Godne życie za minimum
2006-09-07 (15:24)
Pierwszym zajęciem, jakie najczęściej podejmują Polacy po przyjeździe na Wyspy, jest
praca w restauracjach, kuchniach i hotelach. Zdaniem wielu to dobra praca „na start”. A
przysłowiowy zmywak, choć nie jest spełnieniem marzeń, pozwala wieść tu normalne
życie
Wspomniany zmywak wszedł do języka codziennego jako określenie pracy poniżej
kwalifikacji, którą wiele osób podejmuje na początku pobytu za granicą. Nie budzi raczej
pozytywnych skojarzeń, a do tego często powoduje zaskoczenie rodziny i znajomych w
Polsce. Dlaczego ludzie młodzi, ambitni, często po studiach, chcą zarabiać na życie,
„myjąc gary”? Powody są różne. Najczęściej brakuje odpowiedniej znajomości języka,
by postarać się o zajęcie zgodne z wyuczonym zawodem. Sporo osób chce się jak
najszybciej gdzieś „zaczepić”, by nie wydawać przywiezionych oszczędności i
pozałatwiać formalności związane z pracą w Wielkiej Brytanii. Czasem, gdy ktoś
znajdzie się zupełnie sam w nowym miejscu, brakuje mu odwagi, by postarać się o
lepszą pracę. Ale bywa i tak, że niektórzy chcą po prostu jakiś czas odpocząć od
szybkiego rytmu życia i odpowiedzialnej pracy, jaką mieli w Polsce. Pierwsze, proste
prace na emigracji rzadko bywają więc spełnieniem marzeń, ale mają dwie ważne
zalety: przynoszą dochody, które zapewniają prowadzenie normalnego życia, a po
minionym dniu, po zamknięciu drzwi kuchni czy magazynu, pozwalają poświęcić się
rodzinie czy własnym pasjom.
Wiele osób zastanawiających się nad wyjazdem za granicę ma tylko pewne
wyobrażenia, „jak to jest”, ale często tak naprawdę nie wie, czego spodziewać się,
wykonując proste prace. Oto prawdziwe oblicza kilku popularnych wśród Polaków
zawodów. Może okaże się, że nie taki zmywak straszny, jak go malują?
Mokra robota
Kiedy mówię Mario, że piszę tekst o ludziach „znad zmywaka”, odpowiada z
uśmiechem: – Rozmawiasz ze specjalistą. Mario przyjechał na Wyspy półtora roku
temu. W Polsce studiował matematykę na jednej z krakowskich uczelni, gdzie wziął
urlop dziekański. Potrzebował zarobić za granicą na dalsze studia. Pracę na farmie
pieczarek pod Edynburgiem załatwił sobie jeszcze w Polsce. Wytrzymał miesiąc. –
Okropnie wykorzystywano tam Polaków. Postanowiłem poszukać innego zajęcia. A że
mój angielski był wówczas średni i nie miałem większego doświadczenia zawodowego,
szukałem najprostszej pracy, najlepiej w kuchni – mówi. Dziś Mario pracuje 65 godzin
tygodniowo na dwóch posadach: 37,5 godziny jako kitchen porter w restauracji
obsługującej urzędników dużej firmy ubezpieczeniowej (stawka: 5,41 funta za godzinę –
32 zł), a wieczorami w kuchni eleganckiego klubu jako dishwasher assistant (stawka:
5,7 funta – 33 zł).
1
Zmywarka 5 na 2
Choć stanowisko, na którym pracuje Mario, nosi nazwę „pomocnik kuchenny”, jego
zadania są bardzo różne i często wynikają po prostu z tego, co w danej chwili jest do
zrobienia. Zakres obowiązków osoby pracującej w jednej restauracji może być zupełnie
inny od tych, które wykonuje się w innym miejscu – to specyfika „KP”, jak powszechnie
nazywają tę posadę Polacy. Dzień powszedni Mario? – Zaczynam pracę o 8 od
ręcznego szorowania dużych garnków i patelni. To przygotowanie naczyń przed
włożeniem do maszyny zmywającej, która będzie niszczyć bakterie i grzyby w
odpowiednich temperaturach – wylicza. Od południa – praca przy specjalnej zmywarce
do sztućców i talerzy. Maszyna wygląda imponująco: długa na 5, szeroka i wysoka na 2
metry, z elektronicznymi ustawieniami temperatur. W ciągu dwóch godzin zmywa ok.
500 talerzy, a do jej obsługi potrzebne są trzy osoby. W czasie, gdy zmywarka pracuje,
Mario obiera i kroi warzywa, a także uzupełnia i opróżnia stojące w budynku maszyny
do kawy, wkładając nowe plastikowe kubki i wyjmując zużyte. Marchewka czy
ziemniaki?
Olbrzymią zaletą pracy zmywacza i pomocnika kuchennego jest jej łatwa dostępność.
Mechanizm jest prosty: tam gdzie są restauracje, jest praca. Trzeba pamiętać jednak,
że ten kij ma dwa końce – w największych miastach Wielkiej Brytanii na te właśnie
stanowiska jest najwięcej chętnych. Najczęściej osób pochodzących z nowych krajów
Unii. Trzeba być też przygotowanym na to, że płace zmywaczy i pomocników
kuchennych rzadko kiedy przekraczają minimalną stawkę krajową, która obecnie
wynosi 5,05 funta (29 zł) za godzinę. Jak szukać takiej pracy? Najlepiej sprawdzać
oferty w lokalnej prasie, w JobCentre, a często najskuteczniej jest po prostu zaglądać
do restauracji, hoteli i pensjonatów B&B. Wcześniejsze doświadczenie nie jest
zazwyczaj wymagane, ale wbrew temu, co się powszechnie sądzi, dużą zaletą osoby
starającej się o taką posadę jest przynajmniej podstawowa znajomość języka. –
Obsługa maszyny zmywającej, przy której pracuję, jest na tyle skomplikowana, że
naprawdę lepiej znać komunikatywnie angielski. Poza tym wypadałoby rozumieć, czy
szef każe nam obrać dwa kilo marchewki, pokroić dwadzieścia kilo ziemniaków, czy też
przynieść coś z lodówki – śmieje się Mario. Dodaje, że znajomość języka jest również
niezbędna podczas szkoleń, dzięki którym zdobył certyfikaty „Food & Safety” oraz
„Health & Safety” – bardzo przydatne we wszelkiego typu miejscach, w których pracuje
się przy żywności.
Dodatkowo, wobec dużej konkurencji i częstej rotacji na stanowiskach zmywaczy,
pracodawcy coraz częściej zwracają uwagę nie tylko na znajomość języka, ale i
wymagają dwóch referencji. Wyjątkiem od tej zasady mogą być osoby polecone przez
któregoś z dotychczasowych pracowników. – Kiedy moja dziewczyna szukała
zatrudnienia, wspomniałem w mojej restauracji, w której akurat była wolna posada, że
znam odpowiednią osobę. Kasia poszła na rozmowę z pracodawcą i od razu ją
2
przyjęto, nie wymagając żadnych referencji – opowiada Mario. Dlatego jeśli jeszcze
nigdy nie pracowałeś w Wielkiej Brytanii, warto rozpuścić wieści wśród znajomych.
Stać nas
Pracując w kuchni pubu czy restauracji, trzeba liczyć się z zajętymi niemal wszystkimi
weekendami. Wtedy pojawia się najwięcej gości, a to oznacza nawał pracy. Dzień lub
dwa dni wolne będą przyznane w środku tygodnia. O wyższej stawce za nocne godziny
pracy najczęściej nie ma co marzyć. Za to często pracodawca oferuje wyżywienie.
Mario, zapytany o plusy pracy na zmywaku, odpowiada: – Zamykam kramik, idę do
domu i nie myślę o pracy. A to, co zarabiam na obydwu stanowiskach, pozwala mi
odłożyć tysiąc funtów (5,9 tys. zł) miesięcznie. Pracuje bardzo dużo, ale ma cel –
odkłada na studia, które zamierza podjąć... w Szkocji. O powrocie do kraju już raczej
nie myśli. – Tu żyje się łatwiej i lepiej niż w Polsce. Przed wyjazdem nie mieliśmy szans
wynająć wspólnie mieszkania i mieszkać ze sobą – mówią Mario i Kasia. W Szkocji stać
ich na wynajęcie dwupokojowego mieszkania w centrum Edynburga i normalne,
spokojne życie. Wydatki? Za mieszkanie płacą 480 funtów (2,8 tys. zł) miesięcznie, do
tego dochodzą opłaty za prąd i gaz – ok. 40 funtów (235 zł) na miesiąc. Śniadania i
obiady jedzą w pracy, więc jedzenie kosztuje ich maksymalnie 20 funtów (117 zł)
tygodniowo. – Nie żyjemy rozrzutnie, nie rozbijamy się po restauracjach, gotujemy w
domu. W weekendy króluje kuchnia polska, której tak tu brakuje – mówi Kasia. Paliwo i
bilety? – W tygodniu w zasadzie nie są potrzebne, bo do pracy szybciej jest na nogach
niż samochodem czy autobusem – odpowiadają. Przyjemności? – Przede wszystkim
wycieczki, wcześniej pociągiem i autobusem, teraz już własnym samochodem. Na
benzynę wydają ok. 10–15 funtów (59-88 zł) tygodniowo. Do tego dochodzą kino,
koncerty, czasem piwko, grill u znajomych, basen, cokolwiek przyjdzie do głowy –
wyliczają. Mario dodaje: – I komputer. Mam na tym punkcie hopla. Niedawno kupiłem
sobie taki sprzęt, o którym wcześniej mógłbym tylko pomarzyć.
Ile miesięcznie wydają na przyjemności? Raz więcej, raz mniej. Nie mają pojęcia, bo
nawet tego nie liczą. Kiedy coś sobie zaplanują – robią to. Stać ich.
Gdy pytam o największy minus pracy przy zmywaku, Mario wspomina o towarzystwie w
pracy. – Nie jest to miejsce na nawiązanie przyjaźni. Do takich prac w Wielkiej Brytanii
zatrudniani są ludzie bez wykształcenia, zdarza się, że z przeszłością kryminalną.
Trzeba też być przygotowanym na to, że dopóki nie udowodnisz szefowi, że coś sobą
reprezentujesz, możesz być traktowany jako osoba, która o niczym nie ma pojęcia, co
czasem nie jest miłe – mówi.
Witaj, przygodo!
Putii, 28-latek z zachodniopomorskiego, przeprowadził się do Edynburga dwa lata
temu. Od tego czasu zmieniał zajęcie parę razy i można powiedzieć, że o pracach z
3
gatunku „znad zmywaka” wie wszystko. Doskonale pamięta datę przylotu na Wyspy: 1
czerwca 2004 r., a więc miesiąc po otworzeniu się rynku pracy dla Polaków. Putii ponad
dwa lata pracował dla wydawnictwa Media Rodzina w Poznaniu, potem przez parę
miesięcy był bezrobotny. – Nie mogłem znaleźć zatrudnienia i pomyślałem: dlaczego
nie spróbować? Chciałem przeżyć przygodę – mówi. Mimo że miał w Londynie
znajomych i mógł liczyć na pomoc w znalezieniu pracy i dachu nad głową, wybrał
Edynburg. – Chciałem podjąć wyzwanie, a nie przyjeżdżać na gotowe – wspomina.
Decyzja była odważna, tym bardziej że Polak nie znał nikogo w Szkocji, a jego
znajomość języka nie była najlepsza. Zaraz po przyjeździe, jeszcze na dworcu,
zarezerwował sobie nocleg w hostelu i poszedł do JobCentre. Tam zapytano go o
numer telefonu i adres, których jeszcze nie miał. – Zrozumiałem, że to podstawa –
mówi. W najbliższym sklepie kupił kartę do telefonu komórkowego. Teraz mógł swój
numer telefonu wpisywać do aplikacji, które zostawiał potencjalnym pracodawcom.
Kolejny krok: znaleźć dach nad głową. Szybko kupił wieczorne wydanie gazety
codziennej, żeby przejrzeć ogłoszenia o pokoju do wynajęcia. Po kilku telefonach udało
mu się znaleźć przyjemny kąt w domku, co prawda oddalonym od centrum miasta, ale z
dobrym połączeniem autobusowym. Jego współlokatorem był Szkot, pracujący jako
pucybut na pobliskim lotnisku. – Trzy miesiące rozmów z nim zrobiło swoje – wspomina
Putii. Po tym czasie zaczął już w miarę swobodnie rozmawiać z tubylcami.
Przystosować się
Pierwszą pracę znalazł w hotelu. Jego obowiązki polegały na roznoszeniu ręczników i
prześcieradeł z pralni do magazynków na poszczególnych piętrach. Zajęcie nie było
męczące, ale zarabiał najniższą krajową – wówczas było to 4,67 funta (27 zł) za
godzinę. 60 funtów (350 zł) tygodniowo kosztowało go wynajęcie pokoju. Odłożył parę
groszy i szybko spłacił długi, jakie zaciągnął u rodziny, żeby mieć na start w Szkocji. Z
trzeciej pensji udało mu się kupić dobry aparat fotograficzny. Zaczął podróżować. –
Dzwoniłem do domu, a moja rodzina nie mogła się nadziwić, że zarabiając najniższą
krajową, wciąż gdzieś podróżuję. To coś, co w kraju byłoby absolutnie niemożliwe –
mówi.
Kolejne zajęcie Putiego to stanowisko „customer assistant service” w restauracji na
lotnisku. Robił kawę, przygotowywał kanapki, ścierał ze stołów. Jego obowiązki zależały
od supervisora, który przydzielał zadania. – Kiedy trzeba było pracować przy zmywaku,
szedłem na zmywak – opowiada. Putii potwierdza, że bardzo przydatna w tego typu
pracy jest umiejętność przystosowania i duża elastyczność, bo przydzielane zadania
mogą się zmieniać jak w kalejdoskopie. Pokazały to kolejne posady Putiego: w
kuchniach restauracji zamkowej oraz jednego z edynburskich teatrów, gdzie pracował
jako kitchen porter.
Prawdziwe życie
Jednak, jak mówi młody Polak, równie ważne jak elastyczność jest podejście do
4
wykonywanego właśnie zajęcia. – Dla mnie jest to po prostu sposób na zarabianie
pieniędzy, a nie cel sam w sobie. Niezależnie od tego, co robię, daje mi to satysfakcję.
A prawdziwe życie zaczyna się po pracy – mówi. Właściwie trudno byłoby wymienić
polską inicjatywę, w której nie brałby udziału. Jako wolontariusz czyta dzieciom książki
w polskiej świetlicy, działa w grupie teatralnej planującej wystawienie polskiego dramatu
na deskach szkockiego teatru, organizuje grille i ogniska dla młodej Polonii. Ostatnio
zaangażował się w działalność polskiej fundacji „Mam Marzenie” – pomaga w
organizacji pobytu chorego chłopca, którego marzeniem jest wyjazd do Szkocji.
Nietypowe powody
Dla Michała, 30-latka, który wraz z żoną Weroniką przeprowadził się na Wyspy równo
rok temu, przysłowiowy zmywak przybrał postać magazynu z dywanami w małym
szkockim mieście. Michał pracuje w nim od poniedziałku do piątku od 8 do 16 –
przyjmuje dostawy wykładzin i dywanów, ewidencjuje towar i układa go na półkach,
czasami musi dowieźć lub odebrać potrzebne materiały, przygotowuje też rzeczy na
kolejny dzień zgodnie z harmonogramem prac pozostałych pracowników. Do pracy ma
10 minut spacerem przez park, a poza nim wszyscy w firmie to Szkoci.
W Polsce pracował w dużym wydawnictwie w Gdańsku. Dobrze zarabiał, ale nie
wspomina najlepiej stresujących tygodni przed wysyłką gazety do drukarni. Powody, dla
których Weronika i Michał przyjechali do Szkocji, były niezrozumiałe zwłaszcza dla
rodziny. Krewni nie mogli się nadziwić, że rzucili dobrze płatne posady na rzecz samych
niewiadomych, jakie czekały ich w nowym kraju. – A my po prostu chcieliśmy nabrać
trochę dystansu, zobaczyć, jak się żyje w innym kraju, podszlifować język i zanim na
świecie pojawią się dzieci, zwiedzić kolejny kawałek Europy – opowiadają. Kiedy
zdecydowali się na przeprowadzkę, pomyśleli, że skoro już mogą wybierać, gdzie
zacząć nowe życie, zamieszkają w małym mieście, blisko przyrody. W Gdańsku mieli
blisko do centrum, kin i restauracji, ale żeby znaleźć się w zielonym miejscu, musieli
jechać autem za miasto.
Mieszkanie w Szkocji chcieli wynająć jeszcze z Polski, ale okazało się to niemożliwe, bo
do tego brytyjskie agencje nieruchomości wymagają referencji, wyciągów z banku,
potwierdzenia zarobków itp., czyli dokumentów, których jeszcze nie mieli. W końcu
Weronika znalazła w Internecie ofertę wynajmu mieszkania bezpośrednio od
prywatnego właściciela. Szybko podjęli decyzję i przelali na konto Szkota zaliczkę. W
godzinę po przylocie podpisali umowę na pół roku i wydali pierwsze funty – czynsz
płacony z góry (395 funtów – 2,3 tys. zł) plus depozyt w tej samej wysokości. Wybór
miasteczka był trafny. – Spokojna, pełna zieleni okolica, ale szybko okazało się to w
równym stopniu zaletą, co wadą. W małym mieście znalezienie pracy jest naprawdę
trudne – opowiada Weronika.
Nie było łatwo
5
Oboje wspominają ten czas jako bardzo ciężki. Michał odpowiadał na ogłoszenia w
lokalnej prasie, sprawdzał oferty pracy w JobCentre, zostawił CV niemal we wszystkich
miejscach, gdzie można się było spodziewać zatrudnienia. Po pewnym czasie Polacy
zauważyli, że na rozmowach dotyczących prostych prac nie ma co afiszować się z
informacją o ukończonych studiach. Pracodawcy widząc, że osoba starająca się o
posadę ma wyższe kwalifikacje niż wymagane na dane stanowisko, często odrzucą jej
kandydaturę, wychodząc z założenia, że taki pracownik nie będzie dość zmotywowany
do pracy albo że za chwilę ją opuści. Innym powodem, który czasami może utrudniać
zdobycie danej posady, jest brak National Insurance Number – numeru służącego do
rejestracji pracownika w systemie ubezpieczeń socjalnych i podatkowych w Wielkiej
Brytanii.
Jeśli nie posiadasz jeszcze NIN, w kwestionariuszach aplikacyjnych możesz wpisywać
swój tymczasowy TIN (Temporary Insurance Number). Brak NIN nie powinien być dla
pracodawcy problemem, jednak w małym mieście, gdzie szukał pracy Michał,
zatrudniano niewielu obcokrajowców. Ta sytuacja wydawała się niektórym
pracodawcom kłopotem.
Cena spokoju
W końcu ją znalazł. Szef zaproponował Michałowi na początek 6,5 funta (38 zł) za
godzinę. Polak nabywa nowe umiejętności – nauczył się obsługiwać wózek widłowy i
mnóstwa przydatnych drobiazgów związanych z remontami i kładzeniem podłóg. – Jak
wybudujemy sobie dom, nie będę musiał zatrudniać fachowców, bo wszystko zrobię
sam – śmieje się. Michał chwali dobrą atmosferę w pracy i to, że spotyka w niej osoby z
różnych zakątków Szkocji. Dzięki temu osłuchuje się z trudnym szkockim akcentem i z
każdym dniem mówi coraz swobodniej. Wie, że nie będzie magazynierem przez całe
życie, jednak na razie taka praca mu odpowiada. A najbardziej cieszy go fakt, że
wychodzi z firmy o 16 i nie zabiera żadnych stresów do domu. – Żyjemy skromniej niż w
Polsce, ale za to znacznie wolniej i spokojniej. Mamy dużo wolnego czasu i o wiele
więcej podróżujemy: w promieniu godziny jazdy autem są morze, góry i jeziora –
opowiada Michał. Korzystają z tego bardzo często. Weronika podjęła naukę w
miejscowym college’u – szlifuje język angielski. Dwa razy w tygodniu wieczorami
dorabia jako kelnerka (zarabia 5,7 funta za godzinę – 33 zł). Dziś cieszą się, że
wylądowali w małym mieście. Ich życie wygląda całkiem inaczej, ale ogólny rachunek
wyszedł na plus.
Katarzyna Bielińska
Strona internetowa dwutygodnika:
6