Życie za Żyda
Przemysław Kucharczak/11.12.2007 10:03
Ci Polacy pomagali Żydom
Za karę Niemcy spalili ich żywcem: tatę, mamę i pięcioro dzieci.
Czternastoletniej Jance udało się jakoś wyskoczyć z płonącego domu. Ruszyła biegiem przez podwórko. Ale zaraz skosiły ją strzały. Niemieccy żandarmi zdarli jej z nóg nowe oficerki z lśniącymi cholewami, które właśnie sprawił Jance ojciec. Potem żandarm chwycił dziewczynę za warkocz i zaciągnął ją z powrotem w płomienie.
|
Tak zginęli Kowalscy z Ciepielowa, wsi na ziemi radomskiej.
Patrzcie, jak giną
– Ludzie na Zachodzie często słyszą o "polskim antysemityzmie", o Jedwabnem. Ale czy ktoś słyszał o rodzinie Kowalskich z Ciepielowa? – pyta Krzysztof Noworyta, kierownik działu programowego Narodowego Centrum Kultury. Centrum wraz z IPN organizuje akcję upamiętnienia Polaków, którzy oddali życie za ratowanych przez siebie Żydów. 4 grudnia minęła 65. rocznica założenia przez polskie podziemie Rady Pomocy Żydom. A 6 grudnia przypada 65-lecie niemieckiej zbrodni w Ciepielowie. Powstał właśnie dokumentalny film o Polakach ratujących Żydów "Życie za życie". Wkrótce ukaże się też książka.
Kowalscy byli tylko jedną z czterech rodzin, które żywcem spłonęły tego dnia w gminie Ciepielów. Niemcy zamordowali tam 33 osoby. W większości dzieci.
Na zachodzie Europy Niemcy nie karali śmiercią za pomaganie Żydom. Mimo to było tam niewielu chętnych do ich ukrywania. A nawet gorzej: francuski rząd Vichy, który współpracował z Hitlerem, z własnej inicjatywy kazał wyłapywać Żydów i dostarczać ich Niemcom.
Tymczasem Polaków Niemcy zabijali nawet za podanie Żydom stłoczonym w pociągu wiadra wody. Mimo to właśnie Polacy dostali najwięcej medali "Sprawiedliwy wśród narodów świata" za ratowanie Żydów: ponad 6 tysięcy. – Wiadomo, że około 2,5 tysiąca Polaków zapłaciło życiem za pomaganie Żydom. Z nazwiska jest znanych w przybliżeniu połowa z nich – mówi Mateusz Szpytma, historyk IPN, autor książki "Sprawiedliwi i ich świat", która trafi do księgarń 20 grudnia. Szpytma opowiada w niej m.in. o rodzinie Ulmów z Markowej niedaleko Łańcuta. Niemcy w 1944 roku rozstrzelali ich, bo ukrywali na strychu ośmioro Żydów. Zginęły też dzieci Ulmów: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś, Marysia i siódme w łonie matki. To był już dziewiąty miesiąc. Sąsiedzi pochowali ich nocą. "Kładąc do trumny zwłoki Wiktorii Ulmy stwierdziłem, że była ona w ciąży. Twierdzenie to opieram na tym, że z jej narządów rodnych było widać główkę i piersi dziecka" – zeznał po wojnie jeden z sąsiadów. Po morderstwie jeden z żandarmów, zgermanizowany Czech Joseph Kokott, powiedział po polsku do sąsiadów ofiar: "Patrzcie, jak polskie świnie giną – które przechowują Żydów".
Niemce jadą!
Kowalscy z Ciepielowa i ich sąsiedzi zostali zabici jeszcze okrutniej. Żyją jeszcze ludzie, którzy to pamiętają. Marian Kosior z Rekówki koło Ciepielowa miał wtedy 12 lat. O poranku starszy brat kazał mu pobiec z ostrzeżeniem do krewnych w drugiej części wsi, że jadą do nich Niemcy. Tak działał wtedy swoisty system alarmowy: Polacy pracujący w urzędzie gminy czasem wiedzieli z wyprzedzeniem, co ma się stać. W niemieckiej żandarmerii w Ciepielowie służył też przez pewien czas mówiący po polsku Ślązak, który współpracował z miejscowymi chłopami.
Marian rzucił się więc do szalonego biegu przez pola. Po kilku minutach dotarł do domu Skoczylasów. Mieszkali w nim też Stanisław i Marianna Kosiorowie z dziećmi, kuzynami Mariana. Chłopak zwrócił uwagę, że czarny pies, który pilnował obejścia Skoczylasów, strasznie ujadał. Jeszcze kilkanaście kroków i zadyszany Marian wpadł do sieni. – Ale w mieszkaniu już były Niemce. I co tu powiedzieć? Taka mi przyszła myśl, że powiedziałem, że po pieniądze przyszedłem – wspomina dziś Marian Kosior.
Stryj Mariana, Stanisław Kosior stał, trzymając na ręku dziecko. – Stryjo powiedział: "nie mom pieniędzy". Wtedy Niemce kazały mi usiąść na ławce i czekać – mówi pan Marian.
Oczekiwanie trwało wiele godzin. Niemieccy żandarmi czekali, aż do domu wrócą Skoczylasowie, którzy pojechali pracować do sąsiedniej wsi. – W końcu jeden Niemiec poszwargotoł, poszwargotoł, i mnie puściły. Niemce kazały mi iść do domu. Wszedłem na górkę, patrzę: a tam już się pali – mówi pan Marian.
To, co się tam stało, widziała też z daleka Zofia Pliwka, sąsiadka. Miała siedem lat. – Moja siostra Henryka poszła tam odwiedzić wuja, zanim się wszystko zaczęło. I już jej nie wypuścili. Miała 13 lat – wspomina. – Poszłam tam, wołałam: "Heńka, wracaj do domu!". Ale w sieni na krześle siedzioł Niemiec i mnie do środka nie wpuścił – mówi.
W końcu nad stodołą Skoczylasów pojawił się dym. Zosia jeszcze nie przypuszczała, że w środku zostali zamknięci ludzie. W tym także jej siostra. Też została spalona żywcem. Tylko dlatego, że zaplątała się między dzieci Skoczylasów i Kosiorów, którzy pomagali Żydom.
Dwóm zamkniętym w stodole chłopcom udało się jednak wyłamać jedną z desek. Wybiegli na zewnątrz. – Mietek uciekał w stronę drugiej części wsi, przez pole. A Jasio chciał uciekać do lasu, ale tam nie dobiegł – mówi pani Zofia.
Niemieccy żandarmi strzelali do chłopców, jak do zajęcy. Trafili. – Mietka zostawili na polu, a ciało Jasia wrzucili z powrotem do ognia – mówi ich kuzyn Marian Kosior. – Jasio miał 10 albo 11 lat. Mietek był jeszcze młodszy – dodaje.
Ocalało jednak dwoje dzieci, których nie było wtedy w domu: Bronia i Józek.
W jaki sposób pomagała Żydom ich rodzina? Nie było to ukrywanie na stałe. Gospodarze czasami ich nakarmili, czasem pozwalali przenocować w piwnicy. To Niemcom wystarczyło, żeby chłopów ukarać śmiercią.
Janek ratuje życie
Gdyby dziadek nauczycielki polskiego Agnieszki Kowalskiej nie wyszedł wtedy wcześniej do pracy, nie spotkalibyśmy się z nią dzisiaj. Był świt 6 grudnia 1942 roku. Dziadek nazywał się Janek. Miał 17 lat. Działo się to w Ciepielowie. – Mój dziadek uczył się szyć. Ponieważ przed świętami było tego szycia więcej, musiał pójść do pracy wcześniej – mówi Agnieszka. – To było dwa domy dalej. Więc wszystko, co później się stało, dziadek widział przez okno – dodaje.
Żydów ukrywał Piotr Obuchiewicz. Pomagał mu jego szwagier, Adam Kowalski, pradziadek Agnieszki.
Siostrzenica Adama, Maria Bielecka, w 1968 roku w rozmowie z dziennikarzem Tygodnika Katolików WTK wspominała: "Któregoś dnia podpatrzyłam tajemnicę zagrody Kowalskich. Nos w nos wlazłam na dwoje ludzi, których obecność tam przez skórę wyczuwałam. Była to Elka Cukier i jej narzeczony, lekarz Berek Pinches, syn ciepielowskiego krawca. Odskoczyliśmy od siebie bez słowa, choć znaliśmy się wzajemnie".
Maria Bielecka opowiedziała o tym spotkaniu z Żydami swojej mamie. Mama bardzo długo milczała. A kiedy w końcu się odezwała, zaczęła cytować Biblię. Powiedziała, że jej brat i szwagier zachowują się tak, jak przystało na chrześcijan. "Prawda, mogą za to zapłacić głową swoją, moją i twoją. Trudno. Zrozum, tak musi być" – stwierdziła i zabroniła córce o tym mówić.
6 grudnia domy Kowalskich i Obuchiewiczów otoczyła jednak niemiecka żandarmeria. Złapanych Żydów, a potem Kowalskich przeprowadzili do domu Obuchiewiczów. Sąsiedzi widzieli, że na przedzie szedł Adam, trzymając za ręce synów Heńka i Stefana. Dziewczyny, Zosia i Janka w swoich nowych oficerkach, szły same. Bronia, żona Adama niosła Tadka, który miał dopiero rok. Chyba przeczuwała, na co się zanosi, bo w drzwiach domu Obuchiewiczów nagle spróbowała podać Tadka stojącemu najbliższej Niemcowi. Żandarm w odpowiedzi popchnął ją tak silnie, że Bronka odbiła się od futryny i poleciała do wnętrza domu. Niemcy zatrzasnęli drzwi i unieruchomili klamkę drutem. A później podpalili dom. Miał strzechę, więc zaraz zamienił się w wielką pochodnię. Ze środka wyrwała się tylko 14-letnia Janka, prawdopodobnie już poparzona. Zastrzelili ją i za warkocz zawlekli z powrotem w płomienie. – Mój dziadek chciał biec na pomoc, ale sąsiedzi go przytrzymali. Dlatego przeżył. Ale nigdy tego wydarzenia nie wspominał – mówi Agnieszka Kowalska. – Po tym wydarzeniu błąkał się po okolicy i ukrywał się. Ludzie bali się mu pomóc. Zanim zmarł w 2004 roku, opowiedział mi, jak kiedyś schował się przed Niemcami w kupie gnoju – dodaje.
Kto ich wydał?
Dlaczego Niemcy działali aż z takim zezwierzęceniem? – Zrobili to specjalnie w tak straszny sposób, żeby zastraszyć okoliczną ludność. I to im się udało – uważa dr Sebastian Piątkowski, historyk z Archiwum Państwowego w Radomiu. – Później w tej okolicy ludzie bali się udzielać pomocy Żydom. Gdybym wtedy tam mieszkał, miał żonę i kilkoro dzieci, to sam nie wiem, jak zachowałbym się po tych przerażających represjach – mówi.
Jakimi motywacjami kierowali się ludzie, którzy pomagali Żydom? Jednych do pomocy popchnęła wierność chrześcijańskim zasadom. Inni próbowali się na nieszczęsnych Żydach wzbogacić, żądali za pomoc pieniędzy i kosztowności.
Tak mogło być w przypadku granatowego policjanta z Łańcuta, Polaka. Przez pewien czas pomagał żydowskiej rodzinie Szallów. Znali się świetnie sprzed wojny. Ale gdy ukrywanie Żydów stało się naprawdę niebezpieczne, policjant kazał im szukać innej kryjówki. Szallowie znaleźli ją u polskiej rodziny Ulmów w Markowej.
Na tym jednak sprawa się nie skończyła. Żydzi domagali się od policjanta zwrotu majątku, który u niego pozostawili. Wiele wskazuje na to, że ten polski policjant wskazał wtedy Niemcom dom Ulmów. A wtedy Niemcy zastrzelili i Żydów, i ukrywających ich Polaków wraz z dziećmi.
A kto wydał Kowalskich, Obuchiewiczów, Kosiorów i Skoczylasów z Ciepielowa? Krążyły najróżniejsze domysły. Ktoś twierdził, że zdradzili sąsiedzi, którzy widzieli ślady na śniegu, prowadzące do gospodarstw z sąsiedniego lasu. Lasu, w którym ukrywali się Żydzi. Według tej wersji, chłopi potrafili wydać sąsiada nawet za worek cukru na bimber. Dr Piątkowski wątpi w to jednak. – Choć donosicielstwo wśród sąsiadów się zdarzało, to nie było powszechne. Przejrzałem 1200 teczek podejrzanych o kolaborację z Niemcami. I nie trafiłem tam na przypadek, aby ktoś wydał sąsiada – twierdzi. – Zachował się za to raport niemieckiej żandarmerii z akcji likwidowania żydowskich obozowisk w lesie. Jest tam zdanie: "tego Żyda jeszcze nie zastrzeliliśmy, żeby udzielił nam kolejnych informacji". Chcąc ratować życie, schwytani Żydzi też mogli wydawać ludzi, którzy im pomagali – mówi. I podkreśla, że trudno potępiać człowieka, poddanego takiej presji.
Ocalony Dawid
Zdaniem Piątkowskiego, w okolicach Ciepielowa Polacy pomagali Żydom przede wszystkim bezinteresownie. Choćby dlatego, że Żydzi z tych stron należeli do bardzo ubogich. Nawet gdyby od nich tego żądano, nie byli w stanie wiele płacić za pomoc.
Tymczasem wielu mieszkańców Ciepielowa ciągle dzieliło się z Żydami żywnością. To urwało się po 6 grudnia 1942 roku. Dlatego ukrywający się w okolicy Żydzi końca wojny nie doczekali.
Z jednym wyjątkiem. W samym środku Ciepielowa, przy rynku, w schronie pod stodołą całą okupację przeżył Żyd Dawid Sankowicz. – Przyjaźnił się z moim ojcem Stanisławem – mówi Lech Lewandowski, kierownik ciepielowskiego oddziału Banku Spółdzielczego. – Miał w schronie ciasno. Ale ze schronu prowadził tunel do sadu wiśniowego – dodaje.
Dawid wychodził tamtędy tylko nocą, żeby rozprostować kości. Z Polakiem Stanisławem przyjaźnił się, bo obaj byli szewcami. – Ojciec znał też rodziców Dawida. Kiedy Niemcy ich ciężko pobili, prowadził ich nocą do lekarza. Ale oni nie wytrzymali ukrywania się i sami oddali się w ręce żandarmów – mówi Lewandowski.
W 1945 roku, kiedy pod wioskę dotarli Rosjanie, Stanisław jak co dzień poszedł do stodoły z jedzeniem dla Dawida. Na podwórku jednak dostał zabłąkanym pociskiem w krocze. Zginął na kilka dni przed ucieczką Niemców.
Ale Dawid przeżył. Do śmierci w 1982 roku korespondował z wdową po Stanisławie, a potem z jego synami. Przysyłał im pomarańcze. Prosił o wysłanie mu polskich grzybów. Kiedyś napisał Lechowi: "Jeśli będzie pan kiedyś w Hajfie, przyjmiemy pana jak własnego syna".
Relacje o ratowaniu Żydów można wysyłać na stronę internetową: www.zyciezazycie.pl