Jan Grabiński
SZALONY LOT
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1981. Wydanie II
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny: Irena Chojdak
Oberleutnant Karl-Heinz Graudenz, dowódca grupy szkoleniowo-doświadczalnej Luftwaffe w
Peenemünde, patrzył w oczy siedzącego za biurkiem nadradcy sądu wojennego, który kierował śledztwem.
Były nieruchome, nie zdawały się też mieć ni barwy, ni wyrazu. Ale Graudenz wiedział już, jaka w nich czai
się groźba.
— Powiem panu coś — usłyszał naraz — czego właściwie mówić nie powinienem, zwłaszcza panu...
Sprawa zdążyła już dotrzeć do marszałka Rzeszy. Jego reakcję może pan sobie wyobrazić. Tak... No więc
marszałek Göring polecił mi osobiście wyszukać winnego, i to za wszelką cenę. Pan wie, czego żąda? Po
prostu jego głowy. Ten człowiek ma wisieć.
Natłok myśli przygniótł Graudenza tak, iż nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Stał się oto
uczestnikiem wydarzenia, na którego przebieg nie mógł mieć wpływu, czego usiłował dowodzić tutaj już od
godziny, a które, zdało się, wstrząsnęło całym lotnictwem Rzeszy. Hermann Göring?... Tak, oczywiście,
jedno jego słówko nabierało mocy prawa, od którego nie było apelacji. Wyrok został wydany, nim jeszcze w
ogóle pomyślano o składzie sądu.
Z nieruchomych oczu starego prawnika wojskowego spojrzała na oberleutnanta sama śmierć.
Był 8 lutego 1945 roku. Zaledwie kilka godzin temu z lotniska w Peenemünde wystartował nad Bałtyk
samotny bombowiec typu Heinkel 111, należący do zespołu, którym dowodził oberleutnaut Graudenz.
Rzecz polegała na tym, iż za sterami tej maszyny, na której skrzydłach i kadłubie widniały czarne
krzyże Luftwaffe, nie znajdował się żaden niemiecki pilot. Mało, samolot uniósł w dal aż dziesięciu ludzi.
Ku wolności.
Feldmarszałek Model rozkazuje
General lotnictwa Ritter von Greim nie potrzebował zbyt długo przyglądać się mapie, aby dojść do
nieodpartego wniosku, że zdobyta z takim trudem jaka taka równowaga na froncie należała już do
przeszłości. Przyszedł mu na myśl nie tak dawny jeszcze, bo marcowy rozkaz Hitlera o zmianie dowódców
i... nazw dwóch grup armii: Grupy „Süd” — Południe, i Grupy „A”. Hitler usuwał dotychczasowych
dowódców, feldmarszałków Mannsteina i Kleista, za nieumiejętność powstrzymania nieprzyjaciela, i na ich
miejsce naznaczał generałów Modela i Schoernera, obu wystarczająco brutalnych nie tylko w postępowaniu
z ludnością, ale i własnymi żołnierzami, aby mogli zdobyć szybko uznanie führera. Model wkrótce też został
feldmarszałkiem, a w przyszłości miał nim zostać i Schoerner. Niełaska jednych i kariery innych nie dziwiły
wszakże już nikogo wśród sztabowców Wehrmachtu; „tasowanie” feldmarszałków i generałów przez Hitlera
stało się tak zwykłym objawem, iż nie było dowodzącego, który by po objęciu nowego stanowiska
rozpakował wszystkie swoje walizki. Tak więc odejście Mannsteina i Kleista nie wzruszyło nikogo,
natomiast nieoczekiwanie oficjalne nazwanie Grupy Armii „Południe” Grupą Armii „Północna Ukraina” i
Grupy Armii „A” Grupą Armii „Południowa Ukraina” wywołało sporo komentarzy. Nawet szef sztabu
wojsk lądowych, generał Zeitzler, wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. Nie rozumiejąc zupełnie, w czym rzecz,
połączył się z marszałkiem Keitlem, a ten wyjaśnił, że decyzja führera jest więcej niż celowa, bowiem obie
grupy armii mają nie tylko obronić Ukrainę, ale i zdobyć ją na powrót w całości.
Wyglądało to na jakiś ogromny nonsens, gdyż Grupa „A”, czyli „Południowa Ukraina”, znalazła się
akurat w tak błyskawicznym odwrocie, że poszatkowana na kawałki zatrzymała się w połowie kwietnia za
Dniestrem. „Północna Ukraina” również wycofała się kilkaset kilometrów na wschód, poza Tarnopol i
Kołomyję, a więc w sumie z całej Ukrainy pozostały w niemieckich rękach jej zachodnie skrawki.
Wiosna 1944 roku przyniosła Wehrmachtowi nowe potężne klęski od Finlandii do Morza Czarnego.
Czerniachowski, Bagramian, Rokossowski, Zacharow czy Koniew uderzali raz po raz, siejąc wśród
najbardziej zaprawionych w bojach hitlerowskich żołnierzy popłoch wprost straszliwy. Na drogach odwrotu
zdarzały się rzeczy nie do pomyślenia ongiś w Wehrmachcie: kawalerowie rycerskich krzyży, sam kwiat
armii, na widok radzieckich czołgów umykali co sił, porzucając broń i wołając: „Generałowie nas zdradzili!”
„Co będzie teraz?...” — myślał Ritter von Greim, spoglądając na strzępiącą się znów linię frontu. Grupa
„Południowa Ukraina” znalazła się już za Karpatami, ale ona go nie obchodziła. 28 czerwca Hitler usunął
dowódcę najważniejszej bodaj, bo utrzymującej centrum frontu, Grupy Armii „Mitte”, feldmarszałka
Buscha, i na jego miejsce naznaczył swego faworyta Modela. W ten sposób Model stał się dowódcą dwóch
grup armii, którym właśnie on, generał von Greim, miał zabezpieczyć jako dowódca floty lotniczej pełne
wsparcie powietrzne.
Formalnie biorąc, von Greim, zajmując stanowisko dowodzącego generała Luftwaffe, nie podlegał
dowódcom wojsk lądowych i jego rozkazodawcą był dowódca Luftwaffe, Göring, względnie szef sztabu
lotnictwa, generał Korten. W rzeczywistości jednak samodzielność Luftwaffe na wschodnim froncie dawno
już stała się fikcją. Jednostki lotnictwa musiały współdziałać bezpośrednio z wojskami lądowymi na ich
rzecz. Zmuszała do tego prosta konieczność, poza tym zaś Greim nie miał żadnych szans w dyskusji z
Modelem i musiał spełniać wszystkie jego żądania, aby nie wejść w konflikt z naczelnym dowództwem
Wehrmachtu, to znaczy z Keitlem i — Hitlerem. Nie trzeba było być prorokiem, aby przewidzieć efekty
takiego starcia.
Choć więc von Greim nie podzielał często zdania Modela, nie oponował nigdy zbyt energicznie. Zresztą
teraz zgadzał się z feldmarszałkiem całkowicie, iż kolejne uderzenie radzieckie będzie miało na celu
wyważenie bramy ku środkowej Wiśle.
Model długo zastanawiał się, skąd to uderzenie weźmie początek, i doszedł do wniosku, że jego
przeciwnik, radziecki marszałek Iwan Koniew, pójdzie drogą najprostszą, uderzając jednym silnym ciosem.
W grę wchodził przede wszystkim rejon Włodzimierza, leżący na styku wojsk marszałka Rokossowskiego,
które atakowały już od czerwca. Stała tam wyborowa niemiecka 4 armia pancerna, o którą feldmarszałek był
raczej spokojny. Von Greim zapewnił jej zresztą i „parasol” myśliwski, i wsparcie uderzeniowe w postaci
bombowców. Podobnie zabezpieczył także sąsiadującą z 4 armią na południu 1 armię pancerną.
Z początkiem drugiej dekady lipca na biegnącej do Karpat linii frontu dało się odczuć charakterystyczne
napięcie. Przeciwnicy byli już gotowi do walki. Model, uważając nadal Włodzimierz za najbardziej
apetyczny dla nieprzyjaciela kąsek, wzmocnił tam obronę. Ale feldmarszałek nie zamierzał się tylko bronić.
Wziąwszy sobie do serca słowa Hitlera, który w trakcie kolejnej narady znów począł majaczyć o odzyskaniu
Ukrainy, postanowił uderzyć, skoro tylko wojska radzieckie runą do natarcia. Na rejon koncentracji
głównych sił, mających wykonać ten manewr, wyznaczył odcinek Brody — Zborów. Stąd kilkanaście
dywizji pancernych i zmotoryzowanych miało werżnąć się z boku w rozwinięte w natarciu wojska
radzieckie. Model gotów był przysięgać, że jeśli Koniew straci głowę, a jednocześnie nie pomoże mu jego
północny sąsiad, Rokossowski, wtedy front przesunie się nie na linię Bugu, ale na linię Bohu.
O ile jednak Model bliski był już niemal entuzjazmu, o tyle generał Ritter von Greim inaczej patrzył w
przyszłość.
Generał Greim zbyt długo już walczył na radzieckim froncie, aby nie zdobyć wielu cennych
doświadczeń. Zastanawiał się tylko, w jakim stopniu mogą mu się one przydać w przypadku, gdy
nieprzyjaciel będzie miał przewagę w powietrzu. Przewaga ta ciągle wzrastała; radzieckie jednostki lotnicze
musiały mieć rosnący nieustannie napływ sił, przy czym największym bodaj niebezpieczeństwem był już nie
sam ich wzrost liczebny, ale coraz widoczniejsza poprawa jakości sprzętu. Samoloty radzieckie nie tylko
dorównywały już najnowszym maszynom niemieckim, ale je przewyższały, przede wszystkim zwrotnością.
Największą jednak troskę stanowił brak samolotów do walki z czołgami, o co głównie chodziło
Modelowi. Minęły już piękne dni, kiedy to Stukasy spadały na pancerne wozy jak jastrzębie na kury i kiedy
Hitler nagradzał za to majora Rudela, wieszając mu na szyi brylanty. Dla obecnego myśliwca radzieckiego
Stukas był powolną, niezdarną maszyną, dla której wystarczała jedna seria, aby ją posłać ku ziemi. Używano
ich więc coraz mniej, stawiając na ich miejsce myśliwsko-bombowe Focke-Wulfy. A że na jednego takiego
Focke-Wulfa przypadały dwa radzieckie myśliwce — wynik walki musiał być z góry przesądzony.
Generał von Greim skierował wzrok ku zaznaczonym czerwono na mapie lotniskom przyfrontowym.
Trzeba było radzić sobie znów metodą „koczowania”, aby stworzyć wystarczająco silne lotnicze grupy
uderzeniowe. Innego wyjścia przy aktualnym stanie floty powietrznej nie było.
Opinię Greima z entuzjazmem pochwycił stojący obok podpułkownik Plocher. Ten młody sztabowiec,
udekorowany już krzyżem rycerskim za swe doskonałe pomysły w zakresie taktyki lotniczej, znał się dobrze
na rzeczy.
— Skrócimy linię węzłów lotniskowych — proponował — w trójkącie Włodzimierz — Lwów —
Stanisławów do 250 kilometrów. W ten sposób zwiększymy i siłę, i operatywność.
— Na Włodzimierz musimy zwrócić szczególną uwagę — przypomniał von Greim. — Model sądzi, że
z tamtego rejonu wyjdzie główne uderzenie.
Plocher poprawił okulary.
— Gdyby nawet Rosjanie ruszyli z innego miejsca, wystarczy nam czasu na przerzucenie grup. Główna
rzecz: zastopować czołówki pancerne. Rozumiem, panie generale. Myślę, że to się nam uda.
Plocher w delikatny sposób przypomniał generałowi liczebność sił. Greim słuchał go w roztargnieniu.
Zrobił, co do niego należało, lecz mimo wszystko miał niedobre przeczucia. Pomyślał w pewnej chwili, że
jeśli Rosjanie przygotowują uderzenie, to zawsze robią to solidnie. Zastanowił się: czyżby to miało być jego
najbardziej przekonywające doświadczenie w kampanii rosyjskiej?
— Proszę wezwać Ic * — przerwał Plocherowi. — Spróbujemy się dowiedzieć czegoś o naszych
* Ic — określenie oddziału wywiadu w sztabach armii niemieckiej.
bolszewikach.
Oficer wywiadu niewiele mógł powiedzieć nowego poza tym, że lotnictwo radzieckie zajęło pas
przyfrontowych lotnisk. Liczba tych lotnisk, tym bardziej liczba samolotów, nie była możliwa do ustalenia.
Samoloty rozpoznawcze mimo wszystko latały bez przerwy.
— Czy Rosjanie im przeszkadzają? — zapytał von Greim.
— Niewiele.
Generał pokręcił głową. Zachowanie nieprzyjaciela mogło z powodzeniem oznaczać zakończenie
koncentracji wojsk.
Von Greim nie mylił się wiele. 12 lipca wszystkie radzieckie dywizje lotnicze w pasie działania 1 i 4
Frontu Ukraińskiego znalazły się w pełnym pogotowiu bojowym. Między innymi gotowa do działania była
dywizja dowodzona przez pułkownika Pokryszkina, jednego z asów myśliwskich radzieckiego lotnictwa.
Przypadek zrządził, że w tym właśnie czasie, w którym niemieccy sztabowcy głowili się nad
rozszyfrowaniem radzieckich zamiarów i znalezieniem sposobów przeciwdziałania mającemu nastąpić
uderzeniu, Pokryszkin obserwował gołym okiem stanowiska niemieckie. Nie byłoby w tym może nic
specjalnie dziwnego, bo również lotnik znaleźć się może na pierwszej linii frontu, gdyby nie fakt, iż
pułkownik oglądał Niemców z polowego lotniska, na którym rozlokowały się dwa pułki myśliwskie i jeden
szturmowy. Od niemieckich stanowisk dzieliło radzieckich lotników nie więcej niż dwa kilometry. Lotnisko
jednak zamaskowane było tak dobrze, iż nie padł na nie dotąd ani jeden pocisk.
Przed wieczorem Pokryszkin zwołał odprawę dowódców pułków i eskadr. Wśród obecnych panował
nastrój podniecenia. Dla nikogo nie było już tajemnicą, że operacja rozpocznie się lada chwila.
Dywizja miała wziąć udział w powietrznym natarciu potężnej armii lotniczej, wspierającej zgrupowanie
uderzeniowe wojsk 1 Frontu Ukraińskiego. Jej zadanie główne polegało na stworzeniu „parasola” nad
własnymi oddziałami atakującymi, zwłaszcza zaś nad grupami pancernymi generałów Rybałki i Leluszenki,
mającymi przeciąć front na odcinku Jezierna—Kotłów w kierunku na Lwów i dalej, na Przemyśl i
Drohobycz.
Marszałek Koniew przygotował bowiem inny plan operacji, niż przewidywał Model. Feldmarszałka
zresztą w jego przypuszczeniach umocniły dane wywiadu, które niedwuznacznie wskazywały Włodzimierz
jako kierunek natarcia. Trudno było dowództwu niemieckiemu przewidzieć, że dane te opierały się z jednej
strony na pozorowanych ruchach niektórych oddziałów radzieckich, mających na celu właśnie
wprowadzenie w błąd hitlerowców, z drugiej zaś na fałszywych materiałach, podsuniętych w porę agentom
niemieckim. Tak już dzieje się na wojnie, że nim zagrają działa, zacięta walka toczy się już przedtem na
cichym, niewidzialnym froncie.
Niemieckie rozpoznanie naziemne i powietrzne pracowało już przeszło od miesiąca, starając się za
wszelką cenę odkryć przede wszystkim miejsca radzieckich zgrupowań pancernych. W końcu Model, nie
bez sugestii pułkownika Hansena, który niedawno objął kierownictwo wywiadu wojskowego, zdecydował
się na krok co prawda ryzykowny ale dający duże szanse: postanowiono zrzucić na radzieckie tereny
przyfrontowe grupy spadochronowe, wyposażone w radiostacje.
Ritter von Greim wyekspediował spadochroniarzy; z operacji nie powrócił tylko jeden samolot. Teraz
oczekiwano wiadomości.
Po paru dopiero dniach odezwały się dwie radiostacje: meldowały o trudnościach. Później raz jeszcze
odezwała się jedna z nich. Agent informował o koncentracji czołgów na zachód od Łucka. W zakończeniu
dodał, że dywersanci tropieni są przez żołnierzy radzieckich. Od tej pory wszelki słuch o spadochroniarzach
zaginął. Model jeszcze bardziej utwierdził się w swych przekonaniach i nadal myślał o Włodzimierzu
Wołyńskim.
13 lipca tysiące dział bluznęło ogniem — natarcie radzieckie rozpoczęło się. Do kwatery feldmarszałka
nadeszły pierwsze meldunki: nawałę ogniową zanotowano w pięciu rejonach, w tym również i w rejonie
Włodzimierza Wołyńskiego. Model zatarł rece.
Tymczasem Koniew zdecydował się nie na jedno, lecz na pięć jednoczesnych uderzeń. Dwa z nich były
zasadnicze i ujmowały niemieckie zgrupowanie w rejonie Brodów w tak potężne kleszczę, że mowy nie
było, aby wydarł się z nich choć jeden pluton żołnierzy. Z północy okrążały Niemców czołgi generała
Katukowa, z południa generała Rybałki.
Trzy pozostałe uderzenia — na Włodzimierz, Stryj i Stanisławów — miały charakter pomocniczy, choć
i one z powodzeniem przerwały linie obrony Niemców.
Już następnego dnia Model mógł mówić o klęsce, choć wojska radzieckie nie zakończyły jeszcze
przełamywania głębokiej obrony nieprzyjaciela. Feldmarszałek zażądał zdecydowanego wsparcia
powietrznego, tylko lotnictwo bowiem mogło zatrzymać radzieckie kliny pancerne i uratować wyborowe
dywizje z kotła pod Brodami.
„Koczujące” grupy Greima rzuciły się z odsieczą, lecz rzadko która eskadra docierała do atakujących
czołówek pancernych. W powietrzu rozpostarł się niemal nieprzenikniony radziecki „parasol”.
Model wezwał do siebie von Greima.
— Rozumiem pana sytuację, ale tutaj waży się los niemieckiej Ukrainy i nie tylko Ukrainy. Jeśli tu uda
im się przerwać, stracimy pół Polski. Niech mi pan zapewni jeden dzień przewagi w powietrzu. Jeden dzień,
a opanuję sytuację! Rozmawiałem przed godziną z Hauffem, jest bliski rozpaczy. Wszystkie kontrataki
rozbijają się o rosyjskie czołgi. Musimy je zatrzymać.
Von Greim przypomniał sobie, jak przed dwoma dniami Model wraz z generałem Hauffe, dowódcą 13
korpusu rozmieszczonego w Brodach, upajali się wizją spodziewanego sukcesu.
— Dobrze — rzekł po namyśle. — Ściągnę trzy grupy Focke-Wulfów. To wszystko, na co mnie stać.
Sam pan wie, że nasi lotnicy walczą ponad siły...
Generał uruchomił wszystkie swe odwody i niemal całość sił Luftflotte rzucił już w południe 14 lipca na
ostrza radzieckich kleszczy, wydłużające się nieustannie na zachód. Radzieccy myśliwcy patrolowali jednak
już na dalekich podejściach: wokół Lwowa, Rawy Ruskiej i Żółkwi. Tam teraz przeniósł się ciężar walk
powietrznych. Ich nasilenie wzrastało z godziny na godzinę. Niemcy usiłowali przerwać się ku radzieckim
czołgom i szturmowcom, radzieccy myśliwcy udaremnili ten zamiar. Na przestrzeni kilkudziesięciu
kilometrów wrzała nieustanna bitwa lotnicza, w której zaangażowały się resztki samolotów z obu stron.
Lotnicy z dywizji Pokryszkina, podobnie jak ich koledzy z całej armii, zwijali się jak w ukropie,
startując po kilka razy dziennie. Ledwie samolot zdążył wylądować, a już brali go w obroty mechanicy.
Uzupełniano paliwo i amunicję, kontrolowano silniki i osprzęt, po czym pilot znów siadał za sterami,
gotowy do kolejnego startu. W pierwszej fazie bitwy pułkownik dowodził z naziemnego stanowiska
dowodzenia, później „dosiadł” swej maszyny, na której czerwieniło się już ponad pięćdziesiąt gwiazdek,
symbolizujących pięćdziesiąt strąconych w walce samolotów Luftwaffe. Tego dnia na jego samolocie
domalowano następną gwiazdkę.
Jeszcze jeden myśliwsko-bombowy Focke-Wulf nie dotarł do wyznaczonego mu celu.
Piloci dywizji wykonali w jednym dniu łącznie sto lotów łącznikowych, strącając dwadzieścia
hitlerowskich maszyn.
Walka trwała nadal.
Powietrzny bój
Dywizję Pokryszkina nazywano „dywizją asów”. W istocie wielu pilotów miało już na swym koncie
ponad dwadzieścia zestrzeleń. Latał tu także słynny major Reczkałow, zajmujący wówczas swymi blisko
pięćdziesięciu strąconymi maszynami oficjalne trzecie miejsce na liście radzieckich asów myśliwskich. Do
prawdziwych też asów zaliczyć można było dowódcę jednej z eskadr, majora Włodzimierza Bobrowa. Był to
pilot ogólnie podziwiany za odwagę, a jeszcze więcej za doświadczenie. Swój szlak bojowy rozpoczął w
roku 1937 w Hiszpanii, gdzie miał okazję zmierzyć się z hitlerowskimi lotnikami ze sławetnego legionu
„Condor”. Legionem tym dowodził wówczas generał Richthofen, a wśród jego pilotów znaleźli się przyszli
czołowi hitlerowscy piraci powietrzni: Mölders, Galland i Trautloft. Wszyscy oni, pod wodzą Richthofena,
we wrześniowych dniach 1939 r. wyruszyli na podbój Polski.
Już pod hiszpańskim niebem Bobrow zestrzelił w walce trzynaście faszystowskich maszyn. Później,
podczas radziecko-niemieckich działań wojennych, swe myśliwskie konto powiększył przeszło dwukrotnie.
Bobrow żył każdą walką powietrzną. Odprawę Pokryszkina, zwiastującą rychłe wejście w bój, przyjął z
prawdziwą radością.
Teraz siedział w kabinie samolotu, gotów do ponownego w tym dniu startu. Po obu jego stronach
przykucnęło pięć myśliwców z jego eskadry, z którymi miał wyruszyć do wykonania kolejnego zadania.
Rakieta! Bobrow włączył silnik i po chwili począł kołować na miejsce startu. Pozostała piątka ruszyła
jego śladem. Wymiana zdań z dowódcą trwała krótko, chodziło o patrol powietrzny, w kierunku Lwowa,
skąd ku frontowi napływały najsilniejsze jednostki Luftwaffe. Ustalono łączność radiową, aby w razie
pojawienia się nieprzyjaciela alarmować sztab dywizji.
Startowy uniósł chorągiewkę i Bobrow pomknął po trawie. Za nim, jak potrójny cień, pobiegły
pozostałe maszyny. Ciasny krąg i szóstka weszła na kurs, zyskując szybko na wysokości.
Dziwnie wyglądała linia frontu widziana z góry. Stratowane radzieckimi pociskami i bombami pierwsze
linie niemieckie, teraz już opuszczone pokryte były jeszcze burą mgłą. Gdzieniegdzie słały się po ziemi
wstęgi pożarnych dymów. Im dalej od przedniego skraju niemieckiej obrony, tym bardziej stawały się
widoczne kręte linijki umocnień. Z góry dopiero było widać, jak daleko hitlerowcy rozciągnęli pasy
umocnień ziemnych, budowanych całymi tygodniami przez zapędzoną do niewolniczej pracy ludność. Nie
na wiele to się przydało. Z wysokości czterech kilometrów lotnicy widzieli przed sobą oznaki toczącej się na
ziemi walki: płomienie, wybuchy i dymy płonących zabudowań. Front przesunął się już znacznie od starych
stanowisk. Ziemia płonęła daleką, krętą linią, aż ku Brodom. To był właśnie ów kocioł, w którym gotowało
się osiem hitlerowskich dywizji. Kocioł nie był jeszcze domknięty, pozostałą po zachodniej stronie lukę
blokował sam Model, nie tracący jeszcze nadziei. Feldmarszałek nadal zastanawiał się, czy kleszczowe
uderzenie wokół Brodów nie jest sprytnym manewrem Koniewa, mającym na celu odwrócenie uwagi od
północnego skrzydła Grupy Armii „Północna Ukraina”; nadal jeszcze tkwiły mu w pamięci słowa
zrzuconego za frontem spadochroniarza: Starke Panzerverbände westwärts Luzk festgestellt. Richtung West
und Nordwest... Ich wiederhole... *
Nadający meldunek używał szyfru, nadajnik pracował na umówionej fali. Jednakże Model nie mógł
wiedzieć, że choć szyfr i nadajnik były jak najbardziej autentyczne, to autorem meldunku był... oficer
radzieckiego kontrwywiadu.
Wszyscy zrzuceni na terytorium radzieckim agenci zostali wyłapani w ciągu kilkunastu godzin. Przy
dwóch znaleziono szyfr, trzech wyjawiło cel akcji; dezinformacja nieprzyjaciela mogła się wzbogacić o
jeszcze jedną formę, zastosowaną zresztą mądrze, z umiarem.
Zespół Bobrowa znalazł się wprawdzie nad obszarami zajętymi przez wroga, lecz wciąż jeszcze nie
spotkał się z ogniem przeciwlotniczej artylerii. Niemcy przeżywali zbyt gorący dzień...
Samoloty szły równo „schodami” w prawo, kołysząc się tylko lekko w górę i w dół na falach
powietrznego oceanu. Odezwała się stacja naprowadzania i Bobrow, potwierdziwszy odbiór, zmienił kurs o
kilka stopni na południe, po czym polecił pilotom baczną obserwację.
Jego „prowadzonym”, czyli jego „parą”, był starszy lejtenant Michał Dewiatajew, którego Bobrow znał
już od 1941 roku. Dewiatajew, młody wówczas pilot, już w pierwszych dniach służby odniósł szereg
wspaniałych zwycięstw. Wkrótce odznaczono go Orderem Czerwonego Sztandaru. Podczas jednej z walk w
osłonie Moskwy został ranny, zawędrował więc do szpitala, z którego pewnego dnia uciekł, zjawiając się w
pułku w... szpitalnym szlafroku i pantoflach. Właśnie w tym stroju zawitał do eskadry Bobrowa, do której go
przydzielono po rozmowie z dowódcą pułku.
Bobrow nie okazał zdziwienia na widok tak nieoczekiwanego stroju pilota.
— Zwiałeś ze szpitala — odgadł bez trudu. — Po coś tam lazł?
— Przygrzał mi fryc, przeklęty...
— Trzeba mieć zawsze otwarte oczy. Kiedy jesteś w powietrzu, musisz patrzeć i szukać. I to wszędzie:
przed sobą, za sobą, nad sobą, na prawo, na lewo, pod słońce i ze słońcem, w chmurach i za chmurami.
Patrzeć i szukać cały czas, póki nie siądziesz znów na lotnisku.
I teraz Bobrów, przypominając sobie tę rozmowę, rzucał w eter raz po raz:
— Ja „Wołga”, ja „Wołga”! Patrzeć, patrzeć, szukać, szukać! Uwaga na słońce!
Wykryć ruchliwe, ciemne punkciki w otwartej wokół przestrzeni jest trudno nawet wtedy, gdy się leży
na ziemi z twarzą zwróconą ku niebu. Cóż dopiero w ciasnej, oszklonej kabinie samolotu, którym trzeba
sterować, ciągle śledząc całą masę wskaźników na tablicy przyrządów. Równocześnie jednak musi się
nieustannie przeszukiwać całe niebo, bowiem gdzieś tu w pobliżu mogą czaić się stada niemieckich
myśliwców, czyhając tylko na chwilę stosowną do nagłego ataku. Niemcy lubią łatwy żer; jeśli dostrzegą
słabszego liczebnie przeciwnika, zdobywają wysokość, wychodzą na pozycję od słońca i spływają w dół na
pełnej szybkości ku niezbyt ostrożnej ofierze.
Nie dać się hitlerowcom zaskoczyć, ale zaskoczyć ich — oto o czym myślą teraz piloci eskadry
Bobrowa. Sześć par oczu nieustannie śledzi więc niebo, ziemię i tablice przyrządów. Praktycznie biorąc w
każdej sekundzie kontrolowany jest inny sektor powietrznego obszaru. W tym także kryje się siła
myśliwskiego patrolu.
Jesienią 1941 roku Bobrow rozstał się na długo z Dewiatajewem. Podczas lotu rozpoznawczego samolot
młodego lejtenanta trafiony został przez hitlerowską „zenitówkę”. Dewiatajew został ponownie ranny. Po
zakończeniu leczenia w szpitalu przydzielono go do nieśmiertelnych „kukuruźników”, na których
bombardował niemieckie stanowiska, a później przewoził rannych. Traf chciał, że pewnego marcowego dnia
1944 roku zawędrował na lotnisko myśliwców. Wysiadłszy z kabiny „kukuruźnika” z uczuciem smutku i
żalu patrzył na stojące w równym rzędzie Jaki i Ławoczkiny.
— Cześć, myśliwcze! Skąd się wziąłeś? — posłyszał nagle za sobą.
Dewiatajew odwrócił się i nie uwierzył własnym oczom. Przed nim stał Bobrow.
* Stwierdzono silne oddziały pancerne na zachód od Łucka. Kierunek zachodni i północno-zachodni. Powtarzam...
— Góra z górą!...
Uściskali się.
— Co porabiasz, jak ci się lata? — pytał Bobrow.
— W ogóle nie latam. Jeżdżę na tej dorożce — Dewiatajew wskazał na przykucniętego na trawie PO-2,
—Chciałem wrócić do myśliwców, starałem się, ale powiedzieli mi, że wszyscy chcą do myśliwców, a
przecież ktoś musi służyć w straży ogniowej.
— Długo już siedzisz na tej etażerce?
— Dwa lata, masz pojęcie!
Bobrow popatrzył na „kukuruźnika”. Na tle myśliwskich maszyn poczciwy PO-2 wyglądał jak
pokraczny jamnik przy chartach.
— Chodźmy do Pokryszkina. Może się uda. To swój chłop — powiedział.
Pokryszkin wysłuchał cierpliwie skarg Dewiatajewa. Nie obiecywał za wiele, ale przyrzekł swą
interwencję. Okazała się skuteczna. Wkrótce do jednostki Dewiatajewa nadszedł rozkaz o jego
odkomenderowaniu i pilot zawitał znów do „gospodarstwa Pokryszkina”, tym jednak razem już nie jako
pilot „etażerki”.
Powrót do kabiny samolotu myśliwskiego okazał się wcale niełatwy. Zmieniły się maszyny, zmienił się
też charakter walki powietrznej. Ale Bobrow, w którego eskadrze Dewiatajew się doszkalał, był świetnym
nauczycielem. Teraz gdy lecieli w jednej parze na powietrzny patrol, biorąc udział w wielkiej bitwie, która
otwierała wojskom radzieckim drogę aż do Wisły, na srebrzystym kadłubie maszyny Dewiatajewa
czerwieniło się dziewięć gwiazd, oznaczających dziewięć powietrznych zwycięstw. Starszy lejtenant Michał
Dewiatajew starał się zasłużyć na miano pilota „dywizji asów”.
Teraz znów oczekiwał chwili, gdy wpadnie w wir walki. Była ona nieunikniona. Lotnikom nigdy nie
życzy się powodzenia w walce, nie mówi się w ogóle nic na ten temat, jednak tym razem mechanik
Dewiatajewa nie mógł się powstrzymać, by nie wspomnieć o dziesiątym hitlerowcu. Pilot odpowiedział na
to niewyraźnym mruknięciem, choć tego swoistego jubileuszu pragnął bardziej od mechanika. Znalazłszy się
w powietrzu, czuł, jak z każdą minutą narasta w nim napięcie.
Ale los zrządził, że tym jeszcze razem Michał Dewiatajew nie strącił dziesiątej niemieckiej maszyny.
Zanim osiągnął upragnioną dziesiątkę, stoczyć musiał z hitlerowską Luftwaffe najbardziej niezwykły
pojedynek lotniczy świata.
Wstępem do tego pojedynku był bój powietrzny, który stoczył zespół Bobrowa. Myśliwcy byli w tym
czasie już w rejonie Lwowa.
Gdzieś na wysokości trzech kilometrów szła na wschód duża grupa Niemców, którą radzieccy myśliwcy
dostrzegli mimo znacznej odległości. Być może, że ktoś inny na miejscu Bobrowa, korzystając z przewagi
wysokości, zdecydowałby się na natychmiastowe zaatakowanie przeciwnika, zwłaszcza że pozycja była dla
tego celu dogodna. Stary myśliwski wyga za dobrze jednak znał przeciwnika, żeby pośpieszyć się z atakiem.
Niemcy lecieli zbyt pewnie, aby można było przypuszczać, że nie mają osłony. A skoro tak, osłona z
pewnością czekała tylko na okazję, by dorwać się do gardła tym, którzy ośmieliliby się pójść na obciążone
bombami Focke-Wulfy, prujące przeciwko radzieckim czołgom pod Brodami.
— Ja „Wołga”! — w słuchawkach pilotów rozległ się ostry głos Bobrowa. — Uwaga na słońce.
Bobrow ledwie skończył nadawanie do bazy meldunku o zauważonej grupie, gdy któryś z pilotów
zaczął wołać podniesionym głosem:
— Z lewej, czterdzieści wyżej! Pięć, dwanaście!
Dwunastu przyczajonych w słońcu hitlerowców zostało odkrytych w samą porę. Niemcy już rozdzielali
się na dwie grupy, zamierzając zaatakować z dwóch stron. Bobrow był spokojny. Wiedział, że przeciwko
głównej grupie Niemców lecą już myśliwce radzieckie, z których część miała go wspierać w walce
przeciwko osłonie. Teraz zaś należało tak przyjąć wroga, aby z atakowanego stać się atakującym.
Niemcy rozwijali szyk w obu grupach. Jedna z nich rozpoczynała nurkowanie, druga robiła ostry skręt,
by wejść radzieckim maszynom na ogony.
Bobrow przypomina o pełnej gotowości. Teraz wszystko jest już kwestią sekund, ale eskadra radziecka
posuwa się w niezmienionym szyku naprzód, jak gdyby nie dostrzegając przeciwnika. Wciąż jednak zyskuje
na wysokości. Niemcy idą niemal na pewniaka. Nowe Focke-Wulfy 190, z ostrymi jak u „Messera”
dziobami, najgroźniejsze z hitlerowskich myśliwców, lśnią w słońcu. Ale Jaki, choć ustępują im może
szybkością, mają nad nimi przewagę w zwrotności. W grę wchodzi już tylko moment manewru, ułamek
sekundy, w którym myśliwce radzieckie wyjdą z pola ostrzału, nim sięgnie ich ogień. Niemcy rozwijają w tej
chwili już siedemset kilometrów na godzinę. Ich promień skrętu, dłuższy zresztą zawsze w porównaniu do
Jaków, teraz wydłuża się jeszcze bardziej.
To nie szósty zmysł, lecz doświadczenie mówi Bobrowowi, że ów ułamek sekundy się zbliża. Jego
myśliwcy są już przygotowani na skręt. Nagle Focke-Wulfy zaczynają pluć ogniem. Ale jest już za późno. O
ten ułamek sekundy, o którym myślał Bobrow. Jaki schodzą im właśnie z celowników, Niemcy zaś, którzy
mieli zajść z tyłu, są jeszcze zbyt daleko, aby mogli zagrozić. Sytuacja już się zmieniła. Boczni Niemcy
starają się wyrwać w górę, bo w sekundzie, która minęła, już utracili przewagę wysokości. To samo zresztą
chcą uczynić tylni, lecz gdy dwójka Rosjan robi teraz manewr w poziomie, czwórka wchodzi w pion i wali z
działek i kaemów w jasnobłękitne brzuchy.
Dewiatajew szedł za Bobrowem jak przywiązany doń sznurkiem. Wściekła spirala przygniotła go do
ściany kabiny, potem rzucił go w drugą jej stronę przeciwny zakręt. I oto pilot słyszy wreszcie oczekiwane
słowa:
— „Mordwin”, ja „Wołga”! Przykrywaj, atakuję!
Dewiatajew dziwił się niejednokrotnie, jak dalece w trakcie walki zaostrza się zdolność widzenia
wszystkiego, co dzieje się dokoła. Ot, choćby w tej chwili — widział swego prowadzącego, ogromny obszar
nieba i ziemi, który groził niebezpieczeństwem, tablicę przyrządów, celownik, dźwignię gazu, wszystko
niemal równocześnie. Do świadomości docierały całe epizody wałki, rozgrywającej się na przestrzeni setek
metrów. Gdzieś w lewo szła ku ziemi niemiecka maszyna, mając na ogonie Jaka, sypiącego smugowymi
pociskami, potem nagły błysk zamienił się w ciemną kulę, ta znów rozprysła się na kawałki, a Jak wyprysnął
„świecą”. Na prawo, w górze, inny Jak dobierał się do atakującego Niemca, ale już na jego ogon siadał
Focke-Wulf. Finału Dewiatajew już nie widział, bo dostrzegłszy kątem oka, że Bobrow idzie w skręt,
nacisnął pedał i drążek. Niebo znalazło się z przeciwnej strony. Bobrow wykonał jakiś fantastyczny piruet
powietrzny. Dewiatajew położył się na skrzydle i już z dołu ujrzał, jak seria jego prowadzącego przeszywa
na pół kabinę Focke-Wulfa, którego pilot mógł się spodziewać wszystkiego chyba, lecz nie ataku z tej
właśnie strony.
— Przykrywaj, „Mordwin”! Uważaj! — usłyszał w słuchawkach przytłumiony głos prowadzącego.
Bobrow w swojej pozycji widział znacznie więcej od Dewiatajewa i ostrzegał go nie na próżno. Niemcy
nie zamierzali ustąpić z pola. Dewiatajew poczuł, że żołądek unosi mu się w górę. Około dwustu metrów z
tyłu dostrzegł żółty łeb samolotu hitlerowca. Kopnął w orczyk, ściągnął i pochylił drążek, i gdy rozjaśniło
mu się znów przed oczami, zobaczył tuż pod sobą pstrokatą górną powierzchnię „foki”. Wydawało się, że
głowy hitlerowskiego pilota można dosięgnąć ręką.
Do tej pory Niemcy utracili dwie maszyny, ale i jeden Jak dymiąc odleciał na zachód, nie niepokojony
na szczęście przez Niemców. Ich przewaga mimo wszystko stawała się coraz wyraźniejsza. Bobrow lada
chwila spodziewał się odsieczy. Na tym właśnie polegał wybieg. Osłona niemieckiego zespołu związana
została walką i nawet gdyby udało się jej rozproszyć eskadrę Bobrowa, zostałaby rozbita przez drugi rzut
myśliwców, a wówczas główną grupę czekała nieuchronna klęska. Pozbawione osłony myśliwsko-
-bombowe Focke-Wulfy musiały wejść same w bój, ale jeśli chciały go zakończyć jakimś pomyślnym dla
siebie rezultatem, musiały przedtem pozbyć się bomb, co oznaczało rezygnację z ataku na czołgi.
„Jeszcze najwyżej minuta — myśli Bobrow. — Jeśli nie nadlecą w ciągu minuty, trzeba wiać w
chmury”. Te sześćdziesiąt sekund trzeba jednak wytrzymać bezwzględnie, pomoc jednak nadchodzi. Teraz
Niemcy sami sobie kopią grób.
— „Mordwin”, osłaniaj! — woła znów Bobrow. — Atakuję!
Ale tym razem „Mordwin” — starszy lejtenant Dewiatajew — nie odpowiada.
Bobrow spojrzał za siebie. Samolot Dewiatajewa zasnuty był dymem.
— „Mordwin”, palisz się! — krzyknął, naciskając jednocześnie spust, bo Niemiec już schodził z
celownika.
Dym wyciągnął się w długą smugę, samolot zakołysał się.
— ,,Mordwin”, palisz się! — powtórzył Bobrow z rozpaczą. Nie trafiony Niemiec poszedł w bok, ale
lotnik nie myślał już o nim. — Misza, skacz! Skacz!
Dewiatajew słyszał głos dowódcy, lecz nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Był półprzytomny.
To, co go spotkało, było dość dziwnym, może i niezwykłym nawet przypadkiem, bowiem pocisk, który
ranił Dewiatajewa, nie był bynajmniej dla niego przeznaczony. Był to tylko mały odcinek potężnej serii, jaką
któryś z Niemców posłał innemu Jakowi. Część serii dosięgła skrzydła owego Jaka, część poszła ku ziemi,
ostatnie zaś pociski uderzyły w samolot „Mordwina”.
Dewiatajew trafiony został w plecy. Pociski przeszyły kabinę na szczęście z boku i rana nie była
głęboka. Niemniej pilot odczuł, jak całe ciało ogarnia ból. Kabina napełniła się dymem. Rozpaczliwe
okrzyki Bobrowa pilot słyszał jak w półśnie. Ostatkiem sił zdarł osłonę kabiny, przechylił maszynę na zwis i
wypchnął z niej ciało drewniejącymi nogami. Uderzenie powietrza przywróciło mu przytomność na tyle, aby
ręka powędrowała do uchwytu spadochronu, ujęła go i szarpnęła. Potem zapanowała całkowita ciemność.
Czasza spadochronu rozkwitła ze zwykłym trzaskiem, zwalniając gwałtownie pęd bezwładnego ciała.
Maszyna, ślepa już bez swego pana, pobiegła jeszcze łukiem przed siebie, potem zwaliła się w dół, ciągnąc
za sobą warkocz dymu.
Bobrow nie mógł inaczej pomóc koledze, jak tylko przez pójście do nowego ataku. Dziób i skrzydła
jego maszyny błyskały teraz raz po raz śmiercionośnym ogniem. I nagle w uszy wdarło się upragnione
wołanie:
— „Wołga”. „Wołga”! Ja „Dniepr”! Widzimy was! Atakujemy!
Na Niemców spłynęła fala radzieckich myśliwców. Nad nią wszedł w krąg jeszcze jeden zespół. Gdy
któryś z hitlerowców rwał do ucieczki, niewidzialny dlań przeciwnik siadał mu wprost na plecy.
Równocześnie niemal dwie dywizje Ławoczkinów, Migów i Jaków rzuciły się na niemiecką formację
uderzeniową. Hitlerowcy walkę przyjęli, lecz ich bomby nie tylko nie dotarły do wyznaczonego dla nich
celu, ale kilka z nich wybuchło wprost pośród niemieckich kolum samochodowych, wiozących zaopatrzenie
dla zgrupowania brodzkiego, co jeszcze bardziej zwiększyło chaos, rozsadzający już wyraźnie Grupę Armii
„Nordukraine”...
To przełamanie frontu spowodowało poważne następstwa. W wyniku rozwoju operacji 1 Frontu
Ukraińskiego, rozpoczętych 13 lipca oraz prowadzonych równoIegle walk 1 Frontu Białoruskiego,
uwolnione zostały w niedługim czasie tereny Polski. 22 lipca w Chełmie ogłoszono Manifest PKWN, a
wkrótce wyzwoleńcze armie polska i radziecka dotarły do Wisły.
Tego ani feldmarszałek Model, ani jego führer z pewnością nie przewidywali.
Ale dzielny lotnik Michał Dewiatajew, jeden z wielu tysięcy uczestników tej świetnej operacji, nie mógł
już dalej brać w niej udziału.
Gdy otworzył oczy, wyrwany z nieświadomości przez straszliwy ból, ujrzał na tle nieba zarys ludzkiej
postaci.
Rannemu wydało się w pierwszej chwili, że człowiek ten wyciąga ku niemu niezwykle długą rękę,
dotykając jego piersi palcem. Mgiełka ustąpiła sprzed oczu i Dewiatajew rozpoznał obcy, nienawistny hełm.
Jego ciała dotykała lufa karabinu.
W tej samej chwili usłyszał obce słowa:
— Also lebst du noch, Iwan?
Lotnik zrozumiał: uratował życie, lecz stracił wolność...
Polowanie na ludzi
Spadochron stanowi za dnia zbyt widoczny w powietrzu obiekt, aby nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela.
Zestrzeleni lotnicy alianccy, o ile oczywiście zachowywali przytomność, starali się więc otwierać
spadochron jak najpóźniej, na minimalnej wysokości, tak w obawie przed nieprzyjacielem z ziemi, jak i z
powietrza, bowiem zwyczajem wszystkich hitlerowców było ostrzeliwanie opadających na spadochronach
lotników. Bandycki zwyczaj wprowadzili piloci Luftwaffe już we wrześniu 1939 r. w Polsce i dochowali mu
wierności do ostatnich dni wojny.
Spadochron Dewiatajewa otworzył się dość wysoko. Na szczęście jednak Niemcy byli zbyt zajęci
walką, a poza tym Rosjanin nie opadał samotnie, gdyż paręset metrów od niego w podobnej sytuacji znalazł
się jeden z pilotów zapalonego Focke-Wulfa. Dewiatajew jednak, w przeciwieństwie do hitlerowca, był
zupełnie nieprzytomny, wskutek czego w chwili lądowania zwichnął nogę. Ale i to nie przywróciło mu
świadomości. Czasza spadochronu pod podmuchem wiatru uniosła się lekko raz i drugi, po czym zgasła.
Lotnik leżał nieruchomo jak martwy, i w takim stanie znaleźli go kwaterujący w pobliżu niemieccy saperzy.
Dewiatajew nie wiedział jeszcze o tym, że wydarzenia, które odtąd miały nastąpić, pozostaną w jego
pamięci do końca życia...
W dniu 1 kwietnia 1944 roku na stanowisku szefa urzędu do spraw jeńców wojennych, istniejącego
przy naczelnym dowództwie Wehrmachtu, zaszła zmiana. Miejsce generała Grävenitza objął dotychczasowy
szef wydziału ogólnego w urzędzie jenieckim, gen. Walter Westhoff. Nie można powiedzieć, aby Grävenitz
opuszczał urząd z zadowoleniem; w skrytości ducha mniemał, że padł ofiarą intryg, bowiem swe obowiązki
starał się wykonywać zgodnie z dyrektywami kierownictwa partyjnego i ściśle według rozkazów swych
wojskowych przełożonych — generała Hermanna Reinecke i feldmarszałka Wilhelma Keitla. Obiektywnie
przyznać trzeba, że generał Grävenitz dobrze zasłużył się führerowi i hitlerowskiej Rzeszy, bowiem za jego
rządów reżim panujący w obozach jenieckich zaostrzył się znacznie, w szczególności wobec jeńców
francuskich i polskich, a później także włoskich. To właśnie on był nieugiętym szermierzem zasady
maksymalnego wykorzystania jeńców w charakterze siły roboczej, choć obowiązujące Niemcy konwencje
międzynarodowe sprzeciwiały się tego rodzaju praktykom.
Mimo wszystko przełożeni Grävenitza mieli doń pretensje, sprowadzające się przede wszystkim do
tego, że nie potrafił on rozwiązać problemu jeńców radzieckich. Inspektor do spraw jeńców wojennych,
generał Roettig, skarżył się kilkakrotnie Keitlowi, że procent ucieczek z obozów jeńców radzieckich stale
wzrasta, za co winę ponosić miał urząd Grävenitza. Reichsführer SS oskarżał znów generała o zbytni
liberalizm w traktowaniu jeńców, a Göring o niedostateczne ich włączanie w system niewolniczej pracy w
zakładach przemysłowych. Reinecke i Keitel wreszcie uważali, że największy błąd Grävenitza polega na
tym, że jeńców radzieckich uważa on w ogóle za jeńców wojennych, a nie po prostu za niewolników.
Chociaż Grävenitz starał się, jak tylko potrafił, dogodzić każdemu z dygnitarzy Rzeszy, co jeńcy
radzieccy mieli okazję odczuwać na swej skórze, pretensje nie ustawały i dymisja generała, dawno już
przepowiadana, stała się wreszcie faktem.
Generał Westhoff miał naprawić wszystkie „błędy” poprzednika. Przed objęciem urzędu szef wydziału
ogólnego Wehrmachtu, generał Reinecke, wezwał go do siebie wraz z pułkownikiem Remondem, który z
kolei obejmował opuszczone przez Westhoffa stanowusko szefa wydziału ogólnego w urzędzie jenieckim.
Reinecke od razu przystąpił do rzeczy.
— Radzę panu, Westhoff, aby pozbył się pan wszelkich skrupułów wobec Rosjan i ich pobratymców.
Takie jest polecenie führera. Pewna ich część przewidziana jest do rekrutacji do oddziałów pomocniczych.
Wie pan, Własow i jemu podobni. Ci nie będą pana wiele obchodzić, ponieważ pobór odbywać się będzie w
zasadzie w ośrodkach zbornych względnie w obozach przejściowych. Kto nie wstąpi do tworzonych przez
nas oddziałów wojsk pomocniczych, pójdzie do obozów stałych, a tam niech go już raczej Bóg ma w swej
opiece. W każdym razie pana, pułkowniku Remond, obchodzi to już w mniejszym stopniu. Pana zadaniem
jest zapewnienie jeńcom, po pierwsze — zakwaterowania, po drugie — wyżywienia, po trzecie -— żołdu.
Ponieważ sowieckich żołnierzy wziętych do niewoli nie uznajemy za jeńców, co już nie jeden raz
podkreślałem, taka rzecz jak żołd i temu podobne w ogóle nie wchodzą w grę. Rozumieją, panowie?
Westhoff i Remond nie mogli ukryć zdziwienia. Obaj doskonale wiedzieli, że dotąd żaden z Rosjan
nigdy nie otrzymał ani feniga, zbędność więc wywodów Reineckiego w tej materii była oczywista.
— To jedno. — Reinecke uderzył dłonią w biurko. — Co natomiast dotyczy zakwaterowania i
wyżywienia, nie mamy w tej chwili żadnych możliwości, aby je zachować na dotychczasowym poziomie. W
ogóle trzeba stwierdzić, że właściwie nie mamy możliwości utrzymywania obozów dla wszelkich Azjatów,
gdyż nasza sytuacja raczej się pogarsza. Zakwaterowanie i wyżywienie musimy więc zredukować do
minimum. Dlatego we wszystkicli obozach byłych sowieckich żołnierzy trwać będzie nieustanna selekcja. Z
jednej strony prowadzić ją będą przedstawiciele urzędów pracy, z drugiej oficerowie łącznikowi SS z
ramienia głównego urzędu bezpieczeństwa Rzeszy. Proszę polecić dowódcom jeńców i komendantom
obozów, aby stosowali się bezwzględnie do ich wskazówek i w żadnym wypadku nie próbowali im się
przeciwstawiać. Jeśli coś takiego się zdarzy, winnych należy oddawać pod sąd za sabotaż wysiłku
wojennego Rzeszy. Skończyły się czasy łagodności wobec wrogów. Kto nie jest z nami, ten jest przeciwko
nam, a to właśnie odnosi się przede wszystkim do tych byłych żołnierzy sowieckich, którzy odtrącają
wyciągniętą ku nim naszą dłoń i nie chcą przywdziać mundurów Wehrmachtu, aby wspólnie z nami pójść do
walki z bolszewizmem...
Kiedy Reinecke umilkł, Westhoff głośno wyraził swoje poparcie dla wywodów przełożonego. Dodał do
tego, iż jego zdaniem najcięższe obecnie zadania stały przed dowódcą jeńców wojennych w Generalnym
Gubernatorstwie, gdzie znajdowała się większość obozów pierwszego rzutu dla frontu wschodniego.
Podobnie jak Reinecke, również Westhoff nie używał w odniesieniu do wziętych do niewoli żołnierzy
radzieckich określenia Kriegsgefangene — jeniec wojenny.
Reinecke zgodził się z Westhoffem, dodając od siebie, że gwaraneją pomyślnego rozwiązania problemu
może być jedynie ścisła współpraca władz wojskowych w gubernatorstwie, w szczególności tamtejszego
dowódcy jeńców, generała Witassa, z terenowymi władzami SS i policji.
— Reichsführer SS przyrzekł mi wszelką pomoc w tym zakresie — powiedział — zwłaszcza że w
gubernatorstwie coraz gorzej przedstawia się kwestia band komunistycznych, zasilanych przez zbiegłych z
niewoli bolszewików. Z tego względu proszę o zwrócenie uwagi generałowi Witassowi na konieczność
ścisłego współdziałania ze służbą bezpieczeństwa SS dla wyeliminowania niebezpiecznych elementów,
głównie członków partii bolszewickiej.
Troska Reineckego i Westhoffa o współpracę Wehrmachtu i SS w dziele eksterminacji jeńców
radzieckich była jednak zupełnie bezpodstawna, bowiem współpraca ta przebiegała sprawnie na wszystkich
szczeblach. W biurze generała Witassa w Lublinie stale urzędował specjalny oficer łącznikowy RSHA —
głównego urzędu bezpieczeństwa Rzeszy, sturmbannführer SS Walter Liska. Był on częstym gościem
generała, a każde bez wyjątku spotkanie obu „opiekunów” pojmanych żołnierzy pociągało za sobą nowe
masowe morderstwa, dokonywane w obozach jenieckich w najrozmaitszych formach.
Któregoś dnia Liska oświadczył generałowi, że w różnych obozach na Lubelszczyźnie zdarzyły się
znów wypadki krańcowego głodu.
— Meldowano mi już o tym — westchnął obłudnie generał — Cóż jednak robić, gdy dowóz żywności
coraz bardziej szwankuje? Czy mógłby mi pan pomoc w zabezpieczeniu transportu kaszy do obozów? Nie
przydzielono mi wagonów, a tymczasem słyszę, że w Rozwadowie na bocznicy stoją nie wykorzystane
wagony, przeznaczone do dyspozycji dowódcy SS i policji na dystrykt lubelski.
— Zajmę się osobiście tą sprawą — przyrzekł sturmbannführer. — Gdzie jest ta kasza? Proszę mi dać
zlecenie na odbiór.
W rezultacie tej rozmowy kasza nigdy do obozów nie dotarła, choć z magazynów ją pobrano. Witass
miał więc czyste sumienie, Liska zaś nie mógł się skarżyć na to, że nie realizuje na swym skromnym
odcinku generalnego planu „Wschód”, którego twórcą był Himmler, a który polegał na wyniszczeniu 50
milionów ludności we wschodniej Europie.
Jeszcze w styczniu 1943 roku Lublin odwiedzić raczył sturmbannführer Kurt Lindow z głównego
urzędu bezpieczeństwa Rzeszy. Wygłosił on referat dla komendantów oddziałów specjalnych, działających w
obozach jenieckich, położonych na terenie gubernatorstwa. Tak jak referat Eichmanna „zabezpieczał”
kwestię żydowską, tak referat gestapo, którego szefem był Lindow, zajmował się masowym wyniszczaniem
jeńców radzieckich.
Patrząc na Lindowa, trudno było sobie wprost wyobrazić, że kieruje on zbrodniczą akcją, w wyniku
której w ciągu półtora zaledwie roku zginęło przeszło milion ludzi. Lindow, noszący doktorski tytuł, był
zawsze starannie ubrany, miał zazwyczaj mile uśmiechniętą twarz, i nawet podczas swego referatu, gdy
mówił o usuwaniu „niepożądanych elementów” w trybie przyśpieszonym i przy użyciu wszelkich środków,
uśmiechał się również. Sturmbannführer Liska, który przecież miał na swym osobistym rachunku co
najmniej stu własnoręcznie zamordowanych ludzi i którego Lindow był przyjacielem, poczuł wtedy, jak po
plecach przebiega mu dreszcz. Ale na ogół słuchacze Lindowa byli w dobrej formie, z uwagą słuchali
referatu i — co było najważniejsze — zawarte w nim zalecenia wcielali w życie z niezwykłą energią.
„Elementem niepożądanym” stawał się każdy jeniec radziecki, który z takich czy innych powodów nie
spodobał się jakiemuś esesmanowi z oddziału specjalnego. Esesman ten stawał się jednocześnie sędzią i
katem, przy czym egzekucja dokonywana była bezzwłocznie i przy braku jakiegokolwiek sprzeciwu ze
strony oficerów Wehrmachtu, odpowiedzialnych według prawa za życie i zdrowie jeńców.
Sturmbannführer Liska, kontrolując od czasu do czasu działalność podległych mu grup selekcyjnych,
miał wszelkie powody do zadowolenia: na jego odcinku generalny plan „Ost” przebiegał dobrze, choć sam
uważał, że mógłby przebiegać jeszcze lepiej. Liska był mianowicie zdania, że kłopot z jeńcami radzieckimi
odpadłby zupełnie, gdyby selekcji dokonywano nie w obozacłi, lecz bezpośrednio w oddziale Wehrmachtu,
na odcinku którego żołnierz radziecki dostał się do niewoli.
— Dowódca takiego oddziału powinien ocenić sam, czy bolszewik nadaje się do pracy czy nie. Jeżeli
nie, powinien go rozstrzelać albo powiesić na miejscu. Niestety, tak nie czynimy, i musimy przez to
utrzymywać niezwykle kosztowne obozy, co osłabia nasz wysiłek wojenny.
Szef policji bezpieczeństwa, sturmbannführer Pütz, któremu Liska się zwierzał, smętnie pokiwał głową.
— Naszym nieszczęściem właśnie jest, że nie wszyscy oficerowie Wehrmachtu są wiernymi sługami
führera — rzekł w odpowiedzi. — Powiem więcej, wielu z nich już teraz asekuruje się na przyszłość. Sami
walczą niby w białych rękawiczkach, a nami chcą się wyręczyć przy ostatecznej likwidacji wroga. Oni mają
być rycerzami, my zaś katami...
Obaj zamyślili się. Hitlerowska machina śmierci mimo wszystko nie osiągnęła sprawności,
gwarantującej totalne wyniszczenie wszelkich „niepożądanych elementów”. Pütz miał w tej chwili na myśli
przede wszystkim Polaków, Liska zaś głównie jeńców radzieckich, co do istoty rzeczy obaj jednak byli jak
najbardziej zgodni.
Obu przyprawiało o wściekłość to przede wszystkim, że jasno już widzieli kres swego panowania na
tych ziemiach. Front pękał wszędzie, gdziekolwiek uderzyła weń Armia Radziecka. W końcu czerwca zaczął
trzeszczeć na północ od Kowla i zbliżył się już wystarczająco niebezpiecznie do Bugu. Cała nadzieja leżała
teraz we froncie na południe od Kowla, skąd Hitler zamierzał wyruszyć na odzyskanie Ukrainy. Teraz, od 13
lipca, i tę nadzieję uznać można było za pogrzebaną.
„Tak, na tych ziemiach to już chyba kres” — myślał Liska. W okresie swej służby zrobił, co mógł.
Zrobił niemało: część obozów jeńców radzieckich zlikwidowała się „sama”. Po prostu bolszewicy marli jak
muchy z głodu, pragnienia i chorób. Ci, którzy jeszcze żyli i dogorywali, powinni być wdzięczni za to, że
ogniem cekaemów skracano im życie. Niech ktoś powie, że to niehumanitarne...
Ale niewdzięczne władze wciąż były niezadowolone. Główny urząd bezpieczeństwa Rzeszy polecał
jeszcze bardziej wzmóc energię w zakresie „selekcji”, jak urzędowo określano mordowanie jeńców. Referat
jeńców radzieckich objął z czasem sturmbannführer Hans Wolf, wyznawca zasady stopniowania selekcji
jeńców: najpierw komisarze i Żydzi, później członkowie partii; później sympatycy bolszewizmu. „Co
potem?” — pytał Wolf i odpowiadał natychmiast: „Potem cała reszta”. Tak więc selekcja miała być
permanentna i tylko brak środków technicznych stawiał jej pewne ograniczenia.
Liska stwierdzał, że zrobił niemało. Zresztą nie tylko on. Przyznawał, że wojskowe załogi obozów
jenieckich wprawiły się z czasem tak dobrze w swe rzemiosło, że nie ustępowały najwytrawniejszym
specjalistom z ,,Einsatzgruppen” SS. Liska zrobił wszakże niemało i sam. Niestety — stwierdzał ze
smutkiem — nie zrobił wszystkiego, byli bowiem jeszcze jeńcy, którzy na przekór jemu nadal żyli...
„Trudności wojenne” — usprawiedliwiał się w duchu. Gdyby można było zatrzymać front choćby na
rok, choćby na pół roku jeszcze, na terenie gubernatorstwa nie pozostałby żywy ani jeden bolszewicki jeniec.
Ale oto nieubłaganie nadchodził koniec.
Gdy 13 lipca sturmbannführer dowiedział się o ofensywie radzieckiej za Lwowem, zaczął, aczkolwiek
w tajemnicy jeszcze, pakować kufry. W pewnej chwili przerwał to mało zaszczytne zajęcie, bowiem przyszło
mu ni stąd, ni zowąd na myśl, że bolszewicy mogą zastosować desanty powietrzne. Ogarnął go dziki strach.
Tak jak stał, popędził do feldkomendantury. Generała Mosera nie było, ale znajomy pułkownik uspokoił go:
Rosjanie nacierają w kilku punktach, ale na razie nic groźnego. Wehrmacht kontratakuje, nawet z
powodzeniem.
Liska otarł pot z czoła i udał się do swego przyjaciela, Pütza. Ten miał już nowe wiadomości. Szef SS i
policji w Lublinie gruppenführer Sporrenberg rozmawiał z oberguppenführerem Koppem z Krakowa.
Polecono likwidować obozy zagłady, między nimi Majdanek. Zdaniem Pütza mogło to być tylko oznaką
postępów wojsk radzieckich.
— Jeśli tak jest naprawdę — rzekł Liska — nie możemy tracić ani godziny.
Przystąpił też niezwłocznie do dzieła. Przede wszystkim powiadomił obozy o przyśpieszeniu selekcji.
Przygotowywane transporty polecił ograniczać, jeńców, dla ktorych zabrakło miejsca, likwidować na
miejscu. Jednocześnie zorganizował kilkanascie grup wypadowych, mających udać się na tereny
przyfrontowe, dla — jak to określił — „zahamowania zbędnego dopływu jeńców”. Zadanie to polegało na
mordowaniu jeńców natychmiast po wzięciu ich do niewoli. Dowódcy jednostek Wehrmachtu nie oponowali
przeciwko temu, ponieważ istniała na to podstawa prawna w postaci tak zwanego „prawa Barbarossa”,
wydanego przez dowództwo naczelne Wehrmachtu jeszcze z początkiem wojny. W oparciu o to „prawo”
każdy dowodzący oficer mógł pozbawić życia każdego radzieckiego żołnierza, wziętego do niewoli w
miejscu rozlokowania oddziału, którym oficer ów dowodził.
Przynależność jeńca do określonego rodzaju wojsk nie odgrywała żadnej roli. Mógł to być zarówno
piechur, jak artylerzysta, marynarz czy lotnik. Co prawda Luftwaffe i Kriegsmarine miały przywilej
utrzymywania odrębnych obozów dla wziętych do niewoli lotników i marynarzy, których transport
zabezpieczać mieli dowódcy jeńców wojennych określonych okręgów wojskowych. Na froncie wschodnim
jednak nie liczono się wiele z tym przywilejem, a „selekcjonerzy” w rodzaju Liski w ogóle nie uznawali
konieczności odróżniania lotników od lądowców, skoro los tak jednych, jak i drugich był z góry
przesądzony.
Prawdopodobnie któraś z frontowych grup eksterminacyjnych SS, korzystających zresztą z chętnej
pomocy żandarmerii polowej, gestapo i policji, dosięgłaby wreszcie i Dewiatajewa, gdyby nie fakt, że pilot
stosunkowo szybko znalazł się w zasięgu władania Luftwaffe, która przejawiła szczególne zainteresowanie
nim. W rzeczywistości doszło nawet do kontrowersji między untersturmführerem Grille, pełniącym
obowiązki objazdowego kata z ramienia władz SS, a pewnym oficerem lotnictwa, któremu polecono zająć
się gromadzeniem lotników, zestrzelonych w walce powietrznej. Zgodnie z rozkazem, jaki tego dnia rankiem
rozesłano ze sztabu floty powietrznej do wszystkich jednostek, należało odnajdywać zestrzelonych
radzieckich lotników, uniemożliwiać wszelkie próby ucieczki, otoczyć ich w razie potrzeby opieką lekarską,
zapewnić zakwaterowanie i wyżywienie, a następnie przeprowadzić skrupulatne badanie. Łatwo się
domyślić, że o ile pierwsze cztery punkty rozkazu były jedynie środkiem, to ostatni był bez wątpienia celem.
Byłoby doprawdy przesadą podejrzewać sztabowych oficerów Luftwaffe o jakiś humanitaryzm. W obliczu
stałego naporu wojsk radzieckich kwestia zdobycia informacji o lotnictwie ZSRR, głównie o lotnictwie
frontowym, stała się pilna, bowiem sztaby Luftwaffe poczęły cierpieć na zwyczajny niedowład wskutek
słabego rozpoznania nieprzyjaciela. W tych warunkacłi każdy radziecki lotnik stawał się zbyt cenną
zdobyczą, aby go oddawać w łapy siepaczy, nawet gdy był ciężko ranny. Luftwaffe rozpoczęła więc swe
własne polowanie na ludzi.
Untersturmführer Grille skłonny był traktować opór oficera Luftwaffe, zaczepionego przezeń w trakcie
transportowania radzieckich pilotów, jako zamach przeciwko bezpieczeństwu Rzeszy. Jego zdaniem nie byli
to lotnicy, lecz zrzuceni na spadochronach komunistyczni dywersanci, których należało rozstrzelać na
miejscu. Oficer był jednak służbistą i wydany mu rozkaz doprowadzenia jeńców zamierzał wykonać
bezwzględnie. Starał się wytłumaczyć to esesmanowi, a gdy to nie pomogło, wezwał na pomoc swych
żołnierzy. Untersturmführer Grille, tak bliski już zdobyczy, obrzucił rodaka przekleństwami, lecz nie mogąc
nic wskórać, pomknął dalej na swoje łowy.
Dewiatajew znalazł się w jednostce Luftwaffe, gdzie potraktowano go zgodnie z rozkazem sztabu floty.
Uniemożliwiono mu ucieczkę, zakładając kajdanki na ręce i otaczając strażą, następnie zaś zabezpieczono
kwaterę. Była nią głęboka jama w ziemi. Tam odwiedził go lekarz, który opatrzył mu ranę i zwichniętą nogę.
Wtedy dopiero lotnik ocknął się.
Stojący obok lekarza oficer, ten sam, który konwojował Dewiatajewa, ucieszył się na widok otwartych
oczu jeńca.
— Wunderbar! — zawołał. — Prowadzimy go natychmiast na badania. Czy może on iść o własnych
siłach?
Lekarz w odpowiedzi wzruszył ramionami.
— A mówić może?
— Jeśli mu sił wystarczy...
Oficer zaklął przez zęby. Badanie zapowiadało się interesująco, tymczasem mogło ulec zwłoce, nawet
sporej. W znalezionej przy Dewiatajewie legitymacji tkwiły jego dane osobiste, ale ważniejsze wydawało się
skojarzenie zestrzelonego pilota z zestrzelonym samolotem: lotnik pochodził prawdopodobnie z doborowej
jednostki radzieckiej, którą dowodził znany tu aż za dobrze pułkownik Pokryszkin.
Dowódca zespołu myśliwców, któremu według stosowanego w Luftwaffe zwyczaju zaliczono
zestrzelenie Dewiatajewa, chodził teraz w takiej glorii, jak gdyby udało mu się strącić w walce samego
Pokryszkina. Ale inny niemiecki lotnik, którego akurat zestrzelono, a który jakoś dobrnął do swoich, nie
omieszkał w złości zadać rannemu paru uderzeń w twarz. Takie praktyki należały również do zwyczajów
Luftwaffe.
— Zdenerwował się, biedak, utratą swego samolotu — wyjaśnił Dewiatajewowi podłoże napaści tak
skory do indagacji oficer, a był nim sam szef sztabu myśliwskiej geschwader, oberstleutnant Schröder. Miał
on za sobą wiele miesięcy wojny w Rosji, uznawał się więc za znawcę lotnictwa radzieckiego w ogóle, a
lotników radzieckich w szczególności. Dewiatajewa określił w myśli jako zdobycz bardzo cenną, postanowił
przeto zająć się nim osobiście. Przewidywał, że uzyskanymi materiałami potrafi nawet zaimponować
sztabowi VI floty powietrznej von Greima.
Zmierzywszy pilota przenikliwym spojrzeniem, polecił mu siąść na krześle. Dewiatajew nie mógłby
tego uczynić bez pomocy konwojentów, którzy zresztą podtrzymywali go, by nie upadł. Każdy ruch ciała
powodował nowy atak bólu, choć od fatalnego zdarzenia minęła już cała doba.
Schröder przygotował z góry całą porcję pytań. Jedne z nich miały mieć charakter najzupełniej
niewinny, formuła pozostałych przedstawiała się wszelako całkiem jednoznacznie. Oberstleutnant uważał się
za człowieka sprytnego, na pewno bardziej sprytnego od zadufanych w sobie oficerów wywiadu ze sztabu
floty. Osobiście nie stosował wobec pojmanych jakichś brutalnych metod z tej przede wszystkim przyczyny,
że mogli to robić z powodzeniem jego podwładni.
Osłoniwszy fizjonomię woalem współczucia, rzekł do Dewiatajewa:
— Czujecie się lepiej, gospedin lejtenant?
Rosyjski w wykonaniu Schrödera przedstawiał się dość dziwacznie, znajomość tej mowy wyniósł on
częściowo z młodości, pochodził bowiem z Kurlandii. Lotnik pojmował jednak wypowiadane przezeń słowa
zupełnie dobrze.
— Trochę mi lepiej — odpowiedział na pytanie.
— Bardzo mnie to cieszy, słowo daję! — zawołał Schröder, starannie skrywając obłudę. — Jesteście,
gospodin, Rosjaninem?
— Nie — odparł Dewiatajew. — Jestem Mordwinem.
— Ciekawe — Schröder zamyślił się. — Mordwinowie... O ile znam historię waszej narodowości,
nigdy nie mieliście w Rosji lekkiego życia. I za cara, i po roku siedemnastym. Rewolucja nic wam nie dała,
wciąż żyjecie w ucisku. Powiedzcie, czyż nie mam racji?
— Oczywiście, że nie macie racji, gospodin — spokojnie odparł Dewiatajew.
Podpułkownik przyjrzał mu się uważnie.
— Nie mam racji?... Mógłbym to udowodnić w pięć minut, zajmijmy się jednak innymi sprawami.
Mnie na przykład zainteresowały bardzo wasze sprawy osobiste. Jestem po prostu ludzki i po ludzku otwarty
do każdego, z kim się spotykam. W dodatku, co do was, gospodin lejtenant, odczuwam nawet sympatię,
niechby profesjonalną. Czyż nie przyznacie, że istnieje coś w rodzaju międzynarodówki lotniczej? Wiele nas
łączy...
Ponieważ Dewiatajew milczał, podpułkownik wziął do ręki leżącą przed nim fotografię. Był to, poza
legitymacją, jedyny znaleziony przy Dewiatajewie przedmiot, który Niemiec uznał za godny wykorzystania
przy badaniu.
— To narzeczona czy żona?
— Żona.
— Proszę, ja mam również żonę — Schröder uśmiechnął się przymilnie. — Z Kazania, jak wy sam?
— Powiedzmy tak. Z Kazania.
Schröder nie był oczywiście aż tak genialny, aby odkrywać czyjeś miejsce zamieszkania na podstawie
oglądanej fotografii. Po prostu odczytał nazwę miasta wypisaną na odwrocie zdjęcia.
— Bardzo mi się podoba, gdy odpowiadacie twierdząco na moje pytania. Nie zapomnę tego, gospodin
towariszcz... — Coś się Schröderowi poplątało, ale nawet tego nie zauważył. — Ja bardzo chciałbym
zobaczyć moją żonę, a wy swoją gospodin?
— Bardzo, gospodin.
Schröder błysnął okiem, zaniepokoił go trochę ton lakonicznych wypowiedzi lejtenanta. Uniósł teraz w
górę dłoń, który to gest anonsować miał szczególną wagę słów, jakie miały się wydobyć z jego ust.
— Przyjacielu i kolego! Czy zobaczysz swą żonę, czy też nie, zależy tylko od ciebie — głos
oberstleutnanta przybrał wprost ojcowskie tony. —- Nie żądam za wiele, rozumiem, że jesteś oficerem,
lotnikiem w dodatku, że obowiązuje cię choćby zwykła solidarność wobec kolegów. Rozumiem to jako
oficer i lotnik. Ale na te pytania, które teraz zadam, musisz odpowiadać zgodnie z prawdą, jak na
poprzednie. Jeśli tak postąpisz, ujrzysz i Kazań, i żonę. Przyrzekam!
Dewiatajew nie mógł się nie uśmiechnąć W sytuacji Wehrmachtu tego rodzaju przyrzeczenia
utożsamiały się z najzwyklejszą bzdurą.
— Rozumiesz, druh?
— Rozumiem.
Dewiatajew odczuł przypływ nowych sił. Tę partię musiał rozegrać, jak należało.
— Kazań leży nad Wołgą. Dużo tam przepływa statków?
Oberstleutnant Schröder począł zarzucać jeńca pytaniami, zerkając od czasu do czasu w notes. Ciekaw
był zarówno życia w Kazaniu i szczegółów nadwołżańskiego krajobrazu, jak i liczby bojowych wylotów
Dewiatajewa oraz nazwisk jego kolegów. Odpowiedzi mogły wydawać się prawdziwe, więc podpułkownik
krążył jak sęp coraz bliżej właściwego łupu. Pojedynek dwóch ludzi wchodził już w fazę rozstrzygającą.
Schröder widział się u wrót sukcesu. Dewiatajew czuł, że nie ustąpi ani kroku z zajętej przez się
pozycji.
W ręku Niemca pojawiło się znów jakieś zdjęcie. Okazało się wycinkiem z jakiejś gazety. Dewiatajew
ujrzał tak dobrze mu znaną twarz Pokryszkina.
Nie zdradził się niczym. Spokój, jaki malował się na jego twarzy, zdetonował oberstleutnanta że aż
zabębnił nerwowo palcami po biurku.
— Znasz go przecież — wycedził. — To twój dowódca!
— Skądś go znam — leniwie rzekł Dewiatajew — ale to nie mój dowódca. U nas jest ktoś inny.
— Kto?
— Właściwie, to powiedzieć nie mogę, zresztą i nie wiem dokładnie. Ja w jednostce od niedawna, on
też. Sokołow albo Orłow, ale na pewno nie Pietuchow.
Schröder zagryzł wargi.
— Niedawno w jednostce! Przyrzekłeś mówić mi prawdę, pamiętaj! Wiem zresztą więcej, niż ci się
wydaje... Jakie tam u was nastroje?
— Nastroje? Bardzo dobre.
— Tak? A o czym najwięcej rozmawiacie ze sobą?
— Najwięcej o zwycięstwie.
— O zwycięstwie? Czyim?
— Jak to czyim? O naszym, radzieckim!
Schröder wpił się wzrokiem w twarz jeńca, a równocześnie obiema dłońmi schwycił mocno brzeg
biurka, jakby szykując się do skoku. Całą niemal godzinę stracił na tę bezpłodną gadaninę. Pojął to teraz
dopiero i gotów był zerwać ze swą zasadą w kwestii traktowania badanych jeńców. Ale to równoważyłoby
się z klęską.
— Idiota! — sapnął w końcu, pragnąc zrzucić czym prędzej z siebie gniotący go ciężar. Wezwał
dyżurnego feldfebla.
— Odprowadzić, a dalej wiecie.
Meldunek Schrödera z przesłuchania Dewiatajewa nadszedł do sztabu VI Floty Powietrznej jeszcze tego
samego dnia. Opisawszy swe wymyślne sposoby śledcze, oberstleutnant prosił o decyzję w sprawie dalszych
losów jeńca. Mógł przekazać go do dyspozycji floty, mógł też załatwić rzecz we własnym zakresie, to
znaczy zakończyć.
Zbiegiem okoliczności meldunek ów dotarł najpierw do rąk oficera wywiadu. Ten przeczytał elaborat,
westchnął, po czym przekazał koledze taki oto krótki komentarz:
— Zawsze mówiłem, że ten Schröder jest zupełnie beznadziejny, a obecnie mam tu przed sobą niezbity
tego dowód.
Plan śmiałych
— A więc nie chcesz mówić... Twoje wykrętne odpowiedzi szkodzą nie tyle nam, ile właśnie tobie.
Różni ludzie dostawali się już w nasze ręce, różne prowadziliśmy z nimi rozmowy, różnie też powodzi im się
dzisiaj. Jednych przekazaliśmy do gestapo, inni wypoczywają w górach czy nad morzem lub leczą się w
najlepszych naszych szpitalach. Tobie na przykład bardzo by się to przydało i leczenie, i odpoczynek.
Przyznasz to sam...
Major Grätzheim, oficer wywiadu, mówił płynnie po rosyjsku. Nawet z trudnym akcentem radził sobie
zupełnie nieźle. Oddział Ic floty powietrznej starał się nie korzystać z pomocy tłumaczy; bezpośredniość
rozmowy dawała znacznie lepsze efekty, jeńca można było zaskoczyć nagłym pytaniem i śledzić reakcję na
jego twarzy. Ciężar przesłuchania trzech przywiezionych spod Lwowa do Warszawy lotników major wziął
na siebie, wiedząc, jak bardzo sztabowi floty zależy na najdrobniejszych nawet informacjach o
nieprzyjacielu.
Major dysponował bogatym arsenałem środków badania jeńców, z pewnością nie gorszym od tego, jaki
miał aparat śledczy gestapo. „Metody wyższego stopnia”, jak je nazywał, starał się jednak stosować dopiero
w przypadkach czynnego oporu, które nie należały do rzadkości. Krępowanie rąk i nóg musiało natomiast
nastrajać jeńców pesymistycznie i wtedy w ogóle nic nie dawało się z nich wyciągnąć. Grätzheim nie lubił
brudnej roboty. Niektórzy jego przyjaciele, nim przystępowali do przesłuchania, czekali, aż jeniec
„skruszeje”. Major miał inną metodę postępowania. „Każdy człowiek — mawiał — jest indywidualnością
nieznaną, każdy jest zamkniętym małym światem. Nim się go ujarzmi, trzeba go choć trochę poznać.”
Poza tym major przejął się pewnym tajnym rozkazem, polecającym zbadanie możliwości werbunku
lotników radzieckich do specjalnej jednostki, która miałaby walczyć na froncie zachodnim przeciwko
Anglikom i Amerykanom. Ta niezwykła idea narodziła się podczas wspólnych narad fachowców z wywiadu
SS i ich agentów, rekrutujących się z kół byłych carskich oficerów. Ci ostatni po wybuchu wojny radziecko-
-niemieckiej rozpoczęli organizowanie „wyzwoleńczej” armii rosyjskiej, na której czele stanął później
zdrajca Własow. Jednym z takich hitlerowskich sługusów był pułkownik Bandrowski, który został
mianowany szefem wywiadu w sztabie Własowa. On to właśnie był jednym z projektodawców utworzenia
eskadry rosyjskiej i wysłania jej właśnie do Francji, ponieważ ani hitlerowcy, ani „sztabowcy” Własowa nie
wierzyli ani przez sekundę, aby taka eskadra mogła być wykorzystana na froncie wschodnim.
Bandrowskiemu jednak mimo usilnych starań nie udało się dotychczas zwerbować spośród jeńców ani
jednego pilota. Winę za to ponosić miała według niego Luftwaffe, która nie chciała przekazywać jeńców do
jego dyspozycji. Ponieważ Bandrowski rezydował w Warszawie, zwrócił się więc o pomoc do miejscowego
gestapo. Sprawą zajął się sam hauptsturmführer Mertens, słynny warszawski oprawca, który polecił
wyłapywać zestrzelonych lotników radzieckich i dostarczać bez wiedzy Luftwaffe do jego dyspozycji.
Ani Mertens, ani Bandrowski nie przypuszczali wtedy, że już pierwsi lotnicy radzieccy sprawią im
przykrą niespodziankę. Pod koniec 1942 roku w okolicach Legionowa udało się schwytać dwóch lotników,
kapitana Chalimowa i starszego lejtenanta Abdurachimowa. Przewieziono ich do Warszawy i umieszczono
na Pawiaku. Po paru dniach Mertens przyjął obu u siebie, poczęstował kawą i winem, następnie zaś do akcji
włączył się Bandrowski, namawiając Chalimowa i jego kolegę, by wstąpili do „rosyjskiej” eskadry. W tej
właśnie chwili najemnicy Hitlera poznali w sposób praktyczny sens powiedzenia „czynny opór”. Chalimow
rzucił się na Mertensa, Abdurachimow na Bandrowskiego. W gabinecie esesmana, w samym centrum
niemieckiej władzy w Warszawie, bo przy alei Szucha, dwaj hitlerowscy oberszpicle zostali ciężko
poturbowani. Mertensa odwieziono co prawda tylko do domu, ale Bandrowski musiał poleżeć w szpitalu.
Los lotników był tym samym przesądzony. Obaj zginęli wkrótce na Pawiaku z rąk bestialskiego
mordercy oberscharführera Franza Bürckla, niemniej ich bohaterska postawa ostudziła zapały niewczesnych
organizatorów „rosyjskiej” eskadry. Idea Bandrowskiego odżyła jednak znów w roku 1944, gdy Rzesza
stanęła w obliczu ostatecznej klęski. Lotnictwo, zwłaszcza myśliwskie, pod względem kadr przedstawiało się
beznadziejnie. Luftwaffe wsiąkała we front wschodni, nie lepiej było i na Zachodzie. Teraz jednak, po
przykrych doświadczeniach własowców i gestapo, sprawą zająć się miała sama Luftwaffe. Początkowo
zorganizowano w obozach zebrania jeńców, wszędzie inscenizując wystąpienia lotników ,,radzieckich”,
którzy rzekomo już przystąpili do szkolenia na Messerschmittach i Focke-Wulfach. Była to jednak robota z
góry skazana na niepowodzenie, o czym zresztą wkrótce zmuszony był zameldować sztabowi Luftwaffe
pułkownik Walde, zastępca szefa lotniczych obozów jenieckich. Walde informował oczywiście, w miarę
oględnie, aby go przypadkiem nie posądzono o sympatie dla komunistów. Przebieg niektórych obozowych
zebrań, poświęconych organizacji „rosyjskiej” eskadry, bywał bowiem nieraz zaskakujący. W obozie II-D, w
Stargardzie, obozowy oficer Abwehry zapowiedział kiedyś przemówienie pułkownika Isupowa, dowódcy
radzieckiej dywizji lotniczej.
— Zwracam się do was, przyjaciele — zaczął Isupow — abyście nie ulegli tej haniebnej faszystowskiej
prowokacji... — Wśród asystujących Niemców powstało zamieszanie. Padały słowa, których nie oczekiwali.
— My, prawdziwi lotnicy radzieccy, zdrajcami nie będziemy nigdy — kończył szybko Isupow. — Nigdy nie
będziemy też walczyć przeciwko sojusznikom naszej ojczyzny. Dni klęski hitlerowskich Niemiec są już
bliskie. Nie poddawajcie się...
Wrzask Niemców zagłuszył dalsze słowa. Zebranie było skończone.
Mimo całego łańcucha niepowodzeń dowództwo Luftwaffe nie poniechało tego rodzaju przedsięwzięć.
Przeszedł swą próbę i Dewiatajew, gdy przetransportowano go wraz z grupką podobnych mu strąconych
lotników do Warszawy. Peregrynacje, jakich dotąd doświadczył, przedstawiały się więcej niż surowo. Ludzie
Luftwaffe, wspomagani ochoczo przez ludzi z SS, nie okazywali radzieckim oficerem żadnych względów.
Jakiekolwiek prawa jenieckie, tak skrupulatnie opisane w konwencjach międzynarodowych, uznanych
formalnie również przez Rzeszę Niemiecką, pozostawały tutaj czystymi mrzonkami. Jedno, co mogło pośród
gehenny cieszyć Dewiatajewa, to znalezienie się w braterskim gronie nowych przyjaciół, niezłomnych
wobec wroga, jak i on. Wśród nich byli tacy, jak Sergiusz Wandyszew, pilot szturmowy, i Sergiusz Krawcow
z bombowców.
Oczekując wszystkiego najgorszego z każdym wschodem i zachodem słońca, lotnicy spotkali się w
Warszawie właśnie z nieoczekiwanym przyjęciem. Zakwaterowano ich w normalnym koszarowym budynku,
a każdy z przybyszów otrzymał za legowisko prawdziwy materac. Posiłki, zupełnie przyzwoite, podawano
im na stołach pokrytych obrusami. Po wszystkim, co przeszli do tej pory, sceneria ta wydawała się wprost
nierealna.
Krawcow, niestrudzony w rozpatrywaniu szans ucieczki, radził rozeznać się czym prędzej w sytuacji i
wykorzystać każdą okazję. Walcząca Warszawa stwarzała możliwości szczególne. Nim jednak mogło dojść
do tego, rozegrała się kolejna farsa, a w jej wyniku nastąpiła gwałtowna zmiana w warunkach bytowania
jenieckiej grupy.
Niedługo po przybyciu zgromadzono lotników w salce, po czym przed siedzącymi ukazał się właśnie
major Grätzheim, który w całkiem poprawnym rosyjskim języku przedstawił obraz działań wojennych,
najzupełniej dla Niemiec korzystnych i zwiastujących ich rychłe zwycięstwo. Wobec czego Grätzheim
zaprosił w imieniu dowództwa Luftwaffe wszystkich obecnych do wstąpienia w szeregi organizujących się
w łonie Wehrmachtu rosyjskich jednostek lotniczych. Szybkie skorzystanie ze „wspaniałomyślnej”
propozycji otwierało drogę do najwyższych zaszczytów, jakie przysługiwały dotąd jedynie niemieckim
oficerom.
— Setki waszych kolegów — zełgał w zakończeniu major — znajdują się już wśród nas. Otrzymali oni
najlepsze samoloty, na których przygotowują się do bojów z wrogami Europy. Obecnie przemówi do was
jeden z nich.
Na podium wstąpiło indywiduum spod znaku Bandrowskiego w całej krasie munduru Luftwaffe z jakąś
tarczą na rękawie. Dla jeszcze większego efektu przyczepiono kreaturze do piersi cały pęk odznaczeń.
Radzieckie sąsiadowały bezpośrednio z Krzyżem św. Jerzego o carskim jeszcze rodowodzie, obok huśtała
się odznaka pilota tejże daty.
Cudak, odznaczający się poza przebraniem widomymi aż nadto na obliczu oznakami nadmiernego
spożywania alkoholu, przedstawił się imieniem własnym i ojca tudzież nazwiskiem, a następnie wyznał, że
dopiero przejście na stronę Niemiec otworzyło przed nim nowe horyzonty. Opisawszy luksusy ogólne, a
także wojskowe i lotnicze, w jakich przebywa, ten zaiste oryginalny agent werbowniczy zachęcił „drogich
braci” do udziału w realizacji „wielkich” idei Adolfa Hitlera i reichsmarszałka Göringa.
Reakcja słuchaczy była równie jednoznaczna, co burzliwa, choć wiedzieli z góry, jakie przyniesie
rezultaty. Dwudniowa idylla skończyła się jak nożem uciął.
Major Grätzheim musiał wszelako wykorzystywać wszelkie możliwości werbunku. Tak mu polecono.
Pomysł zorganizowania rosyjskich eskadr, choćby jednej tylko, poruszał nadal najwyższe czynniki Trzeciej
Rzeszy. Goebbels traktował to jako atut propagandowy pierwszego rzędu. Göring wciąż łudził się nadzieją
sformowania doborowej grupy lotników, o których wartości Luftwaffe mogła przekonać się niejednokrotnie.
Ponieważ impreza zbiorowa przyniosła skutki znowu odwrotne od zamierzonych, major Grätzheim
przeszedł do prac indywidualnych. Zestawiwszy dokładną listę informacyjną, jął się swego dzieła. Poza
wydobywaniem z „podopiecznych” potrzebnych mu wiadomości, miał na uwadze zachęcenie ich do jakiejś
współpracy, nawet już nie w powietrzu. Każdy łup miał swe znaczenie, jak to u piratów. Nawiasem mówiąc,
Grätzheim wszystkie sposoby przekonywania rozmówcy uważał za dobre, ponieważ cel, jakim było dobro
Rzeszy, wystarczająco je uświęcał.
Major już na początku rozmowy wręczył Dewiatajewowi obszerny kwestionariusz, namawiając jeńca
do wypełnienia go. Miał to być rzekomo formularz Czerwonego Krzyża. Lotnikowi wystarczył jeden rzut
oka, aby się przekonać, iż kwestionariusz ma na celu wyciągnięcie informacji, znajdujących się w sferze
tajemnicy wojskowej. Z Czerwonym Krzyżem nie mógł nawet mieć nic wspólnego, ponieważ instytucji tej
hitlerowcy nie dopuszczali do udzielania pomocy jeńcom radzieckim.
— Nie wypełnię tego — oświadczył twardo Dewiatajew.
Niemiec nie próbował nawet namawiać.
— Chciałbyś może, abyśmy nadali wiadomość do twej żony — oficer przeszedł na bardziej
bezpośrednią formę rozmowy. — Nadajemy audycje dla rodzin jeńców, możesz i ty przesłać pozdrowienia
dla swoich, nawet wygłosić je sam do mikrofonu.
Ale ryba znów nie chwyciła i Grätzheim przeszedł z kolei do spraw lotnictwa.
Pierwsze przesłuchanie skończyło sią na niczym, jednak major nie tracił nadziei. W czasie drugiego
przesłuchania podsunięto lotnikowi do przeczytania antyradziecką ulotkę. Jeniec odrzucił ją z oburzeniem na
biurko. Grätzheima powoli zaczęły ponosić nerwy. W tralicie trzeciego z kolei badania zagroził
Dewiatajewowi rozstrzelaniem, o ile ten nie udzieli żądanych informacji.
— Głupi jesteś — zawołał w pewnej chwili. — Wierzysz pewnie w to, że bolszewicy mogą wygrać
wojnę. A przecież sam przebieg wojny mówi wyraźnie, kto zwycięży. Początkowo zadaliśmy pierwsze ciosy,
teraz cofamy się, by zadać cios ostateczny. Rozumiesz? Mamy teraz broń, której nie oprze się nikt.
— Żadna broń wam już nie pomoże — spokojnie powiedział Dewiatajew.
Grätzheim już nie mógł się opanować, zwłaszcza że jego nerwy znacznie nadwątliły się w ostatnich
dniach. 20 lipca miał miejsce zamach na Hitlera i jednym z rezonansów tego wydarzenia była nowa czystka
wśród oficerów wywiadu. Major zbyt bał się o siebie, aby bać się jeszcze o jeńców. W dodatku w kilka dni
później Rosjanie przekroczyli Bug i ruszyli na Warszawę.
Tego dnia Dewiatajew poznał „tajną broń” Trzeciej Rzeszy. Był to stalowy pręt obciągnięty gumą.
Grätzheim władał nim wyśmienicie...
Półprzytomny jeniec znalazł się z kolei w tęgich łapach podoficerów, zawodowych oprawców. 27 lipca
Grätzheim zakończył „przesłuchania” lotników. Ponownie bez pozytywaiych wyników, lecz przyznać trzeba,
że miał w tym czasie głowę bardzo zajętą czym innym. Po zamachu na Hitlera w krainie niemieckiego
wywiadu wojskowego zaczęły dziać się rzeczy niepokojące. Agendy SS rozpoczęły i tu swe natarcie.
— Co mam zrobić z tymi bolszewickinii lolnikami? — zdążył zapytać Grätzheim swego zwierzchnika,
wzywanego naprędce do Berlina.
— Są jeszcze do czegoś zdolni?
— Trzymają się — rzekł major wymijająco.
— Jeżeli nadają się do pracy fizycznej, przesłać do najbliższego obozu Luftwaffe.
Droga nie była daleka. Najbliższy obóz Luftwaffe mieścił się w Łodzi i oficjalnie nazywał się Stalag
Luft 2 Litzmannstadt. Aby pozostała w mieście ludność polska nie mogła jeńcom udzielać pomocy,
transporty dowożono po specjalnej bocznicy wprost do środka obozu, który nie różnił się poza tym niczym
od innych katowni tego rodzaju. Grasowali tam nieustannie wysłannicy feldmarszałka Milcha, z ramienia
Göringa zarządzający dostawą niewolniczej siły roboczej do zakładów przemysłowych, których Göring był
właścicielem. Tak więc i tu trwała ciągła selekcja, choć gestapo miało mniejsze na nią wpływy niż w
obozach Oberkommando der Wehrmacht, ponieważ Göring i Milch uważali, że radzieckicli jeńców należy
mordować dopiero wtedy, gdy wskutek wycieńczenia staną się już zupełnie niezdolni do pracy.
Tutaj właśnie Dewiatajew, którego rozłączono z jego dotychczasowymi towarzyszami, spotkał
przypadkowo starego swego znajomego z frontu, Iwana Pacułę. Służbę pełnili co prawda w różnych pułkach
lotniczych, lecz oba te pułki stacjonowały na jednym lotnisku. Pacułę strącili Niemcy podczas lotu
rozpoznawczego w rejonie Korsunia. Przyjaciele powitali się serdecznie. Nie wiedzieli jeszcze, co czeka ich
w tym obozie.
Jeniecka odyseja starszego lejtenanta Dewiatajewa nie zakończyła się jednak w Łodzi. Gdy radzieckie
wojska dotarły do Wisły, Niemcy postanowili zlikwidować łódzki obóz. Skupisko radzieckich jeńców w
pobliżu frontu stawało się zbyt niebezpieczne.
Pewnego więc dnia w trybie alarmowym poczęto opróżniać obóz, pakując jeńców w wagony w myśl
pruskiej zasady: Acht Pferde oder achtundvierzig Mann * spotęgowanej do kwadratu. Wagony zostały
zaplombowane. Po trzech dobach jazdy, w czasie których więźniowe nie byli wypuszczani z ich klatek,
pociąg dotarł wreszcie do miejscowości Kleinkönigsberg. Transport półżywych ludzi wyładowano.
Znajdował się tutaj „obóz jeńców”. Zbudowane naprędce baraki były pomieszczeniami najbardziej
prymitywnymi, jakie można sobie wyobrazić, przy czym każdy z nich zapełniały już nie dziesiątki, lecz setki
ludzi, rozmieszczonych na spiętrzonych pryczach.
Warunki te najzupełniej odpowiadały wytycznym urzędu jenieckiego OKW, w którego dyspozycji obóz
pozostawał. Dowództwo Wehrmachtu uznawało, iż ci jeńcy radzieccy, którzy nie zgłosili się do formacji
pomocniczych, czyli nie zdecydowali się na zdradę swej ojczyzny, zasługują na traktowanie równe więźniom
obozów koncentracyjnych. Wprowadzono nawet numerowanie jeńców.
— Odtąd możecie zapomnieć o swych nazwiskach — oświadczył jeden z obozowych oficerów. —
Żaden z was nie jest żadnym jeńcem wojennym, żadnemu z was nie przysługują jakiekolwiek prawa.
Jesteście tylko i wyłącznie więźniami, dlatego każdy otrzyma swój numer porządkowy, który będzie zawsze
zastępował i imię, i nazwisko.
Załoga obozowa nie składała się już wyłącznie z żołnierzy Wehrmachtu, lecz z policjantów
pomocniczych. Nic dobrego nie wróżyła obecność licznej grupy żołnierzy SS z oddziałów „Totenkopf”,
które były typowymi oddziałami likwidacyjnymi. Toteż egzekucje, dokonywane najczęściej za
przekroczenie dyscypliny obozowej, były na porządku dziennym.
Obóz otoczony podwójnym ogrodzeniem z drutów kolczastych, z wieloma wieżami strażniczymi,
strzeżony był pilnie. Wydawało się wprost niemożliwe, aby ktokolwiek z jeńców zdołał się stąd wydostać,
tym bardziej że przy przybyciu do obozu przeprowadzono ścisłą rewizję i skonfiskowano wszystkie bez
wyjątku przedmioty, zwłaszcza zaś takie, które w jakikolwiek sposób, bezpośredni czy pośredni, mogły stać
się pomocne przy ucieczce.
W czasie wojny istniał w brytyjskim sztabie imperialnym specjalny oddział, zajmujący się wyłącznie
zaopatrywaniem jeńców angielskich w Niemczech we wszelkie przedmioty, mogące im umożliwić ucieczkę.
Oddziałem tym kierował podpułkownik Clayton Hudson. Oddział Hudsona zajmował się na przykład
sporządzaniem map ze specjalnej tkaniny, miniaturowych kompasów, piłek do przecinania krat,
koncentratów żywnościowych, pieniędzy itp. Opracowano też cały szereg schowków, w których żołnierz
potrzebne mu przedmioty mógł dłuższy czas przechowywać bez zwrócenia uwagi Niemców. Schowki takie
mieściły się w specjalnie przygotowanych butach lotników, pudełkach papierosów, nawet w wiecznych
piórach. Dla zaopatrzenia w nie jeńców biuro Hudsona korzystało z paczek nadsyłanych do obozów przez
Czerwony Krzyż i inne instytucje charytatywne oraz rodziny. Hudson postarał się nawet o to, aby założyć
kilka stowarzyszeń opiekuńczych, które w porozumieniu z nim wysyłały przesyłki. „Nadziewano” więc
mapami, banknotami i strzałkami kompasów okładki książek, a nawet płyty gramofonowe, na których
przesyłkę Niemcy pozwalali.
Jeńcy angielscy znajdowali się jednak z zasady w zgoła innych warunkach niż żołnierze radzieccy. Z
obozów przeznaczonych dla jeńców radzieckich nie uciekłby żaden Anglik, najobficiej nawet zaopatrzony
przez biuro Hudsona.
Żołnierze radzieccy dokonywali jednak ucieczek i to w dodatku na terenach niemieckich, gdzie pomocy
ludności nikt nie mógł oczekiwać.
Major Goldschmidt, jeden z szefów obozu w Kleinkönigsbergu, z góry przestrzegał nowo przybyłych
jeńców, że z tego obozu wyjście mogło być tylko jedno — do „Konzentrationslager”.
W baraku, w którym przydzielono Dewiatajewowi nie więcej niż dwa metry sześcienne powierzchni
życiowej, mieszkało tu bowiem łącznie około dwustu osób, lotnik zetknął się ponownie z Wandyszewem.
Pacuła poznał go bliżej z Aleksiejem Fedirko, Aleksym Worończukiem, Michałem Sziłowem i Arkadijem
Counem. Każdy z nich pochodził z różnych rejonów Związku Radzieckiego, ale już po kilkunastu dniach
zżyli się z sobą jak bracia.
W „paczce”, którą tworzyli Dewiatajew i jego towarzysze, powstała wkrótce myśl zorganizowania
ucieczki. Codziennie wczesnym rankiem jeńców pędzono do ciężkich, wyczerpujących prac. Dewiatajew od
świtu do nocy grzązł w błocie wydobywając torf. Był jednak i z tej pracy zadowolony. Możność
wychodzenia z baraku miała bowiem tę dobrą stronę, że pozwalała na bliższe poznanie terenu obozu,
zwłaszcza zaś rozmieszczenia znajdujących się w jego obrębie budynków, co ostatecznie w dużym stopniu
zadecydowało o powstaniu planu ucieczki.
* Albo osiem koni, albo czterdziestu ośmiu ludzi.
Decyzja taka była śmiała i pełna ryzyka, ale stanowiła jedyną szansę uratowania życia. Z zachowania
się i z wypowiedzi strażników oraz oficerów wynikało bowiem niedwuznacznie, że tylko nieliczni mogą
dożyć zimy, a przetrwać jej nie zdoła już nikt.
W obozie pojawiło się znów więcej esesmanów. Łączyło się to ściśle z usunięciem generała Westhoffa z
urzędu jenieckiego i mianowaniem na jego stanowisko gruppenführera SS Gottloba Bergera, który
dyspozycje odnośnie do jeńców otrzymywał bezpośrednio od Himmlera. Praktycznie oznaczało to dalsze
zaostrzenie metod masowej eksterminacji jeńców radzieckich. Skrupulatny Berger nie zapominał także o
obozach jeńców polskich, francuskich i włoskich, gdzie zaostrzono reżim, pogorszono warunki bytowania, a
mordowanie jeńców stało się powszechnym zjawiskiem. Nowe rządy Bergera odczuły nawet obozy jeńców
angielskich i amerykańskich, chociaż sytuacja w nich była bez porównania lepsza.
Pewnego wieczoru Dewiatajew wraz z przyjaciółmi, odbiwszy parę desek w podłodze, przekonali się,
że między podłogą a powierzchnią ziemi istnieje około jednego metra wolnej przestrzeni, i co stwarzało
dogodne warunki dla dokonania podkopu. W którym jednak kierunku należało kopać? Ogrodzenie
znajdowało się w zbyt dużej odległości, aby można było ryzykować kopanie tunelu. Zajęłoby to ponadto
zbyt wiele czasu, nawet gdyby można było zastosować umocnienia ścian, co zresztą nie wchodziło w
rachubę. Wydawało się już, że z ucieczki pod ziemią nic nie wyjdzie, gdy nagle Pacule przyszedł do głowy
nowy pomysł.
Przyjaciele, zamierzając zorganizować ucieczkę, chcieli wyprowadzić na wolność wszystkich więźniów
z baraku. Stąd też w ogóle wziął się pomysł tunelu.
— A gdyby — mówił Pacuła — przekopać się tylko do pobliskiego budynku komendantury obozu? Jest
on nie najlepiej strzeżony. Tam moglibyśmy napaść znienacka na strażników, obezwładnić ich, a potem
zawładnąć znajdującą się w budynku bronią...
— To byłoby czyste szaleństwo -— powiedział Sziłow. — I co dalej?
— Rozdzielimy broń i będziemy się starali zlikwidować straż przynajmniej w części obozu. Samo
ogrodzenie nie będzie wtedy przeszkodą.
— Wywiąże się walka, strzelanina, to postawi wszystkich na nogi — wtrącił któryś.
— Ryzyko ogromne — odezwał się Wandyszew — cóż nam jednak pozostaje? I tak zdążą nas tutaj
wytłuc, jeśli będziemy bezczynni...
Dewiatajew poparł Pacułę. Po zapadnięciu zmierzchu wyjście z baraku inaczej jak tylko przez podkop
było wykluczone. W dzień ucieczka była niemożliwa. Gdyby nawet kilku jeńcom udało się zbiec, należało
liczyć się z konsekwencjami, które spadłyby na innych. Czy rzeczywiście nie pomyśleć o akcji na szerszą
skalę?
Operacja taka miała jednak słabą stronę: trzeba było wtajemniczyć w plan ucieczki większą liczbę
jeńców, a przy istnieniu szpiclowskiego aparatu hitlerowskiego czyjeś jedno niepotrzebne zdanie mogło
zadecydować o klęsce.
Lepszego wyjścia nie znaleziono jednak. Postanowiono tylko zorientować się bliżej w rozstawieniu
posterunków i systemie ich służby. Użycie broni palnej miało być ostatecznością. Jeńcy postanowili także
drogą rozmów zdobyć możliwie najwięcej wiadomości o terenach, przez które przebiegałby marsz.
Sziłow — jak zawsze rozważny i spokojny — nadal zadawał pytanie „co dalej?” Tego jednak dnia
zainteresował go raczej początek, a nie dalszy ciąg akcji. — Od czego zaczniemy? — zapytał.
— Od podkopu — odpowiedzieli wszyscy.
— Zdaje się, że zbyt wiele dzisiaj pytam — uśmiechnął się Sziłow — ale powiedzcie mi, czym
zaczniemy kopać? Przecież nie mamy tu nawet dziecinnych szufelek...
Istotnie, jeńcy pozbawieni byli wszystkiego, nawet nie wszyscy dysponowali łyżkami do jedzenia, a te
stanowczo nie mogły być brane pod uwagę przy kopaniu podziemnego tunelu, o czym zresztą Sziłow nie
omieszkał wspomnieć. Należało wpierw poczynić niezbędne przygotowania i dopiero potem przystąpić do
tego gigantycznego wprost dzieła.
Plan ucieczki dojrzewał wiele dni. Wiele dni jeszcze minęło, nim wzięto się do kopania. Zdobyto jedną
tylko łopatę, ale grzebano w ziemi i menażkami. Jedną, jedyną dosłownie okolicznością sprzyjającą jeńcom
była owa pusta przestrzeń pod podłogą baraku. Zapełniano ją ziemią. Praca posuwała się tak powoli, iż po
paru nocach ciężkiego wysiłku wydawało się już, że całe przedsięwzięcie jest nierealne.
Jama, w której od biedy mógł się pomieścić zaledwie jeden człowiek, była owocem wielu godzin nocnej
pracy, tuż pod bokiem hitlerowskich wartowników. Z każdym jednak dniem wydłużała się. Pojawił się nowy
kłopot z umacnianiem ścian drążonego tunelu. Grunt nie był tu zbyt twardy i groził w każdej chwili
zawaleniem. Człowiek pracujący w podkopie nie mógł przebywać tam dłużej niż kilka minut. Nawet
najbardziej wytrwałych dławił szybko brak powietrza. Ci, którzy wydobywali się z wykopu, wyglądali
przerażająco, padali na ziemię, dostawali krwotoków.
W pracach brało udział przeszło trzydziestu ludzi, to znaczy wszyscy, którzy zajmowali izbę wspólnie z
Dewiatajewem i jego przyjaciółmi. Nie znalazł się nikt, kto by nie poparł planu ucieczki.
Trzydziestu zbratanych z sobą ludzi posuwało się metr po metrze do upragnionego celu.
Pewnego dnia Fedirko i Worończuk zdobyli mocną, stalówką łopatę. W niezwykły, znany im tylko
sposób zdołali ją wynieść z miejsca pracy, mimo że sprzęt był każdorazowo skrupulatnie liczony.
Dewiatajew pracował za dwóch. Wkrótce jednak jego dłonie pokryły sią krwawiącymi ranami. Lekarz
obozowy, również jeniec radziecki, opatrzył ręce, ale skrzywił się wyraźnie.
— Z tymi rękami nie do ziemi. Tężec albo zakażenie. Dam ci trzy dni zwolnienia od ciężkich prac,
więcej mi nie wolno. Później dbaj sam o siebie.
Ów właśnie lekarz, zaprzyjaźniwszy się z lotnikiem, dostarczył jeńcom mapę Niemiec, a później noże i
kompasy. Przyszłość stawała się coraz jaśniejsza i mimo ubytku sił więźniowie patrzyli w nią z ufnością.
Podkop wydłużał się coraz bardziej. Już tylko dni dzieliły śmiałków od rozstrzygającej chwili, w której
ukazać się miało nad nimi nocne jesienne niebo, zwiastujące wyzwolenie.
Pewnego dnia komendant obozu wezwał na odprawę esesmanów. Sprawę wyjaśnił w krótkich słowach,
które dałyby się streścić następująco: jeżeli któryś z was woli siedzieć tutaj niż na wschodnim froncie, to
uważajcie sami, aby żaden z jeńców nie śmiał uciec. Radzę wam to zapamiętać i na wszelki wypadek
sprawdzić cały obóz i... pod obozem.
Żaden z obecnych na odprawie esesmanów nie czuł w sobie powołania na bohatera i chociaż robota,
którą im polecił komendant, nie licowała ich zdaniem z pełnioną godnością, zabrali sią ochoczo do pracy.
Uzbrojeni w ciężkie żelazne drągi udali się do baraków jeńców, przebywających w tym czasie na terenie
robót. Do badania gruntu przystąpili z godną podziwu dokładnością. Co krok tupali w ziemię ciężkimi
buciorami i dziurawili ją łomami, czujni na najmniejszy podejrzany odgłos. Przy trzecim z kolei baraku
żelazo, energicznie wbite ostrym końcem, weszło w ziemię jak w masło i zapadło się nagle tak szybko, że
wachman ledwie zdążył uchwycić za jego koniec. Hitlerowcy ryknęli triumfalnie, lecz radość ich okazała się
przedwczesna. Ulatujący przez otwór zapach pozwolił im zorientować się szybko, iż natknęli sią w tym
przypadku na zasypany dół kloaczny. Nie ostudziło to zresztą ich zapału. Niedwuznaczne ostrzeżenie
komendanta było wystarczającym bodźcem do działania.
W baraku, który zajmowali Dewiatajew i jego koledzy, pozostał tego dnia jeden z jeńców. Zauważył on
w pewnej chwili dziwne praktyki esesmanów. Powiadomić przyjaciół o niebezpieczeństwie nie było można,
nie zmieniłoby to zresztą w niczym sytuacji. Całą nadzieję Rosjanin pokładał w tym, że Niemcy nie zdążą do
wieczora dojść do baraku, a wobec tego powstawała możliwość zasypania podkopu w nocy. Na razie jednak
z każdą godziną niebezpieczeństwo narastało.
Dyżurujący jeniec spoglądał bezradnie na wachmanów zbliżających się coraz bardziej do miejsca, gdzie
w głębi ziemi przebiegał tunel. Gdy hitlerowiec uniósł w górę sztabę, aby w to właśnie miejsce uderzyć,
więzień zakrył oczy.
W parę sekund później do jego uszu dobiegły przekleństwa.
Podkop został odkryty...
W obozie zapanował niemalże stan alarmu. Więźniów z baraku, w którym stwierdzono zamiar ucieczki,
sprowadzono natychmiast i ustawiono rzędem na placu.
Major Goldschmidt stanął przed nimi w otoczeniu sfory strażników.
— Organizatorzy ucieczki trzy kroki wystąp! — zawołał.
Jedna na milion
Obóz koncentracyjny w Sachsenhausen nie dorównywał co prawda wielkością takiej fabryce śmierci jak
Oświęcim, jednakże wśród wszystkich hitlerowskich obozów zagłady zajmował czołowe miejsce. Właśnie w
Sachsenhausen, tuż pod Oranienburgiem, miastem położonym w odległości zaledwie 20 kilometrów od
Berlina, hitlerowcy zorganizowali pierwsze „miejsce odosobnienia” dla swych przeciwników politycznych,
już wkrótce po dojściu Hitlera do władzy. W początkach rolę strażników i katów pełnili tam członkowie
oddziałów SA w brunatnych koszulach, niebawem jednak, gdy Hitler pozbawił oddziały SA ich dawnego
znaczenia, miejsce oprawców brunatnych zajęli umundurowani na czarno oprawcy z SS.
Ci też kontynuowali do wojny podjęte przez ich poprzedników zbrodnicze dzieło mordowania
niemieckich antyfaszystów, szczególnie komunistów. Stanowiło to ich główne zajęcie mniej więcej do roku
1940. Obóz rozrósł się już do tego czasu znacznie i „wzbogacił” o nowe urządzenia, jak na przykład
krematorium, co z kolei ułatwiło komendzie obozu pozbywanie się kolejnych ofiar, których większość
napływała przez długie miesiące przede wszystkim z okupowanej Polski. Tutaj już w roku 1940 zginął
generał Roja, ongiś współtowarzysz Piłsudskiego; tu znaleźli śmierć profesorowie polscy z Krakowa. W
Sachsenhausen zamordowano również generała „Grota” — Roweckiego, komendanta głównego AK. W
miarę postępów hitlerowskiej agresji obóz zapełniali więźniowie coraz to innej narodowości; w sumie
przeszło 100 tysięcy zabitych tu ludzi reprezentowało 19 narodów.
Bliskość obozu w Sachsenhausen powodowała, iż rezydujący w Berlinie dygnitarze SS bywali tu nader
często na inspekcjach. Nie miały one bynajmniej na celu poprawienia losu więźniów. Myślano zawsze o
jednym: o usprawnieniu i przyśpieszeniu eksterminacji ofiar. Z tego też względu Sachsenhausen zasłynęło
rychło jako swoiste hitlerowskie laboratorium śmierci. Szereg działających tu specjalistów, wśród których
nie brak było i naukowców, i lekarzy, zajmowało się wyłącznie przeprowadzaniem eksperymentów,
mogących w wyniku przynieść lepsze metody uśmiercania. W chwili nadejścia nowego transportu
nikczemnicy ci grasowali jak szakale, wybierając sobie najbardziej odpowiadających im ludzi, których
następnie poddawano okrutnym katuszom. Jednocześnie bez przerwy niemal na obozowym placu zwanym
Industriehof trwały masowe egzekucje, by piec krematorium mógł mieć swój żer dniem i nocą.
Względnie mała właśnie przepustowość krematorium spędzała sen z powiek oprawcom z
Sachsenhausen, podobnie zresztą jak ich kamratom z innych hitlerowskich kombinatów śmierci. Gdy
lagerführer hauptsturmführer Suhrin otrzymał z Berlina wiadomość o pierwszym transporcie jeńców
radzieckich, których należało zniszczyć w Sachsenhausen co rychlej, pomyślał od razu, że główną
przeszkodę w realizacji tego zamierzenia stanowić będzie krematorium. Czym prędzej więc zażądał
dostarczenia nowych środków usuwania zwłok. Wkrótce dano mu je. Były to tak zwane polowe krematoria.
Ciągnione przez samochody, przypominały wyglądem wielkie, kryte przyczepy, używane w transporcie
drogowym. Już w początkach sierpnia 1941 roku palono zwłoki radzieckich jeńców w czterech takich
krematoriach. Suhrinowi nie wystarczało to i w odpowiedzi na jego prośby dodano mu jeszcze dwa, w sumie
więc płonęło w Sachsenhausen siedem pieców krematoryjnych.
Jeńców radzieckich, podobnie jak innych więźniów, uśmiercano za pomocą kuli, stryczka i gazu. Gdy
jednak nadchodziły znaczniejsze liczebnie transporty, esesmani nie zawsze mogli się z nimi uporać. Kto był
zdrowszy, szedł więc na pewien czas do pracy w sonderlagrze, gdzie padał sam przy noszeniu głazów; resztę
pozostawiano pod gołym niebem na łasce losu, bez pożywienia i napoju. Działy się wówczas rzeczy
straszliwe. Jeden z więźniów, zajętych przy uprzątaniu zwłok, tak zeznawał po wojnie przed komisją
śledczą: „Ludzkie stworzenia pełzały wokół jak robactwo. Widziałem na własne oczy, jak jeszcze żyjący
poczynali zjadać swych martwych towarzyszy”.
Stosunek komendy obozu śmierci w Sachsenhausen do jeńców radzieckich był jednoznaczny. Każdy,
kto tam trafiał, musiał prędzej czy później zginąć. Tylko niedoskonałość środków technicznych nie
pozwalała na mordy błyskawiczne z całkowitym usunięciem śladów i z tego tylko powodu nielicznym udało
się przeżyć bestialską kaźń. Ofiary dostarczano tutaj z obozów jeńców bądź w oparciu o selekcję, bądź też za
jakiekolwiek przewinienia. Formalnie biorąc sprawę załatwiano w ten sposób, że jeńców „zwalniano” z
obozów, wobec czego przestawali być oni jeńcami wojennymi, znajdującymi się w kompetencji
Wehrmachtu. Następnie przekazywano ich gestapo jako obywateli obcych państw, którzy dopuścili się
przestępstwa wobec Rzeszy Niemieckiej. Takim „przestępstwem” mogło być z równym powodzeniem
spóźnienie na apel, jak posiadanie scyzoryka. Generałowie Wehrmachtu ułatwiali sobie w ten sposób sprawę,
wiedząc, że siepacze z SS będą starać się o to, aby „przestępca” rozstał się z życiem możliwie najprędzej.
Major Goldschmidt z obozu jeńców w Kleinkönigsberg wiedział o tym tak samo jak jego przełożeni.
Gdy mimo tortur nie udało mu się wykryć rzeczywistych inicjatorów ucieczki, wybrał na chybił trafił trzech
najbardziej jego zdaniem podejrzanych: Dewiatajewa, Pacułę i Couna.
— Za to, czego zamierzaliście dokonać — zwrócił się do nich — mógłbym kazać was rozstrzelać, ale
byłaby to kara zbyt lekka. Pojedziecie teraz tam, gdzie Kleinkönigsberg wyda się wam rajem, a śmierć
jedynym wybawieniem. Od dzisiaj przestajecie być jeńcami, korzystającymi z jakichś praw. Zostajecie
skreśleni z listy jeńców wojennych i zrównani ze zwykłymi bandytami.
Mówiąc o miejscu, do którego wysyłał trzech swych „podopiecznych”, Goldschmidt miał na myśli
Sachsenhausen. Załatwienie formalności, związanych z przeistoczeniem jeńców w więźniów, było
drobnostką. Zarówno nad jednymi, jak drugimi faktyczną władzę objęło szefostwo SS w osobie
gruppenführera Bergera.
Konwojenci czekali już na nich. Ich dowódca wiózł z sobą dokumenty, w których trzech lotników
radzieckich określano jako element szczególnie niebezpieczny. Równało się to likwidacji.
Ponieważ Sachsenhausen położony był niedaleko, w drogę wyruszyli samochodem ciężarowym. Tuż za
ostatnimi domami Oranienburga droga wpadała między drzewa. Niebawem wyłonił się z nich piętrowy
budynek z wieżyczką. Była to brama wejściowa do fabryki śmierci. Za nią widać było wysoki komin, z
którego wyciekało pasmo ciężkiego, gęstego dymu.
Lotników umieszczono w radzieckim kwartale, w którego barakach przed laty mieściła się karna
kompania. Dewiatajew, aczkolwiek sam wycieńczony, podtrzymywał Couna, który z trudem wlókł za sobą
opuchnięte z głodu nogi.
Fabryka śmierci pracowała pełną parą. Codziennie setki wycieńczonych, wyeksploatowanych ludzi,
którzy już nic z siebie nie mogli dać, przeznaczano na śmierć. Na śmierć jednak trzeba było zasłużyć. W
sonderlagrze na przykład dobijano pałkami ofiarę dopiero wtedy, gdy nie było już nadziei, aby mogła ona
pomóc przy obróbce kamieni. Więźniowie słabsi fizycznie okazywali się również pożyteczni, na przykład
dla przeprowadzania prób wytrzymałości obuwia, produkowanego przez różne firmy niemieckie. Dobranych
kilkuset więźniów ubierano w nowe buty, stanowiące przedmiot doświadczeń, po czym esesmani w asyście
przedstawicieli eksperymentujących zakładów obuwniczych pędzili ich dokoła placu, stosując różnorodne
tempo marszu. Marsz ten trwał zwykle od dzwonu do dzwonu, to jest od świtu do zmroku. W Sachsenhausen
dzień rozpoczynał się o godzinie 4 rano uderzeniami obozowego dzwonu, ongiś kościelnego, zawieszonego
na placu apelowym. Gdy kończono taki dzienny „eksperyment obuwniczy”, nie było więźnia, który nie
miałby nóg otartych do kości, nie mówiąc o skrajnym wyczerpaniu organizmu. Właściciele wytwórni
obuwia mogli być zadowoleni: buty wytrzymywały, nie wytrzymywali ludzie. Tych transportowano do
krematorium. Tego rodzaju wprzęganie więźniów w przemysłowo-wojenny kierat hitleryzmu stosowano w
tym czasie powszechnie, głównie z inicjatywy Goeringa i przy całym poparciu szefa obozów
koncentracyjnych, obergruppenführera Oswalda Pohla, który ze sprzedaży niewolniczej siły roboczej
różnym firmom produkcyjnym ciągnął dla siebie znaczne korzyści materialne. Mieli w tym swój udział
również komendanci obozów. Suhrin na przykład nawiązał kontakt z zakładami Heinkla w Oranienburgu i
dostarczał im robotników do najcięższych prac. Ekwiwalent za to wpływał częściowo do kasy zarządu
obozów w Berlinie, częściowo zaś wprost do kieszeni szefów Sachsenhausen. Proceder ten rozkwitł
szczególnie za rządów sturmbannführera Keindela, okrutnego sadysty i sprytnego handlarza niewolników.
Przyjęcie, jakie spotkało Dewiatajewa i jego dwóch towarzyszy, nie rokowało żadnej nadziei na
przetrwanie. Esesmani oświadczali otwarcie, że więźniów oczekuje za ich „zbrodnie” szybka śmierć, a swe
wywody popierali uderzeniami bykowców. Wśród setek gotowych do mordu siepaczy trudno było żywić
choćby cień nadziei. Pilot spodziewał się więc, że tu właśnie, w gigantycznej mordowni skrytej wśród
sosnowego lasu, nastąpi kres.
Gdy przyprowadzono go do obozowej łaźni, z której zresztą droga częstokroć prowadziła bezpośrednio
do krematoryjnego pieca, jeden z zatrudnionych tam więźniów spojrzał z uwagą na przybyłego, a potem,
korzystając z nieobecności esesmana, zajrzał do jego karty ewidencyjnej. Lotnik nawet tego nie dostrzegł. W
następnej chwili nieznajomy mu zupełnie więzień wymówił doń kilka zaledwie słów. Wywołały one w
Dewiatajewie równocześnie odmienne zupełnie uczucia: strachu i otuchy. Ze słów tych wynikało, że
jakkolwiek był przeznaczony na śmierć, istniała możliwość, iż zdoła jej uniknąć.
Miał teraz czekać, wykonując wszystkie polecenia obsługi bez względu na to, kto je wydawał.
Esesman o zezwierzęconej twarzy skinął ręką i nagich więźniów pognano do następnego
pomieszczenia. Tu wydawano pasiaki z numerami obozowymi Sachsenhausen. Dewiatajew ujrzał znów
Rosjanina z obsługi łaźni. Dostrzegłszy ledwie widoczny ruch głowy, lotnik podszedł do niego.
— To twój pasiak — odezwał się głośno nieznajomy, po czym dorzucił cicho: — Zapomnij o swoim
nazwisku, nazywasz się Nikitenko. W ogóle jesteś numerem... Pamiętaj: Nikitenko!
Wszystko zaszło tak niespodziewanie, iż Dewiatajew nie wierzył wprost temu, co słyszy. Czy w tym nie
krył się jakiś podstęp? Spojrzał w oczy więźnia: były bez wyrazu. Usłyszał tylko ponaglenie do odejścia i
przestał się wahać. Nie miał nic do wyboru.
Jeszcze tego samego dnia pilot mógł się przekonać, że w centralnym hitlerowskim obozie śmierci
pulsuje niewidzialne dla straży, konspiracyjne życie. Więzień, który dostarczył mu nowy pasiak, nie działał
bynajmniej samotnie. Był on również jeńcem, czołgistą, którego Niemcy włóczyli od obozu do obozu, by
wreszcie zagnać do Sachsenhausen. Zatrudniono go tutaj po pewnym czasie w łaźni, przede wszystkim w
charakterze fryzjera, strzygącego głowy uwięzionych. Po pewnym czasie nawiązali z nim kontakt
więźniowie, będący członkami działającej w obozie międzynarodowej organizacji podziemnej. Istnienie jej
w Sachsenhausen wydawało się wprost niewiarygodne, a jednak działała ona, grupując przede wszystkim
komunistów. Należeli do niej Niemcy, Czesi, Polacy, Rosjanie, Francuzi, Duńczycy i inni.
Jej właśnie dziełem było uratowanie Dewiatajewowi życia. Posiadacz jego obecnego numeru nie żył
już, zamęczony przez straż, lecz nim zostało to zarejestrowane, jego miejsce w dokumentacji zajął lotnik.
Spośród żywych zniknął więc Dewiatajew, żył zaś nadal, martwy już w rzeczywistości, Nikitenko.
Organizacja zadbała o to także, aby zamiana nie mogła być zauważona przez jakiegoś zbyt bystrego „kapo”.
Dewiatajew mógł czuć się już jako tako bezpiecznie, o ile w ogóle można było mówić o jakimkolwiek
bezpieczeństwie w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Niemniej śmierć odsunęła się od niego.
Powstawało teraz pytanie, na jak długo.
Los zrządził, że Dewiatajewa przydzielono do kolumny „deptaczy”, tych właśnie, którzy musieli
wypróbowywać nowe wynalazki obuwnicze niemieckiego przemysłu. Straszliwa katorga wyniszczała siły
wprost błyskawicznie i już po tygodniu lotnik stał się niemal własnym cieniem. Nastąpiła apatia, wydawało
się, że każdy następny dzień będzie dlań dniem ostatnim.
Pewnego wszakże razu nawiązali z nim rozmowę dwaj więźniowie z sąsiedniego baraku, jak się
okazało, starsi oficerowie Armii Radzieckiej, Buszmanow i Rybaczenko. Obaj byli działaczami obozowego
ruchu oporu. Znajdującemu się u kresu sił Dewiatajewowi udzielono pomocy w postaci dodatkowych porcji
żywnościowych, które zebrano z dobrowolnych składek więźniów-komunistów. Każdy z nich oddawał
skrawek swej dziennej, i tak niezmiernie małej porcji chleba. Z drobin powstawały kromki, którymi
obdzielano najbardziej wycieńczonych. Międzynarodowa solidarność ludzi pracy zdawała w obozie surowy,
lecz i najlepszy egzamin. Buszmanow i Rybaczenko, choć sami przeznaczeni już na śmierć, umieli podnieść
Dewiatajewa na duchu, co w obozowych warunkach znaczyło wyjątkowo wiele.
— Niemcy powiadają — zwierzył się któregoś dnia Dewiatajew Rybaczence — że z tego obozu nie
wydostanie się nawet mucha. Czy naprawdę nikt stąd nie potrafił uciec?
— Znowu ucieczka w głowie? — odpowiedział więzień. — Muszę cię zmartwić. O ile mi wiadomo,
rzeczywiście nie uciekł stąd nikt, chociaż próbowano. Z muchami to jednak przesada. Popatrz sam, przecież
latają nawet ptaki...
Ponad barakami płynęło właśnie stadko rozwrzeszczanych wron. Ptaki dotarły do okalających obóz
drzew. Dewiatajew, człowiek przestworzy, pozazdrościł im tej wolności.
Niekiedy przemykał nad obozem niemiecki samolot, niekiedy znów przecinały błękit nieba setki
białych smug kondensacyjnych — ślady alianckiej wyprawy bombowej, idącej zwykle na Berlin. W
chwilach tych lotnik jeszcze silniej odczuwał własne poniżenie.
— Gdyby to człowiek mógł latać jak ptaki... — rzekł naraz Rybaczenko, jak gdyby zgadując myśli
towarzysza.
Dewiatajew milczał.
— Ty byłeś pilotem, nieprawda?
Więzień numer 3234 skinął w odpowiedzi głową.
Rybaczenko zastanowił się.
— W naszym położeniu trzeba wykorzystywać każdą możliwość — odezwał się po chwili. — Czasami
może zajść coś nieprzewidzianego. Oczywiście, nie tutaj, ale gdzie indziej...
Słowa te zabrzmiały zbyt zagadkowo, aby na twarzy Dewiatajewa nie pojawiło się zdziwienie.
Rybaczenko wyjaśnił, że obóz w Sachsenhausen spełniał również rolę swego rodzaju punktu rozdzielczego,
skąd wysyłano więźniów do ciężkich lub niebezpiecznych prac, gdy zapotrzebowała ich jakaś hitlerowska
instytucja lub zakłady przemysłowe. Pewne partie wysyłano na przykład do budowy podziemnych fabryk,
inne do usuwania gruzów po bombardowaniach i usuwania niewypałów. Los wysyłanych więźniów w
niczym się oczywiście nie zmieniał na lepsze, często nawet pogarszał się, niemniej sama zmiana warunków
mogła w pewnych okolicznościach przynieść ocalenie. Jednym z głównych odbiorców niewolników w
Sachsenhausen stała się z czasem Luftwaffe, zainteresowana coraz więcej tak w budowie podziemnych
zakładów lotniczych, jak w usuwaniu zniszczeń w swych bazach.
— Stąd wysyłają ludzi nieraz i na lotniska — mówił Rybaczenko. — Rzecz jasna, na katorgę. Czasami
jednak trafić się może okazja... Podczas wojny wiele rzeczy pozornie niemożliwych staje się możliwymi.
Dewiatajew zrozumiał. W pierwszej jednak chwili myśl podsunięta przez towarzysza wydawała mu się
zbyt absurdalna, by można ją było brać poważnie. Nawet gdyby udało mu się przedostać w jakimś
transporcie na niemieckie lotnisko, to opanowanie samolotu i ucieczka na nim zakrawała na fantazję.
Kiedy krążył jeszcze po polowych lotniskach na swym sanitarnym „kukuruźniku”, słyszał o
nieprawdopodobnej ucieczce jakiegoś radzieckiego pilota na niemieckim samolocie. Opowieść ta brzmiała
wprawdzie niewiarygodnie, a jednak była prawdziwa.
5 listopada 1941 roku lejtenant-pilot Arkadij Kowjazin poprowadził swój bombowiec na pięćdziesiąty
drugi lot bojowy. Przed wojną był on pilotem w lotnictwie cywilnym i przeleciał już ponad pół miliona
kilometrów. Po napaści hitlerowskiej na ZSRR Kowjazin zasiadł za sterami samolotu bombowego i brał
między innymi udział w obronie Kijowa, a następnie atakował z powietrza nacierające na Moskwę pancerne
watahy Guderiana. Był dobrym pilotem i w październiku odznaczono go Orderem Czerwonego Sztandaru.
Pewnego razu leciał wraz ze swą eskadrą na bombardowanie opanowanego przez hitlerowców węzła
kolejowego. Eskadra wykonała swe zadanie mimo silnego ognia, lecz w drodze powrotnej w samolocie
Kowjazina „wysiadły” jeden po drugim oba silniki. Przymusowe lądowanie nastąpiło, niestety, jeszcze na
nieprzyjacielskim terenie. Zniszczywszy w maszynie wszystko, co mogło przedstawiać dla hitlerowców
jakąś wartość, załoga ruszyła w stronę frontu z zamiarem przebicia się do swoich. Jednakże hitlerowcy
zdążyli dostrzec lądowanie samolotu. Zorganizowano pościg za lotnikami i wkrótce zostali ujęci.
Po kilku przesłuchaniach odesłano ich do obozu. Kowjazin spędził prawie dwa lata na wyczerpującej
pracy. Dwukrotnie próbował ucieczki, lecz bez powodzenia. W końcu lata 1943 roku udało mu się zetknąć z
innym jeńcem, sierżantem Włodzimierzem Krupskim, którego hitlerowcy zatrudniali jako palacza na jednym
z lotnisk. Wtedy właśnie przyszło lotnikowi na myśl, aby spróbować ucieczki na samolocie wroga. Krupski
pomógł Kowjazinowi w otrzymaniu pracy na lotnisku. Teraz obaj czekali na sprzyjający moment. Minęło
jednak wiele dni, zanim moment ten nastąpił. Któregoś dnia zauważyli na lotnisku, że transportowy Junkers
przygotowany był właśnie przez mechaników do lotu. Kiedy mechanicy odeszli, obaj Rosjanie zdecydowali
się. Kowjazinowi udało się uruchomić silniki i samolot wystartował. Pogoń niemiecka nie dała rezultatów.
Gdy wysłane za uciekinierami Messerschmitty dopadły Junkersa, ten zdążył już osiągnąć linię frontu.
Kowjazin lądował nie namyślając się długo. Na wybór dogodnego lądowiska nie było czasu, zresztą lot nad
radzieckim terytorium z czarnymi krzyżami na skrzydłach i swastyką na stateczniku nie należał do
bezpiecznych.
Z dwóch uczestników tej niebywałej ucieczki przeżył wojnę tylko Arkadij Kowjazin. Włodzimierz
Krupski poległ 6 kwietnia 1945 roku w walce o wyzwolenie Jugosławii.
Podobny wypadek porwania niemieckiego samolotu zdarzył się jeszcze w 1941 roku. Zuchwałego
czynu dokonała wówczas grupa spadochroniarzy dowodzona przez starszego lejtenanta Piotra Bałaszowa.
Był on mistrzem sportu spadochronowego, członkiem Centralnego Aeroklubu im. Czkałowa. W
październiku 1941 roku grupę Bałaszowa zrzucono w okolicach Pawłowa, gdzie znajdowało się lotnisko
zdobyte niedawno przez Niemców. Wybrawszy odpowiednią chwilę, spadochroniarze dokonali śmiałego
wypadu na lotnisko i po krótkiej walce opanowali je.
Na lotnisku znajdowały się w tym czasie, poza maszynami łącznikowymi, trzy ciężkie Focke-Wulfy 200
Condory. Okazało się, że z trzech Condorów jeden nadaje się do lotu; dwa pozostałe miały uszkodzone
silniki.
Najpoważniejszą jednak sprawą było pilotowanie samolotu. Z całej grupy pilotaż znał jedynie
Bałaszow, ale w swej lotniczej karierze prowadził on dotąd tylko lekkie sportowe PO-2 i P-5. Mimo
wszystko lotnik zdecydował się. Dał znak spadochroniarzom. Z trudem pomieścili się w ciasnej kabinie
Condora.
Czteiosilnikowy bombowiec uniósł się w powietrze. Lecąc na wysokim pułapie, Bałaszow wziął kurs
wprost na Moskwę.
Lądowanie nastąpiło dokładnie na tym samym lotnisku, na którym Bałaszow poznawał arkana
lotniczego kunsztu: w Tuszyno. Asystowały mu przy tym radzieckie myśliwce, których piloci cały czas
utrzymywali Condora na celownikach.
Podczas wojny opłaca się każda ostrożność.
Michał Dewiatajew nie znał szczegółów obu tych niezwykłych wydarzeń. Słyszał tylko o jednym z nich
i to w wersji mocno już zniekształconej. Myśl Rybaczenki podnieciła jego wyobraźnię. Czy jednak tu, w
Sachsenhausen, można liczyć na jakiekolwiek szanse?
Obaj więźniowie powrócili do tego tematu już następnego dnia. Do ich rozmowy przyłączył się też
podpułkownik Buszmanow.
— Zastanów się — rzekł w pewnej chwili. — Najważniejsza rzecz to wiara w powodzenie sprawy.
— Tu, w Sachsenhausen, trudno jest wierzyć w cokolwiek poza śmiercią.
— Spróbujemy ci pomóc, abyś trafił na jakieś lotnisko. Czy coś z tego wyniknie, zależy już od ciebie.
Będziesz miał okazję, spróbuj, co będzie, to będzie, nie myśl o ryzyku. W każdym razie jednego nie wolno
zdradzić nikomu: że jesteś lotnikiem. Jeśli Niemcy dowiedzą się o tym, zginiesz natychmiast.
Mijały dni. Dewiatajew ładował wciąż ziemię na wózki, potem pchał przed siebie jeden za drugim,
starając się unikać, jak inni, pałek „kapo”. Nie przypuszczał nawet, że właśnie w tym czasie decydują się
jego losy. Jego numer obozowy przekazano członkom podziemnej organizacji, więzionym tu od lat
niemieckim komunistom, którzy pracowali w rejestraturze. Gdy nadeszło polecenie zestawienia transportu z
określonym przeznaczeniem, numer „Nikitenki” widniał na liście.
W konsekwencji spis ten znalazł się pewnego dnia w ręku krępego oberscharführera SS. Stał przed
szeregiem pięciuset więźniów i sprawdzał obecnych.
Dewiatajew w napięciu oczekiwał swej kolei.
Oberscharführer odpoczął nieco. Młodsi esesmani i „kapo” biegali wokół więźniów, pałkami
wyrównując szereg.
Oberscharführer rzucał okiem na formujące się „Arbeitskommando”.
„No, z tych niewielu wyjdzie żywych” — pomyślał. Według posiadanych wiadomości ludzie ci mieli
być zatrudnieni przy niszczeniu niewypałów. A jak to wygląda, esesman miał możność zobaczyć przy okazji
badania użyteczności nowego rodzaju min. Na wyłożone tymi minami pole pognano więźniów z
Sachsenhausen. „Kto z was przebiegnie przez to pole, będzie wolny” — przyrzeczono. Więźniowie nie
dotarli nawet do połowy doświadczalnego poligonu. Nowe miny okazały się skuteczne w działaniu. Na
twarzach wszystkich oficerow odmalowało się najwyższe zadowolenie.
Oficerowie Wehrmachtu i SS miewali i lepsze pomysły, oberscharführer mógł więc być pewny losu
więźniów.
Znów spojrzał w spis.
— Dreitausendzweihundertvierunddreissig! — wrzasnął. — 3234!
Wywołując numer „Nikitenki” esesman nie przypuszczał nawet, że w tym momencie przed jednym z
więźniów otwiera się niezwykła szansa.
Szansa jedna na milion.
Szalony lot
Długi towarowy pociąg wlókł się jak żółw z Berlina do Pasewalku. W większej części składu wieziono
amunicję i sprzęt wojskowy. Pozostałe wagony załadowano ludzkim „towarem”, którego pilnie potrzebował
Wehrmacht. Z Pasewalku wagony skierowano ku Bałtykowi. Pociąg utknął znów na jakiejś stacyjce: to
alianckie samoloty dokonywały kolejnego nalotu. Uzbrojeni konwojenci kręcili się niestrudzenie wokół
zamkniętych wagonów, nie otwierano ich w czasie całej podróży ani na chwilę, obawiając się czyjejś
ucieczki. Na postojach chlustano przez zadrutowane okienka wodą i wrzucano okruchy chleba. Żaden z
esesmanów nie byłby w stanie powiedzieć teraz, ilu z jego „podopiecznych” jest już martwych, a ilu
pozostało jeszcze przy życiu.
Mijała czwarta doba jazdy, gdy transport wszedł po długim moście na nadbałtycką wyspę Uznam.
Więźniowie nie mieli oczywiście najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdują. Gdy pociąg stanął pod
semaforem, uszu Dewiatajewa dobiegł naraz tak dobrze mu znany odgłos silników lotniczych, nie były to
jednak bombowce. Różnice w tonacji pilot odgadywał natychmiast. Gdzieś w górze przesuwała się niewielka
formacja myśliwców.
Jesienią roku 1944 nad okolicami Świnoujścia, noszącego wówczas jeszcze sztuczną nazwę
„Swinemünde”, eskadry myśliwskie Luftwaffe krążyły często. Mieściła się tu ważna niemiecka baza morska.
Wzdłuż wybrzeża rozsiano liczne jednostki lotnicze. Ich zadania pozostawały zawsze bardziej pasywne niż
aktywnie, osłaniały porty i konwoje morskie, a przede wszystkim pewien teren, o którego przeznaczeniu
większość pilotów nawet nie wiedziała. Dawniej jednak obawiano się przede wszystkim nalotów z zachodu,
a te bywały ciężkie, obecnie wzrastała coraz bardziej aktywność radzieckicli jednostek morskich i lotniczych
na Bałtyku. Nadbrzeżne ugrupowanie lotnicze obszaru powietrznego „Szczecin” musiano też wzmocnić, a
równocześnie przygotować się do zmiany charakteru działań bojowych. Luftwaffe liczyła się już z atakami
szybkich morskich i powietrznych jednostek radzieckich.
Pociąg z Oranienburga sunął dalej w głąb wyspy Uznam. Na jej najbardziej wysuniętym w morze cyplu
rozlokowała się supertajna, najściślej więc strzeżona baza doświadczalna Wehrmachtu: Peenemünde.
Co prawda zdążyła ona do tej już pory stracić sporo ze swej tajemniczości, gdyż i w Londynie, i w
Moskwie wiedziano dobrze, jakim celom służy, w czym swoją wielką zasługę mieli Polacy.
Baza składała się zasadniczo z dwóch ośrodków. Pierwszy z nich, rakietowy, kierowany przez
dowództwo wojsk lądowych, zajmował się przede wszystkim dalszym ulepszaniem morderczej rakiety V-2.
Miała ona startować nie tylko przeciw Anglii. Pracowano także nad konkretnym projektem bombardowania
za jej pomocą Nowego Jorku. Kierowniczą rolę w tym również przedsięwzięciu odgrywał Wernher von
Braun, który, gdy patronat nad tym ośrodkiem przejął Heinrich Himmler, otrzymał stopień sturmbannführera
SS. Inny zespół specjalistów pracował tu nad rakietami przeciwlotniczymi.
Drugi ośrodek podlegał dowództwu Luftwaffe, i położony był wraz z lotniskiem w zachodniej części
bazy. Także tutaj przeprowadzono liczne eksperymenty z „cudownymi broniami”, które miały uratować
hitleryzm. Setki ludzi mozoliły się usilnie nad wszystkim, co mogło przysporzyć mocy samolotom:
pociskami rakietowymi, sterowanymi bombami i torpedami, celownikami radarowymi. Specjalne miejsce
pośród doświadczeń zajmował projekt superbomby, określony kryptonimem „Vater und Sohn” (ojciec i syn).
Do dwusilnikowego Junkersa 88, wyładowanego w całości materiałem wybuchowym, doczepiano od góry
pilotowany myśliwiec Me-109. Duet leciał prowadzony przez pilota myśliwca. W określonym miejscu pilot
ten nakierowywał Junkersa na cel, uwalniał się od niego i powracał.
W ośrodku Luftwaffe stacjonowała samodzielna grupa lotnicza wyposażona w samoloty Heinkel 111.
Spełniały one rolę nosicieli bomb latających V-1. Poza pracami nad ulepszeniem tych narzędzi masowego
mordu, w grupie szkolono załogi dla tychże Heinkli, używanych aktualnie jako latające wyrzutnie przeciwko
Londynowi. Startowały one z lotnisk w Holandii i Szlezwigu.
Zespołem tym dowodził Oberleutnant Karl-Heinz Graudenz, młody jeszcze, lecz doświadczony wielce
lotnik, kawaler Krzyża Niemieckiego w Złocie, który otrzymał za zatopienie brytyjskiego niszczyciela na
Morzu Śródziemnym. Był wtedy dowódcą eskadry bombowej. Z racji zalet przeniesiono go do Peenemünde,
z czego odczuwał żywe zadowolenie, zrozumiałe zupełnie, gdy wzięło się pod uwagę odległość bazy od
frontu.
Latające bomby V-1 nie były w Peenemünde jakimiś gośćmi z przypadku. To właśnie tutaj
wyprobowywał pierwsze ich wyrzutnie w roku 1943 osławiony oberst Max Wachtel alias Martin Wolf alias
Michael Wagner, intensywnie, acz bez rezultatu tropiony przez brytyjski wywiad. Potem Wachtel przeniósł
się ze swymi „ptaszkami” do pobliskiego Zempin, by następnie znaleźć się już we Francji.
Podpułkownik Stahms, sprawujący ogólne kierownictwo nad ośrodkiem, pamiętał dobrze owe dni
narodzin V-1, gdyż on właśnie przyjmował Wachtla i jego ekipę pod swoje skrzydła. Kiedyś rozgadał się na
ten temat przed Graudenzem, podkreślając swoje zasługi dla rozwoju „cudownej broni”. Graudenz, który nie
podlegał Stahmsowi służbowo, wysłuchawszy opowieści, odezwał się ni w pięć, ni w dziewięć:
— Czy nie uważa pan, herr oberstleutnant, że obecny spokój w Peenemünde przypomina ciszę przed
burzą?
— Co ma pan na myśli? Nowy nalot?
— To również. Wyobraziłem sobie, wie pan, że Rosjanie, gdyby zechcieli, mogliby tu przeprowadzić
ładny desant...
— Rosjanie są jeszcze daleko — odparł szorstko Stahms, pocieszając sam siebie. Popadł wszakże w
zamyślenie, starając się odgadnąć przyszłość. Graudenz nie czynił takiego wysiłku, a nawet gdyby się o to
starał jak najbardziej, nie potrafiłby przewidzieć, że wraz z pewnym pociągiem przybliża się doń złowrogie
fatum.
A pociąg ów zatrzymał się tym razem ostatecznie. Bił od niego straszliwy fetor ekskrementów i
rozkładających się ciał ludzkich. Wrzaski konwojentów, pragnących pozbyć się czym prędzej „ładunku”,
zagłuszyły nawet huk startującej niedaleko rakiety. Ledwie otworzono drzwi pierwszych wagonów, poszły w
ruch kolby i pałki. Więźniowie wyskakiwali z cuchnących klatek, silniejsi pomagali słabszym. Chwiali się,
wyczerpani do cna i odurzeni świeżym powietrzem.
Zadanie konwojentów polegało na tym, aby przekazać pełny stan transportu, i esesmani, z właściwą
Niemcom akrupulalnośeią, starali się to zrobić jak najlepiej. Fakt, iż do innego świata przeniosło się w
drodze stosunkowo niewielu, bowiem tylko stu pięćdziesięciu ludzi, przepajał ich widocznym
zadowoleniem.
Przejęcie więźniów przez straż obozu odbyło się zgodnie z rytuałem, ustalonym osobiście przez
komendanta, sturmbannführera Baumgartena. Ledwie sprawdzono listę, co połączono z nieodzownym
biciem, przystąpiono niezwłocznie do brutalnej segregacji na grupy robocze. Okazało się, że więźniowie
mieli przystąpić do pracy jeszcze na docelowej stacyjce. Długie szeregi powlokły się na wskazane miejsca.
Zaczynało się normalne bytowanie w nowym obozie koncentracyjnym.
Tu, w Peenemünde, a dokładniej mówiąc, w tajnym obozie Karlshagen, położonym poza terenem samej
bazy, przebywało stosunkowo niewielu więźniów. Komendantura dokładała starań, aby w każdym
przypadku jak najściślej określić potrzeby w zakresie dopływu siły roboczej. W skrupulatnych rachunkach
uwzględniano z góry takie poprawki, jak liczba zmarłych w transporcie oraz procent codziennego „ubytku”.
Sprawa miała swe określone podłoże, wynikające z tajności bazy. W Peenemünde mogło przebywać tylu
tylko ludzi, ilu było potrzeba. Los więźnia był z góry przesądzony: Karlshagen opuszczali tylko martwi.
Dewiatajew z uwagą obserwował swych nowych współtowarzyszy straszliwej niedoli. Myśl o ucieczce
pojawiła się znów, ledwie posłyszał niesiony przez wiatr szum silników samolotowych. Tego nie mógł
jednak dokonać sam, musiał mieć przyjaciół, którym potrafiłby zaufać do końca. Jak ich znaleźć?
Któregoś dnia w czasie obiadu jeden z krańcowo wyczerpanych więźniów, niosąc miskę brukwiowej
zupy potknął się i upadł. Porcja rzadkiego płynu rozlała się, wsiąkając szybko w ziemię. Więzień patrzył
załzawionymi oczyma. Na dziś został pozbawiony i tej marnej strawy.
Obok leżącego pojawił się nagle inny więzień. Schylił się, ujął tamtego za ramię, podniósł. Przez chwilę
patrzyli sobie w oczy. Nieznajomy sięgnął po swoją miskę i całą jej zawartość wylał do miski tamtego, po
czym odszedł bez słowa.
— To ten! — wybrał go w myśli Dewiatajew na swego powiernika. Temu człowiekowi mógł zaufać —
tego był już prawie pewien. Szukał teraz drogi do bezpośredniej z nim rozmowy. Nadarzyła się wkrótce.
Nieznajomym okazał się rosyjski więzień, Sokołow. Dewiatajew nie zawiódł się na nim. Okazał się
rzeczywiście człowiekiem godnym zaufania. Rozmawiali ze sobą coraz częściej. Rozmowy obracały się
najczęściej wokół przyszłości, każdy bowiem nowy dzień mógł zmienić ich sytuację, oczywiście tylko na
gorsze, nie wyłączając wszelkich ostateczności. Któregoś dnia Sokołow wspomniał o możliwości ucieczki,
przyznał się nawet, iż zamierza ją zrealizować wraz z kilkoma innymi więźniami podczas jakiegoś
większego nalotu. W jaki jednak sposób pokonać przestrzeń, szczególnie wodną, Sokołow nie wiedział.
Tymczasem była to trudność zasadniczej wagi.
— Myślę, że mam lepszy sposób — powiedział Dewiatajew. — Jeśli już ryzykować, to na całego.
— Jak?
— Samolotem. Lotnisko jest przecież tuż obok, ludzie chodzą tam na robotę. Jeden udany skok i
będziemy w powietrzu.
Sokołow kręcił z powątpiewaniem głową.
— A skąd weźmiesz pilota? Samolot to nie dorożka.
— Znam takiego kogoś — odparł Dewiatajew. — Tylko, ty, ani pary z gęby!
— Bądź spokojny. Na razie spróbuję się rozejrzeć. Tak czy inaczej, nie możemy tu zgnić do reszty.
Po krótkim czasie Sokołow zapoznał lotnika ze swym przyjacielem Iwanem Korżem, w rzeczywistości
Kriwonogowem, z którym kilka miesięcy spędził w obozie śmierci Natzweiler w Wogezach. Obóz ten słynął
ze zbrodniczych eksperymentów medycznych, dokonywanych na więźniach. Po przekazaniu więźniów na
Uznam Kriwonogow dłuższy czas pracował w grupie unieszkodliwiającej niewypały bomb. Przed
rozbrojeniem niewypału przez niemieckich saperów więźniowie musieli uprzednio bombę wydobyć z ziemi,
lub rumowisk, co połączone było z największym niebezpieczeństwem. Eksplozje przy wykonywaniu tych
czynności były na porządku dziennym. Z grupy roboczej Kriwonogowa uratowało się zaledwie kilka osób.
Później, kiedy niebezpieczeństwo wzmogło się jeszcze bardziej, komendant obozu polecił, aby więźniowie
sami rozbrajali bomby. Niemieccy saperzy mogli odetchnąć. Im już nie groziło niebezpieczeństwo.
„Saperska” grupa więźniów topniała z każdym dniem.
Dewiatajew wyznał swym nowym przyjaciołom, kim jest w rzeczywistości, i zwierzył się, że na Uznam
przybył z określonym z góry zamiarem. Jak się okazało, autorem planu ucieczki z obozu drogą morską był
właśnie Kriwonogow, który zresztą sam przyznawał, iż plan ten ma zbyt wiele słabych stron, aby można go
było urzeczywistnić. Przedostanie się na Wolin lub przez Zalew Szczeciński na stały ląd również nie
wchodziło w grę, choćby ze względu na kilka „szper”, jakie hitlerowcy utrzymywali na Uznamie. Nawet
Niemcy poruszali się po wyspie z trudnością i byli z reguły legitymowani, cóż dopiero mówić o więźniach.
Myśl Dewiatajewa, nieprawdopodobna i niewiarygodna, wydawała się w tych warunkach jedynym
wyjściem.
— Myślmy więc przede wszystkim, co robić — powiedział Sokołow — aby dostać się na lotnisko...
— I to na dłużej — wtrącił Dewiatajew.
— Słusznie, na dłużej. Aby upatrzyć jakiś samolot i opanować go.
— Trzech nas, to za mało — dorzucił Kriwonogow. — Nie wiadomo, jaki to wszystko będzie miało
przebieg. Trzeba pomyśleć o ludziach, silnych, odważnych i pewnych.
Ludzie tacy znaleźli się wkrótce. Do trzech śmiałków dołączyli Sybirak Piotr Kutergin, ukraiński
partyzant Michał Jemiec, rostowski kierowca Fiodor Adamow, młody Białorusin Włodzimierz Niemczenko.
A niebawem jeszcze: Dymitr Serdiukow, Kola Urbanowicz i Iwan Olejnik.
Kwestię przejścia tej dziesiątki do stałej lotniskowej grupy roboczej wziął na siebie Sokołow. Nie było
to wcale łatwe, Niemcy dobierali do niej ludzi bardzo uważnie. Na szczęśliwy los nie było co liczyć, nie
wolno było także zdradzić w czymkolwiek zainteresowania lotniskiem. Nie do pomyślenia było też, aby
ktokolwiek dowiedział się, że „Nikitenko” jest w rzeczywistości pilotem. Taki nie miał nic do znalezienia w
Peenemünde prócz nagłej śmierci, podobnie zresztą jak w Sachsenhausen.
Sokołow nie ustawał w zabiegach i wreszcie dopiął swego, w czym pomógł mu pewien więziony
Niemiec, antyfaszysta. Po dwóch tygodniach wyruszyli już wszyscy razem na lotnisko, goapodarowane
przez oberstleutnanta Stahmsa, a w części dzierżawione przez grupę doświadczalno-szkoleniową
oberleutnanta Graudenza. Kiedy Dewiatajew stanął wreszcie na rozległej płaszczyźnie napunktowanej
sylwetkami samolotów, nie mógł uwierzyć szczęściu.
Szarozielone maszyny różnych zresztą typów, znajdowały się tu bowiem Junkersy, Heinkle i Messery, a
nawet mały „Storch”, przyciągały wzrok lotnika jak magnes. W jego oczach tkwiło wiele z czysto lotniczej
zawiści, zawiści ptaka, któremu odcięto skrzydła. Ale Dewiatajew wiedział, co dla niego jest teraz
najważniejsze, musiał stać się czujnym, nad wyraz uważnym obserwatorem.
Jak opanować samolot? To było jedno zaledwie. Jak na nim wystartować?...
Jak wreszcie nim pilotować, skoro przy obecnej liczbie uczestników ucieczki trzeba było się liczyć z
lotem na dużej maszynie, mogącej pomieścić wszystkich?... Jak on, pilot myśliwski, poradzi sobie z
pilotowaniem bombowca, w dodatku obcego, o nie znanym układzie sterów i urządzeń pokładowych?
Wszystko to były pytania nader istotne, być może decydujące o całym przedsięwzięciu. Znaczną część
samolotów skoncentrowanych na lotnisku stanowiły dwusilnikowe bombowce Heinkel 111, te same, które
potężna firma Heinkel wyrabiała częściowo w Oranienburgu, w bliskim sąsiedztwie Sachsenhausen.
Dewiatajew znał ten typ samolotu doskonale, ale jedynie z sylwetki, która w czasie walk nierzadko rysowała
mu się na celowniku. Szczegóły konstrukcyjne samolotu były mu jednak mało znane, samo zaś wnętrze
kabiny i sposób pilotowania stanowiły dlań prawdziwą zagadkę. Przypuszczał, że kabina pilota w Heinklu
nie mogła się wiele różnić od kabiny każdego innego dwusilnikowego bombowca; poziom techniki lotniczej
w poszczególnych krajach był na ogół wyrównany, zwłaszcza gdy chodziło o typy starsze. Tak czy inaczej
wszystko to pozostawało na razie w sferze domysłu, który należało sprawdzić.
Za każdym swym pobytem na lotnisku lotnik starał się dowiedzieć czegoś nowego o niemieckich
bombowcach. Ponieważ o zbliżeniu się do któregoś początkowo nie było mowy, zwrócił uwagę na nie
strzeżone wraki, których tuż nad zachodnim brzegiem morza, między lotniskiem a portem u ujścia Piany,
bynajmniej nie brakowało. Dotarcie do nich zależało od humoru wachmanów. Dewiatajew używał różnych
sposobów, w końcu jednak udało mu się obejrzeć z bliska rozbitego bombą Heinkla. Nieco później
względnie dokładnie spenetrował kabinę pilotów i przyniósł kilka tabliczek ze schematami i instrukcjami dla
załogi, które później jako tako przetłumaczył Sokołow.
Podczas pracy w pobliżu przygotowywanych do lotu maszyn lotnik z najwyższą uwagą obserwował
czynności mechaników, wówczas zwłaszcza, gdy dokonywali prób silników. Ta niezwykła nauka pilotażu na
obcych samolotach trwała całe tygodnie. Przyśpieszył ją znacznie pewien młody pilot z ekipy Graudenza,
który pewnego ranka, ujrzawszy gapiącego się nań „podczłowicka”, zademonstrował umyślnie cały proces
rozruchu Heinkla. Po jakimś czasie Dewiatajew mógł oświadczyć swym towarzyszom:
— Chyba poradzę sobie z tym Heinklem na ziemi, a w powietrzu to już zobaczymy sami.
— Kiedy lecimy? — wyrwał się Jemiec.
— Gdyby to można było wiedzieć. Tu nie Aeroflot.
Zima była ostra nawet w tym morskim zakątku, w jakim znajdowało się Peenemünde. Jezioro przy
lotnisku ściął dawno lód. Na pozbawionej osłony płaszczyźnie wichry dęły niekiedy z taką siłą, że trudno
było ustać na nogach. O ciepłej odzieży nikt nawet nie marzył. Więźniowie radzili sobie w ten sposób, że
pod drelichy wkładali papierowe worki po cemencie. Im sroższe były chłody, tym obfitsze żniwo zbierała
śmierć.
Wojna wchodziła w swą ostateczną fazę. O świcie 12 stycznia potężny front od Bałtyku do Karpat
drgnął i począł toczyć się coraz szybciej na zachód. 130 dywizji radzieckich ruszyło do nowego natarcia,
którego Wehrmacht powstrzymać nie był w stanie, choć Hitler przerzucił natychmiast z zachodu 5 i 6 armie
pancerne i zagroził rozstrzelaniem każdemu, kto próbowałby zrobić krok w tył. Nie pomogły jednak i takie
groźby. W kilka dni później opór niemiecki zamienił się w pospieszny odwrót, a na wielu odcinkach przybrał
formę panicznej ucieczki. 25 stycznia Hitler otrzymał meldunek, który donosił, że radzieckie czołówki
pancerne zdołały przejść Odrę. Brygada pancerna pułkownika Gusakowskiego dotarła do umocnień
niemieckich w rejonie Międzyrzecza i jako pierwsza jednostka radziecka osiągnęła Odrę. 31 stycznia
pancerniacy generała Bogdanowa dotarli do Odry pod Kostrzyniem. Przebywający w Berlinie u boku
Hitlera reichsleiter Bormann bał się przebudzić śpiącego führera, aby mu o tym zakomunikować. Jednostki
niemieckie w Brandenburgii i na Pomorzu ogarniała panika, bowiem tempo marszu i ruchliwość oddziałów
radzieckich były tak nadzwyczajne, iż spodziewano się ich uderzeń o każdym czasie i w każdym kierunku.
Więźniowie w Peenemünde pozbawieni byli dokładnych wiadomości o sytuacji na froncie, jednak i z
niedomówień strażników, i z ogólnej atmosfery, i wreszcie z ruchliwości lotnictwa oraz marynarki domyślali
się, że zachodzą ważne wydarzenia i że ofensywa radziecka, o której rozpoczęciu doszły ich wieści, święcić
musi triumfy. Nikt jednak nie przypuszczał, że czołówki Armii Radzieckiej w końcu stycznia dojdą już do
Pomorza Szczecińskiego. W sytuacji oriertowały się dobrze jedynie dowództwo bazy i komenda obozu.
Pocieszano tu się myślą o mającym nastąpić według planu generała Guderiana kontruderzeniu z
utrzymanego dotąd Pomorza. Guderian skoncentrował w rejonie Szczecina kilka armii, którymi zamierzał
atakować na kierunku Stargardu, uderzając z północy w bok wojsk marszałka Żukowa. Nawet gdyby plan
ten się nie udał, pocieszano się w Peenemünde, że szczecińskie odwody Grupy Armii „Wisła”, powstałej
między innymi z rozbitej już doszczętnie Grupy Armii „Środek” feldmarszałka Modela, potrafią osłonić
ujście Odry wraz z Wolinem i Uznam. Bazę wzmocniono o nowe jednostki lotnicze i morskie.
Gdy na pomorskim froncie, rozciągającym się od Gdańska do Stargardu, obaj przeciwnicy gotowali się
do rozstrzygających starć, na lotnisku peenemündzkim panował ruch coraz większy, co szykujący się do
ucieczki więźniowie oceniali na ogół jako okoliczność dla nich sprzyjającą. Nerwowość czy nawet zamęt
mogły im pomóc, lecz do nerwowości i zamętu było tu jeszcze daleko.
Gdy radzieckie oddziały sięgnęły Odry, szefowie ośrodka rakietowego w Peenemünde z von Braunem
na czele zeszli się na bardzo poufną naradę. Zajęli się na niej szukaniem odpowiedzi na pytanie, co robić
dalej. W tej zasadniczej teraz, kwestii Braun otrzymał dotąd kilkanaście rozmaitych poleceń, nawet
rozkazów, między innymi również takie, aby pozostać na miejscu i bronić się do ostatniego czlowieka.
Braun wyobraził sobie siebie samego jako „ostatniego człowieka”, co przyszło mu bez trudu. Na naradzie
zdecydowano się na demontaż urządzeń i przygotowanie ośrodka do przenosin na południe Niemiec.
Wszelako, aby nie spotkać się z zarzutem defetyzmu, polecono czynić to na razie z dyskrecją.
Umundurowany przez SS profesor był jednak pewien, że Himmler i Hitler poprą w końcu zamysł
„przeprowadzki”, nic przecież, co znajdowało się w bazie, nie mogło wpaść w ręce żołnierzy radzieckich.
Kierownicy ośrodka Luftwaffe nie mieli aż takich kłopotów, ponieważ posiadane przez nich tajne
nowości lotnicze dawały się przenieść rzutem powietrznym na każde inne miejsce w ciągu jednego dnia.
Prace trwały więc nadal. Co prawda Stahms, Graudenz i inni zapytywali się w duchu, czy ich działanie w
obliczu nadciągającej klęski ma jeszcze jakiś sens, ale o klęsce Wielkich Niemiec nie wolno było bąknąć ni
słówkiem. Twierdzenie führera o ostatecznym zwycięstwie pozostawało nakazem, jakim należało się
kierować wszędzie i o każdej porze. Inaczej szło się na stryczek.
Sturmbannführer Baumgarten głosił właśnie przy każdej okazji swym podwładnym nadejście rychłego
już triumfu, opracowując po cichu plan szybkiej likwidacji więźniów z chwilą ewakuacji obozu i rozglądając
się równocześnie za najlepszą dla siebie drogą ucieczki. Aby wieści ze świata nie obniżyły poziomu
dyscypliny w obozie, a tym bardziej nie skłaniały więźniów ku niestosownym myślom i uczynkom,
Baumgarten polecił wzmóc terror, co miało i to na celu, aby mniej wydajnych „podludzi” usuwać spośród
żywych.
Tymczasem dziesięciu śmiałków czekało na sprzyjający moment. Przez parę pierwszych dni lutego
padał obfity śnieg, potem zrobiło się jaśniej i cieplej, ale śnieg na lotnisku pozostał i należało oczyścić pasy
startowe. Wczesnym rankiem 8 lutego 1945 roku grupka „lotniskowa” wyruszyła do tego zajęcia.
Dzień ten miał pozostać w pamięci Dewiatajewa na zawsze. I nie tylko w jego pamięci.
Pierwszy do dzieła przystąpił Sokołow. Udało mu się tak pokierować sprawą, że cała wtajemniczona w
ucieczkę siódemka znalazła się w jednej dziesięcioosobowej grupce, uprzątającej główny pas startowy.
Niemcom zależało na pośpiechu i okutany w kożuch wachman pokrzykiwał na więźniów raz po raz, choć i
bez tego pracowali szybko, gdyż ruch był ich jedyną obroną przed zimnem.
Dziesięć odzianych w pasiaste łachmany postaci krzątało się po zlodowaciałym betonie bez przerwy.
Zadowolony z szybkiego tempa pracy strażnik, podniósłszy kołnierz, odwrócił się plecami do wiejącego od
morza wichru i Dewiatajew mógł rozejrzeć się swobodnie po lotnisku. O kilkadziesiąt metrów dalej stał
wysunięty przed linię okutanych w pokrowce maszyn samotny Heinkel. Przed chwilą właśnie odjechał spod
niego samochód-cysterna, wyglądało więc na to, że samolot szykowano do lotu. Przez oszklenie kabiny
widać było czyjąś głowę. Dewiatajew domyślił się, że to mechanik silnikowy. Ktoś inny z obsługi stanął na
wprost oszklonego dziobu maszyny.
Kriwonogow przysunął się do lotnika.
— Ten dobry?
— Dobry — odrzekł Dewiatajew — ale Niemcy tam siedzą.
Po paru minutach jedno ze śmigieł drgnęło. Prychnąwszy parokrotnie silnik zaskoczył i zawarczał.
Potem zagrał drugi. W tej chwili do Heinkla podjechała otwarta terenówka, wioząc trzech Niemców w
mundurach lotniczych.
„Załoga — pomyślał Dewiatajew — a więc i tym razem nic z tego”.
Więźniowie nadal odgarniali śnieg i skrobali lód na betonie. Dewiatajew poruszał łopatą, nie
spuszczając oka z samolotu. Nagle oba silniki zawyły basem i raptownie umilkły. Mechanik wyszedł z
kabiny na skrzydło, zeskoczył na ziemię i zasalutował. W chwilę potem trzej przybyli powrócili do
samochodu i odjechali.
Dewiatajewowi wydało się, że śledzi film w zwolnionej projekcji. Co nastąpi teraz?...
Mechanicy, nie zabierając toreb narzędziowych, ruszyli w ślad za samochodem. Zostawili torby, co było
zapowiedzią ich powrotu. Musiały nastąpić jakieś komplikacje z odlotem maszyny, nie sposób było określić
jakie, ale sytuacja wydawała się pomyślna. Na Dewiatajewa skierowało się sześć par oczu.
Decydować miał on.
Lotnik poczuł, że serce bije mu gwałtownie. Czy zaryzykować teraz? Jeśli powie „tak”, a akcja się nie
powiedzie, z całej dziesiątki nikt nie pozostanie żywy. Jeszcze raz dokonał błyskawicznej analizy sytuacji.
Samochód zniknął za hangarami, mechanicy oddalili się już na blisko sto metrów. Ich odejście mogło
oznaczać jedynie to, że zaprojektowany start Heinkla nastąpi wprawdzie, lecz nie wcześniej niż za pół
godziny, być może nawet za godzinę.
Im wystarczyłoby nawet pół godziny, nawet kwadrans...
Dewiatajew odetchnął ciężko. Bez słowa spojrzał na towarzyszy. Zrozumieli się wszyscy.
— Teraz!
Sokołow podbiegł do wachmana.
— Herr Scharführer auch lassen reinigen dort — powiedział swoją dziwaczną niemczyzną.
Miało to oznaczać, że starszy esesman, w którego dyspozycji znajdowała się grupa, polecił oczyścić
schron wskazywany przez Sokołowa.
Hitlerowiec popatrzył na schron i doszedłszy do wniosku, że będzie w nim przytulniej niż na ostrym
wietrze, bez słowa skinął głową.
Wachman nie założył tego dnia hełmu, lecz niewiele by mu to pomogło. Straszliwe uderzenie, jakie
spadło na jego głowę, w chwili gdy przekroczył próg schronu, w jednej sekundzie pozbawiło go
przytomności. W pół minuty później ze schronu wymaszerowało gęsiego dziewięciu więźniów, za którymi
kroczył odziany w kożuch wartownika i z jego karabinem na plecach... Sokołow. Ciało esesmana, zasypane
śniegiem, pozostało w schronie.
Teraz już nie było odwrotu.
Szli szybkim krokiem, nie widząc przed sobą niczego poza samolotem. Dewiatajew zasiadł w fotelu
pilota, mając obok siebie Sokołowa i Kriwonogowa. Reszta pakowała się, gdzie tylko było można. W
ciasnych kabinach z trudem starczyło miejsca dla wszystkich.
O zwykłej próbie silników nie mogło być mowy. Dewiatajew oczekiwał, że po próbie mechaników
rozrusznik poradzi sobie łatwo z wałem silnika.
Rozrusznik jednak nie działał...
Lotnik poczuł, jak na czoło występuje mu lodowaty pot. Rzucił okiem za szybę kabiny: na lotnisku
nadal panował spokój.
Stracono jednak już jedną cenną minutę. Stratą groziły dalsze. W sytuacji pełnej napięcia, kiedy lada
chwila ich zamysł mógł być odkryty, niepodobna było sprawdzić, na czym polega uszkodzenie. Dewiatajew
rozpaczliwym wzrokiem ogarniał swych towarzyszy. Milcząco wpatrują się w niego. Tak, teraz on, nikt inny
tylko on może ich uratować. W jego rękach są ich losy. Lotnik patrzy bezradnie na martwy samolot, którego
nie umie, nie potrafi ożywić. Przez głowę przebija jedna myśl: „akumulatory!”
Dewiatajew zerwał się z miejsca. Jeden rzut oka wystarczył. Skrzynka na akumulatory była pusta, a
więc mectiauik wyniósł je z samolotu, Skąd teraz wziąć niezastąpione, bo jedyne, źródło siły zdolnej ożywić
powietrznego olbrzyma?
— Akumulatory! — zduszonym nerwami głosem zawołał lotnik. — Dawajcie akumulatory!
Kriwonogow wraz z Niemczenką wyskoczyli z kabiny na ziemię. Potykając się, pobiegli, nie opodal
stał wózek z całą baterią. Dziesiątki tylko metrów, ale czas pędził naprzód nieubłaganie. Dewiatajew zacisnął
zęby, czuł wyraźnie, jak strach mąci mu umysł i wycieńcza mięśnie. Otarł dłonią czoło. Już nawet nie patrzył
na współtowarzyszy.
Lotnisko pozostawało spokojne, nikt nie zjawiał się w pobliżu, to dobrze. Kriwonogow i Niemczenko
powrócili, nareszcie!
Wskaźniki zarejestrowały momentalnie dopływ prądu. Pilot odczekał chwilę, zaczerpnął tchu. Lewy
silnik zaskoczył pewnie, prawy zachował się bardziej krnąbrnie, ale i on począł działać. Trójpłatowe śmigła
zamieniły się w błyszczące kręgi. Płynący spod nich huragan starł śnitg, obnażając szarość betonu.
Pilot naciskał dźwignię gazu, a gdy wskaźnik obrotów osiągnął właściwy punkt, zwolnił hamulce.
Samolotem szarpnęło, ktoś stęknął, wgnieciony ciężarem napierających ciał do metalowych dźwigarów.
Strzałka prędkościomierza drgnęła i podskoczyła naprzód. Maszyna biegła przed siebie coraz szybciej po
pasie startowyrn, ciągnąc za sobą chmurę śnieżnego pyłu.
Prędkość była już wystarczająca, aby unieść ogon. Lecz cóż to znów? Ogon ani drgnie. Wlecze się
nadal po ziemi, jakby przywiązano doń jakiś ciężar. Start chybiony, a tymczasem pas już się kończy, jeszcze
trzysta metrów i — morze.
Dewiatajew zawraca bombowcem z fantazją motocyklowego akrobaty, czując jak koniec lewego
skrzydła skrobie ziemię.
— Ster wysokości... Chyba zablokowany! Zobaczyć! — Macha rozpaczliwie ręką. Widzi przed sobą
budynki lotniska, a obok nich rozbiegane ruchliwe figurki. Niemcy są wprawdzie jeszcze daleko, lecz
wiedzą już o próbie ucieczki, a to wystarczy, by za minutę poderwały się w górę dyżurne myśliwce z
wszystkich przybrzeżnych lotnisk.
Znów Kriwonogow na ziemi. Wyskoczywszy z biegnącej jeszcze po ziemi maszyny stanął na chwilę i
już dopadł usterzenia. Wszystko wydaje mu się w porządku: ustalaczy nie ma, ster powinien działać.
Dewiatajew zakręca ponownie i przystępuje drugi raz do rozbiegu. Czyni to już pod ostrzałem
karabinów. Heinkel posłusznie toczy się przed siebie, nabierając szybkości. Pilot znów napiera na
sterownicę. Z całej siły. Gdy opór nie ustaje, pomaga mu osiem rąk.
Ogon unosi się...
Pełny gaz i wolant do siebie. Mając już samochody hitlerowców niemal tuż za ogonem, samolot odrywa
się od ziemi. Pilot nie wytrzymuje go zbyt długo i ledwie pojawiają się pod nimi stalowe fale Bałtyku, idzie
na wznoszenie. Wie, że Heinkel nie uratuje go szybkością, tę bombowiec rozwija mizerną: niewiele ponad
400 kilometrów na godzinę. Jeśli dopadnie go pierwszy lepszy Messer, rozszarpie Heinkla na kawałki.
Cóż jednak hamowało ster wysokości? Pytanie to nie daje mu spokoju ani na chwilę. Wreszcie domyśla
się: trymer! Ta przeklęta „klapka” na sterze wysokości nie wybacza pilotom, gdy o niej zapominają.
Dewiatajew w nerwowym napięciu nie zwrócił uwagi na to, że trymer nastawiony był na lądowanie. Dlatego
właśnie hamował działanie steru przy wznoszeniu. Teraz jeden ruch i sterownica chodzi już lekko.
„Drobnostka — myśli Dewiatajew — a mogła kosztować wiele...”
Mijały pierwsze chwile nerwowego napięcia. Jeszcze nie wierzyli, jeszcze myślą błądzili w niedawnej
ponurej przeszłości. Któryś nerwowo nie wytrzymał. Buchnął płacz głośny, serdeczny, niepowstrzymany.
Ktoś inny zaintonował pieśń. Podchwycili ją natychmiast. Śpiewali głośno, uroczyście, jak ludzie wolni. Po
raz pierwszy od lat.
Zwycięstwo jednak jeszcze nie było zupełne.
Z kabiny Heinkla widoczność jest dobra we wszystkich kierunkach, nietrudno więc było dostrzec na
horyzoncie ciemne punkty. Pierwsze z zaalarmowanych myśliwców ruszyły już w pogoń. Dewiatajew
wiedział, że wyścig z nimi byłby wysiłkiem daremnym. Uratować ich przed pościgiem mogły tylko chmury,
które rozciągały się na znacznej szerokości. Miał kurs północny, wprost na Szwecję, lecz nie tam chciał
podążyć.
Chciał powrócić do swoich. Wielki pojedynek, jaki teraz stoczył z Luftwaffe, miał to właśnie na celu,
aby powrócić do swoich i wraz z nimi walczyć dalej.
Dewiatajew zwiększył szybkość, idąc na spotkanie chmur. Jeszcze minuta, dwie... Heinkel 111 zanurzył
się w szary tuman i stał się niewidzialny.
Można byłoby się dziwić, ale do uszu oberleutnanta Graudenza, siedzącego przecież w kancelarii tuż
obok lotniska, ryk silników odlatującego Heinkla w ogóle nie dotarł. Sprawił to może kierunek wiatru albo
też zbyt głośno nastawiony radioodbiornik. Mógł zresztą startować któryś z samolotów podpułkownika
Stahmsa, a to Graudenza nic nie obchodziło. Wywyższającego się Stahmsa oberleutnant nie cierpiał. Tak
więc Graudenz dowiedział się po raz pierwszy o utracie samolotu z telefonu kierownika lotów, który
podniesionym głosem zapytywał o idiotę, jaki opuścił lotnisko wbrew wszelkim uznanym regułom. Tę wieść
Graudenz poczytał za głupi dowcip, ale kiedy na własne oczy ujrzał puste stoisko, zdrętwiał. Któż zabrał
Heinkla! Bez jego zezwolenia jakakolwiek maszyna nie mogła pokołować ani paru metrów.
W budynku kierownictwa lotów dowiedział się tyle, że Heinkla musiał pilotować jakiś szaleniec. To był
kryminał nie start — zauważył ktoś głośno. Oberleutnant sprawdził błyskawicznie stan jego grupy: nie
brakowało nikogo. Mechanicy nie wiedzieli nic, a więc ktoś odleciał bez przygotowania samolotu?
Graudenz uczynił teraz, co mógł najlepszego. Połączywszy się z jednostką myśliwską w Greifswaldzie,
poprosił o wysłanie samolotów w pościg. Obiecano mu coś niecoś, gdy jednak zażądano informacji o
przypuszczalnym kursie Heinkla, Graudenz nazwyczajniej zamilkł.
W słuchawce telefonu pojawił się glos podpułkownika Stahmsa.
— Ciekaw jestem, jak się czuje oficer, któremu skradł ktoś samolot, co? Ja już będę wiedział, co z
takim zrobić!...
Graudenz ostro przerwał ten potok słów.
— Pozwolę sobie zauważyć, herr oberstleutnant, że ani ja, ani moja jednoska nie podlegają panu. Ende!
Niezbyt wierząc w pomoc greifswaldzkich myśliwców, oberleutnant zdecydował się wysłać w pogoń
własnego Ju-188. Wyleciał na nim leutnaut Hobohn. Po godzinie powrócił.
— Poza słońcem i rosyjskimi myśliwcami nie zobaczyłem nic.
Straciwszy ostatnią nadzieję, Graudenz połączył się przez specjalną linię z kompetentnym dla siebie
sztabem lotnictwa taktycznego w Berlinie.
— W mojej grupie zdarzył się nadzwyczajny wypadek...
Meldunek złożony Berlinowi przyniósł taki skutek, że już po południu wezwano Graudenza do sądu
wojennego w Greifswaldzie. Tu właśnie nadradca o przekrwionej twarzy i przerażająco zimnych oczach
oznajmił badanemu, że marszałek Rzeszy, Hermann Göring, żąda głowy winnego.
— Pan jest dowódcą grupy. Kwestia odpowiedzialności mogłaby zostać rozstrzygnięta w formie
jednoznacznej — cedził nadradca — Wypadałoby znaleźć jednak jakieś właściwe wyjście...
Graudenz zamienił się w słuch.
— Każdy samolot, jak wiem, ma swego mechanika, który, zgodnie z instrukcjami, odpowiada za stan
samolotu; Heinkel nie powinien być gotów do lotu, skoro nie było takiego rozkazu. Tymczasem był gotowy i
odleciał.
— Nie był przygotowany — zaprzeczył Graudenz. — Mechanik zrobił wszystko, co do niego należało.
— To już sprawdzi żandarmeria polowa — rzekł nadradca. — Jeśli jednak było tak, jak pan mówi, w
jaki sposób samolot wyleciał?
— Nie wiem, doprawdy — Graudenz rozłożył ręce w geście bezradności. — To jest nie do pojęcia.
Na razie Graudenz otrzymał areszt domowy i zakaz wykonywania lotów. Ponurzy jak zimowa noc tajni
żandarmi polowi już przystąpili do akcji, a dobrze było wiadomo, jak takie akcje się kończą.
Starszy lejtenant Dewiatajew zadał hitlerowskiej Luftwaffe najcięższy cios w całej swojej karierze
lotniczej. Cios sięgnął również oprawców z Karlshagen.
Wyjaśniło się szybko, że porwania Heinkla dokonali zatrudnieni na lotnisku więźniowie radzieccy.
Jeden z nich musiał być wytrawnym pilotem. Graudenz nie bez satysfakcji zameldował prowadzącym
śledztwo oficerom, że to nie kto inny, a kierownictwo obozu skierowało do pracy na lotnisku właśnie lotnika,
co zadecydowało o powodzeniu ucieczki. Ono więc ponosiło główną winę. Ciężki ten zarzut
sturmbannführer Baumgarten odpierał raptem do następnego dnia, starając się dowieść, że nikt z jego
więźniów z lotnictwem nie miał nic wspólnego. Istotnie, według kart ewidencyjnych takiego nie było, lecz
przybyli w trybie alarmu do Karlshagen spece z Sicherheitsdienstu odkryli prawdę o „nauczycielu
Nikitence”.
Winnym blamażu SS wobec wojska uznano Baumgartena. Rozstał się też ze swym stanowiskiem w
tempie błyskawicznym. Wywieziony z obozu pod strażą, przepadł bez śladu. Identyczny los spotkał paru
jego kamratów.
W tym już czasie Michaił Dewiatajew wraz ze swymi towarzyszami przebywał wśród swoich. Lot nie
był łatwy. Na dobrą sprawę lejtenant poznawał Heinkla dopiero teraz, w powietrzu, a szło mu to tym
trudniej, że pozbawiony był pomocy nawigatora. Drogowskazem pozostawało słońce, ale w końcu
wystarczyło mu ono, aby utrzymać właściwy kierunek lotu, na wschód! Oddaliwszy się od niemieckich
brzegów na odległość, która wydała mu się bezpieczna, pilot wszedł w skręt, a potem wyrównał kurs. Nie
mógł wiedzieć, że już tego dnia front na Pomorzu biegł w odległości nie większej niż sto kilometrów od
wybrzeża i że następnego dnia, 9 lutego, ruszyć miała ku morzu zwycięska ofensywa wojsk radzieckich i
polskich. Dewiatajewa dzieliło więc od wolności nie więcej niż pół godziny lotu.
Lecieli dłużej. W pewnej chwili zbliżył się do Heinkla jakiś Messerschmitt, ale wkrótce się oddalił.
Obłoki stawały się coraz rzadsze. Ciemna płaszczyzna morza poczęła się załamywać na południowym
skraju. Tam był ląd i tam musieli na pewno być swoi. Lądowanie nastąpiło na Mazurach.
Za swój wielki wyczyn Michaił Dewiatajew otrzymał zaszczytny tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.
Wkrótce po przylocie powrócił do Kazania. Został kapitanem żeglugi rzecznej.
Po przeszło dwudziestu latach znalazł się znów w Peenemünde, zaproszony tam przez władze
Niemieckiej Republiki Demokratycznej jako gość honorowy na uroczystość odsłonięcia obelisku
upamiętniającego niezwykłą ucieczkę dziesięciu mężnych.