NUMER 1 (124) STYCZEŃ 1993
Opowiadania zagraniczne
John Morressy
Tato, drogi tato, wracaj do domu
Ian Watson
Rentgenowscy rozbitkowie
Galeria
Tim Hildebrandt
Powieść
Robert A. Heinlein
Obcy w obcym kraju (10)
Z polskiej fantastyki
Romuald Pawlak
Overland i okolice
Artur C. Szretter
Mysterium tremendum
Film i fantastyka
Maciej Parowski
Fantazje bez granic
Dorota Malinowska
Iluzjonista piękna
Dorota Malinowska
Seguele na wesoło
Spotkanie z pisarzem
Óndřej Neff
Krytyka
Recenzje
Nauka i SF
Marek Ramus
Ogólna teoria rzeczywistości
Komiks
Naród wybrany (9)
…3…2…1
Adam Hollanek
Ucieczka z getta
Drodzy
Czytelnicy!
Witam w nowym, 1993 roku. Dnia przybywa już na
,,barani skok", a my jak gdyby nigdy nic kontynuujemy
rozważania kryzysologiczne rozpoczęte w numerze z
października '92. Co przydarzyło się science fiction i
szerzej, fantastyce? Jak zmieniły się jej powinności i
szanse wydawnicze w nowej sytuacji pluralistycznej
wolności? Proszę, wczytajcie się Państwo w traktujące o
tym komunikaty, nadesłane z dawnej Czecho-Słowacji i
dawnego Związku Sowieckiego. W krótkim, dramatycznym
szkicu Ludmiły Koziniec, w wywiadzie z Ondřejem Neffem
znajduję echa naszych dawnych sporów i emocji i jednak
paru bieżących kłopotów. Tak więc, choć w
przeciwieństwie do Ondřeja nie jestem ,,fundamentalistą
SF", choć wydaje misie, że najwyższe temperatury ,,piekła
przemienianej świadomości" mamy za sobą, to uważam, że
oba głosy będą znaczące również dla polskich miłośników i
twórców gatunku.
Któryś z naszych awangardowych plastyków, bodaj
Zbigniew Dłubak, powiedział, że artysta zawsze patrzy...
za siebie. Odnosi się do tego, co było; nawet proponując
nowe, wdaje się w polemikę z tymi, którzy go poprzedzali. W
polemikę bądź kontynuację. Tak jest w dziale polskim w
bieżącym numerze. Szrejter ogląda się daleko, daleko w
przeszłość, by zanurzyć się w świat mitów i archetypów,
Pawlak odświeża poetykę dawnej powiastki filozoficznej i
opowieści epistolarnej. Obaj nie zaczynali na naszych
lamach, wylansowała ich konkurencja; podkreślam fakt,
bo to rzadkość. W dziale zagranicznym czytadła
pewniaków: opowiadanie ,,Rentgenowscy rozbitkowie" -
wizję czarnej przyszłości łączy przewrotnie z pytaniem
eschatologicznym; ,,Tato, drogi tato, wracaj do domu"
bawi nas magią, sprytem i szelmowskim wdziękiem małej
czarownicy. ,,Nie jest bardziej bezradna niż przeciętny
niedźwiedź"... Hm, właśnie dla takich zdań czytamy i
będziemy czytać literaturę.
Informacje krótkie. Planetoida 3836 zyskała imię
Stanisława Lema (gratulacje dla Mistrza). Tenże Lem jako
pierwszy polski pisarz postawił stopę na planecie
,,Playboya", drukując w numerze inaugurującym polską
edycję magazynu (listopad '92) krótkie opowiadanko
robotycznoantyklerykalne. Adam Hollanek i Konrad,
Lewandowski nagabują mnie już od paru miesięcy o druk
poezji (niekoniecznie własnej) na łamach ,,NF". Jeśli
nadeślecie Państwo coś naprawdę dobrego, a oni to
zarekomendują, proszę bardzo. Publicznie uprzedzam o
fakcie, żeby było wiadomo, do kogo mieć w razie czego
pretensje. W ściślejszym zespole pisma pracujemy
natomiast nad konkursami -fotograficznym,
komputerowym - oraz nad konkursem na polską powieść.
Maciej Parowski
W prenumeracie
NOWA FANTASTYKA
TAŃSZA O 5000 ZŁ
patrz strona 80
Poetyka bicepsa
Ostatnio zacząłem kupować „Nową Fan-
tastykę" regularnie. Jesteście-nie da się
ukryć - najlepszym pismem podejmują-
cym tematy fantastyczne w Polsce. Macie
jednak również i małe potknięcia. Roz-
czarowała mnie mianowicie recenzja
zbioru opowiadań „Barbarzyńcy", opa-
trzona tytułem „Poetyka bicepsa" („NF"
nr 9/92). Zdałem sobie sprawę z tego,
dlaczego tak się stało, gdy dotarłszy do
końca odkryłem, iż autorem tego tekstu
jest kobieta. Nie mam najmniejszych
zastrzeżeń co do pracy pani Małgorzaty
Skórskiej, postaram się więc wytłuma-
czyć na czym, według mnie, polegał
Wasz błąd.
Heroic fantasy jest tym specyficznym
odłamem fantasy, po którego lekturę
sięga prawie zawsze płeć męska, a w
wyjątkowych tylko przypadkach piękna.
W dzisiejszych czasach, kiedy to wojny
są rozstrzygane za pomocą kilku przyci-
sków i zanikają w nich jakiekolwiek zasa-
dy, odwaga i honor mało znaczą. Kiedy na
straży prawa stoją sądy i panowie w
niebieskich mundurach, wtedy mężczy-
zna traci poczucie siły i władzy. „Hańbio-
ny" w pracach domowych powoli zapomi-
na o swego rodzaju archetypicznej du-
mie. Mężczyzna nie jest już wojownikiem
czy choćby rycerzem, nie jest obrońcą
rodziny, określenie „głowa rodu" nie ma
dziś już prawie sensu. A przygotowywani
byliśmy do walki o przetrwanie przez
tysiące, ba\nawet miliony lat! Natura
wpajała nam w postaci instynktów walkę i
demonstrowanie siły przez całe życie.
Zatracenie ich zawsze groziło zagładą
nie tylko osobnika, ale często i jego
rodziny (choć nierzadko żyła w stadzie).
WXX wieku wszystko się odwróciło.
Instynkt zakorzeniany przez tysiące lat
jednak przetrwał! Dziś zatem nie mogąc
pochwalić się nowym toporem czy tarczą,
nie mając możliwości rozsławienia swego
imienia w ów specyficzny sposób, sięga
człowiek-mężczyzna po prostą rozrywkę,
po satysfakcję z możliwości bliskiego
obcowania z heroicznymi przodkami.
Kobieta nie dostąpiła, niestety, zaszczy-
tu - możliwości brania udziału w poje-
dynkach i posiadania „odruchu walki". W
związku z tym sądzę, iż trudno jest jej
(kobiecie) pisać na ten temat.
„...bo i cóż można w tej dziedzinie ory-
ginalnego napisać..." - stwierdziła pani
Małgorzata. Myślę, że nie chodzi tu tylko o
oryginalność, ale danie czytelnikowi
możliwości przejścia przez to cudowne,
czasem krwawe, piekło. Wypełnienie
inną drogą luki w części umysłu ozna-
czonej szyldem „bój o przetrwanie". (...)
Potrzebą walki obdarowała nas sama
natura. Jednych hojniej, innych ubożej.
Do tych uboższych śmiem zaliczać (z
oczywistych względów) kobiety, które nie
są (jak
uważam) w stanie pisać na ten temat
obiektywnie (choć bywają wyjątki). Na
szczęście kobiety mają wiele zalet wy-
równujących tę wadę z nawiązką.
Miłosz Brzeziński
(uczeń I klasy XILO)
Warszawa
Czy kryzys fantastyki na-
ukowej?
Kochani! Ostatnio udało się Wam dokład-
nie i skutecznie mnie wnerwić. Chodzi mi
o dyskusję „Czy kryzys fantastyki na-
ukowej?" („NF" nr 10/92). Po pierwsze,
dlaczego tak strasznie lamentujecie, że
teraz nie ma tego, co było kiedyś? Prze-
cież wszystko się zmienia, fantastyka lat
pięćdziesiątych już się przeżyła, ą Wyla-
bidzicie, że kiedyś to było ślicznie, a
teraz to już nie to niestety, jakbyście mieli
wszyscy po 70 lat i postępującą demen-
cję starczą. Po drugie, dlaczego, na
Boga Ojca, próbujecie wszystko we-
pchnąć do szufladek: gatunek, podgatu-
nek, podgatunek podgatunku..! ? Albo
coś jest wartościowe i samo się obroni i
najprawdopodobniej nie da się wtedy
wepchnąć do żadnej szufladki, albo coś
jest knotem i wtedy żadna szufladka nie
pomoże. Pan Jęczmyk ujawnia się przy
okazji jako rasista - wróg kobiet i Murzy-
nów (może nie wróg, ale ktoś wyraźnie
przeświadczony o ich mniejszej warto-
ści). Czy Ursula K. Le Guin tak bardzo
rozwodniła fantastykę? Wątpię. Abstra-
hując od fantastyki, wyraźnie wynika z
wypowiedzi pana Jęczmyka, że kobiety (i
Murzyni) są ludźmi drugiej kategorii;
cytuję: „Feminizacja każdego zawodu,
również w Polsce, prowadzi do osłabie-
nia jego rangi, lub też jest skutkiem
osłabienia jego rangi".
Rekapitulując, marnujecie cztery stro-
ny druku, aby przytoczyć dyskusję, z
której kompletnie nic nie wynika, zamiast
wydrukować jakieś dobre opowiadanie
lub dobrą recenzję, lub ciekawy artykuł w
rodzaju artykułów pana /łowieckiego.
Nina Buczkowska
(fizyczka)
Gdańsk
Hej, rozgadana załogo! I po cóż tyle słów.
SF jest nieśmiertelna, bo była zawsze. Na
początku było słowo i to słowo było fan-
tastyczne, bo powoływało do istnienia
nie istniejący świat. I było też naukowe,
bo ten świat działa (jak działa - tak dzia-
ła... ale działa).
Nieprawdą jest też jakoby groziło jej
rozcieńczenie w literaturze „głównego"
nurtu, bo takowy nie istnieje. Spróbujcie
sprecyzować to pojęcie. Ono nic nie
znaczy.
Ot
taka
sobie
nazwa,
jak„flogiston". A to, że nie pisze się już na
poważnie o laserach, robotach, kosmolo-
tach i nawigatorach, jest tylko znakiem
czasu, ale nie odejściem od naukowości.
Teologia rów-
nież jest nauką. Tak jak psychologia,
genetyka i holistyka czy filozofia. Więc
nauka od fantastyki nie odchodzi, tylko
zmienia dziedzinę zainteresowań.
A przecież można jeszcze mieszać sty-
le, tak że otwierają się nowe wspaniałe
drogi ekspansji. Panowie Żerdziński,
Huberath, Sapkowski, Dukaj i cała masa
innych - przecież to nie jest łabędzi
śpiew! To nowy oddech przed dalszym
biegiem.
I wreszcie Wy sami jesteście dowo-
dem, że fantastyka nie umiera.
Maciej Czernik Tarnów
PS. Pan Jęczmyk naraził się feministkom
i niepiśmiennym Murzynom, ale to nic, bo
mówił prawdę.
Komu, komu...
Poszukuję brakujących mi do kompletu
następujących numerów „Fantastyki": 1/
82, 2/82, 2/83, 5/83. Do wymiany prze-
znaczam wiele zdublowanych numerów
„Fantastyki" (zwłaszcza starsze roczniki:
83,84,85itd.). Mogę też odkupić brakują-
ce mi numery, ale po rozsądnej cenie
(jedna z osób ogłaszających się w tej
rubryce chciała za jeden ze starszych
egzemplarzy 300 000 zł!!!). Jednocze-
śnie bardzo chętnie pomogę (pośredni-
cząc) prawd z i wym kolekcjonerom w
zdobyciu brakujących numerów tego
czasopisma po rozsądnych cenach (ok.
15 000 zł za egzemplarz, a nierzadko
taniej), gdyż w starym, pięknym Krakowie
zalega ono półki antykwariatów i giełdę
książkową, a jak doszły mnie słuchy w
innych rejonach kraju są z tym problemy.
To samo dotyczy „Małej Fantastyki",
„Fantazji", „Nowej Fantastyki", „Fanta-
styki-Komiksu" i „Komiksu ". Nie obiecuję,
iż uda mi się zaspokoić wszelkie żąda-
nia, ale zrobię, co mogę i jako kolekcjo-
ner chętnie pomogę innym.
Stanisław Sitko jr.
os. 1000-Lecia 62/64
31-610 KRAKÓW
(teł. 48-34-41)
SUMMA FANTASTICA? – cd.
Przy okazji recenzji „Jawnogrzesznicy" („Nowa
Fantastyka" nr 7/92j, w przypisie wyjaśniającym
dlaczego „Wróciłeś Sneogg, wiedziałam..." nie
trafiło do tej antologii, Marek Oramus napisał, że
Tomasz Kołodziejczak wyjaśnił, iż „Huberath
postawi! warunki zaporowe". Warunkiem zaporo-
wym dla Kołodziejczaka okazało się umieszczenie
przy opowiadaniu notki w formie „Copyright by
Author" albo podobnej w tym duchu, np. tak jak
Wojtek Sedeńko zrobił dla wszystkich autorów w
„Czarnej mszy". Pomyślałem sobie więc, że jeśli
facet już na wstępie kombinuje z pra wami autorski-
mi, to jego intencje są mętne i nie odpowiedziałem
na jego list. Tym bardziej że jak napisał w liście,
niewyrażenie zgody na notkę „copyright" jest
decyzją ostateczną.
Marek S. Huberath
Adres redakcji: 00-640 WARSZA-
WA ul. Mokotowska 5/6
Telefony: 25-34-75 (red. nacz.,
sekretariat, działy: techn., graf.), 25-
50-51 (sekretariat, działy: zagr.,
publicystyki).
Redaguje „Fantastyka" sp. z o.o.: Andrzej Brzezicki (dział
graficzny), Dorota Malinowska (dział zagraniczny), Marek
Oramus (dział publicystyki), Teresa Pajdzińska (korekta),
Maciej Parowski (dział literatury polskiej, redaktor naczelny),
Hanna Sosińska-Balcer (dział techniczny), Krzysztof Szolgi-
nia (sekretarz redakcji).
Stali współpracownicy: Adam Hollanek, Jacek Inglot, Lech
Jęczmyk, Andrzej W. Kaczorowski, Sławomir Kędzierski,
Arkadiusz Nakoniecznik, Andrzej Niewiadowski, Jacek Ro-
dek oraz Denuncjator, Karburator, Kunktator, Negocjator,
Predator, Sekator i Wibrator.
Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, w publikowanych
tekstach zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów. Za treść reklam nie
odpowiadamy.
Wydaje
Pruszyński i S-ka
Jacek Herman-lżycki.
Mieczysław Prószyński,
Zbigniew Sykulski,
Tadeusz Winkowski
spotka cywilna
Adres: 02-569 Warszawa,
ul. Różana 34.
Tel. 49-87-54.
Skład, druk, oprawa:
Drukarnia Prasowa SA,
90-950 Łódź, Al. Piłsudskiego 82.
Zam. 1133/92.
Nakład 100 000 egz.
PL ISSN 0867I32X © Copyright by „Fantastyka" sp. z o.o., Warszawa 1992
INDEKS 358398
Czytelnicy i „Fantastyka"
opowiadanie zagraniczne
tała skulona na progu, przemoczona do nitki i drżąca w
porannym chłodzie. Woda ściekała z kosmyków jej
rudych włosów, chude ramiona okrywały strzępy
starej chusty, nogi miała zabłocone do kolan. Siną
dłonią otarła z końca nosa kroplę wody i uniosła duże,
błękitne oczy. Jej widok mógł roztopić najtwardsze serce. Ale
nie serce Conhoona.
Czarownik spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. Odrywał
się od porannej owsianki, co nie wprawiło go w dobry humor.
- O co chodzi, dziecko? - spytał opryskliwie. - Czy chcesz
jakiś urok? Mów głośno, żebym cię słyszał przez ten szum
deszczu.
- Chodzi o mojego tatę, proszę łaskawego pana -
powiedziała cichutko.
- Ach tak? A któż jest tym twoim tatą?
- Finbar O’Farrissey, za pozwoleniem łaskawego pana -
odpowiedziało dziecko dygając mokro i niezgrabnie.
- Jesteś więc dziewczynką O’Farrisseyów? - zapytał
Conhoon przekrzywiając łysą głowę, żeby się jej lepiej
przyjrzeć i w zamyśleniu przeczesując palcami niechlujną
brodę. - Wejdź i siadaj przy ogniu.
Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, przecisnęła się
obok niego, siadła na grubo ciosanym chwiejnym zydlu i
wyciągnęła spierzchnięte dłonie i zabłocone nogi w stronę
ciepła. Odgłos jej zziębniętego, wstrząsanego dreszczem
oddechu i widok pary unoszącej się z przemoczonej odzieży
zmiękczył nieco Conhoona.
- Daj nam swoją chustę, dziecko, to ją wysuszymy -
powiedział podnosząc płaszcz leżący w kącie na podłodze. -
Zawiń się w to. - Kiedy postrzępiona chusta leżała przed
kominkiem, a dziecko owinięte w gruby płaszcz przestało
się trząść, Conhoon powiedział: —Teraz będzie ci ciepło.
Powiedz, jak się nazywasz.
- Kate, ta pozwoleniem łaskawego pana.
- A ile masz lat?
Dwanaście. Ale niedługo skończę trzynaście. Conhoon
spojrzał na nią ponuro i potrząsnął głową na
myśl o szybkości przemijania lat. Finbar O’Farrissey był
najmłodszym synem Rory'ego O’Farrisseya najmłodszego
syna Fergusa O’Farrisseya, którego czarownik wspominał
ze wzruszeniem i wdzięcznością, jaką nie darzył nikogo
innego na tym świecie. Tęgi chłop był z tego Fergusa,
krzepki i bystry, wierny wobec przyjaciół i potrafiący
uszanować
czarownika.
Conhoon
z
przyjemnością
wspomniał, jak to połnógł Fergusowi zdobyć rękę Eileen z
Druim Den, najpiękniejszej kobiety w całym Meath i
przywieźć ją bezpiecznie do przytulnego domostwa w lasach
Fidh Cuille, gdzie pieśni niezliczonych ptaków uprzyjemniały
dni i osładzały noce. Minęło nie-
całe sto lat, i oto Fergus odszedł, a Eileen była
wspomnieniem, Rory zaś starym dziadem siedzącym przy
ogniu, przeżuwającym pustkę w ustach i żyjącym tylko
wyblakłymi i gasnącymi obrazami z przeszłości. Trudno jest
przyjaźnić się z ludźmi, myślał Conhoon. Siedemdziesiąt
albo osiemdziesiąt lat i już po nich. Bardzo nietrwali.
Głośne i mokre pociągnięcie nosem ze strony gościa
wyrwało czarownika z rozmyślań.
- Powiedz nam, Kate - odezwał się -jak tam
O’Farrissey?
- Odszedł, łaskawy panie. Dlatego właśnie tu jestem -
odpowiedziała dziewczynka.
- To smutna wiadomość. Młody człowiek, życie miał
przed sobą. Ile was zostało?
Tylko ja - odpowiedziało dziecko z prostotą. Conhoon
miękł coraz bardziej.
- To musi być straszne, kiedy dziecko w twoim wieku
zostaje samo na świecie. Jak zdołałaś pochować tego
biedaka?
- Nie było co chować. Tato nie umarł, tylko odszedł do
Elfów.
Conhoon drgnął, a jego krzaczaste brwi podjechały do
góry.
- Poważnie?
- Poważnie - Kate uroczyście kiwnęła głową i
kontynuowała spokojnym, beznamiętnym głosem. - Tamtej
nocy był wielki wiatr, a w nim kręciły się Elfy gotowe siać
zamęt. Jak dobrze wiadomo, obecność człowieka przy takich
okazjach zapewnia Elfom powodzenie w tym, co
zamierzają, kiedy więc zobaczyły tatę, który wyszedł
uspokoić świnie, porwały go ze sobą jak źdźbło słomy. Ale
pan sprowadzi tatę z powrotem - zakończyła z
przekonaniem.
- Skąd ta pewność?
- Czyż nie obiecał pan uroczyście staremu Fergusowi, że
kiedykolwiek jakiś O’Farrissey znajdzie się w tarapatach na
tym świecie albo na innym, poruszy pan niebo i ziemię, żeby
go ratować?
Conhoon zmarszczył czoło i wydał z siebie basowy pomruk
wyrażający niezadowolenie. Jego nastrój wrócił do
normalnego, to jest kamiennego stanu. Zdaniem Conhoona
praca czarownika nie polegała na wyciąganiu ludzi z opałów.
Zrobi się coś takiego raz czy dwa i spodziewają się pomocy
nieustannie. To jest psucie ludzi.
- Wyraziłem
Fergusowi
O’Farrisseyowi
swoją
wdzięczność słowami miłymi sercu, ale niech mnie diabli,
jeżeli wspominałem coś o wtrącaniu się w sprawy Dobrych
Ludzi - powiedział.
- Obietnica jest obietnicą, łaskawy panie, a wielki
czarownik, taki jak pan, zapewne chciałby być znany jako
człowiek, który dotrzymuje słowa.
John Morressy
Tato, drogi tato,
wracaj do domu
(Father, Dear Father, Cotne Home With Me Now)
S
- Ja dotrzymuję słowa - warknął Conhoon.
- A co ja mówiłam wszystkim napotkanym po drodze?
Mój tato został porwany przez Elfy, ale dobry Conhoon
sprowadzi go z powrotem. Dawno temu obiecał pomagać
O’Farrisseyom, a kto jak kto, ale Conhoon dotrzymuje
słowa, mówiłam im. Możecie to opowiadać wszystkim,
mówiłam, skoro Conhoon obiecał, to sprowadzi tatę z
powrotem. -Otuliła się szczelnie płaszczem i uśmiechnęła się
z rozbrajającą niewinnością i słodyczą.
Conhoon patrzył na nią ponuro. Dwanaście lat, a sprytna
jak stara wiedźma, myślał kwaśno. Trudna sprawa, kiedy
człowiekowi rzucają do stóp obietnicę złożoną przed
osiemdziesięcioma, a może dziewięćdziesięcioma laty.
Jeszcze trudniej, kiedy robi to dzieciak grzejący się przy
twoim ogniu. Najtrudniej, kiedy się wie, że jeżeli, jak
przystało na człowieka rozsądnego, spróbujesz się jakoś
wykręcić, będziesz przez najbliższe trzysta lat znany jako
Conhoon Łgarz, Conhoon, który łamie obietnice i oszukuje
dzieci, jednym słowem krętacz.
A najgorsze było to, że sam był sobie winien. Gdyby się
zadowolił odpłaceniem przysługą za przysługę, żaden
dzieciak nie siedziałby teraz przy jego ogniu, na jego
własnym zydlu, w jego własnym płaszczu i nie rzucałby mu w
twarz jego własnych słów, wypowiedzianych w przypływie
dobroci tyle lat temu, kiedy jeszcze brakowało mu
doświadczenia. Dzięki swojej sile i sprytowi Fergus
O’Farrissey, wówczas jeszcze młokos, chociaż wielce
obiecujący, niczym młody Cuchulainn, wybawił Conhoona
od kompromitacji, a pewnie i od niezłego pobicia przez
pewnego zdradzieckiego olbrzyma. Conhoon z kolei pomógł
Fergusowi odnaleźć Eileen, zaopatrzył go w amulet
zapewniający jej miłość, pomógł uciec przed trójką jej braci i
pokonać dwudziestu dziewięciu królów, którzy zabiegali ojej
względy oraz przeniósł zakochanych szybko i bezpiecznie do
domostwa w głębi rozśpiewanego ptasimi głosami lasu Fidh
Cuille, gdzie czar chronił ich przez dziewięć lat przed
ludzkim wzrokiem. Był to niewątpliwie dowód wdzięczności
przekraczający najśmielsze oczekiwania. Każdy człowiek
honoru uznałby, że dług wdzięczności został spłacony,
hojnie spłacony, a nawet przepłacony przez taką
nadprzyrodzoną pomoc i nie przyjąłby nic więcej. A jednak
kiedy Conhoon składał taką nieprzemyślaną, szaleńczą
obietnicę idącej w pokolenia pomocy O’Farrisseyom,
Fergus nawet nie ruszył palcem, żeby go powstrzymać,
zanim słowa zostały wypowiedziane. Tacy już są ludzie,
myślał Conhoon. Nie ma w nich za grosz wdzięczności,
nawet wśród tych najwdzięczniejszych.
- Czy dzisiaj wyruszymy na poszukiwanie mojego taty,
łaskawy panie? - spytała Kate z nadzieją.
- Nie. Interesy z Dobrymi Ludźmi to sprawa delikatna i
potrzebne są długie przygotowania. Powiem ci, kiedy będę
gotów - odparł Conhoon surowo. - A teraz nie chcę cię więcej
słyszeć. Skończę owsiankę i poradzę się moich ksiąg, a ty
masz mi nie przeszkadzać.
- Za pozwoleniem łaskawego pana, jeżeli nie dostanę
trochę owsianki, to mogę niechcący narobić strasznego
kłopotu jęcząc i mdlejąc z głodu - powiedziała Kate
wpatrzona w szybko stygnącą przed czarownikiem miskę
owsianki.
- Skończ to zatem, dziecko. I weź sobie kubek mleka. -
Conhoon patrzył jak dziewczynka rzuciła się najedzenie. -
Pewnie będziesz też chciała miejsca do spania - powiedział z
oskarżeniem w głosie.
- Nie będę sprawiać łaskawemu panu kłopotu. Na końcu
ścieżki jest bardzo dobry krzak. Schronię się tam przed
deszczem, aż będzie pan gotów pomóc mojemu tacie -
powiedziała ze spuszczonym wzrokiem.
- Nic podobnego! - zawołał oburzony Conhoon. - Czyja
jestem bez serca, żeby pozwolić dziewczynce O’Farrisseyów
spać na deszczu i błocie, kiedy jest wolny wygodny kawałek
podłogi przed kominkiem?
- Zapracuję na swoje utrzymanie i nie przyjmę jałmużny -
powiedziała
Kate
z
dumą,
obdarzając
czarownika
spojrzeniem, jakim królowa mogłaby zmierzyć za wiele sobie
pozwalającego świniopasa. - Kiedy pan pogrąży się w
swoich
księgach, ja pozamiatam, a po umyciu podłogi i
wyczyszczeniu garnków przyrządzę wspaniałą kolację.
Gdzie jest miotła?
Conhoon przez chwilę rozważał pytanie, aż wreszcie
wyrzucił ręce w górę.
- Musisz ją sobie sama znaleźć. Ja się takimi rzeczami nie
zajmuję.
- To widać. Bardziej przydałaby się tu łopata - mruknęła
Kate pod nosem. Dojadła owsiankę, odstawiła miskę, potem
wstała i zwróciła się do czarownika. - A teraz niech się pan
zabiera do swoich książek, żebym mogła przystosować ten
dom na użytek przyzwoitych ludzi. Dalej, dalej -
powiedziała
przeganiając
czarownika
niecierpliwym
gestem.
Conhoon przełknął gniewne słowa cisnące mu się na wargi
i w milczeniu wycofał się do swojego gabinetu. Dwanaście
lat, a pyskała niczym babka puka. Jeżeli tacy są teraz
O’Farrisseyowie, myślał, to szkoda, że Inni Ludzie nie
porwali ich w dzień po tym, jak stary Fergus załatwił
olbrzyma,
co
zaoszczędziłoby
ciężko
pracującemu
czarownikowi masę kłopotów. Zresztą po co czekać cały
dzień. Szkoda, że nie złapali Fergusa w minutę po tym, jak
powalił olbrzyma na ziemię.
Conhoon spędził cały dzień na wertowaniu ksiąg kojąc
pustkę w żołądku kawałkami chleba i sera, które w różnych
stadiach wyschnięcia znajdowały się zwykle w jego
pracowni. Wieczorem jego głód rozszalał się na dobre, a
humor miał jeszcze bardziej kwaśny niż zwykle.
Dziewczynka zapowiedziała z dziecięcą lekkomyślnością
wspaniałą kolację i Conhoon dla dobra swojego żołądka
miał nadzieję, że to będzie prawda. Umierał z głodu. Jeżeli
jednak posiłek okaże się rzeczywiście dobry, będzie
zmuszony potwierdzić jej sukces mową dziękczynną,
zaprosić ją do stołu i traktować ją przyzwoicie, co odbierze
mu apetyt i zepsuje całą przyjemność. Nie miał ochoty
odgrywać roli kogoś czarującego i sam nie znosił takich
ludzi, zwłaszcza wśród czarowników. Czarownikowi nie
przystało szczerzyć się jak norka, kłaniać jak lokaj i
obsypywać uprzejmościami każdego, kto znajdzie się w
zasięgu głosu. Zadaniem czarownika jest rzucanie czarów i
uroków, a to nie ma nic wspólnego z uśmieszkami i
komplementami.
Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go jakiś nieznajomy
zapach. Wciągnął powietrze i usta wypełniły mu się śliną.
Rozdzierany^ między tłumioną złością a rosnącym apetytem
ruszył do kuchni i w drzwiach wydał okrzyk zdumienia.
Pomieszczenie było czyste. Ani jednego pyłku. Jego
szeroko otwartym oczom ujawniły się powierzchnie nie
oglądane od dziesięcioleci. Były nie tylko widoczne, ale
lśniły.
- Co ty zrobiłaś, dziecko? - spytał zdławionym głosem.
- Zrobiłam to, co należało. Proszę siadać i jeść kolację,
póki gorąca - odpowiedziała Kate nie patrząc w jego stronę.
Rozglądając się ostrożnie, jak człowiek, który się obudził
w nieznajomym otoczeniu, Conhoon usadowił się za stołem.
Zapomniana powierzchnia blatu uwolniona od pamiątek
poprzednich posiłków lśniła nagością. Kate postawiła przed
czarownikiem miskę gęstej zupy. Drażniącą powolną
smużką unosiła się nad nią wonna para. Czarownik
przymknął oczy i łakomie wciągał powietrze, w którym
pojawił się nowy zapach. Spojrzał na stół i ujrzał krągły
bochen chleba, obok
niego
zaś
miseczkę
złocistego
masła
pokrytego
kryształowymi kropelkami zimnej wody.
- Chleb? Upiekłaś chleb? - zapytał słabym głosem.
- A czyż nie musiałam? Co warta jest zupa bez
popchnięcia jej kawałkiem chleba?
Conhoon kiwnął głową. Spróbował zupy na koniec łyżki i
omal nie rozpłakał się z rozkoszy. Gotując sam dla siebie nie
miał w ustach czegoś tak smakowitego od pół wieku. Chleb
stanowił godne uzupełnienie dania głównego. Nie ma jeszcze
trzynastu lat, a już jest najlepszą kucharką w Irlandii.
Conhoon jadł pośpiesznie i hałaśliwie, a skończywszy podał
pustą miskę po dolewkę. Kiedy zjadł i podsunął miskę po
trzecią porcję, Kate przeszyła go morderczym spojrzeniem i
zabrała mu miskę wraz z łyżką. Conhoon naburmuszony
wrócił do pracowni.
Spędził większość nocy oraz cztery następne dni ślęcząc
nad księgami i szukając najlepszego sposobu na Elfy-
porywaczy. Budziły one największy lęk ze wszystkich
Elfów, gdyż były liczne i potężne, i zwykle złośliwe. Kiedy
zrywała się wielka wichura, był to nieomylny znak, że Elfy-
porywacze ruszyły się i nieszczęście zawisło nad głową
jakiegoś nic nie podejrzewającego i najczęściej Bogu ducha
winnego śmiertelnika. Rozbawione mogą się zadowolić
kradzieżą zbiorów lub bydła, czy zburzeniem komina, ale
bywało, że porywały dziecko, kradły oszczędności całego
życia starych ludzi lub uprowadzały krzyczącą co sił pannę
młodą w dniu ślubu przy okazji przyprawiając ją o siwiznę.
Z jakiegoś powodu - może były przesądne, ale nikt tego nie
wiedział na pewno - zawsze porywały człowieka i zabierały go
na tę wyprawę w mniemaniu, że zapewnia to powodzenie
całemu przedsięwzięciu. Czasami przetrzymywały tego
człowieka przez dwa albo trzy stulecia, kiedy indziej
wypuszczały go następnego ranka. Z Elfami-porywaczami
nigdy nic nie wiadomo.
Wszystko to Conhoon wiedział. Nie wiedział natomiast,
dokąd Elfy się udają i jak je odnaleźć, a nie chciał tracić
czasu ani siły magicznej na bezpłodne wędrówki po lasach i
polach. Z każdym dniem daremnych studiów wpadał w
coraz czarniejszy nastrój. Dla odmiany jego chata z dnia na
dzień stawała się coraz jaśniejsza, czystsza i weselsza. To
tylko skłaniało go do pośpiechu. Jeżeli czym prędzej nie
pozbędzie się tej szorującej, zmywającej, wywijającej miotłą,
trzaskającej garnkami młodej istoty, dom przestanie się
nadawać do zamieszkania. Jak na razie, jego pracownia
pozostała ostatnią ostoją normalności i Conhoon był
przekonany, że gdyby nie broniący wstępu czar, Kate
0'Farrisśey rzuciłaby się do pracy z miotłą i ścierką, gdy
tylko by odwrócił głowę.
Z drugiej strony dzieciak potrafił gotować. Co do tego nie
było dwóch zdań. Jej zdolności kucharskie prawie
równoważyły szaleńcze zamiłowanie do czystości. Prawie.
Wdychanie aromatów, jakie wypełniały dom, kiedy
szykowała kolację, było rozkoszą dla powonienia,
spożywanie zaś jej posiłków dobrodziejstwem dla żołądka,
ale życie wśród takiej czystości stanowiło obrazę dla jego
duszy czarownika. Brakowało mu znajomego widoku
brudnej
miski,
zarośniętego
garnka
i
stosu
nierozpoznawalnego śmiecia w kącie. Bez tego nie czuł się u
siebie w domu.
Piątego wieczoru od przybycia Kate Conhoon zasiadł do
kolacji zamyślony bardziej niż zwykle. Odświeżył swoją
wiedzę na temat Elfów-porywaczy, ale nadal nie miał
pojęcia o ich obecnym miejscu pobytu ani o ostatecznym
celu ich wędrówki. Nic już więcej nie można było wyczytać z
ksiąg, następny etap stanowił czar, a nie miał pewności,
który
z
wielu
możliwych
sposobów
będzie
najkorzystniejszy przy najmniejszym wysiłku z jego strony.
- Kiedy ruszamy, żeby odnaleźć tatę? - spytała Kate po
milczącym posiłku.
- Kiedy będę gotów - odparł Conhoon.
- Nie widać, żeby się pan śpieszył - mruknęła Kate pod
nosem, wystarczająco jednak głośno, żeby czarownik
usłyszał.
- Niewiele przyjdzie z uganiania się za Dobrymi Ludźmi,
jeżeli nie wiem, gdzie ich szukać, dziewczyno. Elfy-
porywacze chadzają swoimi drogami i robią, co chcą i
człowiek nie
ma pojęcia, gdzie się pokażą w następnej minucie. Gdybym
wiedział, gdzie są, pognałbym za nimi jak chart. Kate
spojrzała na niego z niewinnym zdziwieniem.
- Czy tylko to pana wstrzymuje? W takim razie może się
pan zbierać. Słyszałam, jak przywódca Elfów mówił, że
pójdą grzbietem nad Duradh Faithlenn, potem wzdłuż
Leitir Cro i po całodobowych tańcach na równinie
Meanmbragh pójdą napsocić w oborze 0'Rahilly'ego.
- Dlaczego mi tego nie powiedziałaś, dziecko? - zapytał
Conhoon.
- Akurat pana interesowało, co ja mam do powiedzenia.
Ledwo postawiłam nogę na progu, a pan już siedział w
swoich księgach.
Conhoon zgrzytnął zębami i przeszył ją wzrokiem.
Znam miejsce Ó'Rahilly'ego - powiedział po chwili. -
Rano wyruszamy.
Kate zerwała się z miejsca.
- Podgrzeję wodę na kąpiel przed...
- Kąpiel!? - zawołał Conhoon z przerażeniem.
- Tak, użyłam tego słowa. A po kąpieli uczeszę panu
brodę.
Conhoon zerwał się na równe nogi.
- Nie waż się tknąć ani jednego włosa z mojej brody -
powiedział zasłaniając ją dłońmi.
- Upiorę ją, wysuszę i uczeszę. Teraz wygląda jak coś, co
można znaleźć w ciemnym kącie jaskini pustelnika.
Conhoon wydał pogardliwy odgłos i zrobił gest, jakby coś
odsuwał.
- Czarownik nie dba o pozory.
- To widać. Ale my, O’Farrisseyowie, mamy swoją
dumę i nie chcę, żeby mnie widziano na drodze z kimś, kto
wygląda, jakby mu z twarzy zwisało szczurze gniazdo -
powiedziała Kate zadziornie.
- No to idź sobie! Odejdź, dziecko. Chętnie zobaczę twoje
oddalające się plecy. Jestem wykończony tym twoim
myciem i szorowaniem!
- Już odchodzę, mimo ciemności nocy. A kiedy ludzie
będą mnie pytać, gdzie jest czarownik Conhoon, który
obiecał pomagać O’Farrisseyom w potrzebie, powiem im,
kto złamał przysięgę i siedzi w domu z rękami w brudnej
zmierzwionej brodzie. - Podeszła do drzwi, odwróciła się i z
wyższością dodała: - Myślę zresztą, że niewiele tracę. Jestem
tutaj od pięciu dni i nie widziałam ani jednego czaru.
- Czy ty masz dobrze w głowie, dziecko? Czy myślisz, że
czarownik siedzi po całych dniach w kuchni i pokazuje
sztuczki? - Przez chwilę mierzyli się gniewnymi
spojrzeniami, potem Conhoon mówił dalej. - Siadaj! Znajdę
twojego ojca, ale nie pozwolę robić nic ze swoją brodą.
- Jak pan sobie życzy. Zagrzeję wody, żeby była gotowa,
gdyby się pan rozmyślił - powiedziała Kate biorąc cebrzyk i
kierując się do studni.
Jednak później tego wieczoru, nie mając nic lepszego do
roboty, jak wytłumaczył sobie, a warknął do Kate, Conhoon
się wykąpał. Siedząc przed ogniem we wspaniałej miękkiej
szacie, którą Kate uprała jednego z poprzednich dni, zaczął
myśleć z mniejszą wrogością ojej propozycji umycia brody.
Wyłącznie dla wygody, którą zaczynał doceniać jako
przyjemny i pożądany element życia, nie zaszkodzi, jeżeli
sieją dobrze namoczy i pozwoli dziecku rozczesać. Elfy będą
zaskoczone widząc go w tak schludnej postaci i bardzo
dobrze. Kiedy się ma do czynienia z tą kompanią, trzeba
wykorzystywać każdą przewagę.
Porządkowanie brody Conhoona okazało się czynnością
niespodziewanie długotrwałą i pracochłonną. Czarownik
wydawał głośne okrzyki i skarżył się, kiedy Kate
rozczesywała kołtuny, ale po skończonej pracy rezultat był
satysfakcjonujący. Conhoon pogłaskał brodę jak człowiek
pieszczący swojego ulubionego kota i niechętnie przyznał, że
pomysł nie był taki zły.
- I czy nie wygląda pan teraz dziesięć razy bardziej na
czarownika niż z tą kopą siana przyczepioną do szczęki? -
wykrzyknęła Kate. - Wygląda pan absolutnie szlachetnie.
Dobrzy Ludzie będą pana jedli łyżkami.
- Naprawdę? - spytał Conhoon i w łagodnej zadumie
przygładził brodę, by w końcu oświadczyć: - Jasne, że tak.
Wyruszyli na farmę 0'Rahilly'ego wczesnym rankiem.
Drogi były suche, pogoda dobra i Conhoon oświadczył, że
dzięki jego znakomitym wierzchowcom mogą dotrzeć do
miejsca przeznaczenia przed zachodem słońca.
Kate klasnęła w dłonie i wydała okrzyk radości. Po raz
pierwszy, odkąd zawitała w progach czarownika, wyraziła
coś innego niż niecierpliwość, dezaprobatę i podejrzliwość,
co Conhoon odebrał pozytywnie.
- Będę miała tatę jeszcze przed wieczerzą! - zawołała.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dziecko. Kiedy się
ma do czynienia z Ludźmi z Zewnątrz, trzeba się liczyć z
brutalnością i wszystkimi możliwymi fortelami - ostrzegł
Conhoon.
- Tak, ale pan sobie z nimi poradzi - stwierdziła Kate z
łatwą pewnością.
Conhoon skinął głową i wydał wieloznaczne stęknięcie,
lecz nic nie powiedział. Z zadowoleniem, oczywiście,
przyjmował całkowicie uzasadnione wyobrażenie Kate
O’Farrissey na temat swojej potęgi, jednak zbyt dobrze znał
obyczaje
Elfów, żeby żywić złudzenia co do łatwego nad nimi
zwycięstwa.
Wszyscy
czarownicy
Irlandii,
gdyby
kiedykolwiek udało się ich połączyć, mieliby kłopot z
nakłonieniem jednego małego Elfa do zboczenia o krok z
wybranej przez niego drogi. Jedynym pewnym sposobem
uzyskania władzy nad Elfami było policzenie ich, ale one
miały świadomość niebezpieczeństwa i dobrze się przed nim
broniły. Nie tylko dzięki swojej wrodzonej ruchliwości i
zwinności, lecz także dzięki przemyślnemu utrzymywaniu
się w ciągłym ruchu, wirowaniu, gonitwie, podskokom i
nieustannym zmianom miejsca, przez co obserwator nie
wiedział, czy widzi ich dwadzieścia czy dwieście.
Niezwykle chytre stworzenia.
Conhoon wiedział, że chcąc wygrać musi je przechytrzyć.
Pogrążył się w rozmyślaniach i nie odezwał się ani słowem aż
do postoju. Kiedy w zamyśleniu usiadł na płaskim głazie,
Kate podała mu pajdę chleba z masłem. Przyjął ją w
milczeniu i zaczął powoli przeżuwać.
- Po czym poznam Elfa-porywacza, kiedy go zobaczę? -
wyrwała się Kate, nie mogąc dłużej utrzymać ciekawości na
wodzy.
- Nie zobaczysz go. Dobrzy Ludzie nie pokazują się
zwyczajnemu człowiekowi - odpowiedział Conhoon z
roztargnieniem.
- Zobaczę. Urodziłam się w środku nocy i mam dar
widzenia duchów i Elfów.
Conhoon przekrzywił głowę i spojrzał na nią z nowym
zainteresowaniem.
- To dlaczego mnie pytasz, dziewczyno, skoro sama
możesz je widzieć?
- Widziałam tylko dwóch w tłumie na jarmarku i nie
mogłam im się dobrze przyjrzeć. Poza tym były to zwykłe
Elfy, nie porywacze - wyjaśniła Kate.
Conhoon pogładził w zadumie brodę.
- Niektóre Elfy-porywacze są piękne - zaczął. - Piękne
jak anioły. Włosy mają złote, oczy niebieskie, skórę jak
mleko, drobne dłonie i stopy, proste nogi, krągłe kolana i
głosy łagodne jak głos harfy potrącanej delikatnym
powiewem wiatru. Nie ma nic piękniejszego niż piękny Elf-
porywacz, szkoda tylko, że obyczaje nie odpowiadają ich
urodzie. Nawet te, które nie są tak piękne jak najpiękniejsze,
są miłe dla oka i trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec
ich ułomności.
- Jakie to ułomności?
- Łatwo je wymienić. U Elfa płci męskiej jedno ramię jest
wyższe na grubość wąsa szarego kota i jedno oko jest o tyle
samo niżej umieszczone, jedna ręka jest dłuższa o odległość
między pazurami na nodze pchły i jedna noga jest o tyle samo
krótsza. I nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy ramię,
tylko codziennie inna.
Kate przez chwilę przetrawiała tę informację.
- A jak jest u Elfów płci żeńskiej? - spytała.
- To też łatwe. U kobiet jedno ramię jest niższe o grubość
wąsa szarego kota, jedno oko jest o tyle samo wyżej
umieszczone, jedna ręka jest krótsza o odległość między
pazurami na nodze pchły, a jedna noga o tyle samo dłuższa. I
u nich też nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy
ramię, tylko każdego dnia inna.
- Jestem zbita z tropu tą informacją - przyznała Kate po
dłuższym milczeniu.
- Zbijanie ludzi z tropu leży w naturze Elfów-porywaczy
- powiedział Conhoon wstając i przeciągając się. - One
bardzo nie lubią, kiedy się je rozpoznaje. Dlatego najlepiej
nie przyznawaj się, że masz zdolność widzenia ich.
- A co mogą mi zrobić? - spytała Kate zadziornie.
- Mogą ci wydłubać oczy.
Usłyszawszy to Kate umilkła. Ani ona ani Conhoon nie
odzywali się aż do chwili, kiedy Kate nagle psyknęła
ostrzegawczo, wyrywając czarownika z zadumy.
Tam są - powiedziała.
Conhoon poderwał głowę, rozejrzał się i nie dostrzegł nic
poza rozległą zieloną polaną okoloną drzewami. Uniósł
medalion cechu czarowników, który nosił na szyi i
spojrzał przez małą Szczelinę Prawdziwej Wizji znajdującą
się pośrodku. Rzeczywiście, na polanie były Elfy-
porywacze, tań-
czące, skaczące, wzlatujące, wirujące, stale w ruchu, znikające
za, między i pod sobą jak bańki powietrza pod wodospadem.
Były ich dziesiątki, może setki, albo pół kopy, a może tysiąc.
Nikt nie potrafiłby tego określić, gdy tak migały przed oczami,
nawet kiedy pozornie prawie stary w miejscu.
Conhoon wypuścił z palców medalion i przetarł oko. Elfy
znikły. Wypowiedział słowa widzącego czaru i znów ukazały się
jego oczom w całej swej oszałamiającej obfitości.
- Zostań tutaj i nie daj po sobie poznać, że je widzisz -
powiedział do Kate. - Ja pójdę z nimi porozmawiać.
- Widziałam mojego tatę! - zawołała Kate w podnieceniu. -
Był między nimi i tańczył z jakąś panią.
- Ta banda potrafi zatańczyć człowieka do ogłupienia i
zostawić go na stoku wzgórza osłabionego jak wydojona krowa.
Jak wyglądał twój tata?
- Wyglądał na szczęśliwego - odpowiedziała Kate z wyraźną
troską w głosie.
- Biedak został urzeczony.
J
OHN
M
ORRESSY
Po dość długiej przerwie przypominamy amerykańskiego pisarza i
profesora literatury angielskiej. W trakcie swej kariery opublikował
kilka powieści głównego nurtu i kilkanaście z gatunku SF. Twierdzi,
że SF to najbardziej interesujący, twórczy i przynoszący
zadowolenie pisarzo wi obszar, który w dodatku może okazać się
najbardziej znaczący. Jego ulubionymi bohaterami są czarownicy,
których traktuje z pewnym przymrużeniem oka. Morressy jest jednym
z autorów, od których zawsze oczekujemy równego, wysokiego
poziomu.
D.M.
- Niewątpliwie. Tata nie miał takiego uśmiechu na twarzy,
odkąd nauczył się chodzić.
- O’Farrisseyowie nigdy nie byli znani z pogodnego
usposobienia, co dobrze pamiętam. Zaczekaj tutaj, a ja
porozmawiam z Elfami. Twój tata jeszcze dziś będzie znów sobą.
Conhoon zsiadł z konia i powierzywszy go opiece Kate, ruszył
w stronę roztańczonego tłumu. Elfy zauważyły przybycie
mężczyzny i dziecka, nic nie uchodziło ich uwadze, i wiele oczu
było zwróconych w jego stronę, kiedy zbliżył się z ręką uniesioną
w przyjaznym geście powitania. Ale nawet zaciekawione Elfy
wirowały i przemykały, równie niepoliczalne jak płatki śniegu w
zamieci. Czarownik na próżno szukał wzrokiem Finbara
O’Farrisseya.
Na spotkanie wyszedł mu jeden z mężczyzn. Był w wieku
pośrednim, gdzieś między młodością a starością. Włosy miał
kruczoczarne, gęste i lśniące, skórę gładką, ruchy żwawe i
zręczne, ale jego czarne oczy były jak zwierciadła, w których
kiedyś już odbiło się wszystko, co jest na tym świecie i na paru
innych. Nic ich nie mogło zdziwić. Ubrany był prosto, ale
elegancko w miękkie tabaczkowe spodnie do kolan, aksamitny
płaszcz z błyszczącymi guzikami i pantofle ze sprzączkami. Jego
koronkowa koszula lśniła bielą niby światło księżyca.
- Dzień dobry, wędrowcze - odezwał się z miłym uśmiechem.
- Dzień dobry tobie i całej kompanii - odpowiedział Conhoon
z równie miłym uśmiechem. Zatrzymał się i położył dłoń na
brodzie.
- Jaka piękna siwa broda - powiedział Elf.
- Dziękuję. Ty też jesteś przystojnym mężczyzną i twoi
przyjaciele też są piękni.
Elf uśmiechnął się jeszcze milej. Zbliżył się o krok i przyjrzał
się Conhoonowi z zainteresowaniem.
- Powiedz mi, proszę, jak to się dzieje, że mnie widzisz? -
spytał.
- Widzę cię, gdyż jestem czarownikiem. I jeżeli ktoś spróbuje
wydłubać mi oczy, wielkie nieszczęście spadnie na cały klan
Elfów - odparł Conhoon.
- Ach, tak - powiedział Elf z powagą i cofnął się o krok. - To
dobrze, że nas uprzedziłeś. Tyle rzeczy się dzieje, wiesz,
odrobina maści Elfów w jednym oku, szczypta popiołu z ogniska
Elfów w drugim, a oni podglądają, wtrącają się w nie swoje
sprawy i widzą rzeczy, których nie powinni oglądać. Chodzi mi
tylko o nasz spokój. Nie wątpię, że ktoś taki jak pan rozumie te
sprawy.
- Rozumiem - odpowiedział Conhoon. Nie spuszczał swojego
rozmówcy z oka, częściowo z ostrożności, a częściowo dlatego,
że nieustanny ruch pozostałych Elfów przyprawiał go o zawrót
głowy.
- Miło to słyszeć. Czy zechcesz zjeść z nami wieczerzę, mój
dobry czarowniku?
- Nie przyjechałem tutaj na kolację, tylko po Finbara
O’Farrisseya, którego porwaliście z jego domu dziesięć nocy
temu, kiedy wyszedł dojrzeć swoje świnie.
- A, tego. Znam go - powiedział Elf. - Przystojny mężczyzna
ten O’Farrissey.
- Niezależnie od tego, jaki jest, jego córka chce go mieć z
powrotem. To brzydko porywać człowieka i zostawiać jego
biedną córkę samą na świecie, tym bardziej że dziecko nie ma
jeszcze trzynastu lat - powiedział Conhoon marszcząc brwi.
- Może i tak, aleja mam plany w stosunku do tego
O’Farrisseya. Ma się żenić z moją najmłodszą córką.
Conhoon zasępił się.
- Marny los człowieka, który wżeni się w klan Elfów -
powiedział.
- Nic podobnego. Czyż kilka wieków temu moja najstarsza
córka nie poślubiła Oenghusa Mac Oca i czyż nie żyją
szczęśliwie do dzisiaj?
Brwi Conhoona podjechały do góry.
- Twoja córka i Oenghus Mac Oc?
- Jestem Ethal Anbhuail, król Elfów, i Caer, żona Oenghusa,
jest moją córką. Teraz zaś wyswatałem swoją najmłodszą i nie
życzę sobie, żeby ktoś to zepsuł, nawet jeżeli
jest to czarownik. - W głosie króla Elfów zabrzmiała jakaś
nowa, groźna nuta.
Nawet jeżeli jesteś królem, nie wolno ci podstępem
wciągać biednego śmiertelnika w związek ze swoją córką.
Nie ma tu żadnego podstępu. Moja słodka Edain jest
najpiękniejszą istotą, jaka chodzi po ziemi od trzech tysięcy
lat. Wystarczy, że mężczyzna raz na nią spojrzy, a już mdleje
z pożądania, nie może jeść ani spać. Gdybym nie był
ostrożny, ciągnąłby się za nami wszędzie ogon
niewyspanych,
zagłodzonych
mężczyzn.
Czy
teraz
rozumiesz, dlaczego nie chcę, żeby ludzie nas oglądali?
Rozumiem i uważam, że to bardzo roztropne. Ale skoro
twoja córka jest tak piękna, jak mówisz, to dlaczego
wybierasz jej na męża zwykłego, biednego rolnika, w
dodatku wdowca, na którego czeka w domu dwunastoletnia
córka?
Król Elfów podniósł ręce w geście frustracji.
Czy myślisz, że nie wolałbym króla, bohatera albo
półboga jak Oenghus? To ona sama wybrała, czarowniku,
nie ja.
I nie można jej tego wyperswadować?
Nie. Ale jeżeli to będzie dla dziecka jakimś pocieszeniem,
możesz powiedzieć córce O’Farrisseya, że ojciec będzie
wracał do niej co drugi rok.
Jakiś dziwny rodzaj małżeństwa - zauważył Conhoon
podejrzliwie.
Nie ma w tym nic dziwnego. Moje córki co drugi rok
zmieniają się w łabędzie. Mają to po swojej matce. Ich
mężowie nie mają wiele do roboty, podczas gdy ich żony
przebierają łapami w jeziorze. OTarrissey będzie więc mógł
co drugi rok poświęcić się dziecku. Uważam, że to aż nadto
dla każdego przyzwoitego dziecka.
Conhoon gładząc brodę rozważał te informacje.
Przekażę dziewczynce wszystko, co usłyszałem -
powiedział wreszcie. - Czekaj tutaj, póki nie wrócę.
Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie pod drzewami
czekała Kate. Zerwała się i podbiegła do niego wołając:
Mój tato! Gdzie jest mój tato?
Conhoon wprowadził ją z powrotem w cień. Usiedli i
wtedy przedstawił jej sytuację. Kate słuchała z największą
uwagą, a kiedy skończył, potrząsnęła głową z powagą męża
stanu rozważającego stylistykę aktu abdykacyjnego.
Od dawna miałam nadzieję, że znajdzie dobrą, silną
kobietę i ożeni się. Praca mnie zabija. Ale Elfy są
bezużyteczne na świńskiej farmie, a już najgorsze są
księżniczki Elfów. Będę miała dwa razy tyle roboty -
stwierdziła ponuro.
Będziesz miała co drugi rok swobodniejszy - wskazał
Conhoon.
Mało prawdopodobne. W latach, kiedy nie będę po niej
sprzątać, każe mi karmić łabędzie.
Conhoon kiwnął głową. Miał pewną wiedzę na temat
księżniczek Elfów i musiał przyznać rację Kate.
Spróbuję porozmawiać z tą kobietą. I z twoim ojcem, ale
musisz wiedzieć, że mogę tylko prosić. Na Elfy nie ma
czarów. Jedyny sposób, żeby zdobyć nad nimi władzę, to
policzyć je.
- Niech więc pan wraca do nich i rozmawia najdłużej, jak
się da, i niech pan nie zwraca na mnie uwagi, póki nie
machnę nad głową szalem - powiedziała Kate.
- Zrobię tak. I pamiętaj, nie pozwól im się zorientować,
że je widzisz.
Kiedy Conhoon wrócił do Elfów, stwierdził, że po obu
stronach króla stoją kobieta i rudowłosy mężczyzna. W
mężczyźnie rozpoznał natychmiast Finbara O’Farrisseya.
Kobietą, sądząc z piękna twarzy i doskonałości kształtów,
mogła być tylko Edain, córka Ethala Anbhuaila. OTarrissey
powitał go serdecznie.
Conhoonie, mój dzielny Conhoonie, cóż za miła
niespodzianka - zawołał z radością. - Edain, moja droga,
poznaj Conhoona o Trzech Darach, starego przyjaciela
O’Farrisseyów, czarownika wielkiej siły i mądrości.
Myślę, że jest twardym człowiekiem i czarownikiem,
który przybył, żeby nas rozdzielić, mój najdroższy Finbarze
- odezwała się Edain głosem pięknym jak śpiew aniołów i I
smutnym jak jesień.
Finbar objął ramieniem jej wiotką kibić i przyciągnął ją do
siebie.
- Conhoon nigdy nie popełniłby takiego okrucieństwa
wobec O’Farrisseya. Czyż nie poprzysiągł pomagać nam,
ilekroć będziemy w potrzebie, na tym świecie lub poza nim?
- On mnie nie lubi. Czuję to - powiedziała.
- Szlachetnie urodzona Edain jest piękniejsza od
wszystkich kobiet, mężczyzna zaś, który spędzi życie mając
ją u swego boku, jest zaiste wybrańcem losu - powiedział
Conhoon z niskim ukłonem w stronę królewny. - Ale co
będzie z jego córką? Czy godzi się namawiać ojca, żeby
odszedł z tobą, pani, porzucając to biedne, bezbronne
dziecko na pastwę losu?
- Kate jest może biedna, ale nie jest bardziej bezbronna
niż przeciętny niedźwiedź - stwierdził Finbar posępnie.
- Wstydziłbyś się tak mówić, przecież to twoja córka. To
jeszcze
małe
dziecko
pozbawione
matki
przez
większość
życia
-
zaprotestował Conhoon.
I ma się lepiej niż przy matce,
która wykorzystywała czarną
sztukę przeciwko znajomym,
sąsiadom, a nawet własnemu
mężowi i uczyła jej to dziecko.
Kate potrafi o siebie zadbać.
Zresztą
ma
już
prawie
trzynaście lat.
Edain wzięła Finbara pod rękę.
Chodźmy stąd, Finbarze.
On
spróbuje
swoimi
sztuczkami zmienić bieg twoich
myśli i nastawić cię przeciwko
mnie.
Conhoon wiedział, że jeżeli
pozwoli teraz Elfom odejść,
może
być
zmuszony
do
spędzenia reszty życia na
bezowocnych poszukiwaniach.
Musiał ich zatrzymać, póki
czegoś nie wymyśli.
Finbarze,
mój chłopcze,
czyżbyś zapomniał o moich
sławnych czynach w obronie
starego Fergusa? Czy mógłbyś
odejść nie wysłuchawszy raz
jeszcze jak pokonałem trzech
braci-czarowników
pięknej
Eileenz
Druin
n
Den
i
przechytrzyłem
dwudziestu
dziewięciu
królów,
którzy
ubiegali się ojej rękę?
Finbar się zawahał i spojrzał
na Edain.
- To piękna historia -
powiedział.
- Myślę, że jest w tym jakiś
fortel - upierała się Edain.
- Fortel czy nie, jeżeli jest
to piękna historia, to chcę ją
usłyszeć - przemówił król
Elfów. - Opowiedz nam swoją
historię, Conhoonie.
Conhoon nie był mistrzem w
sztuce opowieści, ale wiedział,
że musi urzec swoich słuchaczy
od
pierwszego
słowa,
postanowił więc zacząć od
ucieczki
trzech
strasznych
braci.
Dwudziestoma
dziewięcioma królami zajmie
się później. Po kolei, jeżeli
zajdzie taka potrzeba.
Eileen była najpiękniejszą
kobietą w całej Irlandii, poza Dobrymi Ludźmi, ale jej trzej
bracia posiadali nadzwyczajne talenty, a dwaj z nich mieli
niezwykle dziwaczny wygląd - zaczął. - Najstarszy nazywał się
Szybki Colm.
Wyglądał całkiem zwyczajnie i patrząc na niego trudno było się
domyśleć, że miał tak wielki dar. Colm potrafił biegać tak
szybko, że mógł przebyć rzekę w czasie powodzi nie
zamoczywszy podeszew butów, niosąc przy tym po jednym bracie
pod każdą pachą. Dzięki tej szybkości Colm jako pierwszy z
braci dogonił nas w czasie ucieczki.
- Nic dziwnego - zauważył król Elfów.
- Ale go pokonałem.
- Nie chcę tego słuchać - powiedziała Edain wydymając
wargi. - Chcę odejść stąd daleko z moim kochanym Finbarem.
- Bądź cicho, córko, żebym mógł wysłuchać tej opowieści -
rzucił król Elfów gniewnie, po czym zwrócił się do Conhoona: -
Opowiedz nam, czarowniku, jak pokonałeś Szybkiego Colma.
- Rzuciłem na niego czar. od którego podeszwy jego butów
stały się śliskie jak naoliwione węgorze. Ledwo skończy-
łem wypowiadać słowa, zwolnił, a potem stanął w miejscu,
choć przez cały czas przebierał nogami z taką szybkością, że ich
nie było widać. Woda pod nim zagotowała się i otoczyła go
kłębami pary, a on nie posuwał się ani o cal. W końcu zaczął
tonąć i cała jego drużyna musiała go ratować.
- Piękna robota, piękna robota - powiedział Finbar.
- Tak, ale wtedy dopadł nas drugi brat, którego sam widok
budził grozę. Nazywał się Zręczny Sean i miał cztery ręce,
każda zakończona dwiema dłońmi, u każdej dłoni po dziesięć
palców, a w każdym palcu miał siłę dziesięciu ludzi. Pod
względem siły i zręczności nikt nie mógł się z nim mierzyć.
Mówiono, że Zręczny Sean potrafiłby stanąć przeciwko tysiącowi
ludzi z mieczami w czterech dłoniach, jednocześnie żonglując
dwudziestoma piórami w dwóch dłoniach, a pozostałą parą
wtórując sobie do śpiewu na lutni i harfie.
- Straszny przeciwnik - zauważył król Elfów.
- Ale go pokonałem.
- Nigdy nie zgadniesz, co zrobił - szepnął entuzjastycznie
Finbar do Edain.
- Figę mnie to obchodzi - odpowiedziała.
- Będziecie cicho, wy dwoje? - ofuknął ich Ethal Anbhuail.
Kiedy cisza została przywrócona, Conhoon mówił dalej.
- Rzucił się od razu na Fergusa. Jego ręce wirowały, miecze
błyszczały w słońcu, przedstawiał zaiste przerażający widok.
Fergus zasłonił swoim ciałem Eileen i uniósł miecz, gotów do
walki i śmierci w obronie swojej miłości...
- Ten kawałek mi się podoba - szepnęła Edain.
- ...ale zanim spadł pierwszy cios, zdążyłem wypowiedzieć
słowa czaru i Zręczny Sean był sztywny jak wiązka drewna
zmożona reumatyzmem. Fergus schował miecz do pochwy i
palnął go pięścią, co wystarczyło. Jednak trzeci brat, Eoghan
Bystrooki, zobaczył, dokąd zmierzamy i znalazł się tam przed
nami. Przerażający człowiek był z tego Eoghana, miał
dwanaście oczu, a w każdym oku dwanaście źrenic, a każda tak
bystra, że w pochmurny poniedziałkowy poranek widział
wszystko do czwartku. Nie było ucieczki przed Bystrookim
Eoghanem i nie było możliwości walki z nim, skoro widział, gdzie
wyląduje każdy cios, zanim człowiek wziął zamach. Piękna
Eileen krzyknęła z przerażenia i Fergus pobladł widząc na
naszej drodze Eoghana z oszczepem w każdej ręce. Ale go
pokonałem.
Był to najwłaściwszy moment na dramatyczną pauzę.
Conhoon założył ręce na piersi, skinął z namysłem głową i
chłodnym okiem powiódł po swoich słuchaczach. Zauważył też
Kate podskakującą i zbierającą kwiaty wśród tłumu Elfów.
Poruszała się między nimi niczym nie zdradzając, że wie o ich
obecności na polanie. W pewnej chwili podniosła wzrok,
dostrzegła jego spojrzenie i przerwawszy swoje igraszki zdjęła
chustkę i pomachała nią nad głową.
- Mój dzielny Conhoonie. Mój niezłomny Conhoonie,
opowiedz nam, jak pokonałeś Bystrookiego Eoghana -
ponaglał król Elfów.
- Opowiem we właściwym czasie, najpierw jednak muszę iść
pocieszyć biedne porzucone dziecko - rzekł czarownik patrząc
surowo na Finbara.
- Uściśnij ją od taty, Conhoonie. Powiedz jej, że przyjdę do
niej za rok o tej samej porze - powiedział radośnie Finbar.
Conhoon zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Edain
uśmiechnęła się zwycięsko i pomachała mu na pożegnanie.
Czarownik odwrócił się na pięcie i oddalił się mrucząc coś pod
nosem. Kate wróciła do swojej zabawy oddalając się w cień
drzew, z dala od Elfów.
- Sto sześćdziesiąt dwa - oświadczyła na powitanie.
- O czym ty mówisz, dziecko?
- O Elfach. Policzyłam je i jest ich sto sześćdziesiąt dwa.
Teraz może je pan zmusić, żeby mi oddały tatę.
- Czy to znaczy, że umiesz liczyć Elfy? - spytał Conhoon
zduszonym głosem mrugając ze zdumienia.
- Mamusia nauczyła mnie tego przed śmiercią. Powiedziała,
żebym nikomu o tym nie mówiła, zwłaszcza tacie.
- Całe szczęście, że jej usłuchałaś.
- Niech pan teraz idzie do nich i przyprowadzi tatę -
ponagliła go.
Porozmawiam z mmi. Ale musisz wiedzieć jedno: mogę
zmusić Elfy, żeby wypuściły twojego ojca, ale nie mogę
zmusić jego, żeby odszedł, jeżeli tego nie chce.
Kate zamyśliła się.
- To byłoby podobne do niego: zostać u Elfów i wałkonić
się po całych dniach, jak w domu. Tato jest mistrzem, jeżeli
chodzi o nicnierobienie.
- Nie ma ludzi bez wad - zauważył Conhoon.
- Mała pociecha dla kogoś, kto musi robić za siebie i za
niego - rzuciła ostrym tonem Kate.
Idę już - powiedział Conhoon cofając się. Gromada Elfów
nadal wirowała na polanie z szybkością,
która kazała Conhoonowi raz jeszcze odczuć podziw dla
Kate, która je policzyła. Dziecko miało niewątpliwie talent,
szkoda, że musi spędzić życie na ogłupiającej harówce i
zmarnować swoje przyrodzone uzdolnienia.
Trójka złożona z Edain, Finbara i króla czekała na niego:
Edain ze źle skrywaną wrogością, Finbar z nonszalancką
dobrodusznością i król Elfów z wyraźną niecierpliwością.
- Czy opowiesz nam w końcu, co zrobiłeś z Bystrookim
Eoghanem? - wyrzucił z siebie.
- Może tak, a może nie. Najpierw porozmawiamy o
wypuszczeniu O’Farrisseya, żeby mógł wrócić do córki -
powiedział Conhoon.
- Mówiłem ci, czarowniku, że mam co do niego plany i że
zostanie z nami. Nie dostaniesz go.
- Dostanę i nie przeszkodzicie mi w tym, choć jest was sto
sześćdziesiąt dwoje.
- Co to było? Co ty powiedziałeś? - zawołał przestraszony
król Elfów.
- Mówię, że zostaliście policzeni. A teraz zabieram Finbara
O’Farrisseya do domu i do córki, a wy możecie się udać
gdzie chcecie.
- Zaczekaj chwilę, mój miły Conhoonie - powiedział
Finbar występując do przodu i wykonując raptownie
uspokajające gesty. - Czyżbyś chciał złamać serce księżniczki
Elfów?
- On chce - powiedziała Edain z goryczą.
- Ależ na pewno nie zrobisz tego. Czy chcesz pozbawić
O’Farrisseya jego szczęścia? Obiecałeś dziadkowi, że
będziesz pomagał O’Farrisseyom, a czyż można nazwać
pomocą wyrwanie mężczyzny z objęć najpiękniejszej istoty w
całej Irlandii i rzucenie go na powrót w świat deszczu, świń,
zimna i ciężkiej pracy, gdzie jedyną nagrodą jest obolały
grzbiet i pusty żołądek? Musiałbyś być chyba moim
wrogiem, żeby wyrządzić mi podobne okrucieństwo -
powiedział Finbar z wyrazem żałości na ogorzałym obliczu i
z błagalną nutą w głosie.
- A co z twoim dzieckiem? - zapytał Conhoon.
- Q, widzisz, w tej sprawie możesz pomóc O’Farrisseyom.
Możesz wziąć ją do siebie, żeby ci prowadziła dom. Ona
doskonale gotuje, sprząta, pierze i w ogóle robi wszystko, o
co nie powinien się troszczyć wielki czarownik taki jak ty.
Ta mała potrafi pracować za dwóch.
- Zycie ją do tego zmusiło - zauważył Conhoon.
- Zrób to, Conhoonie, i będziesz wolny od wszystkich
zobowiązań wobec rodziny O’Farrisseyów. Daję ci moje
słowo, a król Elfów jest mi świadkiem.
Ethal Anbhuail postąpił o krok i stanął przy boku Finbara.
Musisz zrobić to, o co cię prosi Finbar, czarowniku. To
jedyny sposób, żebyś dotrzymał słowa danego staremu
Fergusowi - powiedział.
Conhoon wzniósł oczy ku bezchmurnemu niebu i powoli,
w zamyśleniu gładził brodę.
- A ty, jaką mi proponujesz zachętę, żebym wszystkim
poszedł na rękę? - spytał wreszcie.
- Dobry uczynek jest nagrodą sam w sobie - powiedział
Ethal pobożnie spuszczając wzrok.
- Piękne słowo w ustach króla Elfów. Miałem na myśli
inne zachęty.
- Dorzucę garnek złota Elfów - powiedział król
wykonując szeroki gest.
- Łatwa rzecz, kiedy się wie, że przed zachodem słońca
złoto zmieni się w suche liście. Nie, chcę O’Farrisseya.
- Nie pozwól mu zabrać mojego najdroższego Finbara! -
krzyknęła Edain.
- Ratuj mnie swoją władzą! - zwrócił się Finbar do króla
Elfów.
Ethal Anbhuail uniósł dłoń prosząc o uwagę.
- Posłuchaj mnie, czarowniku. Nie jestem całkiem
pewien, czy masz moc, żeby odebrać nam tego człowieka,
jeżeli on chce tu zostać. Jednak, żeby uniknąć swarów i
awantur, składam ci niezwykle szczodrą ofertę. Zostaw nam
O’Farrisseya, a ja dam ci sprzączki od moich pantofli.
- A na co mi sprzączki?
- To nie są zwykłe sprzączki. Kiedy przyczepisz je do
swoich butów, przeniosą cię błyskawicznie ponad lądem i
morzem w miejsce, w którym chcesz być.
- A czy sprowadzą mnie z powrotem?
- Nie, musiałbyś mieć guziki od mojego płaszcza, które
też chciałem ci zaoferować.
- A ja dam ci ten przepiękny pierścień - powiedziała Edain
zdejmując z palca złoty pierścień i podając go czarownikowi.
I możesz wziąć wszystkie moje świnie - dodał Finbar.
Conhoon rozważał propozycję przez chwilę, a potem
wyciągnął ręce.
Zgoda - powiedział.
Elfy znikły w mgnieniu oka pozostawiając Conhoona ze
złotym pierścieniem, parą srebrnych sprzączek i oprawnymi
w złoto dziewięcioma brylantowymi guzikami na dłoni. Stał
mrugając, zaskoczony gwałtownością tego, co się zdarzyło,
potem odwrócił się do Kate.
- Co pan chce zrobić z tymi błyskotkami? - spytała. - I
gdzie jest mój tato?
- Odszedł z Elfami, dziecko. Tak postanowił i nic na to
nie mogę poradzić. Ale nabrałem ich i dali mi te prezenty.
- Ładne mi prezenty. Niech pan tylko spojrzy -
powiedziała Kate podnosząc z ziemi patyk grubości palca.
Wziąwszy pierścień z dłoni Conhoona wsunęła go na patyk.
Prawie natychmiast wokół pierścienia uniósł się dym i patyk
stanął w płomieniach. Conhoon krzyknął ze zdumienia i
przestrachu. - Sprzączki i guziki są tyle samo warte.
Sprzączki przeniosą pana tam, gdzie pan zechce, ale nie
sprowadzą pana z powrotem.
- Ale guziki to zrobią - wskazał Conhoon.
- Tak, ale zrobią to w tym samym czasie i człowiek, który
z nich skorzysta zostanie rozerwany na pół. Oszukali pana z
tymi prezentami.
- A skąd ty to wszystko wiesz? Wzruszyła ramionami.
- Widzę różne rzeczy. Mam to po mamie.
Conhoon spojrzał ponuro na przedmioty trzymane w
dłoni, a potem wyrzucił je z gniewnym pomrukiem.
Natychmiast znikły w powietrzu.
- Twój ojciec podarował mi swoje świnie. One
przynajmniej nie znikną - warknął.
- To bardzo hojnie z jego strony. A co stanie się ze mną?
- Twój ojciec powiedział, że masz być moją gospodynią.
- Szybko znajduje dla mnie pracę. Ja mam sprzątać,
prać, cerować i gotować dla pana, a on ma tańczyć z Elfami?
Lepiej mi będzie samej, nawet bez świń.
- Jesteś w gorącej wodzie kąpana, dziecko. Tak
powiedział twój ojciec, ale ja mam lepszy pomysł. Masz
talent i grzechem byłoby go zmarnować. Wezmę cię na
uczennicę.
- Co to oznacza? - spytała posyłając mu podejrzliwe
spojrzenie spod zmrużonych powiek.
- To znaczy, że będziesz mi sprzątać, prać, gotować i
cerować jak służąca, ale kiedy skończysz prace domowe,
będę cię uczył na czarownicę. Zanim dorośniesz, będziesz
dorównywać największym czarownikom w Irlandii.
Przez chwilę rozważała ofertę, potem wyciągnęła rękę.
Zgoda - powiedziała i uroczyście podali sobie dłonie. A
kiedy ruszyli w stronę wierzchowców, dodała: - Chciałabym
wiedzieć, dlaczego nie pomyślał pan o tym, kiedy zapukałam
do pańskich drzwi? Zaoszczędzilibyśmy sobie całej tej
niepotrzebnej wyprawy. Zresztą, nie ma o czym mówić.
Jedziemy po świnie.
Przełożył Lech Jęczmyk
lan Watson
R
R
e
e
n
n
t
t
g
g
e
e
n
n
o
o
w
w
s
s
c
c
y
y
r
r
o
o
z
z
b
b
i
i
t
t
k
k
o
o
w
w
i
i
e
e
(The Roentgen Refugees)
a niebie połyskiwały zorze: tańczące upiory przebrane w
różowe, fioletowe i pomarańczowe całuny z trudem tylko
utrzymywane na dystans przez światło dzienne i
powracające co noc w pełnej... jakby to powiedzieć...
chwale? Czy była to chwała, czy raczej gniew? Tak, to była
demonstracja gniewu. Co noc kurtyny szyderczego
pseudopłomienia zasłaniają prawie wszystkie gwiazdy,
zapowiadając ten nie tak odległy dzień mgławicowości, kiedy
cały widzialny Wszechświat może zostać sprowadzony do
kilkudziesięciu lat świetlnych średnicy i sztuka astronomii
umrze, pozostawiając tylko przypadkowe zerknięcia przez
rozedrgane zasłony rozrzedzonych świecących gazów.
Jechali wojskową ciężarówką, której kierowcą był żołnierz
nazwiskiem Kruger, a dowódcą wulgarny major Woltjer.
- To nie może być Syriusz! - Woltjer obejrzał się gniewnie
przez ramię na czwórkę pasażerów oskarżając ich o
niekompetencję, mimo że nie byli astronomami ani fizykami.
- Dojeżdżamy teraz do farmy Smitsdorpa. - Jego wzrok
spoczął na Andrei Diversley, przyciśniętej zbyt blisko do
hinduskiego genetyka obejmującego ją w talii. Cóż za
bezwstydny afront wobec jego afrykanerskich zasad w
towarzystwie innych białych! Jego spojrzenie chłostało i
gwałciło za to Angielkę. A orzecież apartheid był teraz, jak się
zastanowić, czymś tak mało ważnym!
- Niemożliwe! Co pani sądzi, panno Diversley?
- To prawda, majorze. Psia Gwiazda zrobiła nam świński
kawał.
- Co prawda, to prawda.
Farma Smtsdorpa odzyskiwała trawiastą pokrywę całkiem
dobrze w porównaniu z nagimi terenami, przez które przejeż-
dżali. Tu i ówdzie może nawet zbyt dobrze. Trzeba będzie te
kawałki przebadać: glebę, pędraki, owady, mikroorganizmy.
Teraz ich trasa prowadziła ku niskim wzgórzom, gdzie część
napromieniowanych nasion przechowanych pod gołym
niebem i zasianych na kontrolnych zagonach wydała
niezwykle wysokie plony, które jednak mogą się okazać
genetycznie /.degenerowane i nieprzydatne do spożycia,
Woltjer robił wszystko, co mógł, żeby ją zawstydzić i zmusić
do odklejenia się od Hindusa, ale ona tylko wzruszyła
ramionami.
To nie jest moja dziedzina, majorze.
Zmęczony odwracaniem głowy zapatrzył się przed siebie na
falujące przestrzenie spalonej ziemi, na której już nigdy nie
będą się pasły stada bydła.
Uczeni! - skomentował.
Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się
Simeon Merrick, który siedział za Andreą i jej Hindusem
obok milczącego, szowinistycznie zamkniętego Szweda
Gunnara Marholma. Że uczeni wszelkiej maści ponoszą jakąś
odpowiedzialność za wydarzenia we wnętrzu Psiej Gwiazdy?
Katastrofa. Niewątpliwie. Ale, o dziwo, tym razem nie była
to wina człowieka. Po tylu latach straszenia wojną jądrową,
wyczerpywaniem się zasobów, przeludnieniem, zatruciem
środowiska i wszystkimi klęskami zapowiadanymi w latach
osiemdziesiątych, kiedy niejasno przeczuwana katastrofa
wreszcie się zdarzyła (co do tego, że przyjdzie, zgodni byli
wszyscy), nadeszła całkiem nieoczekiwanie ze źródła
zupełnie nie związanego z działalnością człowieka.
Czy jednak na pewno nie związanego? Czy sądząc, że było to
niezależne od nas, nie ulegamy iluzji?
N
Co człowiek takiego zrobił, że Bóg w swojej mądrości
dopuścił. .. nie, zesłał!... to kosmiczne zjawisko? Że aż tak
wstrząsnął porządkiem na niebie i porządkiem życia na
Ziemi?
Co człowiek takiego zrobił dziesięć lat temu, co wreszcie
przeważyło szalę Bożej sprawiedliwości? Simeon przeczesywał
poprzednie
dziesięciolecie
w
poszukiwaniu
jakiegoś
wstrząsającego zła, ale nie mógł go znaleźć.
Jakie
ziemskie
wydarzenia
mogły
spowodować
przerażający wybuch Psiej Gwiazdy, równie absurdalny i
szokujący dla astronomów, jak i dla tego afrykanerskiego
żołnierza Woltjera? Jakie pasmo grzechów? Może po prostu
zbyt wielu ludzi przestało wierzyć w Boga?
To śmieszne! Żadne wydarzenie ani ciąg wydarzeń nie
mogły wpłynąć na decyzję Boga. (A jednak przypomnij sobie,
Simeonie, Sodomę i Gomorę! One przekroczyły miarę, masę
krytyczną grzechu, posunęły się za daleko!)
Chyba nowoczesny Bóg nie był tak małostkowym
dyktatorem, brutalnie podpalającym gwiazdę, żeby zgładzić
swoich synów i córki?
Winy dopatrywać się raczej należało w całym przebiegu
ludzkiej
historii,
nagromadzeniu
grzechów.
Sama
Południowa Afryka grzeszyła wyzyskiem i segregacją rasową.
A jednak, a jednak, zadręczał się Simeon, dlaczego, o Panie,
wybrałeś tę właśnie chwilę? I dlaczego to nie biali zginęli?
Dlaczego to nie potężni i bogaci wymarli? Dlaczego spadło to
na czarnych, brązowych i żółtych? Na ubogich i
wydziedziczonych? Dlaczego to oni znikli? Dlaczego przeżyli
majorowie Woltjerowie tego świata, zjeżdżając po raz
pierwszy w życiu do przepastnych kopalń, z których
pochodziło ich bogactwo, i chroniąc się tam, podczas gdy na
powierzchni czarni górnicy zostali napromieniowani potworną
dawką 8500 rentgenów i zginęli? Podobny wzorzec powtórzył
się na całej kuli ziemskiej. Żenujące skargi na zacofanie ucichły
na zawsze. Tylko wysokorozwinięte narody rozporządzały
środkami i technologią zapewniającą przeżycie. Słyszał, jak w
Johannesburgu ludzie typu Woltjera mówią o wybuchu
Supernowej
jako
o
„akcji
oczyszczającej".
Akcja
oczyszczająca! Wszystkie polityczne i moralne źródła
wyrzutów sumienia usunięto przez naładowane cząstki
biegnące w ślad za rozbłyskiem światła, który dał kilka
krótkich miesięcy ostrzeżenia.
Wielka czystka. Dlaczego?
A Woltjer nadal był wściekły na Andreę za jej czułości z
Hindusem, który miał czelność przeżyć i który teraz
przyjmował te białoliberalne pieszczoty z tak zachłanną
nonszalancją.
- To nie powinna być Psia Gwiazda!
- Rzeczywiście - powiedział szorstko Gunnar Marholm,
żeby go uciszyć. - Nie powinna. Czy więc my jesteśmy w jakiś
sposób winni? Albo nauka? Czy nie wie pan, że to się już
zdarzyło kilkakrotnie w historii Ziemi? Niech pan sobie zajrzy
do podręczników geologii! Znajdzie pan tam masowe
wymieranie fauny. Prawdopodobnie ostre dawki około 500
rentgenów co 300 milionów lat. I jedna dawka dochodząca do
25 000 rentgenów od czasów prekambryjskich. Zgoda, że tym
razem wybuchła bardzo niefortunna gwiazda. Tak blisko nas. I
z
tak
wysokim
szczytowym
promieniowaniem.
Simeon wyjrzał przez okno na odradzającą się ziemię.
Błogosławiony widok odnawiającego się chlorofilu. Ale
wszędzie wokół leżały setki szkieletów bydła, ze strzępami
skóry na białych kościach.
A między nimi nie brakowało i szkieletów ludzi. Kruger
jechał półciężarówką nie próbując nawet ich omijać.
Wszechświat nie ma wobec nas żadnych zobowiązań,
majorze - mruknął Szwed.
A swoją drogą, jak Bóg pomógł tym, którzy sami sobie
pomogli! Ci, którzy przez cały czas zgarniali płody Ziemi,
mieli największe zapasy do ukrycia przed Jego gniewem... i
ukryli je z powodzeniem! Szwecja też wyszła bez szwanku z
Wielkiej Czystki zachowując prawie dziewięćdziesiąt procent
ludności. Co nie znaczy, że Szwecja może być oskarżona o
zagarnianie płodów jak inne kraje rozwinięte. Jej kartoteka
była bez zarzutu. Czy to dlatego Gunnar Marholm
zachowywał się z taką lodowatą wyższością, zastanawiał się
Simeon. Bo czuł, że przetrwanie jego narodu nosiło piętno
prawdziwych piratów planety, którzy przeżyli burzę z nieco
większymi stratami niż socjaldemokratyczna Szwecja, bez tej
ich sterylnej doskonałości? A jednak o całe niebo lepiej niż
takie Indie z połówką jednego procenta uratowanych. Albo
Nigeria, zjedna dziesiątą procenta! Wielka Brytania, czołowy
eks-kolonialista, uratowała 52 procent. Ameryka 54 procent,
głównie białych. A Południowa Afryka, przez którą teraz
jechali, zaliczyła 80 procent: wyłącznie białych, gdyż inni nie
byli uważani za Południowych Afrykańczyków z definicji.
Szwedzi są jednak biali. Zostali wybieleni tym samym
pędzlem, co Brytania, Ameryka, Niemcy i Francja.
Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami. Cisi i ubodzy
płoną jak plewy.
Czy zatem Bóg jest nielogiczny? Niekonsekwentny? A
przecież nie mogło być tak, żeby Bóg nie miał z tym nic
wspólnego. Simeon cofnął się przed tą myślą. Bóg nie mógł
niczego przeoczyć, nie mógł postąpić nielogicznie ani źle.
Musiał mieć jakiś Cel.
Pół procenta. Nie, Indie nie wyszły na tym najlepiej. Stąd
pieszczoty Angielki, poczucie winy, które może ukoić tylko
ulegając doktorowi Subbaiahowi Sharmie, stając się
niewolnicą jego erotycznych apetytów...
- Dane geologiczne, Gunnar? - podjął przygnębiony i
zdenerwowany Simeon, podczas gdy półciężarówką
miażdżyła kości
Zulusów czy
Xhosa. - Jedynym
porównywalnym wydarzeniem, o jakim naprawdę wiemy, jest
Supernova z Betlejem, gwiazda trzech królów, którą Bóg
rozpalił, żeby nam obwieścić nadejście Swojego Syna. To jest
drugie takie wydarzenie.
- Co drugie? Drugie Przyjście? Ha! Dzieło przypadku.
Gdyby się zdarzyło pięćdziesiąt lat temu, przeżyłyby jakieś
szczątkowe grupki, a może i to nie. A teraz...
- Tak? - zawołała Andrea obejmując doktora Sharmę,
wiercąc nożem w swoim sumieniu. - A teraz co?
- Teraz - Marholm wzruszył ramionami, bo prowadzili ten
spór nie po raz pierwszy - przeżyły setki milionów. Może
nawet pół miliarda.
- Tak, głównie ludności krajów rozwiniętych.
- Nie mamy jeszcze pełnych danych - przypomniał jej
Marholm.
Sharma roześmiał się. Żywy trup, upiór, chodzące
przypomnienie o tych wiecznie wydziedziczonych.
Wygląda na to, że jednak cisi nie odziedziczyli Ziemi, jak
obiecywała wasza Biblia. Oni ją tylko pokryli kośćmi!
Andrea uścisnęła go, kochając za całe tak gwałtowne
zakończenie cierpienia Trzeciego Świata. Ona sama
przesiedziała tę kosmiczną burzę w schronie „Jama
Goblinów" koło Bath, jako obywatel klasy A w grupie
specjalistów rolniczych.
- Ale, do licha - wyrzucił z siebie Woltjer, kiedy wydawało
się, że spór wygasa - powiedzmy sobie szczerze, że miało to
swoje dobre strony. Na przykład znikła kwestia przeludnienia!
Nie musimy się już martwić o to, że ktoś nas zepchnie z
powierzchni planety. Albo że wyczerpiemy wszystkie zasoby.
Czy nie mam racji?
- Ależ tak! - wykrzyknął Sharma. - Ma pan rację, sir. Czy
to nie miłe, że trzy miliardy ludzi odeszło, żeby zrobić panu
miejsce?
Przedstawia się jako nieboszczyk, myślał Simeon, ale jego
conocne erotyczne pojękiwania zadają temu kłam. Chyba że
potraktować to jako nekrofilię na odwrót.
Och, Subby? Proszę cię!
Jakże sama obecność tego hinduskiego uczonego naruszała
w oczach majora Woltjera doskonałość i schludność
zadekretowanego
przez
samego
Boga
programu
oczyszczania!
Oprócz nas, kolorowych, wiele innych istot nie musi już
odczuwać winy, że^ajmują miejsce na Ziemi. - Ale on
wykorzystywał tę Andreę. - Takich jak wszystkie duże ssaki.
Dobre, co, majorze? Żegnajcie słonie, żyrafy i wielbłądy. Pa,
pa, wieloryby, foki i delfiny. Pa, pa, kruki i orły, gołębie i
sokoły. Pa, pa.
Panie Boże, który w łaskawości swojej zesłałeś na Egipt
plagi, żeby ocalić swój lud, czy to Ty również zesłałeś tę plagę
z Psiej Gwiazdy, żeby ocalić swoich wybranych, żeby ten
rodzaj ludzki niecałkowicie zniszczył sam siebie, co wydawało
się tak prawdopodobne, i w ten sposób pozbawił Twoją Ziemię
korony stworzenia? Za wcześnie, o Panie, za wcześnie, żeby
zakończyć Twój plan.
- Drugie Przyjście? Drugie
Betlejem? -
Simeon
wypowiedział te słowa na głos i Subbaiah Sharma rzucił się na
nie łakomie.
- Ci, którzy mają, dostaną więcej. Oto jest nowa biblia,
Simeonie. Ci, którzy mają mało, nie będą mieli nic. Zostaną
pozbawieni nawet ceremonii pogrzebu.
Półciężarówka zmiażdżyła kolejny szkielet Afrykanina.
Wiele ich tu leżało, istny pochód szkieletów. Wznowienie
dawnych migracji ludów Bantu.
Woltjer tylko się uśmiechnął.
Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Mijali stosy wyschniętych kości, przez które przeciskała się
świeża trawa. Tysiąc szkieletów bydła, tysiąc szkieletów ludzi.
Chociażbym jechał doliną suchych kości, zła się nie ulęknę,
modlił się Simeon do Boga, który wie.
Anonimowa mączka kostna w łachmanach odrzuconych
europejskich ubrań.
- Nie powinno ich tutaj być! - mruczał Woltjer. - To była
strefa niedozwolona dla czarnych. Widocznie głupie
czarnuchy myślały, że mogą zająć nasze tereny, kiedy my się
ewakuowaliśmy.
- Może resztka ich godności kazała im wejść na te ziemie,
które kiedyś były ich własnością - powiedział spokojnie
Hindus. - Umrzeć w obliczu rentgenowskiej burzy ze słowami
na
I
AN
W
ATSON
Bardzo
popularny
i
niezwykle
aktywny
autor
brytyjski.
Przedstawialiśmy go na tamach „Fantastyki" wielokrotnie, ostatnio
opowiadaniem „Peruka 2 krwi i kości" („NF" nr 6/92). Jak wielu
rozkochanych w życiu ludzi, Watson od czasu do czasu pogrąża się
w rozważaniach metafizycznych i wtedy powstają opowiadania
takie, jak „Rentgenowscy rozbitkowie".
D.M.
ustach: to jest nasza ziemia i nigdy więcej już jej nam nie
odbierzecie. Bo teraz nie ma już nikogo, kto mógłby nam ja
odebrać!
Widać już nowe uprawy - wskazał Kruger.
odczas gdy pracowali wśród podejrzanie bujnej pszenicy,
kukurydzy i sorgo, Woltjer przechadzał się kopiąc
czasem jakąś kość. Kruger opuścił miejsce kierowcy i
podszedł do Andrei i Sharmy z chytrym wyrazem
twarzy.
Czy myślicie, że wystąpią mutacje? Wśród owadów i innych
rzeczy? Czytałem kiedyś o mutantach w jednej książce. O tym,
jakie potwory i mieszanki mogą powstać po wojnie atomowej.
Sharma spojrzał na niego z niesmakiem.
- Ale to nie była wojna jądrowa. Nie ma skażenia izotopami
promieniotwórczymi.
Radioaktywność
wywołana
promieniami kosmicznymi to sprawa drugorzędna. Nie będzie
żadnych potworów krążących po ziemi.
- Naprawdę?
- Niestety, nic równie interesującego. Tylko proces
wymierania najbardziej napromieniowanej fauny. Odtąd
będzie to świat bardzo małych stworzeń i człowieka. Człowiek
stanie się olbrzymi. Owady, mikroorganizmy i, rzecz jasna,
trochę ryb w oceanie. Ale przede wszystkim człowiek:
człowiek górujący nad wszystkim. A że nasiona są bardzo
odporne na promieniowanie, człowiek wyżywi się zbożem i
warzywami. Nareszcie będzie to świat wegetariański! Jeszcze
kilka milionów ludzi umrze, zanim dojdziemy do obfitości.
Nie trzeba dodawać, że w krajach uboższych.
- Naprawdę?
- Wówczas Człowiek Zachodni będzie miał planetę
wyłącznie dla siebie. Człowiek Europejski. Człowiek
Przyszłości. Jakże rozwiniętą technicznie cywilizacją będzie
się cieszyć za kilka dziesięcioleci, kiedy wszystkie te
nieprzyjemne zajścia zostaną zapomniane: raz na zawsze
znikną społeczne problemy i aberracje zakłócające porządek
rzeczy!
- Daj spokój, Subby. Nie poniżaj się wdając się z nim w
dyskusję. Jesteś wart dziesięciu Afrykanerów.
Sharma szorstko strząsnął dłoń Andrei.
- Dziesięciu Hindusów i pies! Wiedziałaś, że zachodni pies
zjadał tyle co dziesięciu Hindusów? Ciekawe, ile psów i kotów
uratowało się w zachodnich schronach?
- Obowiązywały w tej sprawie przepisy, Subby. Bardzo
surowe. Ale musiała też być operacja Arka Noego.
- Ha, ha.
- Dla kur, świń i innych zwierząt. Żeby móc odbudować ich
pogłowie. Musimy mieć białko pochodzenia zwierzęcego.
- Ilu Hindusów warta jest jedna angielska świnia? Albo
angielska kura?
P
- Przecież my też straciliśmy ludzi, Subby!
- Tak, waszych Hindusów i przybyszów z Indii
Zachodnich. Cóż za nieostrożność z waszej strony.
- Straciliśmy też białych. Wzruszył ramionami.
- Proletariat.
Andrea zajęła się swoją botaniką. Chyba miała wilgotne
oczy, ale Simeon nie był pewien, bo właśnie wtedy Kruger
wydał okrzyk zdumienia i puścił się biegiem do samochodu.
Przyniósł stamtąd dwie strzelby z lunetami i rzucił jedną
Woltjerowi.
Simeon przyjrzał się wzgórzom osłaniając oczy przed
jaskrawym słońcem... i osłaniając umysł przed tymi
tańczącymi welonami na niebie, ponad ulotną watą chmur.
Zobaczył poszarpaną kolumnę obdartych ludzi schodzących
po zboczu z kierunku Broederskop. Prowadził ją wysoki biały
mężczyzna z czerwono-białym sztandarem powiewającym ze
złoconego łacińskiego krzyża.
Kiedy podeszli bliżej, Simeon dostrzegł rysunek na
sztandarze. Była to biała czaszka na krwistoczerwonym tle.
lpha Canis Majoris A. Syriusz, Psia Gwiazda - źródło
energii odległe o niespełna dziewięć lat świetlnych od
Ziemi, z masą dwukrotnie większą niż Słońce i
dwudziestopięciokrotnie jaśniejsze, choć tylko z jedną
trzecią jego gęstości i wcale nie kandydujące do roli
Supernowej, sądząc z jego miejsca w diagramie Hertzsprunga
- Russella -jednak wybuchło, wyrzucając od 10 49 do 10 50
ergów w postaci promieni kosmicznych, co wywołało potężny
ruch w górnych warstwach atmosfery ziemskiej i
ogólnoświatowe napromieniowanie na poziomie morza
trwające trzy dni i dochodzące do 8500 rentgenów, podczas
gdy normalnie tło promieniotwórcze wynosi zaledwie 0,03
rentgena na rok...
W rezultacie zmarły trzy miliardy istot ludzkich. Tych, dla
których zabrakło miejsc w schronach.
Zginęła też większość ptaków, zwierząt lądowych i ryb z
płytkich wód.
Większość flory straciła liście (ale miała szanse odżycia
drogą bezpłciową lub przez nasiona i zarodniki).
Niebo rozogniło się czerwienią, zielenią i fioletem
naładowanych cząstek uwięzionych w polu magnetycznym
Ziemi. Niebo nigdy nie było tak piękne.
Jednak niewielu tylko mogło chwalić uroki tego widoku.
Za milion lat przyczyny tego będą zapisane w księdze skał.
yślałem, że nie wpuściliście do schronów żadnych
Afrykanów - rzucił niewinnie Sharma.
Afrykanów? Jakich Afrykanów? To my
jesteśmy
Afrykanami.
To
właśnie
znaczy
Afrykaner! Chyba chodzi panu o Bantu.
- Terminologia spaczonych umysłów.
- Nie, to prawda. My tu byliśmy pierwsi, przed Bantu.
- A teraz jesteście po Bantu.
- Właśnie tak!
Woltjer ujął mocniej strzelbę i przyłożył ją do ramienia.
- Nie będzie pan chyba strzelał bez powodu? >
- Nie, panno Diversley. Na razie tylko na nich patrzę. Ale
ci Bantu wkraczają do strefy zakazanej.
- Co? - zawołał Sharma. - Pan chyba oszalał!
- Chyba że są służbą lub najemnymi pracownikami i mają
przepustki.
- Znakomicie, to obejmuje i mnie! Kwalifikuję się chyba
jako pracownik najemny? Dziękuję, że mnie pan uspokoił,
majorze.
- Subby...!
Dobrze, wszystko w porządku, Andrea. Tak, dla
Subby'ego wszystko będzie w porządku
później, pomyślał Simeon ze złośliwością, nad którą
nie potrafił zapanować. Subby odbije sobie swoje
rasowe upokorzenia w nocy. Zawstydzony swoją
myślą uszczypnął się aż do bólu.
Znam tego faceta ze sztandarem. Nazywa się
Frensch, był pastorem. Nie spodziewałem się, że
przeżyje, widocznie znalazł
A
-M
jakiś schron. Ciekawe, gdzie się podziewał przez ostatni rok.
- Miłośnik czarnuchów - dodał major.
- Wygląda, że zamierzają przejść przez te poletka, panie
majorze.
- Widzę, Marholm. Zmarnują zasiewy. Stratują naszą
żywność swoimi brudnymi nogami.
Woltjer odsunął lufę strzelby od idących i strzelił. Rozległ się
straszny huk zostawiając po sobie ogłuszającą ciszę. Andrea
zakryła uszy zamykając huk wystrzału w głowie.
Marholm uspokajającym gestem położył dłoń na ręce
Woltjera.
Nie martw się, jestem dobrym strzelcem. Celowałem, żeby nie
trafić. Chcę, żeby ominęli zasiewy. Teraz tylko patrzę.
Kolumna rzeczywiście zmieniła kierunek obchodząc róg
obsianego pola.
Tak lepiej - mruknął Woltjer opuszczając strzelbę. - Poznaję
jednego z tych Bantu. Nazywa się Stephen Ambola. Miałem z
nim kłopoty, choć nie jest to właściwie ekstremista polityczny.
Raczej agitator religijny, jak Alice Lenshina. Pamiętacie jej
Ludowy Kościół Afrykański?
Złocony krzyż i sztandar z białą czaszką obeszły uprawne pole
i znów skierowały się w stronę półciężarówki.
Początkowo pochód skojarzył się Simeonowi z parodią
dziewiętnastowiecznych badaczy Afryki: na czele biały człowiek
niosący symbol imperium, za nim kolumna chudych czarnych
postaci. Potem nastąpiło przesunięcie i ujrzał... zmaltretowaną
średniowieczną krucjatę. Wyprawę nie rycerzy i panów, ale ludzi
głodujących i chorych, płonących ślepą wiarą. Jakby wyszła z
rogu jakiegoś upiornego obrazu Hieronima Boscha. Krucjata
dziecięca. Krucjata niewinnych i skrzywdzonych.
Czego chcecie? - huknął Woltjer. - Znam cię, Frensch. Co tu
robisz?
Brodacz przekazał krzyż ze sztandarem idącemu za nim
Afrykaninowi, który uchwycił go i z determinacją wbił w ziemię.
Większość wędrowców przykucnęła wyczerpana. Stephen
Ambola i Frensch podeszli.
- Odłóżcie te cholerne strzelby. Kogo chcecie zabić? My
wam nic nie zrobimy.
- Bantu nie mają prawa tu przebywać. Tu jest Państwowe
Gospodarstwo Doświadczalne. Nie możemy ryzykować, że nam
stratują zbiory swoimi brudnymi nogami. Zabierz ich stąd,
Frensch.
- Jakie to ma znaczenie? - wykrzyknął Ambola. - Stare spory!
Zapomnijcie o nich, mamy dla was Nowinę, prawda? - zwrócił
się do Frenscha.
- Przecież mamy ją stale przed oczami! - Frensch trącił butem
ludzką czaszkę, a potem niedbałym ruchem wskazał szyderczo
barwne kurtyny falujące nad mknącymi chmurami.
Nowina? Jaka nowina? - Simeon poczuł przemożną ciekawość.
Gotów był uwierzyć prawie we wszystko w tej dolinie
szkieletów, w obliczu tego anachronicznego pochodu obdartych
ludzi. Fanatyków. Tak, niewątpliwie. Ale czy wymyślili jakieś
lepsze wyjaśnienie niż on sam? Albo Papież, który wraz z
Kolegium Kardynałów i masą wiernych schronił się przed
rentgenowską burzą pod grubymi murami Watykanu.
Ogłoszona w trzy miesiące później encyklika „In Hoc
Tempore Mortis" była dokumentem bardziej pojednawczym niż
żałobnym. Proponowała środki łagodzące w okrutnej sytuacji.
Pobożne życzenia dla FAO i innych agencji międzynarodowych.
Był to program na przeżycie, a tymczasem cały dylemat
teologiczny pozostawał nietknięty: dlaczego i skąd zezwolenie
Boga, żeby tylko jedna dziesiąta jego owczarni, w zasadzie górne
dziesięć procent bogatych i białych, przeżyła, podczas gdy
dziewięć dziesiątych ubogich i cichych zginęło. Dlaczego i skąd
ta przeróbka ucha igielnego w taki sposób, żeby bogacze mogli
przez nie przejść z całym dobytkiem, zostawiając głodujące
hordy za murami miasta na pewną śmierć?
Ten wychudzony Afrykanin w podartej koszuli i zdartych
plastykowych klapkach wpatrywał się w Simeona płonącymi,
inteligentnymi oczami.
- Przynoszę nowiny tym, którzy cieszą się, że przeżyli! -
zaintonował. -Oni nie przeżyli. Oni zostali przeklęci przez Boga.
Tak samo wy, jak i my. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci,
którzy dziś chodzą po Ziemi, to dusze przeklęte. Bóg zabrał do
siebie zbawionych i zostawił wyklętych. Jako Bóg Miłosierny
zabrał bardzo, bardzo wielu. Wszystkich, których mógł zbawić.
Ale jako Bóg Sprawiedliwy nie mógł zbawić wszystkich.
Wszyscy, którzy dziś żyją, to ludzie, których zbawić nie mógł. W
żaden sposób.
- Zamknij się, Ambola - warknął Woltjer, ale Ambola nie
miał takiego zamiaru.
- Kim jesteście, dusze przeklęte?
- Jesteśmy zespołem z Organizacji do spraw Wyżywienia i
Rolnictwa ONZ - odpowiedziała Andrea Diversley przymilnie.
- To Południowa Afryka jest teraz członkiem ONZ? Proszę,
jakie cuda! Wszystkie cuda piekła!
- Jesteśmy botanikami, zajmujemy się genetyką roślin.
Napromieniowane nasiona...
- Ha! Uprawiacie piekielne ugory. Tracicie tylko swój czas,
piękna pani.
Woltjer wymierzył Amboli cios kolbą karabinu, ale ten
zręcznie uskoczył.
- Uniżenie przepraszam, baas. Zapomniałem, że w piekle jest
jeszcze policja.
- Słuchajcie, potępieńcy, Nowiny, której się dowiedziałem -
przerwał Frensch. - Spójrzcie na zbawionych w niebie, widać ich
nawet w dzień. - Tu dźgnął palcem w niebo, wskazując
przerażające całuny chwały nad barankami chmur.
- Tak - szepnął z przestrachem Simeon. - Teraz widzę.
- Simeon! Co ty wygadujesz?
- Ja naprawdę widzę. Papież się myli. „In Hoc Tempore
Mortis" jest tak niezadowalające. Chociaż idziemy doliną
śmierci...
- Czy nie widzisz, potępieńcze, że idziemy doliną życia?
Życia tych dusz w górze. Ich błogosławione życie rzuca cień
swojej chwały na nas, tutaj w dole.
- Więc zjonizowane cząstki to dusze, czy tak? - roześmiał się
z wyższością Szwed. - Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem.
Simeon! - wtrącił się Szwed. - To jest jeszcze głupsze niż
demonstracje poczucia winy w wykonaniu Andrei.
Angielka rzuciła mu mordercze spojrzenie i przywarła do
hinduskiego genetyka.
To była po prostu klęska naturalna, nie widzisz tego? -
ciągnął Szwed. - Taka, jakie zdarzały się już w przeszłości. Na
przykład dinozaurom. Tyle że my, w odróżnieniu od wielkich
gadów, potrafimy rozumieć i kształtować własną przyszłość!
Na tym polega bycie człowiekiem.
Simeon potrząsając głową odmawiał zgody. Te ich nowe
zasiewy były tylko kroplą w oceanie ogólnej dewastacji
Ziemi... w dolinie suchych kości, podczas gdy cisi i
pokornego serca zostali zabrani do Nieba, gdzie przemienili
się w te roztańczone, upiorne, piękne welony wysoko nad
chmurami. Ten symbol potępienia zatknięty w spękaną
ziemię: złocony, drewniany krzyż z powiewającą chorągwią,
ta biała czaszka na tle czerwieni piekielnych ogni, które
palą, lecz nie spalają... I ci obdarci, żarliwi rozbitkowie-
krzyżowcy!
Oto była ostatnia krucjata, krucjata
absolutnej wiary i absolutnej rozpaczy.
Ogłupiały Woltjer potrząsnął głową
jakby miał uszy pełne wody. Podniósł
strzelbę, ale nikt nie zwracał na niego
uwagi.
W takiej sytuacji można się spodziewać, że różne kulty
mesjanistyczne będą wyrastać jak grzyby po deszczu, ale my,
przyjacielu, my mamy do wykonania swoją pracę. Frensch
zmierzył Szweda spojrzeniem.
- To nie jest kult mesjanistyczny, potępieńcze, bo nigdy już
nie będzie żadnego Mesjasza. Mesjasz przyszedł, zabrał swoich i
odszedł. Nas zostawił. Ale autorytet Jego Kościoła trwa nadal,
nie ma powodu, żeby kwestionować naszą wiarę. Tyle, że teraz
nie jest to wiara w zbawienie, lecz wiara w potępienie. Kościół
Odrzuconych. Zbielała czaszka spadająca z krzyża. Musimy więc
iść i budzić ludzi tak zadowolonych, że przeżyli, podczas gdy w
istocie zostali zważeni, policzeni i odrzuceni.
- Kościół Odrzuconych, tak, to ma sens - mruknął Simeon. -
W przeciwnym razie Bóg postępowałby nielogicznie. Okazałby
niesprawiedliwość. A to jest niemożliwe.
Frensch podszedł i objął Simeona.
Witaj w gronie potępionych, bracie. Pomóż głosić Słowo.
Musimy teraz pójść do miast i innych krajów, żeby nieść
potępionym nowinę o ich potępieniu.
Andrea zawisła na szyi Hindusa i wpiła mu się w usta na
oczach Afrykanów i Afrykanerów.
Gunnar Marholm zamknął się w zimnej północnej twierdzy
swojego umysłu, patrząc niewidzącymi oczami na kości
rozsypane po afrykańskiej ziemi.
Nad chmurami pląsała tęcza radosnych barw.
W ciszy słychać było tylko lekki poszum wiatru. Ani śladu
ptaka lub zwierzęcia.
To nie powinien być Syriusz - wystękał major Woltjer
rozglądając się zmrużonymi oczami, ze strzelbą gotową do
strzału, choć znikąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Cisza
połknęła jego słowa jak krowa muchę.
Kościół Potępionych w milczeniu siedział w kucki jedząc i
odpoczywając.
Frensch i Ambola wrócili na miejsca przy swojej chorągwi.
Wiał wiatr.
Roztańczone płomienie na niebie, fiolet, zieleń i czerwień.
I pustka Ziemi.
Przełożył Lech Jęczmyk
GALERIA
DISNEY WIECZNIE
ŻYWY
Malarstwo Tima Hildebrandta
Dotychczas w „Galerii" przed-
stawia
łem twórczość artystów
europejskich. I w ka
żdym, nawet
z pozoru najtrywialniejszym
obrazku, pod
świadomie odkry-
wali
śmy dekadencję i wiekowy
dorobek starej Europy. Po upad-
ku Wielkiego Brata
łatwiejsza
sta
ła się prezentacja dorobku ar-
tystów ameryka
ńskich. Po Bori-
sie Vallejo i Michaelu Whelanie
(no bo przecie
ż Michael Parkes
zosta
ł Europejczykiem z wyboru)
kolejnym Amerykaninem w „Ga-
lerii" jest Tim Hildebrandt.
Maj
ąc pięć lat Hildebrandt
obejrza
ł film Walta Disneya „Pi-
nokio". By
ło to przeżycie tak sil-
ne,
że od najmłodszych lat ryso-
wa
ł postacie disneyowskie, a
marzeniem jego by
ło zostać ry-
sownikiem-animatorem w wy-
twórni Disneya.
Pierwszym profesjonalnym za-
mówieniem, wykonanym wspól-
nie z bratem Gregiem, by
ło na-
malowanie w 1976 roku, na zle-
cenie wydawnictwa Ballantine
Books, ilustracji do pierwszego z
trzech kalendarzy opartych na
„W
ładcy Pierścieni". W 1978 ro-
ku bracia Hildebrandt zaprojek-
towali oficjalny plakat i opraw
ę
plastyczn
ą do premierowego
pokazu filmu „Gwiezdne woj-
ny".
Tim Hildebrandt twierdzi,
że
korzenie jego twórczo
ści tkwią
w dorobku studia Walta Disne-
ya. Równie silny wydaje si
ę
wp
ływ okładek niedzielnych ko-
miksów z lat czterdziestych i
pi
ęćdziesiątych. Widać to szcze-
gólnie w kolorystyce jego prac,
w grze
świateł, w kostiumach
bohaterów, architekturze, poja-
zdach.
Tim Hildebrandt bardzo soli-
dnie przygotowuje si
ę do każde-
go nowego zadania. Kiedy wy-
GALERIA
Tht Curse of the Werewolf
kona ju
ż wstępny szkic, jego żo-
na Rita szyje kostiumy dla g
łów-
nych postaci. Wtedy Tim przyst
ę-
puje do fotografowania prze-
branych modeli swoim ukocha-
nym Polaroidem. Na podstawie
szkicu i zdj
ęć powstaje dokładny
projekt, który jest nast
ępnie
przenoszony na zagruntowane
pod
łoże. A potem już nic, tylko
malowa
ć, malować, malować...
Prace Hildebrandta maj
ą je-
szcze jedn
ą cechę. Jest nią specy-
ficzna deformacja. Jak sam arty-
sta twierdzi, wynika to z k
łopo-
tów z uchwyceniem perspekty-
wy, a ponadto jest spowodowa-
ne charakterystycznym dla jego
aparatu zniekszta
łceniem foto-
grafowanych postaci. Mimo to
obrazy Tima Hildebrandta maj
ą
swój niezaprzeczalny wdzi
ęk i
pe
łne są bajkowej tajemniczości.
Andrew B. Sr.
„The Fantasy Art Techniques of Tim
Hildebrandt". Paper Tiger, An imprint
of Dragon's World Ltd, Limpsf ield,
Wielka Brytania, 1991.
Dystrybutorem Paper Tiger oraz in-
nych albumów o tematyce fantasy
i SF jest w Polsce POL-BOOKS s.c.
ul. Kossaka 26, 42-200 Cz
ęstochowa.
powieść
Robert A, Heinlein
OBCY W
OBCYM KRAJU (10)
(Stranger in a Strange Land)
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Rozdział XXXIII
I co? - zapytał Jubal. - Przyjąłeś zaproszenie?
Człowieku, zwiewałem najszybciej, jak się dało! Złapałem
ubranie i nawet go nie zakładając wskoczyłem w rurę spado-
wą.
Naprawdę? Na miejscu Jill poczułbym się trochę urażony.
Caxton zarumienił się po uszy.
- Musiałem stamtąd uciec, Jubal.
- Hmm... A co było potem?
- Potem ubrałem się, zobaczyłem, że zapomniałem torby,
ale już po nią nie wróciłem. Szczerze mówiąc wyskoczyłem tak
szybko, że o mało się nie zabiłem. Wiesz, jak to jest ze standar-
dową rurą spadową...
- Nie wiem.
- No, jeśli nie zaprogramujesz jej na wznoszenie, opadasz
powoli, jak w budyniu, ale ja nie opadałem, tylko spadłem
sześć pięter w dół. Kiedy już miałem się rozpłaszczyć jak pomi-
dor, coś mnie złapało - nie sieć zabezpieczająca, tylko jakieś
pole. Mówię ci, na dokładkę o mało nie umarłem ze strachu.
- Nigdy nie wierz maszynom.
- To nie wina maszyny. Za te sprawy odpowiada Duke, ale
on wierzy jak w Ewangelię we wszystko, co mu powie Mike.
On go po prostu zahipnotyzował. Do diabła, on ich w s z y s t-
kich zahipnotyzował! Kiedy dojdzie do nieszczęścia, skończy
się gorzej niż awarią jednej rury spadowej. Jubal, co możemy
zrobić? Strasznie się o nich boję.
Harshaw wydął wargi.
A co konkretnie napawało cię największym niepokojem? -
Co konkretnie? Wszystko!
- Naprawdę? Odniosłem wrażenie, że byłeś raczej zadowo-
lony z przebiegu wizyty, w każdym razie do chwili, kiedy ucie-
kłeś jak spłoszony królik.
- Hę? No... Bo tak było. - Caxton sprawiał wrażenie lekko
zdziwionego. - Mnie też zahipnotyzował. Może i nie zdołał-
bym się wyrwać, gdyby nie ta dziwna sprawa na samym koń-
cu. Mike siedział koło mnie, obejmując mnie ramieniem, więc
po prostu nie mógł się rozebrać!
Robert A. Heinlein
Jubal wzruszył ramionami.
- Byłeś zajęty. Podejrzewam, że nie zauważyłbyś nawet trzę-
sienia ziemi.
- Bez przesady! Nie zamykam oczu jak uczennica. Jak on to
zrobił?
- Nie rozumiem, jakie mogłoby to mieć znaczenie. Chyba że
zaszokowała cię jego nagość.
- Jasne, że byłem zaszokowany. I to jak!
- Mimo że sam siedziałeś z gołym tyłkiem? Nie opowiadaj mi
takich rzeczy!
- Nie, nie! Jubal, czy muszę narysować ci to na papierze? Po
prostu nie uznaję czegoś takiego jak grupowe orgie. Niewiele
brakowało, a zwróciłbym całe śniadanie. - Ben skrzywił się z
odrazę. - Ciekaw jestem, co t y byś powiedział, gdyby w twoim
mieszkaniu ludzie nagle zaczęli się zachowywać jak małpy w
klatce?
Jubal uniósł wskazujący palec.
- Właśnie o to chodzi, Ben: to n i e było moje mieszkanie.
Wchodząc do czyjegoś domu zobowiązujesz się postępować zgod-
nie z panującymi w nim zwyczajami - to uniwersalne prawo
obowiązujące wśród wszystkich cywilizowanych ludzi.
- Ciebie nie szokuje takie zachowanie?
- W tej chwili poruszasz zupełnie odrębny temat. Owszem,
publiczne dawanie upustu chuci uważam za coś odrażającego,
lecz w ten sposób daję wyraz nabytym wcześniej uprzedzeniom.
Znaczna część ludzkości nie podziela mojego zdania, bo orgie
wcale nie są rzadko spotykane. Ale czemu używasz od razu
słowa szokujące? Mój drogi panie, mnie zaszokować może
tylko coś, co godzi bezpośrednio w podstawy mojej etyki.
- A więc twoim zdaniem to wyłącznie kwestia smaku?
- Nic innego. Mój gust nie jest ani odrobinę lepszy od tego,
jaki miał Neron. Obawiam się, że nawet jest gorszy; Neron był
bogiem-ja, niestety, nim nie jestem.
- Niech mnie diabli wezmą!
I to może się zdarzyć - pod warunkiem, że takie rzeczy w
ogóle się zdarzają. Poza tym... Ben, to nie było robione w miej-
scu publicznym.
-Hę?...
- Z tego, co powiedziałeś, wynika, że mamy do czynienia z
grupowym małżeństwem, a ściśle rzecz biorąc z grupową teoga-
mią. Tym samym wszystko, co nastąpiło lub miało nastąpić, nie
odbywało się publicznie, lecz prywatnie. „Byliśmy przy tym
tylko my, bogowie"... Więc w jaki sposób mogły zostać urażo-
ne czyjekolwiek uczucia?
- M oj e zostały urażone!
- Twoja apoteoza była niekompletna. Oszukałeś ich. Sam do
tego doprowadziłeś.
- Ja? Jubal, nie wiem, o czym ty mówisz!
- Do licha! Powinieneś był wyjść zaraz po tym, jak tam wsze-
dłeś; przecież od razu zorientowałeś się, że rządzą się zupełnie
odmiennymi zwyczajami. Ale ty zostałeś, nasyciłeś się wdzię-
kami jednej z bogiń, postępując z nią tak, jak godzi się postępo-
wać jedynie bogu. Wiedziałeś, co jest grane, a oni wiedzieli, że
ty wiesz - ich błąd polegał na tym, że wzięli twoją hipokryzję za
dobrą monetę. Nie, Ben: Mikę i Jill zachowali się z godnością.
To ty postąpiłeś nie tak, jak należy.
- Do cholery, Jubal, ty wszystko przekręcasz! Na początku
zbytnio się zaangażowałem, ale kiedy poczułem, że muszę
odejść, zrobiłem to od razu! Mało się nie porzygałem!
- Twierdzisz, że to był po prostu odruch? Każdy, kto pod
względem rozwoju emocjonalnego przekroczył wiek dwunastu
lat zacisnąłby zęby, poszedł do łazienki, zaczekał, aż atmosfera
trochę ostygnie i wrócił z jakimś mniej lub bardziej prawdopo-
dobnym usprawiedliwieniem. To nie był żaden odruch, Ben.
Odruch mógł cię zmusić do opróżnienia żołądka, ale nie do
wyjścia z pokoju, wzięcia ubrania i wskoczenia w dziurę w
podłodze. To była panika. Powiedz mi, dlaczego wpadłeś w
panikę?
Caxton długo nie odpowiadał. Wreszcie westchnął.
Jeśli się nad tym zastanowić... - bąknął. - Myślę, że jestem
pruderyjny.
Jubal potrząsnął głową.
- Człowiek pruderyjny uważa, że jego reguły postępowania
są prawami natury, a w twoim przypadku o niczym takim nie
może być mowy. Dostosowywałeś się do wielu rzeczy, które nie
zgadzały się z twoim kodeksem postępowania, podczas kiedy
prawdziwy świętoszek odwróciłby się na pięcie i uciekł, gdzie
pieprz rośnie już na sam widok tej smakowicie wytatuowanej
damy. Szukaj głębiej.
- Wiem tylko tyle, że strasznie mi przykro z powodu tej spra-
wy.
- Ja również o tym wiem i bardzo ci współczuję. Postawmy
sobie hipotetyczne pytanie: wspomniałeś o kobiecie imieniem
Ruth. Przypuśćmy, że znalazłeś się w takiej sytuacji z nią i z
Mike'em. Czy wtedy również byłbyś zaszokowany?
- No... chyba tak. Moim zdaniem to naprawdę jest szokująca
sytuacja, choć ty utrzymujesz, że wszystko jest kwestią gustu.
- Jak bardzo szokująca? Do stadium nudności czy panicznej
ucieczki?
Caxton spojrzał na niego z zakłopotaniem.
- Niech cię szlag trafi, Jubal. W porządku: po prostu wymy-
śliłbym coś, żeby pójść do kuchni albo gdziekolwiek... a potem
wyszedłbym jak najszybciej.
- Znakomicie, Ben. Właśnie odkryłeś źródło swoich kłopo-
tów.
- Naprawdę?
- Jaki element się zmienił? Caxton skrzywił się markotnie.
- Masz rację, Jubal. To przez Jill. Dlatego, że ją kocham.
- Trafiłeś blisko, ale nie w sam cel. -Jak to?
- Bynajmniej nie uciekłeś stamtąd z powodu miłości. Po-
wiedz mi: co to jest miłość?
- Daj spokój, człowieku! Na to pytanie próbowali odpowie-
dzieć wszyscy, od Szekspira poczynając na Freudzie kończąc, i
nikomu się nie udało. Wiem tylko tyle, że to boli.
Harshaw pokręcił głową.
- Podam ci precyzyjną definicję. Miłość jest to stan, w którym
szczęście drugiej osoby jest niezbędne dla twego własnego.
- Chyba masz rację... - przyznał Ben. - Właśnie coś takiego
czuję wobec Jill.
- To dobrze. W takim razie utrzymujesz, że zrobiło ci się nie-
dobrze i uciekłeś w panice po to, aby uszczęśliwić Jill.
- Zaczekaj chwilę! Wcale nie powiedziałem...
- A może to było jakieś inne uczucie?
- Powiedziałem tylko, że... - Caxton umilkł, by po chwili do-
kończyć: - W porządku, byłem zazdrosny! Ale mógłbym przy-
siąc, że nic takiego nie miało miejsca. Już od dawna wiedziałem,
że nie mam żadnych szans i całkowicie się z tym pogodziłem.
Nie miałem o to do Mike'a żadnych pretensji. Zazdrość nigdzie
nie prowadzi.
- A w każdym razie na pewno nie tam, gdzie ktokolwiek
chciałby się znaleźć. Zazdrość to choroba, a miłość to zdrowie.
Niedojrzały umysł często myli jedno z drugim albo przypuszcza,
że im większa miłość, tym większa powinna być także zazdrość.
W rzeczywistości tam, gdzie występuje jedna, nie ma miejsca
dla drugiej. Jeżeli pojawiają się jednocześnie, mogą wywołać
potworne zamieszanie... Grokuję, że tak właśnie stało się w two-
im przypadku, Ben. Kiedy zazdrość podniosła łeb, nie potrafiłeś
zdobyć się na to, by spojrzeć jej prosto w ślepia - więc uciekłeś.
- Chodziło przede wszystkim o o ko l ic zno ś c i ! Ten cały
harem strasznie mnie zdenerwował. Nie zrozum mnie źle:
kochałbym Jill nawet wtedy, gdyby była tanią dziwką, którą
nie jest. Według swoich standardów jest osobą bardzo mo-
ralną.
Jubal skinął głową.
Obcy w obcym kraju
Wiem o tym. Gillian ma w sobie nieugiętą niewinność, która
nie pozwala jej być niemoralną. - Zmarszczył brwi. - Ben,
obawiam się, że zarówno tobie jak i mnie brakuje anielskiej
niewinności niezbędnej do tego, by stosować zasady doskonałej
moralności, według których żyją ci ludzie.
Ben utkwił w nim zdumione spojrzenie.
Uważasz, że coś takiego jest moralne? Według mnie Jill
nie zdaje sobie sprawy z tego, że postępuje niewłaściwie, bo znaj-
duje się pod wpływem Mike'a, który też o tym nie wie. Jest
Człowiekiem z Marsa i startował ze znacznie gorszej pozycji.
Harshaw ponownie zmarszczył brwi.
- Tak. Uważam, że to, co robią ci ludzie - wszyscy mieszkań-
cy Gniazda, nie tylko nasze dzieciaki -jest moralne. Nie zapo-
znałem się ze szczegółami, ale... Tak, tego jestem pewien. Ba-
chanalia, bezwstydne obłapianie, życie w komunie i anarchi-
styczny kodeks moralny - wszystko jest jak najbardziej moral-
ne.
- Zaskakujesz mnie, Jubal. Skoro tak uważasz, to dlaczego
się do nich nie przyłączysz? Marzą o tym. Urządziliby wielkie
święto. Dawn tylko czeka na to, żeby służyć ci i całować cię po
stopach. Wcale nie przesadzam.
Jubal westchnął ciężko.
- Nie. Może pięćdziesiąt lat temu, ale teraz?... Ben, mój bra-
cie: nie jestem już zdolny do takiej niewinności. Zbyt długo
byłem poślubiony memu własnemu rodzajowi zła i beznadziej-
ności, aby móc umyć się w wodzie życia i ponownie stać się
niewinnym - zakładając, że kiedykolwiek nim byłem.
- Mikę twierdzi, że masz tę niewinność - tyle tylko, że on tego
tak nie nazywa. Powiedziała mi o tym Dawn, mówiąc ex officio.
-W takim razie nie chciałbym go rozczarować. Mikę dostrze-
ga we wszystkich swoje odbicie, a ja, z racji zawodu, najlepiej
nadaję się do roli zwierciadła.
- Jubal, jesteś po prostu tchórzem!
- Właśnie! Ale jeśli się o nich niepokoję, to nie ze względu na
ich morale, tylko na niebezpieczeństwa, jakie mogą na nich
czyhać na zewnątrz.
- Och, pod tym względem nic im nie grozi.
- Naprawdę tak myślisz? Jeżeli pomalujesz małpę na różowo
i wsadzisz ją do klatki z brązowymi małpami, rozedrą ją na
strzępy. Te niewiniątka aż proszą się o męczeńską śmierć.
Czy ty przypadkiem zbytnio nie dramatyzujesz? Jubal wbił
w Caxtona spojrzenie błyszczących oczu.
- A jeśli nawet, to czy odbiera to wagę moim słowom? Nieje-
den święty spłonął już na stosie; czy ich cierpienie również
nazwałbyś dramatyzowaniem?
- Chciałem tylko powiedzieć, że moim zdaniem nie grozi im
nic takiego. Bądź co bądź nie żyjemy w średniowieczu.
Harshaw zamrugał ze zdziwieniem.
Doprawdy? Szczerze mówiąc, nie zauważyłem różnicy.
Ben, ten paskudny świat już kilka razy miał możliwość skorzy-
stania z podobnej okazji, lecz nigdy tego nie zrobił. Kolonia
Indian Oneida przypominała Gniazdo Mike'a, ale przetrwała
bardzo krótko, a i to wyłącznie dzięki temu, że założono ją na
odludziu, daleko od miast. To samo z pierwszymi chrześcija-
nami: anarchia, komunizm, grupowe małżeństwa, nawet poca-
łunek braterstwa - Mikę sporo od nich zapożyczył. Hmm...
Skoro już przejął ten pocałunek, to należałoby się spodziewać,
że i mężczyźni będą całowali mężczyzn.
Ben z zakłopotaniem opuścił wzrok.
- Nie powiedziałem ci o tym. Ale to nie jest pedalski gest.
- Podobnie jak nie był nim u pierwszych chrześcijan. Masz
mnie za idiotę?
- Pozostawię to bez komentarza.
- Wielkie dzięki. Nie radziłbym nikomu ofiarowywać poca-
łunku braterstwa kapłanowi jakiegokolwiek Kościoła; pierwsi
chrześcijanie wymarli co do jednego. Za każdym razem powta-
rzała się ta sama smutna historia: najpierw powstawał plan
doskonałej miłości i pełnego zbratania, potem rodziły się
wzniosłe
cele i chwalebne nadzieje, a wreszcie przychodziła klęska i za-
głada. - Jubal ponownie westchnął. - Do tej pory niepokoiłem
się tylko o Mike'a, teraz boję się o nich wszystkich.
- A jak myślisz, co j a czuję? Przykro mi, ale nie mogę przyjąć
twojej teorii Dobra i Światła. To, co robią, jest z gruntu niewła-
ściwe!
- Twierdzisz tak, bo ten ostatni incydent utkwił ci ością w
gardle.
- To na pewno nie jest jedyny powód.
Ale główny. Ben, etyka seksu stanowi nie lada problem.
Każdy z nas jest zmuszony chwytać się rozwiązania, które po-
zwoli mu przeżyć w konfrontacji z żałosnymi, niesłusznymi i
fałszywymi zasadami tak zwanej moralności. Większość z nas
wie, że te zasady są błędne, prawie wszyscy je łamiemy, lecz
płacimy bez szemrania podatek składający się z poczucia winy i
czczych frazesów. Czy chcemy czy nie, moralność bierze nas
za uzdę i prowadzi tam, dokąd chce.
Ciebie też, Ben. Uważasz się za niezależnego człowieka, który
nic sobie nie robi z tych diabelskich zasad, lecz stanąwszy wobec
zupełnie nowego problemu związanego z etyką seksualną oce-
niłeś go stosując te same żydowsko-chrześcijańskie zasady... w
związku z czym żołądek podszedł ci natychmiast do gardła... a
ty uznałeś to za nieomylny znak, że masz rację, a oni błądzą.
Ha! Równie dobrze mógłbyś zdać się na sąd Boży. Zachowanie
twojego żołądka może świadczyć jedynie o tym, jak mocno wpo-
jono ci pewne uprzedzenia, zanim zacząłeś filtrować je przez sito
rozsądku.
-A co z twoim żołądkiem?
Mój też jest głupi, aleja nie pozwalam mu rządzić mózgiem.
Dostrzegam piękno w podjętej przez Mike'a próbie stworzenia
doskonałej etyki i zgadzam się z tym, że należy zacząć od odrzu-
cenia dotychczasowych zasad ustalających reguły dla naszego
życia seksualnego i ustanowienia nowych. Większość filozofów
nie ma na to dość odwagi; połykają w całości podstawy starych
dogmatów - monogamia, skład rodziny, czystość obyczajów,
okrywanie ciała, konwencjonalne nakazy dotyczące stosunku
płciowego i tak dalej - po czym bawią się szczegółami, nawet tak
bzdurnymi jak to, czy widok nagiej kobiecej piersi stanowi obra-
zę moralności, czy nie.
Jednak przede wszystkim zajmuje ich problem, w jaki sposób
zmusić nas do przestrzegania tych zasad, ignorując oczywiste
dowody na to, że większość tragedii, jakich są świadkami, nie
bierze się z prób wykraczania poza nakazy, lecz właśnie jest
głęboko w nich zakorzeniona.
I nagle zjawia się Człowiek z Marsa, spogląda na te uświęco-
ne zasady z nowego punktu widzenia, a następnie je odrzuca.
Nie znam szczegółów etyki, jaką proponuje w ich miejsce, ale
jestem pewien, że ona w oczywisty sposób narusza prawa
wszystkich większych narodów zamieszkujących Ziemię i wy-
woła oburzenie „słusznie myślących" wyznawców wszystkich
większych religii, a także znacznej części agnostyków i ate-
istów. Mimo to ten biedny chłopiec...
Jubal, on nie jest chłopcem, tylko mężczyzną.
Doprawdy? Ten nieszczęsny pół-Marsjanin twierdzi, że
seks stanowi jedną z dróg do osiągnięcia szczęścia, że sam w
sobie powinien być szczęściem. Ben, najgorszą cechą seksu jest
to, że wykorzystujemy go do zadawania sobie cierpień, podczas
gdy to nigdy nie powinno boleć, tylko dawać szczęście albo
chociaż przyjemność.
Zasady mówią co następuje: Nie pożądaj żony bliźniego
swego. Rezultat? Wymuszona czystość, cudzołóstwo, za-
zdrość, zgorzknienie, bijatyki, czasem morderstwa, rozbite
domy, nieszczęśliwe dzieci i żałosne wzajemne podchody,
równie upokarzające dla kobiety i mężczyzny. Czy to przykaza-
nie jest w ogóle przestrzegane? Jeśli ktoś przysięgnie mi na
Biblię, że nie pożądał żony bliźniego swego wyłącznie dlatego, iż
zakazują mu tego zasady, których zobowiązał się przestrzegać,
podejrzewałbym
Robert A. Heinlein
go albo o oszukiwanie samego siebie, albo o jakieś odchylenia
seksualne. Każdy mężczyzna zdolny do spłodzenia dziecka po-
żąda wielu kobiet, bez względu na to, czy idzie z nimi do łóżka, czy
nie.
Nagle zjawia się Mikę i mówi: „Nie musisz pożądać mojej
żony. Kochaj ją! Jej miłość nie zna granic. Mamy wszystko do
zdobycia, a do stracenia jedynie strach, poczucie winy, niena-
wiść i zazdrość." Propozycja jest wręcz niewiarygodna. Z tego,
co wiem, tylko prymitywni Eskimosi byli równie naiwni - ale oni
żyli w takiej izolacji, że właściwie ich też można uznać za Ludzi
z Marsa. My jednak wmusiliśmy w nich nasze cnoty, dzięki
czemu mają teraz pruderię i cudzołóstwo, tak jak wszyscy.
Uważasz, że są dzięki temu szczęśliwsi?
- Nie chciałbym być Eskimosem.
- Ani ja. Zapach zepsutych ryb działa mi na nerwy.
- Miałem na myśli wodę i mydło. Czasem odnoszę wrażenie,
że stałem się zbyt wymagający.
- Ja też. Urodziłem się w domu z instalacjami sanitarnymi
jak z igloo - wolę to, co mam teraz. Mimo to o Eskimosach
zawsze pisało się jako o najszczęśliwszych ludziach na Ziemi.
Żadne z nieszczęść, jakie ich dotykały, nie było spowodowane
przez zazdrość; nawet nie znali takiego słowa. Wymieniali się
żonami, bo tak było wygodnie i zabawnie, i nikt nie miał do niko-
go pretensji. Kto więc jest tutaj nienormalny? Spójrz na ten
ponury świat, który cię otacza, a potem powiedz: czy uczniowie
Mike'a wydają ci się bardziej czy mniej szczęśliwi od innych
ludzi?
- Nie rozmawiałem z nimi wszystkimi, ale... No dobrze, są
szczęśliwi. Tak szczęśliwi, że aż to się wydaje podejrzane. W
tym musi być jakiś haczyk.
Może ty nim byłeś. -Jak to?
- Szkoda, że w tak młodym wieku masz już dokładnie określo-
ne upodobania. Kiedy osiągniesz moje lata, trzy dni tego, co ci
proponowano, uważałbyś za najcenniejszy skarb. Tymczasem ty,
młody idioto, dałeś się stamtąd wypędzić zazdrości! W twoim
wieku zgodziłbym się nawet zostać Eskimosem. Mało tego: jestem
w najwyższym stopniu zniesmaczony twoim postępowaniem,
moją jedyną pociechę stanowi gorzkie przekonanie, że kiedyś
będziesz tego bardzo żałował. Starość nie przynosi ze sobą mądro-
ści, ale pozwala spojrzeć na wiele spraw z odpowiedniej perspek-
tywy. Najsmutniejsze, co można wtedy ujrzeć, to pozostawione
daleko z tyłu pokusy, którym się oparłeś. Ja również je widzę, ale
to i tak nic w porównaniu z cierpieniami, jakie czekają ciebie!
- Daj wreszcie temu spokój!
- Na litość boską, człowieku - bo chyba nie jesteś myszą? -ja
próbuję cię tylko obudzić. Dlaczego wylewasz swoje żale przed
starym człowiekiem, kiedy powinieneś czym prędzej skierować się
do Gniazda jak wracający do domu gołąb? Do diabła, gdybym miał
ze dwadzieścia lat mniej, sam przyłączyłbym się do Mike'a!
- Odczep się ode mnie, Jubal. Lepiej powiedz, co naprawdę
myślisz o jego kościele?
-Powiedziałeś, że to raczej coś w rodzaju samodyscypliny.
- Tak i nie. Jednocześnie ma być Prawdą przez duże „P", po-
nieważ Mikę przejął to od marsjańskich Starych.
- Od Starych, tak? Dla mnie to zwykłe bzdury.
- A jednak on w nich wierzy.
- Ben, znałem kiedyś pewnego przedsiębiorcę, który wierzył, że
zasięga porady bezpośrednio u ducha Aleksandra Hamiltona*,
choć... Do licha, dlaczego akurat j a mam być adwokatem diabła?
- Co cię ugryzło tym razem?
- Ben, najwstrętniejszym grzesznikiem jest hipokryta wyko-
rzystujący religię do nabierania ludzi, ale musimy oddać diabłu,
co diabelskie: Mikę wierzy w to, co mówi i naucza o takiej praw-
dzie, jaką widzi. Co do jego Starych... Nie mogę z całą pewnoś-
* Aleksander Hamilton (1755I804) - amerykański mąt stanu, w kitach 1789-
1795 pierwszy sekretarz skarbu USA (przyp. tłum.).
cią stwierdzić, że ich nie ma, ale bardzo trudno mi uwierzyć w
ich istnienie. Natomiast jeśli chodzi o to credo „Tyś jest Bogiem"
- nie jest ani mniej ani bardziej wiarygodne od paru dziesiątków
innych. W dniu Sądu Ostatecznego możesfę okazać, że Głów-
nym Szefem był od samego początku Mongo-Dombo, Wielki
Bóg z Kongo.
- Na litość boską, Jubal!
- Każdy z nich ma równe szanse, Ben. Człowiek został tak
skonstruowany, że nie potrafi sobie wyobrazić własnej śmierci,
co prowadzi do bezustannego wymyślania nowych religii. Choć
w ten sposób nie można zyskać żadnego potwierdzenia swojej
nieśmiertelności, pojawiają się nadzwyczaj istotne pytania: o
naturę życia, o sposób, w jaki ego jest zakotwiczone w ciele, o
samo ego i przyczynę, dla której wydaje się być centralnym punk-
tem wszechświata, o sens istnienia tegoż wszechświata i ży-
cia... To wszystko są podstawowe pytania, Ben, bynajmniej nie
trywialne. Nauka nie potrafiła na nie odpowiedzieć, więc jakie
mam prawo kpić z religii, które usiłują tego dokonać, nawet w
sposób zupełnie dla mnie nieprzekonujący? Jedyna prawda
religijna, której jestem całkowicie pewien, brzmi tak: świado-
mość nie jest tylko wynikiem połączenia się kilku aminokwa-
sów!
- O, rety! Jubal, powinieneś zostać kaznodzieją.
- Na szczęście, udało mi się tego uniknąć. Jeżeli Mikę potrafi
podpowiedzieć nam jakiś lepszy sposób rządzenia tą pokręconą
planetą, to jego życie erotyczne nie wymaga żadnych usprawie-
dliwień. Geniusze mają prawo gardzić opiniami przeciętniaków
i zawsze lekceważą seksualne obyczaje gromady, tworząc wła-
sne prawa. Mikę jest geniuszem, więc ma w nosie zdanie
wścibskich sąsiadów i robi to, na co ma ochotę.
Jednak z teologicznego punktu widzenia jego zachowanie
seksualne jest równie ortodoksyjne jak Świętego Mikołaja. Mikę
naucza, że żywe istoty tworzą zbiorowego Boga... z czego wyni-
ka, iż on i jego uczniowie są jedynymi świadomymi bogami na
tej planecie... co z kolei zgodnie z wszelkimi przepisami regulu-
jącymi kwestie boskości daje mu pełną swobodę działania. Te
przepisy zawsze zezwalały bogom na całkowitą swobodę sek-
sualną, ograniczoną jedynie ich własną wolą.
Chcesz dowodów? Proszę bardzo: Leda i łabędź, Europa i
byk, Ozyrys, Izis i Horus, niewiarygodne kazirodztwa bóstw
nordyckich... Nie wspomnę o religiach Wschodu, bo ich bogo-
wie wyczyniali takierzeczy, które oburzyłyby nawet rozpłodo-
wego samca norki. Przyjrzyj się jednak bliżej stosunkom łączą-
cym Trójcę w jednej z najbardziej poważanych religii zachodnie-
go świata; wyłącznie przekonanie o tym, że prawa rządzące
życiem płciowym bogów nie mają nic wspólnego z prawami
rządzącymi życiem płciowym śmiertelnych istot, pozwala pogo-
dzić nauki głoszone przez tę religię z tym, co się Wyrabiało
Tam, Na Górze. Większość ludzi nigdy o tym nie myśli - zamy-
kają drzwi i wieszają na klamce kartkę: „ŚWIĘTOŚĆ, nie prze-
szkadzać!" Wobec Mike'a trzeba zastosować wszystkie dyspen-
sy, jakich zwykle udziela się bogom. Jeżeli w jakiejś religii istnie-
je tylko jeden bóg, to najpierw dzieli się go na dwie części, a
potem rozmnaża. To odnosi się nie tylko do Jahwe, ale do
wszystkich. Natomiast gromada bogów będzie się rozmnażała
jak stado królików, zwracając na ludzi równie mało uwagi jak te
miłe zwierzaczki. W chwili, kiedy Mikę wszedł w interesy zwią-
zane z boskością, stało się jasne jak słońce, że dojdzie również
do orgii, więc lepiej przestań myśleć o tym tak, jakbyś całe życie
spędził w Pcimiu Dolnym, tylko zastosuj standardy godne bo-
gów z Olimpu! Ben, żeby to zrozumieć, przede wszystkim
musisz uznać szczerość ich intencji...
- Och, uznaję, uznaję! Tylko że...
Na pewno? Zacząłeś od założenia, że na pewno się mylą.
Człowiek zwykle ukrywa to, czego się wstydzi, a oni nie tylko się
tego nie wstydzą, lecz wręcz są z tego dumni. Kryjąc się za
zamkniętymi drzwiami postępowaliby według nakazów, które
odrzucają, a jednocześnie daliby ci w ten sposób do zrozumie-
Obcy w obcym kraju
nia, że jesteś obcym, który w ogóle nie powinien był się tam zna-
leźć.
-Może to i racja...
- Nie może, tylko na pewno. Mikę wyraźnie miał opory, ale
usłuchał próśb Gillian.
- To jeszcze gorzej!
- Dlaczego? Chciała, żebyś stał się jednym z nich „w pełnej
całości", jak by powiedział Mikę. Kocha cię i nie jest o ciebie
zazdrosna, lecz ty jesteś zazdrosny o nią i choć twierdzisz, że też
ją kochasz, to twoje zachowanie wcale o tym nie świadczy.
- Do diabła! Oczywiście, że ją kocham!
- Czyżby? Nawet jeśli tak jest w istocie, to chyba nie doceniłeś
boskiego zaszczytu, jakim postanowili cię uhonorować?
- Chyba nie - przyznał ponuro Ben.
- Podpowiem ci rozwiązanie twojego problemu. Zastanawia-
łeś się, w jaki sposób Mike'owi udało się pozbyć ubrania. Po-
wiem ci, w jaki.
-No?
- To był cud.
- Daj spokój, na litość boską!
- Otóż to. Stawiam tysiąc dolarów, że mam rację. Idź, zapy-
taj Mike'a, poproś, żeby ci to pokazał jeszcze raz i przyślij mi
pieniądze.
- Nie chcę twoich pieniędzy.
I tak byś ich nie wygrał. Zakład? * - Idź sam i dowiedz się,
jak to było. Ja nie mogę tam wrócić.
Przyjmą cię z otwartymi ramionami i nikt nawet nie zapyta,
dlaczego odszedłeś. Na to też jestem gotów postawić równy
tysiąc. Byłeś tam niecałe dwadzieścia cztery godziny; czy
przyjrzałeś się wszystkiemu równie dokładnie jak wtedy, kiedy
badasz jakąś cuchnącą sprawę, zanim podasz ją do publicznej
wiadomości?
-Ale... -Zrobiłeś to? -Nie, ale...
Na litość boską, Ben! Twierdzisz, że kochasz Jill, a jedno-
cześnie traktujesz ją mniej uczciwie niż pierwszego lepszego
przekupnego polityka! Nie zadałeś sobie nawet jednej dziesiątej
tego trudu, jaki ona poniosła próbując pomóc ci wtedy, kiedy
wpadłeś w tarapaty. Jak sądzisz, gdzie byś teraz był, gdyby
starała się równie słabo, jak ty? Najprawdopodobniej w piekle,
smażąc się na wolnym ogniu. Krzywisz się na przyjacielskie
cudzołóstwo, a wiesz, co mnie spędza sen z powiek?
- Co?
To, że Chrystus został ukrzyżowany za wygłaszanie kazań
bez zgody policji. Może nad tym połamałbyś sobie trochę głowę?
Caxton przez chwilę ssał w milczeniu kciuk, po czym nagle
podniósł się z miejsca.
- Lecę.
Dwadzieścia cztery godziny później przesłał Jubalowi dwa
tysiące dolarów. Kiedy przez następny tydzień nie dał żadnego
znaku życia, Harshaw wysłał do niego depeszę: „Co ty robisz, do
cholery?" Odpowiedź nadeszła z pewnym opóźnieniem:
„Uczę się marsjańskiego - z wodnobraterskimi pozdrowie-
niami-Ben."
CZĘŚĆ PIĄTA
Jego radosne przeznaczenie
Rozdział XXXIV
Foster podniósł wzrok znad Dzieła W Trakcie Tworzenia.
- Junior!
- Słucham.
- Ten młodzieniec, którego chciałeś, jest wolny. Marsjanie
już go wypuścili.
Digby zmieszał się.
Przepraszam, ale... Czyżby była jakaś młoda istota, wobec
której mam jakieś zobowiązania?
Foster uśmiechnął się anielsko. Cuda nigdy nie były potrzeb-
ne; w gruncie rzeczy pseudokoncepcja cudu stanowiła zaprze-
czenie samej siebie, ale nowy narybek zawsze musiał się o tym
przekonać na własnej skórze.
Nieważne - odparł łagodnie. - To męczeństwo niewielkiego
kalibru. Sam się tym zajmę. Junior...
-Tak?
Mów mi Fos. Ceremoniał jest potrzebny podczas działań po-
lowych, ale nie w trakcie przygotowań. I przypomnij mi, że-
Robert A. Heinlein
bym już nie nazywał cię junior; bardzo dobrze dałeś sobie radę ze
swoim przydziałem do tymczasowości. Jakie chciałbyś nosić
imię?
Asystent zamrugał ze zdziwieniem.
- A mam jakieś inne?
- Tysiące. Które najbardziej ci się spodobało?
- No... Jakoś nie mogę sobie przypomnieć w tym eonie...
- Co byś powiedział na Digby'ego?
- Tak, to bardzo ładne imię. Dziękuję.
- Nie dziękuj. Zasłużyłeś sobie na to.
Archanioł Foster wrócił do swej poprzedniej pracy, nie za-
pominając jednak o właśnie podjętym drobnym zobowiązaniu.
Przemknęła mu myśl, czy nie dałoby się jakoś zdjąć tego ciężaru
z barków małej Patrycji, lecz zaraz zbeształ się za takie nieprofe-
sjonalne, niemal ludzkie podejście. Anioł nie mógł okazywać
litości, gdyż nie pozwalało mu na to anielskie współczucie.
Marsjańscy Starzy dopracowali się eleganckiego rozwiązania
gnębiącego ich problemu estetycznego i odłożyli je na bok na
kilka tysiącleci, aby zdążył narodzić się z niego kolejny pro-
blem. Mniej więcej w tym samym czasie, bez pośpiechu i nie-
mal od niechcenia, odebrali od obcego młodego, który wrócił na
swoją ojczystą planetę, wszystkie informacje na jej temat, jakie
udało mu się zdobyć, po czym porzucili go, wpierw odpowied-
nio się nim nacieszywszy, gdyż tym samym przestał ich zupełnie
interesować.
Zaczęli zastanawiać się nad parametrami estetycznymi
ewentualnej artystycznej konieczności zniszczenia Ziemi. Jed-
nak należało jeszcze długo poczekać, zanim można było zgro-
kować w całości decyzję.
Miasto Daibutsu na wyspie Kamakura zostało ponownie za-
lane gigantyczną falą oceaniczną wywołaną przez trzęsienie
ziemi, jakie nastąpiło 280 kilometrów od brzegów Honsiu. Fala
zabiła 13000 ludzi oraz porwała i zaniosła do położonej na wzgó-
rzu świątyni buddyjskiej niemowlę płci męskiej, gdzie zostało
odnalezione i uratowane przez mnichów. Dziecko to przeżyło
następnie dziewięćdziesiąt siedem ziemskich lat nie pozostawia-
jąc po sobie ani potomstwa, ani w ogóle niczego godnego uwa-
gi, jeśli nie liczyć reputacji osoby dręczonej niemal nieprzerwa-
ną czkawką. Cynthia Duchess wstąpiła do klasztoru, czemu
towarzyszyło ogromne zainteresowanie środków masowego
przekazu, by w trzy lata później dyskretnie i bez rozgłosu wrócić
do normalnego życia. Były sekretarz generalny Douglas do-
znał udaru mózgu, w wyniku czego stracił władzę w lewej
ręce, ale nie umiejętność zajmowania się powierzonymi mu
sprawami. Lunar Enterprises, sp. z o. o., rozpisała subskrybcję
na akcje Ares Chandler Corporation. Statek badawczy Mary
Jane Smith, wyposażony w napęd Lyle, wylądował na Pluto-
nie.
Biskup Oxtongue ze Świątyni Nowej Wielkiej Alei nauczał
wiernych słowami z Ewangelii św. Mateusza (rozdz. 24, w. 24):
Powstanę bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy, i działać
będą wszelkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to moż-
liwe, także wybranych. Jednocześnie dał jasno do zrozumienia,
iż diatryba ta nie odnosi się do mormonów, katolików ani foste-
rytów - szczególnie nie do tych ostatnich - ani do innych
współpodróżników, których dobre uczynki mają znacznie
większą wagę od nieistotnych różnic dogmatycznych lub
rytualnych... lecz wyłącznie do pojawiających się od niedawna
heretyków, odciągających wyznawców od wiary ich ojców. W
tym samym kraju, w znanej miejscowości wypoczynkowej
leżącej w strefie podzwrotnikowej, trzej obywatele wnieśli
oskarżenie o obrazę moralności publicznej przeciwko pewne-
mu pastorowi i jego trzem asystentkom, dodatkowo zarzuca-
jąc im prowadzenie domu rozpusty i demoralizację nieletnich.
Prokurator okręgowy nie miał ochoty wszczynać postępowania,
gdyż wiedział z doświadczenia, że osoby wnoszące oskarżenie
prawie nigdy nie stawiają się później przed sądem, aby po-
twierdzić swoje zarzu-
ty. Kiedy oświadczył to tym trzem obywatelom, jeden z nich
odparł:
Tym razem będzie pan miał mnóstwo świadków. Nadbiskup
Short jest zdecydowany doprowadzić do ukarania tego anty-
chrysta.
Prokuratora nie interesowali antychryści, ale niebawem cze-
kało go pierwsze z cyklu spotkań przedwyborczych.
- W porządku. Tylko pamiętajcie, że bez świadków niewiele
uda mi się osiągnąć.
- Będzie pan ich miał.
Doktor Jubal Harshaw nie wiedział o tym wydarzeniu, lecz
doszły go słuchy o zbyt wielu innych, żeby mógł zachować spo-
kój. Zapadł na jedną z najgroźniejszych chorób, to znaczy
pochłanianie wiadomości. Do tej pory wystarczyły mu usługi
biura wycinków prasowych przysyłającego mu materiały doty-
czące czterech haseł: Człowiek z Marsa, V. M. Smith, Kościół
Wszystkich Planet i Ben Caxton. Ostatnio jednak już dwa razy
z największym wysiłkiem zwalczył pokusę, żeby kazać Larr-
y'emu wstawić do gabinetu cholerne pudło.
Do licha, czemu te dzieciaki nie mogą od czasu do czasu napi-
sać do niego paru słów zamiast kazać mu odchodzić od zmysłów
ze zmartwienia?
Pierwsza!
Weszła Annę, nie odrywając wzroku od padającego na ze-
wnątrz śniegu i pustego basenu.
Annę, wynajmij nam jakiś tropikalny atol i wystaw na
sprzedaż to mauzoleum.
- Dobrze, szefie.
- Annę, czy zostałaś ze mną dlatego, że tak ci kazał Mikę?
- Jestem tutaj dlatego, że mam na to ochotę - odparła po pro-
stu.
- Hmm... To niezbyt jednoznaczna odpowiedź.
- Wiesz co, Jubal? Czasem żałuję, że nie jesteś małym chłop-
cem, któremu można spuścić lanie. Pozwolisz, że dokończę?
- Proszę bardzo.
Czy którekolwiek z nich zostałoby tutaj? Czy Maryam
wyszłaby za Śmierdziela i wyjechała do Bejrutu, gdyby Mikę nie
wyraził na to zgody? Imiona jej dziecka - Fatima Michele -
mogły świadczyć o nawróceniu się na nową wiarę, a także sta-
nowić próbę okazania szacunku najbliższemu przyjacielowi
męża... lub być szyfrem równie przejrzystym jak podwójne imię
córeczki Annę. Jeśli tak, to czy Śmierdziel nic nie wiedział o
tym, że jest rogaczem? A może był z tego powodu dumny, tak
jak - podobno - święty Józef? Hmm... Należało uznać, że Ma-
hmoud wiedział o wszystkim, choć Jubal jako agnostyk i lekarz
szczerze wątpił, czy miało to dla niego jakieś znaczenie. Ale dla
n i c h...
- Nie słuchasz mnie.
- Przepraszam. Bujałem w obłokach.
Przestań, obrzydliwy starcze! Patrzcie go: odgaduje przyczy-
ny, dla których matki nadały swoim dzieciom akurat takie, a nie
inne imiona! Potem weźmiesz się pewnie za numerologię...
później za astrologię... wreszcie za spirytualizm, aż wreszcie,
zamiast z godnością odcieleśnić się we właściwym czasie,
twoje głupie cielsko wyląduje w jakimś zakładzie dla zdziecin-
niałych staruszków. Pójdź lepiej do gabinetu, otwórz za-
mkniętą na klucz szufladę numer dziewięć i zażyj dwie szczyp-
ty, choć jedna na pewno by wystarczyła...
- Nie musisz czytać tych wycinków, bo my zbieramy wszyst-
kie wiadomości o Mike'u, a Ben obiecał, że natychmiast przeka-
że nam wszystko, czego dowie się prywatnymi kanałami. Ale
przede wszystkim, Jubal, Mike'owi nie może się stać nic
złego. Wiedziałbyś o tym, gdybyś odwiedził Gniazdo, tak
jak my troje.
- Nigdy nie zostałem zaproszony.
- My też nie mieliśmy zaproszeń. Nikt nie potrzebuje zapro-
Obcy w obcym kraju
szenia do własnego domu. Po prostu szukasz wymówki. Ben
namawiał cię kilka razy, podobnie jak Dawn i Duke.
- Ale nie Mikę.
- Szefie, Gniazdo należy do ciebie i do mnie w takim samym
stopniu, jak do Mike'a. On po prostu jest pierwszym wśród rów-
nych, tak jak ty tutaj. Czy ten dom jest własnością Abby?
- Przypadkiem tak się składa, że zgadłaś - odparł. - Choć
zrobiłem zastrzeżenie, że do mojej śmierci nikt nie ma prawa
mnie stąd ruszyć.
Jubal sporządził nowy testament, zdając sobie sprawę, że nie
musi troszczyć się o przyszłość nikogo, kto został wodnym
bratem Mike'a. Jednak nie będąc pewnym wodnego statusu
niemowlęcia - poza tym, że najczęściej było tu i ówdzie wilgotne
- sporządził zapis na jego korzyść, a także kilkorga innych
dzieci.
- Nie chciałem ci o tym mówić, ale chyba nie ma nic złego w
tym, że będziesz wiedziała.
- Jubal... Rozczuliłeś mnie. Przez ciebie o mało nie zapo-
mniałam, co miałam powiedzieć, a m u s z ę to powiedzieć.
Wiesz doskonale, że Mikę nigdy nie będzie cię poganiał. Gro-
kuję, że czeka na całość... i że ty czekasz na to samo.
- Hmm... Grokuję, że mówisz prawdziwie.
- W porządku. Twój dzisiejszy ponury nastrój jest pewnie
związany z ponownym aresztowaniem Mike'a, ale to zdarzało
się już tyle razy, że...
- Z aresztowaniem? Nic o tym nie słyszałem! Do diabła,
dziewczyno...
- Uspokój się! Ben nie dzwonił - i to jest dla nas najważniej-
sze. Wiesz przecież, jak często go aresztowano: w wojsku, kiedy
występował w wesołym miasteczku, w paru innych miejscach, i
co najmniej dziesięć razy jako kaznodzieję. Nigdy nie robi niko-
mu krzywdy, a że oni nie mogą mu niczego udowodnić, więc
szybko wychodzi na wolność.
- Co to jest tym razem?
Och, zwykłe bzdury: obrażanie moralności publicznej,
gwałt, założenie zbrodniczej organizacji, prowadzenie domu
rozpusty, demoralizowanie nieletnich, próba naruszenia ustawy
o powszechnym obowiązku nauki...
- Jak to?
- Cofnięto im zezwolenie na prowadzenie szkoły parafialnej,
a dzieciaki nie zaczęły chodzić do szkoły publicznej. To nie ma
znaczenia, Jubal; nic z tego nie ma znaczenia. Jedyne przestęp-
stwo, które rzeczywiście popełnili, nigdy nie będzie mogło być
udowodnione. Gdybyś zobaczył Gniazdo, wiedziałbyś, że nawet
służbom specjalnym nie uda się tam zainstalować urządzenia
szpiegującego, więc uspokój się.
- Czego tu chcesz, do diabła?
- Szefie... - wykrztusił Larry.
- Wyjdź stąd, zamknij za sobą drzwi i...
- Szefie, spalono kościół Mike'a!
Rzucili się pędem w kierunku pokoju Larry'ego.
-.. dziś o północy. Widzicie teraz państwo główne wejście do
świątyni, tak jak wyglądało kilka minut po wybuchu. Mówi
wasz Swojski Depeszowiec z sieci New World, nadając poranny
serwis. Zostańcie na tym kanale, bo tylko tu czekają na was
najświeższe wiadomości. A teraz kilka chwil dla naszego spon-
sora...
Obraz ściemniał, by zaraz ponownie się rozjaśnić, pokazując
entuzjastycznie uśmiechniętą panią domu.
- Cholera! Larry, odłącz tego grata i przepchnij go do gabine-
tu. Annę... Nie, Dorcas: dzwoń do Bena.
- W jaki sposób? - zaprotestowała Annę. - Przecież oni nie
mieli tam wizjofonu!
- W takim razie wyślij tam kogoś, żeby... Nie, to też bez sen-
su. Zadzwoń do komendanta policji... albo lepiej do prokurato-
ra okręgowego. Z tego, co ostatnio słyszeliście o Mike'u, wyni-
kało, że siedzi w ciupie, prawda?
- Zgadza się.
- Mam nadzieję, że nadal tam jest... podobnie jak pozostali.
- Ja też. Dorcas, weź ode mnie Abby. Ja się tym zajmę.
Kiedy weszli do gabinetu, na wizjofonie paliło się światełko
przywołania, a także jeszcze jedno, informujące o włączeniu
systemu przeciwpodsłuchowego. Jubal zaklął ciężko i włą-
czył aparat, aby jak najszybciej pozbyć się intruza. Na ekranie
pojawił się Ben Caxton.
- Cześć, Jubal.
- Ben! Jak wygląda sytuacja?
- Widzę, że wiesz o wszystkim. Właśnie dlatego dzwonię.
Wszystko jest pod kontrolą.
- A co z pożarem? Czy ktoś został ranny?
- Nie ma żadnych strat. Mikę prosił, żeby ci przekazać...
- Jak to, żadnych strat? Przed chwilą widziałem zdjęcia!
Główne wejście wyglądało jak po jakimś...
- Ach, to... - Ben wzruszył ramionami. - Proszę, posłuchaj
mnie. Muszę jeszcze zadzwonić do kilku osób. Nie jesteś jedy-
nym, którego trzeba uspokoić. Ale Mikę kazał mi najpierw
zawiadomić ciebie.
- Hm... Bardzo mi miło.
- Nikt nie jest ranny ani nawet zadrapany. Zniszczenia sza-
cuję najwyżej na jakieś parę milionów. Wszystko pójdzie z
dymem, jeśli użyje się odpowiedniej ilości dynamitu i benzyny.
- A więc jednak to było podpalenie?
Jubal, proszę! Zaaresztowano nas ośmioro, to znaczy
wszystkich z Dziewiątego Kręgu. Nakazy aresztowania były
wystawione in blanco. Mikę wydobył nas z ciupy w ciągu kilku
godzin i został tam sam. Jest w areszcie w...
-Zaraz tam jadę!
- Spokojnie. Powiedział, żebyś wpadł, jeśli masz ochotę, ale
to nic pilnego, a ja się z nim zgadzam. Ogień podłożono wczoraj
w nocy, kiedy Świątynia była pusta, a wszystkie nabożeństwa
odwołane z powodu aresztowań - to znaczy, pusta z wyjątkiem
Gniazda. Wszyscy oprócz Mike'a byliśmy w Środkowej Świąty-
ni, dzieląc się wodą na jego cześć, kiedy rozległa się eksplozja i
wybuchł pożar. Przenieśliśmy się natychmiast do awaryjnego
Gniazda.
- Mieliście cholerne szczęście, że udało się wam uciec!
- Zostaliśmy odcięci, Jubal. Nikt z nas nie przeżył.
- Co takiego?
- Uważają nas za martwych lub zaginionych, bo po eksplozji
nikt nie wydostał się z budynku... w każdym razie, żadnym ze
znanych wyjść.
- Wyśliznęliście się przez „księżą dziurę"?
Mikę ma swoje metody, o których jednak nie mam naj-
mniejszego zamiaru rozmawiać przez wizjofon.
- Powiedziałeś, że siedzi w ciupie?
- Bo siedzi. -Ale...
-Wystarczy. Jeżeli tu przyjedziesz, nie przychodź do Świąty-
ni. Nic z niej już nie będzie. Nie powiem ci, gdzie jesteśmy... a
dzwonię z zupełnie innego miejsca. Jeśli przyjedziesz - choć nie
wiem, po co miałbyś to robić, bo w niczym nie możesz nam
pomóc - sami cię znajdziemy.
-Ale...
To wszystko. Do widzenia, Annę, Dorcas, Larry... Ty też się
trzymaj, Jubal. I maleństwo. Dzielę się z wami wodą. Jesteście
Bogiem.
Ekran ściemniał.
Jubal wyrzucił z siebie ciężkie przekleństwo.
Wiedziałem, że to tak się skończy! Oto, do czego prowadzi
babranie się w religii. Dorcas, wezwij mi taksówkę. Annę... nie,
najpierw dokończ karmienie. Larry, spakuj moją torbę. Annę,
potrzebuję całej gotówki, jaką posiadamy. Larry pójdzie jutro
do banku i uzupełni zapas.
Robert A. Heinlein
Ja też jadę, szefie! - zaprotestował Larry. - I my! - dodała
Annę.
Uszy po sobie, Annę. Zamknij buzię, Dorcas. To nie jest od-
powiednia chwila po temu, żeby dawać kobietom prawo głosu.
Znaleźliśmy się na pierwszej linii frontu i diabli wiedzą, co się
może zdarzyć. Larry, zostaniesz tutaj, żeby chronić dwie kobiety
i dziecko. Nie pójdziesz do żadnego banku, bo nie będzie wam
potrzebna gotówka; żadne z was nie wytknie stąd nosa, dopóki
nie wrócę. Ktoś zaczął ostrą grę, a między tamtym kościołem i
tym domem istnieje wystarczająco dużo związków, żeby spróbo-
wał także tutaj. Larry, włącz na noc reflektory, puść prąd przez
ogrodzenie i strzelaj bez wahania. W razie najmniejszego nie-
bezpieczeństwa prowadź wszystkich do schronu - kołyskę Abby
możesz tam wstawić już teraz. Dalej, zmykajcie! Muszę jeszcze
się przebrać.
Trzy minuty później, kiedy Harshaw był już sam w gabinecie,
z dołu dobiegł go głos Larry'ego:
- Szefie, przyleciała taksówka!
- Zaraz schodzę! - odkrzyknął Jubal, a następnie odwrócił
się, by spojrzeć na małą kariatydę. W jego oczach pojawiły się
łzy.
- Bardzo się starałaś, prawda, maleńka? - zapytał łagodnie.
Ale ciężar okazał się za duży...
Delikatnie pogłaskał rękę zdeformowanej postaci, odwrócił
się i wyszedł.
Rozdział XXXV
Z taksówką stało się to, czego Harshaw zawsze spodziewał się po
maszynach: uległa awarii i skierowała się do bazy w celu doko-
nania naprawy, w wyniku czego Jubal znalazł się w Nowym
Jorku, jeszcze dalej od celu niż w momencie, kiedy wyruszał z
domu. Okazało się, że szybciej niż czarterem może dotrzeć na
miejsce zwykłym lotem rozkładowym, ale i tak dotarł do punktu
przeznaczenia z wielogodzinnym opóźnieniem, spędziwszy
dodatkowy czas w towarzystwie nieznajomych ludzi, oglądając
stereowizję.
Zobaczył między innymi nadbiskupa Shorta ogłaszającego
początek świętej wojny przeciwko antychrystowi, to znaczy
Mike'owi, a także reportaż z całkowicie zniszczonego budynku
nie rozumiał, w jaki sposób komukolwiek udało się ujść z ży-
ciem. Augustus Greaves relacjonował z przejęciem ustalony
przebieg wydarzeń, dając jednak w zawoalowany sposób do
zrozumienia, że często w kłótni o miedzę jeden z sąsiadów
prowokuje drugiego i że jego zdaniem tym prowokującym był
w tym przypadku Człowiek z Marsa.
Wreszcie Jubal znalazł się na miejskim lądowisku, pocąc się
obficie w zimowym ubraniu. Zauważył, że palmy w dalszym
ciągu wyglądają jak wyskubane miotełki do kurzu, a niebo przy-
pomina odwróconą miskę wypełnioną łupinami grapefruita i
ludzkimi ekskrementami, po czym zaczął się zastanawiać, co
dalej.
Podszedł do niego mężczyzna w czapce z daszkiem.
Taksówkę? -Hmm... Tak, poproszę.
Może przecież pojechać do hotelu i zwołać konferencję pra-
sową, dzięki której poinformuje o miejscu swego pobytu.
Tędy. - Kierowca zaprowadził go do obdrapanej taksówki.
Dzielę się z tobą wodą - powiedział cicho, wkładając do bagaż-
nika torbę Jubala.
Hę?... Obyś nigdy nie był spragniony.
Tyś jest Bogiem. - Zamknął za nim drzwi i usiadł za stera-
mi.
Wylądowali na prywatnej platformie parkingowej usytu-
owanej na dachu dużego, stojącego w pobliżu plaży hotelu.
Pilot zablokował stacyjkę, wziął bagaż Jubala i poprowadził go
do wnętrza budynku.
- Nie mógłbyś tu wejść przez parter, bo w korytarzu roi się od
jadowitych węży. Gdybyś chciał wyjść na ulicę, lepiej zapytaj
kogoś o drogę. Nazywam się Tim.
- Jubal Harshaw.
- Wiem, bracie Jubalu. Proszę tędy. Ostrożnie. - Weszli do
obszernego luksusowego apartamentu, a następnie do sypialni
połączonej z łazienką. - To twój pokój - powiedział Tim, posta-
wił na podłodze torbę Jubala i wyszedł. Na stole Harshaw zna-
lazł karafkę z wodą, szklanki, pojemnik z lodem i swoją ulubio-
ną brandy. Przygotowawszy sobie niewielkiego drinka wysączył
go, westchnął głęboko i zdjął zimową kurtkę.
Do sypialni weszła kobieta niosąc tacę z kanapkami. Jubal
uznał, że jej sukienka stanowi strój pokojówki, gdyż nie przypo-
minała w niczym charakterystycznych dla tego rejonu szortów,
kostiumów kąpielowych, sarongów i tym podobnych ubiorów,
mających za zadanie przede wszystkim odsłaniać, nie zaś zakry-
wać. Kobieta jednak uśmiechnęła się i powiedziała:
Pij do woli i obyś nigdy nie zaznał pragnienia, mój bracie.
Następnie postawiła tacę na stole, odkręciła wodę w kranie
nad wanną i rozejrzała się uważnie po pokoju.
Potrzebujesz jeszcze czegoś, Jubal?
- Ja? Nie, wszystko w porządku. Czy Ben Caxton jest gdzieś
w pobliżu?
- Tak, ale powiedział, że najpierw będziesz chciał się wyką-
pać i chwilę odpocząć. Powiedz, gdybyś jeszcze czegoś potrzebo-
wał. Możesz poprosić kogokolwiek albo zapytać o mnie. Nazy-
wam się Patty.
- Och! „Życie archanioła Fostera"...
Uśmiechnęła się ponownie i Jubal odniósł wrażenie, że
skrzywdził ją, oceniając na trzydzieści kilka lat. -Tak.
- Bardzo bym chciał to zobaczyć. Interesuję się sztuką religij-
ną.
- Teraz? Nie, grokuję, że najpierw wolisz się wykąpać. Chy-
ba że potrzebujesz pomocy?
Jubal pamiętał doskonale, że jego wytatuowana znajoma Ja-
ponka wielokrotnie składała mu tę samą propozycję, lecz teraz
zależało mu wyłącznie na tym, żeby zmyć z siebie brud i prze-
brać się w letnie ciuchy.
- Piękne dzięki, Patty. Ale chętnie obejrzę twoje obrazki, jak
tylko będziesz miała trochę czasu.
- Kiedy tylko zechcesz.
Wyszła szybko, choć bez zbytniego pośpiechu.
Jubal oparł się pokusie długiego leżenia w wannie i już nie-
bawem przetrząsał spakowaną przez Larry'ego torbę, pomruku-
jąc z irytacją, ponieważ nie mógł znaleźć letnich pantofli. Zde-
cydował się wreszcie na sandały, szorty i jaskrawą koszulę, co
upodobniło go do pochlapanego farbą emu i uwydatniło jego
chude, włochate nogi. Nie przejął się tym zbytnio, gdyż już
wiele lat temu przestał zwracać uwagę na podobne szczegóły;
takie ubranie powinno w zupełności wystarczyć, przynajmniej
do czasu, kiedy będzie musiał pokazać się na ulicy... lub w
sądzie. Czy miejscowa adwokatura utrzymywała jakieś kon-
takty z Pensylwanią?
Przeszedł do obszernego salonu, charakteryzującego się
bezpłciowością typową dla pomieszczeń we wszystkich hotelach
na świecie. Zastał w nim kilka osób wpatrzonych w największy
odbiornik stereowizji, jaki kiedykolwiek widział poza kinem.
Jeden z nich oderwał wzrok od ekranu i podszedł do Harshawa.
-Cześć, Jubal.
- Witaj, Ben. Jak się przedstawia sytuacja? Czy Mikę nadal
jest w więzieniu?
- Och, nie. Wyszedł wkrótce po naszej rozmowie.
Ustalono już termin wstępnego przesłuchania? Ben
uśmiechnął się.
Obcy w obcym kraju
- Źle mnie zrozumiałeś, Jubal. Mikę nie został zwolniony,
tylko uciekł.
- Co za głupota! - odparł z niesmakiem Jubal. - Teraz
sprawa będzie osiem razy trudniejsza.
- Powiedziałem ci, żebyś się nie martwił. Wszyscy jesteśmy
uznani za martwych, a Mikę za zaginionego. To i tak nie ma
najmniejszego znaczenia, bo skończyliśmy już z tym miastem.
Przenosimy się gdzie indziej.
- Zażądają ekstradycji.
- Nie obawiaj się, nic nie wskórają.
- Hmm... A gdzie on jest? Muszę z nim porozmawiać.
Kilka pokoi stąd, pogrążony w medytacji. Prosił, aby ci
przekazać, żebyś nie podejmował żadnych kroków. Jeśli bardzo
ci zależy, będziesz mógł z nim rozmawiać - Jill wie, jak przywo-
łać go z powrotem - aleja bym tego nie polecał. Nie ma pośpie-
chu.
Jubal pragnął czym prędzej porozmawiać z Mike'em - i obje-
chać go za to, że wplątał się w tak paskudną historię - ale wie-
dział o tym, że naruszenie spokoju Człowieka z Marsa pogrążo-
nego w medytacji mogło skończyć się jeszcze gorzej niż narusze-
nie spokoju Jubala zajętego dyktowaniem opowiadania; chło-
piec sam obudzi się z transu, kiedy zgrokuje wszystko w całości,
cokolwiek miało to znaczyć. Dopóki mu się to nie uda, nikt nie
będzie miał z niego żadnego pożytku. Budzenie go było równie
mało roztropne, co potrząsanie śpiącym niedźwiedziem.
W porządku. Ale chcę się z nim widzieć natychmiast, jak
tylko się obudzi.
Dobrze. Teraz odpręż się i odpocznij po trudach podróży. Ben
zaprowadził go do grupy zgromadzonej wokół odbiornika.
Witaj, szefie - powiedziała Annę i przesunęła się nieco. -
Siadaj koło mnie.
Jubal postąpił zgodnie z jej życzeniem.
Możesz mi powiedzieć, co tu robisz, do wszystkich dia-
błów?!
- To samo co ty, to znaczy nic. Proszę, nie bądź nietaktowny.
Nasze miejsce jest właśnie tutaj, podobnie jak twoje, ale w domu
byłeś zbyt zdenerwowany, żeby z tobą dyskutować. Lepiej
odpręż się i posłuchaj, co o nas opowiadają. Szeryf właśnie
oświadczył, że przepędzi z miasta wszystkie ladacznice, czyli
nas. - Uśmiechnęła się. - Jeszcze nigdy nikt nie wypędzał mnie z
miasta. Czy to się robi koleją? A może będę musiała iść na
piechotę?
- Nie wydaje mi się, żeby istniały jakieś konkretne przepisy.
Przyjechaliście wszyscy?
- Tak, ale o nic się nie martw. Larry i ja już w zeszłym roku
umówiliśmy się na wszelki wypadek z chłopcami McClintocka;
wiedzą, jak uruchamia się piec i gdzie są wszystkie wyłączniki,
więc możesz się nie niepokoić.
- Hmm... Zaczynam myśleć, że jestem lokatorem w moim
własnym domu.
- Przecież sam chciałeś, żebyśmy prowadzili go nie zawraca-
jąc ci głowy szczegółami. Wielka szkoda, że nie chciałeś, byśmy
lecieli wszyscy razem, bo jesteśmy tu już od paru godzin. Wyglą-
da na to, że miałeś jakieś kłopoty...
- Miałem. Annę, kiedy teraz wrócę do domu, już nigdy nie
ruszę się z niego nawet na krok. Wyłączę telefon i rozwalę na
kawałki to cholerne pudło.
- Tak, Jubal.
- Tym razem mówię serio. - Zerknął na gigantyczny odbior-
nik. - Czy te reklamy nigdy się nie skończą? A poza tym, gdzie
jest moja wnuczka? Chyba nie zostawiliście jej pod opieką
niedorozwiniętych synów McClintocka?
- Oczywiście, że nie. Jest z nami. Dzięki Bogu, ma nawet
swoją własną piastunkę.
- Chcę ją zobaczyć.
Patty cię do niej zaprowadzi. Na razie mam jej dosyć; w czasie
drogi ani przez chwilę nie dała mi spokoju. Patty, kochanie...
Jubal chce zobaczyć Abby.
Wytatuowana kobieta natychmiast wstała i ruszyła w kierun-
ku drzwi.
Oczywiście, Jubal. Akurat mam chwilę czasu. Pozwól ze
mną. Trzymam dzieci w moim pokoju - dodała, kiedy Jubalowi
udało się wreszcie ją dogonić - żeby Pieszczoch mógł mieć na nie
oko.
Jubal doznał lekkiego wstrząsu, kiedy zobaczył, o czym
mówiła Patrycja. Olbrzymi boa leżał zwinięty na łóżku tworząc
gniazdo, a właściwie dwa gniazda, gdyż końcowa część jego ciała
dzieliła kolistą przestrzeń we wnętrzu jego splotów na dwie równe
części. Każda była wymoszczona kocykiem i w każdej znajdo-
wało się jedno niemowlę.
Kiedy weszli do pokoju, gadzia piastunka uniosła pytająco
głowę. Patty pogłaskała węża i powiedziała uspokajająco:
Wszystko w porządku, kochanie. Tata Jubal chce zobaczyć
dzieci. Jubal, dotknij go i pozwól, żeby cię zgrokował i zapamię-
tał.
Harshaw najpierw zagulgotał pieszczotliwie pod adresem
swojej ulubionej dziewczyny, gaworzącej i wierzgającej nóż-
kami, po czym pogłaskał węża po głowie. Był to najwspanialszy
okaz Boidae, jaki widział w życiu - chyba najdłuższy spośród
wszystkich dusicieli trzymanych w niewoli. Wzór z przecinają-
cych się linii był doskonale widoczny, a intensywne barwy w
części ogonowej ostre i wyraźne. Jubal zazdrościł Patty jej ulu-
bieńca i szczerze żałował, że nie będzie miał czasu się z nim
zaprzyjaźnić.
Wąż potarł łbem o jego rękę jak kot. Patty wyjęła Abby z jej
przegródki.
- Pieszczochu, dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Zawsze mi
mówi, kiedy któreś z nich zapłacze się w śpiochy albo potrzebuje
pomocy, bo sam może co najwyżej wepchnąć je z powrotem,
kiedy próbują wyłazić. Wciąż jednak nie potrafi zgrokować, że
dziecko, które ma mokro, powinno zostać przewinięte - nie
widzi w tym nic złego, zresztą podobnie jak Abby.
- Wiem o tym. Kimjest ta druga smakowita brzoskwinka?
- To Fatima Michele. Myślałam, że wiesz.
- Oni też są tutaj? Wydawało mi się, że mieszkają w Bejrucie!
- Właśnie wrócili z zagranicy. Maryam mówiła mi skąd, ale
to dla mnie nic nie znaczy, bo ja nigdy nigdzie nie jeździłam.
Grokuję, że wszystkie miejsca są jednakowe - różnią się tylko
ludzie. Chcesz potrzymać Abigail, żebym mogła sprawdzić
pieluchę Fatimie?
Jubal chciał. Natychmiast zapewnił Abby, że jest najpięk-
niejszą dziewczyną na świecie, a w chwilę później to samo
oświad-
Robert A. Heinlein
czył Fatimie. Za każdym razem mówił to z pełnym przekona-
niem i dziewczynki całkowicie mu uwierzyły. Powtarzał to
niezliczoną ilość razy od wielu lat, zawsze z najwyższą powagą,
a jego słowu zawsze dawano pełną wiarę.
Ociągając się wyszedł z pokoju, na odchodnym poklepawszy
Pieszczocha po głowie i obdarzywszy go podobnym komplemen-
tem.
Zaraz za drzwiami wpadli na matkę Fatimy.
- Szefie! - Pocałowała go i poklepała po brzuchu. - Widzę, że
dobrze cię karmią.
- Od czasu do czasu. Właśnie bawiłem się z twoją córeczką.
Cudowne dziecko, Miriam.
- Udana, prawda? Mamy zamiar sprzedać ją w Rio.
- Wydawało mi się, że lepszą cenę można uzyskać w Jemenie.
- Śmierdziel twierdzi inaczej. Musimy się prędko jej pozbyć,
żeby zrobić miejsce. - Położyła jego dłoń na swoim brzuchu. -
Czujesz? Tym razem zrobiliśmy chłopca. Nie mamy już czasu
na córki.
- Maryam! - skarciła ją łagodnie Patrycja. - Nie wolno tak
mówić.
- Przepraszam, Patty. Już nie będę. Ciotka Patty jest praw-
dziwą damą, w przeciwieństwie do mnie.
- Ja też odnoszę takie wrażenie, ty diablę wcielone. Jeśli Fa-
tima rzeczywiście jest na sprzedaż, to dam wam za nią dwa razy
więcej od najwyższej oferty.
- Porozmawiaj o tym z Patty; ja mogę widywać moją córkę
tylko od czasu do czasu.
- Na razie nic po tobie nie widać, więc może jednak będziesz
chciała zatrzymać ją. Niech no przyjrzę się twoim oczom...
Hmm... Możliwe.
- Pewne. Mikę zgrokował to bardzo dokładnie i powiedział
Śmierdzielowi, że jest chłopiec.
- W jaki sposób on może zgrokować takie rzeczy? Ja nawet
nie mam pewności, czy w ogóle jesteś w ciąży!
Na pewno jest, Jubal - wtrąciła się Patrycja. Mi-
riam^pojrzała na niego pogodnie.
- Wciąż tak samo sceptyczny jak dawniej, szefie? Mikę zgro-
kował to jeszcze wtedy, kiedy byliśmy w Bejrucie, zanim któreś
z nas dowiedziało się, że zaszłam w ciążę. Zadzwonił do nas i
powiedział nam o tym, więc Śmierdziel natychmiast wziął urlop
z uniwersytetu i czym prędzej tu przyjechaliśmy.
- Po co?
- Żeby napisać słownik - wyjaśniła mu Patty.
- Marsjańsko-angielski? To chyba bardzo trudne.
- Och, skądże znowu! - Miriam sprawiała wrażenie niemal
wstrząśniętej. - To by było niemożliwe. Chodzi o słownik mar-
sjańsko-marsjański. Nikt nigdy tego nie zrobił, bo Marsjanie nie
potrzebują takich rzeczy. Mój udział nie jest zbyt wielki, bo
właściwie tylko przepisuję to, co oni wymyślą. Mikę i Śmier-
dziel - głównie Śmierdziel - opracowali alfabet dla zapisywania
marsjańskich dźwięków. Ma osiemdziesiąt jeden liter. Przerobi-
liśmy maszynę do pisania, wykorzystując wszystkie kombina-
cje klawiszy. .. Szefie, jestem skończona jako sekretarka - teraz
piszę wyłącznie po marsjańsku. Czy mimo to będziesz mnie
nadal kochał? Nawet wtedy, kiedy zawołasz Pierwsza! i okaże
się, że już do niczego się nie nadaję? Wciąż jeszcze potrafię go-
tować... i podobno mam talent do kilku innych rzeczy.
- Będę dyktował po marsjańsku.
- Żebyś wiedział, poczekaj tylko jak Mikę i Śmierdziel wezmą
się za ciebie. Grokuję, że tak będzie. Co ty na to, Patty?
- Mówisz prawdziwie.
Wrócili do salonu. Dołączył do nich Ben, zaproponował Ju-
balowi, żeby poszukali jakiegoś spokojniejszego miejsca i za-
prowadził go do innego pokoju.
Zdaje się, że wynajęliście całe piętro - zauważył Harshaw.
- Zgadza się - potwierdził Caxton. - Wszystkie cztery apar-
tamenty: sekretarski, prezydencki, królewski i prywatny wła-
ściciela. Są ze sobą połączone, a dostać się tu można wyłącznie z
prywatnego lądowiska na dachu... no i przez główne foyer, ale
to niezbyt bezpieczna droga.
- Ben, w jaki sposób możecie tu przebywać właściwie nie kry-
jąc się przed nikim? Obsługa hotelu na pewno na was doniesie.
- Obsługa w ogóle tu nie przychodzi. Ten hotel jest własno-
ścią Mike'a.
- Tym gorzej.
- Na pewno nie, przynajmniej tak długo, jak długo miejsco-
wy szef policji dostaje czeki z podpisem Douglasa. Mikę załatwił
akt własności za pośrednictwem czterech podstawionych ludzi,
a Douglas nigdy nie kwestionuje jego poleceń. Odkąd zamiast
moich felietonów zaczęły się pojawiać artykuły Osa Kilgallena,
Douglas przestał mnie nienawidzić, ale nie ma najmniejszego
zamiaru zrezygnować ze sprawowania kontroli nad interesami.
Oficjalnie właścicielem jest jeden z tajnych członków Dziewiątego
Kręgu, który rezerwuje to piętro na cały sezon, a dyrektor hotelu
nigdy nie pyta, po co ani dlaczego - zdaje się, że bardzo lubi
swoją pracę. To znakomita kryjówka, dopóki Mikę nie zgroku-
je, dokąd powinniśmy się przenieść.
- Wygląda na to, że przewidział tę sytuację.
- Jestem tego pewien. Dwa tygodnie temu usunął z Gniazda
wszystkie dzieci, z wyjątkiem małej Maryam. Maryam jest tu
potrzebna. Wysłał rodziców z dziećmi do innych miast, w któ-
rych ma zamiar w przyszłości otworzyć świątynie. Kiedy nad-
szedł czas, zostało nas niewiele ponad dziesięć osób. Obyło się
bez żadnych problemów.
- Ale ledwo udało się wam ujść z życiem. Przypuszczam, że
utraciliście cały dobytek?
- Och, uratowaliśmy wszystko, co najważniejsze: taśmy z na-
graniami, przerobioną maszynę do pisania, której używa Mary-
am, tę twoją okropną Madame Tussaud. Mike'owi udało się
nawet złapać trochę ubrań i pieniędzy.
- Mike'owi? - zapytał ze zdziwieniem Jubal. - Przecież on
wtedy siedział w więzieniu!
- W więzieniu zostało jego pogrążone w transie ciało, ale on
cały czas był z nami, rozumiesz?
- Nie grokuję.
- Kontakt myślowy. Posługiwał się głównie umysłem Jill, ale
ciągle byliśmy wszyscy razem. Nie potrafię ci tego wyjaśnić -
musiałbyś sam to zrobić. Kiedy nastąpiła eksplozja, przeniósł
nas tutaj, a potem wróciliśmy, żeby uratować najpotrzebniejsze
rzeczy. - Jubal zmarszczył brwi, a Caxton dodał ze zniecierpli-
wieniem: - Dzięki teleportacji, oczywiście. Czy to naprawdę tak
trudno zgrokować? Sam mi mówiłeś, że muszę mieć szeroko
otwarte oczy, żeby rozpoznać cud, kiedy go zobaczę. Zrobiłem
to i zobaczyłem całe mnóstwo cudów. Tyle tylko, że to nie są
żadne cuda, podobnie jak radio. Grokujesz radio? Albo stereo-
wizję? Komputery?
- Ja? Oczywiście, że nie.
- Ani ja. Ale gdybym poświęcił trochę czasu, by nauczyć się
języka elektroniki, okazałoby się, że to nie żaden cud, tylko po
prostu bardzo skomplikowana technika. Teleportacja jest
łatwa, pod warunkiem ; że pozna się język -jedynie on jest trud-
ny.
- Ben, czy ty też potrafisz teleportować przedmioty?
- Niestety, tego nie uczą w przedszkolu. Zostałem diakonem
niejako z urzędu, jako jeden z Pierwszych Powołanych, ale pod
względem rzeczywistego zaawansowania jestem w okolicach
Czwartego Kręgu. Pomału zaczynam kontrolować własne ciało.
Patty regularnie wykorzystuje teleportację, ale nie jestem
pewien, czy choć raz zrobiła to bez pomocy Mike'a. On twierdzi,
że doskonale dałaby sobie radę sama, lecz Patty jest tak naiwna
i tak wielbi jego geniusz, że czuje się od niego całkowicie zależna,
Obcy w obcym kraju
choć wcale nie musi. Jubal, ja to grokuję w taki sposób: my wła-
ściwie już nie potrzebujemy Mike'a. Człowiekiem z Marsa
mógłbyś być nawet ty albo ja. Mikę jest jak człowiek, który wy-
nalazł ogień; ogień był zawsze, a kiedy pokazał innym, jak z
niego korzystać, potrafił to już każdy... kto miał dość zdrowego
rozsądku, żeby się nie poparzyć. Rozumiesz mnie?
- Grokuję, przynajmniej częściowo.
- Mikę odegrał rolę Prometeusza. Tyś jest Bogiem, ja jestem
Bogiem, on jest Bogiem. Mikę jest takim samym człowiekiem,
jak każdy z nas. Wspaniałym człowiekiem, co do tego nie ma
żadnych wątpliwości. Gdyby za nauczanie takich rzeczy wziął
się ktoś mniejszego formatu, na pewno nie oparłby się poku-
sie, żeby odegrać rolę bożka. Mikę wzniósł się ponad to. Jest
Prometeuszem - i to wszystko.
Prometeusz zapłacił wysoką cenę za to, że przyniósł lu-
dziom ogień - zauważył Jubal.
Nie wyobrażaj sobie, że z nim jest inaczej! Płaci za to pracując
dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu,
usiłując nauczyć nas, jak mamy bawić się zapałkami, żeby się
przy tym nie poparzyć. Jill i Patty z najwyższym trudem wymo-
gły na nim, by odpoczywał choć przez jedną noc na tydzień. -
Caxton uśmiechnął się. - Ale Mike'a nie można powstrzymać.
W tym mieście jest mnóstwo kasyn gry, najczęściej zakamuflo-
wanych, bo oficjalnie gry hazardowe są tutaj nielegalne. Mikę
spędził swoją wolną noc chodząc od jednego do drugiego, grając
- i wygrywając. Próbowali go oszukać, próbowali go zabić,
próbowali zastraszyć, ale jemu i tak udało się zdobyć sławę czło-
wieka obdarzonego największym szczęściem w mieście, co
sprowadziło do Świątyni jeszcze więcej ludzi. Próbowali więc
trzymać go z daleka, co okazało się karygodnym błędem. Drin-
ki zamarzały w dłoniach, koła ruletek nie chciały się kręcić, kości
do gry spadały ze stołów... Wreszcie zrezygnowali, ale pod
warunkiem, że nie pozostanie zbyt długo w jednym miejscu.
Mikę zawsze bardzo chętnie wychodził, zgarnąwszy trochę
pieniędzy, pod warunkiem, że go o to grzecznie poproszono. W
ten sposób zyskaliśmy kolejnego przeciwnika; tępią nas już nie
tylko fosteryci i wszystkie inne wyznania, ale także syndykat i
ludzie rządzący miastem. Myślę, że naszą Świątynię załatwili
profesjonaliści. Wątpię, czy miały z tym coś wspólnego oddzia-
ły szturmowe fosterytów.
Podczas ich rozmowy przez pokój przewijały się mniejsze i
większe grupy ludzi. Jubal wyczuwał u nich niezwykłe nasta-
wienie - spokojny luz połączony z dynamicznym napięciem.
Nikt nie był podekscytowany, nikt się nie śpieszył, a jednocze-
śnie wszystko, co robili, miało jakiś cel. Jubal odniósł wrażenie,
jakby każdy ich ruch został wcześniej zaplanowany przez chore-
ografa.
Spokój podszyty narastającym napięciem... Nie, to nie było
napięcie, tylko oczekiwanie. Ci ludzie na pewno niczego się nie
bali. Coś mu to przypominało... Operację przeprowadzaną
przez znakomitego chirurga, w całkowitej ciszy, bez żadnych
zbędnych ruchów?
Już wiedział: wiele lat temu, kiedy do pierwszych podbojów
kosmosu używano jeszcze rakiet napędzanych paliwem che-
micznym, był świadkiem przedstartowego odliczania. Te same
przyciszone głosy, te same różnorodne, ale skoordynowane
czynności, to samo narastające oczekiwanie. Zarówno tamci,
jak i ci ludzie czekali na całość, to nie ulegało najmniejszej
wątpliwości. Ale co to miało być? Dlaczego są tacy szczęśliwi?
Przecież zniszczono ich Świątynię i wszystko, co zbudowali, a
mimo to przypominali dzieci czekające na wieczór wigilijny.
Niemal od razu po przybyciu na miejsce Jubal zwrócił uwa-
gę, że nie obowiązuje tutaj nagość, która tak bardzo zbulwer-
sowała Bena podczas jego pierwszej wizyty w Gnieździe,
pomimo bardzo sprzyjających warunków do praktykowania
tego zwyczaju. Nie zdołał zauważyć, kiedy się pojawiła; tak
bardzo czuł się jak w gronie najbliższej rodziny, że kwestia
ubrania lub jego braku przestała mieć dla niego jakiekolwiek
znaczenie.
Zwrócił natomiast uwagę na najpiękniejszą kaskadę kruczo-
czarnych włosów, jaką widział w życiu; należała do młodej
kobiety, która weszła do pokoju, powiedziała do kogoś kilka
słów, posłała Benowi całusa, obrzuciła Jubala ciężkim spojrze-
niem, po czym wyszła. Harshaw odprowadził ją wzrokiem,
podziwiając jedwabistą masę nieprzeniknionej czerni. Dopiero
kiedy kobieta zniknęła za drzwiami, zdał sobie sprawę z tego, iż
te przepiękne włosy stanowiły jej jedyny strój... a wtedy spo-
strzegł, że wśród zebranych przebywa kilkoro braci ubranych w
identyczny sposób.
Ben zauważył jego spojrzenie.
- To Ruth - wyjaśnił. - Nasza nowa kapłanka. Pojechała z
mężem na drugie wybrzeże, zdaje się, żeby przygotować grunt
pod założenie nowej świątyni. Cieszę się, że już wrócili. Wyglą-
da na to, że cała rodzina będzie w domu.
- Piękne włosy. Żałuję, że nie została dłużej.
- Więc dlaczego jej nie zawołałeś?
- Proszę?
- Przyszła tu wyłącznie po to, żeby na ciebie zerknąć; zdaje
Robert A. Heinlein
się, że dopiero co przyjechali. Nie zauważyłeś, że wszyscy wła-
ściwie zostawili nas samych?
No... rzeczywiście.
Jubal przygotował się psychicznie na konieczność stawienia
czoła niepożądanej poufałości, lecz przekonał się, że chciał
wejść na stopień, którego wcale nie było. Przyjęto go uprzejmie,
ale była to raczej uprzejmość kota, nie zaś nadmiernie przyjaz-
nego psa.
Wszyscy są strasznie podnieceni faktem, że jesteś z nami i
bardzo chcieliby cię poznać... ale boją się ciebie.
-Mnie?
- Przecież mówiłem ci o tym już poprzedniego lata. Jesteś mi-
tem rozdmuchanym do rozmiarów znacznie przekraczających
naturalne. Mikę powiedział im, że jesteś jedynym człowiekiem,
jakiego zna, który potrafi grokować w całości nie znając marsjań-
skiego. Większość z nich podejrzewa, że czytasz w myślach rów-
nie biegle jak on.
- Co za bzdury! Mam nadzieję, że wyjaśniłeś im, jak jest na-
prawdę?
- A kim ja jestem, żeby niszczyć mit? Naprawdę boją się cie-
bie - na śniadanie jadasz dzieci, a kiedy rykniesz, ziemia trzęsie
się w posadach. Każdy byłby zachwycony, gdybyś się do niego
zwrócił, ale sami nie będą ci się narzucać. Wiedzą o tym, że
nawet Mikę staje na baczność, kiedy do niego mówisz.
Jubal skwitował wypowiedź Bena jednym soczystym sło-
wem.
- Oczywiście - zgodził się Caxton. - Mikę ma pewne słabe
punkty - mówiłem ci, że jest tylko człowiekiem. Ale ty zostałeś
nie dość, że świętym, lecz także patronem, i nic nie możesz na to
poradzić.
- Hmm... O, wreszcie ktoś, kogo znam! Jill! J i 11! Chodź tu,
kochanie!
Kobieta odwróciła się niepewnie w jego stronę.
Jestem Dawn. Ale dziękuję, chętnie przyjdę. - Kiedy pode-
szła, Jubal miał wrażenie, że pocałuje go w usta, lecz ona
zamiast tego przyklękła na jedno kolano i złożyła pocałunek
na jego ręce. - Witamy cię, Ojcze Jubal, i pijemy cię głęboko.
Harshaw wyrwał rękę.
- Na litość boską, dziecko! Wstań i siadaj tutaj. Dzielę się z
tobą wodą.
- Tak, Ojcze Jubal.
- Hę?... Mów mi po imieniu i poinformuj innych, że nie życzę
sobie być traktowany jak trędowaty. Mam nadzieję, że znala-
złem się na łonie rodziny?
- Tak... Jubal.
W takim razie chcę, żeby zwracano się do mnie po imieniu i
traktowano mnie jak wodnego brata. Ani lepiej, ani gorzej.
Ten, kto pierwszy spróbuje okazać mi szacunek, zostanie za
karę po lekcjach. Grokujesz?
Dawn skinęła głową.
Tak, Jubal. Już im powiedziałam. -Jak to?
- Najprawdopodobniej przekazała to Patty - wyjaśnił Ben. -
Patty zaś powtarza to wszystkim, którzy mogą usłyszeć jej
myśli, a oni z kolei przekazują to takim jak ja, wciąż jeszcze
trochę głuchym.
- Właśnie - potwierdziła jego słowa Dawn. - Tyle tylko, że
najpierw powiedziałam Jill, bo Michael wysłał Patty po coś na
zewnątrz. Jubal, czy oglądałeś stereowizję? To bardzo podnie-
cające.
- Szczerze mówiąc, nie.
- Masz na myśli ucieczkę z więzienia?
- Tak, Ben.
Nie dyskutowaliśmy o tym. Jubal, on nie tylko wyszedł
stamtąd i wrócił do domu, ale podrzucił im jeszcze parę cudów,
żeby mieli nad czym myśleć. Porozwalał wszystkie drzwi i kraty
w więzieniu okręgowym, a także w pobliskim stanowym, i roz-
broił policjantów - częściowo po to, żeby ich zająć, a częściowo
dlatego, że pomysł, by zamykać człowieka w więzieniu, bez
względu na to, co uczynił, budzi w nim obrzydzenie. Grokuje w
tym wielką niewłaściwość. Jubal skinął głową.
- To by się zgadzało. Mikę jest bardzo łagodny. Myśl o tym,
że ktokolwiek siedzi za kratkami, szalenie by go bolała.
- Mikę wcale nie jest łagodny - zaprzeczył Ben. - Zabicie
człowieka to dla niego żaden problem. Jest natomiast anarchistą
doskonałym: występuje przeciwko zamykaniu ludzi. Wolność
jednostki i jednocześnie pełna odpowiedzialność za swoje czyny.
Tyś jest Bogiem.
- W którym miejscu dostrzegasz konflikt? Zabicie człowieka
może w pewnych okolicznościach być konieczne, ale zapudło-
wanie go stanowi naruszenie zarówno jego osobistej integralności,
jak i twojej.
Ben spojrzał na Jubala.
Mikę ma rację. Ty grokujesz w całości, na jego sposób. Ja
jeszcze... Ja wciąż się uczę. - Umilkł, po czym dodał: - Jak oni
to przyjęli, Dawn?
Zachichotała cichutko.
- Jak rozjuszone szerszenie. Burmistrz wręcz szaleje. Zażą-
dał pomocy od stanu i Federacji, i dostał ją. Widzieliśmy, jak
przylatują transportowce, ale kiedy żołnierze zaczynają wysia-
dać, Mikę natychmiast pozbawia ich broni i ubrań, a kiedy
pojazd jest już pusty, też znika.
- Grokuje, że pozostanie w transie tak długo, dopóki tamci
nie zrezygnują - powiedział Ben. - Inaczej nie poradziłby sobie
z tyloma szczegółami.
- Nie wydaje mi się, Ben - odparła z zastanowieniem Dawn.
Ja na pewno musiałabym to zrobić, nawet gdybym miała do
czynienia z jedną dziesiątą tego, co on, ale grokuje, że Michael
dałby sobie radę nawet stojąc na głowie i jednocześnie jeżdżąc na
rowerze.
Hmm... Nie jestem tego pewien. Jeżeli o to chodzi, to wciąż
jeszcze stawiam babki z piasku. - Podniósł się z miejsca. - Cza-
sem po rozmowie z wami, cudotwórcami, zaczyna boleć mnie
głowa. Idę popatrzeć na stereo. - Nachylił się, by ją pocałować.
Zabawiaj starego Tatusia Jubala, on lubi takie małe dziewczyn-
ki.
Odwrócił się i odszedł, a za nim poleciało pudełko papiero-
sów i wskoczyło mu do kieszeni.
- Kto to zrobił? Ty czy on? - zapytał Jubal.
- On. Ben wiecznie zapomina papierosów i potem ganiają go
po całym Gnieździe.
- No, no... Nieźle, jak na stawianie babek z piasku.
- Ben czyni znacznie szybsze postępy niż się do tego przyzna-
je. Jest bardzo świątobliwą osobą.
- Hmm... Dawn, czy ty jesteś t ą Dawn Ardent, którą pozna-
łem w Świątyni Fostera?
- Och, pamiętasz mnie? - Wyglądała tak, jakby wręczył jej li-
zaka.
- Oczywiście. Ale zmieniłaś się od tego czasu. Jesteś znacznie
piękniejsza.
- To prawda - odparła z prostotą. - Wziąłeś mnie za Gillian,
a ona także bardzo wyładniała.
- Właśnie, gdzie ona się podziewa? Myślałem, że zaraz ją zo-
baczę.
- Pracuje. - Przerwa. - Powiedziałam jej, że jesteś, i już tu
idzie. - Jeszcze jedna przerwa. - Muszę ją zastąpić, jeśli mi
pozwolisz.
- Biegnij, dziecino.
. Wstała i wyszła z pokoju, a jej miejsce zajął doktor Mahmo-
ud. Jubal spojrzał na niego kwaśno.
Obcy w obcym kraju
- Mógłbyś znaleźć w sobie choć tyle dobrego wychowania, by
zawiadomić mnie, że, przebywasz w tym kraju, a nie pozosta-
wiać przedstawienie mi mojej wnuczki jakimś nieznajomym
wężom!
- Och, Jubal! Tobie zawsze okropnie się śpieszy.
- Kiedy ma się tyle lat, co... - Nie dokończył, bo czyjeś dłonie
zasłoniły mu oczy.
- Zgadnij, kto to?
- Belzebub?
- Jeszcze raz.
- Lady Makbet?
- Cieplej.
- Gillian, przestań się wygłupiać, chodź tutaj i siadaj obok
mnie.
- Tak, Ojcze - odparta posłusznie.
- I nie nazywaj mnie ojcem nigdzie poza naszym domem.
Wracając do naszej rozmowy: mówiłem, że kiedy ma się tyle lat,
co ja, pośpiech staje się czymś wręcz nieodzownym. Każdy
kolejny wschód słońca jest jak bezcenny klejnot, gdyż nie wia-
domo, czy zdąży się jeszcze zobaczyć jego zachód.
Mahmoud uśmiechnął się.
- Jubal, czy ty uważasz, że jeśli choć na chwilę przestaniesz
marudzić, to świat przestanie się kręcić?
- Z całą pewnością - przynajmniej z mojego punktu widze-
nia. - Dołączyła do nich Miriam; w milczeniu usiadła z drugiej
strony Jubala, a on objął ją ramieniem. - Choć wcale nie jest
prawdą, że marzyłem o tym, by jeszcze raz ujrzeć twoją paskud-
ną twarz... ani tę odrobinę ładniejszą, należącą do mojej byłej
sekretarki…
- Szefie, zaraz kopne cię w żołądek - przerwała mu szeptem
Miriam. - Jestem doskonale piękna. Ostatnio zyskałam nieza-
przeczalne potwierdzenie.
- Cicho bądź, wnuczki należą do innej kategorii. Przez to, że
zapomnieliście wysłać do mnie choćby jedną kartkę, mógł-
bym nigdy nie zobaczyć Fatimy Michele. Możecie być pewni, że
wracałbym wtedy zza grobu, żeby was straszyć.
- Skoro tak, to jednak byś ją zobaczył - zwróciła mu trzeźwo
uwagę Miriam.
- Użyłem tylko metafory.
- Szefie, dlaczego twierdzisz, że to była tylko metafora? - za-
pytała spokojnie Jill.
- Hę?... Duch stanowi koncepcję, bez której mogę się dosko-
nale obejść. Przydaje się wyłącznie w metaforach.
- To coś dużo więcej - odparła Jill.
Nawet jeśli tak, to wolę materialne spotkania z małymi
dziewczynkami.
Właśnie to chciałem ci powiedzieć, Jubal - wtrącił się Mah-
moud. - Na pewno jeszcze nie umrzesz. Mikę zgrokował cię i
twierdzi, że masz przed sobą wiele lat życia.
Jubal pokręcił głową.
- Już dawno temu ustaliłem sobie trzycyfrowy limit.
- Jakie to mają być cyfry, szefie? - zapytała Miriam z niewin-
ną miną. - Te, których użył Matuzalem?
Potrząsnął nią lekko.
- Nie wygaduj takich świństw!
- Śmierdziel twierdzi, że kobiety mogą wygadywać świństwa,
ale tak, żeby ich nikt nie słyszał.
- Twój mąż ma rację. W dniu, kiedy na moim zegarze pokażą
się trzy cyfry, natychmiast się odcieleśnię, albo po marsjańsku,
albo przy użyciu własnych, mniej finezyjnych metod. Nie może-
cie mi tego zabronić. Koniec wieńczy dzieło.
- Grokuję, że mówisz prawdziwie - odparła z namysłem Jill.
- Ale nie licz na to zbyt wcześnie. Jeszcze nie osiągnąłeś całości.
Allie postawiła ci horoskop nie dalej niż w zeszłym tygodniu.
- Horoskop? O, mój Boże! Kto to jest Allie? Jak ona śmiała!
Dajcie mija tutaj, a przysięgam, że skieruję ją do biura pośred-
nictwa pracy, żeby przydzielili jej jakąś lepszą robotę!
Obawiam się, że to niemożliwe, bo Allie pracuje teraz nad
naszym słownikiem. - poinformował go Mahmoud. - Co zaś do
tego, kim jest... To madame Aleksandra Vesant.
Jubal natychmiast się rozpromienił.
- Becky? Ona też wylądowała w tym domu wariatów?
- Tak. Mówimy na nią Allie, bo mamy tu jeszcze jedną Bec-
ky. Nie wybrzydzaj na jej horoskopy, Jubal; ona dysponuje
Przeczuciem.
Brednie. Astrologia to stek bzdur i ty doskonale o tym
wiesz.
- Oczywiście. Nawet Allie zdaje sobie z tego sprawę, że więk-
szość astrologów to marni oszuści. Mimo to prowadzi swoją
działalność z jeszcze większym zapałem, wykorzystując mar-
sjańską arytmetykę i astronomię, obie znacznie lepiej rozwinięte
od naszych. Astrologia stała się dla niej sposobem grokowania.
Środki nie mają znaczenia - może to być kałuża, kryształowa
woda albo wnętrzności kurczaka. Mikę poradził jej, żeby w
dalszym ciągu korzystała z symboli, do których zdążyła się już
przyzwyczaić. Najważniejsze jest to, że ma Przeczucie.
- Co to za Przeczucie, do jasnej cholery?
- Umiejętność grokowania znacznie większej części wszech-
świata niż ta, która cię bezpośrednio otacza. Mikę potrafi to
dzięki latom wychowywania w marsjańskiej dyscyplinie; Allie
była niewyszkoloną póładeptką. To, że użyła nie posiadającego
żadnego znaczenia symbolu, jakim jest astrologia, nie ma
najmniejszego znaczenia. Różaniec również nie ma żadnego
znaczenia - nie krytykuję naszych konkurentów, bo mówię o
muzułmańskim różańcu. - Mahmoud sięgnął do kieszeni,
wyjął wspomniany przedmiot i zaczął przesuwać go między
palcami. - Jeżeli podczas gry w pokera będziesz miał szczęście,
bo okręciłeś kapelusz o sto osiemdziesiąt stopni, to znaczy, że
naprawdę ci to pomogło, choć kapelusz jako taki nie ma żadnej
magicznej mocy.
Jubal spojrzał na muzułmański różaniec.
Czy nadal jesteś jednym z Wiernych? - zapytał. - Myśla-
łem, że przyłączyłeś się do kościoła Mike'a.
Mahmoud odłożył paciorki.
- Przyłączyłem się, ale nie porzuciłem mojej wiary.
- Co takiego? Przecież to są rzeczy nie do pogodzenia!
Tylko pozornie. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że
Maryam przyjęła moją wiarę, a ja jej. Jubal, mój ukochany
bracie... Nadal jestem niewolnikiem Boga, posłusznym jego
woli... a mimo to mogę powiedzieć: Tyś jest Bogiem, ja jestem
Bogiem, Bogiem jest wszystko, co grokuje. Prorok nigdy nie
twierdził, że jest ostatnim, jaki pojawił się na Ziemi, ani nie
utrzymywał, że powiedział już wszystko, co było do powiedze-
nia. Poddanie się woli Boga wcale nie polega na tym, aby stać się
robotem niezdolnym do dokonywania wyborów, a tym samym
do popełniania grzechów. Poddanie się jej może oznaczać -
o z n a c za wzięcie na siebie całkowitej odpowiedzialności za
sposób, w jaki ja i każdy z nas kształtujemy wszechświat. Mo-
żemy przemienić go w rajski ogród... lub zaniedbać i znisz-
czyć. - Uśmiechnął się. - Przez Boga wszystko jest moiliwe,
jeśli wolno mi pożyczyć ten cytat... z wyjątkiem tego, co Nie-
możliwe: Bóg nie może uciec przed Samym Sobą, nie może
zrezygnować ze Swojej odpowiedzialności, musi na zawsze
zostać posłusznym Swojej woli. Nie może również zrzec się
Islamu, który pozostaje Jego... mój... twój... iMike'a.
Z piersi Jubala wyrwało się głębokie westchnienie.
- Wiesz, Śmierdzielu... Teologia zawsze wprawiała mnie w
zły nastrój. Gdzie jest Becky? Przez ostatnie dwadzieścia parę
lat widziałem ją nie więcej niż raz. To stanowczo za mało.
- Przyjdzie tutaj, ale na razie nie może przerwać dyktowania.
Robert A. He inle in
Pozwól, że ci wyjaśnię. Do tej pory codziennie nawiązywałem z
Mike'em kontakt myślowy; trwało to tylko kilka minut, choć
potem czułem się tak, jakbym ciężko przepracował osiem go-
dzin. Po zakończeniu kontaktu natychmiast nagrywałem na
taśmę wszystko, co mi przekazał, a inni ludzie, znający mar-
sjańską fonetykę, transkrybowali te taśmy na papier. Następ-
nie Maryam przepisywała to na specjalnej maszynie, Mikę zaś
lub ja - najczęściej on, mimo nawału pracy - przeprowadzali-
śmy korektę.
Ale teraz Mikę zgrokował, że będzie musiał wysłać Maryam
i mnie, byśmy dokończyli jego dzieło - a właściwie zgrokował, że
m y zgrokujemy taką konieczność - więc gromadzi wielki zapas
taśm, żebym mógł wziąć je ze sobą i stranskrybować. Mamy też
mnóstwo nagrań jego wykładów - oczywiście po marsjańsku -
za które weźmiemy się natychmiast po skończeniu pracy nad
słownikiem.
Zdaje się, że wyjedziemy już wkrótce, bo Mikę, choć tak bar-
dzo zajęty, zmienił metodę. Jest tu osiem sypialni wyposażo-
nych w magnetofony. Wszyscy, którzy to potrafią, to znaczy
Patty, Jill, ja, Maryam, twoja przyjaciółka Allie i kilka innych
osób, przychodzą tam na zmianę, a Mikę pogrąża nas w transie
i przekazuje nam definicje, idiomy i pojęcia. Trwa to kilka
chwil, choć nam wydaje się, że mijają długie godziny... a potem
dyktujemy to wszystko, czego się dowiedzieliśmy, dopóki jesz-
cze jest świeże. Tego nie może robić ktokolwiek; zadanie wyma-
ga dobrego akcentu, umiejętności wejścia w trans i przekazania
zdobytych wiadomości. Na przykład Sam dysponuje wszystkim
oprócz akcentu -jeden Bóg wie, w jaki sposób, ale mówi po
marsjańsku z akcentem z Bronxu. Nie możemy z niego korzy-
stać, bo powstałoby mnóstwo niejasności. Właśnie w tej chwili
Allie jest zajęta dyktowaniem. Znajduje się w półtransie wspo-
magającym pamięć absolutną, ale gdybyś ją teraz obudził, za-
pomniałaby wszystko, czego nie zdążyła odtworzyć.
Jubal skinął głową.
- Grokuję, choć muszę przyznać, że jestem wstrząśnięty do
głębi wizją Becky Vessey w roli uczennicy języka marsjańskiego.
Jednak bądź co bądź była jednym z najlepszych telepatów w
show biznesie - potrafiła wyczytać z człowieka takie rzeczy, że
aż robiło się niedobrze ze strachu. Śmierdziel, skoro zmykacie
stąd, żeby popracować w spokoju, czemu nie wpadniecie do
domu? W nowym skrzydle jest mnóstwo miejsca.
- Może tak zrobimy. Czekanie pokaże.
Wiesz, kochanie... - powiedziała poważnie Miriam. - Chcia-
łabym to zrobić, jeśli Mikę wypchnie nas z Gniazda.
- Chciałaś chyba powiedzieć: jeżeli zgrokujemy, że trzeba je
opuścić.
- To przecież to samo.
- Mówisz prawdziwie, najdroższa. Nie wiesz przypadkiem,
kiedy tu się jada? Odczuwam zupełnie niemarsjański głód. W
Gnieździe obsługa była dużo lepsza.
- Chyba nie oczekujesz od Patty, że będzie pracować nad
twoim zasmarkanym słownikiem, troszczyć się o nasze wygody,
wykonywać polecenia Mike'a i jeszcze stawiać jedzenie na stole
w chwili, kiedy sobie tego zażyczysz? Jubal, Śmierdziel nigdy
nie zostanie kapłanem; jest niewolnikiem swojego żołądka.
- Ja też.
- Mogłybyście trochę jej pomóc - dodał Mahmoud.
- Jesteś okropny. Doskonale wiesz, że to robimy - w każdym
razie na tyle, na ile nam pozwala. Poza tym Tony nikogo nie
wpuszcza do kuchni. - Miriam podniosła się z miejsca. - Chodź,
Jubal. Zobaczymy, co się szykuje na obiad. Tony będzie za-
chwycony, jeśli go odwiedzisz.
Tony najpierw się skrzywił, ale rozpogodził się natychmiast,
kiedy zobaczył, kto towarzyszy Miriam, a następnie z dumą
oprowadził Jubala po swoim królestwie, obrzucając wyzwiska-
mi tych, którzy zniszczyli jego kuchnię w Gnieździe. Podczas
zwiedzania nie trzymana przez nikogo łyżka w dalszym ciągu
mieszała gotujący się sos.
Niedługo potem Harshaw kategorycznie odmówił zajęcia ho-
norowego miejsca przy długim stole i usiadł tam, gdzie mu było
najbliżej. Miejsce u boku Patty, która zasiadła przy krótszej
krawędzi, pozostało puste, lecz Jubal miał niejasne wrażenie, że
siedzi tam Człowiek z Marsa, którego widzą wszyscy oprócz nie-
go.
Vis-a-vis siebie dostrzegł doktora Nelsona.
Zastanowiwszy się przez chwilę, doszedł do wniosku, że był-
by zdziwiony tylko wtedy, gdyby go tu nie spotkał.
- Cześć, Sven - powiedział, skinąwszy głową.
- Cześć, doktorze. Dzielę się z tobą wodą.
- Obyś nigdy nie był spragniony. Robisz tu za lekarza zakła-
dowego?
Nelson zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie. Za studenta medycyny.
- Aha. I co, nauczyłeś się czegoś?
- Owszem. Że medycyna jest całkowicie zbędna.
- Sam bym ci to powiedział, gdybyś mnie wcześniej zapytał.
Widziałeś kapitana?
- Powinien dotrzeć dziś wieczorem albo jutro rano. Wylądo-
wał parę godzin temu.
- Zawsze tu przyjeżdża?
- Nie ma zbyt wiele czasu, więc studiuje zaocznie.
Jubal podjął konwersację ze swoim sąsiadem z prawej strony,
a Nelson zajął się rozmową z siedzącą obok niego Dorcas.
Harshaw cały czas wyczuwał to samo napięcie, przedtem po-
wstrzymywane, teraz znacznie łatwiejsze do zauważenia. W
pewnej chwili wokół stołu zaczęła krążyć szklanka wody. Kie-
dy dotarła do Jubala, pociągnął niewielki łyk i podał ją swojej
sąsiadce z lewej strony - wpatrującej się w niego wielkimi ocza-
mi dziewczynie, zbyt onieśmielonej, żeby nawiązać z nim roz-
mowę.
- Ofiarowuję ci wodę.
- Dziękuję ci za nią, Oj... Jubal - wykrztusiła.
Kiedy szklanka wróciła do szczytu stołu i stanęła przed pu-
stym krzesłem, było w niej jeszcze około pół cala wody. Naczy-
nie uniosło się, przechyliło, woda zniknęła, a szklanka wylą-
dowała łagodnie z powrotem na obrusie. Jubal doszedł do
wniosku, że wziął udział w Dzieleniu się Wodą w Środkowej
Świątyni.
- Jesteśmy tutaj tylko chwilowo - zapewnił go sąsiad z prawej
strony, Sam. - Jajo i tak miało pęknąć lada chwila. Teraz ro-
zejdziemy się we wszystkie strony. Oczywiście, będziemy mieli
sporo kłopotów; żadne społeczeństwo nie pozwoli bezkarnie
łamać zasad, które ustanowiło, a my rzucamy wyzwanie do-
słownie wszystkiemu, poczynając od nienaruszalności własno-
ści, kończąc na świętości małżeństwa.
- Wzięliście się też za własność?
- Za to, czym jest teraz. Na razie Mikę naraził się tylko paru
szulerom, ale co się stanie, kiedy pojawią się tysiące, dziesiątki
tysięcy, setki tysięcy ludzi, dla których bankowe sejfy nie stano-
wią żadnej przeszkody, a przed tym, żeby zabrać wszystko, na
co mają ochotę, powstrzymuje ich jedynie silna wola? Natural-
nie, że ich wola ma większe znaczenie niż jakiekolwiek prawne
zakazy, ale tego nie zrozumie żaden bankier, dopóki sam nie
wejdzie na ciernistą drogę wiodącą do samodyscypliny... a
wtedy przestanie być bankierem. Co stanie się z rynkiem, kiedy
oświeceni będą z góry wiedzieć, co zrobisz ze swoimi akcjami?
A ty znasz odpowiedzi na te pytania? Sam potrząsnął głową.
Nie jestem zainteresowany. Ale Saul, mój kuzyn, grokuje te
sprawy razem z Allie. Michael nakazał im ostrożność: żadnych
wielkich ruchów i mnóstwo fałszywych kont, ale w gruncie
rzeczy każdy z nas mógłby zarobić masę pieniędzy, wszystko
jedno - na giełdzie, wyścigach konnych, w grach hazardowych
- gdy-
Obcy w obcym kraju
by przyszła mu ochota wykorzystać swoje umiejętności. Nie,
pieniądze i własność nie znikną - Michael twierdzi, że są po-
żyteczne - ale zostaną odwrócone do góry nogami i ludzie albo
będą musieli nauczyć się nowych reguł (i to w bolesny sposób)
albo przepadną. Jak sądzisz, co się stanie z Lunar Enterpri-
ses, kiedy cały transport między Ziemią a Lunar City będzie
odbywał się za pomocą teleportacji?
- W takim razie powinienem sprzedawać czy kupować?
- Zapytaj Saula. Może wykorzystać istniejącą korporację,
doprowadzić ją do bankructwa albo zostawić nietkniętą na sto
lub dwieście lat. Ale to samo dotyczy każdego zawodu. W
jaki sposób nauczyciel ma sobie poradzić z dzieckiem, które
wie więcej od niego? Co stanie się z lekarzami, kiedy wszyscy
ludzie będą zdrowi? Jaki los czeka przemysł odzieżowy, gdy
można będzie pokazywać się nago? Jubal, czy wiesz ile pienię-
dzy wydaje się rocznie w tym kraju na środki służące kontroli
urodzeń?
- Mniej więcej, Sam. Prawie miliard na środki doustne i po-
nad pół miliarda na różne bezużyteczne dziwactwa.
- Prawda, jesteś przecież lekarzem.
- Tylko przypadkiem.
- Wyobraź sobie, co się stanie z tym przemysłem - i z wrza-
skliwymi groźbami moralistów - kiedy kobieta będzie mogła
zajść w ciążę wtedy, kiedy zechce i z mężczyzną, na którego
będzie miała tak wielką ochotę, o jakiej nigdy się nie śniło
nawet Kleopatrze... natomiast ten, kto chciałby ją zgwałcić,
umrze tak szybko, że nawet nie zdąży się zorientować, co mu
się stało? Kiedy kobiety wyzwolą się z pęt winy i strachu,
stając się wreszcie właścicielkami samych siebie? Do licha,
przemysł farmaceutyczny stanie się jedną z mniej istotnych
ofiar; pomyśl tylko o tych wszystkich prawach, instytucjach,
fałszywych nastawieniach i horrendalnych nonsensach, które
będą musiały pójść do diabła!
- Nie grokuję tego w całości - przyznał Jubal. - Poza tym ta
sprawa dotyczy zagadnienia, w które nie jestem zbyt mocno
zaangażowany emocjonalnie.
- Tylko jedna instytucja nie ulegnie zniszczeniu: małżeń-
stwo.
- Naprawdę?
Naprawdę. Wręcz przeciwnie - ulegnie wzmocnieniu,
utrwaleniu i stanie się bardziej znośna. Znośna? Stanie się wspa-
niała! Widzisz tę czarownicę z długimi czarnymi włosami?
- Tak. Już się nimi zachwycałem.
- Wie, że są piękne i od chwili, kiedy przyłączyliśmy się do
kościoła, pozwoliła im urosnąć jeszcze o półtorej stopy. To moja
żona. Nie dalej niż rok temu żyliśmy ze sobą jak dwa wściekłe
psy. Ona była zazdrosna, a ja znudzony. Nie poświęcałem jej
prawie wcale uwagi. Do licha, oboje byliśmy sobą znudzeni;
trzymały nas razem tylko dzieci i jej zaborczość. Zdawałem
sobie sprawę, że nie pozwoli mi odejść bez wielkiego skandalu,
a poza tym i tak nie miałem odwagi jeszcze raz zaczynać
wszystkiego od początku. Skakałem więc na boki, kiedy byłem
pewien, że ujdzie mi to na sucho - wykładowca staje w obliczu
licznych pokus, ale niewielu okazji - Ruth zaś wściekała się po
cichu. A czasem nawet głośno. Pewnego dnia przyłączyliśmy
się do Mike'a... - Sam uśmiechnął się szeroko -.. .i zakochałem
się w mojej żonie! Teraz jest moją dziewczyną numer jeden.
Sprawa polega na tym, że jesteśmy partnerami w takim stop-
niu, w jakim nigdy nie udało nam się nimi być na zewnątrz -
wyjaśnił po cichu Sam. - Przeszliśmy w tym stanie przez wstęp-
ny trening, dzieląc się wodą i zbliżając z innymi, którzy mieli
podobne problemy. Takie partnerskie układy wewnątrz grupy
zawiązują się najczęściej między małżeństwami, a jeśli nie, to
nie ma żadnego problemu, bo i tak stosunki między rozwiedzio-
nymi są o niebo lepsze niż przedtem, i to zarówno w łóżku jak i
poza nim.
Do licha, do tego wcale nie trzeba kobiety i mężczyzny. Weźmy
na przykład Dawn i Jill: są jak duet akrobatów.
Hmm... Do tej pory myślałem o nich jako o żonach Mik-
e'a.
Są jego żonami w takim samym stopniu, co każdego z nas.
Czy też raczej: Mikę jest ich mężem tak samo jak którejkolwiek
innej kobiety. Jest tak bardzo zajęty, że ma czas tylko na to, żeby
podzielić się sobą ze wszystkimi. Jeżeli kogoś można uznać za
żonę Mike'a, to raczej Patty, choć ich stosunki są bardziej natu-
ry duchowej niż fizycznej. Jeżeli chodzi o sprawy łóżkowe, to
zarówno on jak i ona są trochę pokrzywdzeni.
Patty siedziała jeszcze dalej niż Ruth, ale odwróciła się do
nich i powiedziała:
- Sam, najdroższy, ja wcale nie czuję się pokrzywdzona.
- Proszę?... Cholera! - Sam skrzywił się cierpko. - Jedyne, co
mi się nie podoba w tym kościele to to, że człowiek ani przez
chwilę nie jest naprawdę sam!
To oświadczenie sprowadziło na niego ulewę pocisków; od-
pierał wszystkie nie wykonując najmniejszego ruchu aż do chwi-
li, kiedy dostał w twarz pełnym talerzem spaghetti - rzuconym
przez Dorcas, co nie umknęło uwadze Jubala.
Przez sekundę lub dwie Sam wyglądał jak ofiara wypadku
lotniczego, a potem makaron zniknął, podobnie jak kilka kro-
pelek sosu, które wylądowały na koszuli Jubala.
- Nie dawaj jej dokładki, Tony. Wyrzuciła swoją porcję, więc
teraz niech się trochę przegłodzi.
- W kuchni jest tego jeszcze mnóstwo - odparł Tony. - Poza
tym bardzo ci do twarzy w spaghetti. Niezły sos, prawda?
Talerz Dorcas pofrunął do kuchni i po chwili wrócił nała-
dowany.
Bardzo dobry - przyznał Sam. - Połknąłem całą porcję,
Robert A. Heinlein
która wpadła mi do ust. Co to jest? A może nie powinienem
pytać?
Poszatkowany policjant - poinformował go Tony.
Nikt się nie roześmiał; Jubalowi przemknęła niepokojąca
myśl, czy to aby na pewno miał być żart, ale natychmiast
przypomniał sobie, że jego bracia często się uśmiechali, na-
tomiast niezwykle rzadko wybuchali śmiechem... Poza tym
policjant powinien znakomicie nadawać się do konsumpcji.
Jednak sos nie mógł być z długiej świni, bo miałby smak
szynki, a nie wołowiny. Na wszelki wypadek postanowił
zmienić temat.
- To, co mi się najbardziej podoba w tej religii...
- Religii? - przerwał mu Sam.
- Możesz nazwać ją kościołem, jeśli masz ochotę.
- Oczywiście. Pełni wszystkie funkcje kościoła, a jej quasi-
teologia dorównuje wielu prawdziwym religiom. Przyłączyłem
się, ponieważ byłem zaprzysięgłym ateistą - zostałem kapłanem
i teraz po prostu nie wiem, kim jestem.
- Zrozumiałem, że jesteś Żydem...
I to z rodziny, w której od pokoleń byli sami rabini, więc
nic dziwnego, że stałem się ateistą. Spójrz tylko, co teraz ze
mnie zostało. Ale Saul i moja żona Ruth są w dalszym ciągu
Żydami, jeśli chodzi o religię; porozmawiaj z Saulem, a prze-
konasz się, że to nie jest żadne upośledzenie. Od chwili, kiedy
Ruth udało się przełamać bariery, czyni postępy znacznie
szybciej ode mnie - została kapłanką na długo przedtem,
zanim mnie to się udało.
- Dyscyplina - dokończył Jubal. - To mi się właśnie podo-
ba. Wiara, w której mnie wychowano, nie wymagała od niko-
go żadnej wiedzy. Wystarczyło pójść do spowiedzi, dostać
rozgrzeszenie i już lądowało się bezpiecznie w ramionach
Chrystusa. Ktoś mógł być zbyt głupi, żeby zliczyć do trzech,
a mimo to zaliczał się do wybranych przez Boga i miał zagwa-
rantowane szczęście wieczne tylko dlatego, że został nawróco-
ny. Nie musiał nawet znać Biblii ani mieć o czymkolwiek poję-
cia. O ile dobrze grokuję, w tym kościele nie ma czegoś takiego
jak nawrócenie...
- Grokujesz prawdziwie.
- Zaczyna się od chęci zdobywania wiedzy, a potem następuje
długi i ciężki okres nauki. Grokuję, że to zbawienny zwyczaj.
- Nawet więcej niż zbawienny - zgodził się Sam. - Wręcz
niezastąpiony. Bez znajomości języka nie można sobie przy-
swoić nawet podstawowych pojęć, a dyscyplina, która przy-
nosi niezliczone efekty - na przykład umiejętność życia w zgo-
dzie z własną żoną -jest ściśle związana z tymi pojęciami i
wynikającą z nich logiką; chodzi o zrozumienie, kim jesteś,
dlaczego jesteś, w jaki sposób działasz, i o odpowiednie za-
chowanie. Szczęście działa w taki sam sposób, w jaki powinna
działać każda istota... ale po angielsku to brzmi jak tautolo-
gia, natomiast po marsjańsku jest to kompletny zestaw in-
strukcji o gwarantowanej skuteczności działania. Czy wspo-
mniałem już, że chorowałem na raka, kiedy się tutaj zjawi-
łem?
- Nie.
Nie wiedziałem o tym, ale Mike zgrokował chorobę i wysłał
mnie na prześwietlenie i inne badania, żebym sam się przekonał.
Potem wzięliśmy się za leczenie wiarą i cudami. Lekarze nazwali
to spontaniczną remisją, co miało chyba oznaczać „udało ci się,
chłopie".
Jubal skinął głową.
- Profesjonalne brednie. Czasem rak cofa się nie wiadomo
dlaczego.
- Ja wiem, dlaczego mój się cofnął. Zacząłem zdobywać kon-
trolę nad swoim ciałem. Z pomocą Mike'a naprawiłem zniszcze-
nia. Teraz potrafię to robić zupełnie sam. Chcesz zobaczyć, jak
wstrzymuję bicie serca?
- Dzięki, miałem już okazję podziwiać to u Mike'a. Przypusz-
czam jednak, że gdyby to, o czym mówisz, miało być rzeczywi-
ście leczeniem wiarą, mój znakomity kolega doktor Nelson nie
siedziałby teraz wśród nas. Kontrola nad organizmem... Groku-
ję.
- Przepraszam. Wszyscy o tym wiemy.
Hmm... Nie mogę nazwać Mike'a łgarzem, bo nim nie
jest, ale na pewno jest przewrażliwiony na punkcie mojej oso-
by.
Sam pokręcił głową.
Rozmawiałem z tobą przez cały obiad, bo chciałem sam
sprawdzić to, co twierdzi Mike. Ty rzeczywiście grokujesz.
Zastanawiam się, co mógłbyś osiągnąć, gdybyś zadał sobie
trud nauczenia się języka?
- Nic. Jestem starym człowiekiem, który nie ma już zbyt wiele
do zaofiarowania.
- Pozwolę sobie zachować własne zdanie na ten temat. Wszy-
scy inni Pierwsi Powołani musieli przyswoić sobie język, żeby
poczynić większe postępy. Nawet ta trójka, którą trzymałeś u
siebie, musiała uczyć się w głębokim transie za każdym razem,
kiedy do nas przyjeżdżała. Wszyscy oprócz ciebie... bo ty tego
nie potrzebujesz. Chyba że masz ochotę wytrzeć ręcznikiem
spaghetti z twarzy, ale grokuję, że nie jesteś tym zainteresowa-
ny.
Większość uczestników posiłku odeszła od stołu, nie zawra-
cając sobie głowy żadnymi formalnościami. Ruth wstała z miej-
sca i podeszła do nich.
- Chcecie tu siedzieć całą noc? A może mamy was zebrać z ta-
lerzami?
- Jestem pantoflarzem. Chodźmy, Jubal.
Weszli do pokoju, w którym stał odbiornik stereowizji.
- Coś nowego? - zapytał Sam.
- Prokurator okręgowy oznajmił, że to my jesteśmy odpowie-
dzialni za wypadek, choć przyznał, że nie wie, co się właściwie
stało - poinformował go ktoś.
- Biedny facet. Ugryzł drewnianą nogę i przekonał się, że
bolą go zęby. - Przenieśli się w spokojniejsze miejsce. - Mówi-
łem ci już, że należało się spodziewać tych kłopotów. Sprawy
pogorszą się jeszcze bardziej, zanim uzyskamy taki wpływ na
opinię publiczną, żeby zaczęła nas tolerować. Ale Mike'owi
się nie śpieszy. Trzeba będzie zlikwidować Kościół Wszyst-
kich Planet - proszę bardzo, już jest zlikwidowany. W jego
miejsce stworzymy Kongregację Jednej Wiary. Kiedy nas
znowu wykopią, przeniesiemy się gdzie indziej i otworzymy
Świątynię Wielkiej Piramidy - zlecą się do nas grube, głupie
babska, z których część zamieni się we wcale nie grube i by-
najmniej nie głupie. Potem będzie Towarzystwo Medyczne, a
kiedy rzuci się na nas prasa, sędziowie i politycy, jeszcze raz
zmienimy miejsce pobytu i utworzymy Braterstwo Ochrzczo-
nych. Za każdym razem zdążymy wykształcić grupę ludzi,
których nikt nie będzie w stanie skrzywdzić. Mike zaczynał
niecałe dwa lata temu, daleki od pewności siebie, mając do
pomocy zaledwie trzy niedoświadczone kapłanki. Teraz
mamy solidne Gniazdo i wielu zaawansowanych pielgrzy-
mów. Pewnego dnia staniemy się zbyt silni, żeby można nas
było dalej prześladować.
- To prawda - zgodził się Jubal. - Jezus narobił niezłego
zamieszania mając zaledwie dwunastu uczniów.
Sam uśmiechnął się z dumą.
Też był Żydem. Dziękuję, że o Nim wspomniałeś. Stanowi
największe osiągnięcie mojego narodu; wszyscy o tym wiemy,
choć większość nie chce o Nim mówić. Był żydowskim chłop-
cem, który czynił dobro i jestem z niego bardzo dumny. Zwróć
uwagę, że Jezus wcale nie starał się zrobić wszystkiego z dnia na
dzień, tylko założył solidną organizację i pozwolił jej rosnąć.
Obcy w obcym kraju
Mikę również jest cierpliwy. Cierpliwość do tego stopnia stano-
wi nieodłączny element naszej dyscypliny, że przestaje być cier-
pliwością.
Jubal ziewnął rozdzierająco.
Na razie wybieram długą gorącą kąpiel i osiem godzin snu.
Porozmawiamy jutro... i później.
Kiedy Jubal dotarł do swojego pokoju, zjawiła się tam rów-
nież Patty; napuściła mu wody do wanny, zasłała łóżko nie
ruszywszy nawet palcem, ustawiła na stoliku butelki, przyrządzi-
ła drinka i postawiła go w łazience przy wannie. Jubal nie wy-
ganiał jej, gdyż przybyła w stroju pozwalającym na swobodne
podziwianie obrazków. Wiedział wystarczająco dużo o syndro-
mie, który zmusza ludzi do pokrycia swego ciała tatuażem, by
zdawać sobie sprawę, że gdyby teraz nie zapytał, czy może do-
kładnie przyjrzeć się narysowanym na ciele Patrycji scenom,
kobieta z pewnością poczułaby się urażona.
Nie miał również oporów, które w takiej sytuacji odczuwał
Ben; rozebrawszy się stwierdził z czymś w rodzaju dumy, że nie
ma to żadnego znaczenia, choć minęło już wiele lat od chwili,
kiedy po raz ostatni pokazywał się komuś bez ubrania. Patty nie
zwróciła na ten fakt najmniejszej uwagi, ograniczając się do
sprawdzenia, czy woda w wannie ma odpowiednią temperaturę,
zanim pozwoliła mu do niej wejść.
Następnie opowiedziała mu dokładnie, co przedstawia każdy
z obrazków i w jakiej kolejności należy je oglądać.
Jubal okazał należyty podziw, choć starał się podejść do
sprawy z obiektywnym nastawieniem krytyka sztuki. Musiał
przyznać, że tatuaże Patrycji zostały wykonane ręką najwięk-
szego wirtuoza igły, o jakim kiedykolwiek słyszał; w porówna-
niu z nią jego japońska przyjaciółka wyglądała jak tani chodnik
przy kobiercu z Buchary.
Wyczuł, kiedy była już gotowa odejść i sam jej to zasugero-
wał, prosząc, by pocałowała na dobranoc jego wnuczki, bo on
zapomniał to zrobić.
Jestem bardzo zmęczony, Patty. Skinęła głową.
A ja muszę wracać do pracy nad słownikiem. - Nachyliła się
nad nim i pocałowała go gorąco, ale szybko. - Zaniosę tego cału-
sa dzieciakom.
I pogłaszcz ode mnie Pieszczocha.
- Oczywiście. On cię grokuje, Jubal. Wie, że lubisz węże.
- To dobrze. Dzielę się z tobą wodą.
- Tyś jest Bogiem, Jubal.
Wyszła z łazienki. Harshaw usiadł wygodnie w wannie i
stwierdził ze zdumieniem, że nie czuje już zmęczenia ani bólu w
kościach. Żałował, że nie może pozbyć się wątpliwości, ale w
chwilę potem przyznał, że pragnie być właśnie sobą - zgryźli-
wym i zadufanym starcem.
Po pewnym czasie namydlił się, spłukał prysznicem i posta-
nowił się ogolić, aby nie robić tego przed śniadaniem. Wreszcie
zamknął drzwi na klucz, wyłączył górne światło i położył się do
łóżka.
Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do czytania, ale niczego
nie znalazł, co wprowadziło go w gniewny nastrój, w związku z
czym dokończył drinka i zgasił nocną lampkę.
Rozmowa z Pat nie tylko pozwoliła mu wypocząć; ale także
zlikwidowała senność. Wciąż jeszcze czuwał, kiedy do pokoju
weszła Dawn.
- Kto to? - zawołał.
- Dawn.
- Niemożliwe, żeby już świtało*; przed chwilą była dopiero...
Och.
-Tak, Jubal. To ja.
* dawn - świt (przyp. tłum.).
Do licha, zdawało mi się, że zamknąłem drzwi na klucz.
Dziecino, zrób w tył zwrot i pomaszeruj prosto do... Hej! Wyłaź
z mojego łóżka! Natychmiast!
- Tak, Jubal, ale najpierw chcę ci coś powiedzieć. -Hę?...
- Kocham cię od bardzo dawna. Prawie tak długo jak Jill.
- No, to bardzo... Przestań wygadywać bzdury i natychmiast
wynieś swoją małą pupkę przez te drzwi!
- Zaraz to zrobię - odparła pokornie. - Ale proszę, wysłuchaj
mnie najpierw. Chcę ci powiedzieć coś o kobietach.
Nie teraz. Możesz to zrobić rano. -Teraz...
Westchnął ciężko.
W porządku: mów. Ale zostań tam, gdzie jesteś.
- Jubal... mój ukochany bracie. Mężczyźni zwracają ogrom-
ną uwagę na to, jak kobieta wygląda, więc staramy się być jak
najpiękniejsze i to jest dobrze. Ale kobiety nie są mężczyznami.
My się najczęściej o was martwimy. Może to być coś tak głupiego
jak: Czy aby na pewno jest bogaty? Albo: Czy zatroszczy się o
moje dzieci i będzie dla nich dobry? A czasem: Czy jest dobrym
człowiekiem? Na przykład tak dobrym jak ty, Jubal. Piękno,
które w was dostrzegamy, jest całkowicie odmienne od tego,
które wy widzicie w nas. Jesteś piękny, Jubal.
- Na litość boską!
- Grokuję, że mówisz prawdziwie. Tyś jest Bogiem, ja jestem
Bogiem... i bardzo cię potrzebuję. Ofiarowuję ci wodę. Czy
przyjmiesz ją i pozwolisz, bym się do ciebie zbliżyła?
- Eee... Widzisz, dziewczynko, o ile dobrze rozumiem, co mi
proponujesz, to...
- Ty grokujesz, Jubal. Chcę się z tobą dzielić wszystkim, co
mam. Nami. Sobą.
-Tak myślałem. Moja droga, masz mnóstwo rzeczy, którymi
możesz się dzielić, ale... jeżeli o mnie chodzi, zjawiłaś się kilka-
naście lat za późno. Bardzo tego żałuję, możesz mi wierzyć.
Dziękuję ci z całego serca. A teraz idź już sobie i pozwól zasnąć
staremu człowiekowi.
Będziesz spał, kiedy dopełni się oczekiwanie. Mogłabym
pożyczyć ci siły, ale grokuję, że to jest niepotrzebne.
(Do licha, ona ma rację!)
Nie, Dawn. Dziękuję ci, moja droga. Uklękła i nachyliła się
nad nim.
- Skoro tak, to pozwól, że powiem ci jeszcze jedno. Jill pora-
dziła mi, żebym zaczęła płakać, gdybym miała z tobą jakieś
problemy. Chcesz, żebym zamoczyła cię swoimi łzami i w ten
sposób podzieliła się z tobą wodą?
- Spuszczę jej lanie!
- Tak, Jubal. Zaczynam płakać.
Dawn nie wydała żadnego odgłosu, ale sekundę lub dwie
później duża ciepła łza kapnęła mu na piersi... zaraz potem
druga... trzecia... a potem kolejne.
Jubal zaklął, przyciągnął ją do siebie... i podporządkował się
temu, czego i tak nie sposób było uniknąć.
cdn.
CUDA
MASKI (1)
Leszkowi Węgrzyńskiemu
...Pewnego dnia wynurzył się ze snu jak z lekkiej pu-
styni, spojrzał na daremne światło wieczoru, które
pomylił ze świtem i zrozumiał, że nie śnił.
BORGES
Cuda W Overlandzie nigdy nie brak turystów. Co roku spełza
się tu całe ich mrowie i wkrada się w prywatne życie Overland-
czyków niczym szarańcza - z niepohamowaną pasją i zajadło-
ścią.
Overlandczycy niezbyt są temu przychylni, mimo to po-
wstrzymują się przed podjęciem radykalnych kroków, doskonale
zdając sobie sprawę, jakim bogactwem jest turystyka dla ich
niewielkiego kraju. Żywią ponadto niczym nie uzasadnione
nadzieje, że kiedyś ta turystyczna zaraza się ucywilizuje. Lecz
czasem nachodzi ich jakaś zimna żądza mordu i wtedy posępne,
zastygłe w grymasie niechęci twarze przeistaczają się w straszli-
we maski łowców głów. Biada nieostrożnemu turyście, jeżeli
zapuści się samotnie w mało poznane rejony kraju i trafi na
metamorfozę usposobienia Overlandczyków.
Takie drobiazgi nikogo jednak nie zrażają. Oerland słynie
bowiem z czegoś, czego nie ma w żadnym innym kraju - z
cudów. Nie są to cuda w ścisłym tego słowa znaczeniu, choć
mało kto o tym wie. W gruncie rzeczy jest to bowiem umiejętność
wywoływania niezwykle silnych halucynacji - i nic więcej.
Cecha ta wyewoluowała w trakcie długich i przewlekłych wo-
jen z Ankuzimi; jedyną skuteczną bronią Overlandczyków było
wówczas zaskoczenie i ciągłe angażowanie sił przeciwnika tak,
by lepiej uzbrojony i liczebniejszy, nie miał chwili oddechu. Zja-
wiska halucynogenne nadawały się do tego celu wprost wy-
śmienicie. A ponieważ pewna wąska z początku grupa północ-
nych Overlandczyków, posiadających tę umiejętność, przeka-
zywała ją sobie z pokolenia na pokolenie, to właśnie ich wyko-
rzystywano do walki z Ankuzimi. Asymilacja z mieszkańcami
pozostałych regionów kraju, w czym na wszystkie strony im
pomagano, upowszechniła tę korzystną umiejętność. Niestety,
nie udało się zwiększyć trwałości zjawisk. Wszystkie one bo-
wiem, nawet najbardziej realistyczne wizje i fenomeny utrzymu-
ją się dotąd jedynie, póki zwraca się na nie uwagę, gasnąc później
bezpowrotnie.
Wróćmy do turystów. Trudno opisać ich entuzjazm wobec
pojawiających się znienacka zórz polarnych, tęcz, srebrnych i
złotych obłoków, drzew rosnących korzeniami w górę (których
owoce, zazwyczaj całkiem smaczne, wykopuje się niczym
kartofle z ziemi), gradu drobniaków czy ziejących ogniem jede-
nastogłowych smoków. A przecież są to rzeczy jak najbardziej
zwyczajne - umieją je czynić wszyscy, najbardziej nawet ubodzy
w ziemię i fantazję wieśniacy.
Czasem jednak zdarzają się prawdziwi artyści. Tym nie wy-
starcza poprawianie natury. Bywa, że dzięki kunsztowi i wysu-
blimowanemu poczuciu humoru artysta taki spostrzegając w
OVERLAND
Romuald Pawlak
oddali wędrowca, otacza go znienacka labiryntem murów,
tuneli, przejść, krużganków, wykuszy i innych nierzeczywi-
stych tworów, po czym odchodzi swoją drogą, ufny w siłę rzu-
conego mirażu. I rzeczywiście. Najczęściej dla nieszczęśnika,
którego spotkał ten los, wyzwoleniem z pułapki staje się utrata
przytomności, kiedy zgoniony do ostatniego tchu pada omdla-
ły. Nierzadko po to, aby już nie powstać. Cóż, nie darmo ma-
wiają tu: zobaczyć Overland - i umrzeć!
Lecz nawet i to nie odstrasza turystów. Jedna bowiem tylko
rzecz, a i to na krótko, może ich naprawdę przerazić: Benglin
Krzyk Ostatniej Rozpaczy.
Nikomu z turystów nie udało się go zobaczyć - a i niewielu
spośród rdzennych Oerlandczyków może się pochwalić, że
Benglin objawił im swą zwodniczo łagodną i beztroską twarz.
Pod nią bowiem kryje się oblicze złośliwe i w okrucieństwie nie
mające sobie równych.
Benglin wsławił się tym, że ofiary swe wybiera długo i staran-
nie. Nie wiadomo, czym się kieruje, nie wiadomo na ogół, co się
potem z nimi dzieje. Bezpowrotnie znikają. Jedyna osoba,
której udało się wyrwać z sideł Benglina, opowiadała o innych,
nierzeczywistych światach, w jakie została wtrącona, coraz to
nowych i straszniejszych... Nikt tego z oczywistych powodów
nie potwierdził, są jednak podstawy, by wierzyć w tę opowieść.
Rosita Streich bowiem z dwutygodniowej wycieczki po Over-
landzie powróciła do domu starsza o lat kilkanaście.
I tak właśnie wygląda sprawa tzw cudów overlandzkich. Jed-
ni mówią, że to koszmar, że szaleństwem jest wybierać się do
Overlandu, kraju dziwaków, że trafiają tam jedynie szaleńcy i
desperaci. Inni po powrocie z westchnieniem i błyskiem w oku
wspominają spędzone tam chwile. Nie ma recepty na udany
pobyt w Overlandzie, szczęście poddane zostaje tu ciężkiej pró-
bie. Ale chyba warto spróbować.
Maski (1) Gdyby komuś obcemu, przybyszowi spoza granic
Overlandu, udało się wejść do centralnego pomieszczenia over-
landzkiego domostwa, niechybnie zakończyłoby się to szokiem
albo czymś gorszym jeszcze, o czym usta milczeć powinny. Na
szczęście szanse przybysza z obcych stron są znikome. Sekretów
z
p
o
ls
k
ie
j
fa
n
ta
s
ty
k
i
IRYTYSCI
I OKOLICE
Ilustracje: Tomasz Niewiadomski
tego najbardziej chyba intrygującego miejsca w kręgu
ognia overlandzkiej rodziny strzeże kilka niezawodnych
systemów zabezpieczeń - a o ostatnim z nich, samym
Overlandczyku, można powiedzieć tyle, że w porównaniu
z nim lggir z arakańskich dżungli to zwierzę nadzwyczaj
pokojowo nastawione do świata i niegroźne dla otoczenia.
Znane są przypadki, gdy obrona domowych świętości za-
kończona została skromnym i niezauważalnym dla oto-
czenia pochówkiem, którego sekret wychodził na jaw po
wielu, wielu latach. A wtedy jest już za późno na protesty,
zażalenia i reprymendy: pechowiec, którego skusiły mira-
że skarbów ukrytych w domostwach tubylców, zdążył
skruszeć czy wręcz obrócić się wniwecz. W obronie swych
sekretów Overlandczycy są bowiem bezwzględni, w swym
fanatyzmie nie zważają na nic, nie dadzą się odwieść,
przekonać - nie ulegną, jeżeli tak nakazuje im zew ich go-
rącej krwi. Osiągną cel, choćby właśnie po trupie przeciw-
nika.
Cóż jest więc takiego, co warte jest nawet najwyższej
ceny, aby to osłonić przed niepowołanym wzrokiem?
Czy zwróciliście kiedyś baczniejszą uwagę na twarze
Overlandczyków? Zwykle są one ponure, posępne, jakby
zapiekłe w tlącej się od dawien dawna nienawiści. Stano-
wią jednoznaczną w swej wymowie przestrogę przed na-
wiązywaniem znajomości bliższej niż z przeciwnej strony
ulicy. Jeżeli mieliście szczęście, być może udało się wam
dojrzeć nikły, niezauważalny nieomal cień uśmiechu. Ja,
który spędziłem tu lat dziesięć, widziałem pełen, niczym
nie skrępowany uśmiech jeden jedyny raz. Nie licząc
oczywiście pojedynków irytystów, ale to zupełnie inna
sprawa. Oni nie noszą masek.
Maska - oto najlepiej strzeżony sekret Overlandu (a za-
razem będący tajemnicą poliszynela - czyż nie wspomina-
łem, jak pełen zadziwiających niekonsekwencji jest ten
kraj?!). Idealnie dopasowany do twarzy, niemal nierze-
czywisty płatek materii, na którym ręka gospodarza - a
mieszkańcy tego kraju słyną z fenomenalnych wprost
zdolności plastycznych - skreśliła graficzny komunikat o
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO DRUKU
aktualnym stanie duszy. Przyzwoity Overlandczyk ma ich
ponoć kilkanaście, w tym jedną wyjściową, używaną naj-
częściej, z owym charakterystycznym ponurym grymasem
(jak się mówi, ma również taką na specjalne okc zje, prze-
noszącą każdy ruch mięśni twarzy, prawdziwy jej wygląd).
To właśnie owe maski czy raczej ich wzory stanowią tak
wielki i godzien każdego poświęcenia sekret Overlandczy-
ków. Cóż za bogactwo odcieni i subtelności! Prawdziwe
studium człowieczej twarzy - a przecież nic nadzwyczaj-
nego dla przeciętnego Overlandczyka.
Maska jest również powodem, dla którego tak często
zdarza się Overlandczykom wyjść w trakcie najzagorzal-
szej choćby^lykusji, a po chwili wrócić odmienionymi nie
do poznania, w zupełnie innym nastroju. A i tak zdumie-
wająco rzadko decydują się na odwiedziny osób, z którymi
nie są w najwyższym stopniu zaprzyjaźnione. Wobec zna-
nej ksenofobii i rozpadu więzi społecznych tego narodu
wybór między oczywistym skrępowaniem a niezdolnością
do prawidłowego wyrażenia swych uczuć może mieć tylko
jedno rozstrzygnięcie.
Pamiętajcie więc: to, co widzicie, to maska. O praw-
dziwej twarzy Overlandczyka można powiedzieć jedynie
tyle, że ją posiada.
Chociaż... i tego nie sposób być pewnym.
Pogrzeb Zdarzyło mi się niedawno uczestniczyć w po-
grzebie jednego z przyjaciół sprzed lat. Biły dzwony, grała
orkiestra, tłum ludzi z zainteresowaniem przyglądał się
żałobnikom... I wtedy przypomniałem sobie najdziwniej-
szy, a zarazem najpiękniejszy pogrzeb, w jakim brałem
udział. Było to w Overlandzie, w niewielkim miasteczku
Dusa, na samym początku mojego tam pobytu.
Człowieka, którego mieliśmy pochować, poznałem
niewiele co prawda wcześniej, zaprzyjaźniliśmy się jed-
nakże bardzo. Kiedy go widziałem ostatnim razem, cieszył
się doskonałym jak na swoje lata zdrowiem i humorem.
Jakież więc było moje zdziwienie i ból na wieść, że zmarł
i rodzina prosi mnie na świadka jego ostatniej drogi. Wło-
żyłem czarny, stosowny do okoliczności garnitur i o ozna-
czonej porze znalazłem się przed domem zmarłego, skąd
miało się odbyć wyprowadzenie zwłok.
Wszyscy już byli, czekali na mnie, równie jak ja po-
ważni i zamyśleni. Pośród dźwięków patii ruszyliśmy
powoli, najpierw najbliższa rodzina, krewni i przyjaciele,
wreszcie gapie, których nigdzie nie brak. Cała ta ceremo-
nia tak bardzo przypominała mi nasze europejskie po-
chówki, że -jak pamiętam - pozwoliłem sobie na refleksję,
iż kres człowieka wszędzie wygląda tak samo.
Cmentarz, który po jakimś czasie osiągnęliśmy, uczynił
mnie jednak ostrożniejszym w dalszych uwagach. Wydał
mi się bowiem zdumiewająco wprost odmienny od na-
szych miejsc wiecznego spoczynku. Niewiele grobów, z
(f
ra
g
m
e
n
ty
)
ROZDWOJEŃCY
NOCNY HAZARD
rzadka rozrzuconych pośród strzyżonej murawy, dużo zieleni,
drzew i krzewów, gdzieniegdzie postumenciki z popiersiami
wielkich tego miasteczka (czasem, o dziwo, cieszących się jesz-
cze pełnią sił), obraz ten zupełnie się nie pokrywał z moimi wy-
obrażeniami, przywodził na myśl raczej pielęgnowane starannie
parki niż cmentarze.
Jednakże najbardziej wzruszające przeżycia i konstatacje były
jeszcze przede mną. Oto bowiem patia zamilkła i wsunęliśmy się
w enklawę pogodnego milczenia, jakim powitało nas to miejsce
spoczynku Dusańczyków. Podeszliśmy do wykopanego grobu -
był zdumiewająco płytki, co trochę mnie zaskoczyło, jak pamię-
tam - kilku najbliższych krewnych i przyjaciół przypomniało
drogę zmarłego pośród nas - i trumna powędrowała w dół. Ktoś
dał znak i żałobnicy poczęli sypać grudy ciężkiej, gliniastej ziemi
na trumnę okrytą narodową flagą. Byłem pełen podziwu dla
rodziny zmarłego: ich napięte, zbolałe twarze wyrażały jakby
cień dumy.
I naraz głuche stuknięcie przecięło dysonansem uspokajający
powiew cmentarnego powietrza. Wszystkie twarze, w tym i
moja, zwróciły się na powrót ku spoczywającej w dole trumnie.
Na wszystkich obliczach pojawiło się drapieżne napięcie - a
wkrótce odprężająca ulga, kiedy wieko trumny puściło i zaczęło
ciążyć w prawo, wlokąc za sobą płótno flagi. Tylko ja jeden z
dławiącym krtań okrzykiem obserwowałem, jak wieko trumny
ujawnia coraz większą czeluść, jak sypią się na bok szeleszczące
grudy ziemi, a ze środka wychodzi nieboszczyk i w kompletnym
milczeniu włącza się w krąg żałobników, rzucając z głuchym
łoskotem grudę ziemi do własnej trumny. Grabarze jak gdyby
tylko na to czekali, pośpiesznie zaczęli zasypywać grób. A potem
poszliśmy na stypę, której przewodził sam zmarfy...
Słyszałem, że żył jeszcze, kiedy opuszczałem Overland. Ba,
powiadano, że zaczął młodnieć. I chyba tak miało być. Bo po cóż
inaczej tyle fatygi?
Irytyści Spotkanie z irytystami jest zabawnym doświadczeniem.
Spotkać ich można najczęściej na ulicach większych miast, gdzie
urządzają festiwale grymasów i min, na podobieństwo ulicznych
teatrów. Sztuki walk psychicznych to ich wielka życiowa pasja,
dla której gotowi są porzucić dom, żonę, dzieci, przyjaciół...
wszystko. Twarz pozwala się im wypowiedzieć - i tak też ją
traktują: jako posłanniczy dar, w służbie duchowego przekazu,
aktualnego komentarza do tego, czym żyje kraj, jak i opowieści o
wartościach i zdarzeniach ponadczasowych.
Irytystę rozpoznaje się natychmiast, zawsze i wszędzie - po
żywiołowej, gwałtownej i oszałamiająco zmiennej mimice. Lu-
dzie ci bowiem każdą nieomal chwilę przeznaczają na trening. W
ułamku sekundy ich twarz potrafi ze zbolałego oblicza cierpięt-
nika przeistoczyć się w twarz
szubrawca, cwaniaka, cynika, szaleńca, natchnionego... by naj-
częściej natychmiast powrócić do normy. I znów: szaleniec, cier-
piętnik, łotr.
Najbardziej fascynujące są ich festiwale, będące serią poje-
dynków. Dwóch irytystów staje naprzeciwko i w milczeniu za-
czyna się sobie przypatrywać nieustępliwym wzrokiem... Po
czym rozpoczyna się właściwa walka, której celem jest pokaza-
nie prawdziwszej i głębiej zapadającej w pamięć przemiany du-
chowej wyimaginowanego bohatera, któremu na czas pojedynku
obaj zawodnicy użyczają swoich twarzy. O wyniku pojedynku
rozstrzyga publiczność, choć uczciwej walki pilnuje oczywiście
sędzia wyznaczony przez cech irytystów.
Zabawa, jaką mają obserwatorzy, w pełni rekompensuje stra-
cony czas, jako że pojedynki trwają długo. Wprost nie sposób
oderwać oczu, kiedy na przykład irytyści odgrywają spektak l
zatytułowany „Szaleństwo". Prawdziwi mistrzowie robią to bo-
wiem z takim artyzmem, że niejeden z nich zbyt mocno zwią-
zawszy się z rolą wędruje w miejsce ścisłego odosobnienia jako
człowiek groźny dla społeczeństwa, a przynajmniej uchodzący za
takiego (co uznać należy za najwyższą pochwałę reprezentowa-
nego kunsztu!). Najczęstsze są jednak przypadki wycieńczeń. Nie
jest bowiem niczym dziwnym, że często rywale reprezentują ten
sam wysoki poziom umiejętności. A honor nie pozwala się wyco-
fać. Żaden więc nie zgodzi się uznać za pokonanego, byle zakoń-
czyć walkę; podobnie jak remis, takie rozwiązanie nie wchodzi w
rachubę. Kodeks cechu wymaga triumfu. Zmagają się więc, pók i
sił starczy, aż ogrom zmęczenia powali jednego z nich, pozba-
wiając przytomności. Choć zdarza się, że i wtedy taki nieprzy-
tomny irytysta ustoi na nogach, symulując pełną kontrolę nad
własnym organizmem.
Zwycięzca ma prawo nakazać pokonanemu ujawnienie wła-
snej twarzy, skrywanej pod maską kontrolowanych mięśni. Iryty-
stów jednak, podobnie jak zawodników wszystkich pozostałych
form rywalizacji, obowiązuje pewien kodeks etyczny, a ponieważ
presja hańby zmusiłaby wtedy pokonanego do odejścia z areny i
życia - stosowane jest to niezmiernie rzadko, jedynie wobec
najzaciętszych wrogów i nigdy w obecności kogoś spoza cechu.
Niektóre miasta, jak na przykład Snoe, mają irytystów wyspe-
cjalizowanych w upodabnianiu się twarzą do turysty, który gotów
jest za tę sztuczkę zapłacić, lub do dowolnej innej wskazanej
osoby. Fotografia, na której widnieje się obok irytysty-bliźniaka,
znanego aktora czy polityka, stanowi oryginalną pamiątkę, z
pewnością wartą kilku drobniaków. Warto o tym pamiętać, napo-
tykając głodujących irytystów na szlaku wędrówki.
Błogosławieństwo druku Błogosławieństwo druku jest w
Overlandzie znane. Wydaje się gazety, czasem,
SŁABOŚCI
SZUNGAPUNGA: TARG NIEWOLNIKÓW
choć rzadko - książki. Mieszkańcy w przeważającej więk-
szości umieją czytać i pisać. A mimo to ciężko by było
znaleźć takiego, poza dyplomatami i naukowcami, który
zechciałby swe umiejętności zademonstrować publicznie.
Przecież nawet dzienniki podrzuca się tu na próg domów,
bez żadnej gwarancji, że gospodarze zdejmą białą płachtę,
zanim zwieje ją wiatr czy zliżą szorstkie języki deszczu.
Pokutuje tu bowiem przesąd, że ci, którzy za dużo czyta-
ją, wkrótce głupieją. Zapytany Overlandczyk, jeżeli już
przyzna, że czasem coś przeczyta, doda zaraz, że czyta tyle
tylko, ile na pewno mu nie zaszkodzi. Ile to oznacza w prak-
tyce, nie zdąży już powiedzieć, czmychnąwszy czym prę-
dzej w obawie o całość własnej skóry. Zapewne istnieje tylko
jeden sposób, by się przekonać, czy nie czyta się zbyt wiele:
obserwować samego siebie. W momencie, kiedy pojawią się
pierwsze symptomy, wszystko staje się jasne: czytaliśmy za
dużo.
Choroba ta jest, niestety, nieuleczalna, a przy tym pa-
skudnie zniekształca człowieka. Głowa rośnie do monstru-
alnych rozmiarów jak brzuch ciężarnej kobiecie, a wzrok
zaczyna tchnąć pustką lub gorzej jeszcze: pojawiają się w
nim refleksy przeżutych rzeczywistości, swoiste wymioty
pochłoniętych papierowych światów.
Na szczęście nie jest to przypadłość zaraźliwa. Trzeba
również wielu lat, aby choroba zaczęła się rozwijać, a czoło
wydymać i puchnąć. Lecz moment ten staje się osobistą
tragedią każdego, kogo spotka taki los. Nie było bowiem
jeszcze roku, w którym nie przemierzyłaby kraju wzdłuż i
wszerz specjalna komisja, poszukująca takich właśnie
nieszczęśników. Po zmierzeniu obwodu głowy, jeżeli prze-
kracza on średnią ustaloną dla danego okręgu, odstawia się
nieszczęśników do Hern. Tam, w tym mieście wiedzy i
nauki, nasiąkają nimi do granic ludzkich możliwości, stając
się niedoścignionymi w swych specjalnościach. Lecz sami
niewielką mają z tego korzyść. Ogień wiedzy wypala w nich
żar życia, pozbawia emocji i wszelkich uczuć. Stają się
żywymi automatami, doścignionym ideałem myśli over-
landzkiej, niechętnie przystającej na ekspansję techniki
wypierającej tysiącletnie tradycje. Stają się żywą, spektaku-
larną biblioteką. Ale ich wrażliwość na świat zewnętrzny
maleje do zera. Prawdę powiedziawszy, przestaje on ich w
ogóle interesować. Stan ten porównać można do katatonii -
co z natury swojej dla istoty obdarzonej kiedyś rozumem nie
wydaje się sytuacją najwłaściwszą. Często zdarza się, że nie
sposób zresztą tej zakodowanej w nich wiedzy wydobyć -
tak strasznie stają się zasklepieni w sobie.
Ów widok, tysiące zastygłych w letargicznym zamyśle-
niu postaci odzianych na biało i zajmujących kompleks
budynków wielkości Watykanu - zapada w pamięć nie
mniej niż słynne overlandzkie cuda, stanowiąc jednocze-
śnie pouczającą przestrogę przed zdobywaniem wiedzy za
wszelką cenę. Ciekawość świata należy zaś przed Over-
landczykami starannie ukrywać. Ci dziwni ludzie twier-
dzą bowiem - kto wie, czy nie słusznie - że tylko cudze
oczy mogą wydobyć na jaw prawdę o ich kraju. Zaś los
ctiodzącej strony wyrwanej z encyklopedii, w jaką można
się przeistoczyć wyraziwszy zbyt gorące zainteresowanie
sekretami Overlandu, naprawdę nie wydaje się godny po-
zazdroszczenia. Chyba że ktoś przedkłada wiedzę w naj-
czystszej postaci nad zwyczajną ludzką egzystencję. Lecz
najważniejszy jest chyba umiar. Ogromna większość
Overlandczyków jest tego najlepszym przykładem.
Rozdwojeńcy Czasami spotyka się siedzących w kucki na
poboczach dróg starców, dorosłych, a nawet dzieci. Na ich
twarzach, pokrytych szarawym pyłem podróżnym, maluje
się wysiłek, rozpaczliwa walka z niewidzialnym wrogiem.
Choćby wydawało się wam, że ludzie ci potrzebują pomo-
cy, bezwzględnie należy ich pozostawić własnemu losowi.
Są to bowiem tak zwani rozdwojeńcy, przemieszczający się
nie dzięki sile mięśni, lecz dzięki potędze własnego umy-
słu. Wszystkie znane mi próby wybttdzenia rozdwojeńca z
letargu zakończyły się tragicznie: bezpowrotnie znikali w
niebycie zarówno rozdwojeniec, jak i jego niefortunny
ratownik.
Dobrze jest natomiast, gdy zobaczycie rozdwojeńca,
skinąć leciutko głową i spojrzeć w słońce. Powiadają, ze
przynosi to szczęście i powodzenie we wszystkich zamie-
rzeniach dnia następnego. Nie ręczyłbym za to, czemu
jednak nie spróbować? Zaszkodzić chyba nie zaszkodzi, a
być może zapewni wam odrobinę pomyślności. Co tu, w
Overlandzie, jest zawsze potrzebne.
Nocny hazard Dobrym przykładem obłędu, jaki ogarnia
czasem Overlandczyków, jest jedna z form uprawnianego
tutaj hazardu. Nocne spotkania zdarzające się najczęściej
w zaułkach, gdzieś na peryferiach są bowiem zakazane.
Oto z mroku wyłaniają się trzej zamaskowani ludzie: dwaj
zwróceni twarzą do pechowca, uzbrojeni w pałki, oraz
trzeci z zasłoniętą twarzą.
Kto to jest? - pada sakramentalne pytanie. Trzeci na-
pastnik odwraca się na sekundę. Jego twarz wydaje się
dziwnie znajoma - lecz to nie wystarcza, trzeba ją rozpo-
znać bezbłędnie, inaczej... Wypadki, kiedy takie nocne
spotkania kończyły się śmiercią pechowca o słabej pamięci
wzrokowej i nikłym zainteresowaniu życiem publicznym,
nie należą do rzadkości. Chodź bywa na szczęście, że na-
pastnicy zadowalają się drobną opłatą manipulacyjną - za
fatygę i ku przestrodze. Czasem wychodzi się z takiej po-
tyczki zwycięsko, z cięższą kieszenią, lecz to rzadko się
zdarza, bo pozostając w kręgu obowiązujących reguł, na-
pastnicy wybierają jednak twarze mniej znane i niepopu-
larne.
Plaga ta szerzy się w Overlandzie od niedawna, lecz
przybrała już tak masowe rozmiary, że państwo musiało
wydać jej wojnę. Przecież nocni napastnicy szargają repu-
tację osób publicznych, posługując się ich podobizna-
TURNIEJ POŁTKACZY
POMYŚLNOŚCI
mi. Wydaje się jednak, że działania prewencyjne skazane
są na niepowodzenie. Dlatego też Overlandczycy sami
znaleźli sposób obrony: największym bestsellerem ostat-
nich miesięcy stał się katalog publicznych twarzy, wciąż
uaktualniany. Dla sporej części społeczeństwa overlandz-
kiego stał się on czymś podobnym do naszych modlitew-
ników, jedyną książką w domu, ale za to czytywaną dzień
w dzień, w skupieniu i z najwyższym szacunkiem. Napast-
nicy jednakże nie śpią. Ostatnio coraz częściej słyszy się o
żądaniach rozpoznania nie twarzy, lecz głosu danej osoby pu-
blicznej. liczba ofiar wzrosła. Overlandczycy z nadzieją i
utęsknieniem wyczekują płyt z katalogiem głosów. Na razie co
do jednego wykupili pierwszą partię gramofonów.
Słabości Jedną z największych słabości Overlandczyków
jest gęsty, bujny zarost. (Overlandczycy bowiem dziwnym
zrządzeniem losu twarze mają gładkie, pozbawione choćby
włoska zarostu), toteż sumiaste wąsy, wąska, przycięta w
klin broda - potrafią doprowadzić ich do ekstazy. Nie mo-
gą się wprost powstrzymać - muszą dotknąć, pogłaskać, a
jeżeli to możliwe, oderwać jakiś sterczący włosek na
szczęście. Pół biedy, jeżeli na tym się kończy. Często bo-
wiem w nocy do pokoju, gdzie śpi obdarzony przez naturę
obfitym owłosieniem obcokrajowiec zakrada się niepro-
szony gość w zamiarze pozbawienia prawowitego właści-
ciela jego bogactwa. Najczęściej dzieje się tak nie od razu,
intruz chodzi po pokoju, wzdycha, podziwia obiekt swych
westchnień, walczy ze słabością. Nie jest to bowiem prosta
i bezbolesna decyzja. Zarówno wąsy, jak i broda najlepiej
prezentują się w naturze, na twarzy właściciela, tracąc
wiele jako trofeum na ścianie. Lecz pokusa zwykle okazu-
je się ponad siły. Ciach - i nóż zdejmuje zarost razem z
głową, wydobywając z osamotnionych płuc przedśmiertny
krzyk.
Zbrodnia zazwyczaj nie dobiega swego naturalnego kre-
su, jakim winna być kara wymierzona przestępcy. Tubyl-
ców łączy zadziwiająca solidarność. Sprawa błyskawicz-
nie zostaje zatuszowana, a sprawca przez wiele lat będzie
się mógł rozkoszować swym łupem w zaciszu własnego
domostwa, dopuściwszy do tajemnicy jedynie wąskie
grono najbardziej zaufanych przyjaciół. W ostatnich latach
jedyny znany mi przykład wytoczenia procesu w takiej
sprawie to tzw. przypadek Ondesa. Nieszczęśnik ów został
przez sąd złożony z siedemnastu przysięgłych uniewinnio-
ny, kiedy wyszło na jaw, że wąsy, cudowna, wspaniała
ruń, która skruszyła jego wolę, okazały się fałszywe!
SzungaPunga: Targ niewolników w Szunga-
Punga, maleńkim kraiku broniącym Overlandowi dostępu
do morza (od którego Overland dzierżawi swój jedyny
port oceaniczny), znajduje się największy na kontynencie
targ niewolników. Jak na innych targowiskach, można tu
kupić za bezcen towary wspaniałe, jak i bajecznie prze-
płacić za zwykłe barachło. I jak każdy liczący się targ, tak
i ten ma swą niepowtarzalną atrakcję. Jest nią urządzana
kilka razy w roku aukcja kobiet z Hypenii, wysokich i
smagłych piękności. W przeciwieństwie bowiem do Szun-
gaPungańczyków, Hypenowie nie pozbawiają swych nie-
posłusznych czy cudzołożących żon wolności w tak bez-
produktywny sposób, jak zamykanie w klatkach. Hypen to
urodzony biznesmen, on woli taką żonę sprzedać. A trzeba
powiedzieć, że z powodu swej niepowtarzalnej urody Hy-
penki są poszukiwanym towarem. Nie osiągają może zbyt
wysokiej ceny, gdyż jest to już poza niewieloma przypad-
kami towar używany, z drugiej ręki, niemniej jednak Hy-
penowie nie mają problemów ze zbytem.
Istnieje jednak niewielki problem, który co jakiś czas po-
woduje wrzenie niektórych społeczeństw, takich jak kap-
pandorskie, oraz demonstracyjne solidaryzowanie się z ni m
ruchów kobiecych Overlandu, Atakanii czy Papualandii.
Otóż Hypen, który ma zamiar sprzedać swą kobietę, od-
powiednio ją wcześniej przygotowuje: najpierw obcina
język, potem rozżarzonymi głowniami (uważając, żeby nie
uszkodzić oczu) pozbawia ją możliwości widzenia, po
czym tak przytępia słuch, aby ledwie docierały do kobiety
odgłosy świata zewnętrznego. Wszystko to rzecz jasna w
trosce o zachowanie sekretów własnego domostwa. Lecz
chyba nie tylko. Gdyby nie te drobne skazy, ceny Hypene k
osiągałyby astronomiczną wysokość, a tak kształtują się w
granicach możliwości każdego majętniejszego mężczyzny.
I tylko Kappandor wystąpił ostatnio z inicjatywą targu
mężczyzn, postępując z nimi dokładnie tak, jak Hypenowie
ze swymi kobietami. Lecz okaleczeni mężczyźni nie cieszą
się wzięciem i wydaje się, że Kappandor raczej na tym
przedsięwzięciu stracił niż zyskał.
Turniej Połykaczy Overlandczycy rywalizują ze sobą na
wiele różnych wyrafinowanych sposobów. Jednym z nich
są zawody przy - nazwijmy to tak - współudziale nieszczę-
snych kokrów. Innym polowanie na grogle czy araida.
Jeszcze innym, niemal w ogóle nie znanym w świecie
zachodnim, choć wśród samych Overlandczyków budzą-
cym nie mniej żywe emocje co pozostałe sporty, są turnie-
je połykaczy, organizowane rokrocznie i cieszące się
znaczną popularnością.
Dwóch mężczyzn, w równym wieku, równego wzrostu i
wagi, tej samej rasy i światopoglądu - identyczność ta jest
niezmiernie ważna, jak wyjaśniał mi jeden z kibiców,
chodzi bowiem o zrównoważenie szans przeciwników i
pozbawienie ich powodów do osobistych nienawiści -
potyka się na małym skrawku uklepanej ziemi, oświetlo-
nym punktowymi reflektorami, podczas gdy widownia
ginie w ciemnościach. Zawodnicy splatają się w taki spo-
sób, aby ręce jedenego obejmowały kostki stóp drugiego -
i zaczyna się wzajemne pochłanianie. Trwa to długo: naj-
pierw walka o pierwszy kęs, o uchwyt dla żarłocznych zę-
MASKI (4)
bów, wreszcie stopy znikają w gardłach, potem kolejno
łydki, połykane w wielkiej męce kolana, uda... I naraz
przestaje być wiadomo, kto pożera szybciej, połykacze
tworzą nierozdzielną całość...
Istnieje kilka możliwości rozstrzygnięć takiego poje-
dynku. Któryś z zawodników może nie wytrzymać i zwró-
cić drugiego: przegrywa wtedy przez dyskwalifikację.
Może zaplątać się podczas połykania górnych kończyn,
które ten drugi stara się trzymać jak najszerzej rozłożone;
ogłasza się wtedy wynik remisowy, bowiem obaj zawodnicy
pilnie wymagają hospitalizacji. Najczęściej jednak któryś z
nich okazuje się szybszy: wygrywa, całkiem pochłonąwszy
przeciwnika, zanim tamtemu uda się zrobić to samo. Za-
bawnym widokiem jest stercząca z gardła zwycięzcy głowa
pokonanego. Sędzia szybko jednak przywraca porządek.
Po czym zwycięzca zostaje nagrodzony wieńcem i hożą
dziewicą. Długo jeszcze będzie szedł za nim mir triumfu,
podkreślany zapachami soków trawiennych.
Pomyślności Wspominałem tu już o pomyślnych wróż-
bach przy okazji rozdwojeńców. Istnieje coś, co zwiększa
jeszcze stopień pomyślności: zlikwidowanie czyjegoś cza-
ru. Trudna to rzecz, możliwa jednak nawet dla obcokra-
jowca. Celował w tym zwłaszcza jeden z moich przewod-
ników po Overlandzie, Hoohoończyk, kierowca. Często się
bowiem zdarza, że jakiś szczególnie złośliwy albo sfru-
strowany Overlandczyk postawi na drodze przed pędzą-
cym samochodem złudę starej babiny, rozdwojeńca czy
dziecka idącego do szkoły. W tym momencie zaczyna się
gra: jeżeli zatrzymacie się przed jego ułudą, on będzie
górą, wasza pomyślność spłynie na niego. Lecz jeżeli
rozjedziecie jego czar, straci swą pomyślność na waszą ko-
R
OMUALD
P
AWLAK
Urodzony w 1967 roku w Sosnowcu. Byty sprzątacz Wojskowej
Komendy Uzupełnień, były sanitariusz Pogotowia Ratunkowego,
obecnie wydawca, żerujący na śląskich instytucjach naukowych.
Pijący, niepalący. Kawaler, od dwu lat pozostający w trwałym
związku ze swoim komputerem.
Publikuje prozę (nie tylko SF) w „Fenixie", „Młodym Techniku", „Na
przełaj" i „Gazecie Wyborczej". Ważniejsze opowiadania: „Koniec
ery głodu" (w „Wizjach alternatywnych", Arax, Białystok 1990) i
„Zmartwychwstanie Menela" („Fenix" 3/7/1991 -za to opowiadanie
dostał nominację do Nagrody Im. J. A. Zajdla). Nie potrafiłem
polubić „Menela", nie rozumiem tej nominacji, natomiast w „Over-
landzie i okolicach" znajduję autora w ciekawym punkcie pisar-
skiego rozwoju. Dał nam Pawlak prozę ironiczną, nieco staro-
świecką, refleksyjną, zalecającą się wyrafinowaniem i nienachal-
nymi skojarzeniami. Przedstawione „fragmenty" stanowią zaledwie
30 proc. całego tekstu. Jeżeli się Państwu spodobają - może
powtórzymy wycieczkę do Overlandu na łamach „NF".
(mp)
MIMARIUM
rzyść. Mój kierowca właśnie dzięki temu prowadził mnie
od jednego szczęśliwego zdarzenia do jeszcze szczęśliw-
szego.
Lecz pewnego dnia musieliśmy się rozstać. W pogoni
za naszym szczęściem zamiast czaru rozjechał prawdzi-
wego Overlandczyka.
Maski (4) Maski noszą wszyscy - ale nie dyplomaci i
urzędnicy państwowi wyższej rangi. Ci na czas kadencji,
piastowania stanowiska zmuszeni są przestrzegać nakazu
występowania z odkrytą twarzą. Jeżeli udowodni się ko-
muś złamanie tego prawa, nie tylko pozbawiony zostaje
zajmowanego stanowiska, towarzyszącego mu immunite-
tu, ale i przywileju (a w warunkach overlandzkich również
i konieczności) używania maski. Następuje śmierć pu-
bliczna, a po niedługim czasie - także i faktyczna.
Wykrywalność przestępstw tego rodzaju jest niska. Ale
plotki mają się lepiej niż dobrze. Ten zakłada maskę w
samotności (skąd więc o tym wiadomo, plotka taktownie
milczy), ów uczynił swą maskę tak doskonałą, że wręcz
nieodróżnialną od żywego ciała (znów - któż więc to za-
uważył?!), tamten z niczym się nie kryje, bez żenady ob-
nosząc się ze swą kolekcją masek.
Życie publiczne kwitnie, dostarczając obserwatorom
wielu niepowtarzalnych przeżyć. Dokładnie tak, jak wszę-
dzie. Maski niczego, jak widać, nie zmieniają.
Mimarium Życie dyplomatyczne w Overlandzie nie jest
zbyt bogate. Oficjalnych gości z zagranicy podejmuje się
tu rzadko, najczęściej wtedy dopiero, gdy zachodzi pilna
potrzeba, w rodzaju pośredniczenia przez jakieś państwo w
mediacjach czy uzyskania przez Overland pomocy w do-
stępie do know-how albo kredytów. Niemniej jednak dy-
plomaci z innych państw przyjeżdżają tu równie chętnie
jak na Wyspy Bahama, gdzie spędzają urlopy i weekendy,
a może nawet i chętniej, bo tutaj wszystko mają nieomal za
pół darmo, a dodatkowo w grę wchodzi jeszcze ów splen-
dor, jaki dotyka gościa. Wystarczy więc cień nadziei, nie
dość wyraźna odmowa - i już wicekról Hiszpanii czy pre-
mier mroźnego Uruku z całą pompą należną jego majesta-
towi ląduje na jedynym overlandzkim lotnisku - Zaa-
Partem.
Powodem, dla którego goście garną się tu drzwiami i
oknami, jest jedyny w swoim rodzaju, nie spotykany nig-
dzie indziej zaszczyt, jaki spotyka owych ważnych i mniej
ważnych zagranicznych gości: ich podobizny wędrują do
mimarium. I po wsze czasy zachowana zostanie pamięć o
nich.
Czym jest owo mimarium? To jakby odpowiednik mu-
zeum figur woskowych. Różni się odeń tym, że zasadniczą
część zbiorów stanowią specjalnie spreparowane lustra,
których dyplomaci i dostojnicy używali podczas swego
pobytu w Overlandzie. Już po ich wyjeździe lustro, zawie-
szone wcześniej w toalecie, przypatrujące się goś-
ciowi podczas golenia czy tuszowania świadectw przemi-
jania czasu, zostaje jakby wywołane w miksturze, której
sekret od wieków pozostaje w rękach wąskiej grupki pań-
stwowych mimarzy, przekazujących go sobie z pokolenia
na pokolenie. I oto na lustrzanej powierzchni pojawia się
twarz gościa - w najbardziej charakterystycznej minie czy
grymasie, ujawniającym jego prawdziwe oblicze. Niejed-
nokrotnie mimarium i jego najnowszy nabytek stawały się
przedmiotem zaciekłych polemik na szczeblu międzynaro-
dowym. Jak na przykład wtedy, gdy szczycący się dobro-
cią władca Baltlandii ukazany został przez lustro jako
człowiek na wskroś ponury, z nienawistnym i pełnym
okrucieństwa zaciśnięciem warg i jadowitym błyskiem w
oku, którego nie skryły nawet okulary. Albo kiedy żona
prezydenta Federacji Wielomorskiej już bez makijażu oka-
zała się brzydsza niż grzech śmiertelny. Mimo to nikt nie
rezygnuje z możliwości uwiecznienia się w mimarium.
Mentalność ludzka wciąż przedstawią dowody pychy nie
mającej sobie równych.
Zdarza się czasem, że międzynarodowe skandale wybu-
chają z innej przyczyny - i wtedy stroną skarżącą jest
Overland. Niekiedy bowiem gość, którego lustro ukazało
w nieprzychylnym świetle, nasyła swych ludzi, aby wy-
kradli lub, co gorsza, zniszczyli podobiznę. Nikomu się to
jednak jeszcze nie udało: kolekcja podobizn otoczona jest
ochronną, niewidoczną tarczą, broniącą zbiór przed ręką
przestępcy i złośliwym czarem. Jedynym efektem takiej
próby jest nowa negatywna cecha, ujawniająca się równo-
cześnie na twarzy i wizerunku poirytowanego gościa. Z
chwilą, kiedy zdradzi mu się podłoże nagłego wyrośnięcia
brodawki czy pypcia na języku, natychmiast rezygnuje on
z kolejnych prób zniszczenia swej podobizny. Kolekcja
znów więc jest bezpieczna - a urażony przybysz zaczyna
starania o kolejną wizytę, która być może ukaże go w lep-
szym świetle. Co jednak raczej się nie zdarza.
Echo W gruncie rzeczy Overlandczycy są ludźmi dość
zabobonnymi, lękają się wielu rzeczy. Historie ze stud-
niami czy z cieniem to ledwie przedsmak tego, co odkry-
wa się, drążąc ten temat. Przeciętny Overlandczyk boi się
najpierw, że ktoś rzuci na niego urok, później, że ktoś
skradnie mu jego cień... Najbardziej jednak mieszkańcy
tego kraju obawiają się samotnego spotkania z echem.
Gdyby można było je zlikwidować, unieszkodliwić na
zawsze, idę o zakład, że Overlandczycy poświęciliby
wszystkie swe siły, aby tego dokonać. Nie jest to jednak
możliwe - echo wciąż więc pozostaje grozą, której Over-
landczycy obawiają się najbardziej.
Dlaczego tak jest? Powiadają, że echo może skraść
człowiekowi wszystkie słowa, jakie ten wymówi, a ono
zdoła je za nim powtórzyć. Może to nastąpić nieomal
wszędzie: na ulicy, w lesie, w polu... Jedynym miejscem
wolnym od złowieszczych zakus echa jest overlandzki
dom, którego spokoju strzegą relikwie. Poza nim Over-
landczycy rzadko się odzywają, choć nie milczą zupełnie.
Ale też mówią oszczędnie, dzieląc swój język jakby na
dwie części: tę, którą pozwalają zabrać, jeżeli już się tak
zdarzy - i tę, bez której nie potrafiliby żyć, nie używają jej
więc poza domem, może w wyjątkowych sytuacjach.
Istnieje tylko jeden sposób, aby pozbawić echo przywiązane
do jakiegoś miejsca siły, uczynić niegroźnym: trzeba powta-
rzać to, co ono podchwyci - powtarzać, aż zamilknie - i to do
powtarzającego za echem musi należeć ostatnie słowo. Jest to
jednak niezwykle trudne i tylko kilka miejsc udało się w ten
sposób uwolnić. Tymczasem wciąż przybywa ofiar echa,
mówiących półsłówkami ludzi, którym zaczyna brakować
słów.. Kiedyś będąc gadułami, teraz przeżywają katusze nie
do opisania, nieomal skazani na milczenie. Oto, jak w tym
kraju mści się na człowieku brak powściągliwości.
Romuald Pawlak
1. Actus geranos
Niemłody już, ale postawny i silny mężczyzna wsłuchiwał
się w odgłosy nocy. Tylko groźne pohukiwanie lasu. Żaden
inny dźwięk nie dochodził jego uszu, a jednak wiedział, że
zaledwie kilkaset kroków dalej następny zawodnik odby-
wa taniec w Małym Labiryncie.
Tej nocy czwarty z tropiśladów przystąpił do turnieju,
który miał rozstrzygnąć, kto dostąpi zaszczytu wejścia do
odkrytego niedawno, starożytnego labiryntu.
Darogwiazd przestał nasłuchiwać i znów rozpoczął
nerwowy spacer wokół dębu. Wiele razy uczestniczył w
podobnych zawodach, nigdy jednak nie chodziło o tak
wysoką wygraną. Zawsze, jak dotąd, gońcy kapłanów
przynosili wieści o odkryciach labiryntów zbudowanych
ludzkimi rękami na powierzchni ziemi. Wzniesione zwy-
kle były z ogromnych głazów, toteż nie umiano się dostać
do ich środka inaczej jak tylko drogą wytyczoną przez bu-
downiczych, pełną pułapek, wrogiej magii i, czasem, ży-
wych jeszcze potworów.
Tym razem gońcy odkryli krętodroga we wnętrzu góry,
powstałego poprzez połączenie dziesiątków naturalnych
jaskiń i podziemnych chodników. Tylko raz, kilkanaście
pokoleń temu, zdołano przemierzyć tak zbudowany labi-
rynt. Dokonał tego najsławniejszy z tropiśladów - Dobar
Gromibyk. Wyszedł z krętodroga po dwudziestu siedmiu
dniach, kiedy wszyscy już myśleli, że nie żyje i przyniósł to,
czego żądali kapłani - figurkę Wielkiej Matki Ziemi, Pani
Labiryntu, Władczyni Zwierząt. Kapłani Swarga odpo-
wiednio nagrodzili Dobara, a zdobytą przez niego rzeźbę
oddali żarłocznemu Najwyższemu Ogniowi podczas Święta
Żniw, przez co następny rok okazał się urodzajny jak żaden
wcześniejszy. Dzięki zniszczeniu posążka kapłani zyskali
też władzę nad kilkoma magicznymi kręgami, gdzie dotąd
w każdą pełnię zbierały się demony otchłani, sprowadzają-
ce na ludzi mór i głód. Niektórzy mówili, że byli nimi
najwięksi bohaterowie Starych Ludów, mszczący się za
wygnanie swego narodu przez przodków mieszkających
teraz na tej ziemi Chrobatów.
Darogwiazd z rosnącym podnieceniem czekał na swoją
kolej w zawodach. Przebył wiele sztucznych labiryntów,
pokonał wszystkie przeszkody, zabił kilku groźnych nie-
ludzkich strażników. Ufał swoim siłom i doświadczeniu,
lecz przewagę innych zawodników stanowiła młodość.
Darogwiazd stawił się jako jedyny ze starego pokolenia
tropiśladów. Wszyscy przyjaciele z dawnych lat przepadli
w trzewiach krętodrogów, umarli lub osiedli w darowa-
nych przez kapłanów gródkach.
Wojownik pocieszał się tym, że miał wsparcie czarowne-
go żurawia, który pomoże mu w przejściu Małego Labiryn-
tu, ujawniając pułapki zastawione w prawdziwym kręto-
drogu. Obrazy tych niebezpieczeństw zostaną głęboko
schowane w pamięci tropiślada i w razie potrzeby ujawnią
się, ostrzegą. Niestety, czarowny żuraw mógł wyczuć tylko
przeszkody nieruchome, przynależne do jednego miejsca w
labiryncie. Inne wojownik musiał odnaleźć sam.
Teraz już młodzi tropiśladowie nie korzystali z pomocy
żurawi, gdyż te niezwykle rzadko przywiązywały się do
człowieka. Darogwiazd miał szczęście. Wszystkie trzy
ptaki, z którymi ćwiczył, okazywały mu nie tylko szacu-
nek, ale i przyjaźń. Inni wojownicy labiryntu nieraz przez
całe lata nie przystępowali do zawodów, gdyż po śmierci
pierwszego żurawia z żadnym innym nie mogli połączyć
się mocą. Dlatego kapłani zaprzestali szkolenia ptaków,
zwłaszcza że zdołali stworzyć napar z czarnej odmiany
trzylistnika. Napój taki, podany wojowni-
Kto poznał siebie samego, wraca do siebie. Jeśli więc dowiesz się, że składasz się z
życia i światłości oraz że z takich składników pochodzisz, wrócisz do życia. To jest
ostateczne dobro dla tych, którzy posiadają gnozę: stać się bogiem.
kowi przed wejściem do Małego Labiryntu, pozwalał
zawczasu ujrzeć część niebezpieczeństw nieruchomych.
Ale tylko część. Żaden napar nie mógł zastąpić magiczne-
go wzroku żurawia.
Twoja kolej, Darogwiaździe - rozległ się głos jednego z
kapłanów.
Dochodziła połowa nocy. Prawie pełny księżyc oświetlał
polanę, na której kamieniami oznaczono kolisty mały
Labirynt. Oczyma wyobraźni Darogwiazd ujrzał zamiast
tego łatwego do przejścia krętodroga zawiłe korytarze,
przepastne urwiska i jaskinie zamieszkane przez ślepe
zwierzęta. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, niedługo zoba-
czy je na własne oczy. Musi je ujrzeć, bo inaczej skończy
jako karczemny dziad. A przede wszystkim straci wiarę w
samego siebie.
Zdjął skórzaną kurtę i poluźnił haftki koszuli. Wszystko
robił wolno nie chcąc, by gwałtowny ruch zburzył opano-
wanie. Pochylił się ku żurawiowi - wystarczyło jedno spoj-
rzenie, by wiedzieć, że Przewodnik jest gotów.
Darogwiazd zaczekał, aż ptak znajdzie się u wejścia do
Małego Labiryntu. Wtedy wspiął się na palce i rozpoczął
wolny, dostojny Taniec Żurawia.
Pierwsze ruchy zrobił według dawno wyuczonego wzo-
ru, nakazującego kręcić się wokół własnej lewej ręki. Lewa
była stroną ciemności, a wchodząc do krętodroga opusz-
czało się świat ludzi, toteż prawe ramię przestawało być
ważne.
Pozwolił się nieść magii, nie chcąc ani nie mogąc wkra-
czać w jej dziedzinę. Ona dawała mu teraz życie, jedyne
prawdziwe życie dla każdego tropiślada.
Wystarczyła chwila, by wyćwiczeni towarzysze nawza-
jem ujrzeli swe myśli. Darogwiazd widział teraz to, co
żuraw dostrzegał podwójnym wzrokiem, sięgającym poza
słoneczny świat. Teraz ptak stał się prawdziwym Przewod-
nikiem. Ciało tropiślada nadal tańczyło, lecz zmysły słu-
chały tylko wskazówek Ptaka Zaświatów.
Przed oczami pojawiały się rozmazane obrazy, które za-
raz uciekały, by dać miejsce nowym, równie niejasnym.
Układały się w nieskończony wir pięciokolorowych plam.
Plam tętniących barwami przeszłości i przyszłości. Dawno
już nauczył się, że tych kolorów nie należy pojmować.
Chłonęło sieje i przyjmowało. Gdyby próbował objąć je
rozumem, zapadłby się w świat całkowitej czerni.
Roztańczone ciało wykonywało figury całkiem niezro-
zumiałe dla patrzących. Mogły ukazywać zarówno walkę,
zwycięstwo, ucieczkę jak i śmierć. Każdy z zawodników
różnie je wyrażał i u każdego oznaczały co innego.
Darogwiazd ujrzał raptem, że znów jest we własnym cie-
le. Ciężko oddychał, zmęczony tańcem. Nie mógł prze-
łknąć śliny, kurz niemal zatykał gardło. Tropiślad opano-
wywał ruchy, zmuszając się do coraz wolniejszych gestów
końcowych. Wreszcie zatrzymał się.
Dwóch kapłanów chwyciło go pod ramiona i pozwoliło
napić się zimnego mleka. Podszedł uśmiechnięty Najwyż-
szy Stróż Przybytków Bożych.
Wygrałeś, Darogwiaździe. Tańczyłeś pół nocy i cały
(Słowa przypisywane Hermesowi
Trismegistosowi z „Poimandresa",
I traktatu „Corpus Hermeticum".
Tłumaczył ksiądz W. Myszor.)
Artur C. Szrejter
Mysterium
tremendum
dzień. Nikt nie dostał tylu ostrzeżeń o niebezpieczeń-
stwach, co ty. Jesteś najlepszy. Nadal jesteś najlepszy!
2. Puella scelerata
Dwa dni, które pozostały do pełni księżyca, Darogwiazd
wypełnił przygotowaniami do wyprawy w głąb ziemi. Kil-
ka razy rozmawiał ze swoją sową, Mszarką, tłumacząc jej,
że tym razem wchodzą do najgroźniejszego labiryntu, jaki
kiedykolwiek widzieli. Że muszą się nawzajem ochraniać i
ostrzegać w razie niebezpieczeństwa. Muskał delikatnie
pióra skrzydlatego przyjaciela, chcąc stać się jedynym
posiadaczem jego zaufania i życzliwego ciepła.
Żółte oczy ptaka, okolone liniami z ciemniejszego i ja-
śniejszego upierzenia do złudzenia przypominającymi
zarys labiryntu, uważnie wpatrywały się w usta człowieka.
Sowa powoli kiwała łebkiem, jakby zgadzając się z każ-
dym słowem tropiślada. Kiedy tylko zostawiał ją w spoko-
ju, zamykała ślepia i zasypiała. Przecież przez najbliższe
kilka dni nie będzie mogła pozwolić sobie na sen.
Darogwiazd z równą czułością przemawiał do nefryto-
wego, obosiecznego topora. Czyścił go miękką wełną,
dającą kamieniowi leniwy blask, jaki ma w oczach czło-
wiek opuszczający władztwo snu. Nefrytowe topory spały
bowiem w świetle słońca, a budziły się wkraczając do
krain zakazanych dla człowieka. Błękitno-zielony kamień
czuł też, że niedługo spotka się z czarami, które zrodziły
się za czasów ciemnowłosych ludów. Ludy owe wydobyły
kiedyś ten kamień z okowów ziemi, ociosały i nadały czaro-
dziejski kształt podwójnego ostrza.
W wieczór, którego ukoronowaniem miała być noc peł-
ni, tropiślad usiadł pod rozłożystym dębem, opierając
dłonie o soczystą darń. Powoli zaciskał pięści, czując jak
palce najpierw przebijają mech, a potem zagłębiają się w
wilgotnej próchnicy. Ostre korzenie i małe kamienie prze-
bijały skórę rąk. Krew spływała kropelkami, chciwie
wchłaniana przez żyjącą ziemię.
Ta ofiara, a nawet samo dotknięcie urodzajnego Ciała
Matki dawało mężczyźnie rozkosz fizycznego kontaktu.
Czuł się nagi w swej prośbie do siły rozporządzającej
żywiołami, a jednak doskonale wiedział, że owa nagość
wcale nie jest słabością.
Kiedy otworzył oczy, spostrzegł, że stoją przed nim ka-
płani. Mistrz ich grona skinął na tropiślada. Razem pode-
szli do Małego Labiryntu. W centrum stała młoda dziew-
czyna. Biała szata i wiszący na szyi wieniec świadczyły, że
to ona wzięła na siebie trudną rolę Niewinnej.
Wyglądała prawdziwie bezbronnie, z rękami złożonymi
na podołku, z długimi włosami osrebrzonymi poświatą
księżycową, z nagimi stopami.
Najwyższy kapłan ściągnął ubranie z tropiślada, a nie-
A
RTUR
C. S
ZREJTER
Urodził się 17.02.1971 r. w Warszawie. Student archeologii UW.
Druk opowiadań w „Fenixie" i „Voyagerze", także szkic o mitologii
siowiańskiej („F" nr 6/90); laureat nagrody im. A. Norton '91 za
opowiadanie „Karzeł z Wyspy Brzóz". Zainteresowany przede
wszystkim fantasy, traktuje swe pisarstwo poważnie, popiera je
merytorycznymi studiami; nie idzie na żywioł, bo chce uniknąć
ześlizgnięcia się w koleiny Howarda. Czasem owocuje to sporami
o czystość fantasy z innymi polskimi autorami (patrz „NF" nr 4/92),
kiedy indziej kunsztowne literacką konstrukcją jak prezentowane
dziś opowiadanie. Do „Mysterium tremendum" - swoistego koktajlu
mitów i archetypów - dopisał Artur na moją prośbę warsztatowy
komentarz; jego obszerne fragmenty drukujemy na stronach 52-53.
(mp)
bieską maścią, którą rozmazał sobie na dłoniach, natarł
jego krocze. Kiedy skończył, popchnął wojownika ku
labiryntowi.
Darogwiazd szybko pokonywał znane już ścieżki kręto-
droga. Coraz to wydłużał krok. Przyśpieszał, pędzony
pożądaniem.
Niewinna nie stawiała oporu, gdy brutalnie zrywał z niej
ubranie. Nie jęknęła, gdy okręcił długie włosy wokół dłoni.
Nie otworzyła oczu nawet wtedy, gdy pociągnął jej głowę
ku ziemi.
Dwoma uderzeniami kolana zmusił dziewczynę do roz-
łożenia nóg. Trzęsąc się z niecierpliwości, ledwie zdołał
wprowadzić członek do gorącej jamki. Poczuł opór, ale
nacisnął mocniej i wszedł do końca.
Miękka ciasność Niewinnej nie przyniosła jednak przy-
jemności. Spełnienie wciąż nie nadchodziło, a mężczyźnie
zdawało się, że jego miecz tkwi w kowalskich kleszczach.
Nigdy jeszcze nie czuł nic podobnego podczas magicznego
kochania się z Niewinnymi. Te młode kapłanki, dziewice
jeszcze, starały się zwykle sprawić jak największą przyjem-
ność tropiśladom, aby ukazać jak wielka poprzez tę chwilę
spływa na nich siła Matki Ziemi.
Darogwiazd wiedział, że musi okazać się mężczyzną, bo
inaczej nie dostąpi zaszczytu wejścia do labiryntu. Zebrał
resztkę sił. Nakazał sobie być buhajem, być ogierem, być
samcem! Niewiele to pomogło.
Coraz to bardziej zwalniał ruchy. Brakowało oddechu.
Czuł jak opuszcza go podniecenie.
I wtedy właśnie jakby ktoś usunął przeszkodę uniemoż-
liwiającą spełnienie. Nieznana siła dała mu moc. Poczuł
ból w trzewiach, jądrach, a członek nieomal spłonął od
gorączki. Ciało Niewinnej naprężyło się nabrzmiewając
pięcioma boskimi płomieniami. Ogień spowił jej biodra,
potem piersi, szyję, głowę. Wreszcie wydostał się spomię-
dzy zaciśniętych zębów, rozlewając białym pękiem na
ustach.
Darogwiazd puścił biodra dziewczyny i upadł na zie-
mię.
Kręciło mu się w głowie, ręce drżały, język zmarniał su-
chością, ale wojownik wiedział, że Matka dała błogosła-
wieństwo. Skalny krętodróg zapraszał w swe trzewia.
3. Umbra
Otwór prowadzący do jaskini wyglądał niepozornie. Mały,
na wpół zasypany skalnym gruzem, porośnięty żarłocz-
nymi ramionami bluszczu.
Darogwiazd obejrzał go uważnie i doszedł do wniosku,
że nie jest Wejściem. A jeśli nie jest Wejściem, to wiedzie
do niego. Budowniczowie krętodroga najwidoczniej chcieli
za wszelką cenę zatrzeć ślady jego istnienia, skoro nie
ozdobili otworu jaskini symbolami Wejścia. W czasach
Darogwiazda specjalnie niszczono labirynty, jednak prze-
cież Stare Ludy nie obawiały się gwałcicieli tych przybyt-
ków świętości, dlatego ukrycie Wejścia zdało się tropiśla-
dowi dziwne.
Leć - szepnął do siedzącej na ramieniu sowy. Rozpostar-
ła ogromne skrzydła i cicho zniknęła w ciemnym otworze.
Tropiślad sprawdził, czy topór mocno trzyma się za pa-
sem, po czym zarzucił na plecy torbę z kilkunastoma po-
chodniami.
Stojący obok kapłan podał zapalone łuczywo.
Darogwiazd czuł, jak serce bije mocniej niż zawsze.
Mocniej niż zawsze, gdy wkraczał do labiryntów. Mocniej
niż zawsze, gdy wkraczał do sztucznych labiryntów.
Grota niczym nie różniła się od setek widzianych przez
wojownika zwykłych grot. Mimo to szedł czujny, mając
wrażenie, że za chwilę wpadnie w pułapkę lub coś go zaata-
kuje.
Cichutki szum, niesłyszalny dla niewyćwiczonych uszu,
powiedział tropiśladowi, że nadlatuje Mszarka. Usiadła na
stalagmicie i zahuczała. Zrozumiał, że ostrzega przed
czymś żywym, co czeka nie dalej jak sto kroków stad.
Zaczęło się.
Darogwiazd wiedział, kto czekał -jego cień, Niepraw-
dziwa strona, Nieprawy Brat Bliźniak. Tak, jak wojownik
był uczciwy, tak Brat - zdradziecki. Tak, jak tropiślad
okrutny, tak cień - łagodny...
Cień zawsze pilnował Wejścia. Mógł stać tylko przy
nim, gdyż to właśnie przez Wejście został powołany do
życia. Brama labiryntu natychmiast poznawała wnętrze
człowieka, który się zbliżał i wyczarowywała jego przeci-
wieństwo.
Wojownik zabijał cienie zadowolony z poczucia własnej
siły. Większy jednakże był chyba ból towarzyszący tej
walce. Unicestwiał człowieka, tak, chyba człowieka, który
posiadał tyle cech wymarzonych przez Darogwiazda.
Niszczył Brata, którego nienawidził, któremu zazdrościł,
ale też podziwiał i kochał.
Tropiślad wiedział, jak pokonać swoje krzywe odbicie.
Inaczej nigdy by nie dotarł do Jądra żadnego krętodroga.
Ty mi nic nie zrobisz... bracie - wyrzekł wolno cień. - Nie
jestem twoim przeciwieństwem. I nie powołał mnie do
życia nakaz Wejścia. Stworzyłeś mnie sam, marząc o za-
biciu stryja. O zgwałceniu kapłanki poświęconej bogom. O
klęsce przyjaciół ze szkoły tropiśladów. Wszystko to w
sobie stłumiłeś i dzięki temu ja żyję. Nie jestem twym
przeciwieństwem, więc nie pokonasz mnie w walce wręcz.
Patrz -jestem nawet mocniejszy niż ty.
Tropiślad wbijał wzrok we wroga nie rozumiejąc, co
tamten mówi. Czyżby stworzyło go zło, tłumione w duszy
przez całe lata? A czym można zniszczyć zło? Jedni mó-
wią - dobrem. Ale tych jest mniej. Drudzy mówią - złem. I
ci mają rację.
Zawsze wiedział, że przyjdzie mu kiedyś znów stanąć
Już z daleka dostrzegł barczystego człowieka, stojącego
między dwoma kamiennymi kolumnami, które jaśniały
błękitem nefrytu. Darogwiazda zdziwiła sylwetka przeciw-
nika. Dotąd cienie były małe i chude - dokładne przeci-
wieństwa jego mocnej budowy. Tym razem Brat zdawał
się przewyższać go umięśnieniem i wzrostem.
Wojownik zdał sobie sprawę, że stary sposób walki z cie-
niem nie przyniesie zwycięstwa - w tym labiryncie wszyst-
ko wydawało się inne, dziwaczne. Mimo to nie był w stanie
wymyślić na poczekaniu nowego rozwiązania, musiał
spróbować starego.
Stanął kilka kroków przed przeciwnikiem. Wolnym ru-
chem dobył topora. Obrócił go kilka razy, jakby oglądając,
a w rzeczywistości dziwiąc się sobie, że robi coś, co i tak nie
przyniesie korzyści.
Cios runął z siłą padającego drzewa.
Darogwiazd cofnął się natychmiast sycząc z bólu. Ostrze
odbiło się od piersi Brata, niemal wyrywając ze stawów
ramiona wojownika.
naprzeciw własnym niegodziwościom. Teraz jednak, gd y
przyszedł na to czas, uczuł strach. Bo straszne jest przy-
znanie się do winy, ale jeszcze gorsze wymazanie jej
uczynkami znacznie cięższymi.
Pełnym prośby ruchem przygarnął topór ku piersi. Tym
starodawnym gestem, oznaczającym połączenie dwóch
ostrzy broni z dwiema stronami duszy ludzkiej, wyzwalał
moc drzemiącą w kamieniu, moc, którą kiedyś zaklęli w
nim starożytni Czarownicy Podwójnych Toporów.
Spraw, by ci, o których myślę, wyszli z mej głowy i sta-
nęli przy mnie - wyszeptał gorączkowo, jakby bojąc się, że
na przemówienie pełnym głosem nie starczy mu sił.
Zamknął oczy i przywołał obrazy ludzi, o których
wspomniał cień. Zdawali się pełni życia, choć smutni.
Wyobraził ich sobie najwierniej, jak mógł. Wszyscy mło-
dzi. Tacy, jak wtedy, gdy ich nienawidził lub kochał.
Otworzył oczy.
Stali obok. Wpatrywali się w skalne ściany, nie wiedząc
dokąd ich wezwano z przeszłości. Nie żyli już od lat. Teraz
mieli umrzeć wcześniej niż było im dotąd pisane.
Tropiślad zadawał ciosy bez opamiętania, widząc tylko
w oddali Brata, który po każdym uderzeniu zwijał się z
bólu, jakby to jego dosięgało ostrze.
Wojownik opuścił topór. Stała przed nim już tylko ka-
płanka. Piękna kobieta, o kształtach zdolnych rozpalić
ognie w każdym mężczyźnie. Ale już nie w tropiśladzie.
Już nie.
I tak mnie nie pokonasz - rozległ się chrypiący głos ran-
nego. - Nie możesz pamiętać wszystkich, którym źle ży-
czyłeś. Zawsze pozostanie we mnie dość życia, bym ci nie
pozwolił przejść.
Darogwiazd nawet nie spojrzał na niego. Teraz miał
pewność, że postępuje właściwie.
W takim razie uczynię rzecz znacznie gorszą niż wzięcie
jej siłą. Pozostawię tę kobietę przy życiu, wiedząc, że jako
starucha doprowadzi swymi matactwami do wygubienia
dzielnych mężów z rodu Stągawów. Pozwolę jej na ten
haniebny czyn.
Obraz kapłanki zniknął.
Wojownik zatknął topór za pas, klasnął przywołując
sowę i wszedł między kolumny. Zachrzęściły kości, gdy
deptał to, co pozostało z Brata.
Darogwiazd cichutko zagwizdał pieśń starców. Nie tak
wyobrażał sobie kiedyś pożegnanie z młodością. Nie tak.
4. Specus vitae
Gdyby nie pamiętał, że niedawno minął Wejście, mógłby
sądzić, że cały czas znajduje się w tej samej jaskini. Nigdzie
nie dostrzegał śladów, które by mówiły, że kiedykolwiek
przebywali tu ludzie. Wszędzie tylko oślizłe od wody sta-
lagmity, kapiące stalaktyty i grube jak uda mężczyzny
stalagnaty. Przed światłem pochodni umykały do szczelin
różnej wielkości białe stworzenia. Większość wyglądała
na zwykłe ślepce, owady zamieszkujące wszystkie jaski-
nie, stroniące od słońca. Jednak mężczyzna dostrzegał też
większe zwierzęta, przypominające wyrośnięte krety o
bladawej, półprzezroczystej skórze. I one musiały być
prawie ślepe, skoro nigdy nie wychodziły z tej ciemności,
ale tropiślad wiedział, że nie oznacza to wcale, iż nie są nie-
bezpieczne. Gdyby tylko, złym trafem, zgasło mu łuczywo,
a w pobliżu znajdowało się kilku mieszkańców cienia,
natychmiast by się na niego rzucili.
Odegnał myśl, że mogą czaić się tu też puchniaki, groźne
grzyby, sadowiące się w załomach ścian jaskiń i czekające
na nieostrożne zwierzęta. Kiedy tylko wyczuły żywą istotę,
puchły, nadymały się, a potem, wypuszczając powietrze,
wyrzucały ciemny pył, na miejscu zabijający ofiarę. Potem
pozostawało już tylko powolne wchłonięcie nieruchomego
ciała. Po większym jedzeniu puchniak nie był niebezpiecz-
ny przez pół dnia.
Skoro jednak sowa nie ostrzegała na razie przed niczym,
mógł iść szybko i bez obawy. Zwykle przed pierwszym
rozwidleniem dróg nie zastawiano żadnych pułapek.
Mszarka czekała na niego w okrągłej komnacie, którą
wykuły ludzkie ręce, aby połączyć kilka naturalnych kory-
tarzy. Wskazał ten, który miał zbadać ptak. Sam zajął się
pozostałymi trzema.
Zagłębił się kilka kroków w pierwszym chodniku. Zaraz
jednak ujrzał zakręt, za którym podłoga się urywała. Prze-
paść nie sięgała głęboko, ale i tak nie dałoby się jej przekro-
czyć bez liny i haków. Każdy, kto szedłby mniej ostrożnie
od tropiślada, wpadłby w tę jamę.
Drugie i trzecie przejście wyglądały na możliwe do prze-
bycia. Nie pojawił się też w umyśle wojownika żaden
ostrzegawczy obraz od żurawia.
Sowa nadleciała chwilę później. Jej korytarz był nie do
pokonania. Pozostawały zatem dwa do wyboru. Zwykle
stosowano metodę skrętu w lewo czy też wybierania lewego
z możliwych korytarzy. Darogwiazd jednak przekonał się
już, że w tym labiryncie nie wszystko wyglądało tak, jak w
innych. Postanowił zaryzykować. Wszedł w prawe przej-
ście.
W miarę marszu dostrzegał wciąż więcej i więcej stala-
gnatów. Tworzyły coraz gęstsze skupiska, pozostawiając
wąskie przejścia dla człowieka. Wreszcie doszedł do miej-
sca, gdzie tylko ktoś bardzo chudy mógłby się przecisnąć.
Uniósł pochodnię, aby lepiej się rozejrzeć. Migoczący
blask rzucał setki ruchomych cieni, które zmieniały praw-
dziwy kształt jaskini. Jednak doświadczone oczy wojowni-
ka dostrzegły szerszą przestrzeń pomiędzy stalagmitami,
tuż przy ścianie. Tamtędy powinien spróbować się przedo-
stać.
Już wkraczając między kamienne kolumny ujrzał w my-
ślach ostrzeżenie od żurawia. Nie zdążył się cofnąć. Stala-
gnaty zwarły szereg, poruszyły się niczym żywe istoty.
Został otoczony kratami skalnego więzienia.
Nakazał sobie spokój. To pierwsza i najważniejsza zasa-
da w obliczu niebezpieczeństwa.
Dopiero teraz dostrzegł, że zaledwie o wyciągnięcie ręki
znajduje się podobna cela, w której tkwiły spróchniałe ko-
ści człowieka. Wysłannika kapłanów? Raczej nie, bo wte-
dy wiedziano by już od dawna o istnieniu tego labiryntu.
Musiał być to ktoś, kto jeszcze w czasach Starych Ludów
próbował dotrzeć do Jądra krętodroga.
Ten człowiek nie wydostał się z pułapki. Ale też zapewne
nikt go nie szkolił w sztuce pokonywania labiryntów.
Darogwiazda szkolono, ale i tak nie miał pojęcia, jak się
stąd wydostać. Nigdy nie spotkał się z tego rodzaju prze-
szkodą.
Usiadł. Odszukał wzrokiem Mszarkę. Siedziała, bez-
pieczna, kilka kroków dalej. Spokojnie czyściła pióra,
zupełnie jakby nie dostrzegała kłopotów swego pana. Da-
rogwiazd uśmiechnął się w duchu. Spokój...
Na czyją pomoc może liczyć? Wiedział.
Topór stał się ciepły, jakby chcąc zwrócić na siebie
uwagę. Tropiślad wyjął go zza pasa, przyłożył dłoń do nie-
bieskiego ostrza.
Nie zawiódł się. Dostał radę.
a początku był pomysł: człowiek zawodowo
pokonujący labirynty. Zbadajmy więc
zaletność: heros - labirynt. Odszukałem
ksiąikę Z. Krzaka i K. Kowalskiego „Tezeusz
w labiryncie", omawiającą archetyp bohatera
w jednej konkretnej sytuacji: pokonywania
labiryntu. Okazało się, te oprócz sławetnego
Tezeusza do grona pogromców minotaurów
naleią, na przykład, Gilgamesz i Odyseusz.
Mądrzy ludzie twierdzą, te o wartości lektury decyduje takie to,
do ilu następnych lektur ona prowadzi. A ja miałem jut kilka
śladów, którymi należało podciąć.
Zacząłem od korzeni: „Gilgamesz" i „Odyseusz", potem wsze-
lakie legendy starotytne mające związek z labiryntem. Im dalej
zapuszczałem się w mitologie Bliskiego Wschodu i Europy, tym
było ich więcej. W końcu dotarłem doprać z zakresu neolitycz-
nych struktur społeczeństw matriarchalnych, gdyt właśnie tak
głęboko tkwią korzenie pojęcia labiryntu.
Inny trop z „Tezeusza" to ksiątkipopularnonaukowe. Jedne
omawiające archetyp bohatera z „Hamletem mitycznym" P.
N
Postawił broń pomiędzy kolumnami. Nałapanie w dło-
nie skapującej po stalagnatach wody zabrało mu dużo
czasu, ale w końcu miał jej dość, by skropić cały topór.
Począwszy od ostrza broń zaczęła wybrzuszać się i puch-
nąć jak nadmuchiwany rybi pęcherz. Powoli rosła, przy-
bierając jasną barwę wapienia, aż w końcu stała się niczym
sąsiednie stalagnaty. Te, chcąc zapewnić nowej kolumnie
miejsce do ustawienia, przesunęły się na boki.
Na to tylko czekał Darogwiazd. Chwycił dolną część sta-
lagnata, która w jego rękach znów powróciła do kształtu
styliska. Bez trudu przeszedł przez otwór powstały po
zniknięciu skały wyczarowanej przez topór.
Mógł iść dalej. Jak nakazywał obyczaj, nakreślił wokół
ostrza kilka dziękczynnych znaków. Odwróciwszy się,
zauważył, że kolumny powróciły na poprzednie miejsca.
Chciały znów utworzyć przeszkodę, gdy przelatywała mię-
dzy nimi sowa, jednak zwierzę okazało się szybsze.
Darogwiazd jeszcze trzy razy napotykał rozwidlenia
dróg i zawsze wybierał korytarze na prawo. Wciąż nie miał
pewności, czy idzie dobrze, szczególnie, że zdawały się
temu przeczyć dziecinnie łatwe przeszkody - zapadnie,
kamienni strażnicy zionący ogniem lub plujący strzałami.
Ale wiedział też, że nikt by się nie trudził uprzykrzaniem
drogi, która prowadzi donikąd. A zatem, jeśli rzeczywiście
wybierał dobre ścieżki, coraz łatwiejsze przeszkody mówiły
o jednym: zbliża się do połowy drogi, do miejsca, gdzie
kończy się świat niebezpieczeństw materialnych, a zaczyna
coś gorszego - Droga Ostateczna i Jedyna, Droga Wiodąca
do Śmierci.
5. Specus mortis
Wstipił na nią tuż za następnym zakrętem.
Darogwiazd poczuł się jak w korytarzu pałacowym, cho-
ciaż ściany i strop były tutaj kamienne, a nie drewniane.
Duże bloki skalne, dokładnie dopasowane do siebie, po-
kryto rysunkiem korowodu barwnych postaci, głównie
kobiet niosących naczynia ofiarne. Domyślił się, że ma
przed sobą starożytne kapłanki Wielkiej Matki, gdyż ubra-
ne były w święte stroje: różnokolorowe kaftaniki z dekol-
tem odkrywającym jędrne, sztywne piersi oraz w wielo-
barwne, kilkuwarstwowe spódnice, tworzące szerokie
klosze. Wszystkie kapłanki podążały ku ołtarzowi w
kształcie rogów byka. Tam wrzucały zawartość mis do
ogniska rozpalonego między rogami.
Malowana droga zakręcała trzykrotnie. Na jej końcu
tropiślad zobaczył Granicę Między Życiem a Śmiercią. Od-
tąd przestawały się liczyć wszelkie nauki, nakazy moralne i
wytrenowane odruchy. Opadały z człowieka niczym ze-
schnięte liście, zostawiając go takim, jaki był naprawdę, w
nieskalanym wnętrzu. Tylko taki mógł dotknąć Granicy.
Korytarz należący do śmierci obmywało czerwone świa-
tło, wydobywające się nie wiadomo skąd. Na jego tle ry-
sowała się drobna kobieca postać.
.
Podejdź! Czeka cię próba! - krzyknęła ku przybyszowi
głosem miękkim, lecz władczym.
Mimo że stanął kilka kroków przed nią, nie mógł do-
strzec twarzy. Spowijał ją mrok, nadający zgrabnej postaci
wygląd demona. Darogwiazd wiele razy walczył z potwo-
rami lęgnącymi się w czeluściach labiryntów, pokonywał
najróżniejsze czary, ale dopiero ta kobieta wzbudziła w
nim prawdziwy strach. Wolałby mieć przed sobą staruchę
pokrytą wrzodami niż widzieć tak piękne kształty połączo-
ne z czarną bramą otchłani.
Nie bój się. Musisz tylko prawidłowo wybrać. Jeśli nie
uda ci się, odejdziesz. Granica zamknie się. Jeśli odgad-
niesz prawdę, poprowadzę cię dalej.
W tej chwili nie wiedział, czy woli odejść, czy być prowa-
dzonym przez demona. Nie zostawiła mu jednak czasu do
zastanowienia.
Granica żąda ofiary. Krwi. Zdecyduj, kto z was ma zgi-
nąć. Ty czy sowa?
Wypowiedziane lodowatym tonem słowa zmroziły wo-
jownika. Kogo złożyć w ofierze? Jeśli zabije siebie, nie
pójdzie dalej. Jeśli sowę, zawsze prześladować go będzie
wspomnienie żółtych, ufnych oczu. Była cząstką jego
samego. Nie miał przyjaciół pośród ludzi, zaś żuraw i
Mszarka darzyły go uczuciem głębszym od przyjaźni. Nie,
dla kapłanów nigdy nie zabije sowy. Będą musieli wybrać
kogoś innego do przebycia tego labiryntu, on wraca.
Wybierz mądrze!
A jeśli zabije siebie? Przecież już i tak jest na Granicy
Śmierci. Umarł wchodząc do krętodroga. Umrze przekra-
czając Granicę. Czemu więc nie miałby zrezygnować z
życia jeszcze raz?
Wybrałem.
Kobieta wyciągnęła rękę, otworzyła dłoń. Mężczyzna
dostrzegł, że podaje niewielki sztylet ze srebra. Chwycił go
i obejrzał. Trójkątne ostrze łączyło się z rękojeścią w kształ-
cie półksiężyca. Dwa symbole Matki Ziemi wykute na
dodatek w poświęconym Jej metalu.
Sadowskiego na czele. Inne zajmujęce się samym labiryntem -
tutaj niezastąpione okazało się dzieło P. Santarcangelego
„Księga labiryntów". Czytając je, gratulowałem sobie poprzed-
niego wgłębiania się w mitologie - bez ich znajomości niewiele
bym pojął z wywodów autorów.
Trzeci trop, najtrudniejszy, prowadził do teorii archetypów
Carla Gustawa Junga. Sądziłem, te to kres mej wędrówki. Otót
nie, Jung wiedzie prosto do alchemii. Poniewat alchemia nie
wydawała mi się potrzebna, jut miałem się z nią rozstać, ale
okazało się, te ona z kolei wskazuje drogę do hermetyzmu
(gnostyckiej religii grecko-egipskiej, która najsilniej wpłynęła
na rozwój alchemii). Sięgnąłem więc po znakomitą monografię R.
Bugaja pt. „Hermetyzm". I tutaj koło się zamknęło - natrafiłem
na wzmiankę o mitycznej skarbnicy wiedzy starożytnego Egip-
tu, labiryncie.
Kupowałem i przeglądałem tet ksiątki, o których wiedziałem,
te mogą być pomocne w budowaniu nastroju opowiadania -
„Narodziny filozofii" G. Colli, „Okultyzm, czary, mody kultu-
ralne" M. Eliade czy „Symbol przemiany w mszy" Junga.
Nie próbuję wyjaśniać treści „Mysterium tremendum".
Zwracam tylko uwagę, ie bogata symbolika i liczne odwołania
nieznuią czytelnika opowiadania jedynie wtedy, jeśli dostrzeie
w nich zaproszenie do wspaniałego świata mitologii, filozofii,
klimatu róinych czasów i róinych tradycji. Największą na-
grodą dla mnie jako autora stałoby się zachęcenie odbiorcy do
sięgnięcia po którąkolwiek z wymienionych ksigiek.
Na zakończenie sprawa tytułów - stanowią mieszaninę łaci-
ny i zlatynizowanej greki, mywałem z reguły naukowych
nazw oznaczających poszczególne etapy procesu inicjacji (bo
czymie innym jest przechodzenie labiryntu?). Mysterium
tremendum -przeraiający, tajemniczy obrzęd; 1. Actus gera-
nos - taniec iurawia; 2. Puella scelerata - zhańbiona dziewi-
ca; 3. Umbra - cień; 4. Specus vitae -jaskinia iycia; 5. Specus
mortis -jaskinia śmierci; 6. Iter salutis - droga zbawienia; 7.
Iter mysticum - droga tajemna; 8. Hieros gamos - boskie (świę-
te) zaślubiny; 9. Viscera terrae: Locus absconditus - trzewia
ziemi: miejsce ukryte (tajemne).
Artur C. Szrejter
Tropiślad bezradnie spojrzał na beztwarzą postać i wy-
mamrotał jakieś bezładne słowa przerażenia - domyślił się,
w jaki sposób ma złożyć ofiarę. Musi pójść śladem Ojca
Niebieskiego, boskiego oblubieńca.
Wybrał jednak i nie mógł zawrócić.
Rozsznurował i opuścił spodnie. Mocno uchwycił prawą
ręką członek, a lewą ciął.
Poczuł ból nie tyle rozcinanego ciała, co umierających
wnętrzności. Jelita, żołądek, wątroba stanęły w ogniu,
napęczniały, gotowe rozerwać brzuch. Płuca zachłysnęły
się powietrzem i pękły na tysiące krwawych strzępów,
potem spadły w ogień trzewi i spłonęły.
Wojownik opadł na kolana.
Zemdlał. Umarł. Pochłonęła go ofiara.
Granica zniknęła. Czerwone światło objęło w posiadanie
ciało przybysza.
6. Iter salutis
Zbudził go dotyk miękkiej dłoni. Pochylała się nad nim
demonica - rozpoznał ją od razu, mimo że zmieniła się.
Zamiast czernieć pustką twarz jej teraz promieniała pięk-
nem. Pięknem drapieżnym, wszechwładnym, ale też zmę-
czonym.
Nie żyłeś, ale tchnęłam w twoje usta Słowo. Ono uczyniło
cię żywym i sprawnym, jednak na razie mogę ci dać tylko
tyle.
Darogwiazd zrozumiał dopiero, gdy dotknął krocza. Du-
ży strup dokładnie wskazywał miejsce, gdzie kiedyś wo-
jownik miał to, co najważniejsze. Nie owładnął nim żal ani
przygnębienie. Miał przeczucie, że ból to tylko jeden ze
stopni, które musi pokonać.
Nic nie mów. Przygotuj się do dalszej drogi. Pamiętaj, że
do czasu Zaślubin nie wolno ci wyrzec więcej niż jedno
zdanie. Ono przesądzi o twych dalszych losach.
Tropiślad nie wiedział, czym będą zaślubiny, lecz skoro
mógł użyć tylko jednego zdania, pytania pozostawi na
później.
Po kilkunastu krokach doszli do wielkiej jaskini, gdzie
miejsce czerwonej poświaty zajęły ciemności. Odwrócił się
do przewodniczki, ale zniknęła. Pojął, że czeka go następ-
na próba.
Zapalił wszystkie pochodnie i powtykał je w szczeliny
skalne. Dopiero wtedy rozejrzał się.
Wnętrze grota tonęło w mroku, jednak strop wisiał tylko
kilka kroków nad głową wojownika. Pomieszczenie miało
ściany pomalowane na czerwono. Nie był to naturalny
kolor skały. Wysypane drobnym piaskiem podłoże w wie-
lu miejscach zawalały stosiki szarych kulek. Tropiślad
dotknął ich. Odchody. Jedne stare, inne świeże.
Naraz zakręciło mu się w głowie, pociemniało w oczach,
jednak zamiast zemdleć, ujrzał ostrzeżenie od żurawia:
grota wyglądała tak, jak przed chwilą, ale nigdzie nie do-
strzegł łajna. Zaraz potem powrócił dawny obraz jaskini,
lecz po co władczyni labiryntu miałaby go mamić wido-
kiem nieczystości?
Z zamyślenia wyrwały go głośne kroki. Szybko odwrócił
się ku niebezpieczeństwu.
Z mroku wyłaniał się czworonożny stwór o ciele byka. W
miejscu, gdzie powinien widnieć łeb, wyrastał tułów
człowieka. Jego twarz osłaniała maska, która w innyc h
okolicznościach wydałaby się wojownikowi śmieszna -
ukazywała oblicze wykrzywione strachem.
Właśnie ten strach stał się w jego oczach własną bojaź-
nią, od zawsze tłumionym lękiem przed nieznaną, a prze-
cież tkwiącą w nim samym obcością. A teraz znalazł się
właśnie w świecie nieprzyjaznym, niezrozumiałym i peł-
nym bólu. Jakie znaczenie ma to, czy będzie walczył, czy
pozwoli zadusić się wrogowi...
Niespodziewanie uczuł na ramieniu szpony. Sowa. Ta
jedyna więź z życiem i znanym światem pozwoliła mu
ocknąć się ze snu zwątpienia. Znów zaczął myśleć.
Nieprawdziwe odchody.
Jedno zdanie.
SŁOWO.
Ty jesteś NIEŻYWY -krzyknął.
Zniknęło zwierzęce łajno. Potwór stanął w miejscu, zamarł.
Maska opadła na piasek odsłaniając nieruchome rysy posągu.
Tropiślad podszedł do niego i niepewnie dotknął skóry.
Metalowa. Z brązu.
Poznałeś jego prawdziwe istnienie, Darogwiaździe -
demonica pojawiła się tuż obok. - Nie zbywa ci na sprycie
ani na mądrości.
Spojrzał na kobietę, czekając na dalsze słowa.
Moje prawdziwe imię brzmi: Niewinna. Zrozumiał, że
zaufała mu i dała władzę nad sobą. Postanowił nigdy nie
zawieść tego zaufania.
Twoje prawdziwe imię brzmi: Ojciec Niebieski.
7. Iter mysticum
Prowadziła go za rękę niczym bezbronnego dzieciaka aż do
stóp stromych schodów.
Wejdź na nie i nie obawiaj się niczego. Tylko będąc so-
bą zdobędziesz to, co chcesz.
Darogwiazd klasnął na sowę, ale ta nie przyleciała.
Usiadła na ramieniu demonicy i kiwnięciem łebka dała
znak, by szedł sam.
Wszystko, co cię spotka, jest przeznaczone tylko dla
człowieka. Sowa nie ma tam wstępu.
Zbliżył pochodnię do schodów. Każdy stopień ozdobio-
no płaskorzeźbami przedstawiającymi oblicza potworów i
najciemniejszych demonów. Darogwiazd wiedział, że stą-
pając po ich twarzach okazuje im wyższość i pogardę.
Schody kończyły się przed rzeźbioną bramą, której
strzegł kamienny kolos o twarzy uplecionej z jelit, o ustach
z ognia i członku zakończonym głową węża.
Tropiślad nie przeklął strażnika, choć tak nakazywały
nauki kapłanów. Po cóż przeklinać kamień?
Za bramę pochodnia przestała być potrzebna. Cztery
ustawione pod ścianami trójnogi z płonącymi węglami
oświetlały całą komnatę. Wojownik rozejrzał się. Pomiesz-
czenie było sześciokątne. Na samym środku wznosił się
masywny ołtarz, okolony ustawionymi pionowo rogami
byków. Lewymi rogami. Pomiędzy nimi spoczywała ma-
lutka figurka Wielkiej Matki. Jedynie ciężkie piersi i roz-
warty srom zostały szczegółowo wykończone. Resztę,
nawet twarz, ledwo zaznaczono.
Wojownik wolno zbliżał się do posążka, mając wrażenie,
że ołtarz jest paszczą, której zęby-rogi zaraz go połkną i
zmiażdżą.
Wreszcie stał u celu wędrówki. Dorównał Dobarowi.
Imię jego przejdzie teraz do legendy.
Delikatnie ujął figurkę. Podniósł ją bez wysiłku, zrobio-
na była z drewna. Cieszył oczy tak cenną zdobyczą, czuł
dumę z tak wielkiego czynu. Odwrócił się ku schodom i
począł iść. Już miał postawić stopę na pierwszym stopniu,
gdy przypomniał sobie, że musi przecież złożyć zadość-
uczynienie Matce Ziemi za zabranie figurki. Nie dlatego,
że tak nakazywało prawo. Dlatego, że sam czuł potrzebę
oddania bogini tego, co się jej należało.
Postawił zdobycz przy bramie. Niecierpliwym krokiem
podbiegł do ołtarza, jednocześnie ściągając torbę, by wy-
ciągnąć kadzidła i tablicę z błagalnymi modlitwami.
Kiedy stawiał ofiary między rogami, poczuł, że kamien-
ny ołtarz żyje. Płyty rozwarły się miękko, układając w
fałdy cuchnącej potem skóry.
Siła nie do przezwyciężenia kazała mężczyźnie pochylić
się nad powstałym otworem, z którego dobywał się łomot
olbrzymiego serca. Biło coraz szybciej i szybciej.
Darogwiazd poczuł, jak jego własne serce pracuje w tym
samym rytmie. Szybciej i szybciej.
Dwa serca, a jakby jedno. Zrozumiał, że tego naprawdę
szukał.
8. Hieros gam os
Oparł dłonie na byczych rogach, aby móc głębiej zajrzeć w
otwór. Nie dostrzegał nic poprzez ścianę ciemności, ale
wydawało mu się, że źródło bicia przybliża się.
Jest tuż, tuż.
Puścił rogi, gdy poczuł, że się poruszyły. Pozbawiony
równowagi, wpadł w otchłań. Nie krzyczał, bo strach nie
nadszedł. Oddał się pustce dobrowolnie.
Wielkie wargi zamknęły się tuż za jego nogami, a dzie-
siątki zębów uderzyły o siebie. Został połknięty przez
rybę, której nie słychać. Przez paszczę, której nie widać. '
Zaślubiny Ojca Niebieskiego z Matką Ziemią rozpoczęły
się.
9. Viscera terrae: Locus absconditus
Spadał tylko krótką chwilę, wystarczająco długą jednak,
by poprzez bicie nieznajomego serca spłynęła na niego
otucha. Ukoiła niepokój i dała moc.
Dwa serca poznały się i połączyły.
Uczuł pod nogami twardą powierzchnię. Gdy tylko wy-
prostował się, cała przestrzeń zalana została wesołym
światłem. Usłyszał śmiech i radosne okrzyki. Zbliżały się
dwie procesje.
Pierwsza, większa i barwniejsza, zatrzymała się kilkana-
ście kroków przed nim. Przewodziła jej Niewinna, ubrana
teraz w strój kapłanek Wielkiej Matki. Na jej rękach sre-
brzyły się wielokrotnie splecione bransolety w kształcie
węży pożerających własny ogon. Dumnie uniesione sutki
Niewinnej pomalowano na żółto i jaskrawoczerwono.
Tworzyły serca kwiatów, których karminowe płatki obej-
mowały całe bujne piersi.
Długi na wiele łokci tren sukni Niewinnej trzymały chi-
choczące młode dziewczyny, odziane tylko w powiewne,
muślinowe szaty. Rzucały ciekawe i pełne pożądania spoj-
rzenia na człowieka, zaraz jednak zwróciły oczy ku dru-
giemu korowodowi.
Szli w nim sami mężczyźni, a raczej stworzenia płci
męskiej. Byli tam i ludzie, i półkonie, i osły, i kozły, i
półbarany, i mnóstwo innych. Część kroczyła na dwóch
nogach, część na czterech. Otaczali dwóch ludzi, trzyma-
jących na nosidłach podłużny przedmiot przykryty złotą
materią. Inaczej niż procesja dziewcząt, wszyscy utrzy-
mywali powagę, a z ich ust unosiła się groźna, tajemni-
cza pieśń o niezrozumiałych dla tropiślada słowach. Może
zresztą nie było słów, a pozorną pieśń tworzyły prymityw-
ne odgłosy, nie mające nic wspólnego z mową człowieka.
Darogwiazd spostrzegł, że procesja idzie wprost ku
niemu. Otoczyli go zwartym kołem, po czym podjęli inną
melodię, weselszą i szybszą. Z ich szeregu wystąpiło wol-
nym krokiem dwóch ludzi z nosidłami.
Położyli je na ziemi i z namaszczeniem unieśli materię.
Wspólnie uchwycili spory podłużny kamień i wynieśli
wysoko ponad głowy. Na ten widok wszyscy wydali
okrzyk radości. Korowód rozpoczął dziwny taniec wokół
tropiślada. Wykonywane gesty pełne były sprośności i
szczęścia.
Wojownik poznał kamienny przedmiot. Był to niezwy-
kle gruby członek, ozdobiony jądrami wielkimi jak dojrzałe
jabłka.
Ludzie niosący dumnego Rozdawcę Życia poczęli powoli
krążyć naokoło Darogwiazda, w kierunku przeciwnym niż
tańczący korowód. Co kilka kroków przytupywali i, obni-
żając członka do wysokości własnych kroczy, wykonywali
kilka silnych ruchów biodrami. Potem znów rozpoczynali
marsz.
Kiedy już trzy razy obeszli przybysza, przez kordon tan-
cerzy przecisnęły się trzy staruchy. Odebrały kamień męż-
czyznom i podeszły do Darogwiazda.
Nie wiedział, co ma robić, ale pozwolił im ściągnąć z sie-
bie ubranie. Pomarszczone dłonie zerwały strupy z jego
krocza. Krew rzuciła się na uda, lecz tropiślad nie czuł
bólu. Staruchy pośród wysokiego krzyku wszystkich obec-
nych przyłożyły członek do rany i cofnęły ręce. Kamień
przywarł do ciała i już tam pozostał.
Kiedy wojownik oderwał od niego wzrok, zgrzybiałe
baby przemieniły się w dziewczęta, które uciekły z krzy-
kiem. Człowiek poznał jednak, że nie był to krzyk strachu,
lecz radości. Radości, która udzieliła się i jemu, gdyż pojął,
że oto jest u kresu drogi. Znalazł siebie.
Poczuł uściski dziesiątków silnych rąk. Ramiona tłumu
przekazywały go sobie, aż został zaniesiony przed oblicze
Niewinnej. Ta przywitała go uśmiechem i słowami:
Przybyłeś ku śmierci, a poznasz życie. Myślałeś, że
idziesz ku ułudzie, a zaznasz, czym jest istota stworzenia.
Przyszedłeś do nas spośród ludzi, ale wiedz, że żyją oni
nieprawdziwie. Są tylko cieniami dawności. Mimo że trzy
razy już doznałeś oczyszczenia, nadal pełen jesteś grzesz-
nej pychy. Musisz zostać oczyszczony raz jeszcze, a wtedy
otworzy się przed tobą droga objawienia.
Klasnęła i władczym gestem nakazała swym poddanym,
by czynili, co należy.
„Droga objawienia" - pomyślał ze zdumieniem tropiślad
- „chyba już zawsze będę wstępować na coraz to nowe
drogi".
Zapłonęły ogniska. Zagrały instrumenty. Przyniesiono
kadzie pełne miodu i wina. Rozpoczęła się zabawa.
Dla Niewinnej i wojownika ustawiono dwa wysokie tro-
ny, z których mogli obserwować wszystko, co dzieje się w
rozległej komnacie. Właśnie przyglądał się jednej z dwo-
rek, gdy Niewinna spytała:
- Jak podoba ci się moje królestwo?
- Myślałem zawsze, że władzę nad labiryntami posiada
Wielka Matka - odparł zaskoczony.
- Czyż nigdy nie słyszałeś o trzech prawdach: że Słowo
pochodzi od Matki, że Niewinna jest Słowem i że nie ma
różnicy między Matką a jej potomstwem? Ja jestem tą,
którą nazywacie Ziemią, Mokoszą, Potnią, Wielką i set-
kami innych imion. Jestem też Słowem i jestem Niewinną.
Darogwiazd, który rozmawiał z nią niemal jak z równą,
a miał nawet nadzieję na wejście do jej łoża, poczuł się jak
niedorostek przy kobiecie dojrzałej, traktującej go przyjaź-
nie, lecz z pobłażliwością. Zrozumiał dopiero teraz zmę-
czenie w jej rysach, gwałtowność gestów i pewność mowy.
Nie rozumiał tylko, dlaczego czyniła mu tyle zaszczytów i
sadzała obok siebie. To przerastało jego pojmowanie. Było
też coś jeszcze: rozczarowanie, że wszędzie wszystkim rzą-
dzą jakieś sztywne prawa, poza które nie wykraczają na-
wet bogowie. Rzekła na to jakby czytała w myślach:
Tak być musi. - I dodała: - Na razie jesteś tylko czło-
wiekiem, ale dostrzegłam w tobie zaczyn doskonałości.
Niedługo dostąpisz wtajemniczenia, którego niewielu za-
znało przed tobą. I pamiętaj, że zrozumienie objawienia
czyni człowieka bogiem.
Pomyślał, że nie pozostaje mu nic jak tylko czekać na
wtajemniczenie. Ale nie chciałby ponownie przeżywać
katuszy jak przy ucinaniu członka.
Patrz! - krzyknęła Niewinna.
Upojeni winem podwładni królowej poczęli pląsać w
uniesieniu. Mężczyźni łapali najbliższe z kobiet. Te nie
sprzeciwiały się, oplatając ramionami ośle, ludzkie bądź
koźle karki.
Patrzącemu na to Darogwiazdowi na przemian robiło się
to zimno, to gorąco. Czuł narastające podniecenie. Gdyb y
nie siedział obok bogini, rzuciłby się pomiędzy rozpasa-
nych tancerzy.
Chodź. Poznasz mnie - z niechęcią zrozumiał, że Nie-
winna chce, by oddalili się od zanurzonych w rozkoszy ciał.
Znalazł się pośród ośmiu zakutanych w opończe star-
ców. Unieśli go na kamienną ławę, potem ogolili i ostrzy-
gli. Posługiwali się nożycami i brzytwą delikatnie i rozważ-
nie. Nie opierał się, czując, że te zwykłe czynności stają się
święte w obliczu bogini. Zstąpiła na niego czystość ciele-
sna.
Gdy wstał, jego głowa spłynęła mlekiem i miodem, które
pomieszały się, tworząc strumyki obmywające szyję, pier-
si, ramiona.
Niewinna własnymi rękami wtarła mleko i miód w jego
skórę. Zstąpiła na niego czystość duchowa.
Chodź, poznasz siebie! - rozkazała bogini.
Wzięła go za rękę, tak samo, jak w korytarzach Śmierci.
Obserwował jej miękki krok, kołyszące się biodra i na-
brzmiałe piersi. Obserwował, jak w oczach wzbierają pło-
mienie gorętsze od tych, którymi płonęli kochający się
dworzanie. Obserwował lekko rozchylone usta nucące
pieśń pożądania.
Chciał jej i tylko jej. Żadna inna nie była w stanie dać mu
teraz tego, czego pragnął. Nadal jednak powstrzymywał go
strach przed ogniami płonącymi w ciałach bogów. Ognia-
mi zdolnymi spopielić każdą istotę ziemską.
Weszli na schody. Szli tak przez całe setki lat, pokonując
tysiące tysięcy stopni. Darogwiazd nie odczuwał zmęcze-
nia i wcale nie chciał, by marsz ten skończył się kiedykol-
wiek.
Mając Niewinną u boku, gotów był poświęcić wieczność
na wspinanie się
nieskończone wspinanie się do Pałacu Jelit.
Nie miał już wątpliwości, że zmierzali właśnie tam. Do
legendarnego grodziska, gdzie pośród krwawych chmur
Wielka Matka przyjmowała wszystkich swych wyznaw-
ców. Gdzie dawała im wieczną mądrość lub strącała do
Przepaści. Gdzie było wszystko i nie było niczego.
Do Pałacu Jelit.
Szczawnica, luty 1992
Artur C. Szrejter
film i fantastyka
Kolejny festiwal warszawski
zainaugurowano klasyką kina SF.
Przed rokiem byt to „Gabinet doktora
Caligari" Roberta Wiene, obecnie
(październik '92) dwunastodniową ucztę filmu
autorskiego rozpoczął uroczysty pokaz
„Metropolis
n
Fritm Langa, Przepowiadaliśmy
Z Dorotą rok temu, ze tak będzie.
FANTAZJE
BEZ GRANIC
Maciej Parowski
Trudniej natomiast by
łoby przepo-
wiedzie
ć kierunek, w którym pój-
dzie tzw. kino ambitne. Repertuar
festiwalu obfitowa
ł w dokonania
ró
żnorodne, od półamatorskich, ni-
skobud
żetowych wprawek po wręcz
przyt
łaczającą orgię technicznych
i intelektualnych mo
żliwości kina,
jak
ą zaproponował Peter Greena-
way w ekranizacji BURZY Szekspira.
Greenaway, o jego KSI
ĘGACH PRO-
SPERA pisze na str. 60 Dorota Mali-
nowska, by
ł honorowym gościem i
bohaterem festiwalu. Ch
ętni mogli
zobaczy
ć retrospektywę wszystkich
jego filmów. I cho
ć nie tak łatwo
przyklei
ć dorobek tego angielskiego
re
żysera do szeroko rozumianej fan-
tastyki (jak rok temu zrobi
łem z go-
szcz
ącym w Warszawie Roegiem), to
jednak i w jego przypadku nie b
ę-
dzie to od rzeczy.
W tzw. fa
łszywych dokumentach
Greenawaya, w jego sk
łonności do
symetrii, katalogizowania, budowa-
nia sytuacji sztucznych, symbolicz-
nych, w operowaniu cytatem, malar-
skim pastiszem, ironi
ą, poetyką ale-
gorycznego koszmaru, w którym
zdarzaj
ą się rzeczy niemożliwe w
rzeczywisto
ści -jest jednak coś z
fantastyki. Nie standardowej, jar-
marcznej, lecz tej] jak
ą miał na myśli
stary Irzykowski mówi
ąc o wprawia-
niu w ruch pewnych w
ładz duszy.
Doda
łbym - zwłaszcza władz inte-
lektu. Greenaway opowiada swoje
prawdy (raczej obsesje?) o
świecie, o
cz
łowieku, budując sytuacje przery-
sowane, na pograniczu sztuczno
ści,
za to bardzo wymowne. Jest w tym
co
ś z właściwej dla SF techniki mo-
delowania; szerzej o Greenawayu
czytajcie Pa
ństwo w pismach bran-
żowych.
Natomiast bez trudu przyjdzie mi
zaliczy
ć do fantastycznego bractwa
DELICATESSEN Jean-Pierre Jeuneta
i Marca Caro. DELICATESSEN to
film absolutnie odjazdowy, wariac-
ki, bliski science fiction, cho
ć utrzy-
many w zdecydowanie francuskim,
nieameryka
ńskim stylu. Zrazu rzecz
wygl
ąda na ponurą - zapuszczona
kamienica na przedmie
ściu, w niej
rze
źnik-kanibal i jego wygłodniali
klienci a zarazem ofiary. Czas nieo-
kre
ślony, Orwellowski, po jakiejś
wojnie czy pogromie. Potem zamie-
nia si
ę to w szaloną gonitwę gagów,
sytuacyjnych nieporozumie
ń, zjawia
si
ę galeria zadziwiających typów,
kamienica trz
ęsie się od zabawnej
grozy, a widownia p
ęka ze śmiechu.
Znalaz
łem w tym filmie odwołania
do „Brazil", do „P
łonącego wieżow-
ca", „Rodziny Addamsów", do
wczesnych powojennych filmów
francuskich. Wszystko utrzymane w
tonacji buffo z tajemniczymi wege-
tarianami egzystuj
ącymi w kana-
łach; z artystą cyrkowym o prześmie-
sznej g
ębie, zakochanym z wzajem-
no
ścią w córce rzeźnika, który dybie
tymczasem na jego
życie; ze zwario-
wan
ą, a wyrafinowaną samobójczy-
ni
ą, której nie udają się wymyślne
targni
ęcia na życie, z facetem hodu-
j
ącym w pokoju tysiące żab; z finało-
w
ą sceną zbierania się wody w ła-
zience tak,
że zakochani pływają z
warszawski festiwal filmowy
g
łowami pod sufitem. A za drzwia-
mi czeka te
ściu z siekierą. Piękny,
szalony film zdradzaj
ący już od czo-
łówki mistrzowskie opanowanie ka-
mery; rzecz wyluzowana, na pewno
nie tania i w oczywisty sposób euro-
pejska. To ju
ż drugi, po „Nikicie"
Bessona, film francuski przywracaj
ą-
cy wiar
ę w odrodzenie kina nad Se-
kwan
ą.
Elementy zupe
łnie innej fantasty-
ki, nieco staro
świeckiej (film czarno-
bia
ły) znalazłem w nowelowej skła-
dance POISON (Trucizna) Todda
Haynesa. Spo
śród trzech opowieści
inspirowanych dramatami Geneta -
BOHATER, HORROR I HOMO - nie
pokoj
ących, koszmarnych, próbują-
cych prze
łamywać obyczajowe i ar-
tystyczne tabu (film ma na koncie
nagrod
ę Stowarzyszenia Lesbijek i
Homoseksualistów, Rotterdam '92)
najlepsza i zarazem najbli
ższa na-
szej dzia
łki jest historia środkowa.
Naukowiec robi do
świadczenia ze
specyfikiem na wzmo
żenie uczuć i
nieoczekiwanie doprowadza do
rozpowszechnienia si
ę zarazy - ni
to AIDS ni tr
ądu. Rzecz jest krótka,
przejmuj
ąca, mnie kojarzy się z kla-
syczn
ą „Zemstą kosmosu". Krótkie,
szybkie, szare uj
ęcie z ulic miasta
noc
ą, po którym krąży bohater już
ze
śladami choroby na twarzy, by w
ko
ńcu odnaleźć kochaną kobietę. Ją
spotka
ło to samo. Jest w tej prostej
opowie
ści magia kina i groza, któ-
rej brak cz
ęsto wyszukanym super-
produkcjom.
I to nieomal wszystko, je
śli chodzi
o oczywiste, fantastyczne parante-
le. Par
ę słów o fantastyce jako przy-
prawie, pretekstowym wtr
ęcie.
Znajdziemy to np. u Jarmuscha; w
NOCY NA ZIEMI kamera naje
żdża
na globus, patrzymy na Ziemi
ę jak-
by z perspektywy Marsjanina, który
l
ąduje między nami i sam niewi-
doczny obserwuje kilka zabawnych,
przewrotnych historii dziej
ących się
w taksówkach (w Los Angeles, No-
wym Jorku, Pary
żu, Rzymie i Helsin-
kach). Mi
łośnikom Jarmuscha nie
sprawi ten film zawodu. U Paw
ła
Łungina w LUNA PARKU, w jego
moskiewskich skinach- nacjonali-
stach odkry
łem dość nieoczekiwa-
nie filmowych braci zadziwiaj
ącej
cz
łowieczej menażerii z „Mad Ma-
xów" Millera, czyli estetyka kina SF
pomaga czasem mówi
ć o rzeczywi-
sto
ści. Natomiast zabawne odwoła-
nie do kina science fiction znajdzie-
my w filmie
ŚWIAT WAYNE'A Pe-
nelopy Spheeris. W tej znanej ju
ż u
nas telewizyjno-muzycznej komedii
zjawia si
ę ni stąd ni zowąd demo-
film i fantastyka
niczny robot T-1000 z „Terminatora
2". Mo
żna w tym widzieć i kpinę z
bohaterów fantastyki, i swoisty
ho
łd złożony popularności kina SF.
Na zako
ńczenie o filmie ROŻEN-
KRANTZ I GUILDENSTERN NIE
ŻY-
J
Ą Toma Stoparda, postmoderni-
stycznej trawestacji HAMLETA. Sto-
pard zabawi
ł się z Szekspirem tro-
ch
ę tak, jak Sapkowski z Tristanem i
Izold
ą w „Maladie" (oczywiście, to
Stopard by
ł pierwszy). Oglądamy hi-
stori
ę Hamleta poprzez losy jego
fa
łszywych przyjaciół, wiemy, że je-
ste
śmy w teatrze, ale teatr to praw-
da, a
świat jest grą. Są w tym filmie
elementy niepokoj
ące i bliskie fan-
tastyce, sugeruj
ące, że rzecz dzieje
si
ę w innym wymiarze probabili-
stycznym i czasowym. Scena otwie-
raj
ąca film: bohaterowie rzucają
znalezion
ą monetą, kilkaset razy
pod rz
ąd wychodzi im reszka. Znaj-
dujemy si
ę więc w krainie fatum, lo-
su, który ju
ż wydał swój wyrok. Pa-
nowie R. i G. wpl
ątani między króla
i Hamleta k
łamią, kluczą, czy mogli-
by tego nie robi
ć? Jeden z nich bez
przerwy konstruuje jakie
ś turbinki,
wiatraczki, kukie
łki wyglądające
bardzo wspó
łcześnie. Stopard mno-
ży sygnały-anachronizmy, panowie
R. i G. z podejrzan
ą znajomością
rzeczy dyskutuj
ą o teorii prawdopo-
dobie
ństwa, która narodzi się dwie-
ście lat później. Są więc więźniami
losu i szekspirowskiej wersji, czy
gdyby mieli charakter mogliby za-
chowa
ć się godziwiej? Czy w każ-
dym wariancie tej historii musz
ą
straci
ć życie?
Stopard i Greenaway to dwaj
twórcy kina tworz
ący daleko poza
gettem SF, a jednak flirtuj
ący z fan-
tastyk
ą na różne sposoby, z których
mogliby
śmy się wiele nauczyć. War-
to o tym pami
ętać wyruszając do ki-
na, bo czyste arcydzie
ła SF w rodza-
ju „Blade Runner" trafiaj
ą się raz
na dziesi
ęciolecie. I na zakończenie
kolejna przepowiednia, która by
ć
mo
że się sprawdzi: w tym roku je-
sieni
ą na otwarcie kolejnego festi-
walu warszawskiego obejrzymy, jak
s
ądzę, „Nosferatu" - film z 1922 ro-
ku Friedricha Wilhelma Murnaua.
Konsekwentnie stawiam, cho
ć nie-
bezinteresownie, na fantastyk
ę.
Maciej Parowski
Fantastyk
ę rozpoznaje się często nie
tylko w dzie
łach twórców
przyznaj
ących się do jej uprawiania.
Utwory z pogranicza wnosz
ą nowe
warto
ści, rozszerzają umowne
definicje gatunku, dodaj
ą kolorytu.
Podczas zesz
łorocznego
warszawskiego festiwalu mieli
śmy
okazj
ę obejrzeć „Fisher Kinga"
Terry'ego Gilliama, którego ca
ła
twórczo
ść odbija się silnym piętnem
na fantastyce. W tym roku
organizatorzy uraczyli nas
retrospektyw
ą innego brytyjskiego
twórcy, Petera Greenawaya. W
śród
I
LUZJONISTA
PIĘKNA
Dorota Malinowska
prezentowanych filmów znalaz
ły się
te
ż „Księgi Prospera", w których
re
żyser wkracza na teren fantastyki.
Greenaway od lat budzi emocje
zarówno w
śród widzów, jak i
krytyków. Dla jednych wspania
ły,
przez innych odbierany jako
przeestetyzowana miernota. „Ksi
ęgi
Prospera" o tyle ró
żnią się od jego
poprzednich filmów,
że po raz
pierwszy przy pracy nad scenariuszem
(zawsze sam jest ich autorem) opar
ł
si
ę o pierwowzór literacki. Pierwszy i
najprawdopodobniej ostatni:
Wspaniale pracowa
ło mi się ze
scenarzyst
ą Szekspirem, ale człowiek
czuje si
ę znacznie lepiej, gdy ma do
czynienia tylko z w
łasną osobą.
Prawdopodobnie ka
żdy twórca
trafia kiedy
ś na dzieło już istniejące,
które sam ch
ętnie by stworzył. Być
mo
że tak było w przypadku
Greenawaya i „Burzy". Kiedy ogl
ąda
si
ę film, jego materia jest tak
greenawayowska,
że trudno wprost
uwierzy
ć w obcą inspirację. Jednak
jest to bardzo dowolna adaptacja
dramatu. Jej bohaterami s
ą Prospero,
który jednocze
śnie może być
Szekspirem i Greenawayem, oraz
jego umi
łowane księgi. A więc
przede wszystkim ksi
ęga wody, ale i
inne, o j
ęzykach, kolorach, grach,
architekturze, utopiach. Dwudziest
ą
film i fantastyka
Greenaway jest z wykszta
łcenia
malarzem, co bardzo wyra
źnie
odbija si
ę zarówno w jego
twórczo
ści jak i w wypowiedziach.
Ale w „Ksi
ęgach Prospera"
ujawnia si
ę również fascynacja
s
łowem pisanym. To oczywiste, że
maj
ąc do czynienia z tak
wspania
łym tekstem, starałem się
traktowa
ć go z estymą. Ale zdaję
te
ż sobie sprawę, że odchodziłem
od niego - powiedzia
ł Greenaway.
- Wierz
ę, że „Księgi Prospera" to
bardziej film o tek
ście niż
przedstawienie. Dowodem na to
jest fakt,
że chciałem ożywić
sztuk
ę, która już całkiem zaginęła,
kaligrafi
ę.
Kino nazywane przez
Greenawaya sztuk
ą bękarcią,
sztuk
ą z nieprawego łoża,
czwart
ą księgę Prospero dopiero
pisze - to w
łaśnie „Burza". I gdy w
ko
ńcowej scenie wszystkie foliały
zgin
ą, ten jeden pozostanie. Film
miejscami przypomina „Imi
ę róży"
z zazdro
śnie przez mnichów
strze
żoną biblioteką. Wchodzimy
w
świat uwielbienia książek,
których tre
ść może zastąpić
rzeczywisto
ść. Moc słowa pisanego
ma nad wieloma z nas ogromn
ą
w
ładzę. Dzięki słynnej
pieczo
łowitości reżysera w
pokazywaniu detalu uda
ło mu się
zamieni
ć obrazy kart książek na
materia
ł prawdziwie filmowy.
Opowie
ść Prospera o Prosperze
ma wymiar mityczny. Ksi
ążę
Mediolanu zdradzony przez brata
Antonia i wys
łany na pewną
śmierć, ratuje się na małej
wysepce, gdzie
żyje wraz ze swą
córk
ą Mirandą w otoczeniu
bardziej tworów wyobra
źni niż
materialnych przedmiotów. Si
łą
swego umys
łu i dzięki mądrości
ksi
ąg rządzi miejscowymi duchami,
by wreszcie jako stary cz
łowiek
wróci
ć w chwale do Mediolanu.
Film Greenawaya mo
żna (jak
zwykle) odbiera
ć w różny sposób.
Przede wszystkim jako oryginaln
ą
interpretacj
ę utworu Szekspira.
Nast
ępnie jako przypowieść o
winie i wybaczaniu oraz o
zrozumieniu natury ludzkiej.
(Greenaway nie jest o niej
najlepszego zdania, natomiast id
ąc
za Szekspirem daje cz
łowiekowi
szans
ę - chwilami mamy wrażenie,
że źle się czuje będąc tak
wielkoduszny). „Ksi
ęgi Prospera"
s
ą również hołdem złożonym
wszelkiej sztuce.
KSI
ĘGA PROSPERA
(Prospero's Books). Re
żyseria: Peter
Greenaway. Scenariusz: Peter Greenaway
wed
ług sztuki Williama Szekspira „Burza".
Zdj
ęcia: Sacha Vierny. Muzyka: Michael
Nyman. Obsada: John Gie
łgud (Prospera),
Michael Clark (Caliban), Michel Blanc (Alonso),
Tom Bell (Antonio).
żerującą na innych sztukach,
wydaje si
ę być raczej cudownym
dzieckiem wielu rodziców. I
w
łaśnie filmy Greenawaya są tego
dobitnym przyk
ładem. Kino
o
żywia nieruchomy obraz,
ozdabia go podk
ładem
muzycznym, a przy tym opowiada
zapisan
ą wcześniej historię. Moje
kino bywa okre
ślane często jako
barokowe. Uwa
żam, że żyjemy w
prawdziwie barokowej epoce.
Nadmiar ludzi i przedmiotów
sprawia,
że sztuka musi temu
zjawisku dawa
ć wyraz. Uważam
te
ż, że z barokiem kojarzy się
poj
ęcie iluzji. Kino jest tylko
cieniem, a telewizja zapisem
punktów. Czy mo
że być
cudowniejsza definicja iluzji?
Zarzuca mi si
ę nadmiar detalu,
który kto
ś nazwał białym szumem.
Dzi
ęki technice wideo każdy z nas
mo
że oglądać film po wielokroć w
swoim w
łasnym domu. I wtedy
szum staje si
ę ciągiem informacji.
Za ka
żdym razem oglądamy coś
innego. U ka
żdego innego
re
żysera te słowa zabrzmiałyby jak
bufonada. Nie u Greenawaya.
Rzeczywi
ście, on proponuje nam
obraz o zmiennej tre
ści, przed
którym mo
żna spędzać całe
godziny, wci
ąż odnajdując coś
nowego i fascynuj
ącego.
film i fantastyka
Nigdzie tak wyra
źnie nie
wida
ć najnowszych
tendencji kina jak na
festiwalach. Mo
żna tam
obejrze
ć większość
reprezentatywnych
filmów ostatniego okresu,
co ju
ż nastraja do
porówna
ń. W dodatku
rzadko kiedy kierunki tak
łatwo były
rozpoznawalne jak
ostatnio. Tu mo
żna tylko
westchn
ąć - niestety.
Najwyra
źniej
zauwa
żalną grupą filmów
s
ą tzw. sequele. Czas, by
u
żywane na całym świecie
s
łowo wprowadzić do
s
łownika polskiego
kinomana. Sequel to
dalszy ci
ąg, kontynuacja,
cz
ęść druga, trzecia,
dziesi
ąta. Zrazu zjawisko
marginalne przy produkcji
wysokobud
żetowej,
teraz sta
ło się chlebem
powszednim kina, które
zreszt
ą sequela nie
wymy
śliło. Natura ludzka
sprawia,
że
przywi
ązujemy się do
bohatera i
że interesują
nas jego dalsze losy. Na
tym przyzwyczajeniu
opierali si
ę często twórcy
najwi
ększej miary, żeby
wspomnie
ć Zolę czy
Balzaka. A w fantastyce
serial literacki stosowali
prawie wszyscy od
Asimova (Fundacja)
poczynaj
ąc. Erupcja
sequeli w kinie nast
ąpiła
par
ę lat temu, co zbiegło
si
ę z gwałtownym
podniesieniem kosztów
produkcji filmów. W
łaśnie
wielkimi nak
ładami
t
łumaczy się decyzje
o eksploatowaniu do
ko
ńca każdej złotej,
srebrnej, a nawet
żelaznej
żyły. Na festiwalu w Sitges
przyk
ładami tego
zjawiska by
ły: trzecia
cz
ęść A CHINESE GHOST
STORY (Chi
ńska historia
o duchach) Chinga Siu
Tung oraz ARMY OF
DARKNESS (Armia
Ciemno
ści) Sama Raimi.
Pierwszy film kontynuuje
opowie
ść o starej
pagodzie, w której duchy
przybieraj
ą postaci
pi
ęknych dziewczyn
i próbuj
ą usidlić
podró
żnych. Mnich
b
ędący stróżem małego
pos
ążka Buddy walczy
z duchami ratuj
ąc przed
zgub
ą swego ucznia.
Wszystko oczywi
ście
sko
ńczy się dobrze...
tak
że dla producentów,
którzy zostawili sobie
furtk
ę do opowieści
czwartej. Warto
zauwa
żyć, że chińskie
wierzenia przypominaj
ą
w
ątki z klechd polskich,
w których strzygi i rusa
łki
równie
ż stanowiły
gro
źbę, zwłaszcza dla
niewinnych i przystojnych
ch
łopiąt.
Nieco inaczej ma si
ę
sprawa z ARMI
Ą
CIEMNO
ŚCI. Reżyser
i wspó
łscenarzysta filmu
Sam Raimi wyrobi
ł sobie
reputacj
ę twórcy
superhorrorów ju
ż po
pierwszym filmie EVIL
DEAD („Diabelski
nieboszczyk" - recenzja
„F" 2/88). By
ła to tania
produkcja (dzi
ś już
podobno z tak
niewielkimi pieni
ędzmi
nie da si
ę dostać na
planet
ę Kino), która
przynios
ła duże zyski.
Zgodnie z normaln
ą
procedur
ą jakiś czas
potem pojawi
ł się w
kinach EVIL DEAD II:
DEAD BY DAWN
(Diabelski nieboszczyk II,
martwy przed
świtem).
Kolejn
ą produkcją
Raimi'ego by
ł utrzymany
w tym samym stylu
DARKMEN, który
potwierdzi
ł pozycję
re
żysera. Nic dziwnego,
że na festiwalu, gdzie
gros pokazywanej
produkcji stanowi
ą filmy
SITGES92
grozy, oczekiwano od
Raimi'ego kolejnej porcji
okropno
ści. ARMIA
CIEMNO
ŚCI jest-jak
s
łusznie się tego
spodziewano -
kontynuacj
ą losów Asha,
bohatera DIABELSKIEGO
NIEBOSZCZYKA, ale -
o zgrozo - rozegran
ą
w konwencji komediowej.
Mo
żna powiedzieć,
że ARMIA CIEMNOŚCI
jest przyk
ładem dwóch
koronnych tendencji
panuj
ących obecnie
w kinie fantastycznym:
eksploatowania starych
pomys
łów i odejścia
od czysto
ści gatunku
do ucieczki w komedi
ę
w
łącznie.
Do panuj
ącej mody
dostosowa
ł się również
znany u nas
z „2010" i „Outland"
Peter Hyams w STAY
TUNED („Uwi
ęzić w
kanale telewizyjnym" -
tak mo
żna to
przet
łumaczyć). Pewnego
dnia u ojca typowej
ameryka
ńskiej rodziny,
którego jedynym hobby
jest telewizja, zjawia si
ę
elegancki go
ść
proponuj
ąc darmowy
odbiornik z setkami
kana
łów. Za zapłatę
wystarczy podpis na
kontrakcie. Tytu
ł filmu
zdradza fabu
łę. Bohater
wraz z
żoną zostaje
wci
ągnięty do wnętrza
programu. Je
śli przeżyje
przez dwadzie
ścia cztery
godziny, odzyska wolno
ść.
Jedyny szkopu
ł, że jeszcze
nikomu si
ę to nie udało.
Diabelska telewizja
emituje podobne filmy
i programy co normalna,
tylko moralno
ść
obowi
ązuje w nich nieco
inna. No i trup
ściele się
g
ęsto. Film wcale nie jest
z
ły, ale oryginalny jedynie
w sposobie ogrywania
starych gagów.
Nic nowego nie potrafimy
wymy
ślić? Pęknąć można
ze
śmiechu!
Horror na weso
ło
zaproponowa
ł też Frań
Rubel Kuzui, twórca filmu
BUFFY, THE VAMPIRE
SLAYER (Buffy, morderca
wampirów). Film pod
wzgl
ędem wpływów bije
podobno w USA
DRACUL
Ę Francisa
Coppoli, w którym wielu
upatrywa
ło nadzieję
na oczyszczenie gatunku.
Tak
że John Carpenter
zrealizowa
ł
WSPOMNIENIA
NIEWIDZIALNEGO
CZ
łOWIEKAjako
romantyczn
ą komedię dla
widowni bez ograniczenia
wieku. Zdecydowane
odej
ście od twardego
horroru zadeklarowali
równie
ż tacy twórcy,
jak s
łynny z „Teksańskiej
masakry pi
łą
mechaniczn
ą" Toby
Hooper oraz autor
pierwszej cz
ęści
„Koszmaru z ulicy
Wi
ązów" Wes Creven.
Tendencje tendencjami,
ale na szcz
ęście dziś
równie
ż powstają filmy,
których nie da si
ę
wpakowa
ć do
stereotypowej szufladki,
a przynajmniej nie w tak
oczywisty sposób. Nale
żą
do nich, równie
ż
pokazywane na festiwalu
w Sitges: NAKED LUNCH
Davida Cronenberga (NF
8/92), COLD HEAVEN
Nicolasa Roega, RADIO
FLAYER Richarda
Donnera, THE TURN OF
THE SCREW Rusty'ego
Lemorande oraz THE
PEOPLE UNDER THE
STA1RS Wesa Cravena.
O nich nast
ępnym
razem.
Dorota Malinowska
spółczesna rosyjska fantastyka ode-
szła od fantastyki. I jej dalszy szlak
tonie wciemności... Coraz bardziej
oddala się od Bielajewa i Jefremowa, a
zbliża do Gogola, Bułhakowa i Dostojew-
skiego. Trzy nazwiska - i trzy ogniska boiu.
W tym wtaśnie bólu rodzi się teraz zupeł-
nie nowy rodzaj sztuki, którego nie sposób
już nazywać jak dawniej „gatunkiem". Sce-
neria, w jakiej wszystko się rozgrywa,
przywodzi na myśl powieść A. Buszkowa
„Anastazja":
porozrzucane
wybuchem
odłamki dawnego świata, strzępy haseł, od
strony słońca idzie do ataku myśliwiec, a
za fortecznym murem stoją w milczeniu
zakuci w zbroje kusznicy. Chory, zdefor-
mowany świat.
Przyczyny
zachodzących
przemian
tkwią głęboko, choć na pierwszy rzut oka
wszystko wydaje się bardzo proste: uległa
zmianie otaczająca nas rzeczywistość i
zmieniła się również fantastyka. Ale to
niezupełnie tak. Zmiana atrybutów ze-
wnętrznych nie wywiera aż tak zasadni-
czego wpływu na ludzkie życie. Owszem,
rozpadło się imperium, życie stało się
ciężkie; szaleje inflacja, rośnie bezrobocie,
przestępczość, wybuchło kilka lokalnych
konfliktów zbrojnych. Dotarty do nas daw-
niej nieznane, niedostępne fakty i książki i
teraz trzeba wszystko przemyśleć, upo-
rządkować. Ale przecież ludzkość nigdy
nie zaznała spokoju: dręczyły ją jak nie
zarazy, to wojny, jak nie rewolucja, to
pieriestrojka.
Przemiany nastąpiły w o wiele głębszych
warstwach myślenia. Uległa zmianie świa-
domość. W rezultacie pisarzefantaści,
powiedzmy, średniego pokolenia, znaleźli
się na marginesie. Jak określił to jeden z
nich, J. Lenskij - na trzecim brzegu rzeki. A
przecież wiadomo, że wszystkie wielkie
koncepcje powstały właśnie w warunkach
marginesu, pod wpływem przekształconej
świadomości.
Oczywiście, dodaje to otuchy. Chwilowo
jednak wszystkie nowe utwory, które za-
sługują, by poważnie o nich rozmawiać,
krzyczą wielkim głosem, że zrodziły się w
piekle. W piekle przekształconej świado-
mości.
W czasie ostatnich czterech lat wszyscy
ci, których znam i cenię jako pisarzy, prze-
prowadzali w swych umysłach poważne
prace saperskie - burzyli tamy skostniałych
stereotypów. To bolesny proces i jego
skutki trudne są do przewidzenia: kto wie,
co pojawi się zza tamy? Pojawiły się po-
zornie dziecinne pytania. Jak to, Bog rze-
czywiście jest? Jak to, naprawdę istnieje
magia? Wciąż obraca się wieczne koło
karmy? I czy rzeczywiście raj dla wszyst-
kich - „szczęście dla wszystkich za darmo"
- może być czymś złym? A przyszłość
może nie okazać się świetlana? I w końcu,
czy naprawdę ja, właśnie ja, jestem jedy-
ną, niepowtarzalną i przez to wartościową
osobąHudzką, nie zaś tylko jedną z figurek
w paradnym szyku?!
Proszę się nie uśmiechać. I nie można
udawać, że Związku Sowieckiego nie było.
Był, razem ze swoją fanatyczną, perfidną
doktryną ideologiczną.
Pod jego gruzami płonie teraz piekło
przekształconej świadomości. Nie wszyscy
wytrzymują okrutną operację niszczenia
dotychczasowych dogmatów - pożegnali-
śmy już na zawsze kilku młodych kolegów.
I, powtarzam, to nie z zewnętrznym świa-
tem trudno dojść do ładu bo czy
dyktatury, blokady, głód to taka znowu dla
nas nowość? - ale z wewnętrznym, wła-
snym, w którym nagle pojawiły się i mrocz-
ne lochy i oślepiające wyżyny ducha.
Rosyjska fantastyka stała się zła. Lecz jest
to zło, które musimy przemienić w dobro, bo
nie mamy z czego innego czynić dobra.
Rosyjska fantastyka stała się o wiele bar-
dziej różnorodna. W gruncie rzeczy nie ma
już tego monolitu, zwanego dawniej „ra-
dziecką fantastyką", z którego dotychczas
wyłamywali się chyba tylko Strugaccy.
Istnieje określona liczba całkowicie odręb-
nych autorów, którzy rozpierzchli się we
wszystkie strony poszukując własnych dróg.
Pojawiła się fantastyka religijna (chociaż
zawsze podejrzewałam, że fantastyka w
istocie swojej jest głęboko religijna. Ale jakże
starannie trzeba było to kryć przed czujnym
okiem cenzury!). Właśnie tak określiłabym
utwory J. Kriukowoj „Ewangelia według
Magdaleny", P. Gurewicza „Introwędrów-
ka".
Mysiąc o Bogu, nie można zapominać o
diable. Zwłaszcza obecnie, kiedy pokazał
swoje oblicze w ogniu bratobójczych walk i
prześladuje nas ciągle, w codziennym życiu.
Idziemy po ulicy i uszy bolą od infernalnego
słownictwa, wejdziemy do świątyni - ileż
zobaczymy w niej pełnych hipokryzji twa-
rzy, chodzenie do cerkwi stało się teraz
modne. Księciu Ciemności przenikającemu
do ludzkich dusz rzucają wyzwanie A. Baczi-
ło (opowiadania „Thriller" i „Przebudzenie
wilkołaków"), D. Truskinowska (nowela
„Dusza i diabeł").
Magia okazała się zupełnie nowym i bar-
dzo dla nas skomplikowanym tematem Z
naszymi domowymi gusłami jakoś dawali-
śmy sobie radę, ale tu trzeba się uczyć naj-
rozmaitszych pentagramów... Bardzo zdol-
nym uczniem czarodzieja okazał się S.
Loginów. W jego twórczości zadziwiająco jak
na rosyjskiego pisarza połączyła się europej-
ska spuścizna magów i polski gotyk. A przy
okazji, kłaniam się nisko polskiej fantastyce.
Wiele się od niej nauczyliśmy - przecież
magiczne, gotyckie warstwy poznawaliśmy
za jej pośrednictwem.
Odradza się również rosyjska fantastyka
grozy, w którą swego czasu mieli-swój wkład
Puszkin, Zagoskin, Gogol i Tołstoj. To mój
ukochany gatunek, traktuję go zazdrośnie i
bardzo było mi żal, kiedy zatłuczono go pałą
socrealizmu. Ale pojawiły się już utwory
nowej fali - J. Newskij „Pomalowana szko-
ła", W. Wasiliew „Zasłona", S. Loginów
„Monstrum Magnum".
Doczekaliśmy się również pierwszych
powieści fantasy. Oczywiście, kiania się
tam stary, dobry Tolkien, aie przecież to
dopiero początek, od czegoś trzeba zacząć!
W każdym razie fantasy już istnieje - po-
wieści M. Szaliewa „Włóczędzy Przyrzecza"
i P. Molitwina „Ziemia na tamtym brzegu".
No i erotyka, bez tego ani rusz. Ale jej
chwilowo nie warto pokazywać. Byłemu
człowiekowi sowieckiemu, którego od tylu
lat przyzwyczajano do miłości produkcyjnej
połączonej z wyrębem lasu, trudno tak od
razu usiąść i napisać utwór erotyczny.
Chwilowo pojawiają się jedynie jakieś ko-
smiczne prostytutki.
Muszę poczynić pewne zastrzeżenie -
cały ten podział na gatunki jest szalenie
umowny. Bo jak na przykład nazwać tych,
którzy
SF na świecie
W
Wszystkie kłopoty, wydarzenia historyczne zepchnęły na margines niegdyś
regularnie prowadzone, poważne omówienia nowości literatury
fantastycznej. Po co się nią zajmować, skoro sami żyjemy w świecie - nie
wiadomo - Swifta czy Orwella. Ale przecież fantastyka, chwała Bogu,
nigdzie nie przepadła, nie zniknęła. I jeżeli zatrzymać się, rozejrzeć...
Wtedy okaże się, że ta rosyjska fantastyka stała się zupełnie inna. Gdzieś na
jej peryferiach mknę jeszcze kosmoloty do odległych gwiazd, dzielni
astronauci robię mokre plamy z koszmarnych potworów, genialni uczeni
dokonuję strasznych wynalazków, ale wszystko to można uznać za
pozostałości chorób dzieciństwa.
Piekło przemienionej świadomości
Ludmiła Koziniec
SF na świecie
piszą, jak to określiłam na swój własny uży-
tek, stylową fantastykę?Na przykład S. Buły-
gę i jego cykl nader osobliwych opowiadań?
Czy znacie opisy podróży, tak popularne w
średniowieczu? Kupiec jechał na koniec
świata, widział tam psiogłowców i uszy słoni
podtrzymujących Ziemię i zupełnie serio
wszystko to opisywał. Bułyga pisze takie
historie. To nie żadna stylizacja, ale właśnie
średniowieczne historie. Albo nowela D.
Truskinowskiej „Dwerinda", napisana w
stylu „odważny negliż a /aniech mnie licho".
Chronokomandosi, porwania, wróżki, zacza-
rowane krainy, pojedynki na szpady - i
wszystko to wesołe, smaczne, eleganckie.
Stylowe. Drobiazg, bagatelka. Ale w sposób
doskonały kunsztowne. Podobnie nienagan-
nie stylowo napisał nowelę „Rzucony do
góry" M. Puchów. Uparci ludzie - takie czasy,
a oni mają ochotę szlifować zdania, cyzelo-
wać zwroty, bawić się elegancją stylu.
Zresztą to również jest charakterystyczne
dla współczesnej rosyjskiej tantastyki.
Zaczęto myśleć nie tylko o tym, co pisać, ale
również jak. Niektórzy zresztą mają za
swoje. Nie wyobrażam sobie bowiem, w jaki
sposób można przetłumaczyć na obce języki
utwory I. Tkaczenki albo L. Kudriawcewa.
Tyle tu gry słów, fajerwerków, kalamburów,
aluzji - i wszystko bardzo rosyjskie. Pociesza
jedynie fakt, że „Alicję w krainie czarów"
jednak przetłumaczono.
Należy oczywiście wspomnieć i o tych
utworach, których twórcy mieli odwagę
zagłębić się w otchłanie ludzkiej duszy. Z
całą pewnością wiedzieli, że to najciekaw-
sza podróż, o wiele bardziej fascynująca niż
do odległych planet i zaczarowanych kra-
jów. Nowele J. Lenskiego „Raj od podwó-
rza" i „Wokół limitu", I. Iwaniczenki „W
kraju rodzinnym, ziemi obcej". To straszliwa,
bolesna, smutna lektura. Ale niezbędna.
Bo to przecież twoja własna dusza krąży
wokół limitu, w raju mieszka od podwórza,
miota się między krajem rodzinnym i obcą
ziemią... Czegoś takiego jeszcze w rosyj-
skiej literaturze nie było. Podobnie jak abso-
lutnie niezwykłych, nie dających się zdefinio-
wać zwykłymi filologicznymi metodami
nowel I. Tkaczenki „Zburzyć llion" i „Epizo-
dy pewnego Armageddonu". Można o nich
rozmawiać bez końca, dlatego wspomnę
tylko o jednym. W rosyjskiej fantastyce jakoś
nie udawały się autorom postacie kobiet.
Sami bracia Strugaccy wyrażali skruchę z
tego powodu. A Tkaczence się udało.
Pierwsze zdania noweli „Zburzyć llion"
brzmią: Szczęściarz ze mnie. Mam za żonę
wiedźmę. Należy przyznać, że mężczyzna
który cieszy się, iż jego żona jest wiedźmą,
zna się na kobietach, prawda?
A teraz czekam na pytanie, które nasuwa
się już od dawna - no i co z tego? Co nowego
wynika z całej tej opowieści? Przecież w
światowej SF jest tego wszystkiego na pęcz-
ki, życia nie starczy, żeby wszystko przeczy-
tać! I pewnie jest lepsze... nie takie jak u nas.
Otóż to, nie takie jak u nas. A kiedyż to,
drodzy państwo, u Rosjan było jak u
wszystkich? Dlatego też jesteśmy interesują-
cy. Dlatego, że wszystko - fantasy, horror,
suspens i wszystkie inne atrybuty fantastyki
- wyglądają tu zupełnie inaczej. Wyobraźcie
sobie „Conana", którego autorem jest Do-
stojewski...
Znowu jako symbol rosyjskiej literatury
pojawił się Dostojewski. Wydaje mi się, że
to jego cień prowadzi obecnie naszą fanta-
stykę przez piekło przemienionej świado-
mości. Piekło, które trzeba będzie przejść.
Przełożył Sławomir Kędzierski
Joanna Czaplińska: - Jak wydarzenia
ostatnich lat odbity się na twoim życiu?
Ondfej Neff: - Najistotniejszy jest dla
mnie fakt, że w wieku 46 lat zacząłem
wreszcie robić to, co chciałem robić, kiedy
miałem lat 10, czyli zająłem się prawdzi-
wym politycznym dziennikarstwem. Wró-
ciłem więc do moich młodzieńczych
marzeń i do faktycznego zawodu, albo-
wiem jestem absolwentem wydziału
dziennikarstwa właśnie. W swojej profesji
pracowałem tylko kilka lat, jeszcze przed
inwazją sowiecką. Drugi rezultat prze-
mian to zrealizowanie mojego wieloletnie-
go pragnienia - założenie miesięcznika
SF „Ikarie", który przeszedł etap organi-
zowania się i jest stabilnym, zarabiają-
cym na siebie czasopismem.
- Jak byś zbilansował dotychczasowe
istnienie „Ikarii"?
- Zacznę od negatywów. Zaczynali-
śmy pracę z olbrzymimi iluzjami, że czy-
telnicy wręcz pożądają SF i tylko zły bol-
szewik ograniczał im dostęp do niej. Oka-
zało się, że zainteresowanie jest zdecy-
dowanie mniejsze. Grono odbiorców
szacowaliśmy na ok. 40 tys. opierając
się na doświadczeniach ostatnich 10 lat.
Obecnie nakład „Ikarii" wynosi 26 tys.,
czyli znacznie poniżej naszych marzeń.
Drugim poważnym błędem był tytuł.
Gdybym zakładał to czasopismo dzisiaj,
dogadałbym się z redakcją „Nowej Fan-
tastyki", żeby moje pismo nazywało się
właśnie „Fantastyka". W naszej nazwie
nie ma science fiction i przeciętny czy-
telnik nie kojarzy „Ikarii" z niczym. Kolej-
ny błąd to zupełnie fałszywy obraz na-
szego odbiorcy, opierający się na wize-
runku fandomu. Wyobrażaliśmy sobie, że
czytelnik SF to błyskotliwy, wykształcony,
myślący, tolerancyjny intelektualista, po
prostu humanista. Okazało się przede
wszystkim, że przeciętna wieku naszego
czytelnika jest stosunkowo niska, zdecy-
dowanie przeważa popyt na utwory
romantyczne, przygodowe, a nie na
spekulatywno-filozoficzne.
Czytelnik
„Ikarii" z wielką niechęcią akceptuje
jakiekolwiek flirty z literaturą współczesną
i wszystkie akcenty polityczne traktuje jak
agitację.
Do
pozytywów
zaliczam
przede
wszystkim fakt, że przetrwaliśmy, że nie
zbankrutowaliśmy, a ponieważ pismo
powstawało już w nowych warunkach
ekonomicznych, takie niebezpieczeństwo
było bardzo realne. Redakcja liczy sześć
osób plus grono wiernych współpracow-
ników, pracujemy w jednym pomieszcze-
niu dysponując jednym i połową kompu-
tera (jeden 16 i jeden 8-bitowy, czyli ta
połówka).
Przeżyliśmy
też
brutalny
wzrost kosztów papieru, a co za tym idzie
podwyżkę ceny czasopisma, przeżyliśmy
rozpad sieci dystrybucyjnej i zatrzymali-
śmy spadek. Dzisiaj wiemy, że sukce-
sem jest każdy sprzedany egzemplarz,
każda zarobiona korona. Optymizmem
napawa mnie również fakt, że powstają
spółki zajmujące się rozpowszechnia-
niem prasy. Na razie największą konku-
rencję stanowi dla nas pornografia, która
dosłownie zalała rynek. Nie jestem
przeciw pornografii, wręcz
przeciwnie, ale nigdzie na świecie nie
sprzedaje się jej tak otwarcie, jak u nas.
To się kiedyś musi skończyć i kiedy por-
nografia zniknie z kiosków i przeniesie się
do sexshopów, sprzedawcy prasy, będą
musieli czymś handlować. To nasza
szansa.
- A co z prawami autorskimi? W „Ika-
rii" przeważają przecież tłumaczenia, i to
często utworów najświeższej daty.
- W Czecho-Słowacji mamy częścio-
wą wymienialność korony, możemy więc
płacić w dolarach. Teraz kwestią jest
raczej dobór repertuaru, co też jest dość
problematyczne, ponieważ współczesna
amerykańska SF jest dla naszego czytel-
nika ciężko strawna i niezbyt zrozumiała.
Oczywiście jest to wynikiem braku pew-
nego czytelniczego zaplecza, więc w
ciągu najbliższych 2-3 lat będziemy na
łamach „Ikarii" prowadzić coś w rodzaju
przedszkola science fiction. Zabrzmi to
może paradoksalnie, ale u nas ludzie
ciągle myślą, że Isaac Asimov to wybitny
pisarz sowiecki, a Kurt Vonnegut to
postępowy autor z NRD. Znajomość
klasycznej SF jest wręcz żadna, a do-
tychczasowe doświadczenia wykazują, że
właśnie starsze utwory amerykańskie
cieszą się wśród czytelników o wiele
większym powodzeniem niż, powiedz-
my, laureaci Hugo z zeszłego roku.
- Jak sobie radzicie z doborem tłuma-
czy? W Polsce po opadnięciu żelaznej
kurtyny nastąpił zalew nie tylko szmiry
literackiej, ale i translatorskiej.
- U nas nie ma jeszcze takiego zalewu
literatury angloamerykańskiej, ale sądzę,
że to kwestia najwyżej roku. I jasne jest,
że przyjdzie kolej na tłumaczy II, III, IV
kategorii. Wcześniej przekładami z an-
gielskiego zajmowali się intelektualiści,
którzy nie chcieli przyjąć reguł gry narzu-
conych przez ówczesny reżim, ludzie o
tak olbrzymiej inwencji językowej, że byli
bardziej literatami niż tłumaczami. Kiedy
padł totalitaryzm, zaczęli się zajmować
czymś innym. Poziom przekładów obni-
ży się więc na pewno i dotknie to również
literaturę masową, która była u nas bar-
dzo dobrze tłumaczona. Na przykład
burmistrz Pragi, Miroslav Koran wprowa-
dził na nasz rynek Vonneguta, a to, co
robił, było mistrzostwem językowym
najwyższej klasy.
- Jak sytuacja ekonomiczna w Cze-
cho-Słowacji odbiła się na życiu fando-
mu?
- Nasz fandom wygląda trochę ina-
czej, w okresie szczytowym mieliśmy
około 80 klubów, z których większość
skupiała po około 10 regularnie spotyka-
jących się osób. Nie odnotowałem żadne-
go spadku, nie słyszałem też, aby jakiś
klub zanikł, te aktywniejsze próbują się
zająć działalnością edytorską, np. klub J.
Verne'a przekształcił swój doskonały fan-,
zin „Poutnfk" w czasopismo profesjonal-
ne, w Brnie zaczął się ukazywać kwartal-
nik SF, pojawiły się też prywatne księgar-
nie i antykwariaty specjalizujące się w
literaturze SF. Ogólnie chyba nie jest źle
- wydarzenia polityczne i ekonomiczne
jakby ominęły fandom wielkim łukiem.
Uwa-
spotkanie z pisarzem
żarn za pozytyw, że nikt się nie pokłócił,
tanowie się spotykają i rozmawiają jak
cywilizowani ludzie.
- Jak wygląda obecnie sytuacja na
czechosłowackim rynku księgarskim?
- Scharakteryzowałbym ją jako stan
przejściowy. Sądzę, że to, co nazywa się
„wolnym rynkiem", najwcześniej w całej
okazałości przejawiło się właśnie w litera-
turze. Mamy już prywatnych wydawców,
którzy w ograniczonym nakładzie - do 5
tys. egzemplarzy-drukują czeskich auto-
rów. Problemem jest wydawanie książek
autorów zachodnich, ponieważ prawa
autorskie kosztują. Spodziewam się, że
fala książek zachodnich w nakładach
masowych pojawi się mniej więcej za rok i
drobni wydawcy nie będą się już mogli
utrzymać.
- A czy w takiej sytuacji rodzimy autor
będzie miał jeszcze rację bytu?
- Wydaje mi się, że do cech charakte-
rystycznych odbioru literatury SF należy
również zainteresowanie produkcją ro-
dzimą. Klasyczny fan kupuje przede
wszystkim fantastykę amerykańską, ale
ciekawią go też „nasi chłopcy". Powstaje
jednak
kwestia
technologiczno-
ekonomiczna: czy będzie możliwe wyda-
wanie niskonakładowych tytułów po roz-
sądnej cenie, bo na duże nakłady na
pewno nie będzie można liczyć. Ale
zainteresowanie nie opadnie, sądzę
nawet, że wzrośnie, ponieważ to, co się
dzieje obecnie, jest wprawdzie niekla-
rowne, chaotyczne, ale z tego wyłonią
się zupełnie nowi ludzie o zupełnie no-
wych poglądach. Oni już dziś przygoto-
wują się do skoku. Literatura jest wypo-
wiedzią o świecie, a ten świat, który my
przeżywaliśmy, już się skończył. I oba-
wiam się, że ja już nie będę w stanie
wypowiadać
się
pełnowartościowo,
wątpię też, czy podołają temu moi rówie-
śnicy, a tym bardziej pisarze jeszcze
starsi. Myślę, że jesteśmy w stadium
wielkiego oczekiwania na ludzi i ich
wypowiedzi. Porównałbym to do sytuacji
w Czechach po roku 1918, kiedy rozpa-
dło się imperium austriackie. Nie prze-
trwał wtedy żaden z pisarzy, którzy przed I
wojną światową byli wręcz ubóstwiani. To
nie kwestia wieku, ale sposobu myśle-
nia, na który wpływają historyczne cezury
- był nią rok 1918, był również 1989.
- Ale to nie oznacza, że masz zamiar
zarzucić własną twórczość literacką.
„Aksamitna rewolucja" wymusiła na tobie
pewną przerwę, wspomniałeś jednak,
że nad czymś pracujesz.
- W ciągu 15 lat napisałem parę
opowiadań i powieści, teraz zrobiłem
sobie pewną przerwę, ale nie wydaje mi
się, żeby pisarz, który akurat nie pisze,
nie pracował. Taka pauza pozwala
podładować akumulatory. Tak samo jak
wszyscy ludzie wokół, zmieniam się,
albowiem zmienia się świat. Ku mojemu
zdumieniu stwierdzam, że zmieniam się
w mniejszym stopniu niż należałoby się
spodziewać, i moje wewnętrzne zasady,
na których się opierałem, nie uległy
zasadniczym zmianom. Przygotowuję
się do powieści o konflikcie między
indywidualistą
a strukturami władzy. Na tym bowiem
według mnie powinno polegać posłannic-
two intelektualisty - na obronie indywi-
dualistycznej postawy człowieka. To
moje podstawowe credo życiowe i wyda-
rzenia w naszych krajach nie pozostawiły
na nim żadnego śladu.
Poza tym ukazała się powieść „Mille-
nium", jak dotąd mój największy projekt.
Jej akcja toczy się na przełomie drugiego
i trzeciego tysiąclecia i jest tłem dla opisu
konfliktu człowieka z instytucjami, czyli
takiego konfliktu, o jakim mówiłem
wcześniej. Wydaje mi się, że w tej książce
wyra-
ziłem swoje poglądy w sposób najbardziej
przejrzysty, a przynajmniej wyraźniejszy
niż poprzednio.
- A jak twoja praca dziennikarska
wpłynęła i wpływa na pracę literacką?
- Każde przeżyte doświadczenie, każ-
de wrażenie procentuje w tym, co się
pisze. Z tej perspektywy nie ma więc
podziału na doświadczenia dobre czy
złe. Nie ma różnicy, czy lepiej jest dostać
od kogoś w twarz, czy dostać buzi.
Istotna jest intensywność przeżycia. Nie
mogę tylko o tym myśleć, muszę pozwo-
lić, aby to we mnie narosło, a kiedy to
nastąpi, pod olbrzymią wewnętrzną pre-
sją, w krótkim czasie, jakby w skurczu
histerycznym coś napiszę. Nie potrafię
inaczej. Zawsze pisałem eksplozyjnie, nie
umiem tkać misternej sieci jak pająk.
Dziennikarstwo dało mi mnóstwo no-
wych doświadczeń, zwłaszcza w dzie-
dzinie konfliktów z ludźmi, co było dla
mnie całkowitą nowością. Przekonałem
się, że moja niechęć do urzędowych
autorytetów wcale nie zanikła, ba, nawet
wzrosła. To uczucie nie ma nic wspólne-
go z komunizmem czy totalitaryzmem, ja
autorytetem oficjalnym, narzuconym, po
prostu gardzę, nie dowierzam mu i o tym
zawsze pisałem i pisać będę. Myślę, że
taki pogląd zaszczepili mi moi rodzice,
którzy w domu założyli swoje własne,
jednoosobowe, fikcyjne partie i każde z
nich wydawało swój biuletyn, zwalczając
wzajemnie swoje poglądy. Od dziecka
nasiąkłem więc atomosferą pluralizmu i
demokracji i cieszę się, że nic nie było w
stanie ze mnie tego wykorzenić.
- W którym kierunku według ciebie
pójdzie nowa czeska SF?
- Obserwuję twórczość rodzimą jako
szef „Ikarii" i autor zarazem, co powodu-
je, że śledzę wszystko niby jakieś wyścigi.
Rola, jaką fantastyka pełniła w tzw.
wschodnim bloku, rola krytyka reżimu i
półlegalnego oponenta już się skończyła,
ponieważ mass media robią to teraz z
całą otwartością. Kiedyś w artykule
wstępnym do „Ikarii" użyłem terminu
fantastyczno-naukowy fundamentalizm.
Sądzę, że naprawdę należy powrócić do
korzeni
SF, czyli bez uprzedzeń sobie powiedzieć,
że jest to literatura trywialna, romantyczna.
Sedno SF to inteligentna rozrywka dla
ludzi, przy czym reżim totalitarny, w któ-
rym żyliśmy, zrobił z rozrywki słowo pejo-
ratywne, co jest olbrzymim oszustwem i
niesprawiedliwością. Niewiele jest chyba
zadań tak trudnych, jak rozbawienie kogoś.
Twierdząc, że SF ma być literaturą roz-
rywkową nie uważam, że ma być literaturą
złą. Wymaga ona bowiem od autora per-
fekcyjnego warsztatu pisarskiego, czystej
komunikacji i błyskotliwego intelektu. Bez
tego nie ma co marzyć o robieniu roz-
rywki.
W Czechach, ale nie tylko tam, SF żyje
w cieniu pewnego kompleksu niższości.
Odwołujemy się do pewnych autorów
ocierających się o SF, jak Kafka, Borges
czy Bułhakow. Twierdzę, że to nonsens,
to ślepa uliczka. Trzeba dotrzeć do istoty
SF, do fundamentów gatunku, oprzeć się
na nich i nie bać się pozostać na obszarze
tego, co czasami bywa określane jako
getto SF. Science fiction w czystej formie
jest pewnym środkiem porozumienia
pewnych ludzi z pewnymi ludźmi. A czy
inne kręgi ludzi to przyjmą czy nie, mnie,
jako człowiekowi z kręgu SF, jest to
najzupełniej obojętne. Jeśli owo poro-
zumienie przekroczy granice kręgu, tym
lepiej. Jeśli jednak tak się nie stanie, nie
ma żadnej tragedii. Na tym opiera się
moje pojęcie fantastyczno-naukowego
fundamentalizmu. Sprowokował mnie do
tych rozważań artykuł w amerykańskim
czasopiśmie, w którym pisano, że gdyby
nawet autorzy SF stanęli na głowie, nigdy
nie będą mieć Saula Bellowa. Ja na to,
że gdyby main stream stanął na głowie,
nie będzie mieć Roberta Heinleina.
To błędne podejście wynika z przesta-
rzałego traktowania świata w sposób
unitarny, tak jakby był on kierowany z
jednego duchowego centrum. To non-
sens. Świat jest wielopostaciowy, kultura
jest wielopostaciowa, a każda z tych
postaci jest pełnowartościowa. Co jest
bardziej kwiatem, dmuchawiec czy róża?
Zawsze ze zdumieniem czytałem prace
krytyków i teoretyków SF, którzy usiłowa-
li udowodnić, że SF jest literaturą jak
każda inna, że jest pełnowartościowa. To
przecież nonsens. Ta literdtura istnieje,
ma swoich odbiorców, więc po co się
usprawiedliwiać i narzucać czytelnikowi,
którego to nie obchodzi. Osobiście SF
zainteresowałem się jako dziecko, dzięki
Stanisławowi Lemowi ta literatura otwo-
rzyła przede mną pewien wymiar po-
strzegania świata, który zaakceptowałem i
utrzymałem w sobie do dzisiaj i sądzę, że
jest to wymiar nie gorszy od innych.
Rozmawiała Joanna Czaplińska
spotkanie z pisarzem
Ondřej Neff:
Jestem fantastyczno-naukowym fundamentalistą
ędąc zwolennikiem twardej odmiany SF
z niechęcią patrzę na horrory. Wkurza
mnie ten szum wokół kolejnych idoli
straszących
monstrualnymi
robalami,
ślimakami czy bestiami z piekta rodem.
Bardziej boję się dziurawych reaktorów,
chemii w powietrzu czy choróbsk wylęga-
jących się w dzikich ostępach (vide AIDS
czy gnilec syberyjski). Że nie wspomnę już
o pijanych kierowcach.
Tak się jednak dzieje, że fantastyka i
horror posiłkują się wzajemnie pomysłami i
literackimi chwytami. Powieść Suzy McKee
Charnas „Gobelin z wampirem" jest intere-
sująca z kilku powodów. Temat wampirzy
ma długą tradycję, sięgają po niego auto-
rzy SF - wystarczy wspomnieć, że ostatnio
ukazało się wznowienie „Draculi", powieści
Stableforda, Mathesona, Wilsona i ciekawy
„Wywiad z wampirem" Annę Rice. Jeden z
jego rozdziałów, zatytułowany „Gobelin z
jednorożcem" (Unicorn Tapesty), otrzymał
w 1980 roku prestiżową nagrodę krytyki
Nebula w kategorii minipowieści.
Cała książka składa się z pięciu rozdzia-
łów, które łączy postać bohatera - dr Wey-
landa, wampira-i które tworzą kronikę kilku
miesięcy z życia owego krwiopijcy. Każdy
rozdział stanowi właściwie odrębną całość i
poznajemy naszego wampira w różnych
sytuacjach: w domu, na polowaniu, na
kozetce
psychoanalityka.
Ta
ostatnia
(nagrodzona) część jest właś-
recenzje
nie najciekawsza i wyraźnie odbija od reszty
tekstu świetną analizą poczynań drapieżnika,
dla którego ludzka postać to po prostu mimi-
kra. Próbuje nam pokazać świat ludzi widzia-
ny oczami obcego.
Dr Weyland, uznany antropolog (to natural-
na specjalność wampirów), poddaje się terapii
dobrowolnie, chcąc ukryć swoje ostatnie
ekscesy, niefortunne polowanie i odkrycie
przez sektę satanistów jego prawdziwej natury.
Psychoterapeutka traktuje go jak zwykłego
pacjenta z głębokimi zaburzeniami psychicz-
nymi, ot, zapracowanemu uczonemu po-
kiełbasiło się w głowie i uważa się za
wampira polującego w Central Parku.
Rutynowe testy, pytania o marzenia senne,
pragnienia erotyczne czy lęki z dzieciństwa
natrafiają na mur logicznych odpowiedzi,
które burzą jej spokój i pewność siebie.
Pacjent snów nie ma, gdyż nie śpi (od
czasu do czasu zapada tylko w wieloletni
letarg), seks ze zwierzyną łowną (za taką
ma ludzi) jest tylko sposobem zdobywania
pożywienia i sam w sobie nie ma dla niego
żadnego znaczenia itd. Wszelkie próby
zaszufladkowania jego przypadku według
człowieczych miar spełzają na niczym. Jak
zresztą wyleczyć wampira z jego wampiry-
zmu? To jakby zmusić go do wyłączenia
instynktu samozachowawczego i śmierci
głodowej.
Prawda o dr. Weylandzie powoli wycho-
dzi na jaw, ale zastosowane w trakcie
terapii techniki nie pozostają bez wpływu
na dalsze życie i pacjenta, i lekarki. Wampir
bardziej przychylnym okiem patrzy na ludzi,
z ich krzątaniny wyciąga rzeczy piękne, jak
miłość, taniec, muzykę, ale popada przy
tym w irytację i depresję - warunkiem jego
egzystencji jest bezwzględność, siła i
sztuka adaptacji do zmieniających się
warunków polowania. Musi na przykład
nauczyć się rozpoznawać po zapachu
skóry ofiary, czyjej krew jest zdrowa. Nar-
kotyki i ludzkie choroby są dla niego zabój-
cze, aby zaś żyć, musi pić. Zaczyna do-
strzegać sprawy wcześniej lekceważone,
przede wszystkim własną samotność.
Dla terapeutki, zakompleksionej kobiety,
której życie nie przyniosło nic nadzwyczaj-
nego, wampir jest niczym jednorożec z
legend - ersatzem cudowności w jej życiu.
Dla swoich potrzeb próbuje go oswoić,
osłabić jego instynkt. W pozostałych roz-
działach, mających powyższy tekst rozsze-
rzyć do ram powieści, mowa jest już o tym,
jak nasz wampir sam staje się zwierzyną.
Otrzymaliśmy w ten sposób wnikliwe
studium psychologiczne drapieżnika żyją-
cego w ciągłym strachu przed rozpozna-
niem, zmuszonego do ucieczki, zmian
postaci. McKee Charnas maluje portret
obcej istoty, którą natura skazała na krwa-
wą symbiozę z ludźmi. A ci okazują się
ostatecznie bardziej okrutni i bezwzględni
od wampira.
Wojtek Sedeńko
Suzy McKee Charnas: Gobelin z wampirem.
Tłum. Juliusz Ruszkowski. Rebis. Horror.
nocy tracą znaczenie związki przyczy-
nowo-skutkowe i prawa fizyki, w cień
odchodzą codzienne ograniczenia, a na
scenę wkracza logika snu. Rano wstajemy
bezradni wobec bogactwa symboliki i
zagmatwanej konstrukcji snu. Freud pró-
bował zredukować senne marzenia do
odprysków naszych lęków i zahamowań,
ale oniryczna mistyka jest ciągle żywa w
kulturze. Choć współcześnie skłonni jeste-
śmy patrzeć na nocne marzenia z me-
dycznym racjonalizmem psychoanalizy,
tajemnicza magia snu odradza się z po-
dziwu godną konsekwencją. Sen fascynu-
je, przeraża, skłania do refleksji nad jako-
ścią bytu. W ten sposób trafił również jako
temat do literatury SF.
Trudno nie skojarzyć tytułu powieści Ur-
suli Le Guin ze sławnym dramatem Calde-
rona „Życie jest snem". Tym prostym za-
biegiem autorka nawiązuje do wielowieko-
wej tradycji poświęconej rozważaniu oni-
rycznego świata. Na początku „Jesteśmy
snem" zawiera obrazową metaforę: medu-
za płynie w ciemnych odmętach oceanu.
Zawieszona w nieograniczonej przestrzeni,
bez kierunku i punktów orientacyjnych
unoszona jest przez przypływy. Nagle fala
wyrzuca meduzę na brzeg, suchy i sło-
neczny. Co pocznie na suchym piasku
światła dziennego stworzenie, którego całą
istotą jest unoszenie się na falach; co
pocznie umysł, budząc się co ranka ?
ł -
Trudno w świetle dnia, w centrum racjo-
nalnego, uładzonego świata zaakceptować
bezładny, nieokiełznany żywioł snu. Roz-
maite kultury radziły sobie z tym proble-
mem w różny sposób. Najradykalnej po-
stąpli australijscy aborygeni. Za złud-
ną, mało istotną, peryferyjną uznali rzeczy-
wistość dnia. To podczas snu człowiek żyje
naprawdę, doświadcza rzeczy istotnych,
poznaje prawdę. Nieco inaczej z tą epi-
stemologiczną zagadką poradzili sobie
starożytni Hindusi. Dla nich cały świat był
tylko snem brahmana. Zanurzeni w iluzo-
rycznej maji, w ogóle nie zajmowali się
rozróżnieniem między realnym a niereal-
nym, gdyż traciło ono sens. Ludziom pozo-
stawał tylko lęk przed przebudzeniem
brahmana.
Współcześnie bardziej zajmują nas za-
leżności jawy i świata onirycznego marze-
nia. Bez zastrzeżeń przyjmujemy fakt, że
sny odbijają codzienne problemy, że nasze
ukryte kompleksy rozwijają się w nich
wyjątkowo bujnie. Opór przedstawiciela
scjentystycznej, zachodniej kultury budzi
druga strona tej sytuacji. Czy sen może
wpływać na jawę? Niejasne, nielogiczne,
tajemnicze zmieniałoby uporządkowane i
racjonalne?
Efektywne sny George'a Orra całkowicie
zmieniają świat, świadomość przeistacza-
nia rzeczywistości ma tylko sam bohater.
Orr w momencie skrajnego zagrożenia
zasypia, a jego senne marzenie stwarza
nową, bezpieczniejszą rzeczywistość. Ta
niezwykła
zdolność
dostarcza
jednak
bohaterowi wiele stresów, a nawet tragicz-
nych doznań. Orr nie umie kierować swo-
imi snami, pozostają one pierwotne i nie-
ujarzmione. Nielubiana ciotka rano już nie
istnieje, gdyż zginęła w wypadku samo-
chodowym. Wpływ snów na rzeczywistość
coraz bardziej przeraża Orra: przestaje
spać, próbuje popełnić samobójstwo, aby
w końcu trafić do psychiatry. Nie ma jednak
szczęścia - ten, po odkryciu niezwykłej
zdolności bohatera,
próbuje za pomocą snów Orra poprawić
świat.
W „Jesteśmy snem" ciągle przewija się
niepokój związany z granicą jawy i snu. Orr
zagubił się między swoimi wizjami a rze-
czywistością, z przerażeniem odkrył brak
jasnej granicy między nimi. Z podobnymi
problemami borykają się postacie z utwo-
rów Philipa K. Dicka. Autor ten uchodzi za
niedościgłego mistrza w kreowaniu świa-
tów niejasnych, o wątpliwym statusie onto-
logicznym. Tak dokładnie miesza rzeczy-
wistość wizji, snu czy narkotycznego tran-
su, że nie sposób ich odróżnić od realno-
ści. Ursuli Le Guin nie udaje się powtórzyć
dickowskiej atmosfery i dorównać autorowi
„Ubika" w tworzeniu niepokojących, przeni-
kających się płaszczyzn utworu. „Jesteśmy
snem" to poprawna warsztatowo powieść o
zagadkowej naturze sennych marzeń i
niestety nic więcej.
Le Guin próbując nawiązać do stylu Dic-
ka zapomina o własnych atutach i firmo-
wych znakach. Nikt przecież nie prześci-
gnie twórczyni cyklu o Ziemiomorzu w
opisywaniu kosmosu wewnętrznego boha-
terów, budowaniu subtelnych zależności
międzyludzkich czy przedstawianiu etno-
graficznych osobliwości. Niestety, te ele-
menty nie znalazły miejsca w „Jesteśmy
snem". Orr i doktor Haber nie odznaczają
się oryginalnością, a ich charaktery zosta-
ły, jak na Le Guin, zarysowane topornie i
bez polotu. Wizerunek przeludnionej,
zdegradowanej ekologicznie planety przy-
pomina podręcznikowe standardy SF. Cóż,
przy amerykańskim tempie pisania, nie
każda książka wybitnego autora może być
arcydziełem.
Małgorzata Skórska
Ursula Le Guin: Jesteśmy snem. Tłum.
Agnieszka Sylwanowlcz. Phantom Presa,
cena
16tys.zł. Fantasy i SF.
Samotność drapieżcy
B
Między snem a jawą
W
jawienie się Sapkowskiego wśród nas
przypomina historyjkę wziętą z fantasy,
gdzie roi się od dobrych duszków czy
skrzatów, podpowiadających bohaterom,
jak pokonać wroga i zdobyć skarb wraz z
piękną księżniczką. Tym dobrym duszkiem
okazał się dla Sapkowskiego jego syn,
prosząc, aby napisał coś na konkurs
literacki „Fantastyki" AD 1985. Tak po-
wstał „Wiedźmin", opowiadanie, które
rzuciło wszystkich na kolana. I tak oto
został Sapkowski oblubieńcem Przenaj-
świętszej Fantastyki oraz jednym z jej
mistrzów. Po przeczytaniu tomu wydane-
go przez superNową (to komercyjna mu-
tacja starej, konspiracyjnej oficyny Nowa)
nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Maciej Parowski w notce na okładce
„Miecza przeznaczenia" nazywa autora
rewolucjonistą. Nie sądzę, aby było to
słuszne - rewolucjoniści zwykli burzyć, a
jeśli już budować, to najwyżej więzienia.
Poza tym Sapkowski nie miał co w polskiej
fantasy burzyć; przed nim było jej tyle, co
kot napłakał, a jeśli już, to przeważnie
stanowiła kalki wzorów zachodnich. Vide
twórczość Jacka Piekary, któremu niniej-
szym przyznaję tytuł Mistrza Imitacji. Sap-
kowski przerasta wszystkich, ponieważ
okazał się zdolny do rzeczywistej kreacji.
Nie rewolucjonista tedy, lecz twórca, bu-
downiczy - świat Geralta z Rivii jest rów-
nie doskonały, plastyczny i komplemen-
tarny, co te u Tolkiena czy Le Guin. W
Polsce, powiedzmy szczerze, nikt tego
prócz Sapkowskiego nie dokonał.*
Jasno widać to po opublikowanych wła-
śnie opowiadaniach, których karty roją się
od wyrazistych postaci, świetnie szkicowa-
nych ledwo paroma celnymi określeniami.
Nie są to postacie papierowe, prawie w
każdej z nich tkwi jej tylko właściwy rys,
skaza czy wątpliwość, czyniąc ją wielo-
wymiarową. Bohaterowie Sapkowskiego
są dynamiczni, czegoś nieustannie szuka-
ją, kochają lub nienawidzą. Wyjątkiem
byłby co najwyżej rybałt Jaskier, ów towa-
rzyszący Geraltowi poetyczny Sancho
Pansa - pieczeniarze, jak wiadomo, są
raczej statyczni, co nie znaczy, że niesym-
patyczni. W samym zaś wiedźminie jest
coś z Don Kichota - też szuka swej nie-
osiągalnej Dulcynei, uciekającej przed
nim czarodziejki Yennefer.
Reszta elementów świata przedstawio-
nego zazębia się jak w szwajcarskim
zegarku. Ludzie i cała gama innych istot
żyją obok siebie lub zwalczają się wedle
precyzyjnie ułożonego kodeksu. Nie czu-
jemy tu tak charakterystycznego dla in-
nych naginania okoliczności dla potrzeb
rozwijającej się akcji. U Sapkowskiego bieg
wypadków ma cechy wręcz realistycznej
naturalności. Znać rękę mistrza - pod
względem sprawności opowiadania wy-
dają się być w prostej linii potomkiem
calvinowskiego Ojca Opowieści, mitycz-
nego, boskiego przodka wszystkich
pisarzy.
Zwie dalej Maciej Parowski Sapkowskie-
go postmodernistą - z tym mogę się
zgodzić. Rzeczywiście, autor „Wiedźmina"
pożycza skąd się da i jak się da. Przede
wszystkim z baśni - pierwotnie przygody
Geralta zostały pomyślane jako nowe,
„prawdziwe" wersje starych bajek. Nie-
mniej historie te są w „Mieczu przeznacze-
nia" coraz bardziej pretekstowe, szkiele-
towe, obrastają treścią, która pochodzi
tylko od Sapkowskiego. Smutne dzieje
smoka wawelskiego w „Granicy możliwo-
ści" to jedynie tło dla gry toczącej się
między Geraitem, Yennefer i Borchem.
Pierwsza dwójka kontynuuje
Narodziny
mistrza
ją w „Okruchu lodu", gdzie Andersenow-
ska Królowa Śniegu jest jedynie poetyc-
kim odniesieniem. W innych utworach nie
ma nawet i tego, żyją własnym, autono-
micznym bytem.
Wiele też zawdzięcza Sapkowski powie-
ści pikarejskiej, iotrzykowskiej. Żywcem
jest stamtąd przeniesiony Jaskier. Także
nie stroniący od figlów wiedźmin ma w
sobie nieco z Dyla Sowizdrzała. Sapkow-
ski jest w naszej SF jednym z nielicznych,
którzy potrafią dowcipkować w sposób
niewymuszony i naprawdę komiczny. To,
jak sądzę, jest jedną zjjrzyczyn jego popu-
larności.
Postmodernizm dość osobliwie przeja-
wia się także w sferze języka - zwykł
Sapkowski bez specjalnych oporów mie-
szać staropolszczyznę z określeniami
zupełnie współczesnymi, jak np. sterylny,
psychika itp. W świetnym, pikarejskim
opowiadaniu „Wieczny ogień" Geralt i
Jaskier wyschnięci jak stare beczki szuka-
ją z rana nikogo innego, tylko sponsora.
Parowski (w „NF" 12/91) skłonny jest w
tym widzieć skryty zamysł autora, mający
sugerować, iż rzeczywistość wiedźmina to
nasz świat, tyle że w epoce po kataklizmie
atomowym. Stąd też tylu nieludzkich mu-
tantów. Wyjaśnienie to niewątpliwie spryt-
ne, mnie się jednak zdaje, iż w równym
stopniu może być to wynik postmoderni-
stycznej mody na językowe kogle-mogle.
Być może jest to też puszczanie oka do
czytelnika, że te z pozoru całkowicie fanta-
styczne historie mają z nim więcej wspól-
nego niż na pierwszy rzut oka wygląda.
No właśnie - współczesność. Czytając
kolejne opowiadania z tomu dochodziłem
powoli do wniosku, że Geralt to człowiek
zaplątany w świat fantasy jakby przez
przypadek. Nie myślę, aby był, jak twierdzi
Parowski („NF" 12/91) podróżnikiem w
czasie, chodziłoby raczej o świat równo-
legły, inny wymiar. W rysach wiedźmina
odnajduję znajome cechy pewnego detek-
tywa - zniechęcenie, gorycz, świadomość
własnej niemocy. Podobnie tragiczne
odczucia ma bohater Chandlera, Marlo-
we. Tak jak
wiedźmin żyje na granicy dwóch światów.
U Chandlera jest to prawo i zbrodnia, u
Sapkowskiego kultury ludzi i innych,
przedludzkich jeszcze istot. Geralt tak jak
Marlowe wie, że nie zmieni biegu wypad-
ków - np. zagłady leśnego królestwa driad
w tytułowym opowiadaniu, „Mieczu prze-
znaczenia".
Ton tragiczny potęguje się z opowiada-
nia na opowiadanie - moment nieuchron-
nej konfrontacji między ludźmi a innymi
(elfami, bobołakami, krasnoludami, dziwo-
żonami itp.) jest coraz bliższy. Wiedźmin
stoi na styku dwóch światów, właściwie do
żadnego nie należąc. Jest przez to po-
dwójnie samotny, wplątany w wybory,
których nie chce. Stąd może tyle pytań o
los swój i świata, o przeznaczenie. Jego
wewnętrzne rozterki to dylematy człowie-
ka w gruncie rzeczy zagubionego, w któ-
rego przypadku wędrówka z lotrzykowskiej
zabawy zmieniła się w uporczywe poszu-
kiwanie celu i sensu istnienia w obcym
świecie - a czyż to nie współczesność
właśnie?
Zebrane w tomie opowiadania rozpadają
się na dwie wyraźnie odrębne grupy - pika-
rejskie („Granica możliwości", „Wieczny
ogień"), gdzie mamy do czynienia z młod-
szym, weselszym Geraitem, i refleksyjne
(tytułowe, „Okruch lodu", „Trochę poświę-
cenia", „Coś więcej"), gdzie bohater
zaczyna zastanawiać się nad swą wiedź-
mińską dolą. Znak to, iż Sapkowski dotarł
do granicy, za którą rozpościera się ra-
sowa powieść. Ma już do niej wszystkie
konieczne elementy - ukształtowanego
bohatera, galerię towarzyszących postaci
(Yennefer, Jaskier, Visenna), a także
potencjalny wątek, który już teraz łączy
trzy opowiadania. Chodzi o dzieje Ciri,
dziecka, którego narodziny zostały zapo-
wiedziane w „Kwestii ceny", a pojawiają-
cego się w „Mieczu przeznaczenia" i
„Coś więcej" jako osoba niepokojąco
związana z przyszłymi losami Geralta. Te
trzy opowiadania to właściwie początek
powieści, otwarta linia fabularna, która,
miejmy nadzieję, zostanie dalej pocią-
gnięta.
Postać wiedźmina Geralta niewątpliwie
zapewni Sapkowskiemu literacką, fanta-
styczną nieśmiertelność, ale przesadą
byłoby zwać go stąd pisarzem monokultu-
rowym. Ma już na swoim koncie ciekawe
próby horroru („Muzykanci", „Tandarade-
i!"), i to osadzonego w realiach współcze-
snych, potrafi też napisać tekst political
fiction („W leju po bombie", w druku). Nie-
wątpliwie jest pisarzem pełną gębą, przed
którym dopiero otwierają się właściwe
rejony penetracji. Aż dziw, że można prze-
żywać tak bujną twórczą „młodość" po
czterdziestce, gdy wielu innych to, co naj-
lepsze, ma już za sobą.
W latach siedemdziesiątych młodzi auto-
rzy SF chcieli pisać tak jak Lem, on był ich
sevrskim wzorcem doskonałości. Lata
osiemdziesiąte to burza antylemowskiej
rewolty, której wyrazem albo i owocem jest
właśnie Sapkowski - próbujący swych sił
młodzi jego uznają za mistrza. Lemowskie
racje rozumu, które personifikował pilot Pirx,
ustępują racjom uczucia, ponieważ Geralt to
przede wszystkim człowiek wielkiego serca.
I to chyba za tym tęsknimy najbardziej.
Jacek Inglot
Andrzej Sapkowski: Miecz przeznaczenie. Su-
perNową, Warszawa 1992.
* Rewolucjonistami byli Chrystus, Picasso, Joyce, a nie
jedynie Robesplerre, Lenin, Stalin. Szkic „Wiedźmin
Geralt jako podróżnik w czasie" czytałeś nieuważnie -
większość Twoich, pozornie polemicznych interpretacji,
też się w nim znalazła.
(mp)
I
recenzje
Z
Legenda prawdziwie europejska
Narzekał mi kiedyś Eugeniusz Dębski, że litera-
tura polska jest uboga w podania i legendy,
zwłaszcza te dotyczące dziejów najdawniej-
szych. Ubogość i nieciekawość wątków Popiela
czy Piasta Kołodzieja odczuwał już w XII wieku
mistrz Wincenty, zwany Kadłubkiem, który
usiłował to zrekompensować przypisując na-
szym praszczurom zwycięskie wojny z Alek-
sandrem Wielkim i układy z Cezarem. Niestety,
naród jakoś tego nie kupił i nadal musimy się
zadowalać głupią Wandą i podłym szewczy-
kiem.
I Dębski, i Kadłubek szczerze za to zazdrosz-
czą Anglikom posiadaczom barwnego, rycer-
sko-magicznego cyklu legend o królu Arturze i
jego rycerzach Okrągłego Stołu. Powstaje w
tym momencie pytanie: co takiego jest tam,
czego nie ma u nas? Odpowiedź jest prosta -
prawie wszystko.
Historia króla Artura i jego towarzyszy to
legenda rycerska, opleciona chrześcijańską i
magiczno-celtycką symboliką. Walki, jakie toczą
ze sobą bohaterowie, są składową częścią
odwiecznych zmagań Dobra ze Złem, rozgrywa-
jących się też na planie magicznym, między
Merlinem a Morgana. Jest też i wątek roman-
sowy, opiewający występną miłość, jaką Lance-
lot z Jeziora darzył królową Ginewrę. Legenda
dotyka też spraw ostatecznych, w postaci
Świętego Graaia, czyli nieosiągalnego ideału,
ku któremu każdy prawy rycerz winien zdążać.
Słowem: bogactwo znaczeń i wątków.
Podobno zbiiżamy się do Europy (ślimaczym
kłusem, ale jednak), więc powinniśmy zacząć
sobie zdawać sprawę, że nie oznacza to tylko
powszechnej dostępności coca-coli, mercede-
sów i prezerwatyw, Europa to przede wszystkim
pewien krąg pojęciowy, wspólnota i dziedzictwo
kulturowe - przede wszystkim legendy. Niezna-
jomość tego podglebia kultury może doprowa-
dzać do tego, że niektórych współczesnych
dzieł nie będziemy w stanie zrozumieć, tak jak to
się stało ze znakomitym filmem Terry Gilliama
„The Fisher King", nawiązującym wprost do
legend arturiańskich, który w Polsce przeszedł
zupełnie bez echa. Chciałoby się w tym miejscu
przypomnieć, że bieda nie hańbi, ale ignorancja
-owszem.
Karburator
U. Waldo Cutier: Król Artur i rycerze Okrągłego
Stołu. Tłum. Felicja Kruszewska. Tenten 1991
Ślepy zaułek
Rok temu bez mała sygnalizowałem ukazanie
się pierwszej części sagi o Dilvishu Rogera
Żelaznego. Mamy już w ręce część drugą i
rzekomo ostatnią, gdyż napis „Koniec" pod
tekstem jeszcze nic nie znaczy. Przypominam,
że osią utworu jest pościg głównego bohatera
za
potężnym
czarownikiem
Jelerakiem.
DiMshem powoduje niska chęć zemsty za
nędzne dwieście lat piekła, do którego wtrącił
go Jelerak.
O ile pierwsza część - „Dilvish przeklęty" -
była raczej zbiorem opowiadań o incydentach,
jakie zdarzyły się DiMshowi po drodze, o tyle
część druga to powieść zajmująca się ostatnią
sekwencją pościgu. Dilvish jednak nie tyle
dopada Jeleraka, ile się z nim spotyka w prasta-
rym zamku w centrum Krainy Przemian. Ale też
czarownik, mimo iż osłabiony, nie uciekai
Dilvish nie wywrze na nim zemsty, gdyż wcze-
śniej Starsi Bogowie wezmą Jeleraka do
nieba. Taka otwarta struktura zakończenia
każe w przyszłości spodziewać się części
trzeciej.
Pod względem formalnym „Kraina Przemian"
stanowi bodaj szczytowe osiągnięcie fantasy.
Do połowy jest to powieść drogi (bohater musi
się śblidnie namozolić, nim gdzieś dotrze), od
połowyakcji. Takiego skomasowania sił, środ-
recenzje
ków i pomysłów dawno na terenie fantasy nie
było. I czemu to wszystko służy? Banalnej w
wymowie opowiastce o herosach usiłujących
zawładnąć mocą szalonego boga uwięzionego
w zamku. Końcówka przypomina wysiłki
dzisiejszego filmu: mnóstwo ognia, dymu,
wybuchów, trupów, dewastowania scenografii -
a wszystko ma pokryć bezmierną pustkę my-
ślową konwencji, która tak na dobrą sprawę nie
zatrudnia naszych szarych komórek. Moim
zdaniem jest to podstawowy dylemat dzisiej-
szej fantasy.
Wydawca zamiast dać okładkę zbliżoną w
konwencji do pierwszej części zdecydował się
na slajd pasujący do treści utworu jak pięść do
nosa.
Kunktator
Roger Żelazny: Kraina Przemian. Tłum. Małgo-
rzata Pacyna. Rebis. Fantasy.
Kwant zapomnienia
John Varley to autor średniego pokolenia,
pamiętamy jego świetną nowelę „Naciśnij
ENTER". Debiutował w latach siedemdziesią-
tych, wiele jego opowiadań uzyskało nagrody
lub nominacje Hugo i Nebula.
Wydawnictwo „Rebis" w konsekwentnie
prowadzonej serii SF przedstawiło jego najlep-
szą powieść „Tytan". To pierwsza część
trylogii o Cirocco Jones, pozostałe noszą tytuły
„Wizard" i „Gea".
„Tytan", nominowany do Hugo, przypomina
do złudzenia napisany 10 lat wcześniej „Pier-
ścień" Nivena. W zaśmieconej księżycami i
skalnym rumoszem przestrzeni wokół Saturna,
ziemski statek badawczy napotyka olbrzymi
(ponad 1000 km średnicy) obiekt nieznanego
pochodzenia. Załoga statku zostaje przemocą
wciągnięta do wnętrza i pozbawiona wszelkich
dobrodziejstw cywilizacji. W zamian każdy
otrzymuje jakąś umiejętność, przeważnie
lingwistyczną, przydatną w obcym świecie. Bo
miejsce, gdzie trafili, to sztuczny świat zamiesz-
kany przez dziwaczne stwory. Część z nich
przypomina postacie z ziemskich mitów i wierzeń,
a główną cechą świata, który nazwali Gea, jest
jego gigantyczność. Większość rozmiarów liczy
się tam w kilometrach, co byłoby trudne do wy-
obrażenia, gdyby nie wspaniała plastyczność
opisów Varleya, który zaplanował swój świat z
wielkim pietyzmem i dbałością o szczegóły.
Część załogi godzi się z danym im losem, ale
pozostali, z panią kapitan Cirocco Jones na
czele, z determinacją dążą do poznania reguł
rządzących Geą. W ten sposób otrzymaliśmy
jeszcze jedną powieść drogi. Pokonujemy
liczne przeszkody i olbrzymie przestrzenie tępo
niezwykłego świata, zmierzając ku zaskakują-
cemu, choć mocno rozczarowującemu finało-
wi. Całość to dobrze napisana, przygodowa SF,
do jakiej przyzwyczajano nas w chudych latach
wydzielanymi skąpo przekładami z Zachodu.
Wtedy powieść Varleya byłaby wydarzeniem,
dziś jest jedynie kolejną pozycją rozrywkową.
Denuncjator
John Varley: Tytan. Tłum. Stefan Rusiński.
Rebis 1992. Science Fiction.
King na wakacjach
Wśród pisarzy panuje dziś daleko posunięta
specjalizacja: jak ktoś produkuje horrory, to nie
ma ręki do twardej SF; jeśli wychodzi mu fanta-
sy, to gorzej sprawia się z romansem albo z
thrillerem. Omnibusy, które potrafią wszystko
(nasz Lem na przykład), należą do wyjątków.
Spośród autorów przypisanych do jakiejś
dziedziny od czasu do czasu ktoś się wychyla,
próbując coś zdziałać na obcym dla siebie
terenie - z reguły po jednej próbie wraca tam,
gdzie czuje się bezpieczniej. Stephen King
utożsamiany jest z horrorem, w
którym odniósł znaczące sukcesy artystyczne i
przede wszystkim finansowe. Powód, dla którego
postanowił sprawdzić się w fantasy, jest dla mnie
zagadką: może znudzenie, może chęć odmiany,
może prośby dzieci (powieść dedykowana jest
córce pisarza Naomi), a może po prostu zamó-
wienie wydawcy. Tak czy owak ta próba wyjścia
poza znany rewir zakończyła się dla Kinga bez-
owocnie. Książka niby jest, czyta się ją nieźle,
lecz to historia tak sztampowa, wyzuta z wszelkiej
oryginalności, że czytelnik, który ją ominie, na-
prawdę nic nie straci. Motyw księcia odsuniętego
od tronu, intryg knurych przez złego maga Flagga,
cnoty nagrodzonej, podłości potępionej i ukaranej
jest w bajkach obecny od prawieków. „Oczy
smoka" są właśnie taką bajką w stylu fantasy.
King podzielił świat swej powieści na elementy
czarne oraz białe. Jak ktoś jest zły, to nie zdarzają
mu się żadne ludzkie odruchy. Jak dobry - ani
razu nie wyłamuje się z roli osoby prawej,
szlachetnej i sympatycznej. Książka nabrałaby
życia, gdyby ten podział nieco zatrzeć. King
czyni jednak wyraźne wysiłki, aby materię po-
wieści ściśle dopasować do konwencji. A przecież
jego horrory dlatego między innymi cieszą się
powodzeniem, że gorset konwencji jest tam o
wiele bardziej rozluźniony.
Predator
Stephen King: Oczy smoka. Tłum. Sylwia Twar-
do. Amber, cena 26 tys. zł. Fantasy.
Yoyager na prostej
Swego czasu dość kąśliwie odniosłem się do
pierwszego numeru „Voyagera", wytykając
drukowanym tam twórcom to i owo. Z przyjemno-
ścią stwierdzam, że część tych zarzutów powoli
traci aktualność. Nie brak, co prawda, i w czwar-
tym numerze opowiadań wysilonych i właściwie
o niczym (jak choćby Dariusza Zientalaka
„Kocie sprawki" i „Suknia" Małgorzaty Kondas),
niemniej są też kawałki zupełnie przyzwoite, a
nawet bardzo dobre. I tak po raz pierwszy
zdarzyło mi się przeczytać niezły tekst Tomasza
Kołodziejczaka („Lotniarz"), aczkowiek trochę
ściągany z Lema i z kogoś jeszcze.
Opowiadaniem niewątpliwie ocierającym się o
wybitność jest „Pajęczyna" Rafała A. Ziemkiewi-
cza - alternatywna historia dziejąca się współcze-
śnie w Palestynie rządzonej przez nadal istnieją-
ce Imperium Romanum. Groteskowy portret
dziennikarzy z niejakiej „Gazety" (Wyborczej?),
którym polecono wykończyć niewygodnego
proroka Joszuę, ma chwilami wymiar zgoła
niefantastyczny.
Opowiadaniu
towarzyszy
przeprowadzony przez T. Kołodziejczaka wywiad
z autorem, nieco pozerski, chwilami bufonowaty
i mocno zgryźliwy względem konkurencji (czyli
„NF").
Inne opowiadania sytuują się bliżej przeciętnej
- z lekkim niepokojem zauważam u Artura O
Szrejtera („Karzeł z Wyspy Brzóz") oznaki
pewnego skostnienia w uprawianej przez niego
słowiańskiej fantasy. Zwróciłbym uwagę na
Jerzego Nowosada („Życzenie śmierci"). Reszta
opowiadań (Żółtowska, Młodzikowski, Michal-
ska) - poprawność formalna i myślowy standard,
czyli stare grzechy „Voyagera", Nie dotyczy to
Philipa Jose Farmera („Ojciec jest w suterenie")
- jedynego zagraniczniaka w numerze - który
udowadnia, że jak mu się chce, to potrafi napisać
naprawdę świetny kawałek.
W sumie to chyba najciekawszy i najróżnorod-
niejszy z dotychczasowych „Voyagerów" -
pretensje miałbym jedynie do mało starannego
składu (kto zastrzelił korektora?) i do tylnej okładki,
gdzie zacytowano dwa wyrwane z kontekstu
zdania z mojej pierwszej recenzji. Wynika z nich,
że podnosiłem wspomniany almanach pod
niebiosa. Fe, koledzy, dżentelmeni tak nie postę-
pują.
Karburator
Voyager. Almanach grozy i fantastyki. Numer 4,
lato 1992. Przedświt.
naukowym świecie zajmowanie się tele-
patią, jasnowidzeniem, przepowiadaniem
przyszłości, psychokinezą uchodzi za coś
nie na miejscu. Naukowcowi nie wypada
się w tym babrać. Ci, którzy nie rezygnując
z nimbu naukowości rozpoczęli jednak
eksperymenty z SPZ (spostrzeganiem
pozazmysłowym), zostali wyklęci przez
środowisko, a ich ranga jako badaczy spa-
dła. Może to częściowo tłumaczyć, dla-
czego nauka w starciu z SPZ wykazuje
taką bezsilność: dlatego, że nie ma żad-
nego starcia. Generalnie nauka kwestie
SPZ omija.
Praca Lawrence'a LeShana „Świat ja-
snowidzących", która ukazała się w Rebi-
sie w świetnie zapowiadającej się serii
„Biblioteka Nowej Myśli", została w cało-
ści poświęcona tej podejrzanej tematyce.
Jest to najbardziej sugestywna i kompe-
tentna książka z tego kręgu, jaką do tej pory
czytałem.
LeShan wskazuje, że według oponen-
tów parapsychologii uznanie jej za naukę
doprowadzi w rezultacie do osłabienia
metod naukowych, a pod płaszczykiem
SPZ do świątyni nauki wedrą się magia i
przesądy, tak wytrwale i ciężko zwalcza-
ne. Naukowcy obawiają się zatem, że
jedno ustępstwo w tej dziedzinie spowodu-
je cały łańcuch następnych, co doprowa-
dzi do erozji nauki i osłabi zaufanie do niej.
Zarazem istnienie SPZ jest szczególnie
trudne do udowodnienia: Laplace pisał, że
liczba danych koniecznych do potwierdze-
nia jakiejś hipotezy jest wprost proporcjo-
nalna do stopnia jej nieprawdopodobień-
stwa. Skoro stopień ten w przypadku SPZ
jest szczególnie wysoki, więc dowody w tej
dziedzinie musiałyby mieć wymiar zgoła
tytaniczny.
Inny z autorów referowanych przez
LeShana uważa, że powody omijania
SPZ przez naukę wynikają z pozornego
braku związku między badaniami nad
parapsychologią i badaniami stricte na-
ukowymi, na niemożności kontrolowania
wyników badań nad SPZ (metoda na-
ukowa żąda np. powtarzalności ekspery-
mentu oraz takich samych rezultatów w
tych samych warunkach, o co tutaj trudno),
wreszcie na wyolbrzymianiu przez oficjalną
naukę własnych odkryć. Nie bez znacze-
nia są osobiste uprzedzenia samych
naukowców.
Eisenbud, jeden z cytowanych przez
LeShana badaczy, uważa, że zadaniem
zjawisk typu SPZ jest zapewnienie bezkoli-
zyjnego przebiegu zdarzeń w kosmosie
oraz ich zgodności z prawami natury.
Innymi słowy są to jakby metaregulatory,
włączające się tylko wtedy, kiedy nie-
zbędne, zaś wywoływanie ich w sposób
sztuczny (czego domaga się nauka) pozo-
staje w sprzeczności z ich celowym charak-
terem. SPZ nie da się przywołać na gwiz-
dek, i już. (Łatwo zauważyć, iż opinia ta
pozostaje w sprzeczności z powszechną już
dziś dostępnością tego typu fenomenów.)
Znacznie bardziej prawdopodobnie brzmi
teoria psychologiczna, według której umysł
ludzki woli się poruszać utartymi koleinami
niż doznawać szoków poznawczych. Być
może właśnie podświadoma obawa przed
wstrząsem - wszak zjawiska te odbiegają
znacznie od naszej potoczności - powoduje
niechęć do obcowania z tak niebezpiecz-
nym bodźcem.
Zarysowane tu trudności może choć w
części tłumaczą, dlaczego mimo ponad
stuletnich świadomych zmagań ludzkości z
tymi fenomenami nie doprowadzono do
sformułowania rozumnych i przekonują-
cych teorii SPZ. „Świat jasnowidzących"
wydaje mi się pierwszą godną uwagi inicja-
tywą w tej mierze.
nauka i SF
Otóż LeShan uważa, że nasza rzeczywi-
stość ma naturę dwoistą. Z jednej strony
istnieje świat, który postrzegamy na co
dzień, świat fizyczny, w którym poruszamy
się dość dobrze i w którym jesteśmy dość
skuteczni. LeShan nazywa go Rzeczywi-
stością Sensoryczną. W bliżej nieznanym
związku z nią pozostaje Rzeczywistość
Jasnowidzących, do której obdarzony
odpowiednimi zdolnościami umysł jest w
stanie się przebić. O ile w naszym docze-
snym bytowaniu rzeczy i zjawiska postrze-
gamy oddzielnie, zwracając uwagę na ich
indywidualne cechy, o tyle w Rzeczywisto-
ści Jasnowidzących przedmioty i zjawiska
występują w ścisłym powiązaniu ze sobą.
Wszechświat to jedność, jedna wielka
całość, gdzie liczą się przede wszystkim
związki między elementami. Dla kogoś,
kto zdoła przebić się do Rzeczywistości
Jasnowidzących, znikają bariery między
elementami (bo te stanowią część jednej
całości) i cała wiedza przeszła i przyszła
na ich temat staje się dostępna.
Jasnowidz czy telepata nie robi więc nic
innego, tylko „przerzuca" swój umysł do
Rzeczywistości Jasnowidzących i czerpie
stamtąd dowolne informacje, które może
przenosić do Rzeczywistości Sensorycz-
nej. Pośrednictwo zmysłów jest tutaj zby-
teczne (stąd postrzeganie pozazmysło-
we). Okazuje się też, że informacje wydo-
byte z Rzeczywistości Jasnowidzących
odpowiadają autentycznym cechom ludzi,
zjawisk i rzeczy w świecie fizycznym.
Przebywanie w Rzeczywistości Jasno-
widzących pozwala na obserwację tego, co
zachodzi tutaj, jednak o żadnym świado-
mym wpływie na bieg zdarzeń, na kierowa-
nie nimi stamtąd nie ma mowy. Efektem
takich usiłowań jest zawsze wypchnięcie
intruza do naszego świata. Oto ważniej-
sze cechy Rzeczywistości Jasnowidzą-
cych według LeShana:
• Czas ani przestrzeń nie istnieją, trwa
tam wieczne „teraz". Bariery czasoprze-
strzenne nie mogą być żadną przeszkodą
w wymianie informacji lub energii między
indywidualnymi obiektami.
• Wiedza płynie ze świadomości bycia
elementem układu, nie zaś z pragnienia, by
posiadać określone informacje. Poznający
i poznawane utożsamiają się ze sobą.
• Nie istnieje wolna wola, nie można
podejmować działań, możliwe jest tylko
uczestnictwo w istniejących układach
rzeczywistości.
• Zło i dobro są iluzją, nic nie jest dobre
ani złe, gdyż stanowi część wiecznego,
harmonijnego planu kosmosu.
• Zmysły dostarczają tylko iluzorycz-
nych informacji. Obserwator i obserwowa-
ne są częścią tej samej całości.
O dziwo, sygnały tak urządzonego
świata mamy również w naszej rzeczywi-
stości. LeShan wskazuje na podobień-
stwo cech Rzeczywistości Jasnowidzą-
cych do relacji mistyków. Za pomocą
różnych technik, przede wszystkim kon-
templacyjnych, przedostają się oni „na
drugą stronę". Mistycy egzystują wła-
ściwie na krawędzi obu rzeczywistości,
podróżują pomiędzy nimi, stanowią coś
w rodzaju łącznika. LeShan przytacza
sporo cytatów z pism mistyków współ-
czesnych i historycznych (zalicza do nich
m.in. Mistrza Eckharda, świętego Jana
od Krzyża, Chrystusa, ojca Pio, Buddę,
Ramakrishnę itp.), które potwierdzają
wymienio-
ne cechy Rzeczywistości Jasnowidzą-
cych.
W sukurs idą tej koncepcji fizycy: współ-
czesna fizyka operuje na takim poziomie
abstrakcji, że właściwie z drugiej strony
dochodzi do przeczucia istnienia jakiegoś
nieznanego aspektu naszego świata.
Natura rzeczywistości postulowanej przez
fizykę einsteinowską jest wręcz identycz-
na z Rzeczywistością Jasnowidzących.
LeShan zestawia cytaty wielkich fizyków
współczesnych z tym, co twierdzili mistycy;
podobieństwo jest uderzające.* Poszuki-
wana przez Einsteina ogólna teoria pola to
nic innego jak próba ujęcia w jedną formułę
wszystkich aspektów rzeczywistości, za-
znaczenia owej jedności pozornie roz-
proszonych elementów.
LeShan opisuje także swoje praktyki
uzdrowicielskie, których dokonywał przez
odwołanie się do Rzeczywistości Jasnowi-
dzących. Skoro - rozumował - świat jest
jednością, to utworzywszy ją z pacjentem
można próbować pozyskać dlań większą
część energii całości, co zniweczy jego
dolegliwość. Okazało się, że podobnego
manewru dokonuje większość przepyta-
nych na ten temat uzdrowicieli, energote-
rapeutów itp. Nie ma zatem co się śmiać na
wieść o leczeniu przez łańcuchy rąk, na
odległość itp., bo to wszystko umożliwia
Rzeczywistość Jasnowidzących.
W dalszym ciągu wywodów LeShan wy-
dziela jeszcze jeden rodzaj rzeczywistości:
Rzeczywistość Transpsychiczną, będącą
jakby spotęgowaną czy uogólnioną wersją
Rzeczywistości Jasnowidzących. W przy-
padku leczenia odwołanie się do niej, jeśli
ktoś potrafi, bywa najskuteczniejsze.
Zabieg ten LeShan nazywa modlitwą, ale
twierdzi zarazem, iż niekoniecznie trzeba
ją utożsamiać z Bogiem, bowiem wejście
do niej jest możliwe także dla niewierzą-
cych. Główną jej cechą jest wielka skutecz-
ność w interwencjach w sprawy doczesne,
o ile ktoś potrafi taką interwencję wyjednać.
Obraz świata po lekturze tej książki byłby
więc następujący: nasza codzienność ma
przynajmniej dwie nadbudówki w postaci
Rzeczywistości Jasnowidzących i Trans-
psychicznej. Wszystkie trzy pozostają ze
sobą w ścisłym związku, jednakże grono
osób potrafiących przemieszczać się
między nimi jest ograniczone na razie do
osób obdarzonych zdolnością SPZ, mi-
styków i uzdrowicieli. Dzięki tym wizytom
można tu, na tej ziemi, dokonywać rzeczy
odwracających wzrost entropii.
Oczywiście SPZ jest stałym tematem
science fiction, m.in. o przemysłowym
wykorzystaniu zjawisk parapsychicznych
pisze często-gęsto w swojej twórczości
Philip K. Dick. Tych, którzy obawiają się
zaprzęgnięcia Rzeczywistości Jasnowi-
dzących i Transpsychicznej do niecnych
celów, pragnę uspokoić: mają one wbudo-
wane odpowiednie bezpieczniki. Ktoś
przewidział, że człowiek zacznie się w
końcu dobierać do tej aparatury, i że nie
będą temu towarzyszyć wyłącznie aniel-
skie intencje. Marek Oramus
Lawrence LeShan: Świat jasnowidzących.
Tłum. Beata Moderska, Tadeusz Zysk.
Rebis. Biblioteka Nowej Myśli.
* Zainteresowany sprawą polski czytelnik
winien sięgnąć do pracy Henee Weber „Po-
szukiwanie jedności. Nauka i mistyka", Wy-
dawnictwo Pusty Obłok.
Ogólna teoria rzeczywistości
Lipcową „tkane" zdominowały sprawy fando-
mu i przygotowania do tegorocznego Parconu,
który odbyt się na początku września w Ostra-
wie. Na naradzie fandomu zapadła już decyzja,
kto dostanie Ludvika za zasługi dla fandomu, a
z dobrze poinformowanych źródeł doniesiono
mi, że w kategorii opowiadania ostateczna
walka o Mloka stoczona zostanie między K.
Polackiem a S. Svachoućkiem, w kategorii
powieści zaś największe szanse ma nowa
powieść Vilmy Kadleckovej. Wiadomo też już,
gdzie odbywać się będą następne parcony - w
r. 1993 w Szumperku, a w 1994 r. w Teplicach,
niewykluczone, że razem z Euroconem. W
Fandomanii również obszerne sprawozdanie z
Synconu -australijskiego konwentu w Sydney
oraz Euroconu w Freudenstadt.
Po śmierci Isaaca Asimova „Ikarie" poświę-
ciła mu artykuł przedstawiający sylwetkę tego
pisarza i jego twórczość.
Symptomatyczny dla paru ostatnich nume-
rów „Ikarie" jest brak powieści w odcinkach.
Może to wynikać z kwestii ekonomicznych,
może z merytorycznych, ale obie byłyby do
rozwiązania, gdyby istniało zainteresowanie
czytelników tą formą na łamach czasopisma.
To zjawisko świadczy raczej o nasyceniu
czeskiego rynku wydaniami książek. Na razie
nie podnoszą się głosy o niskim poziomie
translatorskim i edytorskim wydawanych dzieł,
jak to się dzieje u nas, ale zapewne wcześniej
czy później to nastąpi.
Joanna Czaplińska
Sierpniowy „Locus" przedstawia swoje dorocz-
ne nagrody. Za najlepszą powieść SF uznano
„Barrayear" Lois McMaster Bujold, za najlep-
szą powieść fantasy „Beauty" Sheri S. Tepper,
a za najlepszą powieść z gatunku horror i
mroczna fantazja - „Summer of Night" Dana
Simmonsa. Za opowiadania nagrodzeni
zostali Kathe Koja, Kristine Kathryn Rusch,
Dan Simmonsi John Kessel.
Kim Stanley Robinson w dużym wywiadzie
opowiada o swojej fascynacji czymś, co
nazywa wilderness science fiction, a co moż-
na by przetłumaczyć jako „puszczańską" SF,
pamiętając o pierwotnym znaczeniu tego
słowa, łączącym i puszczę, i pustynię. Robin-
son zebrał antologię opowiadań o podobnej
tematyce pt. „Futurę Primitive" ale, jak mówi,
niewiele opo-
SF na świecie
wiadań przedstawia to, o czym ja myślę, to
znaczy ludzi siedzących przy komputerach w
chatach zbudowanych w konarach drzew. Dalej
Robinson mówi o swoim wielkim projekcie mar-
sjańskimcyklu powieściowym o kolonizacji
Marsa.
Po wygaśnięciu zimnej wojny wielu inżynierów
techniki kosmicznej rozgląda się za innym zada-
niem i wyprawa na Marsa wydaje się czymś tak
oczywistym, że powstała cala nieformalna sieć
specjalistów pod nazwą Podziemie Marsjańskie.
Spotykają się oni co roku na konferencję promar-
sjańską i wydają gruby zbiór materiałów.
Ja chcę opowiedzieć historię „uzdatniania"
(chyba tak można oddać termin terraforming)
Marsa i jego kolonizacji przez następne dwieście,
trzysta lat... Trzy części będą się, prawdopodob-
nie, nazywać Czerwony Mars, Zielony Mars i
Błękitny Mars...
Czerwony Mars obejmuje pierwsze czterdzie-
ści lat kolonizacji. Naturalnym odruchem więk-
szości kolonistów jest stworzenie na Marsie
warunków podobnych do ziemskich, ale jest
też mniejszość, która, urzeczona Marsem,
przeciwstawia się jego „uzdatnieniu" jako formie
niszczenia środowiska. Oczywiście, noszą oni
nazwę czerwonych w przeciwieństwie do zielo-
nej większości.
Robinson mówi też o „ekologicznym" mia-
steczku w Północnej Kalifornii, w którym miesz-
ka, a które Polakom, czy w ogóle wszystkim nie-
Kalifornijczykom, musiałoby się wydać utopią
(wszystkie ulice noszą nazwy wzięte z Tolkiena) i
o swoim zaangażowaniu w ruch ekologiczny.
W pełni wierzę w sztukę jako akt polityczny,
która jednak, jeżeli chce oddziaływać społecznie,
musi być w pierwszym rzędzie sztuką.
Patricia A. McKillip, bardzo ceniona amerykań-
ska autorka powieści fantasy („The Forgotten
Beasts of Eld") mówi o różnicy między fantasy a
science fiction: W fantazji problemy są w zasa-
dzie zawsze te same, a w SF prawie nigdy. W
fantazji bohater opuszcza dom, wyrusza na
wyprawę i wraca do domu. (Por. artykuł Grażyny
Lasoń-Kochańskiej z numeru 4/1992). I krajo-
braz też jest w zasadzie ten sam. Wiem, że są
wielkie wyjątki, takie jak fantastyka wielkomiejska
(urban fantasy). Może ja też szukam nowych
sposobów pisania fantasy, żeby się nią nie
znudzić.
SF mnie zafascynowała, ponieważ problemy
są w niej tak odmienne; Patrzy się na zewnątrz,
nie do wnętrza, jak w fantastyce; Patrzy się na
to, co robi społeczeństwo i jak ogranicza jed-
nostkę. Nie miałam wielkich aspiracji w pisa-
niu SF, ale podoba mi się umieszczanie
zwykłych ludzi ze zwykłymi kłopotami w sytu-
acjach niezwykłych.
Obecnie autorka pisze powieść o kustoszu
muzeum, który organizuje objazdową między-
planetarną wystawę sztuki i wpada w tarapaty
na skalę kosmiczną.
Mamy jeszcze w numerze interesujący list
Kira Bułyczowa z Rosji. Opowiada on, jak w
roku 1969 spodziewając się rewizji poupychał
wśród przyjaciół swoje nielewomyślne teksty.
Wiele z nich przepadło bez śladu, ale jedno z
odnalezionych opowiadań spodobało się po
latach autorowi.
Oto w 50 rocznicę Rewolucji Październiko-
wej władze Leningradu postanawiają zainsce-
nizować szturm Pałacu Zimowego (był taki
pomysł). Pałacu broni batalion kobiecy złożony
z pracownic Muzeum Ermitażu, które mieści
się obecnie w Pałacu. Oddziały szturmujące
składają się z wynajętych alkoholików oraz
innych ciemnych typów i dzielne kobiety w
trosce o eksponaty (a także swoją cnotę) nie
dopuszczają do zdobycia Pałacu, udaremnia-
jąc w ten sposób zwycięstwo rewolucji.
Lech Jęczmyk
Numer sierpniowy znowu wskazuje na kryzys
węgierskiej literatury SF: na próżno szukamy w
nim krajowych utworów. Za to więcej jest
artykułów i rozpraw. Na przykład autor arty-
kułu wstępnego, József Futaki ubolewa nad
tym, że literatura SF znajduje się w kłopotliwej
sytuacji: coraz mniej nauki w utworach, jej
miejsce powoli zajmują czcza fikcja, magia,
czary, bajka, horror i pornografia. Ludzkość
rozczarowała się do nauki, która obiecywała
wiele, a nie przyniosła zbawienia. Historia SF
dowodzi jednak, że najlepsi pisarze nurtu SF
zawsze dawali artystyczną odpowiedź na
najbardziej ważkie pytania epoki.
Janos Kóczian w drugiej części artykułu
„Nowa fala w fikcji politycznej" recenzuje dalsze
książki, przetłumaczone na język węgierski.
Niestety, większość omawianych pozycji nie
analizuje współzależności polityki światowej,
lecz jedynie obfituje w okropności. W sumie
autor stwierdza, że przedstawił 21 utworów;
spośród nich godne pochwały są tylko dwie
powieści Forsytha: „Diabelska alternatywa" i
„Czwarty protokół". Wielu pisarzy, wiele wy-
dawnictw wykorzystuje koniunkturę na fikcję
polityczną, mnożąc tylko liczbę bezwartościo-
wych pozycji tego gatunku.
Oprócz wymienionych artykułów Gabor G.
Szilagyi wspomina pierwszy na świecie film SF
(Le voyage dans la Lunę), który kręcił Georges
Melies 90 lat temu, a Csaba A. Varga wita
Herberta W. Franke'a, wybitnego przedstawi-
ciela niemieckiej SF z okazji 65-lecia urodzin.
Tenże autor w pierwszej części „Nocy swasty-
ki" omawia temat faszyzmu i drugiej wojny w
literaturze SF. Jako pierwszy zwrócił uwagę
świata w roku 1920 na niebezpieczeństwo
faszyzmu amerykański pisarz Milo Hastings.
Laszló Abran
Lista bestsellerów - październik 1992
Tym razem rozmawiałem z panem Leszkiem, szefem współpracującej z
nami księgarni w Myślenicach. W prowincjonalnej księgarni najlepiej
sprzedają się książki „edukacyjne", poradniki, albumy. Beletrystyka
wlecze się na szarym końcu, a fantastyka dołuje zdecydowanie. Czyżby
pęd narodu do wiedzy wypierał gry wyobraźni?
Pan Leszek przewiduje generalny kryzys w połowie przyszłego roku.
Zatory płatnicze, nadmiar książek na rynku, spadająca dochodowość
działalności wydawniczej spowodują upadłość 80 procent oficyn. Na razie
wśród ludzi interesu zdaje się dominować opinia, że wydawanie książek to
praca lekka, łatwa i lukratywna. Księgarnia Wysyłkowa SF „Ver-
bum", Olsztyn, Dożynkowa 33
1. Alan Dean Foster: Obcy 1-3 (Alfa)
2. Garfield Reeves-Stevens: Mroczna materia (Rebis)
3. Robert E. Howard, L. Sprague de Camp: Conan uzurpator(PiK)
4. Feliks W. Kres: Król Bezmiarów (Aurora)
5. Pierś Anthony: Przesmyk Centaura (Rebis) Kingsley Amis: Zielony
człowiek (Rebis)
Księgarnia „Pod Arkadami", Myślenice, Piotra Skargi 1
1. Robert E. Howard, L. Sprague de Camp: Conan uzurpator (PiK)
2. Reiner Biittner: Alf (Interart)
3. Stephen King: Firestarter (Phantom Press)
Księgarnia i hurtownia „Oramus"*, Warszawa, Młynarska 9
1. Robert E. Howard, L. Sprague de Camp: Conan uzurpator (PiK)
2. Andre Norton: Władca gromu (Tor)
3. Pierś Anthony: Przesmyk Centaura (Rebis)
4. Andrzej Sapkowski: Miecz przeznaczenia (SuperNOWA)
"Nie jestem właścicielem ani udziałowcem tej księgarni - Marek Oramus
Księgarnia „U Izy", Warszawa, Wilcza 71
1. Harry Harriśon: trylogia Eden (Phantom Press)
2. Andrzej Sapkowski: Miecz przeznaczenia (SuperNOWA)
3. Robert E. Howard, L. Sprague de Camp: Conan uzurpator (PiK)
4. Ursula K. Le Guin: Jesteśmy snem (Phantom Press)
5. Feliks W. Kres: Król Bezmiarów(Aurora)
Rekomendujemy: Alan Dean Foster: Obcy 1-3; Garfield Re-
evesStevens: Mroczna materia; Kingsley Amis: Zielony człowiek; Andrzej
Sapkowski: Miecz przeznaczenia.
(MO)
tedy, kiedy rodziła się nasza „Fan-
tastyka" - pismo, które określali-
śmy jako literackie, mnie, a może
nie tylko mnie, lecz także wielu innym
rodzimym fantastom wydawało się, że
uczestniczymy w cudownym procesie
tworzenia nowej i trwałej gałęzi literatu-
ry. Właśnie literatury. W latach siedem-
dziesiątych i osiemdziesiątych doszło u
nas, ale i w innych krajach również, do
porzucenia naukowego, czy raczej
kierunku pisarstwa wywodzącego się
z wiary w racjonalizm i doświadczenie
naukowe, zwanego science fiction, na
rzecz mniej lub bardziej zbuntowanej
przeciwko nauce - fantastyki właśnie.
Tymczasem odkrywaliśmy światy lite-
ratury dawno już odkryte i niezwykle
bogate. To przecież marzenia, legen-
dy, podania i zawsze niespokojna
człowiecza wyobraźnia - tkwiły u pod-
staw „Odysei" Homera oraz mitologii
starogreckiej i starorzymskiej, wykorzy-
stywanej po dziś dzień przez licznych
artystów. Czerpali z tego źródła i nasi
twórcy - na przykład Potocki, Krasicki,
Słowacki, Mickiewicz, Leśmian, Szy-
manowski, Witkacy, Schulz... Może
najbardziej bliski w swym buncie prze-
ciwko nauce i skierowaniu myśli i obra-
zów ku surrealizmowi, ku zjawiskom
przez scjencję trudnym do wytłuma-
czenia i zrozumienia za pomocą „czy-
stego rozumu" był — czy zdawał sobie z
tego sprawę, czy też nie - Jerzy Żuław-
ski, ojciec nowoczesnej polskiej fanta-
styki.
Proszę dobrze zrozumieć mój dotych-
czasowy, przedstawiony w felietonowym
skrócie wywód: to, co większość uzdol-
nionych i znanych autorów fantastycz-
nych przedstawiała szerokiej publiczno-
ści, było jak gdyby jedynie kontynuacją
utworów, które w „normalnym" ich rozwo-
ju we wszystkich dziedzinach sztuki
zawsze egzystowały.
Natomiast oparta na spekulacjach nowo-
czesnej nauki science fiction, którą ponie-
którzy fantaści chcą wywieść od Mary
Shelley, zwariowanej baby, co stworzyła
powieść o Frankensteinie, o sztucznie
zbudowanym mężczyźnie, lub od tzw.
romantycznej powieści gotyckiej (tak
twierdzi np. Brian Aldiss) - ta science
fiction wywodzi się z typowo racjonali-
stycznych spekulacji, doprowadzając je
nieraz ad absurdum i z romantyzmem nie
ma nic lub bardzo niewiele wspólnego.
Przez pewien czas w naszym kraju
najwspanialszym przedstawicielem tej
zracjonalizowanej twórczości powieścio-
wej był Stanisław Lem. Jednakże jego
nadzwyczajne talenty, zarówno pisarskie,
jak i filozoficzne, ustawiły go wkrótce w
opozycji do prymitywnych konstrukcji
pisarstwa science fiction - tak u nas, jak i
w krajach zagranicznych, także i w USA.
Stał się pisarzem elitarnym, wyszedł z
getta
fantastyki
naukowej,
której
zmierzch nadszedł także i tam, gdzie SF
przeżywała szczytową popularność: w
dawnym ZSRR i w Stanach Zjednoczo-
nych.
I teraz właśnie trwa jeszcze koniec,
końcowy etap istnienia SF, u nas i gdzie
indziej, choć niektórzy, na przykład znany
fantasta czeski Ondrej Neff, twierdzą, iż
po fantastyce i fantasy właśnie nadchodzi
nowy czas dla naukowego fantazjowania.
A ja Neffowi nie dowierzam w tym wzglę-
dzie, bo wydaje mi się, że czas science
fiction skończy się wkrótce na zawsze,
choćby dlatego, że nauka wybiegła dzisiaj
daleko poza spekulacje autorów i opartej
na jej zdobyczach fikcji literackiej. Koniec
niezwykłych naukowych pomysłów czy
też pseudonaukowych, dalsze błyska-
wiczne drogi rozwoju samej nauki wymy-
ka-
ją się spojrzeniu i pojemności intelektu-
alnej pisarzy. To „getto" samo się wy-
czerpuje, pustoszeje.
A co z naszą fantastyka? Czas jej atrak-
cyjności, podniecanej upolitycznieniem,
kontestacyjnym obliczem, minął. Naiwnie
także brzmią i zagraniczne fantazjowania
na temat rzeczywistości ludzkiej czy
skażeń ekologicznych, prezentowane przez
pisarstwo czołówki światowej, z pseudo-
fantastą Vonnegutem na czele. To, o czym
on i inni piszą, co przedrzeźniają i wykpi-
wają, zna już niemal każde współczesne
dziecko. Taka „literatura" nikogo już nieza-
frapuje, nikogo nie olśni, niewielu zabawi.
Czasy fantazjowania - wygłupu typu
witkacowskiego, także zdają się już
mijać. Ludzi drażni zakamuflowana
śmiechem czy śmieszeniem prawda, jej
dwuznaczność
i
wielowarstwowość.
Pragną -jak sądzę - prawd jednoznacz-
nych, jedynych, bez względu na to, czy
takie w ogóle istnieją i czy można je w
prostej formie przekazać. W każdym
razie należałoby opuścić wszelkie
„getta" - zarówno science fiction, jak i
fantastyki. Niech fantastyczność w
sztuce i w naszej „Fantastyce" służy
wreszcie ukazywaniu w pogłębionym,
poszerzonym obrazie - samego i naj-
częściej
osamotnionego człowieka,
niech wzbogaca prawdę o wnętrzu nas
samych, tak jak to na przykład robił
znakomity Dali, którego wystawę nie-
dawno oglądałem w Wenecji (przedtem
inną we Wiedniu, obie bogatsze od
albumów dotychczas wydanych), Dali
powiedział: uprawiam swoją wariacką
sztukę po to, aby samemu nie zwario-
wać - czy coś w tym znaczeniu.
Adam Hollanek
Ucieczka z getta
W
„Nowa Fantastyka" - w kiosku 15 000 zł, a w prenumeracie TYLKO 10 000 ZŁ!!!
…3…2…1
od wydawcy
Proponujemy PÓŁROCZNĄ (sze-
ściomiesięczną) prenumeratę naszych
czasopism, rozpoczynającą się od do-
wolnie wybranego numeru. Przyjmu-
jemy zamówienia na prenumeratę sze-
ściu kolejnych numerów „Poradnika
domowego",
„Czterech
Kątów",
„Zwierzaków"
„Fantazji",
„Nowej
Fantastyki" i „Bęc!" oraz na prenume-
ratę trzech numerów „Komiksu" i „Fe-
nixa".
Aby zaprenumerować któreś z na-
szych czasopism (lub kilka jednocze-
śnie) należy wpłacić odpowiednią
kwotę (odczytaną z tabelki) na nasze
konto bankowe najlepiej za pomocą
przekazu
zamieszczonego
poniżej.
Zamówione egzemplarze wysyłamy
pocztą (w kopertach), korzystając z
adresu podanego nam na przekazie. W
cenę prenumeraty wliczyliśmy już
koszty wysyłki pocztowej.
Ponieważ odcinek przekazu docie-
rający do naszego banku jest dla nas
zamówieniem, prosimy o bardzo wy-
raźne napisanie DRUKOWANYMI
LITERAMI na wszystkich trzech od-
cinkach przekazu: imienia, nazwiska i
dokładnego adresu z kodem poczto-
wym, abyśmy nie popełnili błędu adre-
sując przesyłki. Prosimy o dokładne
wypełnienie obu stron wszystkich
trzech odcinków kuponu.
Osobom zamawiającym po kilka
egzemplarzy każdego numeru któregoś
z czasopism proponujemy BONIFI-
KATĘ związaną z niższymi kosztami
wysyłki!
Prosimy o dokonywanie wpłat z
wyprzedzeniem co najmniej czteroty-
godniowym. Tylko w takim wypadku
możemy gwarantować terminową wy-
syłkę. Uwaga: wpisanie litery „N"
zamiast numeru w rubryce „Od którego
numeru" sprawi, że wysyłkę prenume-
raty automatycznie rozpoczniemy od
pierwszego numeru wydrukowanego
po otrzymaniu wpłaty.
Gwarantujemy wysłanie wszyst-
kich zamówionych i opłaconych nume-
rów bez konieczności dokonywania
dopłat w przypadku, gdy pismo podro-
żeje.
Uwaga: „Komiks" i „Fenix" ukazu-
ją się średnio raz na dwa miesiące,
dlatego proponując półroczną prenu-
meratę, pobieramy opłatę tylko za trzy
numery.
Przyjmujemy również zamówienia
na prenumeratę zagraniczną; opłata za
prenumeratę
zagraniczną wysyłaną
pocztą zwykłą (lądową lub morską)
jest dwukrotnie wyższa od opłaty kra-
jowej.
„Poradnik domowy" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł
„Zwierzaki" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł
„Cztery Kąty" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł
„Fantazja" - cena 1 egz. w kiosku 8 000 zł
„Bęc!" - cena 1 egz. w kiosku 6 000 zł
Liczba
zamawianych
egzemplarzy
każdego numeru
Cena
1egz.
w prenumeracie
zł
Opłata
półroczna
(za 6 numerów)
zł
1
6 000
36 000
2
5 500
66 000
3
5000
90 000
4
5000
120000
5
5000
150 000
ponad 5
4 500
„Nowa Fantastyka" - cena 1 egz. w kiosku
Liczba
zamawianych
egzemplarzy
każdego numeru
Cena
1 egz.
w prenumeracie
zł
Oplata
półroczna
(za 6 numerów)
zł
1
8000
48000
2
7 000
84 000
ponad 2
7 000
„Fenix" - cena 1 egz. w kiosku 10 000 zł
„Komiks" - cena 1 egz. w kiosku 12 000 zł
Liczba
zamawianych
egzemplarzy
każdego numeru
Cena
1 egz.
w prenumeracie
zł
Opłata
półroczna
(za 3 numery)
zł
1
8 000
24 000
2
7 000
42 000
ponad 2
7 000
Drodzy Czytelnicy!
Prenumeratorów, do których nie docierają zamówione egzemplarze lub któ-
rych zamówienia są błędnie realizowane, prosimy o zgłaszanie tych faktów li-
stownie (Dział obsługi prenumeraty, Prószyński i S-ka, skr. poczt. 21, 02-600
Warszawa 13) lub telefonicznie (tel. 43-66I1 w. 2514 w Warszawie). Reklamacje
załatwiamy niezwłocznie.