Michelangelo
Buonarroti (1475
- 1564), genialny
malarz i
rzeźbiarz, całym
swoim życiem
udowodnił
prawdziwość
twierdzenia, że
nie zawsze talent,
sława i pieniądze
dają szczęście.
Gdy serce cierpi,
a ciało woła o
spełnienie, tylko
miłość jest w
stanie ugasić
spalający
płomień. A gdy jej
zabraknie...
MICHAŁ ANIOŁ
ANIELSKIE KŁAMSTWA
Pierwsze jego madonny - te rzeźbione, i te malowane - nosiły jej rysy. No,
może bez pewnych szczegółów, miała bowiem nie tylko subtelny owal
twarzy o pięknym oliwkowym odcieniu, ale i dość widoczne wąsiki. Imiona i
nazwisko Lukrecji di Antonio di Sandro Ubaldini da Goliano brzmiały
znacznie lepiej niż wyliczanka składowych jej posagu, który ograniczał się
do paru sztuk bielizny. Dlatego wydano ją za tłustego wdowca z
pięciorgiem dzieci, kupca tyleż bogatego, co skąpego.
Macocha Michała Anioła Buonarroti była jego pierwszą miłością.
Hańba bycia kamieniarzem
Pewnie dlatego jego ojciec zgodził się, by mały porzucił kupiecki stan i
zaczął się uczyć w malarskiej i rzeźbiarskiej pracowni Dominika Girlandaja.
Na początku, co prawda, spienił się solidnie i krzyczał, że syn okrywa
rodzinę niesławą, bowiem od z góry trzystu lat żaden Buonarroti nie upadł
tak nisko, by żyć z pracy własnych rąk. Potem jednak doszedł do wniosku,
że lepiej się pozbyć z domu wyrostka z cielęcym spojrzeniem, włóczącego
się za piękną, choć wąsatą, i do tego młodziutką Lukrecją. Poza tym nie
musiał płacić mistrzowi za nauczanie romantycznego synka. Przeciwnie, to
Girlandajo, znając skąpstwo starego Lodovica, wyasygnował pewną sumkę
za przywilej kształcenia Michała.
Michał Anioł terminował razem ze starszym przyjacielem Francesco
Granaccim, którego intrygi polityczne miały doprowadzić w kilkanaście lat
później do samobójczej śmierci. Na razie błękitnooki blondyn, rzecz u
Włochów niezwykle rzadka, pocieszał go po rozstaniu z macochą, i to
skutecznie. To z zachwytu dla zgrabnej sylwetki Francesca Buonarroti
zaczął szkicować akty, chociaż cenzura panosząca się wówczas we Florencji
nakazywała zakrywać goliznę także na obrazach.
Szybko się okazało, że swoim talentem i nowatorstwem przeraża mistrza,
który z niego kpił, bo go nie rozumiał. Uciekał wtedy do swojej mamki,
1
Mony Margherity, która, kiedy był mały, przez dwa lata karmiła go piersią,
a gdy pokarmu brakowało - winem. Ona też go zupełnie nie rozumiała, była
jednak czuła, opiekuńcza i udawała, że nie ma pojęcia, dlaczego późnym
wieczorem do izdebki Michała przemyka się Francesco.
Dworskie igraszki, zawiść i atak szału
Miał 15 lat (wtedy karierę zawodową, tak jak i dorosłe życie, zaczynano
dość wcześnie), od co najmniej trzech lat był pełnoprawnym członkiem
pracowni Girlandaja, gdy zainteresował się jego pracą słynny mecenas nie
tylko florenckich artystów, bogacz i arystokrata Lorenzo de Medici zwany
skromnie "Il Magnifico", czyli Wspaniałym. Młody artysta zamieszkał w jego
pałacu i zaczął pracować nad powiększeniem jego galerii. Wbrew pozorom
reguły rządzące życiem w pałacu były znacznie surowsze niż w pracowni.
Lorenzo pilnował, by utrzymywanie artystów zwracało mu się stokrotnie.
Życie w pałacu Lorenza zorganizowano na kształt akademii platońskiej:
nieustanne dyskusje o sztuce, filozofii, zgłębianie arkanów różnych nauk.
No i żadnych swawoli. Lorenzo zmieniał kochanki jak rękawiczki, ale
artystom wciskał, że "upust męskich soków" zmniejsza talent. Ich lokaje
byli jednocześnie ich dozorcami. Michał cierpiał z powodu rozstania z
Granaccim.
Pracował ze wszystkich sił, uczył się też zaciekle. Tę naukowo-artystyczną
sielankę przerwał wybuch wściekłości malarza i rzeźbiarza Torriganiego,
zazdrosnego o czysto platoniczne względy, jakie Lorenzo de Medici
okazywał o niebo zdolniejszemu od Torriganiego Michałowi Aniołowi. Rzucił
się na konkurenta i oszpecił go na zawsze, miażdżąc mu nos. Michał przez
pewien czas nie mógł nim nawet oddychać. - Ten Anioł coś za bardzo
przypomina diabła - chichotały dworskie panny i nawet nie próbowały z
nim flirtować. A i odwiedziny Francesca stawały się rzadsze.
Szpetota artysty nie odstręczała jednak Contessiny, córki samego Lorenza.
Wątła, jasnowłosa, łagodna koiła cierpienia jego duszy i nie tylko. Ojciec,
który planował jej ślub z pewnym arystokratycznym bubkiem i hulaką,
nawet nie przypuszczał, że jego latorośl może się zachwycać nie tylko
dziełami, ale i muskularną sylwetką pracującego w kamieniu rzeźbiarza...
We Florencji zaczął wówczas tropić szatana natchniony kaznodzieja Fra
Savonarola. Wypatrzył go w bezwstydnych, nagich, mimo zakazu, rzeźbach
dwudziestoletniego już wtedy artysty. Michał Anioł nie musiał cierpieć,
widząc, jak jego najmilszą wloką przed ołtarz - uciekł do Bolonii, bo nawet
tak możny protektor jak Medyceusz miał kłopoty z krewkim mnichem,
który świętym ogniem Inkwizycji operował z taką łatwością, jak
współczesny dzieciak zapałkami.
Szczęście na wyciągnięcie ręki
Była smukła, złotowłosa oczywiście (Michał Anioł miał słabość do
blondynów obu płci), giętka, jakby stworzona do miłości. I była kochanką
jego przyjaciela Marka Aldrivandiego, który zaopiekował się nim w Bolonii.
Michał Anioł, ukrywając swój "grzeszny" związek z Granaccim i ten jeszcze
bardziej niebezpieczny z Contessiną, nieźle się nauczył kręcić. Mógł patrzeć
swemu dobroczyńcy prosto w oczy, by parę godzin później wpuszczać do
swojej komnaty jego nie całkiem ubraną córkę. Przed nią z kolei ukrywał
prawdziwy cel swoich spotkań z Franceskiem. Tym razem mógł Claryssę
podziwiać tylko z daleka i cierpieć. Rysował ją nago, oczywiście, z
wyobraźni, skradał się pod jej oknami i... nic więcej. Pisywał dla niej
sonety (na szczęście się zachowały), w których dawał wyraz swoim
uczuciom. Na jawie jednak trzymał się dzielnie.
Gdy trzy lata później zdecydował się wrócić do Florencji, zabrał ze sobą
wryty głęboko w serce obraz Claryssy. Nawet jej nie dotknął, ale była jego
największą miłością. Znów zamieszkał w pałacu Medyceuszów i znów
spotkał się z Contessiną. Była już mężatką i spodziewała się dziecka. Ale
2
pozostała tą samą czułą, wyrozumiałą istotą - głaskała go po
zniekształconej twarzy, gdy opowiadał o swojej miłości do innej kobiety.
Ten związek dusz stałby się z pewnością związkiem ciał, gdyby nie...
interwencja niemal z nieba. Jeden z rzymskich kardynałów zaprosił go do
siebie, by wyrzeźbił posągi do jego kaplicy. I zaproponował niezłe
wynagrodzenie, co pozwoliło rzeźbiarzowi wreszcie stanąć twardo na ziemi,
bo Lorenzo de Medici dawał swoim artystom jeść, pić do woli i... nic więcej.
W dodatku Contessina musiała się zająć przygotowaniami do porodu. W
Rzymie Michał Anioł spędził prawie pięć lat, pracując nad cyklem fresków
na plafonie, Sądem Ostatecznym na ścianie ołtarzowej Kaplicy
Sykstyńskiej, licznymi projektami architektonicznymi, z których
najwspanialszy to projekt kopuły Bazyliki św. Piotra. Praca stała się dla
niego wszystkim. Żył jak mnich, stronił nawet od uroczych gospód z
łaskawymi damami. Bywało, że sypiał w kaplicy, w której pracował, i jadał
byle co. Miał młodego służącego cudnej urody, a ponieważ modelom za
pozowanie trzeba było płacić, to wykorzystywał go w pracy. Czysta
oszczędność. Nie był dyplomatą, nie potrafił się wdzięczyć do
możnowładców. Jego protektor wkrótce stracił do niego cierpliwość.
Kardynałowi Riaro di San Giorgio brakowało wyrozumiałości Medyceusza.
Gdy kardynał, po raz kolejny zresztą, zaatakował Anioła za to, że jego
freski i rzeźby są "zbyt cielesne", a święci Pańscy za bardzo przypominają
zwykłe kobiety i mężczyzn, ten nawet nie próbował się bronić. Po prostu
spakował się i ruszył do Florencji, za którą zawsze tęsknił. Kochał to miasto
bardziej niż którąkolwiek ze swoich kobiet. A piękny służący? Oczywiście,
podążył za swoim panem.
Jednak ukochane miasto nie było dla niego łaskawe. Rządził tu Torrigiani,
który wcale nie przestał nienawidzić dawnego
konkurenta. To beztalencie - w przeciwieństwie
do genialnego Michała Anioła - znakomicie
dogadywało się z możnymi tego świata.
Bounarroti nie dostawał zamówień, nie miał
więc z czego żyć. Postanowił szukać szczęścia w
Toskanii. Jego życie stało się pasmem
wędrówek przerywanych próbami osiedlenia się
w ukochanej Florencji. Okazało się jednak, że i
tak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Prace
dla papieża Juliusza II zajęły mu kolejnych parę
lat życia.
Nie był już młokosem - w owych czasach
trzydzieści lat to był całkiem poważny wiek - a
jednak drżał jak szczeniak, gdy w kościele
spotkał swoją piękną Claryssę. Nie była już
kochanką dawnego przyjaciela, tylko jego...
krewną adoptowaną przez jednego z wujów. I
była wolna.
W tym przypadku przysłowie o odgrzewanych
potrawach się nie sprawdziło. Warto było
czekać tych parę lat na takie szczęście.
Wreszcie nie musiał malować jej z wyobraźni.
Pozowała mu, jak sobie życzył - ubrana lub nie. Robił wszystko, by po
sobie nie pokazać, że wie, iż jego ukochana jest, kim jest. Popularną
kurtyzaną. Poprosił ją o rękę, ale on też przecież był tylko tym, kim był.
Artystą coraz bardziej popularnym, ale przecież z dziurami w kieszeni. I
nawet taki protektor jak papież nie był w stanie ich załatać...
Claryssa była taktowna i dyskretna. Robiła, co mogła, by odizolować go od
swoich klientów. A on każdego wieczora, którego nie spędzali razem,
Michał Anioł kochał
piękne ludzkie ciała -
zarówno kobiece, jak i
męskie. Oto jego słynna
rzeźba - Dawid.
3
widział ją oczami wyobraźni w ramionach innych. To nie mogło trwać
długo. Nie protestował, gdy postanowiła opuścić Rzym.
Kaprysy starców
Papież Juliusz II żył tylko kilka miesięcy po poświęceniu sklepienia Kaplicy
Sykstyńskiej. Jego miejsce zajął, przyjąwszy imię Leona X Giovanno de
Medici, pierwszy Florentczyk w długim szeregu następców świętego Piotra.
Po poprzedniku odziedziczył także nadwornego artystę. Znali się zresztą
doskonale, przecież nowy dostojnik był... synem Lorenza de Medici. Teraz
Michał Anioł mógł liczyć na wypłaty z papieskiego skarbca i teraz właśnie
pieniądze nie były mu potrzebne. Choć nie miał jeszcze pięćdziesiątki,
starzał się zastraszająco szybko. Krzepa go nie opuszczała, ale nie czuł już
radości ani apetytu na życie. Przyjazd Contessiny do Rzymu niczego nie
zmienił. Artysta niczego już bowiem nie potrzebował od pulchnej matrony
szykującej się do roli babci. Wspomnienia młodości traciły blask. Na
szczęście pozostawała sztuka.
Syn dawnego protektora zamęczał go kaprysami. Potrafił go wezwać w
nocy do swojego pałacu, żeby przedyskutować zmianę w kolejnym
zamówieniu. A mimo edukacji odebranej w przesiąkniętym sztuką pałacu
ojca znał się na niej jak kura na pieprzu. Michał Anioł gorzkniał w
samotności. Był najpopularniejszym artystą w Rzymie. Wszyscy wielcy
przyjmowaliby go chętnie w swoich pałacach, a on za największą łaskę,
którą wyświadczył mu papież, uznał fakt, że ten zwolnił go od obowiązku...
bywania na wydawanych przez siebie ucztach. Spod drzwi swojej pracowni
potrafił odesłać nawet Contessinę, która przecież była jego oddaną
przyjaciółką. Piękny służący też się starzał. Nie starzała się tylko sztuka.
Zmieniło się kolejnych dwóch papieży, gdy w końcu Pius IV zatwierdził
Michała Anioła na stanowisku architekta Świętego Piotra i polecił mu
zaprojektować w murach miejskich bramę, która miała się nazywać Porta
Pia. Artysta miał wtedy osiemdziesiąt pięć lat, kamicę, bóle krzyża i głowy,
ale mimo to podjął ten wyścig z czasem, chociaż nie miał już sił, by
wdrapywać się na rusztowania. Jednak Bazylika Świętego Piotra, jego
największe dzieło, rosła.
Michał Anioł dopuszczał wtedy do siebie tylko jednego ucznia, Tommasa,
który na pewno nie był zdolny i na pewno przypominał Granacciego z
wczesnej młodości. Tommas był skrupulatnym rzemieślnikiem i posłusznym
wykonawcą projektów mistrza. To na rękach Tommasa w 1564 roku umarł
jeden z największych artystów nie tylko swojej epoki.
Krzysztof Myśliwiec
4