — inaczej prawdopodobnie nie zmieniłoby taktyki.
Znając stan opinii publicznej w USA, komuniści założyli, że nie
muszą się obawiać ewentualnego powrotu Amerykanów. Tym
bardziej że rok 1972 był rokiem wyborów prezydenckich (swoją
drogą
zbieżność
ofensyw
północno-wietnamskich
z
kampaniami przedwyborczymi
1
W RW znajdowała się też jeszcze cześć sił alianckich, przede wszystkim dwie dywizje południowokoreańskie.
252
w USA nie wydaje się przypadkowa) i ubiegający się o reelek-
cję Nixon nie mógł pozostawić nawet cienia wątpliwości, że nie
zamierza ponownie wciągać Ameryki do wojny. Założenia
Hanoi okazały się słuszne. Pod koniec roku w Wietnamie
pozostało tylko 24 tys. amerykańskich doradców, nie biorących
bezpośredniego udziału w walkach.
Przewodnicząca delegacji Viet Congu w rokowaniach
paryskich, Nguyen Thi Binh, stwierdziła na początku ofensywy:
„Naszym celem jest wyzwolenie całego Południowego
Wietnamu i stworzenie rządu pojednania narodowego w Saj-
gonie". Czyżby komuniści rzeczywiście sądzili, iż uda im się za
jednym zamachem rozbić RW? Być może tym razem pewność
siebie przytłumiła realizm generała Giapa i jego towarzyszy. Ale
bardziej prawdopodobne wydaje się, że ich cele były
skromniejsze. Chcieli zahamować i w miarę możliwości cofnąć
proces konsolidowania się Południa. Po drugie, pragnęli
zdyskredytować „wietnamizację", ukazać słabość AR W i
pozbawić społeczeństwo RW nadziei. Po trzecie, planowali
zajęcie jak największego terytorium, by pozyskać dodatkowe
atuty w rozmowach paryskich.
Atak był tak niespodziewany i potężny, że siły inwazyjne
parły szybko naprzód, łamiąc słabą obronę wojsk sajgoń-skich.
Najsilniejsze uderzenie nastąpiło na północy, gdzie kilka dywizji
WAL
przedarło
się
przez
umocnienia
„strefy
zdemilitaryzowanej", a kilka innych zaatakowało RW z Laosu.
Ich celem były miasta Quang Tri, Hue i Da Nang — stolice
trzech północnych prowincji kraju. Na drugim kierunku natarcia
leżało miasto Kontum — panujące nad Płaskowyżem
Centralnym. Trzecie uderzenie skierowane było na Sajgon, a jego
punktem wyjścia były przygraniczne tereny Kambodży — te
same, które Amerykanie „oczyścili" dwa lata wcześniej.
Liczebność oddziałów pierwszoliniowych obu stron była
równa, a na niektórych odcinkach siły komunistyczne nawet
przeważały. W dodatku przez kilka pierwszych dni niebo
253
pokrywała gęsta powłoka monsunowych chmur, więc lotnictwo
było bezużyteczne.
Na północy 3 Dywizja ARW cofała się bezładnie pod naporem
304 i 308 Dywizji WAL. Po dwóch tygodniach obrony padła
stolica prowincji Quang Tri i praktycznie cała prowincja,
przylegająca do l i n i i demarkacyjnej, znalazła się w rękach
nieprzyjaciela.
Na Płaskowyżu Centralnym Północni Wietnamczycy zdobyli
ważną bazę wojskową Dac To. niemal okrążyli Pleiku i zbliżali
się do Kontum.
Uderzenie 5, 7 i 9 Dywizji WAL oraz jednej dywizji Viet
Congu w kierunku na Sajgon zostało zatrzymane jedynie przez
rozpaczliwą
obronę
5
Dywizji
południowo-wietnamskiej,
otoczonej w miasteczku An Loc.
Na tym sukcesy wojsk komunistycznych się zakończyły. Ku
zaskoczeniu wszystkich armia sajgońska ochłonęła po pierwszym
ciosie i powstrzymała ofensywę. W prowincji Quang Tri
przegrupowane i wzmocnione świeżymi posiłkami oddziały ARW
zastopowały marsz przeciwnika 30 km za stolicą prowincji. Hue i
Da Nang obroniły się.
Na środkowym odcinku frontu Północnym Wietnamczykom
nie udało się zdobyć ani Kontum, ani Pleiku.
Natomiast o An Loc rozgorzała zacięta bitwa, w czasie której
ż
ołnierze ARW walczyli z heroizmem, niespotykanym do tej pory
po stronie sajgońskiej. Być może ich męstwo brało się z chęci
odwetu za masakrę, której dokonały oddziały komunistyczne.
Ostrzelały one szosę, którą uchodziły z miasta tłumy kobiet i
dzieci. Liczbę ofiar śmiertelnych oceniano na 7 tysięcy. W
każdym razie obrona okrążonego An Loc, zaopatrywanego
wyłącznie drogą powietrzną i znajdującego się pod intensywnym
ostrzałem rakiet i ciężkiej artylerii. trwała niemal trzy miesiące i
zakończyła się sukcesem ARW.
Po trzech miesiącach wojska południowo-wietnamskie przeszły
do kontrofensywy, wypierając nieprzyjaciela na pozycje
wyjściowe. Quang Tri odzyskały trzy dywizje ARW, choć
254
miasta broniło aż sześć dywizji północno-wietnamskich. Siły
komunistyczne były zdziesiątkowane ciężkimi walkami, a prze-
de wszystkim nieustannymi atakami lotnictwa amerykańskiego i
sajgońskiego. W czasie całej kampanii poległo 30 tysięcy
ż
ołnierzy ARW i co najmniej 100 tysięcy żołnierzy WAL/VC.
W odparciu ofensywy, która zyskała miano „wielkanocnej",
rolę decydującą — obok ARW — odegrało lotnictwo. Prezydent
Nixon, który polecił kontynuować redukcję amerykańskich sił
lądowych (w ciągu samego kwietnia liczba żołnierzy USA
zmniejszyła się z 95 do 69 tysięcy), rozkazał jednocześnie
nasilić operacje powietrzne. Na wody Zatoki Tonkińskiej
skierowano trzy dodatkowe lotniskowce. Rozpoczęły się znów
naloty na DRW. Na Południu myśliwce bombardujące niszczyły
bazy i linie zaopatrzeniowe nieprzyjaciela oraz atakowały
nacierające oddziały.
Nixon odrzucił zasadę „gradualizmu". Już pierwsze uderzenia
były skierowane w samo serce machiny wojennej DRW
— w składy paliwa i magazyny wojskowe wokół Hanoi
i Hajfongu. Prezydent zezwolił też wówczas na użycie do
nalotów na Północ — po raz pierwszy od początku wojny
— „latających superfortec" B-52.
Użycie lotnictwa dało o wiele lepsze rezultaty niż poprzednio
również z dwóch innych powodów. Jednym był konwencjonalny
charakter ataku WAL. Drugim zaś wyposażenie amerykańskich
sił powietrznych w nowe, umożliwiające ataki z niespotykaną
dotąd precyzją bomby kierowane. Dysponujące nimi samoloty
miały na pokładach zainstalowane komputery oraz kamery
telewizyjne lub urządzenia laserowe, które sterowały lotem
bomby. Te półtoratonowe smart bombs były zdolne do rażenia
celów z dokładnością do kilku metrów. Pozwoliły one na
atakowanie obiektów położonych nawet w gęsto zamieszkanych
rejonach.
Przykładem ich skuteczności było zniszczenie ważnego
strategicznie mostu w Thanh Hoa. Amerykańskie lotnictwo
dokonało nań w latach 1965-1968 kilkuset nalotów, straciło
255
z powodu zmasowanej obrony przeciwlotniczej 90 maszyn i
nie trafiła go ani jedna bomba. Tymczasem w maju 1972 r.
wystarczył jeden nalot czterech samolotów F-4 Phantom z
bombami kierowanymi laserowo, by most przestał istnieć.
Lotnictwo pomogło wyhamować pierwszy impet ofensywy,
lecz sytuacja była nadal groźna, co skłoniło Nixona do pójścia
o krok dalej. Wiadomo było od dawna, iż skutecznym
sposobem ugodzenia DRW byłoby odcięcie dostaw z ChRL i
bloku sowieckiego. Dotąd — jak wiadomo — Waszyngton nie
decydował się na to, z obawy przed zadrażnieniem stosunków
z Pekinem i Moskwą. Teraz Nixon postanowił zagrać va
banque.
9 maja siły powietrzne USA zbombardowały linie kolejowe
łączące Wietnam z Chinami. Zaminowane zostały porty
północno-wietnamskie. US Navy rozpoczęła blokadę morską
DRW. Statki, które znajdowały się wówczas w portach
Północnego Wietnamu (większość spośród nich pod banderą
radziecką, wśród pozostałych były także trzy jednostki polskie)
czekały z wyjściem w morze do podpisania porozumienia
pokojowego.
„Gołębie" w Kongresie byli — według słów senatora
George'a Aikena — „zaszokowani" i „przygnębieni". Tym
razem jednak obyło się bez demonstracji na ulicach — ruch
pokojowy znajdował się w stanie rozkładu. A główny nurt
amerykańskiej opinii publicznej daleki był od potępiania
decyzji Nixona. Społeczeństwo było mniej zaniepokojone samą
wojną: „amerykańskich chłopców" pozostało już przecież w
Wietnamie niewielu. Sondaże opinii wskazywały, że popu-
larność prezydenta znacznie wzrosła. „Pokojowe" rezolucje
zyskały w Kongresie niewielkie poparcie.
Także obawy o reakcje Kremla i Pekinu okazały się
bezzasadne. Po lutowej wizycie Richarda Nixona w Chinach,
po uściśnięciu przezeń dłoni Mao Tse-tungowi, słowem — po
szokującym dla świata zwrocie w polityce USA prezydent
słusznie założył, że Pekin nie zaryzykuje zerwania stosunków
256
z Waszyngtonem. Tak też się stało. Chińczycy ograniczyli się
do złożenia kilku gromkich protestów.
Dokładnie w dwa tygodnie po wprowadzeniu blokady
DRW miał się odbyć szczyt amerykańsko-sowiecki w Moskwie
i waszyngtońscy komentatorzy wyrażali obawy, iż Rosjanie
mogą go odwołać. Nixonowska „dyplomacja poprzez siłę"
także i w tym przypadku okazała się jednak skuteczna.
Związek Radziecki, zaniepokojony zbliżeniem amerykańsko--
chińskim i spragniony taniej pszenicy z USA, nie podjął w
odpowiedzi na zaminowanie portów żadnych konkretnych
kroków. Wprawdzie w czasie szczytu Breżniew kilkakrotnie
wyrażał oburzenie z powodu „barbarzyńskich" i „przypomi-
nających hitlerowskie" metod Amerykanów, ale rozmowy z
Nixonem były rzeczowe i zaowocowały szeregiem umów.
Wszystkie trzy mocarstwa kroczyły więc ku odprężeniu,
starając się w miarę możliwości „nie zauważać" wojny w
Indochinach. Niektórzy historycy wysuwają przypuszczenia. iż
wojownicza polityka Hanoi była w tym okresie nie na rękę obu
wielkim sojusznikom DRW, którym — z różnych powodów
— zależało na odprężeniu. Jeśli jednak Moskwa i Pekin
rzeczywiście wywierały jakieś naciski na Północnych Wiet-
namczyków, to nie czyniły tego zbyt energicznie. Dysponowały
przecież niezawodnym środkiem, mogącym skłonić Hanoi do
umiarkowania — wystarczyło wstrzymać olbrzymią pomoc
militarną i gospodarczą. Tymczasem nie istnieją żadne wiary-
godne dowody, by ZSRR lub ChRL kiedykolwiek użyły w
czasie wojny choćby groźby zaprzestania dostaw, nie mówiąc
o faktycznym ich wstrzymaniu.
Zakończona niepowodzeniem kampania musiała osłabić
WAL/VC. Szczególnie dawały się we znaki braki kadrowe.
Nierzadko batalion, który powinien liczyć ponad 300 żołnierzy,
miał ich nie więcej niż 80. Ofensywa wielkanocna musiała
obejść się bez zasłony dymnej w postaci oddziałów partyzan-
ckich Viet Congu. Jednostki VC, które wzięły w niej udział,
miały znaczenie tak drugorzędne, iż nie mogły spełnić roli
257
listka figowego, osłaniającego wstydliwą prawdę o północ -no-
wietnamskiej inwazji.
Jednym z jej najważniejszych celów było jednak zahamowanie
upadku NFW i cel ten udało się w znacznej mierze zrealizować.
Ofensywa związała bowiem całość sił ARW. Thieu musiał posłać
do walki także rezerwy, które dotychczas kontrolowały sytuację
na wsi.
Kiedy armia sajgońska zaabsorbowana była odpieraniem
uderzenia WAL, nastąpił znaczny wzrost infiltracji na tereny
tracone od 1968 r., zwłaszcza do delty Mekongu i w pobliże
stolicy. Od kampanii 1972 roku rozpoczyna się okres odbudowy
infrastruktury NFW. Viet Cong nie odzyskał już jednak nigdy
znaczenia, jakie miał przed ofensywą Tet, w której wykrwawili
się partyzanci w czarnych „piżamach". śołnierze z Południa
stanowili po 1972 r. najwyżej 20% w siłach WAL/VC. Nawet w
jednostkach, które nosiły tradycyjne nazwy jednostek Viet
Congu, służyli w rzeczywistości poborowi z Wietnamu
Północnego.
Jerzy Chociłowski tak opisywał atmosferę w Sajgonie po
wielkanocnym uderzeniu: „Ceny żywności nie poszły w górę,
czarnorynkowy kurs dolara nawet się obniżył... Sklepy chińskich
jubilerów zawalone złotem... Na czarnym rynku — co dusza
zapragnie — od radiokaset i wykwintnej armatury łazienkowej po
hamaki i spadochrony. W kioskach najświeższe numery
«Playboya» i «Paris Match». Na trawniku koło katedry jak co
wieczór gwiaździste zloty zakochanych par, gruchających obok
swych skuterów... Na meczu tenisowym z Japonią o puchar
Davisa komplet widzów". Niefrasobliwi Południowcy nadal nie
brali wojny na serio.
Tymczasem wysiłek wojenny, bombardowania i szybki wzrost
liczby ludności przyspieszyły trwający od początku lat
sześćdziesiątych spadek produkcji ryżu w DRW. W 1961 roku na
każdego mieszkańca przypadały 282 kg ryżu, w 1968 — już tylko
206 kg, a w 1973 — zaledwie 186, czyli tyle, co w najgorszym
okresie rządów kolonialnych.
17 — Wietnam 1962-1975
258
Od stycznia 1969 r. do stycznia 1973 r., kiedy podpisano
porozumienie pokojowe, odbyły się w Paryżu 174 sesje
negocjacyjne. Ich znaczenie było nikłe, jeśli nie wręcz żadne.
Hanoi wykorzystywało je wyłącznie dla celów propagandowych,
dla oskarżania Amerykanów i windowania rangi Tymczasowego
Rządu Rewolucyjnego. Wszystko rozstrzygało się w czasie
tajnych rozmów Henry Kissingera z Le Duc Tho, należącym do
ś
cisłego kierownictwa Lao Dong. Właśnie w czasie tych tajnych
spotkań Kissinger zgłaszał kolejne ustępstwa Waszyngtonu.
Kiedy negocjacje się zaczynały, USA żądały od Hanoi
zawieszenia broni, wycofania oddziałów WAL z Południa i
wymiany jeńców. W zamian proponowały wycofanie z Wiet-
namu własnych wojsk. W kwestiach politycznych Waszyngton
optował za utrzymaniem w RW status quo oraz za prze-
prowadzeniem — po wygaśnięciu walk — plebiscytu, który
zadecydowałby o przyszłości kraju.
Komuniści domagali się: wyjścia Amerykanów z Wietnamu,
wstrzymania pomocy dla rządu sajgońskiego oraz zwolnienia
wszystkich jeńców i więźniów politycznych, przetrzymywanych
w RW. śądali też odsunięcia Thieu od władzy i utworzenia na
Południu rządu koalicyjnego z udziałem Narodowego Frontu
Wyzwolenia. Jedynym, co oferowali w zamian, było
wstrzymanie działań zbrojnych, lecz bez powrotu oddziałów
WAL na Północ.
Dla Hanoi celem negocjacji nie było poszukiwanie sa-
tysfakcjonującego
obie
strony,
pokojowego
rozwiązania
konfliktu. Był to raczej inny sposób prowadzenia wojny. Allan
Goodman, autor źródłowej pracy o rokowaniach paryskich tak
podsumował taktykę DRW: „Każde ustępstwo oferowane Hanoi
wbijało kolejny klin między Waszyngton a Sajgon. Wszystkie
ustępstwa, do których gotowość sugerowało Hanoi publicznie,
były następnie w tajnych rozmowach wycofywane — a to
poszerzało lukę między amerykańskim rządem i opinią
publiczną".
259
Jednym z najważniejszych celów strony komunistycznej było
osłabienie sojuszu USA z RW. Sukces osiągnięty przez Hanoi na
tym polu był w głównej mierze zasługą Henry Kissingera.
Pragnął on przede wszystkim wyprowadzić Amerykę z In-
dochin z „twarzą". Losy Południowego Wietnamu w ogóle, a
prezydenta Thieu w szczególności, interesowały go znacznie
mniej. Uparte obstawanie Sajgonu przy żądaniu wycofania armii
DRW z Południa uważał za nierealną i przeszkadzającą w
rokowaniach mrzonkę.
Kissingera denerwowała sztywna nieustępliwość komunistów,
ale przyjmował ją jako przykrą, acz nieuchronną konieczność.
Wiedział natomiast, iż Południowych Wietnamczyków będzie
mógł stosunkowo łatwo zmusić do ustępstw, toteż od samego
początku nie liczył się z ich zdaniem. Cóż zresztą mogło być
wyraźniejszą
oznaką
lekceważenia,
niż
tajne
rozmowy
prowadzone z DRW za plecami rządu RW?
Kissinger potwierdzał w ten sposób starą tezę propagandy
przeciwników — ustawiał Sajgon w roli marionetki, a USA w
pozycji agresora, który wtrąca się w wewnętrzne sprawy
Wietnamu.
Można było z łatwością przewidzieć, iż zwiększy to autorytet
Lao Dong, doda wiarygodności Viet Congowi, a z drugiej strony
— podważy pozycję Thieu. Komunistyczne podziemie zostało
przecież uznane za równoprawnego partnera negocjacji, a legalny
rząd spadł do roli kłopotliwego sojusznika.
Przyrównanie Kissingera do Metternicha, Bismarcka lub
Talleyranda stało się już wytartym dziennikarskim chwytem. Być
może jego sukcesy w zbudowaniu odprężenia z Chinami oraz
Sowietami usprawiedliwiają aż tak wysoką ocenę jego polityki.
Gdy jednak spojrzeć na rezultaty taktyki Kissingera w Paryżu, to
porównanie
z
mistrzami
dyplomacji
wydaje
się
nieporozumieniem.
Rozmowy wlokły się przez cztery długie lata, w ciągu których
zginęło w Wietnamie niemal tyle samo Amerykanów, co w całym
poprzednim okresie wojny.
260
Kissinger nie potrafił znaleźć żadnego skutecznego lekarstwa
na żelazny upór i absolutne przekonanie wietnamskich komu-
nistów o ostatecznym zwycięstwie. Jego bezradność — i at-
mosferę negocjacji w ogóle — znakomicie ilustruje przebieg
rozmów 2 maja 1972 r., a więc w czasie ofensywy wielkanocnej.
Jeden z delegatów Hanoi odczytał stronie amerykańskiej
oficjalne, publikowane w prasie oświadczenie rządu DRW.
Rozgoryczony Kissinger powiedział później: „Sześć miesięcy
zabrało nam doprowadzenie do tego spotkania, a kiedy je
zaczęliśmy, usłyszeliśmy to, co mogłoby zostać wycięte z gazety
i przesłane nam pocztą".
Potem odbył się następujący dialog:
Kissinger: „Co ze zmniejszeniem skali walk i z zawieszeniem
broni?".
Le Duc Tho: „Wojen nie prowadzi się dla zawieszenia broni.
Wojny prowadzi się dla zwycięstwa".
Kissinger: „A co z samym tylko zmniejszeniem skali walk?".
Le Duc Tho: „Nie walczymy po to, żeby walczyć mniej".
Jedynym argumentem uznawanym przez Lao Dong była siła.
W kilka dni później USA wprowadziły blokadę DRW i
wznowiły naloty. Uderzenie WAL się załamało. Wkrótce Hanoi
zmiękło i poszło w Paryżu na ustępstwa, które umożliwiły
podpisanie układów rozejmowych.
Strategia wietnamska Waszyngtonu była skomplikowana.
Składały się na nią m.in. „wietnamizacja", „teoria wariata" i
przeplatanie rokowań użyciem siły. Wpływ wywierała -
polityka globalna. Tajne ustępstwa w Paryżu często miały utorować
drogę dla normalizacji stosunków z Chinami i ZSRR.
Choć strategia Nixona i Kissingera była tak wymyślna, jej
ostateczny wynik był bardzo prosty: im więcej amerykańskich
ż
ołnierzy opuszczało Wietnam, im silniejsi byli przeciwnicy
wojny w USA — tym mniej skłonna do porozumienia okazywała
się DRW. Nie było więc wyłączną winą Kissin-gerowskiej
dyplomacji, że paryskie rozmowy co rusz utykały w ślepym
zaułku. Rezygnując z bombardowań Północy,
261
a następnie wycofując wojska z Południa, Waszyngton pozbywał
się przecież dwóch najważniejszych kart atutowych
— nie uzyskując nic w zamian. Politbiuro w Hanoi wiedziało,
ż
e — tak jak za Johnsona nie mogło przegrać wojny
— tak teraz nie mogło przegrać negocjacji. Wystarczyło
cierpliwie czekać.
Czy Kissinger był zręcznym i obrotnym negocjatorem, który
nawet nie posiadając dobrych kart potrafi rozegrać partię
zwycięsko? „Pragnął porozumienia i cały czas wierzył, że jest w
zasięgu ręki, że podpiszemy je w ciągu sześciu miesięcy —
wspominał jeden z jego współpracowników.
— Za każdym razem, gdy Hanoi zgadzało się spotkać
z nami potajemnie. Henry mówił «To może być to». Za
każdym razem był rozczarowany. Naszym największym
problemem było przekonanie Henry'ego, że Północni Wiet
namczycy nie mają zamiaru zrezygnować z tego, o co
im chodziło w ciągu większej części dekady tylko dlatego,
ż
e rozmawia z nimi Henry".
Gdyby tok rokowań paryskich przedstawić na wykresie, to
miałby on charakter „skokowy": długie okresy, w czasie których
rozmowy tkwiły w martwym punkcie, byłyby na nim
przedzielone kilkoma przełomowymi ustępstwami Amerykanów i
na końcu jedynym istotniejszym ustępstwem Hanoi.
Pierwszy przełom był we wrześniu 1970 r. Waszyngton
wyraził wówczas zgodę na pozostanie wojsk północno-
wietnamskich na Południu po podpisaniu porozumienia. Wy-
cofanie sił amerykańskich miało nastąpić po wymianie jeńców.
Hanoi odrzuciło początkowo tę ofertę, żądając kategorycznie
ustąpienia Thieu i utworzenia rządu koalicyjnego. Takie właśnie
rozwiązanie, zwane „zawieszeniem broni na miejscu" (cease-fire-
in-place) stało się ostatecznie podstawą układów paryskich z 1973
r.
Nixon zgodził się na nie, choć obawiał się, iż pozostanie WAL
na Południu uniemożliwi egzystencję rządu sajgoń-skiego.
Zmienił zdanie po operacji kambodżańskiej, w czasie
262
której ARW pokazała się z jak najlepszej strony. Poza tym
musiał wziąć pod uwagę opinię Kissingera, który twierdził, że
Hanoi nie podpisze za żadną cenę innego porozumienia.
Ze zrozumiałych względów „zawieszenie broni na miejscu"
było odrzucane przez rząd sajgoński. „Takie porozumienie nie
wymaga żadnych ustępstw ze strony Północnych Wietnam-
czyków — uznaje jedynie ich agresję — powiedział prezydent
Thieu. — Mogą zostać w Południowym Wietnamie i robić, co
tylko zechcą na swym terenie. Nie dadzą ludziom demo-
kratycznych wolności, ale od nas zażądają zwolnienia agentów
komunistycznych z więzień i pozwolenia VC na swobodne
poruszanie się w miastach. Gdy jednak nasi przedstawiciele
będą chcieli pracować na ich terenie — zostaną zabici". A inny
przedstawiciel władz RW po ogłoszeniu amerykańskiej zgody
na „zawieszenie broni na miejscu" stwierdził: „Teraz Północni
Wietnamczycy będą się starali zagarnąć tyle terytorium, ile
zdołają, a kiedy ich stan posiadania osiągnie maksimum, zgodzą
się na zawieszenie broni. Potem Amerykanie się wycofają. A
potem wojna zacznie się od nowa". Ta przepowiednia miała się
spełnić co do joty.
Na razie jednak Hanoi obstawało przy warunku odsunięcia
Thieu i odrzuciło propozycję Waszyngtonu. Na wiosnę 1971 r.
Kissinger przedstawił więc dalsze ustępstwa: USA miały się
wycofać z Wietnamu najdalej w ciągu sześciu miesięcy po
podpisaniu porozumienia, a prezydent Thieu miał zrezygnować
ze stanowiska na trzydzieści dni przed wyborami, które
rozstrzygnęłyby o przyszłości RW.
Le Duc Tho w odpowiedzi ponownie stwierdził, iż jeszcze
przed zawieszeniem broni w Sajgonie musi powstać „nowy
rząd, opowiadający się za pokojem, niepodległością, neutral-
nością i demokracją".
Przełom w negocjacjach był dopiero wynikiem ofensywy
wielkanocnej. Po zaminowaniu portów i wprowadzeniu blokady
DRW, przebywający w Moskwie Kissinger przekazał
Andriejowi Gromyko informację, że USA gotowe są zgodzić
263
się na pewne zmiany polityczne w RW. Zaproponował powołanie
komisji, która miałaby przygotować wybory i kontrolować
przestrzeganie porozumienia. Składałaby się ona z przedstawicieli
rządu sajgońskiego, Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego oraz
„Trzeciej Siły". Kissinger miał nadzieję, iż będzie to rozwiązanie
wystarczająco dwuznaczne, aby uniknąć oskarżeń o zdradę RW.
Dlaczego jednak Waszyngton poszedł na ustępstwa akurat w
chwili, kiedy możliwości prowadzenia wojny przez DRW zostały
drastycznie ograniczone? W listopadzie miały się odbyć w
Stanach Zjednoczonych wybory prezydenckie. Cóż mogło
wydatniej zwiększyć szansę Nixona na reelekcję niż podpisanie
traktatu pokojowego? Nie oznacza to, że sam prezydent nalegał
na ustępstwa. Przeciwnie, Nixon wierzył w wyborczy sukces i
zarzucał Kissingerowi niepotrzebne dążenie do pokoju za wszelką
cenę.
Taktyka Kissingera budziła wiele sprzeciwów. Niepokoił się
oczywiście Thieu, choć Kissinger zwodził go nader skutecznie do
ostatniej chwili, wiedząc, że postawiony wobec faktów
dokonanych będzie musiał je zaakceptować. Przeciwko
szkodliwemu pośpiechowi, w którym toczyła się ostatnia faza
negocjacji, protestowali też współpracownicy Kissingera w Pa-
ryżu. Kiedy jednak próbowali go powstrzymać, wskazując na luki
i dwuznaczności w uzgadnianym tekście, sekretarz stanu wpadł w
gniew i zaczął krzyczeć na własny sztab: „Nic nie rozumiecie. Ja
chcę spełnić ich warunki; chcę uzyskać to porozumienie: chcę
skończyć wojnę przed wyborami".
Le Duc Tho przekazał zgodę na utworzenie trójstronnej
Narodowej Rady Porozumienia i Pojednania we wrześniu, kiedy
już było jasne, że ofensywa wielkanocna upadła, WAL była
wyczerpana (niektóre źródła mówią o stracie aż 70% potencjału
militarnego), a blokada DRW uniemożliwiła komunistom
kontynuowanie
wojny
na
dotychczasową
skalę.
Hanoi
potrzebowało pilnie kolejnej „pieriedyszki" i rozminowania
portów. Dlatego po czterech latach upartego
264
obstawania przy warunku: „obojętnie kto, prócz Thieu"
zrezygnowało zeń, przewidując, że po wyjściu Amerykanów
przejęcie przez komunistów władzy w Sajgonie będzie tyłko
kwestią czasu.
Być może decyzja ta była również związana z sytuacją
wewnętrzną w USA. Hanoi prawdopodobnie liczyło wcześniej
na możliwość zwycięstwa w wyborach George'a McGoverna,
znanego ze swych „gołębich" przekonań kandydata Partii
Demokratycznej. We wrześniu wyniki wszelkich sondaży nie
zostawiały już jednak miejsca na domysły — wygrana Nixona
była pewna.
Prezydent Thieu dowiedział się o szczegółach uzgodnionego
już układu pod koniec października. Na jego gwałtowne
sprzeciwy Kissinger zareagował zawoalowaną groźbą wstrzy-
mania pomocy amerykańskiej, lecz musiał skorygować swe
stanowisko, gdy po stronie Sajgonu opowiedział się Nixon,
którego wciąż nie opuszczała nadzieja na „honorowy pokój".
Kissinger powrócił więc do Paryża, gdzie przez cały listopad
próbował uzyskać od Północnych Wietnamczyków koncesje,
których domagał się prezydent USA. Jedynym rezultatem
było usztywnienie ich stanowiska — znowu zaczęli żądać
ustąpienia Thieu.
Po miesiącu jałowych sporów Nixon przychylił się do
opinii Kissingera, iż w październiku osiągnięto wszystko, co
można było osiągnąć. Wsparł więc wysiłki swego doradcy,
który chciał zmusić rząd RW do przyjęcia wynegocjowanych
przez Amerykanów warunków.
Obawy RW o dotrzymywanie przez Lao Dong postanowień
przyszłego traktatu opierały się na historii całego konfliktu i
na przechwytywanych coraz częściej przez wywiad sajgoński,
instrukcjach Viet Congu, w jaki sposób obchodzić lub wręcz
łamać zawieszenie broni. Kissinger zbywał wszelkie obiekcje
Południowych Wietnamczyków stwierdzeniem, że posiadają
milionową armię, więc nie mają powodów do niepokoju.
Thieu odpowiadał, iż biedny kraj, mający tylko 18 milionów
265
mieszkańców, nie może sobie pozwolić na utrzymywanie tak
licznego wojska, że RW będzie całkowicie uzależniona od
pomocy USA. Kissinger mógł go jedynie zapewnić, że zrobi co
w jego mocy, by pozyskać Kongres...
Decydujące znaczenie w przełamaniu oporów Sajgonu miały
jednak posunięcia Nixona. Jego osobisty wysłannik, gen.
Alexander Haig, doręczył w grudniu Nguyenowi Van Thieu list,
w którym prezydent pisał:
„Ponawiam wobec Pana me osobiste poręczenie, iż Stany
Zjednoczone zareagują w sposób silny i natychmiastowy na
każde pogwałcenie porozumień. Ale aby móc uczynić to
skutecznie, niezbędne jest dla mnie posiadanie społecznego
poparcia oraz konieczne jest, by Pański rząd nie był uważany za
przeszkodę na drodze do pokoju, którego pragnie teraz cała
amerykańska opinia publiczna".
Thieu ujawnił treść tego listu w dwa i pół roku później, kiedy
pierwsze oddziały WAL wkraczały na przedmieścia Sajgonu.
Richard Nixon nie był już wówczas prezydentem, a wszystko, co
wiązało się z jego nazwiskiem, miało posmak niesławy. Ani
Kongres, ani prezydent Gerald Ford nie uważał, że dziedziczy po
nim jakiekolwiek moralne zobowiązania.
Nixon nie poprzestał jedynie na złożeniu obietnicy. Prze-
prowadził też tzw. operację Wzmocnienie. Polegała ona na
dostarczeniu Południowemu Wietnamowi w ciągu kilku tygodni,
które pozostały do podpisania porozumienia, olbrzymich ilości
sprzętu wojskowego. W ramach operacji ARW otrzymała m.in.
taką liczbę samolotów, która uczyniła z niej czwartą siłę
powietrzną świata. Całkowita wartość dostaw wyniosła około 1,5
miliarda dolarów. Było to znacznie więcej, niż Wietnam
Południowy był w stanie efektywnie wykorzystać, lecz zamiary
Pentagonu i prezydenta były bardziej dalekosiężne. Chodziło o
zapewnienie RW niezależności od chwiejnego poparcia
Kongresu.
Osłabiło to sprzeciwy Sajgonu, lecz podpisanie porozumienia
się odwlekało. Strona komunistyczna przez cały listopad
266
i początek grudnia wynajdywała coraz to nowe preteksty dla
opóźnienia ostatecznej decyzji. Ale Amerykanom się spieszyło.
Nixon i Kissinger wielokrotnie ostrzegali w tym okresie Hanoi,
ż
e dalsza zwłoka może spowodować wznowienie bombardowań
Północy, a będą to bombardowania, jakich DRW dotąd nie
zaznała.
W połowie grudnia rokowania ugrzęzły w martwym punkcie.
14 grudnia Nixon wysłał do Hanoi ultimatum, w którym
groził poważnymi konsekwencjami, jeśli w ciągu 72 godzin
strona komunistyczna nie zmieni swego podejścia do rozmów.
15 grudnia podczas spotkania obu delegacji w Paryżu przed
stawiciele DRW zażądali zmiany jednego z uzgodnionych
dwa miesiące wcześniej punktów traktatu. 17 grudnia upłynął
termin prezydenckiego ultimatum. 18 grudnia Richard Nixon
wydał polecenie rozpoczęcia operacji Linebacker-2, czyli
najcięższych w historii całej wojny bombardowań Północnego
Wietnamu.
Nad Hanoi pojawiły się po raz pierwszy potężne B-52. Naloty
wymierzone były w obiekty wojskowe i przemysłowe, także jeśli
znajdowały się w pobliżu lub w obrębie dużych miast.
DRW nie była oczywiście bezbronna — do wypróbowanego
w latach 1965-1968 systemu obrony przeciwlotniczej doszło
teraz jeszcze 1200 najnowocześniejszych radzieckich rakiet klasy
ziemia-powietrze, a północno-wietnamskie MiG-i operowały już
nawet nad Laosem. Straty amerykańskie musiały więc być
znaczne. W ciągu jedenastu dni „bombardowań gwiazdkowych"
Północni Wietnamczycy zestrzelili 30 samolotów, w tym 15
„latających superfortec" o wartości 8 milionów dolarów każda.
Utrata tak dużej liczby B-52 zrodziła nawet w Waszyngtonie
obawy o możliwość osłabienia strategicznej siły uderzeniowej
USA.
Twierdzenia Hanoi o „powietrznym Dien Bień Phu" są jednak
wyraźnie przesadzone. Z militarnego punktu widzenia była to
jedna z najbardziej udanych operacji w czasie wojny.
267
Amerykańskie lotnictwo nareszcie uzyskało to, czego doma-
gało się od początku konfliktu: zgodę na atak bez krępujących
ograniczeń. W rezultacie naloty całkowicie sparaliżowały
transport kolejowy. Zniszczeniu uległo wiele obiektów woj-
skowych, magazynów, dróg, mostów itd. Niemal wszystkie z
1200 rakiet plot zostały wystrzelone.
Dawniej szkody usuwano szybko i sprawnie. Tym razem
pojawiły się oznaki załamywania się machiny gospodarczo--
militarnej DRW. Wobec zaminowania portów odtworzenie
utraconych zapasów musiało zabrać miesiące, jeśli nie lata.
Nic nie świadczy zresztą wymowniej o stratach niż fakt, że
rozmowy paryskie ruszyły z martwego punktu i już po trzech
tygodniach podpisano traktat.
„Gwiazdkowe" naloty spowodowały nową falę oburzenia
na świecie. ONZ potępiła bombardowania. Papież Paweł VI
wezwał do ich zakończenia. Lewicowa prasa zachłystywała
się atakami na „ludobójczą" i „barbarzyńską" decyzję Nixona.
Oskarżano Amerykanów o „dywanowe bombardowanie miast"
i używano porównań z nalotami na Drezno i Tokio w 1945 r.
W rzeczywistości operacja Linebacker-2 skierowana była
przeciw celom wojskowym i przemysłowym, a nie przeciwko
ludności cywilnej. W czasie dywanowego bombardowania
Drezna zginęło 35 tysięcy osób, w Tokio — 80 tysięcy,
natomiast w Północnym Wietnamie w ciągu 11 dni nalotów
poniosło śmierć —jak podało Hanoi — 1,5 tysiąca ludzi. Nie
jest to oczywiście liczba, nad którą można przejść do porządku
dziennego, lecz nie uprawnia do nazywania Richarda Nixona
winnym „zbrodni przeciwko ludzkości" i spowodowania
„najstraszliwszych zniszczeń w historii rodzaju ludzkiego",
jak napisał „New York Times".
23 stycznia 1973 r. Henry Kissinger i Le Duc Tho złożyli
podpisy pod tekstami porozumień paryskich „w sprawie
zakończenia wojny i przywrócenia pokoju w Wietnamie".
(Obaj główni negocjatorzy otrzymali za swe wysiłki pokojową
Nagrodę Nobla. Le Duc Tho odmówił jej przyjęcia, ponieważ
268
— jak oświadczył — w Wietnamie nie było pokoju w rezul-
tacie agresywnej polityki Sajgonu.)
Traktat przewidywał, że „zawieszenie broni na miejscu"
rozpocznie się 27 stycznia 1973 r. o godzinie 24.00 czasu
Greenwich. Stany Zjednoczone stwierdzały, że „nie będą
kontynuować swego militarnego zaangażowania i nie będą
ingerować w wewnętrzne sprawy Wietnamu Południowego".
Wszystkie pozostałe jeszcze siły amerykańskie miały opuścić
RW w ciągu 60 dni.
Obie strony południowo-wietnamskie miały dążyć do pojed-
nania i zgody, a ludności kraju miały zapewnić swobody
demokratyczne.
Zjednoczenie Wietnamu miało być „przeprowadzane stop-
niowo środkami pokojowymi, drogą dyskusji i porozumień...
bez nacisku lub aneksji z którejkolwiek strony".
Obie strony zobowiązały się do „ścisłego przestrzegania"
zasady neutralności Laosu oraz Kambodży. Wietnamscy
komuniści nie chcieli się jednak nawet teraz przyznać do
wykorzystywania terytoriów tych państw. Odpowiedni paragraf
stwierdzał tylko niejasno, iż „obce kraje położą kres działal-
ności wojskowej w Kambodży i Laosie". Nad wypełnianiem
porozumień miała czuwać Międzynarodowa Komisja Nadzoru
i Kontroli, złożona z przedstawicieli Polski, Węgier, Kanady i
Indonezji.
Ś
wiat przyjął układ z radością i nadzieją. Porozumienia
paryskie nie były jednak szansą dla pokoju, o której śpiewał w
popularnym przeboju John Lennon. Były raczej szansą dla
wietnamskich komunistów.
Ten „honorowy pokój" sankcjonował pozostanie w granicach
Wietnamu Południowego 150 tysięcy żołnierzy DRW. Co
więcej, dokładnie w chwili podpisywania porozumienia z obo-
zów szkoleniowych na Północy wyruszały szlakiem Ho Chi
Minha nowe oddziały.
Sam układ był dyplomatycznym zwycięstwem komunistów.
Niemal nie odbiegał od „czterech punktów" Pham Van Donga
269
z roku 1965. Różnił się od nich tylko w jednym: Thieu
pozostawał u władzy, a zamiast rządu koalicyjnego powstawała
trójstronna Rada Porozumienia i Pojednania.
Jedyną stroną układu, której nie przyniósł on żadnych
korzyści, był rząd RW. Amerykanie zyskali upragnioną
możliwość wycofania się „z twarzą". Traktat zaakceptował
kontrolę Lao Dong nad znaczną częścią Wietnamu Połu-
dniowego; uznał TRR za legalną władzę, partnerską wobec
rządu w Sajgonie; umożliwił jawną działalność Viet Congu w
RW.
Punktualnie o godzinie, w której wchodził w życie rozejm,
na całym Południu odezwały się dzwony w kościołach i
zagrzmiały gongi w pagodach. Zawyły syreny, zamarł ruch
na ulicach — cały naród uczcił minutą milczenia pamięć
poległych. Ale Południowi Wietnamczycy nie wierzyli, że
nastanie pokój. Gen. Thieu wyrażał przekonanie większości,
kiedy powiedział: „Stany Zjednoczone porzucają Wietnam
Południowy, lecz Rosja i Chiny nie porzucą Wietnamu
Północnego".
Komuniści nie ukrywali, że uważają porozumienie za sukces.
Rozgłośnia radiowa Viet Congu nazajutrz po podpisaniu
układu stwierdziła, że jest to „zwycięstwo ludu wietnamskiego"
oraz „zwycięstwo wszystkich miłujących wolność i niepod-
ległość narodów, a także całej postępowej ludzkości, z miłu-
jącymi pokój i sprawiedliwość Amerykanami włącznie".
Rozgłośnia dawała równocześnie do zrozumienia, że nie czas,
by spocząć na laurach: „Nasz naród musi jednak pokonać
wiele jeszcze przeszkód i trudności. Reakcyjne, militarystycz-
ne, faszystowskie i agenturalne siły wciąż pełne są wrogich
zamiarów sabotowania pokoju i przeciwstawiania się niepod-
ległości, demokracji oraz narodowemu pojednaniu". Władze
w Hanoi, choć deklarowały wolę przestrzegania porozumień,
nie miały zamiaru rezygnować ze swych celów.
Kissinger nigdy tego do końca nie rozumiał. Sądził, że
stosunki USA z DRW znormalizują się, a mocarstwa
270
komunistyczne — w duchu odprężenia — będą mitygować
zachowanie się Hanoi.
Już w dwa tygodnie po podpisaniu porozumień udał się do
DRW z zamiarem zainicjowania procesu normalizacji. Tam
dowiedział się, w jaki sposób komuniści interpretują układy.
Pham Van Dong powiedział mu, że w oczach Hanoi są one tylko
ś
rodkiem, dzięki któremu Amerykanie mogą opuścić Wietnam,
zachowując twarz. Premier DRW poinformował go, iż
zawieszenie broni dotyczy właściwie tylko walk z oddziałami
USA. Z ARW nie może trwać zbyt długo, gdyż przekształciłoby
się w następny podział kraju, do czego Hanoi nie ma zamiaru
dopuszczać. Wreszcie zaskoczony sekretarz stanu usłyszał, że
komuniści nie mają zamiaru uznawać rządu Thieu, a trójstronną
Radę Porozumienia i Pojednania uważają za instytucję o
charakterze przejściowym.
Wśród niewielu wypełnionych w miarę rzetelnie przez obie
strony punktów układów paryskich znalazła się wymiana
jeńców. Komuniści wypuścili 588 trzymanych w niewoli
Amerykanów oraz 5 tysięcy żołnierzy ARW, natomiast RW i
USA przekazały przeciwnikom 26 500 jeńców.
29 marca 1973 r. Hanoi zwolniło ostatniego Amerykanina.
Tego samego dnia z Sajgonu odlecieli ostatni żołnierze USA, a
w siedzibie naczelnego dowództwa sił zbrojnych Stanów
Zjednoczonych w Wietnamie Południowym uroczyście opusz-
czono z masztu gwiaździsty sztandar.
W Ameryce dominowała głęboka ulga; skończyło się
wreszcie zaangażowanie w wojnę toczoną w dalekim i obcym
kraju, za które zapłaciło życiem 57 tysięcy „amerykańskich
chłopców" — tylu, ilu w I wojnie światowej. Niewielu ludzi w
USA uświadamiało sobie wtedy w pełni, że Ameryka przegrała
swą najdłuższą wojnę. Dopiero w dwa lata później prawda ta
kłuła w oczy z ekranów telewizyjnych widokiem czołgów WAL
na ulicach Sajgonu.
Wojna „zdemoralizowała Stany Zjednoczone — powiedział
gen. George Keegan. — Przerwała nasze programy obronne...
271
Zniszczyła niemal doszczętnie rządowe programy badawcze i
rozwojowe dla celów wojskowych, nad którymi pracowały
instytucje naukowe naszego kraju. A badania te były fun-
damentem naszej techniki wojskowej od niepamiętnych cza-
sów".
Rosnąca niechęć społeczeństwa do wojny znalazła wyraz w
zmniejszeniu wydatków na cele obronne. Liczebność sił
zbrojnych USA spadła z 3.5 miliona ludzi w roku 1968 do 2,1
miliona w 1974. W tym samym czasie szeregi Armii Radziec-
kiej wzrosły do czterech milionów.
Wydarzenia z roku 1975, kiedy Waszyngton przypatrywał się
obojętnie, jak Wietnam Południowy ulega podbojowi, stanowiły
jeszcze bardziej dotkliwy cios dla prestiżu Ameryki. Prezydent
Nixon przestrzegał już w 1970 r., że jeśli USA przegrają w
Indochinach, to staną się w oczach świata „żałosnym,
bezradnym gigantem", a „siły totalitaryzmu i anarchii przypusz-
czą atak na wolne narody i wolne instytucje na całym świecie".
Druga połowa lat siedemdziesiątych, z ekspansją komunistyczną
w Afryce i Ameryce Łacińskiej, z rozwojem międzynarodowego
terroryzmu — miała w pełni potwierdzić jego prognozę.
Wojna kosztowała ogółem 140 miliardów dolarów. W efek-
cie powstał olbrzymi deficyt budżetu państwa. Spowodowana
nim inflacja — razem z kryzysem naftowym — zdestabilizo-
wała gospodarkę amerykańską i światową.
Czy jednak zaangażowanie USA w Wietnamie miało tylko
negatywne konsekwencje? Przecież Amerykanie zdołali po-
wstrzymać szerzenie się komunizmu w Indochinach i opóźnili
jego zwycięstwo o dwadzieścia lat. Nie wiadomo, jak wy-
glądałaby dziś Azja Południowo-Wschodnia, gdyby w 1954 r.
w Waszyngtonie nie zapadła decyzja o udzieleniu pomocy
Diemowi. Być może podniesione na duchu pokonaniem Francji
zastępy gen. Giapa spełniłyby swą wyzwoleńczą misję wobec
Tajlandii, Malezji i Singapuru? Może więc młodzi Amerykanie,
którzy ginęli w obcym kraju, często nie wiedząc w imię czego,
nie oddali życia na darmo?
272
Ciekawe jest porównanie I i II wojny indochińskiej. Zarówno
siły Francji, jak i USA górowały nad nieprzyjacielem pod
względem uzbrojenia, natomiast przewaga liczebna nie była
przytłaczająca. W obu wojnach komunistom udało się zdobyć
poparcie ludności, co pozwoliło im na stosowanie taktyki
partyzanckiej na zmianę z konwencjonalną. Zarówno Francja,
jak i Stany Zjednoczone postawiły przede wszystkim na
rozwiązanie militarne. Francja, ponieważ powodowana egoisty-
cznymi, kolonialnymi motywami nie miała innego wyjścia.
USA, ponieważ błędnie rozpoznały naturę konfliktu, dostrzega-
jąc tylko jego źródła zewnętrzne. Skutki były w obu przypadkach
identyczne: brak wpływu na decydującą o przebiegu wojny
sytuację wewnętrzną oraz zlekceważenie rodzimych, wietnam-
skich sił, które gotowe były przeciwstawić się Lao Dong.
Oba kraje walczyły w Indochinach przez około osiem lat,
jednak dalekie były od zaangażowania tam całości sił zbroj-
nych. Oba zostały zmuszone do ograniczenia wysiłku militar-
nego z powodu trudności wewnętrznych, gdyż poparcie
społeczne dla wojny z biegiem czasu malało. Obie armie miały
podobne problemy z terenem, klimatem i nieuchwytnym,
upartym przeciwnikiem. I wreszcie oba konflikty zakończyły
się porozumieniami pokojowymi, które pozostały na papierze.
Istniały też oczywiście różnice. Przede wszystkim — różnica
skali. Wysiłek wojskowy USA, a także wysiłek strony przeciw-
nej, był około dziesięciu razy większy niż zaangażowanie
Francji. Francuskie helikoptery można było policzyć na palcach
— Amerykanie mieli ich tysiące. Koszty wojny dla Stanów
Zjednoczonych były ośmiokrotnie większe. Odpowiednio
większe musiały być straty. Lotnictwo USA utraciło np.
prawie 10 tys. maszyn (1000 samolotów strąconych nad DRW,
3750 nad Wietnamem Południowym, Laosem i Kambodżą oraz
5 tys. helikopterów).
Richard Nixon pragnął „honorowego pokoju". Ameryka nie
zdołała jednak wyjść z wietnamskiej próby z honorem. Pokoju
porozumienia paryskie również nie przyniosły.
273
Waszyngton chciał zakończyć etap konfrontacji dwóch
systemów, przebić za pomocą dobrej woli i wymiany han-
dlowej żelazną kurtynę. Porozumienia były potrzebne także i
po to, by w kilka miesięcy później Leonid Breżniew mógł
przyjechać do USA (witany nagłówkami prasowymi głoszą-
cymi np. „Koniec zimnej wojny") i zwrócić się do Nixona z
toastem: „Towarzyszu, Wasze zdrowie!" Wietnam Połu-
dniowy był jedną z pierwszych ofiar złożonych przez USA na
ołtarzu polityki odprężenia.
Prezydent nie był w stanie uzyskać honorowego pokoju, bo
zbyt wielu jego rodaków chciało pokoju za wszelką cenę.
Można tylko żałować, że nie przemyśleli oni głębiej jego'słów
z 1969 roku:
„Północny Wietnam nie może pokonać ani upokorzyć
Stanów Zjednoczonych. Tylko Amerykanie mogą to zrobić".
18 — Wietnam 1962-1975
OPERACJA „HO CHI MINH"
Po milionach słów o lekcjach Wietnamu nie rozumiemy
najważniejszej z nich, że konflikty polityczne nie mogą być
rozstrzygane przy utyciu broni.
Senator Hubert Humphrey
Kiedy w paryskim hotelu „Majestic" Kissinger i Le Duc Tho z
uśmiechami na twarzach wymieniali podpisane dokumenty, na
Półwyspie Indochińskim trwały gorączkowe przygotowania do
finałowej rozgrywki.
Zawieszenie broni właściwie nie weszło w życie. Natężenie
walk po kilku tygodniach wróciło do normy. Kontrola między-
narodowa praktycznie nie funkcjonowała — strona komuni-
styczna nie dopuszczała inspekcji na swe tereny, zdarzały się
zabójstwa członków MKNiK. Dziesięciu członków komisji
zginęło w zestrzelonym nad dżunglą helikopterze.
Narodowa Rada Porozumienia i Pojednania w ogóle nie
została powołana do życia, przewidzianego plebiscytu nie
przeprowadzono. Obie strony zarzucały sobie wzajemnie nie-
wywiązanie się ze zwolnienia więźniów politycznych. Wy-
mieniono wprawdzie jeńców, lecz USA bezskutecznie doma-
gały się wyjaśnienia losów 1333 zaginionych Amerykanów.
275
Sajgon zwiększył swój terytorialny stan posiadania w ciągu
1973 r. o 15%. Nie było to wszakże oznaką załamania się
VAL/VC, lecz rezultatem świadomie wybranej, defensywnej
taktyki. Wydarzenia w Waszyngtonie nie pozostawiały cienia
wątpliwości, iż Ameryka wycofuje się z Indochin. Wystarczyło
więc cierpliwie czekać, odbudowywać nadwątlone w 1972 r.
siły i nie prowokować przedwcześnie USA.
Taki właśnie scenariusz przyjęło 21 plenum KC Lao Dong w
październiku 1973 r. Zgodnie z jego decyzjami zwiększono
liczebność WAL, zreorganizowano dowodzenie, kontynuowano
rozbudowę infrastruktury wojskowej (dróg, rurociągów, ma-
gazynów itp.) i unowocześnianie uzbrojenia.
W wyniku tych działań, wspartych pomocą materiałową
sojuszników, siły Hanoi na Południu uległy do końca 1974 r.
podwojeniu. Wędrówkę szlakiem Ho Chi Minha odbyło 170
tysięcy nowych żołnierzy, 400 czołgów, nie wspominając o
artylerii, sprzęcie plot i zapasach amunicji. Ze zwolnionych
przez władze RW jeńców sformowano kilka nowych dywizji.
DRW czerpała także ze swej defensywnej taktyki korzyści
propagandowe. Z pozoru, jeśli się nie wiedziało o forsownej
rozbudowie WAL/VC, mogła uchodzić za stronę próbującą
dochować wierności podpisanemu zawieszeniu broni. „Jeśli
będziemy atakować naszych wrogów, wówczas stracimy
politycznie... — głosiła w tym czasie jedna z dyrektyw Lao
Dong. — Jeśli pozwolimy im zająć nasze tereny, a później
podejmiemy kontratak, nasz polityczny wizerunek pozostanie
nietknięty".
Rząd RW nie miał jednak innego wyjścia. Thieu wiedział, że
jego pozycja będzie słabnąć. Ostatni okres jego rządów to
dramatyczny wyścig z czasem. Pomoc amerykańska malała z
miesiąca na miesiąc. Usiłował więc powstrzymać bieg wydarzeń
— nacierając, póki jeszcze był w stanie.
W roku 1973 wojska sajgońskie zajęły wiele obszarów
spornych. Starały się zwłaszcza likwidować komunistyczne
„wysepki". Mapa Wietnamu Południowego przypominała
276
bowiem lamparcią skórę — kraj był „pocętkowany" enklawami,
nad
którymi
władzę
sprawował
Tymczasowy
Rząd
Rewolucyjny. Jedne wioski i gminy znajdowały się pod
administracją RW, a sąsiadujące o miedzę należały do
komunistów.
W tej trwającej blisko dwa lata walce o wsie nie było
spektakularnych operacji militarnych, lecz zacięte wydzieranie
sobie ziemi, kawałek po kawałku, a krwi po obu stronach
—
teraz tylko wietnamskiej — lało się niewiele mniej niż przed
zawieszeniem broni. Każdego miesiąca ginęło co najmniej tysiąc
ż
ołnierzy ARW. Oddziały WAL/VC z reguły zabijały jeńców
—
oprócz oficerów, którzy mogli udzielić użytecznych informa-
cji. Wojska sajgońskie postępowały nierzadko tak samo.
Rząd RW oskarżył przeciwników o złamanie w 1973 r.
porozumień paryskich 35 673 razy. TRR nie pozostawał
Sajgonowi dłużny: zarzucił administracji Thieu pogwałcenie
układów 301 tysięcy razy (sic!). Choć ostatni amerykański
ż
ołnierz opuścił Wietnam pod koniec marca 1973 r., lotnictwo
USA kontynuowało bombardowania na terytorium Kambodży,
aby utrudnić rozbudowę sił komunistycznych i zahamować
ofensywę Czerwonych Khmerów (wspieranych przez WAL).
Prezydent Nixon starał się też utrzymywać pomoc wojskową dla
Sajgonu. Układy zezwalały obu stronom na wymianę
zniszczonego lub zużytego sprzętu i uzbrojenia według zasady
„sztuka za sztukę". (Hanoi oskarżyło Waszyngton o łamanie
porozumień, gdyż Amerykanie dostarczyli ARW zmoder-
nizowane myśliwce F5-E w miejsce starszych F5-A).
Nixon był jednak w miarę upływu czasu coraz silniej
ograniczany przez Kongres. Afera Watergate tak drastycznie
osłabiła pozycję prezydenta, że jego apele o pomoc dla RW
mogły wywołać odwrotny skutek. Tak było w lecie 1973 r.,
kiedy musiał stoczyć z Kongresem batalię w obronie prawa do
nalotów w Kambodży. Przegrał — w sierpniu weszła w życie
uchwała, całkowicie zakazująca używania w Indo-chinach sił
zbrojnych USA. Jako oręża przeciw Nixonowi
277
użyto rozdętej na fali Watergate sprawy „tajnych bombardowań"
sprzed trzech lat.
Obie sprawy — Wietnam i Watergate — splatały się ze sobą
od samego początku. Grupa tzw. hydraulików, którzy na
polecenie Białego Domu włamali się do lokalu Partii Demo-
kratycznej w hotelu „Watergate", powstała wcześniej, w związku
ze sprawą Akt Pentagonu — tajnych dokumentów rządowych
dotyczących wojny. Zaczął je publikować „New York Times" w
1971 r.
Były to wyjątki z opracowania przygotowanego w 1968 r. w
Pentagonie na zlecenie McNamary. Głęboko już wówczas
rozczarowany przebiegiem wojny minister polecił zbadać genezę
i motywy amerykańskiego zaangażowania. 36 historyków i
pracowników Ministerstwa Obrony zebrało 4 tysiące stron
dokumentów i uzupełniło je 3 tysiącami stron komentarza. Jeden
z nich, Daniel Ellsberg, stał się później działaczem
antywojennym i przekazał kserokopię Akt Pentagonu prasie.
(Nixon już wcześniej, od czasu ujawnienia „tajnych bombar-
dowań" Kambodży, był uczulony na przecieki informacji z
rządu. „Hydraulicy" mieli ustalić ich źródła.)
Dzieło, liczące ponad 7 tysięcy stron, można streszczać w
rozmaity sposób. W Aktach Pentagonu, w wersji podanej przez
nowojorski dziennik, wyeksponowano wątpliwości, jakie budziła
kwestia wietnamska w rządzie Stanów Zjednoczonych, konflikty
pomiędzy prezydentem i jego współpracownikami, obawy,
których Biały Dom nie ujawniał publicznie. Nie pominięto też
niczego, co stawiałoby w złym świetle władze RW.
Prezydenta Nixona Akta Pentagonu osobiście nie dotykały —
kończyły się na roku 1968. Uznał jednak ich publikację za
zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i uzyskał w Mini-
sterstwie Sprawiedliwości zakaz ich rozpowszechniania. Wbrew
zakazowi z dnia na dzień wzrastała liczba gazet drukujących
Akta, a niebawem Sąd Najwyższy stanął po stronie mass mediów
i zezwolił na publikowanie.
278
Sprawa ta świadczy o stanie amerykańskich elit na początku
lat 70. Oto w trakcie wojny publikuje się tajne raporty
wojskowe, stenogramy z narad w Białym Domu itp., przy
czym ostatnie pochodzą zaledwie sprzed trzech lat. Redakcja
„New York Timesa" twierdziła, iż gdyby z powodu opub-
likowania Akt miał zginąć choćby jeden amerykański żołnierz,
to nie zdecydowałaby się na to, lecz przecież w roku 1971 i
1972 miały zginąć jeszcze setki żołnierzy amerykańskich, nie
mówiąc już o Południowych Wietnamczykach. Z pewnością
części tych ofiar uniknięto by, gdyby nie opublikowanie Akt
Pentagonu. Nie można np. wykluczyć, że decyzja o ofensywie
wielkanocnej w 1972 r. zapadła między innymi pod wpływem
zachwiania pozycji Waszyngtonu po publikacji Akt.
Dokumenty dotyczyły przecież tak istotnych i delikatnych
kwestii, jak sposób podejmowania decyzji w Białym Domu i
Pentagonie oraz strategii dyplomatycznej i wojskowej. Dla
przeciwników Ameryki był to bezcenny wprost materiał —
odsłaniał słabe punkty Waszyngtonu. Znamiennie brzmią
ostatnie słowa książkowego wydania Akt Pentagonu. Wypo-
wiedział je jeden z sędziów Sądu Najwyższego, który poparł
stanowisko prezydenta Nixona, lecz został przegłosowany
(stosunkiem głosów 6:3). Powiedział, iż skutkiem rozpo-
wszechniania dokumentów może być: „...śmierć żołnierzy,
zerwanie przymierzy, ogromne utrudnienia w rokowaniach z
nieprzyjaciółmi i pozbawienie naszych dyplomatów moż-
liwości prowadzenia negocjacji".
Finałem afery był proces Daniela Ellsberga. Oskarżony o
kradzież tajnych dokumentów i zdradę tajemnicy państwowej
stanął przed sądem w maju 1973 r., lecz został zwolniony od
odpowiedzialności, gdy wyszło na jaw, że przez pewien czas
jego telefon był podsłuchiwany, a „hydraulicy" włamali się do
psychiatry, u którego się leczył, by zdyskredytować go,
ujawniając sekrety jego życia seksualnego.
Proces Ellsberga stanowił jeden z kulminacyjnych punktów
afery Watergate. W drugiej połowie 1973 roku prezydent stał
279
się obiektem prawdziwej nagonki, w której brały udział środki
przekazu i Kongres. Pod koniec roku walczył już tylko
rozpaczliwie o utrzymanie się na powierzchni życia politycz-
nego. Korzystając z niepopularności Nixona, amerykański
parlament zawęził uprawnienia prezydenta USA jako naczel-
nego wodza. Uchwalony w listopadzie 1973 r. War Powers Act
zobowiązywał prezydenta do poinformowania Kongresu o
użyciu sił zbrojnych USA poza granicami kraju w ciągu 48
godzin i wycofania ich, jeśli parlament nie poprze jego akcji.
Niemal pozbawiony władzy Nixon nie mógł już nic zrobić
dla Sajgonu. Kiedy na wiosnę 1973 r. Thieu próbował uzyskać
obietnicę stałej pomocy, musiał się zadowolić oficjalnym
stwierdzeniem, że jest zamiarem prezydenta „dążyć do uzys-
kania zgody Kongresu na wystarczający dla właściwej stabil-
ności ekonomicznej i odbudowy poziom pomocy w roku
następnym". Thieu wrócił ze spotkania przekonany, że Ame-
ryka pozostawia RW własnemu losowi.
Okres tuż po porozumieniach paryskich nie dawał jednak
powodów do niepokoju. Sytuacja wewnętrzna była spokojna,
opozycja polityczna nieporównywalnie słabsza niż w latach 60.
Thieu mógł pozwolić sobie na pewną liberalizację. Partie i
organizacje opozycyjne działały w miarę swobodnie, bez
przeszkód odbywały się demonstracje uliczne.
W 1974 r. uaktywnili się, po ośmiu latach, buddyści, którzy
rozpoczęli agitację za pokojem i pojednaniem z komunistami.
Katolicy natomiast, najpewniejsza dotąd podpora rządu, zor-
ganizowali kampanię przeciwko korupcji, oskarżając o spekula-
cję także prezydenta i jego rodzinę. Pod presją opinii publicznej
Thieu udzielił dymisji najbardziej skompromitowanym współ-
pracownikom.
Do połowy 1974 r. przedstawiciele Tymczasowego Rządu
Rewolucyjnego mieli na terytorium RW immunitet dyplo-
matyczny. (W swym przedstawicielstwie w Sajgonie urządzali
cotygodniowe konferencje prasowe, na których wzywali do
obalenia rządu Thieu.) Później władze RW zlikwidowały te
280
przywileje, gdyż komuniści odmawiali przyznania podobnych
praw przedstawicielom Sąjgonu.
Od ofensywy wielkanocnej Południowy Wietnam znów
zaczęła toczyć śmiertelnie niebezpieczna choroba — rozwój
podziemia Viet Congu. Skala tego zjawiska była jednak
znacznie mniejsza niż wcześniej.
Wsie, w których Front nie zdołał zapuścić korzeni, na
przykład większość katolickich, były do WAL/VC usposobione
wrogo. Gdy ludność dowiadywała się o zbliżaniu się oddziału
komunistycznego, kryła się w dżungli. Jeśli było już za późno
— rzecz dawniej nie do pomyślenia — chłopi chwytali za
karabiny. W wioskach katolickich przesiedleńców z Północy
do walki stawali wszyscy, nie wyłączając kobiet i starców.
O zmienionym nastawieniu społeczeństwa świadczy też
przytaczana przez Allana Goodmana rezolucja jednego z pro-
wincjonalnych komitetów Lao Dong. Działacze partii narzekają
w niej, że „ludność nie chce współpracować i boi się
Rewolucji", a nawet „nie wykonuje poleceń kadr".
Wśród komunistów z Południa pojawiło się w związku z nową
sytuacją „odchylenie prawicowe". Jego zwolennicy uważali, że
nadszedł czas, by porzucić drogę walki zbrojnej i wynegocjować
pokój. Poglądy te, jako osłabiające wolę walki, były zdecydowa-
nie tępione przez kierownictwo partii. Nie chciało ono słuchać
utrzymanych w tym samym duchu rad towarzyszy polskich i
węgierskich, członków Międzynarodowej Komisji Nadzoru i
Kontroli. Uważali oni, że Hanoi postąpiłoby najrozsądniej,
rezygnując z prób rozwiązania militarnego.
Kierownictwo Lao Dong lepiej znało rzeczywisty układ sił.
Wiedziało, że choć z politycznego punktu widzenia komuniści
stoją na gorszych pozycjach niż kilka lat wcześniej, to
dysponują siłą, której wtedy nie mieli. Tą siłą było siedemna-
ś
cie regularnych dywizji.
Jednym z przykładów nastawienia światowej opinii pub-
licznej może być Trzecia Międzynarodowa Konferencja Soli-
darności Katolików z Narodami Wietnamu, Laosu i Kambodży,
281
która odbyła się w Turynie w listopadzie 1973 r. Jej uczestnicy
jednogłośnie przyjęli apel, w którym potępili „politykę sabo-
towania porozumień paryskich" przez USA i reżim Nguyena Van
Thieu, oskarżając go ponadto o zamienienie kraju w olbrzymie
więzienie. O warunkach, w jakich żyła ludność pod władzą
komunistów, konferencja się nie wypowiadała. Kończąc swój apel
— nie różniący się od tysięcy podobnych, uchwalanych w
tamtych latach — „postępowi katolicy" z Turynu wezwali Thieu
do uwolnienia 200 tysięcy (sic!) więźniów politycznych. (Rząd
RW twierdził, że przetrzymuje jedynie pięć tysięcy komunistów.)
Pozorna stabilność, jaką rząd sajgoński zdawał się uzyskiwać w
roku 1973, nie mogła trwać długo. Thieu nie wykorzenił przecież
większości
fundamentalnych
wad
systemu
połu-dniowo-
wietnamskiego.
Choć głosił konieczność wręcz rewolucyjnych przemian
ekonomicznych i społecznych, w rzeczywistości nie potrafił —
czy nie chciał — ich dokonać. Rząd opierał się więc do samego
końca na tych samych egoistycznych i skłóconych elitach
politycznych. Łączyła je przede wszystkim niechęć do wszelkich
zmian, które mogłyby naruszyć ich status. Wprawdzie
przeprowadzono reformę rolną, co nie pozostało bez wpływu na
stosunek wsi do komunistów, lecz chłopami służącymi w armii
wciąż dowodzili nieudolni, pochodzący z miast oficerowie, którzy
nominacje zawdzięczali głównie łapówkom.
Jednakże RW egzystowała ze wszystkimi swoimi wadami od lat
dwudziestu. Czemuż więc niespodziewanie rozpadła się jak
domek z kart? Klucza do odpowiedzi należy szukać nie w
Sajgonie, lecz na waszyngtońskim Kapitolu.
„Zawieszenie broni na miejscu" pociągnęło za sobą koniecz-
ność utrzymywania przez RW milionowej armii. Państwo znalazło
się w stanie permanentnego oblężenia. Stanowiło to ciężar nie do
udźwignięcia dla ubogiego kraju i skazywało na stałą zależność od
pomocy USA.
282
W 1973 r. Wietnam Południowy otrzymał pomoc militarną w
wysokości 2,2 mld dolarów, w roku następnym tylko ponad 1
miliard. Kissinger rozumiał, że zmniejszenie pomocy spycha
RW na krawędź klęski. Nalegał więc w Kongresie na pod-
niesienie jej do 1,5 miliarda dolarów. Powoływał się na moralne
zobowiązania Ameryki i ostrzegał, że upadek Wietnamu będzie
miał dalekosiężne negatywne konsekwencje dla interesów USA
także poza Indochinami. Kongres nie dał się przekonać.
W sierpniu 1974 r. Richard Nixon zrezygnował z urzędu
prezydenta. We wrześniu Kongres obciął wysokość pomocy
militarnej dla Wietnamu Południowego na rok następny do 700
milionów dolarów, z czego 400 milionów stanowiły koszty
transportu. W dodatku dolar w roku 1975 był — ze względu na
inflację — wart znacznie mniej niż 3 lata wcześniej. DR W
otrzymywała w tym czasie od swych sojuszników pomoc
wojskową o wartości około 900 milionów dolarów.
Chwiejne poparcie Stanów Zjednoczonych spowodowało
pogłębianie się nastrojów desperacji i pesymizmu w Republice
Wietnamu. W atmosferze defetyzmu propaganda TRR znaj-
dowała coraz szerszy rezonans. Na domiar złego, redukcja
amerykańskiej pomocy militarnej i ekonomicznej spowodowała
w roku 1974 ostry kryzys gospodarczy. Nastąpił ogromny
wzrost cen. Dla miliona Południowych Wietnamczyków nie
było pracy.
Wietnam Północny również borykał się z kłopotami, ale
innego rodzaju. Gospodarka, wspomagana stale przez przyjaciół
z RWPG i Chiny, funkcjonowała znośnie. Niektóre dziedziny,
np. przemysł zbrojeniowy, nawet się rozwijały, a flota handlowa
zwiększyła tonaż od roku 1954 do 1973 aż 17 razy.
Kiedy amerykańscy kongresmeni pozbawiali RW wsparcia,
pomoc sprzymierzeńców Hanoi systematycznie rosła, by w
ostatnim roku wojny przekroczyć amerykańską niemal
283
dwukrotnie. W czasie wizyty Le Duana i Pham Van Donga w
Moskwie w 1973 r. Kreml postanowił „uznać kredyty udzielone
na rozwój gospodarki DRW za pomoc bezzwrotną". Jak
twierdzą radzieccy historycy: „W ślad za ZSRR analogiczne
decyzje podjęły inne państwa wspólnoty socjalistycznej".
Poważnym problemem był dla Hanoi brak młodych, zdolnych
do noszenia broni mężczyzn. Co prawda, utrzymywał się wysoki
przyrost naturalny, który sprawił, że pomimo wojny liczba
ludności Północy wynosiła w 1974 r. 24 miliony (Południa 20,6
miliona), o 10 milionów więcej niż w roku 1954 — lecz
ż
ołnierzy wciąż brakowało. Każdego roku na Południu ginęły
przecież dziesiątki tysięcy młodych ludzi. W rezultacie w czasie
finałowej ofensywy w szeregach WAL można było znaleźć
nawet czternastolatków.
Pod koniec roku 1974 oddziały WAL/VC liczyły 400 tysięcy
ludzi, miały do dyspozycji 500 czołgów i 4 tysiące dział różnych
kalibrów. Republika Wietnamu miała milion żołnierzy, tyleż
samo czołgów, 3 razy słabszą artylerię, ale bez porównania
większe lotnictwo. Ponad połowa armii sajgońskiej znajdowała
się jednakże na statycznych pozycjach obronnych, z czego
większość w północnych prowincjach kraju, w pobliżu „strefy
zdemilitaryzowanej".
Giap
przeznaczał
do
działań
defensywnych jedynie 10% swych sił.
Porównywanie stanów liczebnych obu stron ma jednak
ograniczony sens. Cały ciężki sprzęt i lotnictwo, na których
polegała dotąd ARW, stały się bowiem wskutek amerykańskich
cięć budżetowych raczej obciążeniem niż źródłem siły. Zaczęło
brakować paliwa, amunicji i części zamiennych. Mobilność
oddziałów południowo-wietnamskich spadła o połowę, wsparcie
ogniowe o 60%, a połowa samolotów — unieruchomionych
brakiem benzyny i części zapasowych — musiała pozostać w
hangarach. Armię sajgońską, przyzwyczajaną przez Ame-
rykanów do wsparcia lotniczego i dużych ilości sprzętu, Thieu
musiał teraz wezwać do prowadzenia „biednej wojny".
284
Morale ARW uległo załamaniu. W 1974 r. liczba dezercji
osiągnęła szczyt — 240 tysięcy. Hanoi uznało, że czas
zmienić taktykę.
Do połowy 1974 r. generał Giap utrzymywał aktywność
WAL/VC na poziomie, który wystarczał, aby zmusić przeciw-
nika do rozproszenia sił w obronie. Potem Północni Wietnam-
czycy zaczęli stopniowo przechodzić do ofensywy. Oddziały
ARW, które próbowały spacyfikować śelazny Trójkąt, zostały
zdziesiątkowane. Siły komunistyczne odzyskały większość
utraconych w 1973 r. terenów i zajęły 11 okręgów kon-
trolowanych dotąd przez Sajgon.
Giap, nazwany w 1975 r. przez „Newsweek" „militarnym
geniuszem", był z całą pewnością mistrzem logistyki. Ostatnie
uderzenie przygotował pod tym względem niezwykle starannie.
Na Południu zgromadzono tak wielkie zapasy amunicji,
paliw i sprzętu, że pozwalały na prowadzenie przez rok
natarcia o skali ofensywy wielkanocnej. Zatem powtórne
zaminowanie portów — gdyby jakimś cudem Ameryka się na
to zdecydowała — nie mogło tym razem powstrzymać
WAL/VC.
System dróg w Laosie, Kambodży i RW doprowadzono do
takiej perfekcji, że przegrupowanie sił dla zaatakowania w
dowolnym punkcie Wietnamu Południowego było kwestią
godzin.
Szlak Ho Chi Minha był w roku 1975 utwardzoną, dwupas-
mową drogą, która przez cały rok mogła być używana zarówno
przez ciężarówki, jak i czołgi. Ciągnęła się ona na długości
tysiąca kilometrów z rejonu „strefy zdemilitaryzowanej" do
okolic Sajgonu. Z DRW na południe biegło też kilka nitek
rurociągu łącznej długości 5 tysięcy kilometrów — północno--
wietnamskim czołgom nie mogło więc zabraknąć paliwa.
W grudniu 1974 r. w Hanoi zebrało się Biuro Polityczne Lao
Dong. Jego członkowie czekali na to spotkanie od dwudziestu
lat. Tematem było ostateczne zjednoczenie Wietnamu.
285
Pomiędzy obecnymi na spotkaniu nie było większych różnic
zdań. Zgodzono się, że w 1975 r. należy przeprowadzić kilka
silnych uderzeń, aby zdobyć bazę do finałowej ofensywy w
roku 1976. Wahania członków Politbiura budziła jedynie
kwestia ewentualnej reakcji USA. Większość sądziła, iż
„sprzeczności wewnętrzne" tak osłabiły Stany Zjednoczone,
ż
e nie będą w stanie przyjść z pomocą Sajgonowi. W dyskusji
wymieniano aferę Watergate, rezygnację Nixona, kryzys
naftowy i inflację.
Przemawiając za obcięciem pomocy wojskowej dla RW,
senator Hubert Humphrey powiedział do członków Kongresu:
„Po milionach słów o lekcjach Wietnamu nie rozumiemy
najważniejszej z tych lekcji, że konflikty polityczne nie mogą
być rozstrzygane przy użyciu broni". Hanoi najwyraźniej było
odmiennego zdania.
Zaraz po posiedzeniu Politbiura oddziały WAL/VC zaata-
kowały prowincję Phuoc Long położoną na północ od Sajgonu.
Po trzech tygodniach walk skapitulowała stolica prowincji,
miasto Phuoc Binh. ARW straciła trzy tysiące ludzi — zabitych
lub wziętych do niewoli. W ręce nieprzyjaciela dostała się
cała prowincja, co oznaczało dla Sajgonu m.in. przecięcie
najkrótszego połączenia z Centralnym Płaskowyżem.
Inwazja na Phuoc Long była dla Hanoi testem, który
pozwolił ocenić prawdopodobieństwo amerykańskiej reakcji
na planowaną ofensywę. Test wypadł zgodnie z przewidywa-
niami. Waszyngton ograniczył się do nieśmiałego protestu
dyplomatycznego. Dopiero po naleganiach Sajgonu prezydent
Gerald Ford polecił wznowić loty zwiadowcze nad DRW. Nie
była to riposta mogąca skłonić Hanoi do zmiany planów.
W połowie lutego wyjechał z Hanoi zastępca Giapa, gen.
Van Tien Dung, który miał dowodzić generalną ofensywą.
Towarzyszył mu z ramienia Politbiura Le Duc Tho.
Na początku marca dywizje północno-wietnamskie zaczęły
zajmować rejony wyjściowe do natarcia. Ich ruchy było dużo
łatwiej zachować w sekrecie niż w 1972 r. — dżungla wzdłuż
286
szlaku Ho Chi Minha po dwóch latach od użycia ostatnich
defoliantów okryła się już gęstwiną liści.
10 marca 1975 r. o godzinie 2.00 na garnizon ARW w Ban
Me Thuot runęła lawina ognia artylerii i rakiet. Trzy dywizje
WAL okrążyły miasto, w którym znajdował się jeden pułk
sajgoński. Pomimo zaskoczenia i przygniatającej, ośmiokrotnej
przewagi liczebnej napastników, Ban Me Thuot skapitulowało
dopiero po dwóch dniach walki.
Wystarczy rzut oka na mapę, by zorientować się, jakie
znaczenie miała utrata tego miasta. Wietnam Południowy
został niemalże rozcięty na dwie części, generał Dung mógł
uderzać z Ban Me Thuot w dowolnym kierunku, w jego
rękach znajdował się klucz do strategicznego serca kraju —
Płaskowyżu Centralnego. Nad większością oddziałów ARW,
skoncentrowanych na północy, zawisła groźba oskrzydlenia od
południa i przecięcia połączenia ze stolicą.
Giap i Dung zasadnicze uderzenie skierowali w środkową
część RW, bo wiedzieli, że po doświadczeniach ofensywy
wielkanocnej główne siły ARW zgrupowane są w pobliżu
„strefy zdemilitaryzowanej". Poza tym tylko na Płaskowyżu
Centralnym jednostki pancerne WAL mogły w pełni wykorzys-
tać swe możliwości. Dung pragnął zająć pozostałą część
Płaskowyżu przed nadejściem pory deszczowej, rozkazał więc
swym oddziałom posuwać się na północ, w kierunku Pleiku.
Tymczasem prezydent Thieu apelował do Waszyngtonu o
zwiększenie pomocy militarnej. W odpowiedzi ambasador
USA poinformował go, że powinien się raczej liczyć z moż-
liwością całkowitego wstrzymania dostaw w następnym roku
finansowym. W tej sytuacji, sądząc, że komuniści mają
zamiar uderzyć wszystkimi posiadanymi siłami, Thieu podjął
jedną z najbardziej opłakanych w skutkach decyzji, jakie zna
historia wojen.
15 marca polecił swym wojskom opuścić Płaskowyż Cen-
tralny. Równało się to oddaniu nieprzyjacielowi wszystkich
prowincji położonych na północ od Płaskowyżu, w tym miast
287
Hue i Da Nang. Jednym rozkazem prezydent oddawał komunistom
połowę kraju.
Zamysł Thieu był prosty: wiedząc, że armia nie będzie w stanie
utrzymać całego, tak niefortunnie z wojskowego punktu widzenia
ukształtowanego terytorium RW, chciał skrócić linie obronne i
skupić siły w najważniejszej części kraju — w delcie Mekongu.
W stworzonym tam bastionie będzie można — jak sądził —
odpierać ataki komunistów nawet bez amerykańskiej pomocy.
Niestety, tylko z pozoru była to rozsądna kalkulacja.
Strategiczny odwrót na tak wielką skalę powinien być szcze-
gółowo zaplanowany, tymczasem ARW w ogóle nie była na taką
ewentualność przygotowana. Dowódcy i sztaby mieli zaledwie
kilka godzin na zorganizowanie ewakuacji, co w połączeniu z
brakiem dyscypliny i trudnościami transportowymi przesądziło o
wyniku operacji.
Nieliczne drogi były zatłoczone setkami tysięcy cywilnych
uchodźców, którzy pragnęli uniknąć zbliżającego się „wyzwolenia".
Ludzie ci nieśli i ciągnęli na wózkach wszystko, co zdołali zabrać.
Pojazdy wojskowe grzęzły na zablokowanych drogach, żołnierze
porzucali więc sprzęt i szli dalej zmieszani z tłumem. Artyleria
WAL ostrzeliwała trasy ewakuacji. Ludzie deptali po ciałach
zabitych i rannych, a dzieci, które zgubiły rodziców, umierały z
głodu. Dziennikarze pisali o „Drodze Łez".
Strategiczny manewr przekształcił się w paniczną ucieczkę,
która spowodowała śmierć tysięcy ludzi i utratę sześciu dywizji
ARW.
Hanoi natychmiast zrozumiało, iż pojawiła się szansa na
całkowite pokonanie przeciwnika. Jeszcze w 1975 r. generał
Dung otrzymał polecenie zapobieżenia ewakuacji około połowy
armii południowo-wietnamskiej, która znajdowała się na północy
kraju. śołnierze ci mieli być przetransportowani na południe
drogą morską.
Na rozkaz Dunga II Korpus Armijny WAL zaatakował Hue i
Da Nang — jedyną drogę ewakuacji armii sajgońskiej.
288
21 marca Hue znalazło się w okrążeniu. Trzy dni trwało
artyleryjskie bombardowanie wypełnionego tłumami uchodźców
zabytkowego miasta, zanim jego obrońcy zdecydowali się
skapitulować. 25 marca nad cesarską cytadelą zawisła czerwona
flaga z żółtą gwiazdą. Taka sama, jak ta, która powiewała nad
Hue przez 28 dni w czasie ofensywy Tet. Międzynarodowa
opinia publiczna, która w 1968 r. poświęcała tak wiele uwagi
zniszczeniom i ofiarom wśród ludności cywilnej, w roku 1975
okazała się znacznie mniej wrażliwa. Jeśli nawet mass media
rejestrowały — trudne do ukrycia — ofiary, to komentatorzy byli
zwykle bardziej powściągliwi w posługiwaniu się takimi
określeniami, jak „barbarzyństwo" czy „ludobójstwo", które
siedem lat wcześniej były na porządku dziennym. (Mowa tu
oczywiście o środkach masowego przekazu „wolnego świata".
Opierając się na źródłach komunistycznych, można by w ogóle
sądzić, że „wyzwoleńcza ofensywa" przypominała sielankę, a
ludność radośnie witała wkraczających zwycięzców.)
Po zajęciu Hue Dung rzucił swe oddziały na Da Nang. W
mieście znajdowały się 3 miliony osób, z czego połowę
stanowili uciekinierzy. Amerykanie próbowali zorganizować
most powietrzny, lecz okazało się to niemożliwe. Oszalałe ze
strachu tłumy okupowały lotniska. Ludzie czepiali się kół
odlatujących maszyn. Podobne sceny rozgrywały się w porcie.
Jakakolwiek skuteczna obrona stała się w tych warunkach
niemożliwa. Po dwóch dniach walk 100 tysięcy żołnierzy
ARW poddało się o połowę mniej licznym oddziałom komuni-
stycznym.
Da Nang skapitulowało 30 marca 1975 r. — niemal
dokładnie w 10 lat po tym, jak pierwsi Marines wylądowali na
pięknej plaży koło tego miasta witani kwiatami przez
wietnamskie dziewczęta.
W roku 1975 nikt w Ameryce nie chciał umierać za Sajgon.
Prezydent Ford nawet nie wspomniał o możliwości użycia
marynarki wojennej lub lotnictwa — co wolno mu było zrobić
bez zgody Kongresu. W dniu, w którym upadło Ban Me
289
Thuot, Kongres odrzucił wniosek prezydenta o dodatkową
symboliczną pomoc dla RW w wysokości 300 min dolarów. A po
kapitulacji Da Nang Senat jednomyślnie uchwalił rezolucję,
domagającą się „nowego przywództwa" dla Południowego
Wietnamu.
Na początku kwietnia w rękach komunistów znalazła się
połowa Republiki Wietnamu, a połowa oddziałów ARW została
wyeliminowana z walki. Hanoi miało już pewność, że to rok
1975 będzie rokiem wielkiego zwycięstwa. Van Tien Dung
otrzymał rozkaz przeprowadzenia operacji „Ho Chi Minh" —
ataku na Sajgon.
Wszystkie siły WAL/VC ruszyły forsownym marszem w
kierunku stolicy. II Korpus Armijny pokonał 900 km w 18 dni.
Tempo marszu było tak szybkie, że — jak wspomina generał
Dung — sztaby nie nadążały z rysowaniem map.
Komunistyczny blitzkrieg został zatrzymany dopiero na
sześćdziesiątym kilometrze przed Sajgonem: w małym mias-
teczku Xuan Loc 18 Dywizja ARW odparła atak czterokrotnie
silniejszych oddziałów WAL. O Xuan Loc, które blokowało
drogę do Sajgonu, rozgorzały zaciekłe i krwawe walki. Miasto
było najważniejszą pozycją linii obrony delty Mekongu, którą
zaplanował Thieu, wydając nieszczęsny rozkaz opuszczenia
Płaskowyżu Centralnego. Dla utrzymania tej linii rządowi RW
pozostało około 10 dywizji. Nieprzyjaciel miał ich osiemnaście.
Obroną Xuan Loc dowodził gen. Le Minh Dao, który — co nie
zdarzało się w ARW często — awansował od stopnia porucznika
wyłącznie dzięki własnym zdolnościom, a nie koneksjom
osobistym czy politycznym. Jego oddziały walczyły znakomicie,
budząc podziw przeciwników. Zawzięte ataki górującego
liczebnością i siłą ognia nieprzyjaciela, ciągły intensywny ostrzał
artyleryjski i rakietowy nie nadwerężyły męstwa i wytrwałości
obrońców Xuan Loc. Odważnie kontratakując — rozbili niemal 3
dywizje WAL.
Kiedy pod Xuan Loc ważyły się losy tego, co pozostało z
Republiki Wietnamu, Gerald Ford zwrócił się do połączonych
19 — Wietnam 1962-1975
290
izb Kongresu z apelem o przyznanie, w trybie alarmowym,
pomocy wojskowej dla Sajgonu o wartości 700 min dolarów.
Prezydent powiedział między innymi: „Stany Zjednoczone,
rozdarte emocjami dziesięcioletniej wojny, okazały się niezdolne
od udzielenia właściwej odpowiedzi... Zachęcony tym rozwojem
wydarzeń Wietnam Północny zaczął... wysyłać na Południe nawet
dywizje rezerwowe. Osiemnaście dywizji, czyli praktycznie cała
armia Wietnamu Północnego, znajduje się obecnie w Wietnamie
Południowym". Ford stwierdził, iż jeśli USA opuszczą RW „w
godzinie próby", to ucierpi na tym wiarygodność Ameryki.
Kongresmeni nie dali się przekonać, wniosek prezydenta
upadł. Amerykański parlament przyznał jedynie 300 min dolarów
na ewakuację obywateli USA z Wietnamu i zezwolił na użycie w
tym celu żołnierzy.
Kongres podjął tę decyzję 19 kwietnia. Dwa dni później po
heroicznej, niemal dwutygodniowej obronie padło Xuan Loc.
Droga na Sajgon stała przed Van Tien Dungiem i jego oddziałami
otworem.
Historyk Stephen Morris napisał, iż walka 18. Dywizji AR W
dowodzi, że „to niezorganizowany odwrót, a nie brak «woli
walki» — oszczerczy frazes, służący Amerykanom za alibi ich
zdrady — był bezpośrednią przyczyną załamania się południowo-
wietnamskiej armii. Naturalnie, prezydent Thieu i niektórzy jego
generałowie ponoszą odpowiedzialność za druzgocącą klęskę,
lecz pamiętać trzeba, że nie zdali egzaminu podczas kryzysu
stworzonego
przez
przeniewierstwo
Kongresu
Stanów
Zjednoczonych".
W dniu, w którym Dung zajął Xuan Loc, prezydent Thieu
podał się do dymisji. Hanoi ogłosiło wcześniej, iż jest gotowe
rozmawiać z rządem sajgońskim, jeśli Nguyen Van Thieu ustąpi.
W rzeczywistości komunistom chodziło raczej o dodatkowe
skłócenie grupy rządzącej RW. Rzeczywiście, nawet najbliżsi
współpracownicy Thieu, w złudnej nadziei na ocalenie jakiejś
szczątkowej formy autonomii RW, nakłaniali prezyden-
291
ta do rezygnacji. Thieu opierał się, lecz po decyzji Kongresu
o pozostawieniu Wietnamu Południowego bez pomocy, roz-
goryczony i zawiedziony przekazał władzę jednemu z człon-
ków swojego gabinetu.
Ustępując, wygłosił namiętne anty amerykańskie przemó-
wienie telewizyjne. Zarzucił Ameryce, że „zaprzedała Wietnam
komunizmowi", że opuściła i zdradziła sojusznika, a on sam
został okłamany przez rząd USA.
Prezydent Ford nie zaprzeczył oskarżeniom Thieu. Unikał
wprawdzie stanowczych wypowiedzi na temat Wietnamu, ale
niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że winę ponosi przede
wszystkim Kongres. W jednym z przemówień stwierdził:
„Niestety, Kongres w sierpniu 1973 r.... odebrał prezydentowi
pełnomocnictwa, upoważniające go do posunięć wojskowych
celem wprowadzenia w życie układów podpisanych w Paryżu...
Dlatego mogę zrozumieć rozczarowanie prezydenta Thieu w
tych dramatycznych chwilach".
Koniec zbliżał się szybkimi krokami — 25 kwietnia rozpoczę-
ły się walki na przedpolach Sajgonu. Do miasta napływał
niekończący się strumień uchodźców cywilnych i żołnierzy z
rozbitych oddziałów. Amerykanie rozpoczęli ewakuację swych
obywateli i Wietnamczyków, którym groziło niebezpieczeństwo
— pracowników ambasady USA i członków władz RW.
Operacja została przeprowadzona z iście amerykańskim
rozmachem. Na Morzu Południowo-Chińskim znajdowała się
flota złożona z 40 okrętów w tym z trzech lotniskowców. 60
gigantycznych śmigłowców Sea Knight, nie licząc małych
Hueyów, lądowało w kilku punktach w Sajgonie i powracało
na okręty z ewakuowanymi. Samoloty pasażerskie i transpor-
towe zabierały uciekinierów z lotniska Tan Son Nhut. Ta
droga ewakuacji została jednakże odcięta 28 kwietnia, kiedy
po raz pierwszy weszło na Południu do akcji lotnictwo WAL,
MiG-i zbombardowały pasy startowe.
Tego samego dnia władzę w Sajgonie objął generał Duong
Van Minh, a generał Van Tien Dung, którego wojska dotarły
292
już do granic miasta, zażądał od obrońców złożenia broni w
ciągu 24 godzin.
„Wielki" Minh został prezydentem, gdyż Hanoi — wbrew
swym uprzednim obietnicom — odmawiało podjęcia rozmów
z kimkolwiek innym. Znany jako zwolennik ugody z ko-
munistami, nowy prezydent w pierwszym wystąpieniu nakazał
opuszczenie kraju wszystkim Amerykanom w ciągu jednej
doby.
Jego żądanie miało tylko symboliczne znaczenie, jako że
prawie wszyscy zdążyli już odlecieć. Następnego dnia helikop-
tery wywiozły pozostałych — jako ostatni opuścił Sajgon
ambasador Graham Martin — i rozpoczął się końcowy epizod
historycznego dramatu, jakim był upadek Wietnamu Połu-
dniowego. Ten epizod utrwalony w dziesiątkach relacji,
fotografii i ujęć filmowych do dziś drąży sumienie Ameryki.
Wokół ambasady USA, z której dachu odlatywały helikop-
tery, zgromadziły się tysiące, a może dziesiątki tysięcy osób.
Jedni błagali Amerykanów, inni próbowali ich przekupywać.
Choć śmigłowce lądowały co parę minut, wiadomo było, że
niewielu spośród szturmujących ogrodzenie będzie mogło się
ewakuować. Zrozpaczeni rodzice podawali strzegącym wejść
ż
ołnierzom piechoty morskiej dzieci, aby przynajmniej one
zdołały się wydostać. Rozdzielone rodziny, chaos, panika,
obrazy Marines spychających kolbami zdesperowanych Wiet-
namczyków — takie wrażenie pozostawiły ostatnie godzin
istnienia RW.
Symboliczne pożegnanie Amerykanów z Wietnamem wy-
glądało jeszcze gorzej. Kilku Marines ochraniających ewakua-
cję musiało utorować sobie drogę do ostatniego helikoptera
granatami z gazem łzawiącym. Rozgoryczeni żołnierze ARW
strzelali do ostatnich odlatujących amerykańskich śmigłowców
— co może posłużyć za tragiczne podsumowanie nieudanego
dla obu stron przymierza.
Amerykanie zdołali ewakuować z Sajgonu w sumie 50
tysięcy osób. 150 tysięcy Wietnamczyków wydostało się
293
z kraju przed rozpoczęciem walk o Sajgon, gdy działały
jeszcze normalnie połączenia pasażerskie. Na okrętach ame-
rykańskich, zakotwiczonych u wybrzeży Wietnamu, lądowały
w ostatnich dniach wojny dziesiątki południowo-wietnamskich
helikopterów z uchodźcami. Zabrakło dla nich miejsca na
pokładach lotniskowców i maszyny o wartości ćwierć miliona
dolarów trzeba było spychać do morza. W zamieszaniu
pierwszych dni po klęsce zdołało się jeszcze wydostać łodziami
70 tysięcy ludzi. Wkrótce VII Flota odpłynęła jednak z Morza
Południowo-Chińskiego. Musiało upłynąć dużo czasu, nim
uciekinierzy z Wietnamu wrócili na pierwsze strony gazet, a
ś
wiat ze zgrozą dowiedział się o tragedii boat-people.
Stany Zjednoczone w 1975 r. udzieliły azylu 190 tysiącom
uchodźców, a więc znacznej większości. Pozostali znaleźli
schronienie w innych krajach zachodnich. Część prasy w USA
komentowała z niechęcią przyjmowanie uciekinierów. Wtedy
właśnie Thieu opublikował listy Richarda Nixona, który
przyrzekał podjęcie natychmiastowej i skutecznej akcji w razie
agresji DRW na Wietnam Południowy. Thieu miał nadzieję, że
poruszy sumienia Amerykanów.
Generał Minh wezwał wszystkie walczące jeszcze oddziały
ARW do złożenia broni. 30 kwietnia, nie napotykając żadnego
oporu, kolumny czołgów, transporterów opancerzonych, cię-
ż
arówek i pieszych żołnierzy Wietnamskiej Armii Ludowej
wkroczyły do Sajgonu. Po panice ostatnich dni ulice miasta
wydawały się jeszcze bardziej ciche i opustoszałe. Wszędzie
walały się dziesiątki tysięcy porzuconych butów i mundurów
ż
ołnierzy ARW.
O godzinie 11 pojedynczy czołg wyłamał bramę pałacu
prezydenckiego. Generał Duong Van Minh, ostatni prezydent
Republiki Wietnamu, po ogłoszeniu bezwarunkowej kapitulacji
został aresztowany. śołnierze wywiesili na pałacu flagę Viet
Congu, lecz zachodnie ekipy telewizyjne nie uchwyciły tego
momentu. Na prośbę reporterów żołnierze odegrali więc tę
scenę raz jeszcze, przed kamerami. Jak celnie zauważył
294
Michael Maclear, to była „telewizyjna wojna" — do samego
końca...
Kiedy była stolica byłej Republiki Wietnamu została w całości
zajęta przez siły komunistyczne, na dachu pustej ambasady USA
kilkudziesięciu Wietnamczyków nadal cierpliwie czekało na
amerykańskie helikoptery...
Nguyen Van Thieu przestrzegał Amerykanów jeszcze w roku
1970 — w wywiadzie dla „Newsweeka", że jeśli dopuszczą do
upadku Wietnamu Południowego, to zachęcą komunistów do
ekspansji „na całym świecie — w Afryce, w Ameryce
Południowej, wszędzie". W 1975 roku Stany Zjednoczone
postąpiły jak „żałosny, bezsilny gigant" i na konsekwencje tego
faktu nie trzeba było długo czekać. Henry Kissinger próbował
jeszcze powstrzymać nieunikniony bieg wypadków. Oświadczył,
ż
e: „wrogowie naszych przyjaciół nie powinni wyciągać żadnych
lekcji z naszych wietnamskich doświadczeń", lecz ci, których miał
na myśli, byli zgoła innego zdania.
Leonid Breżniew z pewnością nie był wyrafinowanym
profesorem Harvardu, ale to on lepiej uchwycił sens wydarzeń.
Nazajutrz po upadku Sajgonu powiedział w tajnym przemówieniu,
ż
e
nadchodzi
ostateczny
triumf
ofensywy
przeciwko
„imperializmowi". Wprawdzie jego nadzieje okazały się
przedwczesne, lecz rok 1975 upoważniał go do wysuwania tak
optymistycznych prognoz.
Kiedy wojska generała Dunga stały u wrót Sajgonu, do
nieodległego Phnom Penh wkraczali Czerwoni Khmerzy. Tłumy
rozradowanej ludności witały „wyzwolicieli", ciesząc się z
nadejścia upragnionego pokoju. Następnego dnia dla Kambodży
wybiła godzina zero. Rozpoczął się holocaust.
Wydarzenia w Kambodży pozostawały wówczas w cieniu
klęski RW. Podobnie niemal niezauważone przeszło objęcie przez
komunistów władzy nad Laosem. W tym samym 1975 roku do
„budowania socjalizmu" przystąpiły Etiopia, Angola i Mozambik.
295
Kissinger, zapytany na konferencji prasowej, dlaczego USA
nadal wierzą w odprężenie, nie potrafił odpowiedzieć. Zresztą
gwiazda Kissingera, uważana niegdyś za jedną z najjaśniejszych
na politycznym firmamencie, wyraźnie przygasała. Klęska RW
przypieczętowała zmierzch sekretarza stanu, który — według
magazynu „Tirne" — „długo uważany za niezastąpione bogactwo
narodowe, sprowadzany jest obecnie do roli zwykłego
ś
miertelnika". Kissinger próbował się tłumaczyć. Twierdził, iż
nigdy by nie podpisał porozumień paryskich, gdyby wiedział, co
zrobi Kongres, ale wielu komentatorów sugerowało, że najlepiej
by zrobił, gdyby wrócił na uniwersytet.
Południowi Wietnamczycy przyjęli zmianę władzy z miesza-
nymi uczuciami. Radości z zakończenia bratobójczej wojny
towarzyszyła obawa, że komuniści dokonają masakry, mszcząc
się na wszystkich, którzy związani byli z dawnym reżimem, że do
tragicznego żniwa wojny dodadzą następne ofiary. A siedem-
nastoletnie zmagania kosztowały przecież naród niemało.
Poległo prawie 300 tysięcy żołnierzy południowo-wietnam-
skich. Liczbę ofiar ludności cywilnej RW szacuje się na około pół
miliona. Uchodźców było — jeszcze przed ostatnią ofensywą —
około 8 milionów.
Straty po stronie DRW były przypuszczalnie większe, ale
rozkładały się inaczej. Hanoi nie ogłosiło do dziś danych,
dotyczących liczby ofiar. Ocenia się jednak, że zginęło ponad
milion żołnierzy i partyzantów WAL/VC, a bombardowania
Północy spowodowały śmierć kilkudziesięciu tysięcy osób.
Znaczną dysproporcję liczby zabitych żołnierzy tłumaczą dwa
czynniki. Po pierwsze, strona RW/USA dysponowała przewagą w
sile ognia oraz w lotnictwie. Po drugie, wiadomo że większe straty
ponoszą z reguły atakujący — a przecież strona komunistyczna
znajdowała się prawie stale w ofensywie. Różnica w liczbie ofiar
cywilnych wynika natomiast z faktu, że wojna toczyła się na
terytorium Wietnamu Południowego.
Nad polami bitewnymi Indochin zapadła głucha cisza, zamilkły
działa, zaczęły stygnąć silniki czołgów. Rozpoczął
296
się nowy rozdział w historii umęczonego wojną Wietnamu,
rozdział, który Wietnamczykom niestety nie przyniósł wolności
i dobrobytu.
Cisza, która zastąpiła szczęk oręża, nie zwiastowała lepszej
przyszłości.
Była to martwa cisza państwa policyjnego.
BAMBUSOWY GUŁAG
Gdy pokonamy amerykańskich agresorów,
odbudujemy nasz kraj
dziesięć razy piąkniejszy niż dziś.
Testament Ho Chi Minha
Kiedy zdobywcy wkraczali do Sajgonu, Południe wstrzymało
oddech. Spodziewano się najgorszego. Sądzono, że — tak jak
w Hue w czasie ofensywy Tet — komuniści rozpoczną od
„zlikwidowania wrogów ludu".
Pierwsze dni zdawały się przeczyć tym obawom. Do żadnej
masakry na wielką skalę nie doszło. Sajgończycy opowiadali
sobie z rozbawieniem — jak pisze współczesny pisarz wiet-
namski Nguyen Khai — że oszołomieni bogactwem Południa
ż
ołnierze WAL często sprawiali wrażenie przybywających z
innej epoki, że „zakwaterowani w eleganckiej willi wykopali
sobie ziemiankę w ogrodzie; że włączali klimatyzację, ale
jednocześnie otwierali drzwi, żeby uniknąć zaczadzenia, ... że
patrząc na kobietę, myślą zaraz, że spała z Amerykanami; że
otwierając podręcznik szkolny, nie mogą się nadziwić, iż dzieci
uczyły się o bohaterach narodowych, bo sądzili, że wkuwały
tylko
ż
yciorys
Nixona".
Zdumieni
przystawali
przed
eleganckimi witrynami sklepów, oglądali dyskoteki i wabiące
298
kolorowymi neonami bary. Dziwili się widząc zatłoczone
samochodami ulice i japońskie zegarki elektroniczne na
ulicznych straganach.
ś
ołnierze wrócili wkrótce na Północ, gdzie pełne niepokoju
rodziny oczekiwały synów, mężów i braci. Większość domów
okryła się jednak żałobą; spośród tych, którzy wyruszyli
szlakiem Ho Chi Minha w latach sześćdziesiątych, nie przeżył
prawie nikt. Tych, którzy wracali szczęśliwie, spotykało niejed-
nokrotnie rozczarowanie — podobne nieco do tego, którego
doświadczyli amerykańscy weterani. Ich powrót uszczęśliwił
oczywiście najbliższych, lecz dla wszechwładnej biurokracji byli
kłopotliwymi intruzami, dla których trzeba było znaleźć miejsce
w społeczeństwie, pracę, załatwić formalności itp.
Kiedy żołnierze „armii wyzwoleńczej'' wracali w swe
ojczyste strony, w przeciwnym kierunku podążała inna „armia"
— działaczy partyjnych i biurokratów, którzy mieli kierować
„socjalistycznymi przekształceniami" na Południu.
Wietnam niemal natychmiast zniknął z gazetowych szpalt i
ekranów telewizyjnych. W parę miesięcy po upadku Sajgonu
w mieście przebywał tylko jeden zachodni korespondent
— z Agencji France Presse. To, co się działo od maja 1975 r.,
proces stopniowego komunizowania Wietnamu Południowego
pozostaje więc do dziś właściwie nieznany dla świata, który
przedtem dowiadywał się ze szczegółami o każdej utarczce
z partyzantami. Proces ten był z pewnością trudniejszy do
opisywania niż zmagania militarne, nie miał ich dramatyzmu.
Z drugiej jednak strony, każda próba zrozumienia wojen
wietnamskich nie uwzględniająca wydarzeń po roku 1975 jest
zamierzeniem chybionym. Dopiero wówczas mogły bowiem
zostać rozstrzygnięte i zweryfikowane fundamentalne dla
zrozumienia Wietnamu pytania.
W 1954 r., gdy Wietnam Południowy pojawił się na mapie
ś
wiata, nie miał rządu, sił zbrojnych, a ludzie z wyższym
wykształceniem należeli do rzadkości — w kraju był tylko
jeden uniwersytet.
299
Do roku 1975 zbudowano rodzimą administrację i armię.
Poziom życia był nieporównywalnie wyższy niż 20 lat
wcześniej. Na dwunastu uniwersytetach studiowało 150 tysięcy
młodych ludzi. Praktycznie wszystkie dzieci uczęszczały do
szkoły — RW chlubiła się jednym z najniższych w Azji
odsetkiem analfabetów (10% wśród dorosłej ludności). Wyda-
wano 27 dzienników, działały 3 stacje telewizyjne i ponad 20
rozgłośni radiowych.
Taki kraj objęło w posiadanie Hanoi w 1975 r. Zdobyto też
wtedy ogromne dobra materialne: majątek przemysłowy o
wartości 12 miliardów dolarów oraz sprzęt wojskowy wart
ponad 5 miliardów dolarów (m.in. 1,5 tysiąca samolotów i
ś
migłowców, 550 czołgów i nowoczesne komputery). Środki
te mogły posłużyć do odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych.
A było co odbudowywać. Same wojska amerykańskie
zużyły w czasie wojny 11 milionów ton amunicji, w tym 6
milionów ton bomb — czyli trzykrotnie więcej, niż lotnictwo
USA zrzuciło w czasie II wojny światowej. Niemal cała
amunicja i większość bomb została użyta na terenie Wietnamu
Południowego, na Północ spadło relatywnie mało, bo tylko
ponad 1 milion ton. Stopień zniszczenia obu części kraju był
jednak porównywalny, ponieważ na Południu walki toczyły
się raczej w dżungli i na obszarach wiejskich, natomiast
bombardowania DRW dotknęły głównie obiekty przemysłowe
i komunikacyjne.
Teoretycznie władzę w Sajgonie — przemianowanym wkrót-
ce na miasto Ho Chi Minha — powinien był objąć Tymczasowy
Rząd Rewolucyjny Republiki Wietnamu Południowego, którego
niezależność i odrębność Hanoi zawsze solennie deklarowało.
TRR został jednak odstawiony na boczny tor, władzę nad
miastem przejął Wojskowy Komitet Zarządzający z północno--
wietnamskim generałem na czele. Wkrótce analogiczne
komitety powstały w całym Wietnamie Południowym.
Niektórzy działacze Narodowego Frontu Wyzwolenia Wiet-
namu Południowego mieli nadzieję na utrzymanie odrębności
300
Południa. Pragnęli na przykład, aby TRR wysłał własne
przedstawicielstwo do ONZ.
Hanoi szybko wybiło im jednak z głowy podobne iluzje,
oświadczając oficjalnie, że kierowało od samego początku
walką na Południu. Partyjny historyk Nguyen Khac Vien
stwierdził, że TRR „nie był nigdy niczym więcej niż emanacją
DRW", a stan ten ukrywano, gdyż „dopóki trwała wojna, nie
musieliśmy odkrywać kart".
Generałowie Giap i Van Tien Dung w obszernych opisach
finałowej ofensywy prawie w ogóle nie wspominają o siłach
NFW. A jeden z ministrów TRR, Truong Nhu Tang, który
uznawszy politykę komunistów wobec Południa za zdradziecką,
zbiegł w 1980 r. z kraju, tak wspomina uroczyste obchody
zwycięstwa, które odbyły się w rocznicę urodzin Ho Chi
Minha, 15 maja 1975 r., w Sajgonie: „Widziałem z trybuny
honorowej jak w cywilnym pochodzie niesiono dwie flagi:
Demokratycznej Republiki Wietnamu (Północy) i TRR (Połu-
dnia), lecz defilada wojskowa odbywała się tylko pod jedną,
północno-wietnamską flagą, czerwoną z żółtą gwiazdą. Spy-
tałem generała Van Tien Dunga: «Gdzie są słynne 1, 5, 7 i 9
Dywizje Narodowego Frontu Wyzwolenia?» Odparł zimno:
«Armia została już scalona»".
Na pełną unifikację obu części kraju nie trzeba było długo
czekać. Miały do niej prowadzić negocjacje, które odbyły się
w listopadzie 1975 r. w Sajgonie. Słowo „negocjacje" nie
oddaje właściwie istoty rozmów, w czasie których Północ
reprezentował Truong Chinch, a Południe — Pham Hung.
Obaj główni „negocjatorzy" reprezentowali bowiem w rzeczy-
wistości jedną i tę samą instytucję: byli członkami Biura
Politycznego KC Lao Dong.
Wynik rokowań nie mógł być dla nikogo zaskoczeniem.
Obie „strony" zdecydowały, iż ma powstać zjednoczony,
„całkowicie niepodległy i socjalistyczny Wietnam". Drogą do
tego celu miały być ogólnokrajowe wybory do Zgromadzenia
Narodowego.
301
Odbyły się one szybko, bo już w kwietniu 1976 r. Frekwen-
cja była bardzo wysoka — tym, którzy nie brali udziału w
głosowaniu, groziła utrata kartek żywnościowych. Wybrane
wówczas Zgromadzenie Narodowe reprezentowało z pozoru
całe społeczeństwo. Znaleźli się w nim robotnicy i chłopi,
„demokratyczni intelektualiści" i przodownicy pracy, wzorowi
ż
ołnierze i kadrowcy partyjni, rzemieślnicy i kobiety. Nie
zabrakło nawet duchownych. Wszyscy oni, choć na pozór tak
różni, mieli jedną cechę wspólną: w mniej lub bardziej
bezpośredni sposób reprezentowali Lao Dong. Oprócz jawnych
członków partii byli wśród nich także tajni, którzy działali w
innych organizacjach. Reszta, nie należąc do Lao Dong,
popierała jej linię. Byli to np. zwolennicy dawnej „Trzeciej
Siły" oraz „postępowi" księża lub mnisi buddyjscy.
Zgromadzenie uchwaliło jednogłośnie zjednoczenie kraju.
Otrzymał on nazwę Socjalistyczna Republika Wietnamu
(SRW). Określenie „Demokratyczna" władze uznały za niepo-
trzebne na nowym etapie.
Akcja zwijania zbędnych parawanów ruszyła zresztą pełną
parą. Wszystkie organizacje, na których opierał się Viet Cong i
które miały świadczyć o jego samodzielności i niezależności od
Północy, były rozwiązywane lub scalane ze
swymi
odpowiednikami z DRW. Ludowa Partia Rewolucyjna okazała
się częścią Lao Dong. Podobnie było z organizacjami
młodzieżowymi, kobiecymi i związkami zawodowymi.
Wreszcie sam Narodowy Front Wyzwolenia, bożyszcze
zachodniej lewicy, którego .sztandarami amerykańscy pacyfiści
tak chętnie drażnili policję, sam osławiony Viet Cong został
uznany za nieprzydatny relikt minionego etapu. NFW spotkał
koniec dosyć żałosny i dla tak — jakkolwiek by na nią nie
patrzeć — bohaterskiej organizacji raczej upokarzający: Front
został wcielony do Wietnamskiego Frontu Patriotycznego
(odpowiednik FJN).
Akcja likwidowania starych fasad objęła nie tylko pseudo-
niezależne organizacje Południa. Powszechna zmiana nazw
302
miała świadczyć o przebyciu etapu „demokratycznego" i osiąg-
nięciu dialektycznie wyższego szczebla „socjalistycznego". I
tak, na przykład wietnamska Partia Pracujących stała się
Komunistyczną Partią Wietnamu, a Związek Młodzieży Pra-
cującej im. Ho Chi Minha przekształcił się w Związek
Młodzieży Komunistycznej (patron pozostał ten sam).
Komuniści nie planowali wcześniej tak błyskawicznego
scalenia obu części kraju. Zdawali sobie sprawę z dzielących
je głębokich różnic. Prominentny przedstawiciel TRR mówił
pod koniec 1975 r.: „Do społeczeństwa południowego należy
mówić innym językiem... Istnieje coś w rodzaju alergii na
takie słowa, jak socjalizm, walka klasowa, dyktatura proleta-
riatu. Stąd taktyka omijania czy też nienadużywania terminów
z leksykonu marksistowsko-leninowskiego, do których po
prostu jeszcze się nie przyzwyczajono. Nowe wino podaje się
w starych butelkach". Jakie więc były powody raptownego
przyspieszenia procesu spajania kraju?
Kierownictwo Lao Dong spostrzegło, iż popełniło poważny
błąd. Starcy z Hanoi sami uwierzyli w głoszone przez
dziesięciolecia twierdzenia, iż Południe jęczy pod jarzmem
imperializmu i marionetkowego reżimu. Nie docenili atrakcyj-
ności, jaką mogą mieć swobody kulturalne i społeczne —
nawet tak ograniczone, jak w RW. Tymczasem po 1975 roku
społeczeństwo DRW zaczęło dosyć szybko uzyskiwać
informacje o rzeczywistym stanie rzeczy na Południu. Na
Północ wróciło kilkaset tysięcy żołnierzy, rodziny zaczęły
odwiedzać krewnych, od których były oddzielone przez
dwadzieścia lat linią 17 równoleżnika, zaczęły funkcjonować
połączenia komunikacyjne i pocztowe. W pierwszej chwili
reakcja musiała być podobna, jak w wypadku żołnierzy
zajmujących Sajgon — oszołomienie nieporównanie wyższym
poziomem życia na Południu.
Potem zaczęły przenikać inne wiadomości, które musiały
ludziom na Północy dawać wiele do myślenia: o istnieniu
opozycyjnych partii politycznych; o prasie, która nie była tubą
303
propagandową jednej partii; o prywatnej przedsiębiorczości,
która sprawiała, iż pomimo wyczerpującej wojny poziom
cywilizacyjny Południa systematycznie się podnosił; o braku
totalnej kontroli polityczno-policyjnej nad obywatelami. Wszy-
stko to przeczyło wyobrażeniom, które społeczeństwu Północy
tak skutecznie wpoiła propaganda Lao Dong.
Władze już wkrótce zorientowały się, jak niebezpieczne
konsekwencje może mieć tolerowanie takiej sytuacji. Po-
stanowiły zniwelować różnice pomiędzy obiema częściami
kraju.
Południowcy poszli w 1976 r. w odstawkę. Otrzymali
niektóre eksponowane stanowiska — władze chciały uniknąć
zarzutu, że ofensywa z 1975 r. oznaczała po prostu podbój
Południa. Przewodniczący NFW, Nguyen Huu Tho, został
wiceprezydentem SRW, a były premier TRR, Huynh Tan Phat
— wicepremierem. Wszystkie kluczowe pozycje zajęli jednak
ludzie z Północy. Także na Południu, gdzie napłynęły tysiące
aparatczyków żądnych stanowisk i dóbr materialnych.
Nawet sprzyjająca komunistom zachodnia lewica nie ukry-
wała obaw o ich postępowanie po zdobyciu władzy. Kiedy
więc nie nastąpiła spodziewana rzeź przeciwników, ogłoszono
triumfalnie, że zwycięzcy okazali się daleko bardziej humanitarni
i wyrozumiali niż „krwawa marionetkowa dyktatura" Thieu.
Sytuacja była jednak bardziej skomplikowana. Na początku w
samej stolicy rzeczywiście nie nastąpiły poważniejsze represje,
jeśli nie liczyć aresztowań nielicznych przedstawicieli władz
RW, którzy nie zdołali się ewakuować. Na prowincji było
inaczej.
W niektórych wsiach i miasteczkach mordowano pracow-
ników administracji sajgońskiej, oficerów ARW, policjantów
oraz działaczy politycznych i religijnych. Działały tzw. sądy
ludowe, które ferowały wyroki śmierci za „długi krwi", jakie
oskarżeni winni byli „ludowi". Egzekucje skazanych „lokajów
amerykańskiego imperializmu" wykonywano często publicznie,
w barbarzyński i okrutny sposób. Celem takiego postępowania
304
było prawdopodobnie zastraszenie społeczeństwa i zniszczenie
wszelkich myśli o oporze. Nie wydaje się jednak, by była to
jakaś zarządzona odgórnie akcja — choć i tego nie można
wykluczyć. To raczej członkowie Viet Congu, gdy dostawali
w swe ręce ludzi, z którymi mieli własne porachunki,
wykorzystywali
okazję
do
zemsty.
Zasadnicza
linia
postępowania Lao Dong wobec Południa polegała jednak nie
na fizycznym likwidowaniu przeciwników, lecz na tzw.
reedukacji społeczeństwa. Temu właśnie służyć miał system
obozów koncentracyjnych, nazwany przez wietnamskiego
badacza Nguyena Van Canh (obecnie w USA) „bambusowym
Gułagiem".
„Reedukację" zorganizowano bez rozgłosu, ale w sposób
systematyczny i precyzyjnie zaplanowany. Już w kilka dni po
zdobyciu Sajgonu rozkazano zarejestrować się byłym oficerom
i żołnierzom ARW, policjantom, urzędnikom państwowym i
nauczycielom. Wkrótce odbyli kilkudniowe szkolenie poli-
tyczne, które w oczach zachodnich korespondentów było
kolejnym dowodem łagodności komunistów, a dla władz
stanowiło wstępne rozpoznanie środowiska. Po kilku tygo-
dniach kazano im stawić się w celu dalszej „reedukacji". Tym
razem polecono wezwanym zabrać żywność na 30 dni, więc
sądzili, iż kurs będzie nieco dłuższy. Okazało się jednak, że
pierwsze przeszkolenie miało za zadanie również uśpienie ich
czujności.
Po miesiącu z zagubionych w dżungli obozów nie powrócił
nikt. Uwięziono podstępnie trzysta tysięcy osób i poddano tzw.
cai tao — reformie myśli, jak brzmi wietnamskie określenie
reedukacji.
Jerzy
Chociłowski,
któremu
umożliwiono
zwiedzenie obozów reedukacyjnych, pisze, że władze
przedstawiały swe stanowisko następująco: „Celem obecnej
rewolucji jest nie rozjątrzanie, lecz zabliźnianie ran. Nie chodzi
o łatwy odwet, o stawianie winowajców przed plutonem
egzekucyjnym. Śmierć nie załatwia niczego. Jeden nieżywy to
dziesięciu wrogów".
305
W odpowiedzi na memoriał Amnesty Intemational z 1980 r.
Hanoi stwierdziło, iż „reedukacja bez wyroku sądowego jest
nadzwyczaj humanitarna
,
\ W 1975 r. władze stanęły przed
trudnym zadaniem unieszkodliwienia milionowej nieprzyjaciel-
skiej armii. Wybrały drogę „porozumienia", a nie zemsty.
„Reedukacja" nie stanowiła właściwie kary, lecz szansę
powrotu do społeczeństwa. Zdaniem rządu SRW, „humanita-
ryzm" reedukacji „w porównaniu ze zwykłym systemem
procesu sądowego" polegał m.in. na tym, że unikało się
wyroku sądu, który mógłby „niepomyślnie wpłynąć na całe
ż
ycie skazanego i jego dzieci"...
Jak ów „humanitarny system" funkcjonował? Zatrzymani
przechodzili w obozach intensywny kurs indoktrynacji poli-
tycznej. Polegał on na słuchaniu wykładów i obowiązkowej
lekturze pism partyjnych. Więźniowie musieli zapoznać się z
marksistowską nauką o społeczeństwie i przyswoić sobie
„właściwe" poglądy na najnowszą historię Wietnamu. Oto
niektóre tematy zajęć: Amerykański imperializm — wróg
ludu; Zbrodnie popełnione przeciwko naszemu narodowi przez
amerykański imperializm; Traktaty, które przyniosły zwycięs-
two ludowi Wietnamu (od porozumienia genewskiego z 1954 r.
do porozumienia paryskiego z 1973 r.).
Więźniowie musieli szczegółowo opisywać swe „zbrodnie
przeciwko ludowi", prosić Rewolucję o łaskę i składać
przyrzeczenia lojalności wobec władz. „Przestępstwa" wy-
znawano w obecności innych więźniów, którzy mogli denun-
cjować składającego samokrytykę, wskazując na przemilczenia
i dodając nowe oskarżenia. Zatrzymani musieli także przed-
stawiać swe „błędy" na piśmie. Kolejne wersje samokrytyki,
liczącej nieraz 20 i więcej stron, były następnie skrupulatnie
porównywane i w razie wykrycia najmniejszych niespójności
więźnia oskarżano o zatajanie prawdy. W takim przypadku
kierownictwo obozu mogło sięgnąć do szerokiego arsenału
metod terroru fizycznego. Bicie i tortury były na porządku
dziennym. Więźniów zmuszano do niewolniczej pracy. Za
20 — Wietnam 1962-1975
306
niewykonanie normy lub „brak entuzjazmu do pracy" mogli
zostać rozstrzelani.
A nawet bez tych wszystkich szykan przeżycie pobytu w
obozie, położonym zwykle w bagnistej, malarycznej dżungli, nie
należało do łatwych. Pracujący ponad siły więźniowie
otrzymywali zaledwie 500 gramów żywności dziennie, a spali
na ziemi lub w błocie.
Część spośród trzystu tysięcy „współpracowników marionet-
kowego reżimu" uwięzionych w czerwcu 1975 r. zaczęto po
kilku miesiącach zwalniać. Wszyscy zwalniani musieli przedtem
udowodnić swą prawomyślność, okazać obrzydzenie w stosunku
do popełnionych „win" i wyznać, że byli jedynie „bezmyślnymi
narzędziami w rękach Amerykanów". Jako pierwszych
wypuszczono nauczycieli, potem lekarzy i inżynierów oraz
urzędników niższej rangi. Po roku od chwili zatrzymania rząd
oświadczył rodzinom pozostałych, że na proces reedukacji
potrzeba jeszcze dwóch lat.
Tymczasem w 1981 r., czyli cztery lata później, w około stu
obozach, rozsianych po całym kraju, przebywało jeszcze
—
według niektórych ocen — trzysta tysięcy osób, czyli tyle
samo, co w 1975 r. Nie byli to jednak w dużej części ci sami
więźniowie. Miejsca wypuszczonych zajmowali inni. Ci, dla
których nie starczyło miejsca w pierwszej obozowej fali
—
członkowie administracji prowincjonalnej, ludzie kultury,
intelektualiści, działacze organizacji społecznych i politycznych,
także tych, które pozostawały w opozycji wobec reżimu
sajgońskiego.
Wkrótce na „reedukację" zaczęli trafiać ludzie, którzy nie
mieli nic wspólnego z dawnym rządem ani w ogóle z polityką.
Kupcy, rzemieślnicy, drobni przedsiębiorcy i ci, którym nie
powiodła się próba ucieczki za granicę.
Wszelkie szacunki liczbowe były i są niezwykle utrudnione
ze względu na izolację Wietnamu od reszty świata. Dane
oficjalne nie przedstawiają większej wartości — na przykład w
1981 r. władze przyznawały się do przetrzymywania
307
20 tysięcy więźniów politycznych, a najniższe oceny niezależne
były sześć razy wyższe. Szacuje się, że do roku 1981 „reformie
myśli" poddano co najmniej półtora miliona osób. Najcięższe,
wieloletnie kary dotykały, jak wynika z oświadczeń Hanoi,
trzech grup. Do pierwszej należeli ci, którzy „popełnili
zbrodnie przeciwko ludowi" i mieli „długi krwi wobec
rodaków". Tymi określeniami opatrywano wyższych oficerów
ARW, policji oraz funkcjonariuszy najwyższych władz RW.
Drugą grupę stanowiły osoby, które „znajdowały się w szere-
gach ruchu oporu i zdradziły kraj". Chodzi o członków Viet
Congu, którzy skorzystali z programu „Otwartych ramion" —
czyli ujawnili się. Było ich 250 tysięcy. Do trzeciej kategorii
„szczególnie
niebezpiecznych"
więźniów
politycznych
zaliczano
tych,
którzy
działali
przeciwko
„władzy
rewolucyjnej" po 30 kwietnia 1975 r.
W stosunku do wymienionych grup Lao Dong nie poprze-
stawała na samej tylko „reedukacji". Ludzie ci byli najczęściej
stawiani przed sądem i otrzymywali długoletnie wyroki
więzienia lub obozu pracy.
Oto najbardziej znane ofiary „bambusowego Gułagu".
Ksiądz Hoang Quynh był przed rokiem 1954 dowódcą
antykomunistycznych oddziałów katolickich w diecezji Phat
Diem w delcie Rzeki Czerwonej. Został aresztowany w pobliżu
Sajgonu w 1975 r. i zamęczony na śmierć. Zmarł praw-
dopodobnie na początku 1977 r.
Tran Van Tuyen — znany adwokat sajgoński, lider jednej z
grup opozycyjnych żądających ustąpienia Thieu. Popełnił
samobójstwo w obozie w październiku 1976 r.
Hoang Xuan Tuu był senatorem RW i członkiem partii Dai
Viet. Zmarł w obozie Nam Ha we wrześniu 1980 r., według
wersji oficjalnej — z powodu choroby.
Więcej uwagi warto poświęcić postaci wielebnego Tien
Minh. W czasie wojny był jednym z czołowych przywódców
buddystów, sprzeciwiał się bombardowaniom RW, domagał
się pojednania z NFW, wskutek czego władze uznawały go za
308
agenta komunistycznego i represjonowały. Aresztowano go
w kwietniu 1978 r. za protesty przeciw traktowaniu więźniów
politycznych i prześladowaniu religii. Zmarł w wyniku tortur
sześć miesięcy później. Władze podały —jak zwykle w podob-
nych przypadkach — że przyczyną śmierci był „wylew krwi
do mózgu".
Z upływem czasu wiadomości o wietnamskim Gułagu
zaczęły przedostawać się na zewnątrz. Władze dopuściły
wówczas do wybranych, pokazowych obozów inspekcje mię-
dzynarodowe i dziennikarzy. To, co przygotowano dla za-
granicznych gości, nie miało — rzecz jasna — wiele wspól-
nego z rzeczywistością obozową: „Uśmiechnięci narkomani
ś
piewali — klaszcząc do rytmu — pieśni rewolucyjne, byli
policjanci grali w siatkówkę i podlewali z konewek pataty w
swych miniogródkach, prostytutki zaś i właścicielki domów
publicznych opowiadały szczegółowo o swojej nagannej
przeszłości..." — takie sielankowe wrażenie wyłania się z opisu
peerelowskiego reportera.
Dla tych, którym udało się przeżyć obóz i zakończyć
„reedukację", wyjście na wolność nie oznaczało końca cierpień.
Byli naznaczeni piętnem „wrogów ludu", szykanowani, in-
wigilowani, pozbawieni pracy. Często zsyłano ich w odległe
od miast, nie zagospodarowane rejony. Także ich rodziny
prześladowano, więc niektórzy kazali swym żonom odchodzić
— wiedzieli, że w przeciwnym wypadku dzieci nie będą
mogły zdobyć wykształcenia i pozostaną na zawsze pariasami.
A społeczeństwo, do którego powracali w miarę upływu
czasu, coraz mniej przypominało to, które znali sprzed 1975 r.
O tych, którzy opuszczali obozy w roku 1976 czy 1977,
trudno już było powiedzieć, że wychodzą „na wolność".
Wkrótce po upadku Sajgonu wprowadzono szereg zarządzeń,
czyniących z Południa poglądowy niemal przykład państwa
policyjnego. Ogłoszono godzinę policyjną. Obowiązywała w
mieście Ho Chi Minha jeszcze w 1981 r. — w sześć lat po
zakończeniu wojny — od godziny 24 do 5 rano.
309
Zakazano mieszkańcom Południa podróżowania — na każdy
wyjazd musieli uzyskać specjalną zgodę lokalnych władz i
służby bezpieczeństwa. Nie trzeba chyba dodawać, że
wprowadzono surową cenzurę, rozwiązano partie polityczne
i niezależne organizacje, zakazano zgromadzeń etc. O skali
permanentnego stanu wyjątkowego na Południu może świad-
czyć fakt, iż ostatni zakaz dotyczył również uroczystości
rodzinnych; krewnych i znajomych można było zapraszać do
domu dopiero po otrzymaniu pozwolenia administracji i policji.
W miarę rozrostu władz kontrola nad społeczeństwem
stawała się coraz dokładniejsza. Szczególną rolę odgrywał
niebywale rozbudowany aparat bezpieczeństwa. Nguyen Van
Canh twierdzi nawet, iż każde trzy rodziny w większych
miastach posiadały swego „opiekuna" z ramienia służby
bezpieczeństwa.
Ogromna administracja utworzyła hierarchiczną strukturę,
która począwszy od „komitetów blokowych", poprzez osiedlo-
we, dzielnicowe itd. pozwalała na utrzymywanie stałej kontroli
nad obywatelami w miejscu zamieszkania. Na tych samych
szczeblach zorganizowano komórki resortu spraw wewnętrz-
nych. Zwykle na ich czele stawali ludzie przybyli z Północy.
Kontrola Lao Dong rozciągnęła się także na miejsce pracy czy
nauki. Według wzoru znanego z DRW — każdy na Południu
musiał zostać członkiem co najmniej jednej „organizacji
masowej". Dzieci w wieku szkolnym zostawały pionierami.
Młodzież, jeżeli chciała się kształcić, musiała należeć do
Związku Młodzieży Komunistycznej im. Ho Chi Minha itd.
Na szczycie tej drabiny społecznej oraz — ujmując rzecz
obrazowo — w węzłach struktury znajdowała się partia
komunistyczna. Do Lao Dong nie było się łatwo dostać —
trzeba było mieć staż w organizacji innego typu, np.
młodzieżowej i świadectwo nieposzlakowanej lojalności wobec
władz. A warto było, bowiem do wietnamskiej specyfiki
należało istnienie oficjalnie uznanych przywilejów dla aparatu
partyjnego (np. większych przydziałów kartkowych).
310
Przy przekształcaniu społeczeństwa podbitej RW Lao Dong
napotkała jednak w końcu opór. Istniały struktury, których nie
można było zlikwidować jednym pociągnięciem pióra, bowiem
opierały się nie na doraźnych interesach czy na przemijających
ideach politycznych, lecz na czymś znacznie głębiej zakot-
wiczonym w ludzkiej naturze. Mowa, oczywiście, o religiach.
Przed reżimem stanęło niełatwe zadanie sprowadzenia Południa
i w tej dziedzinie do poziomu Północy.
W DRW po kampanii antyreligijnej, przebiegającej jedno-
cześnie z reformą rolną, represje skierowane przeciw katolikom
nie ustały, lecz zmienił się ich charakter. Stały się mniej ostre,
za to bardziej rozciągnięte w czasie i dokuczliwe. Zamiarem
Lao Dong było doprowadzenie do powolnego obumierania
Kościoła. Powiodło się to tylko częściowo. W 1975 r. na około
1 milion północno-wietnamskich katolików przypadało jeszcze
400 księży, lecz byli to w większości kapłani w podeszłym
wieku. Władze drastycznie ograniczyły bowiem możliwości ich
kształcenia. Każda z diecezji miała prawo posłać do
seminarium jednego kleryka na pięć lat!
Księża byli inwigilowani i szykanowani. Nie mogli prze-
kraczać bez zezwolenia granic swych parafii. Świeckich
zaangażowanych w życie Kościoła usuwano z pracy i repre-
sjonowano.
W 1955 r. wietnamscy księża-patrioci zorganizowali na
polecenie władz Komitet Patriotycznych i Miłujących Pokój
Katolików. Komitet zajmował się atakowaniem „reakcyjnych
elementów" w łonie Kościoła i nawoływaniem wiernych do
popierania władz.
Po pokonaniu RW komuniści stanęli jednak w obliczu
przeciwnika bez porównania silniejszego niż Kościół północno-
- wietnamski. Na Południu żyło wówczas dwa miliony katolików
tak znakomicie zorganizowanych, że stanowili jedną z najważ-
niejszych — jeśli nie najważniejszą — z sił społecznych w RW.
Kościół prowadził tysiące szkół, z uniwersytetami włącznie,
kilkaset przychodni lekarskich, szpitali i sierocińców. Ducho-
311
wieństwo było liczne — 4 tysiące księży i zakonników oraz 6
tysięcy sióstr zakonnych, religijność wierzących żywa, a ich
poczucie utożsamienia z Kościołem niezwykle mocne. Nie
można im było przy tym zarzucić bezkrytycznego popierania
reżimu sajgońskiego. Katolicy stanowili zawsze — obok
buddystów — jądro domagającej się reform opozycji. Partia
miała jednak wewnątrz Kościoła swoje przyczółki. Była to
grupa prokomunistycznych katolików, która za czasów Thieu
wydawała antyrządowe pismo „Doi Dien" oraz Ruch Katolic-
kiej Młodzieży Robotniczej, współpracujący z Viet Congiem.
Agentury te wkrótce udowodniły swą użyteczność. 3 czer-
wca 1975 r. „spontaniczna" manifestacja „patriotycznych
katolików" wtargnęła do siedziby delegata apostolskiego w
Sajgonie, biskupa Le Maitre, żądając usunięcia go z kraju. Do
katolików z pobliskich parafii, którzy — zwołani biciem
dzwonów — pospieszyli biskupowi z odsieczą, otworzyła
ogień milicja. Spełniając „wolę ludu", komuniści zmusili do
opuszczenia Wietnamu delegata apostolskiego, a wkrótce
potem wszystkich zagranicznych misjonarzy.
W miarę upływu czasu zwiększał się zakres represji wobec
Kościoła na Południu. Odebrano mu większość szkół, szpitali
i innych instytucji. Skonfiskowano też mienie kościelne,
oprócz budynków i przedmiotów służących do celów ściśle
kultowych. Władze zajęły np. studio telewizyjne prowadzone
przez jezuitów. Zaczęły się aresztowania księży i najbardziej
aktywnych katolików świeckich.
Na posłusznych czekały natomiast nagrody — mogli wyda-
wać pisma, a niektórzy, szczególnie zasłużeni zrobili nawet
kariery: ks. Huynh Cong Minh, jeden z twórców Ruchu
Katolickiej Młodzieży Robotniczej został w 1976 r. członkiem
Zgromadzenia Narodowego.
Artykuł 68 Konstytucji SR W gwarantował obywatelom
„wolność wyznania oraz praktykowania lub niepraktykowania
religii". W praktyce wszystkie wyznania poddano drastycznym
ograniczeniom. Oficjalnym wytłumaczeniem tej sprzeczności
312
zajął się ideologiczny organ partii, „Przegląd Komunistyczny",
który przed nasileniem kampanii antyreligijnej w 1977 r.
pisał, iż władze muszą rozprawić się z „imperialistami i
reakcjonistami, kryjącymi się za plecami religii". Wprawdzie
w zamiarach partii nie leży „stosowanie polityki terroru
wobec religii", jednak zdarzały się przypadki, że „ukryci pod
płaszczykiem religii reakcjoniści prowadzili niebezpieczne
działania wywrotowe przeciwko Rewolucji i nasze państwo
zostało zmuszone do wprowadzenia zarządzeń, które po-
zwoliłyby się z nimi rozprawić".
Najbardziej znana z tych zarządzeń była uchwała Rady
Ministrów SRW z 11 listopada 1977 r. Wprowadzała obowią-
zek uzyskiwania pozwolenia władz na organizowanie uroczy-
stości religijnych, na katechezę i rekolekcje. Na duchownych
nałożono obowiązek „mobilizowania wiernych do wykony-
wania obywatelskich obowiązków i przestrzegania prawa".
Religii mogli nauczać tylko kapłani, którzy byli „dobrymi
obywatelami oraz posiadali ducha patriotyzmu i miłości do
socjalizmu".
Równolegle z nakładaniem na Kościół restrykcji, w środkach
masowego przekazu i szkołach prowadzono kampanię anty-
katolicką. Rozpowszechniano książki i filmy, które przed-
stawiały księży jako agentów CIA, notorycznych gwałcicieli i
uwodzicieli oraz wrogów ludu.
Hierarchia kościelna podzieliła się na dwa skrzydła. Ugo-
dowe liczyło na to, że dzięki ustępstwom i współpracy z
władzami można będzie stępić ostrze represji. Takie stano-
wisko zajął arcybiskup Sajgonu Binh, który zgodził się na
przekazanie władzom kościelnych instytucji społecznych,
wychowawczych i medycznych.
Przedstawicielem bardziej nieustępliwego skrzydła episko-
patu był abp Hue, Nguyen Kim Dien. Krytykował on otwarcie
ograniczanie wolności religijnej i dyskryminację wierzących.
Nie poprzestawał na obronie katolików, ujmował się też za
wyznawcami innych religii.
313
Buddystów, których protesty przeciwko Diemowi i Thieu
tak bardzo ułatwiały zadanie Viet Congowi, komuniści nie
zamierzali teraz wcale traktować łagodniej. Wkrótce po
zainstalowaniu na Południu nowej władzy utworzyli Komitet
Buddystów-Patriotów. Nastąpiły aresztowania zakonników,
zmuszanie ich do świeckiego życia, „reedukacja" buddyjskich
intelektualistów, konfiskaty pagód i ograniczenie praktyk
religijnych.
Buddyści, którzy obalili niejeden rząd RW, postanowili
sięgnąć do metod z dawnego arsenału i przygotowali na
początku kwietnia 1977 r. manifestację protestacyjną. Nowy
reżim okazał się jednak znacznie mniej tolerancyjny; siły
bezpieczeństwa zdusiły manifestację w zarodku, a jej or-
ganizatorów aresztowano. Był wśród nich Thich Tri Quang,
słynny przywódca protestów, które obaliły Diema. Wówczas
wietnamscy buddyści znajdowali się na pierwszych stronach
gazet całego świata, a jedyną karą, jaka spotkała Thich Tri
Quanga, był kilkutygodniowy areszt domowy. W roku 1977
nie było już w Ho Chi Minh setek zachodnich dziennikarzy.
Inna była też skala represji, które dotknęły Thich Tri Quanga i
jego towarzyszy. Niektórzy umarli w więzieniach, innych
zesłano na różne wyspy „bambusowego Gułagu". Sam Thich
Tri Quang został osadzony w jednym z sajgońskich więzień,
gdzie był przetrzymywany w wilgotnym lochu, tak niskim, że
nie mógł nawet siedzieć. Wypuszczony po szesnastu miesią-
cach, wskutek zaniku mięśni został do końca życia przykuty
do fotela inwalidzkiego.
Z sektami Hoa Hao i Kao Dai komuniści rozprawili się w
podobny sposób. Aresztowania przywódców, „reedukacja"
wiernych, zamykanie świątyń i konfiskaty mienia zredukowały
ich znaczenie.
Proces totalizacji Wietnamu Południowego spowodował
powstanie podziemnego ruchu oporu. Wiadomo o nim bardzo
niewiele — praktycznie jedyne dostępne informacje pochodzą
z publikowanych przez władzę doniesień o pokazowych
314
procesach politycznych oraz z wiadomości przekazywanych
przez wietnamskich uchodźców.
Zorganizowany opór był zjawiskiem raczej marginesowym.
Przed 30 kwietnia 1975 r. zdążyła opuścić kraj znaczna część
potencjalnych twórców podziemia: wyższych oficerów, przywó-
dców politycznych i antykomunistycznych intelektualistów. Inną
przyczyną było powszechne zmęczenie długoletnią, wykrwawia-
jącą wojną. Zwycięstwo komunistów zrodziło fatalizm i poczu-
cie beznadziejności; skoro nawet Ameryka przegrała...
Niemniej opór istniał od samego początku. W ciągu pierw-
szego roku panowania „władzy ludowej" zginęło w samym
Sajgonie 300 działaczy Lao Dong. O zamachy takie, o rozpo-
wszechnianie fałszywych wiadomości oraz o przygotowania
do obalenia ustroju siłą oskarżono 20 osób w czasie procesu,
który odbył się w Ho Chi Minh w 1979 r. Oskarżeni. w
większości byli oficerowie ARW i urzędnicy RW, mieli
utworzyć Front Ocalenia Narodowego. Dwie osoby skazano
na karę śmierci, pozostałe na kary więzienia od 2 do 20 lat.
Nie wiadomo, na ile prawdziwe były zarzuty wysuwane przez
prokuratora — proces miał charakter wyraźnie pokazowy.
Władze nadały też duży rozgłos wydarzeniom, które odbyły
się 13 lutego 1976 r. w kościele św. Wincentego a Paulo w
Sajgonie. Według wersji oficjalnej siły bezpieczeństwa
napotkały opór przy próbie wkroczenia do kościoła. Dopiero
po 13-godzinnej strzelaninie zdołały pokonać obrońców, wśród
których był jeden z wikarych i ekspułkownik ARW. W kościele
miano znaleźć zapasy broni, powielacze, nadajniki radiowe i
urządzenia do fałszowania pieniędzy. Obrońcy mieli być
związani z Frontem Ocalenia Narodowego. Także i w tym
przypadku nie można mieć pewności, czy była to autentyczna
organizacja podziemna, czy prowokacja władz w ramach
przygotowań do mającej się wkrótce rozpocząć kampanii
antyreligijnej.
Docierały też informacje o działalności oddziałów par-
tyzanckich, o wałkach z niedobitkami ARW, siłami zbrojnymi
315
sekt oraz góralami. Brak szczegółowych wiadomości o tych
przejawach zbrojnego oporu, jedno tylko wydaje się pewne: nie
były to w żadnym przypadku walki na większą skalę.
Doktryna Lao Dong, przyjęta już w 1963 r., głosiła
konieczność tzw. trzech rewolucji:
— rewolucji „stosunków produkcji" („zniesienie wyzysku
człowieka przez człowieka");
— rewolucji ideologicznej i kulturalnej („wychowanie
Nowego Człowieka")
— rewolucji naukowej i technicznej.
Przekształcenia „stosunków produkcji" na Południu miały
przebiegać według dobrze znanego z innych krajów schematu.
Na pierwszy ogień poszedł przemysł ciężki, banki, handel
zagraniczny i hurtowy oraz transport — upaństwowiono je już
w pierwszym półroczu rządów Lao Dong.
Ale był to zaledwie wstęp do „socjalistycznych przekształ-
ceń". Pozostała jeszcze masa drobnych przedsiębiorstw, rze-
miosło i prywatny handel. To na nich opierała się gospodarka
kraju. Na 500 rodzin w Sajgonie ponad 300 zajmowało się
usługami, drobną produkcją i handlem.
Sekretarz generalny partii, Le Duan, zapowiedział wkrótce po
zwycięstwie, że władze „podejmą odpowiednie środki i kroki",
aby jak najszybciej „wyeliminować burżuazję". Ostrzegł też, że:
„Mieszkańcy Południa osiągnęli zbyt wysoki standard życia jak
na warunki ekonomiczne kraju".
W marcu 1978 r. KPW przystąpiła do „bitwy o handel".
Najpierw stutysięczna armia działaczy partyjnych i „przed-
stawicieli rewolucyjnych mas" dokonała tzw. „spisu prywatnej
inicjatywy". Polegał on na przeprowadzeniu szczegółowych
rewizji w prywatnych sklepach, zakładach produkcyjnych i
mieszkaniach „burżuazji" — przeszukania obejmowały też
zrywanie podłóg i kucie ścian w poszukiwaniu kosztowności.
„Spisane" w ten sposób miejsca opieczętowano, a kilka dni
później dekret rządu SRW zakazał prywatnego handlu. Byłych
właścicieli dekret zobowiązywał do zajęcia się „produktywną
316
pracą" i zapowiadał, iż część spośród nich zostanie wysiedlona
z miast. Następnie doszły rujnujące podatki i uciążliwe szykany
administracyjne. Wszystko to spowodowało, iż już pod koniec
lat siedemdziesiątych gospodarka Południa chyliła się ku ruinie.
Inaczej przedstawiała się sytuacja w rolnictwie. Reforma
rolna przeprowadzona przez Thieu rozwiązała większość
problemów południowo-wietnamskiej wsi. W 1975 r. nie było
głodu ziemi. Tym samym komuniści zostali pozbawieni
możliwości zastosowania swojej tradycyjnej taktyki, polegają-
cej na rozdaniu chłopom ziemi, a potem odebraniu jej w
ramach kolektywizacji.
Rolnictwo w RW rozwijało się pomimo wojny — produkcja
ryżu wzrosła z 3,5 min ton w roku 1957 do 7 min w 1975.
Zniszczeniu uległo 240 tysięcy hektarów upraw, łączna
powierzchnia samych lejów po bombach wynosiła blisko 150
tysięcy ha. Dodatkowo zniszczono (buldożerami do wyrywania
drzew i defoliantami) ponad 300 tysięcy hektarów lasów.
(Jeszcze wiele lat po wojnie, lecąc nad Wietnamem, widziało
się — głównie w okolicach Sajgonu i strefy zdemilitaryzowanej
— na przestrzeni dziesiątków kilometrów usiane tysiącami
lejów lasy).
Okazało się jednak, że nowe władze potrafiły spowodować
szkody większe niż wojna; w roku 1978 zbory ryżu zmniej-
szyły się o 15% w porównaniu z latami poprzednimi, a w 1979
Wietnam znalazł się na krawędzi głodu. Powodem była próba
kolektywizacji Południa.
W Wietnamie Południowym biedni chłopi, posiadający
mniej niż 0,6 ha, stanowili tylko 24% ludności. Dominowali
ś
redniorolni, którzy posiadali do 2 ha ziemi — było ich 64%.
Tłumaczenie konieczności kolektywizacji dążeniem do „znie-
sienia wyzysku" było więc oczywistym nonsensem i rezultatem
ś
lepego dogmatyzmu.
Kolektywizację wsi na Południu przeprowadzono innymi
metodami niż w DRW po roku 1954. Komuniści pamiętali, że
doszło wówczas nieomal do wybuchu powstania. A teraz
317
mieli przecież do czynienia z chłopami, których część popierała
Viet Cong lub w nim walczyła. Z pewnością ostatnią rzeczą,
jakiej nowe władze sobie życzyły, był powrót do dżungli
„najlepszych partyzantów świata". Na dodatek ludność Połu-
dnia była świadoma zamiarów Lao Dong — znała przecież
przebieg kolektywizacji dokonanej w DRW kilkanaście lat
wcześniej.
Komuniści poprzestali więc na nacisku ekonomicznym i
administracyjnym. Chłopi, którzy nie chcieli wstąpić do
spółdzielni, musieli płacić wysokie podatki. Władze wprowa-
dziły też obowiązkowy skup produktów rolnych po zaniżonych
cenach wyznaczonych przez państwo.
Pierwotnie celem partii było całkowite skolektywizowanie
rolnictwa Południa do 1980 r. Naciski okazały się jednak
niewystarczające — w spółdzielniach była w tym czasie tylko
1/3 chłopów. Polityka szantażu ekonomicznego wobec wsi
spowodowała natomiast katastrofę żywnościową — rolnikom
nie opłacało się po prostu produkować żywności.
Nie mogły uratować sytuacji tzw. Nowe Strefy Gospodarcze
— kolejny, po reedukacji, oryginalny element systemu zbudo-
wanego przez KPW. Były to słabo zaludnione lub w ogóle nie
zamieszkane tereny, które władze postanowiły zagospodaro-
wać. W ciągu kilku lat po upadku RW przesiedlono do NSG,
głównie na pogranicze z Kambodżą oraz na Płaskowyż Tay
Nguyenh, około 1,5 miliona osób. Dzięki strefom łatwiej
można było oczyścić miasta z „elementów reakcyjnych" i
rozproszyć potencjalną opozycję.
Z gospodarczego punktu widzenia większość Nowych Stref
Gospodarczych okazała się niewypałami; tereny, na których je
tworzono, były nieurodzajne, brakowało infrastruktury — dróg
i sieci irygacyjnej, a nieudolna organizacja powodowała, że
przesiedleńcom nie dostarczano często nawet najprostszych
narzędzi.
Kierownictwo Lao Dong wyznawało skrajnie doktrynerską
odmianę komunizmu, pośrednią między stalinizmem a maoiz-
318
mem. Dla starców z Politbiura kultura nie była niczym więcej
niż „częścią nadbudowy" i jako taka podlegała prostej ocenie
w świetle rewolucyjnej dialektyki: mogła być tylko reakcyjna
albo postępowa.
Po zdobyciu Sajgonu przystąpiono więc do energicznej
akcji „oczyszczania" kultury kraju z zatruwających ją „reak-
cyjnych miazmatów". Zakazano rozpowszechniania książek
wielu autorów południowo-wietnamskich i obcych (m.in.
Pasternaka, Koestlera i Sołżenicyna — co raczej zrozumiałe;
ale czym naraziła się Francoise Sagan?). Dochodziło nawet do
palenia na ulicach przez „rewolucyjną młodzież" książek
uznanych za dekadenckie i pornograficzne.
Zeszły z afisza obce politycznie westerny, kryminały i
melodramaty. Ich miejsce zajęły radzieckie filmy wojenne i
dzieła kinematografii ChRL.
Wroga okazała się też zachodnia muzyka rockowa i dysko-
tekowa. Do walki z nią rzucono milicjantów, którzy konfis-
kowali w barach i kawiarniach „dekadenckie" nagrania.
Południowo-wietnamskiej prasie nałożono wędzidła cenzury,
a wkrótce zaczęto upaństwawiać drukarnie oraz likwidować
kolejne tytuły. Większość dziennikarzy musiała przejść „refor-
mę myśli". Po kilku latach pozostało już niewiele prywatnych
gazet sprzed 1975 r. — tylko te, które były partii potrzebne
jako dodatkowe tuby propagandowe, pozornie niezależne od
władz. Pozostał tylko jeden program telewizyjny i dwie
rozgłośnie radiowe.
Szybko upaństwowiono też szkolnictwo. Zakazano używania
dawnych podręczników; nowe wykładały historię zgodnie z
dogmatem o walce klas, koncentrując się na dziejach
Komunistycznej Partii Wietnamu jako przywódczej siły narodu
w walce z kolonializmem i imperializmem.
Pomimo energicznych przeciwdziałań władz niektóre „de-
kadenckie i antynarodowe" zjawiska nie dały się jednak
wykorzenić, a nawet zaczęły przenikać na Północ. Szczególnie
podatna na destrukcyjne wpływy okazała się młodzież; dziew-
319
częta wolały ubierać się kolorowo, niż chodzić w jednakowych
dla obu płci mundurkach. Zaczęły używać kosmetyków. Wśród
chłopców szczytem mody stały się dżinsy, długie włosy i
bawełniane koszulki z amerykańskimi napisami. Stara,
purytańska gwardia rewolucyjna z początku nie mogła tego
tolerować — milicja zatrzymywała długowłosych młodzieńców
i próbowała skłaniać „niewłaściwie" ubrane dziewczęta do
zmiany odzieży. Presja mody okazała się jednak silniejsza od
partyjnych zakazów i władze wkrótce się poddały. Prawo
obywatelstwa zdobyła sobie też muzyka rozrywkowa.
Jak wyglądał Wietnam w roku 1978, po trzech latach
„socjalistycznych przeobrażeń", w przededniu kolejnego przy-
spieszenia biegu historii? Pisarz Nguyen Manh Tuan tak
opisuje ówczesny Sajgon (którego mieszkańcy nadal używają
tradycyjnej nazwy miasta): „Miasto wygląda biedniej, a ludzie
borykają się z trudnościami i kłopotami. Brakuje ryżu — cho-
ciaż opodal rozciąga się spichlerz Wietnamu, żyzna delta
Mekongu. Brakuje ryb — chociaż Sajgon jest wielkim portem
morskim, a wybrzeże Wietnamu liczy trzy i pół tysiąca
kilometrów długości.
A Południe było wtedy i tak w dalszym ciągu bogatsze. Na
Północy ludzie żyli jeszcze gorzej. W Hanoi większość rodzin
mieszkała wraz z dziećmi w jednym pomieszczeniu. W całym
kraju żywność można było kupić tylko na kartki.
Na zakończenie jeszcze jeden przykład ukazujący stan
klęski gospodarczej SRW. Klęski tym trudniejszej do zro-
zumienia, że nastąpiła po skończeniu wojny i po zdobyciu
zamożnego i urodzajnego Południa. Otóż w 1975 r. w RW
było 70 tysięcy samochodów osobowych. Teraz ulice Sajgonu
i innych miast Południa przedstawiały dosyć osobliwy widok:
sznury samochodów, unieruchomionych wskutek braku ben-
zyny i części zapasowych, rdzewiały stojąc całymi latami
wzdłuż krawężników.
Sytuacja gospodarcza była zatem alarmująca. A co zrobiły
w tym momencie władze głoszące od czterdziestu z górą lat,
320
ż
e ich najważniejszym celem jest „zbudowanie kraju dziesięć
razy piękniejszego"?
U Ho Chi Minha i jego duchowych spadkobierców w kon-
flikcie pomiędzy dogmatami ideologii a dobrem kraju zawsze
górę brała ideologia. Tutaj kryły się również źródła wydarzeń, o
których będzie teraz mowa — z tym że w wypadkach roku 1978
i 1979 oprócz marksizmu-leninizmu odegrały rolę także czynniki
tkwiące w wietnamskiej tradycji i charakterze narodowym.
Spór wietnamsko-chiński wybuchł tak nagle i niespodzie-
wanie, że zaskoczył większość obserwatorów. W czasie całej
wojny Chiny były przecież dla Hanoi pewnym oparciem,
całkowitą wartość pomocy ChRL oblicza się na co najmniej 14
miliardów dolarów.
Nie było także żadnych problemów z chińską mniejszością w
Wietnamie, tak zwanymi Hoa. Było ich ponad 200 tysięcy na
Północy i milion na Południu. Znani byli ze swej pracowitości i
przedsiębiorczości.
Konflikt zaczął się wiosną 1978 r. i doprowadził w ciągu
dwóch miesięcy do niemal całkowitego zerwania stosunków
pomiędzy oboma krajami. U jego podstaw legły zasadniczo dwie
przyczyny.
Rozpoczęta w marcu „bitwa o handel" i walka z prywatną
przedsiębiorczością na Południu dotknęła przede wszystkim Hoa,
jako że w ich rękach skupiała się większość sklepów i drobnych
zakładów produkcyjnych. Wykorzystał to Pekin, który rozpoczął
kampanię
propagandową
w
obronie
dyskryminowanych
„rodaków" — kampanię tym dziwniejszą, że do tej pory ChRL
nie okazywała żadnego zainteresowania ich losem. Przywódcy
chińscy postanowili sięgnąć po kartę Hoa z powodu
ekspansjonistycznej polityki SRW.
Partia założona przez Ho Chi Minha nosiła początkowo nazwę
Komunistycznej Partii Indochin. Później zmieniła nazwę, lecz w
dalszym ciągu starała się kontrolować sytuację w Laosie i
Kambodży. W dokumentach partyjnych często
321
powtarzało się hasło „federacji po zwycięstwie". Laos fak-
tycznie stał się od 1975 r. wietnamskim protektoratem, w
którym stacjonowało kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy WAL.
Natomiast Czerwoni Khmerzy doszli do władzy dzięki
pomocy Hanoi, lecz wcale nie pragnęli dalszej „opieki". Swą
ludobójczą politykę chcieli realizować suwerennie. Pol Pot
wolał związać się z Chinami.
Politbiuro KPW nie zamierzało jednak rezygnować z idei
federacji indochińskiej. Zaczęło dążyć do obalenia reżimu Pol
Pota. Gdy w dodatku Czerwoni Khmerzy wysunęli pod
adresem Wietnamu roszczenia terytorialne i zaczęli prowoko-
wać utarczki w strefie przygranicznej, konflikt przybrał na
początku 1978 r. formę niemal otwartej wojny.
Kambodża była w niej oczywiście skazana na porażkę — a
temu Pekin nie zamierzał się przyglądać z założonymi rękami.
W razie zjednoczenia Indochin pod władzą Hanoi Chinom
groziło bowiem oskrzydlenie od południa przez stosunkowo
silnego sprzymierzeńca Moskwy — tak bowiem postrzegano
już wówczas SRW w Pekinie. Ponieważ KPW okazała się
nieczuła na dyplomatyczne naciski Chińczyków, zaczęli oni
poszukiwać innego sposobu wywarcia presji na Wietnam.
Wymarzonej okazji dostarczyła im sprawa Hoa.
„Bitwa o handel" oraz zadrażnione stosunki z Pekinem
spowodowały, że władze SRW zaczęły szykanować Chiń-
czyków i grozić im zesłaniem do Nowych Stref Gospodar-
czych. Hoa próbowali protestować: w maju zorganizowali w
chińskiej dzielnicy Sajgonu, Cholonie, demonstrację, którą
brutalnie stłumiła milicja.
Obawiając się o przyszłość, Hoa zaczęli masowo uciekać z
Wietnamu. Pekin różnymi sposobami zachęcał ich do
emigracji: nadawano audycje radiowe, rozpuszczano pogłoski
o bliskim wybuchu wojny z Chinami i o dalszych prze-
ś
ladowaniach tych, którzy zostaną. Na szczeblu oficjalnym
rozpoczęła się eskalacja gróźb i wzajemnych oskarżeń o he-
gemonizm (najstraszniejsze słowo „imperializm" rezerwowano
21 — Wietnam 1962-1975
322
nadal dla krajów obcych ideologicznie) oraz o odstępstwo od
zasad marksizmu-leninizmu. W maju Pekin częściowo przerwał
pomoc gospodarczą dla SRW i rozpoczął odwoływanie pracu-
jących tam specjalistów. 3 czerwca ogłosił całkowite wstrzy-
manie pomocy, potem zamknięto granicę między oboma krajami
i przerwano komunikację kolejową. Obie strony zaczęły też
koncentrować na granicy wojska.
Hanoi nie stawiało żadnych przeszkód emigracji Hoa. Dziwiło
to zachodnich obserwatorów, którzy zdawali sobie sprawę z
olbrzymiej roli, jaką Chińczycy odgrywali w gospodarce
Wietnamu. I to nie tylko w sektorze prywatnym na Południu. Na
Północy Hoa stanowili znaczną część inżynierów, techników i
wykwalifikowanych robotników. Trudno sobie było bez nich
wyobrazić funkcjonowanie portu w Hajfongu czy kopalń węgla.
Władzom SRW emigracja Hoa, których Pekin zawsze mógł
wykorzystać do wywierania nacisku, była jednak na rękę. Także
tym razem interes władz okazał się ważniejszy od interesów
Wietnamu.
W 1978 i 1979 r. Wietnam opuściło — legalnie i nielegalnie
— około pół miliona osób narodowości chińskiej; niemal
wszyscy Hoa z Północy oraz 300 tysięcy z Południa. Zgodnie z
przewidywaniami exodus ten spowodował poważne perturbacje
gospodarcze i spadek produkcji przemysłowej.
Taktyka „balansowania" między Pekinem a Moskwą nie była
już dłużej możliwa, SRW wstąpiła więc do RWPG i podpisała
układ o „przyjaźni i współpracy" ze Związkiem Radzieckim.
Brak wspólnej granicy jeszcze bardziej skłaniał Hanoi ku opcji
sowieckiej (z Chinami istniał spór o przebieg granicy oraz o
Wyspy Paracelskie na Morzu Południowo-chińskim).
Zaopatrzeni w sowieckie gwarancje Wietnamczycy mogli
przystąpić do rozprawienia się z Pol Potem. W samo Boże
Narodzenie, 25 grudnia 1978 r., 13 dywizji WAL uderzyło na
Kambodżę. W niespełna dwa tygodnie później Wietnamczycy
byli już w Phnom Penh, gdzie utworzyli rząd, na którego czele
323
stanął Heng Samrin — były działacz Czerwonych Khmerów.
Rząd ogłosił powstanie Ludowej Republiki Kampuczy, a mie-
siąc później zawarł z Wietnamem 25-letni układ o przyjaźni.
Wcześniej podobny układ połączył SRW z Laosem, zatem
dzieło podporządkowania Indochin można było uznać za
zakończone.
Pekinowi tolerowanie wybryków niesfornego byłego sojusz-
nika groziło utratą twarzy. Przywódcy chińscy wielokrotnie
ostrzegali, że mają zamiar dać SRW „nauczkę".
17 lutego 1979 r. wybuchła krótkotrwała, lecz zacięta wojna
chińsko-wietnamska — pierwsza w historii wojna na tak dużą
skalę pomiędzy dwoma państwami komunistycznymi. 20
dywizji chińskich wdarło się na głębokość 20 do 30 km na
terytorium Wietnamu. Nazwy miast znane z czasów I wojny
indochińskiej, znów — po niemal 30 latach — pojawiły się w
czołówkach doniesień agencyjnych. Najcięższe zmagania
miały miejsce na tzw. Drodze Przyjaźnie!), prowadzącej do
Lang Son.
W wojnie tej Chińczycy dysponowali przewagą liczebną,
lecz przewaga techniczna należała do Wietnamczyków. Obie
strony posługiwały się bowiem sprzętem sowieckim lub
wzorowanym na nim, ale modele chińskie były przestarzałe
(np. czołgi T-34 znane z II wojny światowej). WAL posiadała
poza tym spore ilości najnowocześniejszego wyposażenia
amerykańskiego (znakomite haubice 130 i 177 mm, myśliwce
F-5), a jej oddziały były zmechanizowane — Chińczycy
opierali się głównie na piechocie.
Celem ataku, oprócz „dania nauczki", było odciągnięcie sił
wietnamskich z Kambodży, gdzie resztki Czerwonych Khme-
rów przeszły do partyzantki i walczyły o przetrwanie. Hanoi
ogłosiło jednak mobilizację, powołano pod broń kilkadziesiąt
tysięcy żołnierzy i zdołano powstrzymać uderzenie bez konie-
czności ściągania posiłków z Południa.
Chińczycy wycofali się po kilku tygodniach, lecz straty,
jakie zadali SRW, były znaczne. W pasie przygranicznym,
324
gdzie nie groziły amerykańskie bombardowania, Wietnamczycy
wybudowali w czasie wojny szereg zakładów przemysłowych i
innych obiektów. Chińska „nauczka" polegała na zniszczeniu
wszystkiego, co znajdowało się na zajętych terenach. Niemal
zrównano z ziemią kilka miast oraz elektrownię, linię kolejową i
zakłady produkujące nawozy sztuczne — jedyne w całym
Wietnamie. Straty w ludziach obu stron były w przybliżeniu takie
same: 20 tysięcy zabitych.
Awanturnicza polityka musiała prowadzić do wzrostu zależ-
ności Hanoi od Moskwy. Wkrótce po wojnie chińsko-wiet-
namskiej władze SRW zgodziły się na przejęcie przez ZSRR
wielkiej bazy morskiej zbudowanej przez Amerykanów w Cam
Ranh. W niektórych bazach lotniczych zaczęły stacjonować
sowieckie samoloty.
Obok kwestii Kambodży i wojny z Chinami istniał jeszcze
jeden powód, dla którego oczy całego świata zwróciły się
ponownie na Indochiny: tragedia setek tysięcy uchodźców z
Wietnamu, Laosu i Kambodży.
Dramatyczna odyseja ku wolności rozpoczęła się zaraz po
przejęciu przez Lao Dong władzy nad RW. Jedni uciekali
łodziami w kierunku odległych o 1,5 tysiąca kilometrów Filipin.
licząc na napotkanie jakiegoś statku na ruchliwym Morzu
Południowo-Chińskim. Inni próbowali płynąć przez Zatokę
Syjamską do Tajlandii lub Malezji. Niektórzy wybierali drogę
lądową — przez Laos, a od 1979 r. także przez Kambodżę.
Na każdej z tych tras uciekający spotykali inne niebez-
pieczeństwa. Na morzu czyhali malajscy i filipińscy piraci, dla
których nieuzbrojeni, a przy tym wywożący zwykle ze sobą
dobytek całego życia uchodźcy stanowili kuszący łup. Wkrótce
ś
wiat zaczęły obiegać pierwsze informacje o cierpieniach tych —
jak ich ochrzciła prasa — boat people. Uciekinierzy, którzy mieli
nieszczęście natknąć się na piratów, padali ofiarą morderstw,
gwałtów i rabunków. Ci, których ten los ominął, często tonęli w
czasie tropikalnych sztormów lub umierali z wycieńczenia
błądząc po morzu.
325
Oficjalne dane Wysokiego Komisarza ONZ do spraw
Uchodźców są następujące:
— w roku 1977 zarejestrowano 47 tysięcy uchodźców
zSRW;
—
w roku 1978 — 150 tysięcy;
—
w roku 1979 — 270 tysięcy;
Do roku 1990 wyemigrowało z Wietnamu ponad 1,5 miliona
ludzi. Liczba tych, którzy utonęli, zostali zamordowani lub
zmarli w drodze, nigdy nie będzie znana.
Najazd na Kambodżę i wojna z Chinami przyspieszyły
proces gospodarczego rozkładu Wietnamu. Hanoi musiało
odtąd utrzymywać armię 1,2 miliona żołnierzy, co pochłaniało
od 1/3 do połowy budżetu państwa. Samo stacjonowanie w
Kambodży kontyngentu 160 tysięcy żołnierzy kosztowało
kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie. Pomoc gospodarczą
oprócz Chin zawiesiły także m. in. Szwecja, Japonia i Francja.
Ekonomia Wietnamu musiała to odczuć: wartość darów i
długoterminowych pożyczek z tych krajów przekraczała 200
milionów dolarów rocznie. Jednocześnie malał dochód
narodowy osiągając w 1979 r. poziom 130 dolarów na głowę
rocznie, gdy w sąsiedniej Tajlandii wynosił wówczas 1,5
tysiąca dolarów i stale rósł. Zbiory ryżu spadały, a ludność
zwiększała się w tempie 2,5% rocznie, więc w 1979 r. musiano
znów ograniczyć racje kartkowe.
Nie jest to pełny obraz klęski, jaką przyniosło Wietnamowi
zwycięstwo komunistów. Do ruiny gospodarki i totalnego
zniewolenia społeczeństwa doszły także zjawiska, które Lao
Dong przyrzekała zlikwidować: korupcja i zewnętrzne uzależ-
nienie kraju.
W ciągu czterech lat od upadku Sajgonu komuniści nie
marnowali czasu. Zamknęli ćwierć miliona ludzi w „Bam-
busowym Gułagu"; stworzyli gigantyczny problem uchodźców;
z Nowych Stref Gospodarczych utworzyli obozy pracy przy-
musowej; swą ekspansywną polityką wtrącili kraj w izolację
międzynarodową i zrazili nawet tych, którzy zawsze byli im
326
gotowi pomagać, i wreszcie spowodowali niszczycielski
atak Chin.
W 1980 r. Politbiuro KPW uznało, iż nadszedł właściwy
moment, by Wietnam wkroczył oficjalnie w fazę „rozwiniętego
socjalizmu". Zgromadzenie Narodowe uchwaliło nową kon-
stytucję. Artykuł 4 głosił: „Komunistyczna Partia Wietnamu
jest jedyną przewodnią siłą państwa i społeczeństwa oraz
główną siłą sprawczą wszystkich sukcesów Rewolucji Wiet-
namskiej"...
EPILOG I — AMERYKA
Ń
SKI. „NO MORE VIETNAMS?"
...W Wietnamie walczyliśmy o shtsgnąspnawę i przegraliśmy.
Nigdy więcej Wietnamów może znać.
ż
e nie będziemy następnym razem próbować.
A powinno znaczyć, że następnym razem nie przegramy.
Richard Nixon w 1985 roku
W USA nie było po 30 kwietnia 1975 r. ogólnonarodowej dyskusji,
nie było poszukiwania winnych przegranej, nie pojawił się — jak po
upadku Czang Kaj-szeka — następny McCarthy, czego tak obawiali
się John Kennedy i Lyndon Johnson.
Owszem, Amerykanie świadomi byli, iż Wietnam Południowy
został zdradzony — wątek ten często przewijał się w artykułach i
komentarzach. Równocześnie jednak ta sama prasa, która w czasie
wojny tak łatwo wpadała w histerię i podgrzewała atmosferę, teraz za
wszelką cenę starała się tłumić wyrzuty sumienia, nawoływała do
spokoju i rozwagi.
W ten sam ton uderzali politycy. Henry Kissinger powiedział, kiedy
Sajgon jeszcze się bronił: „Sadzę, że tym, czego nam... potrzeba, jest
pozostawienie Wietnamu za sobą i zastanowienie się nad problemami
przyszłości". W kampanii prezydenckiej roku 1976 temat Wietnamu
w ogóle się nie pojawił.
328
Przez kilka następnych lat trwała w USA pełna konfuzji
cisza, która pokrywała plątaninę gniewu, rozczarowania,
wyrzutów sumienia. Tylko od czasu do czasu padało zadawane
przez rozgoryczonych jastrzębi" pytanie — ile warte jest
słowo Ameryki? W rzadkich wypowiedziach prasowych lub
książkach dominowało stanowisko obowiązujące od późnych
lat sześćdziesiątych: zaangażowanie USA atakowano jako
niepotrzebne i niemoralne. „I co z następnymi kostkami
domina?" — pytał niemal triumfująco amerykański dziennikarz
kilka miesięcy po upadku RW — tak jakby żołnierze Giapa
mieli natychmiast po zdobyciu Sajgonu maszerować na
Singapur.
Z perspektywy lat widać, jak głęboko destrukcyjny wpływ
na politykę amerykańską miał tzw. syndrom wietnamski,
wyrażający się w haśle „Nigdy więcej Wietnamów!". Nadał on
polityce Ameryki drugiej połowy lat siedemdziesiątych
wybitnie izolacjonistyczny charakter. Obowiązywał wówczas
pogląd, że Stany Zjednoczone nie powinny się angażować w
Trzecim Świecie, ponieważ nie mają ku temu ani siły, ani
prawa, ani cierpliwości. Leonid Breżniew tak scha-
rakteryzował „syndrom wietnamski": „Obecnie niełatwo
zdecydować się imperialistom na bezpośrednią ingerencję
zbrojną w sprawy państw, które uzyskały niepodległość.
Ostatnia wielka akcja tego rodzaju — wojna USA przeciwko
narodowi wietnamskiemu — zakończyła się zbyt miażdżącą i
haniebną klęską, by mieli ochotę do powtarzania takich
awantur".
W ślad za przekonaniem Kremla, iż Ameryka stała się
kolosem na glinianych nogach, poszły czyny. Tysiące kubań-
skich „doradców" lądowały w Angoli, Etiopii i Mozambiku, a
w 1979 do Afganistanu wysłano „ograniczony kontyngent"
ż
ołnierzy radzieckich.
Kiedy następowały kolejne interwencje ZSRR w Trzecim
Ś
wiecie (pośrednie lub bezpośrednie), w USA pojawiały się
niekiedy nieśmiałe głosy na rzecz pomocy dla tych, którzy
329
chcieli walczyć z komunistami. Były one jednak natychmiast
zagłuszane przez chór okrzyków No morę Vietnams! Jak dawniej,
w chórze tym emocje brały górę nad logiką. Popularny
komentator radiowy Paul Harvey sprzeciwiał się pomocy dla sił
opozycyjnych w Angoli, twierdząc, że Amerykanie powinni
pozwolić, by Angola stała się „rosyjskim Wietnamem
,
\ Harvey i
inni zapominali, że Wietnam tylko dlatego stał się dla Ameryki
tym, czym się stał, że Rosjanie i Chińczycy obficie zaopatrywali
komunistów.
Prezydent Carter wznowił na początku swej kadencji, w maju
1977 r., rozmowy z Hanoi w sprawie pomocy w odbudowie kraju
ze zniszczeń i zezwolił na pomoc prywatnych organizacji
amerykańskich dla Wietnamu. Wysłał też do Hanoi delegację w
sprawie
poszukiwań
zaginionych
Amerykanów,
a
gdy
Wietnamczycy obiecali współpracę w tej kwestii, wycofał veto
wobec przyjęcia SRW do ONZ.
Hanoi odebrało jednak te pojednawcze gesty jako oznakę
słabości Ameryki i próbowało wykorzystać sprawę zaginionych
Amerykanów do wywierania nacisku na Waszyngton, by udzielił
oczekiwanej pomocy. Kongres nie aprobował jednak zamiarów
prezydenta, a gdy rozpoczął się exodus boat people i gdy SRW
wstąpiła do RWPG, kwestia pomocy USA stała się
bezprzedmiotowa.
W miarę jak społeczeństwo USA dowiadywało się o po-
stępowaniu komunistów z podbitym Południem, gdy świat
poruszyła epopeja wietnamskich uchodźców, lewicowa wy-
kładnia historii konfliktu indochińskiego zaczęła się chwiać.
Kambodżański
blitzkrieg
ostatecznie
zdyskredytował
mit
„miłujących pokój patriotów" z Hanoi i potwierdził tezy
„jastrzębi".
Ukazała się wówczas cała seria książek, które burzyły legendy
pracowicie konstruowane w ciągu dwudziestu lat. Ich autorzy,
zwykle konserwatywni, zwani „rewizjonistami", choć krytykują
wiele aspektów wietnamskiej polityki Waszyngtonu,
330
zgadzają się co do jednego — iż zaangażowanie USA w
Indochinach było moralnie usprawiedliwione i politycznie
celowe.
Jedną z najbardziej znanych prac tego nurtu była wydana w
1982 r. książka Normana Podhoretza Why We Were in
Wietnam?. Na tytułowe pytanie — „dlaczego byliśmy w Wiet-
namie?" — autor odpowiada po prostu: „...gdyż próbowaliśmy
uratować południową połowę kraju przed złem komunizmu".
Celem Podhoretza było złagodzenie amerykańskiego poczucia
winy, przekonanie czytelnika, że jedyne, czego należy się
wstydzić, to przegranie wojny. Zaangażowanie USA w Wiet-
namie było prawe, ale nieostrożne; polityka amerykańska była
w wielu przypadkach błędna, ale nigdy zbrodnicza — kon-
kluduje autor.
Zadanie „rewizjonistów" było ogromnie trudne. Jedno
nieprawdziwe zdanie wymaga zwykle dziesięciu zdań spros-
towań i wyjaśnień — a kłamstwami na temat Wietnamu
dałoby się wypełnić sporą bibliotekę. Chcąc obalić oskarżenie,
ż
e Ameryka prowadziła politykę w sposób okrutny i ludobój-
czy, Günter Lewy, autor pierwszej z „rewizjonistycznych"
książek (America in Vietnam, New York 1978), musiał
znaczną część pracy poświęcić na drobiazgowe analizy danych
statystycznych — ONZ-owskich, amerykańskich i wietnam-
skich. Okazało się, że w Wietnamie zginęło o 1/4 mniej
ludności cywilnej w proporcji do wszystkich ofiar niż w II
wojnie światowej oraz przeszło dwa razy mniej niż w wojnie
koreańskiej.
Winą za klęskę „rewizjoniści" obciążają stronniczych dzien-
nikarzy, zbyt pilnie wsłuchanych w głos ulicy kongresmenów,
ignoranckich i zaślepionych nienawiścią do własnej ojczyzny
„pacyfistów" oraz niezdecydowane i zbyt łatwo ulegające
presji kolejne ekipy w Białym Domu. USA i RW mogły
pokonać przeciwnika — twierdzą „rewizjoniści". Niektórzy
posuwają się nawet tak daleko, jak Herman Kann, który
powiedział, że było wiele dróg prowadzących do zwycięstwa
331
w Wietnamie, a tylko jedna wiodąca do przegranej — i ją właśnie
wybrał Waszyngton.
Starają się oni analizować skomplikowany splot najrozmait-
szych uwarunkowań, które uczyniły tę wojnę niemożliwą do
wygrania dla USA. Oczywiście, niemożliwą do wygrania w
sensie politycznym, a nie z czysto militarnego punktu widzenia.
Amerykański pułkownik, Harry Summers, który znalazł się w
1975 r. z misją wojskową w Hanoi, powiedział z nieukrywanym
ż
alem do północno-wietnamskiego pułkownika: „Nigdy nie
pokonaliście nas na polu bitwy". „Może i tak — odparł oficer
WAL — ale to nie ma przecież większego znaczenia".
Wojskowym po prostu „nie pozwolono wygrać" — pod-
sumował poglądy „rewizjonistów" prezydent Ronald Reagan.
Do książek rewidujących poglądy na historię konfliktu należy
też No More Vietnams Richarda Nixona z 1985 r. Były prezydent
obwinia w niej przede wszystkim Kongres USA, który przez
zmniejszenie, a potem odmowę pomocy dla RW „przegrał pokój"
po 1973 r. „Ostatecznie Wietnam został przegrany na froncie
politycznym w USA, a nie na polach bitewnych Azji
Południowo-Wschodniej" — twierdzi Nixon.
Przemiany w świadomości Amerykanów musiały znaleźć swój
wyraz w najbardziej masowej ze sztuk — w filmie. Po Zielonych
Beretach z Johnem Wayne Hollywood przez 10 lat omijało temat
wietnamski. Dopiero w 1978 r. powstały dwa filmy, które często
niesłusznie się porównuje. O ile bowiem Powrót do domu Hala
Ashby'ego z Jane Fondą w roli głównej jest w całości zbudowany
z antywojennych przesądów i klisz, o tyle Łowca jeleni Michaela
Cimino daleki jest od propagandowych uproszczeń — ukazuje
destrukcyjny wpływ wojny na psychikę ludzi, niezależnie od
strony, po której przyszło im walczyć. Cimino pokazał jednak
ż
ołnierzy komunistycznych znęcających się nad Amerykanami, a
to wywołało protesty byłych „gołębi", z Fondą na czele, oraz
nagonkę o niemal globalnej skali na ten film.
332
Lata osiemdziesiąte otworzył Czas Apokalipsy Francisa
Coppoli, który przedstawia wojnę w Wietnamie jako szaleńczy
koszmar bez żadnego racjonalnego sensu. W połowie lat
osiemdziesiątych w Hollywood rozpoczyna się wręcz moda na
tematykę wietnamską, a krytycy zaczynają wyróżniać pod-
gatunek filmów „żołnierskich". W 1987 r. znalazły się na
ekranach między innymi takie obrazy, jak: Pluton, Fuli Metal
Jacket i Hamburger Hill. Ich twórcy unikali z reguły szerszego
spojrzenia na konflikt, nie zastanawiali się nad politycznymi ani
ideologicznymi odniesieniami.
Jeszcze większy rozgłos — i widownię — zyskały „wiet-
namskie" filmy klasy B. Rambo SyWestra Stallone przejdzie
zapewne do historii kina jako jedna z niewielu postaci, które
zdołały dorównać popularnością Kaczorowi Donaldowi. Do
hollywoodzkiego Wietnamu wracali też Chuck Norris — po-
szukujący MIA — i Arnold Schwarzenegger. Wracali pokonywać
na ekranie przeciwnika, z którym Amerykanie przegrali w
rzeczywistości.
Te fantazje o rewanżu świadczyły o zasadniczej zmianie
spojrzenia na amerykańskich weteranów wojny. W filmach
drugiej połowy lat siedemdziesiątych byli oni przedstawiani jako
psychopatyczni mordercy {Taksówkarz), znarkotyzowane ofiary
wojny, ludzie zagubieni, ze złamanymi charakterami {Łowca
jeleni), krwawi szaleńcy i sadyści {Czas Apokalipsy). W filmach i
serialach telewizyjnych z połowy lat osiemdziesiątych weterani
zmienili się w muskularnych, śmiałych i samodzielnych
bohaterów, którzy równie łatwo radzą sobie z amerykańską
policją, co z Wietnamczykami.
W latach osiemdziesiątych dokonała się publiczna akceptacja
tych, którzy walczyli w Wietnamie. Byli ludźmi 30-40-ietnimi,
wielu zajmowało odpowiedzialne stanowiska — z gubernator-
skimi i senatorskimi włącznie. Nie można już więc było
powtarzać frazesów o „pokoleniu, które zniszczyła wojna".
Pismo „U.S. News and World Report" opublikowało w 1988 r.
wyniki badań 15 tysięcy żołnierzy, którzy służyli w Wietnamie.
333
Okazało się, że pomiędzy weteranami a ich rówieśnikami, którzy
nie byli w Wietnamie, nie ma istotniejszych różnic ani w stopniu
znerwicowania, ani w liczbie rozwodów, ani w liczbie
alkoholików czy w przestępczości. Przykład ten pokazuje, jak
głęboko
sięgnęły
przekłamania
dotyczące
konfliktu
wietnamskiego. Na tuziny można bowiem liczyć wyniki
przeprowadzonych wcześniej ankiet, które dawały zupełnie inne
wyniki.
W roku 1982 stanął w Waszyngtonie — po długich debatach
— pomnik ku czci poległych w Wietnamie: dwie długie ściany z
czarnego bazaltu, z wyrytymi nazwiskami ponad 57 tysięcy
Amerykanów, którzy zginęli lub zmarli w wyniku wojny.
Monument powstał z funduszy prywatnych. Jeden z warunków
konkursu na projekt pomnika brzmiał: „Pomnik nie będzie miał
ż
adnego wydźwięku politycznego dotyczącego wojny i jej
prowadzenia". W pierwotnej wersji nie miało na nim nawet być
słowa „Wietnam".
Projekt budził początkowo opory wśród weteranów. Uważali
oni, że powinien wyrażać nie tylko żałobę, że powinien być biały
— podobnie jak białe są groby bohaterów poprzednich wojen na
cmentarzu Arlington. Ostatecznie monument zyskał jednak
powszechną akceptację. Stał się najczęściej odwiedzanym
miejscem w Waszyngtonie.
Nowe spojrzenie na wojnę wiązało się z przemianami w
atmosferze politycznej USA, które odbyły się z końcem lat
siedemdziesiątych. Uosabiał je Ronald Reagan.
Stwierdził on w czasie kampanii przedwyborczej, iż ame-
rykańskie zaangażowanie w Wietnamie było „szlachetną sprawą"
— co już wystarczyło, by wzburzyć byłych „gołębi". Później,
jako prezydent, poszedł jeszcze dalej. Zgadzał się z
konserwatystami, że opuszczenie Wietnamu Południowego było
zdradą ideałów amerykańskich i świadczyło o niebezpiecznym
upadku narodowego ducha. Pragnął więc wyleczyć Stany
Zjednoczone z „wietnamskiego syndromu", przywrócić im
nadwątlone przez wojnę zaufanie i wiarę w siebie.
334
Taka była geneza „doktryny Reagana". USA zerwały z
izolacjonizmem lat siedemdziesiątych, zaczęły skuteczniej
bronić swych interesów w świecie — nawet z użyciem siły, a
przede wszystkim zaczęły na nowo aktywnie powstrzymywać i
wypierać komunizm z Trzeciego Świata. Nie byłoby oczywiście
przebudzenia Ameryki i doktryny Reagana, gdyby nie
sowiecka ekspansja drugiej połowy lat siedemdziesiątych. To
głównie Afganistan spowodował otrzeźwienie USA po od-
prężeniowym zamroczeniu.
Ronald Reagan nie dokonał przemiany w duchowej i poli-
tycznej atmosferze USA sam — stąpał po gruncie przygoto-
wanym przez „rewizjonistów" i konserwatystów. Już przed
jego wyborem coraz głośniej rozbrzmiewały głosy publicystów
i polityków, którzy z obawą obserwowali niebezpieczną
pasywność Ameryki. Na przykład George Will wzywał na
łamach „Newsweeka" w marcu 1979 r., by „otrząsnąć się z
paraliżującego, zabijającego myślenie sloganu No more
Vietnoms
,
Jego artykuł nosił tytuł No morę „No more
Vietnams".
Nie znaczy to, że w Ameryce zmieniło się wszystko i
wszyscy. Choć Reagan był prezydentem, to równocześnie
kongres zdominowany był przez liberałów. A niestety, tylko
część amerykańskiej lewicy wyciągnęła wnioski z tego, co się
działo w Indochinach i w świecie w latach siedemdziesiątych.
Działacze dawnego ruchu antywojennego, kontrkultury i
Nowej Lewicy podzielili się na trzy grupy. Do pierwszej,
najliczniejszej, należą ci, którzy wycofali się z życia politycz-
nego i zajęli robieniem interesów, kariery w „systemie" lub
poszukiwaniem sensu życia — najczęściej w religiach Wscho-
du. Inni z uporem godnym lepszej sprawy nie przyjmują do
wiadomości niczego, co mogłoby zmusić do rewizji poglądów.
Najmniej liczni są ci, którzy wstrząśnięci okrucieństwami
komunistów w Indochinach po 1975 r. — w ciągu trzech lat
komunistycznego pokoju zginęło tam więcej ludzi niż w czasie
kilkunastu lat „amerykańskiej" wojny — zrozumieli, że stanęli
335
po złej stronie i przyczynili się do jej zwycięstwa ', Należy do
nich m. in. Joan Baez. Słynna piosenkarka wraz z innymi
dawnymi sympatykami Viet Congu zaapelowała w 1977 r. do
Hanoi o zaprzestanie represji i wprowadzenie swobód demo-
kratycznych, a swych kolegów z Nowej Lewicy wezwała do
zajęcia wyraźnego stanowiska w sprawie sytuacji w Wietnamie.
Odpowiedź podpisana przez wielu czołowych radykałów
potwierdzała ich solidarność z wietnamskimi komunistami.
Oświadczyli oni m. in.: „Obecny rząd w Wietnamie powinien
zostać pochwalony za swoje umiarkowanie i nadzwyczajny
wysiłek w doprowadzeniu do zgody narodowej".
Znani aktywiści antywojenni, jak Jane Fonda, jej były mąż
Tom Hayden, Abbie Hoffman czy Noam Chomsky, trwają do
dziś w swych przekonaniach sprzed lat. Sądzą, że Ameryka
„nie miała prawa" wspierać RW, a komuniści wyrażali
najgłębsze pragnienia narodu. Dlatego nie uważają tego, co
sami robili, za błędne lub niemoralne, a w sprawie gwałcenia
praw człowieka w SRW w ogóle się nie wypowiadają,
rezerwując swe oburzenie dla dyktatur prawicowych.
Lewicowa mitologia musiała oczywiście ulec zmodyfikowa-
niu. Nie można już bez narażenia się na śmieszność twierdzić,
ż
e celem komunistów wietnamskich była sprawiedliwość i
szczęście kraju. Dzisiaj więc dawni pacyfiści (jeśli w ogóle
dostrzegają ogrom nieszczęść w Indochinach po 1975 r.)
oskarżają o ich spowodowanie USA, ponieważ to Amerykanie
zniszczyli rzekomo „umiarkowany" NFW, a w Kambodży
mieli umożliwić dojście do władzy Czerwonych Khmerów.
1
Podobny podział nastąpił wśród byłych działaczy pokojowych poza Ameryką. Dla przykładu, znany
dziennikarz francuski Jean Lacoutoure po inwazji na Kambodżę potępił siebie i współtowarzyszy za to. że
stali się „narzędziami i pośrednikami kłamliwej i zbrodniczej propagandy". Lacoutoure wyznał, że wstydzi się
swej publicystyki, która „przypominała bardziej działalność militarną niż dziennikarstwo. Ukrywałem —
stwierdził w 1979 r. — mankamenty rządów (północno) wietnamskich w czasie wojny ze Stanami
Zjednoczonymi... Sądziłem, że ujawnienie stalinowskiego charakteru reżimu (północno) wietnamskiego nie
byłoby stosowne".
336
Odporne na nowe świadectwa i dowody okazują się też tezy o
przygniatającej przewadze liczebnej USA/RW, o prymitywizmie
uzbrojenia oddziałów komunistycznych czy o podstępnym
„wciągnięciu" Ameryki do wojny przez Lyndona Johnsona.
Nie uwolniły się całkowicie od dawnych stereotypów środki
masowego przekazu — choć wpływ nowego, „rewizjonistycz-
nego" sposobu myślenia jest w nich widoczny. W 1984 r.
generał Westmoreland pozwał do sądu sieć telewizyjną CBS,
gdyż został w jednym z programów oskarżony o rozmyślne
wprowadzenie w błąd prezydenta co do prawdziwych rezul-
tatów ofensywy Tet. Generał wygrał proces.
Władimir Bukowski napisał o działaczach amerykańskiej
lewicy, że „ich uporczywie mylne osądy" wcale nie umniej-
szyły ich dobrego samopoczucia. „Bez względu na to, co się
dzieje, pozostają nietknięci, wolni od moralnej odpowiedzial-
ności, świetlany przykład dla nas wszystkich. Czy nie zapew-
niali nas w przeszłości, że Viet Cong nie ma nic wspólnego z
komunistami — że to po prostu «patrioci», walczący o
niepodległość swej ojczyzny?".
Także i dziś ta część amerykańskiej lewicy patrzy w iden-
tyczny jak w latach siedemdziesiątych sposób na politykę
USA, zarzucając jej imperializm szczególnie wobec Ameryki
Łacińskiej. Często straszak „następnego Wietnamu" wyciągali
np. przeciwnicy amerykańskiej pomocy dla nikaraguańskich
contras, choć i w tym przypadku jakiekolwiek analogie były
nikłe, natomiast różnice uderzające.
Doktryna Reagana była świadomą próbą przezwyciężenia
kompleksu wietnamskiego. Konkluzja Guntera Lewy'ego z jego
przełomowej pracy America in Vietnam mogłaby służyć za jej
motto. Lewy napisał, że Ameryka „nie może i nie powinna być
policjantem świata", jednak posiada „moralny obowiązek
popierania narodów w ich wysiłkach dla obrony niepodległości,
kiedy my i tylko my dysponujemy środkami, aby je wspomóc".
Reaganowi nie dane było jednak zaleczyć wietnamskich ran
Ameryki. Zgodnie z jego doktryną Waszyngton popierał
337
antykomunistyczną partyzantkę wszędzie, gdzie istniała {con-
tras, afgańscy mudżahedini, UNITA w Angoli to najbardziej
znane przykłady), ale za jego kadencji USA odniosły tylko raz
jednoznaczne zwycięstwo, i to w niezbyt dużej skali — na
Grenadzie.
Stany Zjednoczone przezwyciężyły syndrom wietnamski
dopiero — jak się wydaje — w wyniku oszałamiającego
sukcesu w wojnie nad Zatoką Perską.
W czasie tego konfliktu słowo „Wietnam" było znów na
ustach wszystkich: prasy i generałów, prezydenta i pacyfistów.
George Bush i dowództwo amerykańskie zapewniali wielo-
krotnie, że Irak nie będzie „drugim Wietnamem". Byli w stanie
dotrzymać słowa przede wszystkim dzięki temu, że wyciągnęli
właściwe wnioski z historii. Generał Schwarzkopf znalazł się
w bez porównania lepszej sytuacji niż swego czasu West-
moreland. Polityczne restrykcje nałożone na siły zbrojne były
znacznie lżejsze i nie zmuszały go do np. „stopniowania"
ataków czy też do powstrzymania się od uderzeń na ważne
strategicznie cele.
Musiały upłynąć niemal dwa dziesięciolecia, by w USA
minął szok po przegraniu najdłuższej i najkosztowniejszej
wojny. Dziś większość Amerykanów rozumie, że ich ojczyzna
znajdowała się w tym konflikcie po słusznej stronie, że choć
stawili nieprzyjacielowi czoło na wyjątkowo trudnym terenie,
choć walczyli w obronie społeczeństwa, które nie bardzo
rozumiało zagrożenie i nie bardzo potrafiło i chciało się
bronić, to jednak zdołali powstrzymać pochód komunizmu w
Azji i dali narodom tego kontynentu czas na rozwój i
nabranie sił. A klęska, którą w końcu ponieśli, była także
klęską ludów Indochin — Khmerów, Laotańczyków oraz
pozornie zwycięskich Wietnamczyków.
22 — Wietnam 1962-1975
EPILOG II — WIETNAMSKI. KL
Ę
SKA ZWYCI
Ę
ZCÓW
Nie posiadamy wolności prasy, słowa, wolności gromadzenia sią ani
stowarzyszania. Nie mamy prawa emigrować ani podróżować za granicą
jako turyści... Tysiące Wietnamczyków doprowadzono do powolnej śmierci,
a tysiące innych zmasakrowano dla obcych im interesów.
Ho Chi Minh na zjeździe Francuskiej Partii Socjalistycznej w grudniu 1920
r.
W połowie lat 80. Wietnam miał 60 milionów mieszkańców, a
każdego roku przybywały następne 2 miliony. Tymczasem partia
nie tylko nie była w stanie właściwie pokierować rozwojem
gospodarczym, lecz sama przedstawiała pożałowania godny obraz
rozprzężenia.
Do KPW należało 1,7 miliona osób. Robotnicy stanowili w
niej zaledwie 10%. Członkowie aparatu KPW, zwani
„kadrowcami", tworzyli uprzywilejowaną warstwę społeczeń-
stwa. Zwykły obywatel mógł kupić na kartki 9 kg żywności na
miesiąc, a funkcjonariusz partii 15 kg. Aparatczycy mieli również
możliwość zakupu niedostępnych na państwowym rynku
towarów: puszki mleka skondensowanego, dwóch żyletek,
szczoteczki do zębów i jednej tubki pasty — co trzy miesiące.
339
Inną specyficzną cechą Wietnamu był (i jest) stopień
skorumpowania aparatu partyjnego i państwowego, który już
pod koniec lat siedemdziesiątych dorównał temu, co działo się
w RW. Skąd jednak wzięło się nagłe przekształcenie
kadrowców, których wysokie morale zawsze budziło zachwyty
aktywistów antywojennych, w cynicznych łapówkarzy i
nepotystów?
Korupcja była nieodłączną cechą aparatu Lao Dong od
samego początku i to pomimo surowej, wojennej dyscypliny.
Jej zasięg musiał być znaczny, skoro Ho Chi Minh już w 1945 r.
narzekał na łapownictwo i nadużywanie władzy przez kad-
rowców. Póki trwała wojna, korupcja nie przybrała rozmiarów
masowych, jednakże natychmiast po 1975 r. opanowała kadry
KPW niczym epidemia.
Jej źródłem był — podobnie jak w RW — kryzys mental-
ności konfucjańskiej. Nieprzypadkowo w dokumentach par-
tyjnych wskazywano na indywidualizm jako na główną
przyczynę korupcji. Odchodzącego konfucjanizmu nie była w
stanie zastąpić „etyka rewolucyjna". Gdy po zdobyciu
zamożnego Południa aparat otrzymał praktycznie nieograni-
czoną władzę i gdy zanikły rygory wojennej dyscypliny,
moralna zgnilizna partii ukazała się w całej okazałości.
Innym powodem było załamanie wiary w ideologię znacznej
części aparatu. Kadry posyłane na Południe szybko przekony-
wały się, że propaganda łgała. Zamiast wyzyskiwanej przez
Amerykanów i „marionetkowy reżim" ludności znajdowali
wyższy niż w DRW poziom życia, odkrywali ślady swobód,
których na Północy nawet sobie nie wyobrażali. Ideologiczne
zauroczenie pryskało jak bańka mydlana i aparatczycy za-
czynali pogoń za dobrami materialnymi.
Dochód narodowy spadł poniżej 100 dolarów na głowę
rocznie, a inflacja w 1987 r. osiągnęła 800%. Południe,
pomimo zubożenia, pozostało bogatsze od Północy. Wolnego i
czarnego rynku oraz prywatnej przedsiębiorczości nigdy nie
udało się władzom zdusić do końca. Reporterzy, dosyć licznie
340
odwiedzający Wietnam w dziesiątą rocznicę zakończenia
wojny, zgodnie stwierdzali, iż — jak to ujął Robert Shaplen z
„New Yorkera" — Sajgon jest miastem „podupadłym, szarym
i zakurzonym", w którym z trudnością można odnaleźć resztki
dawnej świetności, a fascynująca atmosfera „azjatyckiego
Paryża" przepadła chyba bezpowrotnie.
WAL stała się w latach 80. czwartą co do liczebności armią
ś
wiata. Utrzymywanie niemal półtoramilionowej armii było
oczywiście niezwykle kosztowne, ale konieczne dla realizacji
mocarstwowych aspiracji KPW. Wietnamscy komuniści nadal
bowiem zacieśniali „stosunki specjalne", łączące Wietnam z
Laosem i Kambodżą. W obu krajach masowo osiedlali się
chłopi wietnamscy, a namiestnicze rządy posłusznie wykony-
wały polecenia Hanoi.
Ekspansywna polityka KPW przyczyniła się do całkowitego
zaniku sympatii do Wietnamu. Nawet Szwecja oświadczyła w
1987 r., że będzie pomagać SRW jeszcze tylko przez dwa lata
ze względu na okupację Kambodży. A Zgromadzenie Ogólne
ONZ w żadnej niemal kwestii nie głosowało w połowie lat
osiemdziesiątych tak zgodnie, jak przy potępianiu Hanoi z tego
samego powodu.
W roku 1985 Wietnam był zadłużony wobec zagranicy na 6
miliardów dolarów, z czego ponad 4 miliardy przypadały na
długi wobec bloku sowieckiego, a najwięcej wobec samego
ZSRR. Pomoc radziecka wynosiła 2 miliardy dolarów rocznie
— 20% globalnego dochodu narodowego kraju. Wiele było
zatem słuszności w metaforze, której użył Teng Siao-ping,
nazywając Wietnamczyków „Kubań-czykami Wschodu".
Podobnie jak żołnierze Fidela Castro walczyli w Afryce, tak i
„ochotnicy" wietnamscy bili się w Kambodży i oskrzydlali
Chiny, a ich rząd inkasował miliardy rubli.
Wietnam spłacał swój dług wobec ZSRR na różne sposoby.
Udostępnił bazy wojskom sowieckim. Wysyłał robotników do
pracy, głównie na Syberii i w krajach RWPG (co roku
341
50 tysięcy osób). Nawet pomoc sowiecka nie była jednak w
stanie uratować rozsypującej się gospodarki Wietnamu.
Hanoi próbowało ratować gospodarkę uciekając się m.in. do
handlu bronią pozostawioną przez Amerykanów. Wietnam
sprzedał w 1985 r. Iranowi, prowadzącemu wojnę z Irakiem,
sprzęt bojowy wartości 400 milionów dolarów (czołgi M-48,
samoloty F-5, helikoptery Cobra i in.). Rzecz jasna, te
rozpaczliwe półśrodki mogły oddalić widmo katastrofy tylko
na krótko.
Przywódcy SRW nie zdecydowali się natomiast na sięgnięcie
do innego źródła dewiz, które — jak wskazywał przykład
Tajlandii czy Birmy — mogło dawać spore dochody: do
turystyki. W roku 1983 Wietnam odwiedziło 252 turystów (!).
Dla władców z Hanoi hermetyczna izolacja swych obywateli
okazała się najważniejsza.
Po szczytowym 1979 r., kiedy to w ciągu 1 miesiąca do
krajów sąsiednich przybywało ponad 50 tysięcy uchodźców,
strumień uciekinierów zmniejszył się, lecz był to nadal
poważny problem. Mobilizacja opinii publicznej całego świata
i pomoc rządów zachodnich sprawiły, iż ci emigranci z końca
lat siedemdziesiątych, którym udało się przeżyć ucieczkę,
znaleźli stałe miejsca osiedlenia. Z około miliona uchodźców
(do 1985 r.) 700 tysięcy przyjęły USA, a pozostałych głównie
kraje Europy Zachodniej.
W 1979 r. zorganizowano we Francji akcję „Statek dla
Wietnamu" (kilka lat wcześniej francuska lewica też wysłała
„Statek dla Wietnamu", tyle że z pomocą dla Viet Congu).
Akcji udzieliło poparcia wiele znanych postaci, a wspólna
konferencja prasowa dwóch słynnych „starców" — Raymonda
Arona i Jean-Paul Sartre'a — urosła do rangi symbolu
pojednania lewicy z prawicą w imię humanitarnych ideałów.
Zebrane fundusze wystarczyły do wysłania statku, który w
czasie kilkumiesięcznego rejsu po Morzu Południowo-
chińskim wyłowił 884 uciekinierów. Społeczny entuzjazm dla
akcji był jednak bez porównania mniejszy niż energia dawnych
342
ruchów antywojennych. Następny „Statek dla Wietnamu" mógł
wypłynąć dopiero trzy lata później.
Trzon Politbiura w połowie lat 80. tworzyła wciąż ta sama
grupa, co w latach czterdziestych. Wszyscy wyznawali mark-
sizm w skrajnie dogmatycznej, stalinowskiej wersji — wszak
zostali komunistami w latach trzydziestych, jako uczniowie
agenta Kominternu. Historia z pozoru przyznała im rację
—
czyż nie pokonali Francji i Ameryki? Upojeni zwycięst-
wami nie zamierzali ani na jotę odstępować od pryncypiów
ideologii. W dodatku byli słabo lub w ogóle nie wykształceni
—
spędzili całe życie w konspiracji i w dżungli, znali się
najwyżej na prowadzeniu wojny; ich wiadomości na temat
gospodarki ograniczały się do podręczników marksistowskiej
„ekonomii politycznej".
Po powstaniu Solidarności sekretarz generalny partii Le
Duan powiedział: „Wyrażamy nasze poparcie dla PZPR,
komunistów i narodu polskiego w ich walce, mającej na celu
udaremnienie kontrrewolucyjnych planów reakcyjnych sił".
Natomiast gen. Giap, wydelegowany na nadzwyczajny zjazd
PZPR w 1981 r. oświadczył, iż „w trudnej i skomplikowanej
walce komuniści i naród polski mogą polegać na szczerym
poparciu i bojowej solidarności KPW".
KPW stała się partią zupełnie nie przypominającą Lao Dong
z jej heroicznego okresu. Była to partia niezdyscyplinowana,
nieudolna, niezbyt spójna i głęboko skorumpowana. Przed taką
właśnie partią stanęło w 1985 r. zadanie, od którego
rozwiązania
zależała
przyszłość
kraju:
wyprowadzenie
Wietnamu z lawinowo narastającego kryzysu.
Na zjeździe partii w 1986 r. doszło do burzliwej debaty. W
jej wyniku ustąpiło trzech najważniejszych członków
Politbiura: Truong Chinh, Pham Van Dong i Le Duc Tho.
Nowym sekretarzem generalnym został Nguyen Van Linh (71
lat), Południowiec, uważany za zwolennika zmian. Zjazd
opowiedział się za reformami ekonomicznymi, uznał koniecz-
ność istnienia indywidualnego rolnictwa, prywatnej inicjatywy
•
343
oraz likwidacji centralnego systemu nakazowo-rozdzielczego.
Skala zmian nie budzi zdziwienia, jeśli weźmie się pod uwagę
okoliczności: rozmiary kryzysu oraz fakt, że rok 1987 był
okresem zaawansowanej „pierestrojki" w ZSRR i innych
krajach bloku.
Odejście starej gwardii, zawsze tak pewnej siebie i ufającej
niezłomnie w słuszność swej linii, stanowiło drastyczny wyraz
przyznania się do porażki. Ci, którzy pokonali Francuzów,
Amerykanów i Południowych Wietnamczyków, sami zostali
w końcu pokonani — z powodu ślepej wiary w ideologię. Nie
tylko nie potrafili na jej podstawie zbudować kraju „dziesięć
razy piękniejszego", nie tylko sprowadzili na swój naród
bezmiar cierpień, lecz nawet nie zdołali zapewnić Wietnamowi
suwerenności, popadając w ścisłą zależność od Moskwy.
„Nie ma nic cenniejszego nad niepodległość i wolność" —
mawiał Ho Chi Minh. A jednak ani on, ani jego spadkobiercy
nie dali Wietnamczykom ani jednego, ani drugiego. Zbiorowa
dymisja może świadczyć o tym, iż twórcy KPI zaczęli
rozumieć swoją życiową pomyłkę.
Wkrótce po zjeździe stara gwardia oddała resztę jeszcze
zajmowanych pozycji m.in. Pham Van Dong zrezygnował z
piastowanego od ponad 30 lat urzędu premiera.
Po zjeździe prawie całkowicie zreprywatyzowano handel
detaliczny, przybyło zakładów usługowych oraz niedużych
warsztatów i spółek produkcyjnych.
Koniec lat 80. był okresem dalszych postępów wietnamskiej
„pierestrojki", choć emigracyjne źródła wietnamskie podawały
przykłady licznych represji. Największe zmiany nastąpiły w
gospodarce. Od roku 1988, kiedy ponownie w niektórych
regionach zapanował głód, zaczęła następować systematyczna
poprawa, lecz Wietnam nie stał się nigdy azjatyckim tygrysem
gospodarczym. Do dziś jest jednym z najuboższych krajów na
ś
wiecie.
Na przełomie lat 80. i 90. w polityce zagranicznej Wietnamu
nastąpiła zmiana sojuszy. Hanoi starało się znaleźć wyjście
344
z międzynarodowej izolacji i miejsce w nowym światowym
układzie sił. We wrześniu 1989 r. Wietnam ogłosił wycofanie
wojsk z Kambodży.
KPW potępiła demokratyczne przemiany w Europie Środ-
kowej i b. ZSRR. Naturalne stało się natomiast zbliżenie z
Pekinem, gdzie po masakrze na placu Tien An Men partia
przyjęła podobna, linię: reformy gospodarcze bez zmian
politycznych. Chiny zaoferowały 2 miliardy dolarów, by zastąpić
zredukowaną pomoc Moskwy.
Lata 90. to w Wietnamie proces postępującej liberalizacji w
sferze gospodarki bez znaczących zmian politycznych. Wietnam
stara się o przyciągnięcie inwestycji zagranicznych, oferując
tanią siłę roboczą i stara się kroczyć w analogicznym kierunku,
jak
Chiny.
Następuje
stopniowa
normalizacja
sytuacji
międzynarodowej w Indochinach. W 1995 r. Stany Zjednoczone
ponownie nawiązały stosunki dyplomatyczne z Hanoi, a w roku
2000 odbyła się wizyta prezydenta Billa Clintona w SRW.
Wietnamczycy zdają sobie dziś powszechnie sprawę z tego, że
komuniści ich okłamali. Pokonanie Francuzów i zjednoczenie
kraju, które kosztowały naród morze krwi i dziesiątki lat
wyrzeczeń, nie przyniosły obiecywanego przez Lao Dong
dobrobytu i wolności. Gdy rozmawia się szczerze z Wietnam-
czykami, to mówią zwykle: „pomyliliśmy się" albo „byliśmy jak
zahipnotyzowani".
Niechętny stosunek społeczeństwa do reżimu uwidocznił się w
czasie wojny z Chinami. WAL, słynąca zawsze z dyscypliny i
męstwa, tym razem biła się miernie, zdarzały się przypadki
dezercji.
Wietnamczycy zaczynają rozumieć, że — jeśli można mówić
o zwycięzcy obu wojen indochińskich — to był nim nie naród,
lecz partia komunistyczna. A i ona została w końcu pokonana —
przez samo życie, które nie dało się zamknąć w dogmatach
ideologii.
345
Właśnie — ideologia. Wydaje się, iż wojny indochińskie
przyniosły zwycięstwo wyłącznie jej. Przegrali Francuzi,
musieli się wycofać Amerykanie, Południowi Wietnamczycy
zostali pokonani, a w końcu porażkę ponieśli również komuni-
ś
ci. Jedyną stroną — jeśli można użyć takiego określenia —
której indochińska hekatomba przyniosła korzyści, była
marksistowsko-leninowska ideologia — jej panowanie roz-
ciągnęło się przecież na następną połać globu, zagarniając 80
milionów ludzi.
Aleksander Sołżenicyn napisał w Archipelagu GUŁag:
„Wyobraźnia i siła wewnętrzna zbrodniarzy Szekspira za-
trzymywały się na tuzinie trupów. Ponieważ nie mieli ideologii.
Ideologia! Ona to właśnie przynosi poszukiwane usprawied-
liwienie zbrodni, tak potrzebne zbrodniarzowi... Właśnie
IDEOLOGIA spowodowała, że wiek XX doświadczył zbrodni
na milionową skalę".
I pomyśleć, że losy Indochin mogłyby potoczyć się zupełnie
inaczej, gdyby pewien skromny pomocnik paryskiego'fotografa
nie wzruszył się osiemdziesiąt lat temu do łez, czytając
leninowskie Tezy w kwestii nowelowej i kolonialnej...
WYBÓR BIBLIOGRAFII
A r p i n a c k i Andrzej, Indochiny 1982-1987, w: „Krytyka" nr
27/1988.
B r a t k o w s k i Stefan, Oddalający się kontynent, Warszawa 1980.
B u r c h e t t Wilfred G., Wietnam. Historia wojny partyzanckiej od
wewnątrz, Warszawa 1966.
C h a f e William H., The Unjinished Journey. America Since World
War 11, New York 1986.
C h e s n a u x Jean, Wietnam, Warszawa 1957.
C h o c i ł o w s k i Jerzy, Okruchy Azji, Warszawa 1986.
C h o c i ł o w s k i Jerzy, Wietnam bez 17 równoleżnika, w: Wietnam
w walce o niepodległość i socjalizm. Warszawa 1980.
C o 11 i e r Peter, H o r o w i t z David, Kolejna podia, nieuczciwa
dekada lewicy, w: Oto Ameryka. Polityka i społeczeństwo, New
York 1987.
Communist Plan to Conąuer South Vietnam, Bangkok 1962.
F i t z G e r a 1 d Frances. Fire in the Like, New York 1973.
G a r f i n k 1 e Adam, That Lousy War: Explaining Vietnam w: „First
Things", 12/2000.
G i 11 i n Todd, The Sixties. Years of Hope, Days of Ragę, New
York 1987.
G o l d m a n Peter, F u l l e r Tony, Chanie Company, New York 1983.
G o o d m a n Allan E., 77^ Lost Peace. American Search for
a Negotiated Settlement of the Vietnam War, Stanford 1978.
G ó r a l s k i Władysław, Zarys stosunków polsko-wietnamskich w latach
1950-1983. w: Kraje Socjalistyczne, t. I, 1985.
H e r r i n g George C., Americał Longest War. The United States and
Wietnam 1950-1975, New York 1965.
347
Historia dyplomacji od 1945, cz. II, Warszawa 1986
Historia polityczna Dalekiego Wschodu 1945-1976, Warszawa 1986
Ho Chi M i n h. Selected Writings 1920-1969, Hanoi 1973
H o n e y P. J., Comnumism in North Vietnam, hs Role in the
Sino-Soviet Dispute, Cambridge, Massachussets, 1963
H u y e n N. Khac. Yision accomplished? The Enigma of Ho Chi
Minh, New York 1971.
J e f f r e y s - J o n e s Rhodri, Peace Now! American Society and the
Ending of the Wietnam War, Yale 2000.
J o h n s o n Paul. A History of the Modern World, London 1984. K e a r n s
Doris, Lyndon Johnson and the American Dream. New
York 1976.
L o g e v a ll Fredrik, Choosing War. The Lost Chance for Peace and
the Escalation of the Vietnam War, Berkeley 2000. M a c k i e w i c z
Józef, Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy,
Londyn 1975.
M a c 1 e a r Michael, The Ten Thousand Day War, London 1985.
M c N a m a r a Robert S. i in., Argument Without End: In Search of
Answers to the Wietnam Tragedy, New York 2000.
M o r r i s Stephen, Rozmyślania o wojnie w Wietnamie, w: Miedzy
sierpem a młotem — ZSRR i świat. Warszawa 1987.
N g u y e n Khai, Noworoczne spotkanie, w: „Literatura na świecie",
nr 6/1986.
N g u y e n Manh Tuan, W obliczu morza, cyt. za: „Literatura na
ś
wiecie"...
N g u y e n Van Canh, Vietnam Under Communism, 1975-1982,
Stanford 1985. N g u y e n Van Canh, Vietnam Under Communism,
1975-1982,
Stanford 1985.
N o w a k o w s k i Jerzy, Kronika terroru. Ruchy anarchistycznew REN
1968-1980, Warszawa 1981.
P a n i k kar Kawalam M., Azja a dominacja Zachodu 1498-1945,
Warszawa 1972, s. 201. P a s s e n t Daniel, Co dzień wojna, Warszawa
1968. P a t e r s o n Thomas G., Historical Memory and Illusive Victories:
Vietnam and Central America, w: „Diplomatic History", vol. 12,
nr 1, 1988. Quy, Na Morzu Chińskim, w: „Karta", nr 2/1984.
R u s s e 1 Bertrand, Zbrodnie wojenne w Wietnamie, Warszawa 1967.
348
S c a 1 a p i n o Robert A., Przedmowa w: N g u y e n Vanh Canh,
Vietnam Under Communism.
S h a p 1 e n Robert. A Reporter at Large. Return to Vietnam, w: ..The
New Yorker", 22.04.1985.
S i e g e 1 Frederick F., Troubled Journey. From Pearl Harbor to
Ronald Regan.
S i e n k i e w i c z Marian, Wojna wyzwoleńcza narodów Indochin
1945-1975. Aspekty wojskowe, Warszawa 1979.
S o r e n s e n Theodore C, Kennedy, New York 1965.
Summers Harry G. Jr.. On Strategy. A Critical Analysis of the Yietnam
War, New York 1982.
Ś
l i w k a - S z c z e r b i c Władysław, Podwójne życie Sajgonu, War-
szawa 1969.
Ś
wiat w przekroju, Warszawa 1969.
The Lessons of Wietnam, pod red. Thompson Scott W., Frizzel
Donaldson D., New York 1977.
The Pentagon Papers as Published by „The New York Times", New
York 1971.
The Truth About Vietnam-China Relations Over the Last 30 Years,
Hanoi 1979.
T o u r n o u x Jean-Raymond, Po raz pierwszy ujawnione. Warszawa
1978.
T rag er Frank, Why Viet-Nam?, New York 1966.
T r u o n g Nhu Tang, Memoires d'un Vietcong, Paris 1986 (Korzys-
tałem ze streszczenia tej książki udostępnionego przez pana
Wojciecha Giełżyńskiego).
Vo N g u y e n G i a p , Wojna wyzwoleńcza narodu wietnamskiego,
Warszawa 1964.
W e r f e I Roman, Wietnam bez ostatniego rozdziału, Warszawa 1967.
W i l k o s z Stefan. Wietnam. Anatomia zwyciąstwa i klaski, War-
szawa 1977.
W i l k o s z Stefan, Wietnam. Anatomia zwyciąstwa i klaski, War-
szawa 1977.
Z a p o 1 s k i Stanisław, Wojna partyzancka w Wietnamie, Warszawa
1976.
Zeszyty dokumentacyjne PAP. Wietnam Południowy — porażka
strategii imperializmu. Warszawa 1976.
Z i e g 1 e r David W., War, Peace and Intemational Politics,
Boston 1981.