Odkupienie
Część 1
- I, rozumiesz, on wtedy wcisnął temu japiszonowi ten batonik w japę!
Czwórka młodych ludzi zaczęła śmiać się pod nosami, prawie wypadając ze swoich foteli. Dziewczyna
siedząca zaraz obok opowiadającego kiepski kawał chłopaka obejrzała się za siebie, wprost na
komandor. Catherine Harrier była najwyższym rangą oficerem na planecie, dowodziła całą tą zgrają
rechoczących jak żaby żołnierzy. Kobieta zabębniła palcami o konsolę pod jej prawą ręką i w ten
sposób zdołała przywołać do porządku jej gromadkę. Westchnęła nieznacznie, doskonale maskując
swoje zażenowanie i odwróciła się do swojego zastępcy – Natasha Tarkowska wzruszyła tylko
ramionami.
- Cóż zrobisz Cat, to nadal bardzo młode osoby. Rudowłosa pochyliła się i szepnęła na ucho
komandor. - Chociaż przyznam, że mają swoje zalety.
- Oczywiście, że mają. - Catherine warknęła w odpowiedzi- Twój syn jest z nich najspokojniejszy
przynajmniej.
- Nie mów mi, że Mark jest złym chłopakiem. Twój dzieciak to mała bomba z opóźnionym zapłonem.
- Uhum. - Cat skinęła głową i spojrzała na holoprojekcję.
Archipelag, który oglądała był tak naprawdę ostatnia nadzieją ludzkości. Woda na tej planecie była
jedną z niewielu bezcennych rzeczy – bez niej Konfederacja zginie. Cóż poradzić, skoro chinole
wygrali wojnę o panowanie nad Ziemią. Kobieta potarła skroń dłonią i oparła się na łokciu, wbijając
spojrzenie swoich błękitnych oczu jak lodowate ostrza w plecy kawalarza. Byli oboje tak różni od
siebie – podczas gdy ona swoją rozwagą potrafiła prawie jak prorok przewidzieć posunięcia
Chińczyków, on zdawał się rozpalać wszystko wokół siebie pierwotnym chaosem. Zawsze
uśmiechnięty, czarnowłosy i przystojny. Tak, to musiała przyznać sobie w sercu, wydała na świat
paskudnie przewrotne połączenie cech. Mark, jej własny syn i członek ekspedycji z jej rozkazu, był
faktycznie bombą z opóźnionym zapłonem – nie wiedziała tylko, czy atomową. Uśmiechnęła się
lekko, przypominając sobie tego małego urwisa, który przysporzył jej tyle trosk. A teraz mogła jedynie
podziwiać osobę, w którą się zmienił. Nie był zbyt wysoki, może troszkę odstawał ponad średnią. Jego
barki również nie wydawały się zbyt szerokie – jednak ona wiedziała, że były doskonale sklepione. Co
jak co, ale miała wgląd w jego badania, przeprowadzone przez Natashę – Mark był naprawdę
świetnie uformowany, jego ciało wychwyciło tę równowagę pomiędzy różnymi cechami, dając mu
naprawdę wybitne predyspozycje do wielu zawodów.
Ale on poszedł w jej ślady. Zamiast spokojnie żyć w jednym z wielkich miast, wolał podążyć za nią jak
szczeniaczek za swoją matką. Sam ją błagał o możliwość dołączenia do ekspedycji – zgodziła się
dopiero wtedy, gdy Natasha zaproponowała zabranie Wasilieva, swojego dzieciaka. I tak oto, ktoś
stwierdził głośno, że z akcji mającej uratować gatunek Homo Sapiens zmieniono ekspedycję w piknik
rodzinny. Catherine wybiła wszystkim z głowy takie plotki, publicznie wskazując wybrane osoby jako
wybitnie nadające się do zadania – Silne, zdrowe i bezwzględnie oddane sprawie. Holoprojekcja
przed nią przeszła w stan oczekiwania i zmieniła się w lustro. Było to dla niej wygodne, mogła dojrzeć
każdego członka załogi majaczącego poza jej "zamczyskiem" - podestu dla dowódcy i jego zastępcy,
otoczonego holoprojektorami i innymi urządzeniami.
Miała wielkie szczęście – mimo czterdziestu lat na karku, czas nie dobrał się do niej. Nadal mogła się
poszczycić nieskazitelną urodą, która nawet w prostym mundurze potrafiła wprawić w zachwyt
mężczyznę. Proste, długie włosy związała w kok, który wydawał się platynowojasny. Tak, była
blondynką, ale jedną z tych niewielu, które natura obdarzyła tak nieskazitelną barwą włosów. Ktoś
kiedyś nawet stwierdził, że mogłaby zostać modelką – jej figura nie pozostawiała wiele dla imaginacji.
Jej ciało po tylu latach wydawało się nadal jędrne i młode. Duże piersi nie poddały się sile grawitacji a
nogi w odpowiednich szpilkach przywodziły na myśl niejedną sprośność. Catherine westchnęła
ponownie i przegoniła te wszystkie rozważania ze swojej głowy. Nie były jej potrzebne do życia –
powinna się cieszyć tym, że miała przy sobie najbliższe jej osoby i robi coś naprawdę dobrego. Ale...
tam w środku czuła pewną pustkę. Zacisnęła mocniej pełne wargi i odwróciła wzrok, co nie uszło
uwadze Natashy.
- Cat, co cię dręczy?
- Nic. Nie bój się o mnie, lepiej zajmij się swoją robotą. - Kobieta odparła grzecznie i posłała
przyjaciółce lekko wymuszony uśmiech. - Naprawdę, wszystko w porządku.
- Dobrze, pani komandor. Jakby jednak zmieniła pani zdanie, jestem tutaj.
Zawsze dobra Natasha. Catherine mogła dziękować Bogu za taką pierwszą oficer – nie dość, że
zajmowała się sekcją medyczną, to jeszcze pilnowała porządku pod jej nieobecność. Jej wzrok znów
powędrował po mostku okrętu – było tu parędziesiąt osób, głównie młodszych oficerów i marynarzy.
Wszyscy rzetelnie wykonywali swoją pracę, wiedząc jak bardzo polega na nich Ziemia. Prawie wszyscy
– czwórka siedząca w "Gnieździe" bawiła się przednio swoimi zabawkami. Cóż mogła powiedzieć,
piloci od zawsze mieli swój własny styl bycia, wyzwolony i nieokiełznany. Można im było na to
pozwolić – gdy zaszła potrzeba, zamieniali się w doskonale dostrojone do jej zamysłów mechanizmy.
Jak maszyny, robili wszystko czego zażądała. Jej czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Pierwszy od lewej był
Wasilij, "Wasyl". Słowiańska uroda jego matki wyeksponowała się w jego przystojnej formie. Cichy i
grzeczny szatyn, zawsze gdy tylko otrzymywał od niej rozkaz skinął również Natashy. Dalej siedział
Mark Harrier, jej latorośl i atomówka w jednym, co chwila rzucający jakimś kiepskim żartem.
Uśmiechnęła się do jego pleców, gdy wstał aby dotknąć hologramu. Nawet paplając swoje głupoty
trzymał pieczę nad swoim skrzydłem. Obok niego siedziała Lynette La'Faye – filigranowa brunetka o
anielskim usposobieniu. Catherine doskonale wiedziała, że ta Francuzka z pochodzenia oddałaby się
Markowi w ciągu sekundy, gdyby tylko na nią spojrzał inaczej – tymczasem on przestrzegał
regulaminu, który traktował jak dekalog wyryty w swoich kościach. Zabraniało się kontaktów
intymnych w pracy, tak w skrócie przetaczając kilka stron przepisów. Ostatni był Nick Carter,
Amerykanin z pochodzenia, złote dziecko rodziny. Blondyn, prawie jak marzenie każdej
amerykańskiej rodziny. Ciężko było mu jednak zająć pierwsze miejsce przy przewrotnej naturze jej
syna – ten po prostu miał we krwi wojaczkę. Cóż, nie była jeszcze w wojsku, gdy go spłodziła, a jednak
jakoś to mu przekazała.
I ta oto czwórka rechotała znowu w swoim gnieździe, pilotując zdalnie sterowane maszyny o
skróconej nazwie MANTA. Byli pilotami, to prawda – jednak w dwudziestym drugim wieku prowadzili
swoje myśliwce z bezpiecznego miejsca. Byli najnormalniej w świecie zbyt cenni a każdą maszynę
dało się zastąpić nową – to ich doświadczenie i zdolności były tutaj najważniejsze. Na Gaei nie liczyła
się cena pojazdów, Miasto zapewniało im dostawy całego sprzętu na zawołanie – takie było jego
zadanie między innymi.
Dalej, przed gniazdem znajdowały się inne, mniej ważne stanowiska – kontrola ognia, uszkodzeń i
tym podobne. Wszystko jednak spływało do fortecy komandor, serca okrętu – Lotniskowca klasy C
"Atlantis", jedynego okrętu Konfederacji na planecie. Mieli po prostu zająć wszystkie wyspy – jednak
chinole też się za to wzięli. Mieli tu swoich ludzi, nie wiedziała w jakiej sile, jednak od jakiegoś czasu
polowali na siebie nawzajem. Oni zajęli południe i wschód, Konfederacja ustanowił swoją siedzibę na
zachodzie i północy. Pomiędzy obiema stronami znakowała się wielka liczba małych wysepek, które
wyglądały jak piegi na licu oceanu, okalającego całą planetę – w końcu to woda ich tutaj przyciągnęła.
Poza Mantami, jej okręt posiadał również opancerzone pojazdy bojowe, amfibie o nazwie WALRUS.
Nimi też kierowali jej piloci, lub druga zmiana, której tak naprawdę nie ufała zbytnio. W zamian za
miejsce dla syna, Natashy i Wasilija Cat musiała zgodzić się na kandydaturę podstawionych ludzi.
- Kontakt. - Nick syknął głośno.
Cały mostek ożył. Cat wywołała mapę wyspy i przyjrzała się swoim niebieskim trójkątom, które
właśnie rozbiły formację aby skryć się w wąwozach. Musiała przyznać, że ta taktyka odnosiła sukcesy
– nie mieli co liczyć na formacje bojowe, manewry oddziałów. Liczyła się taktyka i drapieżna
bezwzględność każdej jednostki. Natasha wskazała na czerwone sygnatury oznaczające stanowiska
artylerii chinoli.
- Postawić osłony, maszynownia, płyniemy jedną trzecią prędkości maksymalnej.
Mark obejrzał się na Wasyla i skinął mu głową. Cat wywołała przed sobą obraz z jego MANTY, którą
nazwał Firefly. Maszyna właśnie wykonała karkołomny manewr, wirując wokół własnej osi i ślizgając
się na prądzie powietrznym. Wymierzony w nią pocisk minął o włos lewy silnik VTOL i poleciał w siną
dal, gubiąc swój cel na dobre. Chłopak szybko wystawił się na ogień reszty obrony, ujawniając jej
pozycje zespołowi. Cat nie miała wątpliwości co do jego planu – ściągał uwagę. Robił to zapamiętale,
udając kiepski pilotaż w każdym względzie. Nie trzeba było długo czekać na efekty – trzy pozostałe
manty w ciągu minuty dorwały kilka wyrzutni rakiet, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza.
Wokół Cat panował zamęt. Rzucała krótkie rozkazy odpowiednim osobom i analizowała każdą
docierającą do jej stanowiska informację. Walka dopiero się rozpoczęła, jednak Mark zdołał ujawnić
więcej pozycji wroga. Kobieta szybko przejęła kontrolę nad bronią okrętu i skierowała jedyną
wyrzutnię rakiet na cele.
- Myśliwce wroga, wysoki pułap, odciągnijcie je od wież.
Mark zmienił się w okamgnieniu – już nie rzucał głupimi żartami. Jego dłonie w szaleńczym tempie
śmigały nad konsolami, kierując jego maszyną w śmiercionośnym tańcu. Mimo iż dostał parę razy,
nadal trzymał się pod ostrzałem wroga. W końcu ułożył palce na dwóch dżojstikach i usiadł głębiej w
fotelu, rozpościerając mniejszy hologram przed swoimi oczami. Nie mógł sobie teraz pozwolić na
dekoncentrację, czuł się tak, jakby zasiadał za sterami swojej Ważki. Co chwila wymigiwał się
przestrzelonej, długiej serii z działek swoich oponentów, kierował jakąś rakietę na stok czy opadał w
morderczym manewrze, aby rozstrzelać cel naziemny. I robił to szybciej od innych. Zacisnął mocno
zęby, warknął coś, obrócił się dokładnie nad ziemią. Z jego działek posypały się strumienie pocisków,
rozmazując lekki wóz bojowy na najbliższej polanie. Wasyl, jak zawsze, trzymał pieczę nad jego
bezpieczeństwem, kołując wyżej, odcinając drogę myśliwcom, które mogły wyrwać się z walki
kołowej, w którą wciągnęli je Lyn i Nick.
- Widzę jednostkę kontrolną. - Natasha zameldowała machinalnie. - Koduję pozycję, sygnatura Alfa
Jeden.
- Przyjąłem, przejmujemy. - Mark odparł na interkomie bezzwłocznie.
Cat skierowała okręt tak, aby osłaniało go wzgórze znajdujące się zaraz przy brzegu. Nie było
wątpliwości, że została już wykryta, musiała teraz uniknąć bezpośredniego trafienia. Obejrzała się na
boczny holoprojektor i warknęła coś cicho.
- Wycofać się, już!
- Tak jest!
Kobieta skierowała błyskawicznie ogień działek elektromagnetycznych na nadlatujące w jej stronę
rakiety. Centrum dowodzenia chinoli było świetnie uzbrojone – to z czym dotąd walczyli było jedynie
początkiem. Ufortyfikowali się tutaj z nadzieją wciągnięcia jej w pułapkę. Zrobili to. Artyleria grzmiała
w stronę Atlantis, mając nadzieję trafić okręt za osłoną. Manty tymczasem dostały się pod ostrzał
drugiej grupy maszyn, wspartych przez wozy bojowe z bronią przeciwlotniczą, małe i bardzo szybkie.
Nick zaklął szpetnie i uderzył pięścią o konsolę, widząc szum na swoich holoprojektorach – stracił
swoją maszynę.
- Zająć pozycje nad wzgórzem. - Cat rzuciła krótko – Przygotować Walrusy do desantu w ciężkich
warunkach.
- Aye, Ma'am! - Nadzorujący garaż pojazdów technik wypalił i zajął się swoim zadaniem.
Mark tymczasem zaczął wywijać ekwilibrystyczne ewolucje w powietrzu, wyciągając co się tylko da ze
swojej Manty. Walka przeniosła się dokładnie nad wzgórze, tam gdzie jego matka planowała.
Przeciwnik był jednak o niebo roztropniejszy, trzymał się z dala, pozwalając swojej artylerii grzmieć
bez przerwy do celu. Na osłonie Atlantis co chwila rozbłyskała potężna eksplozja. Wasyl i Lyn również
pracowali bez przerwy, ściągając z nieba kolejne cele, zamieniając ten niewielki kawałek ziemi w
prawdziwe złomowisko. W końcu, gdy ich osłony były już dość wyczerpane, wróg postanowił porzucić
rozwagę i runął w kierunku swojego celu, dostając się pod ostrzał ze stanowisk obronnych
lotniskowca. Strumienie maleńkich kul przecinały powietrze, roznosząc kolejne cele bez wytchnienia.
Morze wokół szarego kadłuba falowało co chwila, połykając opadające odłamki. Manty szybko
oderwały się od walki, kołując nisko nad powierzchnią wody, pozwalając swojej jednostce
macierzystej pokazać na co ją stać. Na mostku wybuchły okrzyki, gdy jeden z pocisków artyleryjskich
trafił o potężny pancerz i wywołał wstrząs. Cat ucięła ten chaos jednym głośnym rozkazem i wróciła
do swojego dzieła zniszczenia. W ledwie parę minut później skryła się małej zatoczce, otoczona
wzgórzami i lasami.
- Wysłać Walrusy.
Manty zadokowały bezpiecznie, chronione przed ostrzałem gdy z boku okrętu odbiły cztery pojazdy
opancerzone. Bardzo szybko wydostały się na ląd, tym razem wyposażono je w ciężkie pancerze i
broń. Lekki opór na brzegu, tych paru małych wozów bojowych ucichł błyskawicznie. Wróg nie miał
szans z znacznie mocniejszymi pojazdami, które nawet w wodzie były zdolne odpowiadać ogniem.
Cat przekazała dokładną trasę, jaką zaplanowała Markowi i pozwoliła jego zespołowi kontynuować
bez przeszkód. Zaplanował to tak, aby wzgórza i lasy osłaniały jego czołgi przed ogniem wroga. Co
prawda stracili osłonę myśliwską, jednak Lynn prowadziła walrusa wyposażonego w szybkie działko
przeciwlotnicze. Mieli duże szanse przebić się do celu.
Kolejne minuty mijały w ciszy. Komandor zaciskała mocno palce, przyglądając się poczynaniom
swojego syna.
- Spokojnie, są już prawie u celu. - Natasha szepnęła do niej i położyła dłoń na jej ręce. Cat
odpowiedziała skinieniem głowy i westchnęła cicho.
Walrusy zatrzymały się pod osłoną ostatniego wzgórza. Centrum dowodzenia znajdowało się w
niskiej górze, wbite w jej cielsko. U podnóży stoków mieściły się jedynie fortyfikacje i stanowiska
artyleryjskie. Wróg postawił na obronę statyczną i lekkie jednostki, pragnąc zachować mobilność oraz
wytrzymałość zarazem. Był to trafiony pomysł.
Jednak Mark wiedział jak sobie z tym poradzić. Mocne osłony na jego pojeździe były zdolne przetrwać
wiele trafień a teren był jego atutem. Gwałtownie wychynął zza osłony i wypalił z każdej broni jaką
miał, aby po ledwie paru sekundach dać całą wstecz i znów ukryć się. Ogień wieżyczek minął go
ledwie o włos, jednak jedno stanowisko zamieniło się w zgliszcza. Operację powtórzył jeszcze dwa
razy, nim od tyłów dopadły ich znów lekkie wozy chinoli. Wasil i Nick zajęli się nimi, dosłownie
rozgniatając je pod ciężkimi cielskami swoich Walrusów. Tymczasem Lynn przeczesywała niebo,
rozpruwając resztki myśliwców, próbujące dobrać się do ich skóry. Mark w końcu musiał cofnąć się
dalej i dać osłonie dłuższy odpoczynek.
- Dobra, jaki plan? - Nick zapytał głośno i spojrzał na przyjaciela. - Podnóża są czyste, ale tam na górze
mają więcej pukawek.
- Potrzymajmy ich parę minut w niepewności. Przeładujcie broń i doładujcie osłony, potem robimy...
- Wjazd. - Lynn rzuciła z uśmiechem. - Świetny pomysł, biorąc pod uwagę, że jest nas czwórka a
musimy zdobyć górę.
- Rozwalić. - Mark odparł spokojnie. - Rozwalić. Zawsze moglibyśmy dać im kilka lusterek, te
skośnookie małpy...
Parę minut później ruszyli. Wbrew pozorom, nie wybrali najprostszej drogi, tam gdzie wróg zebrał
resztki sił. Przebili się przez las i wyjechali dokładnie tam, gdzie nikt nie chciał ich widzieć. Nim
wieżyczki i artyleria zdołały skierować ogień w ich stronę, cztery wozy bojowe pokonały większość
dystansu, grzmiąc przed siebie bez opamiętania. Ich działa rozrywały kolejne bastiony, wprowadzały
zamęt i ściągały krwawe żniwo. Wschodni stok zamienił się w rumowisko, gdy pociski kumulacyjne
skruszyły jego podstawę.
- Teraz.
Catherine rzuciła szybko. Osłona Atlantis opadła gwałtownie, pozwalając salwie rakietowej wyrwać
się na zewnątrz. Pociski miały czystą drogę, dzięki działaniom Walrusów, przedarły się przez resztki
ognia paru wieżyczek i zaczęły eksplodować na strukturach chińczyków. Cysterny z paliwem, składy
amunicji i linie energetyczne – wszystko zostało zniszczone potężnymi eksplozjami. Baza wewnątrz
góry została odcięta od świata, miała niewielki wybór.
- Przychodząca transmisja, Ma'am. - Natasha wdusiła przycisk i wywołała hologram przed twarzą
komandor.
- Nigdy nas nie pokonasz, zachodnia dziwko! - Chińczyk rzucił i zaczął się wydzierać w swoim
rodowym dialekcie.
Nad wyspą rozbłysła wielka, jasna łuna. Cztery Walrusy zdołały skryć się za najbliższym wzgórzem,
fala uderzeniowa ominęła je. Mark obejrzał się na matkę i wlepił w nią spojrzenie swoich szarych
oczu. Wyrażały ogromne zdziwienie.
- Wysadzili się w powietrze Ma'am... Wyspa zdobyta.
Mark stracił ochotę na jakiekolwiek żarty. Czekał w milczeniu na drugą zmianę, która miała przejąć
jego wachtę. Spuścił głowę i przyglądał się klawiaturze przed sobą – nie mógł uwierzyć, że ujrzy
kiedykolwiek tak przykrą rzecz. Nawet jeżeli panowała wojna, Konfederacja szanował prawa jeńców.
Nie było potrzeby zabijać tylu żołnierzy w tak bezwzględny sposób... Nie po to, aby ratować honor czy
dumę. Byli bezbronni, zupełnie... Uderzył pięścią o podpórkę fotela, warknął coś i mocno zacisnął
zęby. Lynn położyła dłoń na jego ramieniu, jednak strząsnął ją gniewnie. Ktoś klepnął go w ramię.
Mark bez słowa wstał i minął żołnierza, który wpatrywał się w niego z dziwnym uśmiechem na
ustach. Stanął przed wysokim podestem stanowiska komandor, wyprostował się i sztywno
zasalutował. Jego przyjaciele również milczeli, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- Podporuczniku, proszę poczekać. - Catherine zatrzymała syna nim ten dotarł do wyjścia z mostku. -
Reszta ma już wolne, ale z panem chcę porozmawiać.
Chłopak odwrócił się i podszedł do podestu. Stojąc na podłodze sięgał głową zaledwie kilka
centymetrów ponad poziom konsol znajdujących się w tylnej części jego części. Natasha intuicyjnie
włączyła jak najmniej przejrzyste hologramy i zaczęła wydawać cicho rozkazy reszcie załogi,
odciągając ich uwagę od stanowiska komandor. Cat wstała z fotela, skinieniem głowy dając wyraz
wdzięczności za przezorność przyjaciółki. Podeszła do krawędzi, oparła się łokciami o konsole i
wychyliła lekko w półcieniu, jaki zapewniało jej przyciemnienie z tyłu mostka. Nikt nie widział co
robiła.
Wykorzystała to. Sięgnęła jedną dłonią do swojego dziecka i dotknęła jego twarzy. Mark drgnął czując
ciepłe palce na policzku, spojrzał do góry niepewnie i zamarł. Jego matka uśmiechała się do niego w
zupełnie nieprofesjonalny sposób, tak jakby gdzieś z boku zostawiła komandor Harrier a była teraz
wyłącznie Catherine, jego aniołem stróżem.
- Kotku... - Nawet jej głos przybrał zupełnie inną barwę. Był... miły. Ciepły. Pełen miłości. - Co mam ci
powiedzieć, abyś poczuł się lepiej?
- Dlaczego? - Chłopak wyrzucił z siebie cichutki szept.
- Jak by to wyjaśnić. Hmm. - Cat pochyliła się jeszcze niżej, prawie dotykając ustami czoła syna. - Nikt
nie spodziewał się, że są do tego zdolni. To nie twoja wina, naprawdę.
- Mogłem... mogłem zrobić to lepiej, przetrzymać ich dłużej, zostawić jakąś drogę ucieczki.
- Oni mieli wybór, Mark. To, że ich dowódca kierował się nieczystymi intencjami to nie wynik twoich
działań, tylko jego małostkowości. To na niego spada cała wina za to, co się stało. Nikt nie zmuszał go
do samobójstwa i mordowania – podjął tę decyzję. Uważał, że tak będzie lepiej.
- Czy ty postąpiłabyś tak samo?
- Nie. - Cat odparła cicho, odnajdując jego dłoń i uściskując lekko. - Nie mogłabym ciebie zabić,
maleńki. Jesteś dla mnie zbyt ważny.
- To...
- Nieprofesjonalne, owszem. Złe ze strategicznego punktu widzenia. Ale niezgodne z moim
sumieniem. - Kobieta westchnęła cicho. - Jak mogłabym zabić tę jedyną osobę, którą pragnę chronić?
- Czyli... - Mark spojrzał na nią lekko skołowany jej słowami. - Jesteś tu...
- Dla ciebie. Bo wiem, że wykonując to zapewniam tobie przyszłość. Tobie, twoim dzieciom i wielu,
wielu innym.
- Jesteś moim aniołem mamo. Kocham cię. - Mark wypalił bez zastanowienia i szybko zaczerwienił się.
- Przepraszam, pani komandor. Nie powinienem.
Catherine przez sekundę trwała w dziwnym szoku. Nie spodziewała się takich słów z jego ust. Mark
zawsze był wstrzemięźliwy w wyrażaniu uczuć. Bał się o nich mówić, mając matkę wojskową i czując
się prawie jak piąte koło u wozu. Wyrobił sobie charakter ignoranta, który tylko czasami odsłania
wewnętrzną siłę. Wyśmiewał, omijał, milczał – prawie nigdy nie oceniał, nie krytykował czy chwalił. A
do niej zwracał się z rezerwą. Tymczasem tutaj, lata świetlne od ojczyzny, na obcym terenie
powiedział jej chyba najpiękniejszą rzecz jaką kiedykolwiek usłyszała. Zawsze była tylko " godnym
zaufania oficerem" czy seksowną laską. A on... jednym zdaniem przedarł się głębiej niż sądziła, że to
możliwe. Trafił w samo jej serce. To nie był po prostu komplement – to było stwierdzenie o
potężnych fundamentach. Mimo tego, że to jej atak doprowadził do katastrofy, nie winił jej. Uważał
jej intencje za słuszne. Doceniał ją i co najważniejsze, nazwał ją swoim aniołem. Cat zmiękło serce, w
jednej chwili poczuła się jakby to wszystko nie miało miejsca a jedynym stałym elementem byli oni.
Nie on i ona, lecz oni oboje. I ten jego rumieniec – był niezwykle uroczy, gdy nie ukrywał swoich
uczuć. Pchnięta czymś ciepłym w sercu pochylił się i pocałowała go prosto w czoło. Gdyby mogła,
objęłaby go i sama przyznała się do bólu, jaki nosiła w sobie – tego, że odebrała mu całą jego
niewinność. Ale teraz... wiedziała, zdawała sobie sprawę z jego poparcia.
- Mark... jak odpoczniesz, przyjdź do mojej kajuty, dobrze? - Cat powiedziała lekko drżącym głosem. -
Ja... chciałabym...
- Przyjdę mamo. - Chłopak uśmiechnął się do niej. - Dziękuję, że jesteś.
Wyszedł, całując ją na odchodne w dłoń. Kobieta musiała wciągnąć kilka razy głęboko powietrze w
płuca nim usiadła na swoim miejscu. Natasha spojrzała na nią z enigmatycznym uśmieszkiem i
wzruszyła ramionami.
Jak on to robił?
Mark wziął prysznic i przebrał się w lżejszą wersję uniformu. Znalazł w końcu chwilę dla siebie, zszedł
do przedziału pilotów jego skrzydła czyli małej kajuty w której stały dwie piętrowe spartanki i
metalowe szafki. Usiadł na swojej koi i wyciągnął z półki mały notes, w którym zapisał dzisiejszą datę i
dodał krótką notkę - "Paskudna sprawa." Co mógł innego zrobić? Nawet to co powiedziała mu jego
matka, nie dawało spokoju duszy. Nadal czuł się winny. Był odpowiedzialny za poczynania swoich
ludzi a nawet mimo zwycięstwa, miał wrażenie, że mogli zrobić coś więcej.
Tylko co? Walczyli jak opętani, próbując przegonić chinoli z wyspy, nie wybijać ich do nogi. Niszczenie
maszyn kontrolowanych przez japońską elektronikę to nie zabijanie ludzi – a tam nikt nie przetrwał.
Chłopak sądził, że sam wcisnął przycisk autodestrukcji bazy. Oparł się o metalową gródź za plecami i
westchnął. Na kocu, obok jego nogi, wylądowało zdjęcie, pochwycił je i odwrócił się aby przywiesić na
miejsce, jednak coś go powstrzymało.
Piękna dziewczyna z włosami pomalowanymi w fioletowo rubinowe pasemka przyglądała się mu z
uśmiechem. Jej usta były takie słodkie, nawet na fotografii. Rebeka Walcot, jego niestety była
partnerka. Westchnął cicho i sięgnął znowu po notes, otwarł na ostatniej stronie i wrócił do pisania
listu z przeprosinami. Cholera, w dwudziestym drugim wieku byli ograniczeni do pisania listów! Wolał
do niej zadzwonić, usłyszeć głos, nawet ten wściekły czy zrezygnowany. Nie dziwił się jej – nikt o jej
pozycji społecznej nie chciałby faceta, który może wąchać kwiatki pięćdziesiąt lat świetlnych od
domu. Jedna sprawa to należeć do armii a druga być członkiem ekspedycji, która z wielu powodów
była nietrafionym pomysłem. Zacisnął mocno wargi, przekreślając kolejny raz napisane "nadal Cię...".
Powiedziała mu jasno – to koniec. Niech robi co mu się żywnie podoba, ona nie będzie czekała latami
i traciła najlepszego okresu swojego życia na celibat. Ktoś wyrwał mu przedmiot z ręki i spojrzał na
całą pokreśloną stronę.
- Znowu? - Wasyl usiadł obok niego i zatrzasnął dziennik. - Mark, druhu, nie warto się dręczyć tyloma
sprawami. Uwierz mi, zostaw za sobą błędy innych.
- Wasyl, oddaj.
- Nie. - Rosjanin odrzucił przedmiot na łóżko Lynn. - Możesz uważać, że przyjaciel powinien pomóc ci
w użalaniu się nad sobą, ale ja sądzę, że mogę zrobić coś mądrzejszego. Nie pozwolę na takie
dyrdymały. Poza tym, jako twój podwładny muszę zadbać o twoje zdrowie psychiczne.
- Ty? Sądziłem, że to twoja matka jest tutaj lekarzem... - Mark skrzyżował ręce na piersi i wlepił wzrok
w przeciwną ścianę.
- Moja matka nie jest lekarzem – to medyk. Nigdy nie zapominaj Harrier. Lekarze to banda
konowałów w kitlach, łapiduchy. Ona nawet nie skończyła studiów medycznych.
- Więc skąd zna się tak na ludziach?
- Matula już w wieku piętnastu lat musiała pomagać opatrywać rany naszym żołnierzom na froncie.
Nie chcesz wiedzieć jak to jest.
- Pewnie. Moja urodziła mnie parę dni przed wstąpieniem do floty. Całą młodość spędziłem u ciotek,
wujków... - Mark obrócił się w stronę przyjaciela i zmarszczył brwi gniewnie. - Cholera, czemu my o
tym gadamy?
- Bo tego potrzebujesz. Mało mówisz o sobie, śmiejesz się z wszystkiego. Udajesz, że ciebie nie
dotyczą troski i ból. To takie zaokrąglone kłamstwo, wiesz? - Wasyl wydobył zza pazuchy piersiówkę i
pociągnął z niej łyk. - Poczęstuj się.
- Eh, ty i te twoje lekarstwa na podły humor.
- Tak swoją drogą, matka wspominała coś o pewnej wizycie, którą powinieneś odbyć.
- Wszyscy mają zamiar mnie tak pilnować? - Chłopak oburzył się, teatralnie wywracając oczami. -
Jeszcze tylko uszy i wykapany Spock z tjebja, Wasiliju.
- Nie pieprz głupot, pagawarim później.
Piętnaście minut później, ogolony i odświeżony stał przed włazem do kajuty kapitańskiej. Uniósł rękę
aby zapukać, jednak metalowa przesłona odsunęła się automatycznie, rozpoznając jego identyfikator.
Oczekiwano go. Westchnął bezsilnie i wkroczył do jedynego prywatnego pomieszczenia na okręcie,
które można by nazwać przestronnym. Coś w końcu należy się oficerowi dowodzącemu całą
ekspedycją... chociaż te meble, wykonane z drewna, były lekką przesadą. Szafa zajmująca pół ściany,
po prawej łóżko (wygodne!), na środku stolik okrągły, z kwiatkiem w środku. Rarytas – rośliny
ozdobne w koloniach zużywały zbyt dużo cennej wody, zakazano ich. Po lewej, krótszym bokiem
dotykało ściany biurko w kształcie litery L, również w łagodnej, bordowej tonacji.
- Pani Komandor.
- Podporuczniku. - Matka przywitała go wytrenowanym głosem. - Nie stój jak osioł, usiądź tak abym
cię widziała.
Złapał krzesło, które wyglądało bardziej jak fotel i przyciągnął je przed biurko. Usiadł na nim cichutko,
splótł dłonie na kolanach i wlepił w nie wzrok. Nie chciał odzywać się nieproszony. Zachowanie jego
matki na mostku było nietypowe. Poza tym miało miejsce w chwili, gdy wszyscy byli w szoku. Teraz
mogła dojść do zupełnie innych wniosków. Teraz zajęta była pisaniem raportu, który i tak wyląduje w
teczce.
- Prosiłam cię, abyś przyszedł do mnie niezwłocznie. - Kobieta przecięła ciszę lodowatym głosem,
nawet nie podnosząc wzroku z nad swojej pracy. - Dlaczego się z tym ociągałeś?
- Ja... nie sądziłem, że jestem już spóźniony. - Mark odparł speszonym głosem i poczuł jak chłodny pot
zalewa mu dłonie. - Więcej się to nie powtórzy Ma'am.
- Mark, to nie był rozkaz. - Cat spojrzała na niego dość... nietypowo. Ze smutkiem, którego nawet nie
próbowała ukryć. - Boisz się mnie?
- Yyy...
- A więc boisz się. Czemu?
- Pani Komandor jest moim dowódcą i darzę ją wyłącznie szacunkiem. - Jego głos wyrażał jednak coś
innego.
Catherine wstała ze swojego miejsca i podeszła do niego niespiesznym krokiem. Jej marynarka była
rozpięta i odsłaniała jędrny biust okryty jedynie doskonale przylegającą cienką bluzką. Przeniósł
natychmiast wzrok na obraz wiszący na ścianie. Przecież to była jego matka, nie mógł tak bezczelnie
gapić się na jej...
- Mark, to koniec. Koniec udawania. Nie będzie więcej tego teatrzyku między nami. - Kobieta złapała
go za brodę i skierowała jego twarz ku sobie. - Tam, poza tymi drzwiami, jesteśmy oficerami. Tu
jesteś moim synem, tylko i wyłącznie synem, jasne? Nie traktuj mnie jak obcej osoby. Ponad rok temu
odważyłeś się raz odezwać do mnie szczerze i bez strachu. Miałam nadzieję, że będzie lepiej, że tutaj
znajdziemy... to coś! - Cat zamachała dłońmi w powietrzu jakby próbowała złapać jakieś zgubione
słowo. - Dlaczego to robisz synku?
- Nie wiem. - Odparł cicho. - Naprawdę nie mam pojęcia...
- Chyba nie jesteś aż tak głupi, aby sądzić, że zapomniałam o swojej roli matki Mark? Naprawdę tu
jestem, dla ciebie, zawsze. Czemu tego nie rozumiesz?
- W sumie, to... - Chłopak spojrzał w jej oczy odważnie i wciągnął głęboko powietrze w płuca. - Mogę
mówić swobodnie, Ma'am?
- Tak! - Cat prawie krzyknęła, zirytowana jego przestrzeganiem przepisów.
- Mamo, nie chcę przysporzyć więcej kłopotów. Ostrzegałaś mnie przed pewnymi rzeczami, więc na
nie uważam. - Mark przypomniał jej mocnym głosem. - Nie chcę tego ryzykować.
- Co nie przeszkadza w robieniu z siebie żartownisia i ignoranta na oczach wszystkich. - Stwierdziła z
lekkim uśmiechem, przekrzywiając głowę na bok. - Ale to rozumiem. Wy, piloci, zawsze mieliście we
krwi tę cholerną atypowość.
- Dokładnie. - Chłopak również się uśmiechnął, jednak szybko wrócił do swojego "grzecznego" wyrazu
twarzy.
- Sądzę, że zniosę każde twoje szaleństwo, jeżeli nadal będziesz robił to, co robisz. A wywiązujesz się z
obowiązków wyśmienicie, czego świadkiem byli wszyscy dzisiaj. - Uniosła rękę, powstrzymując go
przed protestem. - Nie, nie wmówisz mi, że to spieprzyłeś. Kotek, cokolwiek zrobił ten chinol, ani ja
ani mój pierwszy oficer nie mamy zarzutów do działań. Wykonaliście zadanie z minimalnymi stratami
w sprzęcie, biorąc pod uwagę siłę wroga. To jest coś!
- Żaden żołnierz nie oczekuje uznania za swoją pracę, matko. Nigdy.
Catherine znowu poczuła, jak jej wnętrzności zalewa fala lodowatego uczucia. Nie spodziewała się
tego. Raz usłyszała te słowa ust weterana, który stracił obie nogi w walkach na jednej z kolonii.
Tamten mężczyzna walczył na każdym froncie i widział prawdziwe oblicze wojny. Został
przedstawiony do odznaczenia, jednak odmówił mu. W jednej sekundzie zdała sobie sprawę, że ma
do czynienia z kimś podobnym, tym rzadkim, niezwykle cennym typem człowieka, który zniesie
wszystko, nie oczekując zapłaty w imię swoich własnych przekonań. A ten gatunek był
najniebezpieczniejszy. Wciągnęła głęboko powietrze i przegoniła z głowy myśl o tym, że jej syn może
również tak skończyć, jako kaleka dumna ze swojego stanu i wykonanego zadania. Poczuła ciężkie łzy
w kącikach ust, jednak powstrzymała je. Nie chciała, aby odebrał błędne wrażenia.
Była z niego paskudnie dumna.
Miał sumienie, serce i naturalną siłę, aby postępować z nimi zgodnie. Jedynie wyrodny rodzic
wzgardziłby swoim potomkiem w takiej chwili, a on mógł tak to odczytać – wiedziała, że patrzył na
ludzi inaczej. Wychwytywał te drobne spojrzenia, ruchy dłoni, drgnięcia mimiczne, które składał
podświadomie w głowie i interpretował – czasami pochopnie. Musiała na to uważać. Już raz dała mu
błędne wrażenie bycia potencjalnym źródłem kłopotów. Teraz musiała to naprawić. Nie mogła stracić
swojego syna!
Wyciągnęła do niego dłoń i pogładziła po policzku, uśmiechając się najcieplej jak potrafiła. Jej twarzy
zaczerwieniła się lekko, gdy poczuła dziwnie elektryzującą bliskość jego skóry. Bez słów, sięgnęła niżej
i pochwyciła jego rękę, delikatnie dając mu znać aby wstał. Skinęła głową na swoje łóżko. Wprawiła
go tym w lekkie zakłopotanie, jednak zrobił co chciała usiadł na nim a potem pozwolił zdjąć z siebie
bluzkę i koszulkę. Poklepała posłanie obok niego, ułożył się tam na brzuchu i wyciągnął ręce za sobą.
Nie miał pojęcia skąd wiedział co robić – w jakiś sposób po prostu pojmował jej intencje. Po chwili
poczuł, jak jej palce zaczynają delikatnie gładzić i ugniatać jego naprężone mięśnie. Wodziła wzdłuż
kręgosłupa, masowała barki i łopatki, cały czas milcząc. Co miała mu powiedzieć? Że ciężko nazwać jej
dumą to co czuła? Nie mogła. Zniszczyłaby go tymi słowami. A on zniósłby je, dla niej. Zrobiłby
wszystko, aby była szczęśliwa, chociaż nie był jej niczego winien.
Tyle lat traktowała go jak zwykłego członka rodziny, nie jak syna. Podążała za karierą, męża zostawiła
bardzo szybko. Trzymała się z dala od romansów i cichych schadzek – bała się komukolwiek zaufać.
Tłumiła w sobie wszystko, koncentrując się na sobie. Była egoistką. A on? Sam osiągnął tak dużo –
mimo bardzo słabych wyników w nauce dał radę dostać się do szkoły wojskowej. Przekonał dyrektora
jednym spotkaniem, że to jego miejsce. Jakież było zdziwienie tego człowieka, gdy odkrył kim jest
matka jego najświeższego ucznia. Potem miał tylko ciężej, walczył o każdy sukces, chroniąc się w
swojej skorupie, tam w środku ukrywając Mark'a. Śmiał się na pokaz, aby nikt nie traktował go jak
poważnego człowieka. Dopiero parę lat temu, gdy spotkali się przypadkiem w jednej z placówek
wojskowych w południowych stanach, miała szansę doświadczyć swojego dziecka po raz pierwszy –
zszarganej duszy, który robiła wszystko aby żyć w zgodzie z sumieniem. Próbowała go namówić do
opuszczenia szeregów armii – bez skutku. Jego były mentor osobiście wstawił się za nim wiele razy,
podkładając swoją opinię pod czarną owcę. Nie zawiódł się. Mark na jej oczach udowadniał raz za
razem to, co zrozumiała dopiero teraz.
Miał duszę człowieka, który nawet gdy straci obie nogi, na ramionach będzie parł do przodu. Będzie
gryzł i pluł, ale się nie zatrzyma. Będzie płakał do końca życia nad grobami swoich przyjaciół i
wypychał ponad poziom dna młode osoby, które straciły sens życia.
To nie ona była aniołem, lecz on. Cat pochyliła się nagle i pocałowała syna w miejscu, gdzie łopatki
dotykały kręgosłupa. Usłyszała ciche westchnienie, jednak jego oczy były zamknięte, jakby próbował
nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć – jednak nawet to przychodziło mu z trudem. Po chwili nie
wytrzymała. Z kącików jej oczu skapnęła samotna, ciepła łza. Dla niego była jak wrzący olej, jednak
zniósł to, zaciskając mocno zęby.
Miał ochotę obrócić się i przytulić ją. Chciał ją przeprosić za wszystko, za swoje błędy, za to jaki jest,
że tak bardzo się myli na każdym kroku. Ale wtedy przecież zaczęłaby go traktować jak siermięgę. Nie
pozwolił sobie na to, po prostu będzie się mocniej starał.
Catherine zdjęła swoje oficerki i ułożyła się na łóżku. Gdy niczego się nie spodziewał wsunęła rękę
pod jego tors i przyciągnęła do siebie, obejmując mocno. Pocałowała go w czoło i przycisnęła do
swoich piersi, w zupełnie niewinny sposób. Pozwoliła mu rozluźnić się i poczuć bezpiecznie w jej
ramionach, tam gdzie każde dziecko znajduje ukojenie. A on, mimo wieku był nadal jej synem, jej
kotkiem, którego kochała zbyt mocno aby się do tego przyznać.
Oboje zasnęli, tak blisko, jednak tak daleko od siebie.
Dwa dni później, Atlantis dotarł do Miasta – jedynej stałej siedziby Konfederacji na planecie
zamieszkałej przez ludność cywilną. Liczące ledwie pięć tysięcy osób osiedle zostało zbudowane w
centrum małego skupiska wysp o wyjątkowo dobrym klimacie. Centralna wyspa była tak naprawdę
szczytem góry, która wystawała z szelfu ponad powierzchnię wody. Nadal aktywne źródła
geotermalne dostarczały niezbędnej energii, dzięki której osada funkcjonowała bez większych
problemów. Wycięte w litej skale korytarze, komory i kompleksy stały się domem dla obywateli
Konfederacji jak również bazą wojskową. Wyższe poziomy stanowiły strefę mieszkalną, którą kończył
ścięty na płasko szeroki szczyt. W jego centrum znajdował się obszerny plac, służący za lądowisko i
miejsce wszelkich uroczystości. Wokół niego znajdowały się grube, betonowe mury, na których
umieszczono liczne stanowiska broni rakietowej i railgunów, mające za zadanie chronić
niepodległości Miasta. Poziomy środkowe stanowiły wszelkie zakłady przemysłowe umieszczone
wokół generatora fuzyjnego, zapewniającego dodatkowe, ogromne rezerwy mocy na wszelki
wypadek. Faktorie zajmowały się produkcją wszystkiego – od narzędzi po nowe maszyny dla
lotniskowca i amunicję. Najniższe poziomy tworzył zadedykowany wojsku kompleks, pełen zbrojowni,
hangarów i koszar. Jego wschodnią stronę tworzyła naturalna grota, przeformowana w dok dla
Atlantis, którą można było zamknąć i odciąć od morza. To tutaj okręt był remontowany i cumowany.
Stoki góry, które przez wiele lat były obiektem licznych prac, zaczęły przypominać tarasy, na których
znajdowały się wieżyczki, mniejsze lądowiska i balkony widokowe.
Pierścień małych, długich wysp wokół Miasta został poddany całkowitej terraformacji. Ich
powierzchnię spłaszczono tak, aby rolnicy mogli z łatwością uprawiać tam niezbędne rośliny. Aby
utrzymać odpowiednie warunki przez cały rok, na każdej z tych wysp zbudowano co najmniej kilka
wież kontrolujących klimat w niedużej odległości, zawierających w sobie również generatory osłon.
Wyspy, o które toczyła się walka, zamieszkiwała nieliczna załoga techniczna i garnizon. Mieli za
zadanie doglądać zautomatyzowanych maszyn górniczych, produkcyjnych czy sprzętu bojowego. Tak
naprawdę, ponad 95% populacji zamieszkiwało samo Miasto, nie licząc ludności wroga – nikt nie miał
wątpliwości, że byli to sami żołnierze i technicy wojskowi. Chinole nigdy nie oglądali się za siebie,
chcieli zrabować tę planetę z wody bez względu na wszystko i zostawić jak martwe cielsko w
chłodnym kosmosie.
Burmistrzem Miasta został kapitan Kopernika, okrętu kolonizacyjnego – kapitan floty cywilnej,
Johnathan Halsey. Mężczyzna ten od lat zajmował się żeglugą, dlatego stanowił doskonałego
kandydata na cywilnego przywódcę ekspedycji. Paręnaście lat temu przybył tutaj i poświęcił swój
okręt, aby zbudować pierwsze generatory i manufaktury, oraz lądowisko. Następnie zorganizował
społeczeństwo, całkowicie zakazując wszelkich przejawów przestępstw. Nie widział powodu, aby
pozwolić grzechom Ziemi zniszczyć życie ludzi tutaj – osiągnął swój cel. Miasto stało się spokojną,
idylliczną osadą, zabezpieczoną przed atakiem, klęskami żywiołowymi i brakami niezbędnych
surowców. Halsey był jednak świadom swojego prawdziwego zadania – bezwzględnie
podporządkował się rozkazom z dowództwa i przyjął niecały rok temu barkę, która przyniosła Atlantis
na Gaea'ę. Następnie zapewnił odpowiednie środki aby wojsko mogło rozpocząć ekspansję i
przygotowania do wywożenia wody.
I tu rodził się problem, Halsey nie chciał niszczyć planety. Wiedział doskonale, że zabranie ogromnych
ilości wody zachwieje jej równowagą. Catherine ze swoimi ludźmi wpadła jednak na doskonały
pomysł – Gaea była o wiele większa od Ziemi a jej ekosystem znacznie prostszy. Mógł się z łatwością
dostosować do prostej zmiany, jaką wprowadzą – stopienia ogromnych czap lodowych na biegunach,
mających powierzchnię równą Eurazji każda z osobna. Ale do tego były potrzebne surowce, które
można było zdobyć jedynie na licznych wyspach archipelagów, które wydawały się niezwykle bogate
we wszelkie minerały. Błędne koło zamknęło się samo, wojsko musiało przejąć kontrolę nad
zasobami aby uratować planetę przed śmiercią. Jednak to rozwiązanie było znacznie lepsze od innych
– tak czy inaczej.
Catherine w końcu miała chwilę wolnego czasu. Każde dokowanie w Mieście było jedną wielką
przepustką – na każdy dzień tygodnia inne osoby miały obowiązek dwa razy w ciągu doby sprawdzić
stan okrętu, dzięki czemu nie ryzykowano nieprzygotowania. Jednak komandor i jej pierwsza oficer
cieszyły się znacznie lepszym układem – robiły co chciały. Natasha starała się podzielić czas pomiędzy
pomoc działowi biotechnologicznemu Miasta, spotkaniom z synem i swojej przyjaciółce. Catherine
tak naprawdę prócz codziennej inspekcji zajmowała się kontaktami z cywilnym rządem, jeżeli tak
można było nazwać działający tu system. Resztę wolnego czasu spędzała dbając o siebie, czytając czy
robiąc wszystko, aby nie paść ofiarą nudy, pierwszą od setek lat. Na Marka nie miała co liczyć, mimo
wszystko, nadal odnosił się do niej z rezerwą. Większość przepustki spędzał ze swoim zespołem,
robiąc... dziwne rzeczy. Raz nawet udało im się udomowić miejscowy rodzaj płaza, który okazał się
dość inteligentną istotą. Ich pierwszy pupil nosił miano Dragon, dość przereklamowane, biorąc pod
uwagę posturę istoty – zwierzak był wielkości może dużego psa i nadawał się tylko do wyławiania
rzutek, których nie rozstrzelali. Mimo wszystko, dla młodych ludzi planeta nie była tylko i wyłącznie
źródłem wody – odkrywali kolejne jej sekrety na swój sposób, ciekawsko zaglądając w każdy
zakamarek. Lynn była jedyną osobą, której Cat ufała bezwzględnie w tej chwili - dziewczyna
znajdywała zawsze chwilę aby wpaść i zapewnić, że z resztą wszystko w porządku czy też zapytać
czego może potrzebować jej przełożona.
Tym razem było jednak inaczej. Wszyscy członkowie ekspedycji padli ofiarą przygnębienia. Nikt nie
głośno tego nie powiedział, jednak każdego dotknęła bezsensowna śmierć tylu żołnierzy na wyspie.
Halsey był zwolennikiem poszanowania człowieka, dlatego zapewniał nielicznym godziwe warunki na
jednej z mniej interesujących wysepek. Pozwolił im tam żyć po swojemu, pod okiem maszyn. Nie było
wątpliwości, że wojna przybrała tu inny wymiar – Konfederacja nie starał się mordować, iść po
trupach czy niszczyć. Wiedzieli, że kiedyś w końcu pozwolą odejść swoim więźniom wolno. Co innego
z chińskim obozami – Cat podejrzewała, że ta niewielka ilość jej ludzi, która wpadła w niewolę była
tanią siłą roboczą. Oczywiście nie raz próbowano się skontaktować z wrogiem, aby omówić te
kwestie, jednak ich próby spełzły na niczym. Fanatycy udawali milczenie.
W środę, w godzinach południowych do Catherine przybył gość – Halsey odwiedził ją aby przekazać
niepokojące wieści. Jako starszy już mężczyzna, zsiwiał zupełnie, jednak nadal nosił z szacunkiem swój
uniform. Nie podpierał się laską czy kulą, poruszał sprężystym krokiem i nadal potrafił rozgrzać swoje
oblicze niezwykle ciepłym uśmiechem poczciwego dziadka. Tym razem był odrobinę speszony,
mówiąc co zaszło.
- Przepraszam panią, Komandor ale... - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Naprawdę nic nie mogłem
zrobić. Diana Valasquez dopadła go gdy siedział sam w barze na szesnastym poziomie. Nie było tam
nikogo, aby mu pomóc a sama pani wie, jak on się zachowuje w takiej sytuacji.
- Próbował ją wrzucić do morza? - Catherine zapytała z jadem w głosie. - Jak mogłeś dopuścić aby ta
raszpla bawiąca się w czwartą władzę gnębiła mojego syna? Jesteśmy tutaj aż tak niemile widziani?!
- Komandor Harrier, wypraszam sobie. - Mężczyzna stwierdził z przekąsem, pochylając się w fotelu. -
Nigdy nie daliśmy po sobie nawet poznać, że żywimy jakieś negatywne emocje wobec sił
wojskowych! Na Boga, przecież większość z nas była w jakiejś jednostce swego czasu i z tego powodu
została wyznaczona aby przybyć tutaj.
- Milczenie podobno jest głośniejsze od niejednego zdania wypowiedzianego na głos. - Cat odparła z
mocą. - Halsey, opanuj ją. Chyba że wolisz, aby Atlantis opuściła na zawsze wasz dok?
- Nie może do tego dojść, pani komandor. Co jak co, ale bez tego okrętu Miasto jest skazane na
zagładę, prędzej czy później. - Mężczyzna przyznał lekko podłamanym głosem. Jeszcze nigdy nie
zdarzyło się aby jego poczciwość wygrała z lodowato trafną kalkulacją Harrier. Może i był oficerem
dłużej od niej, jednak jego talenty leżały gdzie indziej. - Postaram się to uciszyć.
- Pokaż mi ten materiał.
Halsey skinął jej i włączył hologram. Mieszkanie Cat zalał delikatny blask. Na środku pokoju stała
młoda dziewczyna z wyraźnie południowym rodowodem. Nosiła czarne jak węgiel włosy sięgające za
łopatki. Jednym jej mankamentem był dość niepozorny biust, który akcentowała nosząc wszystko co
nadawało mu objętości – dziennikarze tak mieli, nigdy nie cofali się przed czymkolwiek aby
przyciągnąć uwagę widza.
- Drodzy widzowie, w cieniu ostatniej katastrofalnej decyzji Komandor Harrier znajduje się jej syn,
podporucznik Mark Harrier, dowódca pierwszego skrzydła myśliwskiego Atlantis. - Obraz za nią
szybko zmienił się, gdy wkroczyła do wnętrza baru, w którym znajdowała się zaledwie garstka ludzi.
Diana podeszła niezwłocznie do stolika, przy którym siedział samotny młody człowiek. Cat od razu
rozpoznała smutny wyraz twarzy Marka, gdy spojrzał wprost na kamerę. Jego oczy były lekko
zamglone, jakby wyrwano go z drzemki. - Pan Harrier?
- Podporucznik Mark Harrier, Atlantis. - Chłopak odpowiedział spokojnie, przenosząc wzrok na
dziennikarkę. - Jestem zajęty.
- Jak widać. - Obraz szybko zbliżył się w kierunku kufla piwa, który stał przed nim. Co z tego, że Mark
był smakoszem lekkich trunków i próbował każdego? Żaden widz nie znał go i od razu miał przed
sobą obraz zapitego żołdaka ze speluny. - Ekhem... Skomentuje pan ostatnie zdarzenia, które
doprowadziły do śmierci bezbronnych żołnierzy Koalicji Panpacyficznej?
- Taa... jasne. - Na jego twarzy nagle wykwitł uśmiech, dokładnie taki sam jakim charakteryzowała się
jego matka. - Pociągnąłem za spust i jednym strzałem rozwaliłem całą górę. Zginęli ludzie. Wojna.
- Dość skromne stwierdzenie, biorąc pod uwagę rozmiary tragedii.
- Tak było.
- Nie do końca, baza wojskowa została zniszczona w wyniku wewnętrznej eksplozji, jak donosi dział
techniczny... - Diana pisnęła cicho, słysząc samą siebie. Mark tymczasem uniósł kufel lekko do góry.
- Zna się pani na wybuchach, pogratulować. Ale pani kamerzysta to ostatnia siermięga, mógłby lepiej
złapać pani biust w kadrze.
Catherine nie powstrzymała się i wybuchnęła śmiechem wprost w twarz Halseya. Wyłączyła
holoprojektor, przesłoniła usta dłonią i sięgnęła po szklankę chłodnawej już herbaty.
- John, powiem tyle, jeszcze tak kiepskiego wywiadu nie widziałam.
- Co? Zrobiła z niego pijaka i mordercę... - Halsey zdziwił się nie na żarty, zmarszczył brwi i spojrzał na
nią poważnie. - Obrócił to w kolejny swój żart, to cię tak śmieszy?
- Nie. Ta trzpiotka puściła parę z gęby, przyznała sama przed sobą prawdę, że to nie on wysadził tych
biedaków w powietrze. No i jeszcze ośmieszył to, jak się prowadzi. - Kobieta znów zaśmiała się pod
nosem. - Ta uwaga o jej biuście była podła. I tak mi się podobała.
- Jak rozumiem, uważasz problem za rozwiązany?
- Nie. - Cat spojrzała na niego nagle dość ostro. - Halsey, w waszych mediach ma się pojawić
sprostowanie, żadnych niejasnych stwierdzeń, słów między wierszami. Diana ma przeprosić
publicznie za najście.
- To będzie trudne, wiesz jaka jest.
- Nie interesują mnie wymówki. To, albo własnoręcznie rozszarpię sukę, która próbuje robić koło
tyłka mojemu synowi, jasne?
- Tak jest pani komandor, tak jest...
Wściekłość wylewała się z Catherine, gdy po raz kolejny oglądała pierwszy przekaz od Koalicji jaki
kiedykolwiek otrzymali na Gae'i. Mężczyzna noszący kimono z wyszytym godłem tej żółtej zarazy
mówił gniewnym, władczym głosem, traktując obywateli Konfederacji jak ludzi podrzędnej kategorii,
którzy sprawiają zbyt dużo problemów. A na te problemy najlepsze jest ostateczne rozwiązanie. Co
gorsza, mówił po japońsku, uważając, że to zniewaga komunikować się po angielsku. Dla Cat była to
ostateczna obelga – straciła zbyt wiele czasu na przetłumaczenie komunikatu. Poza tym ultimatum
dotarło do każdego, więc nie dało się zrobić nic po kryjomu. Diana Valasquez wieszała już psy na
Marku, którego uważała za przyczynę problemów – jego zespół w końcu prowadził ofensywę.
- Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji? - Halsey zapytał Catherin wprost, gdy przeglądali ponownie
nagranie w sali konferencyjnej ratusza. - Nawet jeżeli doprowadzi to do impasu?
- Nie ma. - Natasha odpowiedziała nim jej przyjaciółka zdążyła otworzyć usta. - Broń atomowa to
zagłada ekosystemu. Jedna eksplozja spowoduje kaskadę, która doprowadzi do skażenia wody na
wiele lat.
- A ten kretyn wie, że bez wody nie mamy czego tu szukać – Cat wypaliła, w nerwach uderzając dłonią
o stół. - "Jeżeli święta woda życia będzie nadal przedmiotem rabunku, uczynimy ją naczyniem pełnym
goryczy." Wierszyki tej skośnookiej mendy są fatalne.
- Cóż... Pani komandor, w obecnej sytuacji, nalegam na dyplomatyczne rozwiązanie. - Kapitan
zaproponował cicho. - Warp niedługo otworzy się i Ziemia przyśle jakieś posiłki. Wtedy może
zagrozimy im własną bronią jądrową.
- I doprowadzimy do tego samego, co dzieje się u nas w domu? - Cat parsknęła i spojrzała na Natashę.
- Toż to cholera niedorzeczne. Jak mogliśmy być tak głupi, to było pewne, że chinole zagrożą nam
czymś tak podstępnym.
- Cat, uspokój się... - Natasha pochyliła się i powiedziała cicho. - Rozumiem...
- Że zrobią z mojego syna kozła ofiarnego, ze mnie jakąś skorumpowaną dziwkę a całą ekspedycją
oszkalują tak, że nie będziemy mieli czego szukać na Ziemi. To rozumiesz? To, że Wasilij będzie
pariasem? Wodę można oczyścić. Poczekać. Ale my zestarzejemy się jako wielcy przegrani...
- Nie pozwól własnemu światopoglądowi przyćmić jasności oceny, Cat. - Natasha spojrzała na nią
nadal niewzruszona. - Dowództwo nie pozwoli na to.
- Nie znacie tych ludzi. - Jasnowłosa syknęła głośno. - To banda krwiożerczych świń, które tylko chlają
z koryta, jaką jest opinia publiczna. Rząd cywilny, sztab generalny... wszyscy. Już dawno mogliśmy
zakończyć ten cały burdel, gdyby działali zdecydowanie. A tu od dwudziesty pieprzonych lat mamy
demokratów w chlewie, który bardzo im pasuje!
- Ma'am! - Do środka nagle wpadł zdyszany oficer łącznościowy. - Mamy problem!
- Wiem, że mamy!
- Nie to. - Młody chłopak wciągnął głęboko powietrze i zaczął wyrzucać z siebie na jednym tchu. -
Zginęły dwie ciężkie zbroje bojowe marines, cała masa broni, jeden pojazd VTOL i nie możemy nigdzie
znaleźć Podporuczników Harriera i Tarkowskiego!
- O Boże. - Cat spojrzała najpierw na swoją przyjaciółkę a potem na Halseya. - Musimy wypłynąć
natychmiast. Wiem co chcą zrobić.
- Pani Komandor? - Halsey spojrzał na nią podejrzliwie. - Co się dzieje?
- Odkupienie.
- Jesteś pewien tego Mark? - Wasilij obejrzał się na tylny fotel w kokpicie. - Tam jest ta bomba?
- Widziałeś tło. Takie drzewa występują tylko w jednym miejscu. Chcą pieprznąć tak, że pół planety
przez najbliższe kilkadziesiąt lat zamieni się w zielonkawe bagno. Atol leżący przy jedynym tak dużym
prądzie i to w ich posiadaniu znajduje się właśnie tam.
- Mogli nagrać to w innym miejscu niż trzymają bombę. - Rosjanin stwierdził bez przekonania. -
Czemu sądzisz, że to w jednym miejscu?
- Ten kretyn uważa się za samuraja czy coś w ten deseń. - Mark oglądał po raz kolejny mapę i tworzył
jeszcze jeden zapasowy plan. - Dla nich śmierć w imię rozkazu władcy to punkt honoru. Im bardziej
widowiskowa, tym lepiej. Chce wysadzić siebie i swój sztab, pozostawiając w rękach
"niesplamionych" osób dalsze plany. W ten sposób odzyska honor a przy okazji załatwi nam
efektowną przegraną.
- Skoro tak mówisz.
- Po prostu wiem. Dobra, widzę, leć nisko nad wodą, nie wykryją nas.
Mała maszyna opadła gwałtownie, muskając swoim spodem spienione grzywacze na powierzchni
morza.
Mark skulił się odruchowo, słysząc świstające nad nim kule. Nieźle się wpakował! Razem z Wasylem
wdepnęli w mrowisko, pełne żółtków. Co prawda ich przybycie było tak ciche jak to tylko możliwe,
biorąc pod uwagę to, że wykryto ich dopiero w pobliżu lotniska. Wozy bojowe próbowały objechać
ich drugą stroną, jednak obaj żołnierze przygotowali się wybitnie do tego zadania – wzięli najlepszy
sprzęt, poprawka, ukradli. Mieli ręczną wyrzutnię rakiet przeciwlotniczych i tyle ładunków
wybuchowych ile dusza zapragnie. Nawet w ciężkich, mechanicznych pancerzach, które przeznaczono
do znoszenia ogromnych obrażeń odczuwali ciężar swojego ekwipunku i nieustający ogień
strażników. Żółtki były jednak rozważne – nie chcieli się wysadzić bez powodu. Ich dowódca pragnął
odesłać jak najwięcej swoich sił w bezpieczne miejsce nim rozniesie najbliższą okolicę w pył. Dlatego
właśnie dali radę przedostać się do serca obozu wroga, ledwie rzut kamieniem od bomby,
podczepionej do transportowca VTOL.
Wasyl padł na ziemię, czując jak jego ramię znów ugina się od odbitej kuli z prymitywnego karabinu.
Jakiś szaleniec wypadł zza kontenera tuż obok niego i już wznosił japońską szablę aby ściąć go, gdy
krótka seria z pulsera rozerwała jego klatkę. Mark bez przerwy kogoś eliminował, powiększając dziury
w kordonie, który dopadł ich i przyskrzynił. Chłopak co chwila warczał na interkomie, rzucał jakieś
kąśliwe przekleństwo, jednak nie przestawał.
- Zaraz będziemy mieli wolną drogę.
Niestety, los nie był dla nich łaskawy. Ktoś dopadł do wielkiej bomby i zaczął ją uzbrajać. Obłoki pary
wyrzucone na boki poparzyły jednego z osłaniających go ludzi i zmieniły w niewyraźny kawałek mięsa
w mundurze. Mark nie miał czasu... Wypadł zza swojej osłony i przyłożył karabin do ramienia,
szukając osłony za kawałkami rozwalonych wcześniej pojazdów obsługi naziemnej. Wasyl widział co
się dzieje, złapał wyrzutnię i wycelował byle jak w najbliższą cysternę. Rakieta eksplodowała razem z
łatwopalnym, gęstym paliwem lotniczym, wywołując potężny podmuch ognia. Języki płomieni
pochłonęły wielu ludzi, zamieniając ich w zwęglone szczątki, fala uderzeniowa powaliła bardziej
oddalonych. Mark miał otwartą drogę, jednak padł na ziemię tak jak inni, czując nawet przez pancerz
i osłony masę ciepła. Był blisko...Podniósł się z ziemi, pancerz nie pozwalał mu odginać karku zbyt
mocno do tyłu, hełm był na stałe spięty z napierśnikiem. Na dachu transportowca znajdowały się
płonące odłamki, leżący wokół niego ludzie jęczeli w agonii.
Wbił stopy mocno w ziemię i pobiegł przed siebie, ile tylko miał sił w nogach. Krótką serią ściął
jednego z chinoli, który próbował mu przeszkodzić, drugiego uderzył potężnie w głowę kolbą.
Dziękował Bogu, za tak odporny pancerz – w innym mógłby się pożegnać z życiem zbyt wcześnie.
Dopadł do włazu kokpitu i otwarł go, wyciągnął ze środka oszołomionego pilota i wskoczył do środka.
Usłyszał ciche dudnienie serii pocisków odbijających się od grubego pancerza. Niezwłocznie usiadł na
fotelu pilota i rozejrzał wokół siebie. Nie miał pojęcia jak to prowadzić... Nie znał żadnego z tych
znaczków, które wymalowali na przyciskach, wewnętrzny system nie reagował na niego. Moment...
pilot zostawił maszynę włączoną! Był gotowy wystartować i detonować bombę w tej chwili.
Miał szczęście. Złapał za coś, co wyglądało jak ster i pociągnął do siebie, zmuszając silniki do reakcji.
Maszyna powoli zaczęła wznosić się z ziemi, rozpryskując kurz we wszystkich kierunkach. Podniósł
głowę wyżej i zamarł na sekundę. Znał te znaczki. Została mu tylko godzina. Gdyby tylko wiedział, jak
włączyć autopilota... Teraz mógł zrobić tylko jedno. Nie udało mu się unieszkodliwić broni, nim
została uzbrojona. Eksplozja w atmosferze oznaczała przegraną. Było tylko jedno wyjście. Jakiś alarm
zawył, namierzyli go, jednak nie odważyli się strzelić. Najwidoczniej sądzili, że i tak nie ma już szans
uratować sytuacji, kątem oka widział wznoszące się inne transportowce w oddali – żółtki uciekały.
Spojrzał na coś, co wyglądało na wysokościomierz. Miał przed sobą długą drogę. Wyciskał co się tylko
dało, z każdą sekundą zbliżając się do celu.
Paręnaście minut później zdołał opanować kontrolki na tyle, aby zmienić bieg na zdatny do lotu w
rzadszej atmosferze. Docierał do górnych warstw chmur... Mimo południowych godzin, niebo nad
nim stawało się coraz ciemniejsze.
Zasłużył na to. Mógł nie wywoływać tego burdelu... Trzeba było zebrać plon, który się posiało i
przełknąć jego gorycz. Był pewien jednego – jego matka będzie bezpieczna. Do zmontowania takiej
bomby zużyli pewnie cały zapas głowic. Nie zaszkodzi jej, już nigdy. Wszedł właśnie w termosferę.
Było gorzej niż sądził, turbulencje rzucały nim na boki jak małą łódeczką na rozszalałym morzu. Zaklął
cicho i przerzucił się na napęd rakietowy. Transportowiec mógł dokować w jednostkach kosmicznych,
dlatego był zdolny do lotu w próżni. Wydusił ile się dało i znalazł w egzosferze. Tutaj było już
spokojniej – powietrza było tak mało, że praktycznie żadne prądy mu nie szkodziły. Tak naprawdę był
już w przestrzeni międzygwiezdnej. Spojrzał przez kokpit na zadowalający się kolosalny kształt o
błękitnej poświacie.
Gaea.
Miał tylko nadzieję, że inni będą mogli z niej korzystać lepiej niż on, sprowadzając same nieszczęścia.
Westchnął cicho i przypomniał sobie najprzyjemniejszą rzecz, jaka go spotkała.
Delikatne, jasne kosmyki znów musnęły jego skórę a twarz anioła spała bezpiecznie, oparta o jego
ramię. Uśmiechnął się do siebie i przełknął ślinę, czując gorzki smak łez. Nigdy już tego nie ujrzy. Nie
powie jej, że to wszystko robił dla niej. Nie zasługiwał nawet na śmierć w taki sposób. Skierował
pojazd ku słońcu, które znajdowało się dokładnie nad nim i wstał z fotela, wcześniej blokując kurs.
Uszczelnił pancerz, podszedł do włazu i otworzył go. Osłony w pancerzy od razu przechwyciły
promieniowanie kosmiczne, wiatr słoneczny. Generator zaczął marnować więcej energii na
podtrzymanie życia – i tak nie wytrzyma zbyt długo. Godzinę, może dwie. Odbił się i poszybował w
ciemność. Obrócił się jeszcze, spoglądając na mknący z ogromną prędkością pojazd. Zamknął oczy i
westchnął cicho, zaparowując wizjer przed swoją twarzą. Nie. Tym razem nic nie spieprzył.
Sekundy szybko zamieniły się w minuty. Doskonała cisza pochłonęła go. Tutaj mógł zrobić rachunek
sumienia. Ułożył ramiona i nogi tak jakby leżał. Dryfował powoli, wiedział, że grawitacja niedługo
ściągnie go i spopieli w atmosferze. Usłyszał cichy alarm i otwarł oczy – w oddali mignęła mała
iskierka, szybko zamieniająca się w ogromną kulę ognia. Fala elektromagnetyczna dopadła go w
zaledwie parę sekund po eksplozji.
Westchnął po raz ostatni. Naprawdę żałował, że tego nie zrobił.
- O kurwa, kurwa, KURWA!
Nick klął jak tylko najlepiej nauczył go wuj z Texasu. Rzucał obelgami na wszystkich żółtków i każde
pokolenie, które kiedykolwiek spłodzili. Oberwało się nawet dynastii Ming i Sun Tzu. Lynette uciszyła
go krótką, ciętą ripostą. Tarkowska dopadła do nich z iniektorem i przycisnęła go do zaworu,
zgniatając przycisk pod swoim palcem. Wasilij przykuśtykał do nich i jęknął głośno.
- Boże drogi...
- Żyje do cholery, zejdź z drogi!
- Musimy...
Natasha zaczęła rzucać na lewo i prawo jakieś komendy.
Catherine nie słuchała ich, stała nieopodal. Zaciskała dłonie w pięści, paznokcie wbijały się w skórę
głęboko. Stróżki krwi popłynęły po jej smukłych palcach i zaczęły skapywać na pokład lotniskowca.
Potrząsnęła głową, jakby nie zgadzała się na to wszystko. Odwróciła się na pięcie i ruszyła na mostek.
Nie wiedziała nawet kiedy dopadła do konsoli i wywołała wyspę. Połączenie odebrał człowiek, który
wywołał to wszystko. Jego kimono nadal było nieskazitelnie czyste, gdy klęczał po japońsku na macie,
z ułożonym przed sobą mieczem. Już otwierał usta aby coś powiedzieć...
- Mam dla ciebie niemiłą informację. Twój mały fortel nie wypalił. Czy teraz możemy porozmawiać?
- Nie! Nie będę słuchał... - Próbował rzucać obelgami, jednak spojrzenie komandor powstrzymało go
przed tym. Urwał w połowie zdania, wypowiadanego paskudną angielszczyzną.
- Naraziłeś życie mojego syna. Tego ci nie wybaczę. Możesz się ukrywać gdzie tylko zapragniesz,
dopadnę cię. Nie będzie pertraktacji. Nie będzie litości. Zapłacisz swoją własną krwią za jego
cierpienie.
- Zhańbiłem się, przegrywając. Jednak zmażę to i nic na to nie poradzisz, dziwko z Ameryki.
- Tak sądzisz? Twój honor na zawsze pozostanie wielką plamą gówna. Spójrz przez okno.
Mężczyzna obrócił się gwałtownie, sięgając po miecz. Usłyszał tylko paskudny świst lecącej salwy
rakietowej. Jego małe sanktuarium zmieniło się w kupę gruzu nim dosięgnął gardła ostrzem. Cat
wyłączyła nagrywanie i wsparła łokciami na konsoli. Wszyscy na mostku milczeli, widząc jak przyciska
dłonie do twarzy. Nikt nie odważył się pisnąć nawet słówka – wiedzieli dokładnie co się dzieje. Słyszeli
jej wściekłe słowa, widzieli wyraz twarzy. Była obrazem podłości. Nie skrępowanej niczym agresji,
którą wywołał ból jej syna. A teraz zapadła się w sobie, jej ramiona opadły nisko. Nie wytrzymała,
wstała z miejsca i szybko wyszła z mostka. Owinęła się ramionami, kiwała co chwila głową na boki,
jakby nadal nie wierząc temu, co czuła.
Strach, potężny strach objął ją we władanie. Wpadła do swojej kajuty i poczuła, jak nogi uginają się
pod nią. Pijackim krokiem dotarła w pobliże stolika i opadła na kolana, wciskając twarz w ramiona.
Płakała głośno, mocno, nie szukała nawet sposobu na te łzy. Pozwoliła im płynąć.
Próbował się zabić. Wiedziała, że chciał to zrobić. Przeczytała jego list. Błagał ją o wybaczenie błędów,
win...
- Których do cholery...
Jęknęła głośno, wspominając katorżnicze słowa. Chciał aby była dumna i już nigdy więcej nie
ryzykowała przez niego. Tak jakby to on był źródłem problemu! A co zrobił? Przetrwał wybuch broni
jądrowej. Rozpierdolił cały doskonały plan tego szaleńca, kładąc na szalę wszystko
I wygrał.
Był zdolny poświęcić się, zostać kalekim weteranem, kupką popiołu, byle wykonać zadanie – uchronić
wodę przed żółtkami. Uratował planetę, a nawet dwie na raz. I nadal winił się.
- Pieprzony mesjasz.
Cat wciągnęła głęboko powietrze i zdołała jakoś wstać z ziemi. Delikatny makijaż spływał z niej w
ciemnych kaskadach, brudząc wykrzywioną w bólu twarz. Chwiejnym krokiem dotarła do swojego
biurka i odsunęła szufladę, z której wydobyła oprawione zdjęcie. Opadła na fotel, marząc
zakrwawionymi palcami po twarzy przystojniaka na fotografii. Dla innych mógł być po prostu
zwykłym kretynem, który gówno robił.
Ale był jej synem.
Nie mogła znieść myśli, że teraz schodzi z tego świata napromieniowany do granic. Że jego kości
stopniały i zlepiły obeschłe organy, że skóra schodzi łatami z jego ciała... że te piękne, szare oczy
zamieniły się w węgielki. Rozbiła ramkę o blat, łkając jeszcze głośniej. Z jej dłoni znów popłynęła
krew, którą umazała się, dociskając splamione ręce do twarzy. Nie sądziła, że to może aż tak boleć –
była zimną, wyrachowaną suką, jednak przy nim traciła kontrolę, czuła w ciele prąd, którego nie
powinna czuć, bała się, że jutro słońce nie wzejdzie, jeżeli on go dla niej nie namaluje swoim
spojrzeniem. I tak miała żyć. Bo on nie wyjdzie z tego. Pochowa go na tej planecie a sama przekaże
dowodzenie komuś innemu.
Nie, bez niego nie ma sensu tego kontynuować. Dla niej cała pieprzona ludzkość stała się właśnie
pustym słowem, bandą zwierząt niewartych uwagi.
- Catherine, coś ty zrobiła?!
Natasha dopadła do niej i oderwała zakrwawione dłonie od brudnej twarzy. Wydobyła z kieszeni
chusteczkę i otarła jej oczy, napuchnięte i paskudnie czerwone. Spojrzała w nie głęboko i pokręciła
głową. Widząc to, Cat jęknęła głośno i przycisnęła dłonie do ust. Umierał. Wiedziała.
- Jest cały i zdrowy.
Tego było za dużo. Znowu wywrócił jej świat do góry nogami, ale tym razem jej biedna dusza tego nie
zniosła.
- Myślałam, że ma zawał... W jednej chwili wyglądała jak wszystkie nieszczęścia tego świata,
zapuchnięta i zakrwawiona a potem jej oczy stanęły w słup.
- Pani kapitan... - Wasilij odezwał się cicho, przyciągając jej uwagę. - To w końcu co z nimi będzie?
- Mark ma się lepiej niż wygląda. Promieniowanie musnęło go o włos.... Gaea uchroniła go swoim
polem magnetycznym. Nie jestem specjalistką, ale sądzę, że dryfował na jego granicy, tam gdzie jego
działanie ochronne jest bardzo wyraźne. - Kobieta westchnęła i założyła nogę na nogę. - Co do
komandor, to nie jestem pewna. Taki uraz... ona przeżyła to mocniej niż my wszyscy razem wzięci.
Znajdowali się w kajucie zespołu Marka. Natasha siedziała spokojnie na krześle, paląc papierosa
podanego przez Lynette – cienkiego, długiego, robionego przez stary, dobry koncern Marlboro. Nick,
Wasilij i Lynn zajęli miejsca na kojach, przysłuchując się jej z uwagą. Od feralnych zdarzeń minęła
doba. W ciągu paru godzin bomba atomowa została unieszkodliwiona, ich przywódca cudem
uratowany, komandor dostała szoku a winowajca wysadzony w powietrze. Nikt nie skomentował
zemsty Catherine – wiedzieli, że zrobiłaby to tak czy siak. Tarkowska zaciągnęła się znowu
papierosem i spojrzała z uśmiechem na syna. Wasilija wydostał z opałów oddział marines, którzy
bezwzględnie wyrżnęli sobie drogę do niego przez najgorszych fanatyków wroga. Nie było litości, tak
jak podczas wielkiej wojny. Musieli uratować jednego ze swoich towarzyszy i zrobili to. Jak to
powiedział sierżant - "Nigdy nie zostawiamy swoich ludzi.". Kobieta przyglądała się przez chwilę
swojej latorośli i westchnęła cicho. Sięgnęła do niego i przeczesała włosy palcami.
- Najważniejsze, że jesteście bezpieczni, wszyscy. Żyjecie. Mamy o co walczyć.
- Nie rozumiem... - Nick odezwał się cicho. - Jak to?
- Ja i komandor... cóż, jesteśmy matkami. To znaczy więcej niż puste słowo, panie Carter. Jesteśmy w
armii dlatego, że urodziłyśmy nasze dzieci i chcemy je chronić najlepiej jak potrafimy. To instynkt.
Komandor zrozumiała to dość późno, jednak z mocą, której jej zazdroszczę. Nigdy nie widziałam jej w
takim stanie. To było dla mnie coś niezwykłego, widzieć ją zakrwawioną, wściekłą, przerażoną... -
Natasha powstrzymała się, nim powiedziała za dużo. Pewne rzeczy powinny pozostać w sferze
niedomówień. - Mam nadzieję, że rozumiecie co dla was zrobił Mark.
- Chciał się zabić, głupek jeden. Zostawić nas tutaj samych. - Lynn palnęła cicho spode łba. - Powinien
nam powiedzieć. We czwórkę mielibyśmy większe szanse.
- Nie chciał narażać nikogo więcej. Miał zamiar lecieć sam. - Wasyl stwierdził gorzko. Przy okazji
pochwycił dłoń matki, co wywołało dziwny wyraz twarzy Nicka, który to zauważył. - Wybiłem mu to z
głowy. Zagroziłem, że powiem komandor.
- I nic by nie osiągnął. - Carter zaśmiał się lekko. - Wiecie jak to jest z nim, on musi to robić po
swojemu, jak taki... samotny wilk.
- O. Dokładnie. - Lynn kiwnęła głową. - Jest z nami... ale zawsze taki odległy. Lata swoimi szlakami.
Chodzi własnymi drogami.
- A wy za nim pójdziecie w ogień, bo wiecie, że robi to abyście byli bezpieczni.
Cala trójka spojrzała po sobie speszona. Natasha miała świętą rację.
- Łooo! To tutaj rezyduje diabeł?
Mark otwarł gwałtownie oczy i przywitał się z życiem ponownie kolejnym ze swoich żartów. Już chciał
się podnieść, żeby sprawdzić gdzie może znaleźć kotły z siarką, gdy czyjaś dłoń wcisnęła go w
wygodne poduszki bez ceregieli.
- Ani się waż.
- Diabeł? - Chłopak ledwie widział. Światełko w tunelu i te sprawy.
- Ktoś gorszy. - Melodyjny głos trafił go w samo serce. Poznał od razu. Wygodne poduszki też. -
Mama.
- A ja myślałem, że anioły siedzą na chmurkach w niebie... tylko niegrzeczne dziewczynki bawią się
dobrze w piekle.
- Dla ciebie mogę być i niegrzeczną dziewczynką, kotku...
Atlantis wpłynęła powoli do swojego do swojego portu w Mieście. Ogromna naturalna jaskinia
została przerobiona w suchy dok. Wielkie, metalowe wrota pozostały otwarte, wpuszczając światło
do środka. Stupięśćdziesięciometrowy okręt zacumował i przywarł do nabrzeża. Z wysokiego
pomostu opadł trap. Kapitan Halsey oczekiwał przybycia lotniskowca. Mężczyzna naprawdę nie
wiedział jak się zachować- komandor Harrier razem ze swoimi ludźmi odegnała widmo przegranej w
bajeczny sposób. Ciężko mu było tylko pojąć jak to osiągnęła – była bardzo wstrzemięźliwa w swoich
rozmowach, a kapitan Tarkowska zaznaczyła jasno, że nie może się przemęczać. Nie rozumiał tego w
ogóle. Zebrany za nim tłum przywitał okrzykami pierwszych schodzących marines, pozostali na lądzie
żołnierze cieszyli się z powrotu towarzyszy broni. Komandor zeszła pierwsza, niezwykle blada, jakby
wycieńczona czymś. Za nią na pomoście znalazła się jej pierwsza oficer i czwórka pilotów. Jej syn
wyglądał równie źle, ledwie trzymał się na nogach. Halsey wyszedł przed mały tłumek.
- Pani Komandor. - Przywitał się. - Z niepokojem oczekiwaliśmy pani powrotu.
- Dzień dobry, kapitanie. - Kobieta skinęła mu i uśmiechnęła się, po raz pierwszy od wielu dni. - Cóż...
udało się. Naprawdę się nam udało.
- Ale jak? - Mężczyzna nie powstrzymał swej ciekawości.
- Erm... - Cat przez chwilę milczała. - Mój syn ryzykował własnym życiem, aby unieszkodliwić
uzbrojoną głowicę jądrową klasy zero, czyli o zasięgu eksplozji ponad-strategicznym. Wyniósł ją w
przestrzeń kosmiczną i zdetonował poza atmosferą.
- To dość... dziwna historia, nie sądzi pani? - Halsey pokręcił głową. - Jeżeli chce pani zachować to
jako tajemnicę...
- Nie. - Komandor przerwała mu wpół zdania i spojrzała ostrzej. - Powiem to dosłownie, nikt tutaj nie
miał na tyle odwagi aby być gotowym poświęcić się dla innych. Mark zrobił to, na moich oczach.
Raport zostanie panu przedstawiony jeszcze dzisiaj.
- To jest doprawdy niewiarygodne, wybaczy mi pani moje zwątpienie.
- Sama nie mogę uwierzyć. - Cat uśmiechnęła się krzywo i spojrzała w bok, na swoich pilotów
ustawionych w karnym szyku. - Prawie go straciłam, Halsey. Jeżeli to niej dostateczny dowód naszych
intencji, to nie wiem co moglibyśmy zrobić.
- Jeżeli wolno mi zapytać, jak Miasto może okazać wdzięczność za to, czego dokonaliście?
- A to mnie już nie interesuje, możecie nawet wieszać na nas psy jak dotąd mieliście w zwyczaju. - Cat
posłała mu kąśliwą uwagę, przekręcając lekko głowę nad bok. - Chyba, że wpadniecie na lepszy
pomysł.
- Coś wymyślę.
- Najpierw jednak moi ludzie potrzebują odpoczynku. Niedługo warp łączący nas z Ziemią znowu
stanie się stabilny, musimy się przygotować. Nikt nie wie co dzieje się po drugiej stronie...
- Oczywiście, przygotuję wszystkie dokumenty i prześlę je w skompresowanej formie.
- Dobrze. Skoro nie mamy nic do dodania, wracam na swój okręt, mam trochę pracy. Do widzenia.
Cat odwróciła się i skierowała na Atlantis. Halsey stał nadal zażenowany jej ostrą reprymendą, którą
wypowiedziała na głos – raczej nikt nie chciał już wiwatować. Mężczyzna, nadal speszony, zaprosił
załogantów lotniskowca na ląd i przepuścił ich do wind. Wszyscy zaczęli schodzić na ląd, jedynie Mark
powoli wszedł na okręt. Miał pewną sprawę do załatwienia.
Catherine siedziała spokojnie przy swoim biurku i popijała lekkie, miejscowe wino. Jego smak
wydawał się dla niej doskonały – nie było jakimś wytrawnym paskudztwem, miało swoją nutę
słodkości i nietypowy aromat. Założyła nogę na nogę i westchnęła – okręt naprawdę zapadł w sen.
Wszelkie działania ustały, granicę wpływów Konfederacji patrolowały zautomatyzowane łodzie
podwodne i drony zwiadowcze, chinole byli w odwrocie – porzucili wszelkie posterunki w zasięgu jej
niezwłocznej reakcji. Cofnęli się aż za Morze barierowe, wielki akwen oddzielający zachodni
archipelag od ogromnego centralnego skupiska wysp, które nadal pozostawały w większości
niezbadane. Kobieta mruczała do siebie jakąś piosenkę, założyła nogę na nogę i sięgnęła za głowę,
aby ułożyć gumkę spinającą jej włosy lepiej. Długa kita, którą nosiła teraz zamiast koka nadawała jej
znacznie młodszego wyglądu. Ktoś zapukał do jej drzwi, krzyknęła proszę i nawet nie podniosła oczu
znad dokumentów, które trzymała w dłoni. Wiedziała kto przyszedł, wskazała wolne krzesło i
udawała, że jest zbyt zajęta. Mark usiadł cicho i milczał, nie chcą jej niczym denerwować.
Cat doskonale bawiła się widząc jego starania. Próbował być posłuszny aż do granic. Nawet nie
musiała patrzeć na zegarek, aby wiedzieć, że przybył punktualnie. I to ją zaczęło drażnić – wolała tego
szaleńca. Wolała tę nutę ryzyka, którą emanował jego głos. W końcu zlitowała się nad nim i wlepiła w
niego spojrzenie roziskrzonych oczu. Uśmiechnęła się ponad kartoteką, rzuciła ją na stół na stertę
papierów i oparła brodę na splecionych dłoniach. Pochyliła się przy tym lekko, znajdując podporę w
biurku, jej stopa miarowo zataczała koła w powietrzu. Posłała mu najszczerszy uśmiech, jaki znalazła
w sobie. Udało się jej – wprawiło go znowu w zakłopotanie. Chłopak zacisnął mocno wargi i nie
wiedział co zrobić. Przekrzywiła głowę lekko na bok, opierając policzek na jednej ręce. Poklepała
dłonią blat przed sobą i poczuła, jak odpowiada jej z lekką niepewnością. Splotła palce z jego, w
końcu decydując się zakończyć tę udrękę swego dziecka.
- Miło mi, że wpadłeś.
- Pani...yyy.. prosiłaś mnie, mamo.
- Chciałam na ciebie popatrzeć.
- Aha. No... okej.
Cat czuła się wyśmienicie. Załamanie, które przeżyła minęło już tydzień temu – pamiętała jak przez
mgłę to co się z nią działo. Natasha też była zdziwiona, jednak zakończyła swoją diagnozę
enigmatycznym stwierdzeniem, "oh, chyba rozumiem. Ciekawe." Catherine do dzisiaj nie pojmowała
jej słów, jednak mało ją interesowały. Widok syna, całego i zdrowego był dla niej najważniejszy. Po
raz pierwszy w życiu czuła się... taka pełna sił.
- Kotku, jak się czujesz?
- Dobrze. - Mark odpowiedział powoli. - Erm... oddycham już normalnie, mogę jeść co chcę... chyba
wszystko w porządku.
- Nic cię nie boli?
- Nie, już jest okej. - Chłopak uśmiechnął się do niej kącikiem ust, nadal lekko poruszony jej dziwnym
zachowaniem.
- To dobrze. Bardzo dobrze.
Jak miała mu to powiedzieć? Wzruszyła ramionami i wstała ze swojego miejsca. Obeszła biurko i
stanęła przed nim, nadal świdrując go swoim wzrokiem. Nie ma sensu czekać na lepszą okazję – teraz
albo nigdy. Nie dała mu nawet możliwości ucieczki, gdy opadła lekko na jego kolano i zarzuciła
ramiona na jego szyję. Przez sekundkę jeszcze patrzyła się w te zaszokowane oczy. Teraz go miała! Jej
twarz zbliżyła się do jego i zatrzymała jeszcze, dając jej moralności ostatnią szansę – jednak ta wcale
się temu nie sprzeciwiała. Raczej kopnęła ją w tyłek i kazała zrobić w końcu to czego tak bardzo
pragnęła. Ich usta spotkały się, jej delikatny zapach uderzył w jego zmysły z pełną siłą. Najpierw nie
wiedział co zrobić – uciekać, odepchnąć ją czy ugryźć w wargi. To jego serce podpowiedziało mu co
zrobić dalej. Jego ramiona objęły ją i przycisnęły mocniej, wydobywając piękny jęk ze samego środka
duszy. Catherine przez chwilę straciła kontrolę nad sobą, dociskała się do niego tak lubieżnie, że
poczuła wstyd. Odsunęła się odrobinę i mocno zarumieniła, całkowicie porzucając profesjonalny
sposób bycia.
- Przepraszam. - Szepnęła prawie niesłyszalnie.
- Nie... mamo. - Mark złapał jej dłoń i przyciągnął do ust aby pocałować. - Nie masz za co.
- Jestem twoją matką, nie powinnam tego robić. Ale tak bardzo pragnę ciebie, Mark... nie mogę
wytrzymać. Nie panuję nad sobą. Szaleję w twojej obecności.
I to była komandor, zimna profesjonalistka o lodowatym sercu. Mark pochylił głowę i pocałował ją w
policzek. Uśmiechnęła się, nawet lekko zadrżała. Chciała go odważnego, przy swoim boku. Pozwoliła
mu przytulić się i chwilę zebrać myśli. Oboje musieli być zdecydowani na ten krok – nie było powrotu.
Ich drogi albo splotą się na zawsze albo będą szły oddzielnie. Pochwyciła jego twarz i spojrzała
głęboko w oczy, niezwykle poważnie.
- Mark, muszę wiedzieć. Chcesz mnie? Swojej matki? Zaryzykujesz? - Kobieta przygryzła lekko wargę i
dodała po chwili. - Ja już się zdecydowałam.
- Tak.
Na wpół westchnęła z ulgi i jęknęła ze szczęścia. Jedno jego słowo a było tak pełne mocy. Jeszcze
nigdy nie odezwał się takim głosem – zdecydowanym, silnym i delikatnym. Wiedziała, co to oznacza.
Jej syn mimo strachu i niepewności ufał jej. Wątpliwości przegrały z cichym pragnieniem, które
nieustannie dobijało się do ich serc. Cat zeszła z jego kolan i pociągnęła go za sobą, prawie tanecznym
krokiem zmierzając w kierunku łóżka. Zatrzymali się dopiero gdy opadli na nie, objęci i wpatrzeni w
siebie. Catherine musiała jednak dopiąć coś, nim skarzą swoje dusze na wieczne potępienie.
Odsunęła się na sekundę od niego, usiadła wyprostowana i zaczęła uściskać mocno materiał spodni
mundurowych.
- Mark... nim to zrobimy, chcę abyś coś zrozumiał. To nie jest normalne i... - Zatrzymała się, wciągając
powietrze głęboko w płuca. - Muszę coś wiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że to powinno przyjść z
czasem, jednak... Kochasz mnie? Kochasz swoja matkę na tyle, aby... - Cat na chwilę zaniemówiła,
bojąc się wypowiedzieć te słowa. - ... kochać się ze mną?
- Trudne pytanie. - Młodzieniec skwitował to ciężkim głosem. Pochylił głowę, szukając w sobie
chociażby jednego ziarna niepewności. Pusto. Obejrzał się na nią, drżącą lekko w oczekiwaniu. -
Oczywiście, że kocham cię. Nie umiem tego wyjaśnić. Jesteś moją matką, dowódcą... aniołem. Życie z
dala od ciebie byłoby marną egzystencją.
- Kotek! - Cat rzuciła się na niego, całując z wdzięcznością potężnie w same usta. Odchyliła się jeszcze
na chwilę. - Jestem o ciebie cholernie zazdrosna, wiesz?
- Nie będzie nikogo innego.
- To wyśmienicie. Zabiłabym bez zastanowienia każdą sukę, która próbuje tknąć moje dziecko.
Mark uniósł lekko brew, słysząc jej słowa. Mówiła to bardzo poważnie. Najwyraźniej dla jego matki
natura ich związku była czymś ważnym – zaznaczała już któryś raz z kolei to kim są dla siebie. Chłopak
przyznał sobie w duszy, że i jego to podniecało. Kto miał kiedykolwiek szansę przysięgać miłość swojej
matce, pięknej, potężnej i tak niezwykłej? Chyba był pierwszy. Pocałował ją gwałtownie, czując
napływ ciepła wzdłuż kręgosłupa.
Kręciła go jego własna matka. Cholernie mocno.
Oboje odrzucili na bok skrępowanie. Do piekła z moralnością, liczyło się tu i teraz! Catherine
próbowała szybko rozpiąć marynarkę, jednak jej rozedrgane palce nie pozwoliły na to. Jęknęła
głośno, czując jak uspokaja ją delikatnymi pocałunkami na szyi, przyciągając do siebie. Była nad nim,
wpatrzona w jego oczy jak zaklęta – nie mogła przestać podziwiać swojego syna. Pochwyciła jego
nadgarstki i powstrzymała przed rozebraniem siebie. Na jej ustach wykwitł swawolny uśmiech, gdy
wodziła palcami po jego szyi i szczęce. Zamruczała cichutko, potrząsając głową, jakby nadal nie mogła
uwierzyć w to co za chwilę zrobią. Dotknęła opuszkiem palca jego warg i zmusiła do milczenia,
drocząc się bezwzględnie.
Powoli zaczęła go rozbierać. Jego marynarka szybko wylądowała na stoliku nieopodal, razem z cienką,
białą koszulką. Przeczesała lekki, gęsty zarost na jego piersi – nawet nie sądziła, że jej syn będzie aż
taki męski. Nie znosiła widoku tych nagich jak robaki chłopców – miała wrażenie, że mają coś
wspólnego z prosiętami. Za to Mark... to zupełnie inna liga. Jego ciało osiągnęło pewną równowagę
pomiędzy pociągającą aurą i prawdziwą męskością. Uszczypnęła go w sutek, na co zareagował lekkim
drgnięciem. Zaśmiała się cicho i pocałowała prosto w usta, jakby chciała przeprosić.
Teraz on miał zamiar pokazać jej co nieco... jedną ręką objął ją w talii, gdy drugą sprawnie odpiął
wszystkie guziki marynarki. Szybko odrzucił ją i zaczął wędrować dłońmi wzdłuż jej boków. Gdy
niczego się nie spodziewała, złapał mocno delikatny materiał koszulki i pociągnął w przeciwne strony,
rozrywając w drobne strzępki. Cat odchyliła się lekko z otwartymi szeroko ustami, czując drapieżność
emanującą z Marka... Szybko jej grymas zamienił się radość, tego właśnie chciała! Kogoś, kto nie
będzie mógł doczekać się jej bliskości, bezwzględnego i silnego! Odchyliła się do tyłu, wyprostowała i
sięgnęła za plecy. Jej stanik treningowy, najwygodniejszy pod mundur, zamerdał przed jego nosem i
przesłonił widok. Wolną ręką poprowadziła jego dłoń do swojego biustu, który ledwie mieścił się w
jego dłoni. Była dumna ze swojej figury, nie miała tych niewielkich, dziewiczych piersiątek tylko
prawdziwy, kobiecy biust. Gdy w końcu pozbył się przeszkody i spojrzał na jej ciało, odsłonięte od
pasa w górę, wstrzymał oddech.
- Synku... - Cat wymruczała, przekrzywiając lekko głowę. - Chcę cię ostrzec. To nie są piersi młodej
panny. Twoja mama jest dojrzałą kobietą i tylko prawdziwy facet będzie zdolny je pieścić tak, aby
czuły się dobrze. Sądzisz, że podołasz?
Po co miał odpowiadać? Podniósł się na jednej ręce i pochwycił jej sutek w usta. Jego wargi nie
zgniotły go jednak od razu, ssąc jak opętane, zatrzymały się na różowej aureoli, pieszcząc jej
niezwykle wrażliwy kraniec. Cat odchyliła głowę do tyłu i jęknęła, głośno, długo. Cóż, nie miało sensu
dywagować nad jego predyspozycjami. Podczas gdy on katował ją swoimi pieszczotami w perfidny
sposób, zapragnęła w końcu ujrzeć go w całej okazałości. Jej sprawne palce bez problemu poradziły
sobie z klamrą podniszczonego, skórzanego pasa i zapięciem spodni. Uniosła się lekko, ściągając je
trochę w dół i spojrzała pomiędzy ich ciała. Znów to zrobił!
- Oh! - Jej oczy błysnęły zachwytem. - Postarałam się. Dobrze cię zrobiłam, zero wątpliwości!
Musiała na chwilę zejść z niego aby zrzucić resztki ubioru ze swojego ciała. Wpatrywał się w nią bez
przerwy, ze skrzyżowanymi ramionami na piersi. Uśmiechnął się, widząc jak ząb czasu wyrzeźbił jej
figurę w doskonałą klepsydrę, jędrną i zdrową.
- Czuję się jak złodziej.
- Dlaczego? - Cat zapytała, znajdując sobie miejsce na nim.
- Ukradłem anioła.
- Postaraj się kotek. Ten anioł chce dla ciebie śpiewać.
Catherine posłała mu skromny, wstydliwy uśmiech. Jako matka nie powinna być naga, nie powinna
siedzieć na nim, ocierając się o jego ciało. Pokręciła lekko głową i westchnęła. Teraz albo nigdy,
uniosła się nad niego. Pomógł jej, chwytając jej talię, skinieniem głowy potwierdzając prawdę –
pragnął tego równie mocno jak ona. Cat zdecydowała, że nie może już dłużej czekać, opadła na niego,
w końcu czując go w sobie. Oboje jęknęli głośno, pojmując, że nie ma już odwrotu. Powoli ich ciała
znalazły delikatny, swobodny rytm, który pasował obojgu doskonale. Ich dłonie splotły się ponownie,
spojrzenia spotkały i wypełniły emocjami. Cat opadła biustem nad jego twarz i uniosła go odrobinkę,
poddając falującą pierś do ssania.
Gdy dotknął jej ustami, w jej świadomości zrodziła się całkiem niespodziewana myśl. Zatoczył koło,
ukończył pewien cykl -była jego początkiem i końcem. Nosiła go w sobie kiedyś a teraz znów znalazł
się w niej, tak jak pragnęła tego. Ta świadomość napełniła ją nieziemskim ciepłem, z jej serca
popłynęła fala kojącego, potężnego uczucia. Znów byli jednym, ona i jej dziecko. Dlaczego to było
takie... dobre? Westchnęła, gdy jego lędźwia uniosły się odrobinę wyżej, przyspieszając. Przygryzła
mocno wargi, wcisnęła twarz w jego bark i pomogła mu, całą sobą rozpoczynając płomienny taniec.
Jej palce zacisnęły się mocniej na jego, usta wodziły po wręcz płonącej skórze Marka. Catherine
chciała krzyczeć, czując kolejne fale rozkoszy, rozbijające się w jej ciele jak sztorm. Uderzyła pięścią w
poduszkę obok jego twarzy i zajęczała potężnie. Doprawdy, czuła się aniołem śpiewającym pieśni
kochanków.
Każdą komórka swojego ciała czuła do coraz mocniejszą miłość, która dopiero teraz przybierała swoją
pełną formę. Nie było Catherine i Marka – stali się jednością, na krótką chwilę odrywając się od
świata. Zapomnieli o misji, wodzie i wrogu. Czerpali od siebie nawzajem siłę, która miała ich
napędzać. W końcu nie wytrzymała – puściła wstrzymywaną ekstazę i oddała się jej, odchylając do
tyłu i opadając na niego z całą siłą. Ani na chwilę nie pozwoliła jego dłoni uciekać – po prostu nie
mogła sobie wyobrazić tego wszystkiego, gdyby jej nie trzymał. Mark tymczasem chciał dać jej od
siebie to co najlepsze, pochylił ją do tyłu gwałtownie, jedyną wolną ręką podparła się za sobą,
oplatając go nogami. Musiała zwolnić, jednak po chwili pojęła w jak doskonałej pozycji znalazła się.
Gdy tylko klęknął i znów zaczął swoje miarowe, silne uderzenia, wykuwając w niej piętno rozkoszy,
oddała się zupełnie jego władzy. Nie sądziła, że zafunduje jej aż taki wysiłek. Zacisnęła mocno zęby,
oparła plecami mocniej o obejmujące ją ramię i spojrzała głęboko w oczy syna, rzucając mu
wyzwanie.
- Pokaż mi niebo Mark. Daj...
Jej słowa przerodziły się w długi krzyk, jednak szybko zamilkła, związana w potężnym pocałunku.
Przekręcił głowę lekko na bok, napierając na niego całym ciałem. I znów, jej umysł zaczął sobie igrać z
jej światopoglądem. Inne kobiety mogły teraz co najwyżej pomarzyć, aby spotkać kochanka kalibru jej
syna. Nie dość, że odnalazł tę tajemniczą równowagę, łącząc intensywny seks z intymną miłością, to
jeszcze obdarzył tym darem ją! Jego własną matkę! Puściła w końcu jego dłoń i przerzuciła ramię na
jego plecy, przyciskając się jak najmocniej do jego spoconego ciała. Nie miała pojęcia ile czasu tu
spędzili, jednak nawet wieczność byłaby dla niej tylko kroplą w morzu pragnienia, jakie wzbudzał.
Uśmiechnęła się i wpiła w jego usta, wodząc palcami po jego szerokich ramionach. Żadna suka nie
tknie go już nigdy... Catherine wiedziała jak to osiągnąć. Jej paznokcie gwałtownie wbiły się w jego
skórę, gdy odchyliła się aby mógł widzieć jej twarz gdy to czyniła. W jej oczach skłębiły się dwie rzeczy
– płomienna miłość o wielu odbiciach i lodowata powaga. To była jej cena.
Jej krwawa pieczęć. Jednym długim, wolnym ruchem przeorała jego plecy od lewego barku po prawy
bok, na zawsze pozostawiając swoją pieczęć. Nawet się nie zająknął, opleciony jej siecią utkaną z
miłości. Pozwolił jej. Mogła zrobić z nim co tylko zapragnęła. Miała prawo do jego życia jak nikt inny –
to ona mu je dała. Gdy skończyła, pochwycił ją mocno i pocałował, jednak Cat odsunęła się i
przyłożyła zakrwawione palce do jego ust. Wiedział czego pragnęła... Całował jej dłoń jak opętany,
jakby ta krew napędzała go. I z każdą chwilą przyspieszał, czego nie mogła znieść jego matka. Opadli
oboje na posłanie, zdyszani, jednak nadal toczący walkę o swoją spełnienie – razem. Catherine
oplotła go ramionami i nogami, pozostawiając jedynie niezbędną swobodę, aby uderzał w nią nadal,
potężnie, nieustannie.
Tego było już za dużo. Niektórzy uważali, że miłość powinna być delikatna i powolna. Nie oni. Matka i
syn połączyli w sobie swoje skrajne natury, tworząc płomienne tango, przepełnione prawdziwym
uczuciem. Przetaczali się z boku na bok, łącząc pod różnymi kątami, całkowicie tracąc nad sobą
panowanie. Cat co chwila krzyczała, jęczała i mruczała, gdy jej syn po prostu warczał i dyszał. Gdy
znalazła się w końcu pod nim, w najprostszej i jakże lubieżnej pozycji, odepchnęła go odrobinę i
wypowiedziała swoim lodowatym głosem swoje ostatnie żądanie.
- Zrób to! Pokaż mi, swojej matce, co czujesz! Daj mi niebo, miłość i siebie! Teraz!
Catherine za późno zrozumiała o co prosi. Przez kilka sekund zamienili się w wiry ekstazy, które starły
się aby zamienić w potężny sztorm. Pot z ich ciał zamienił pościel w mokre zwitki materiału, łzy i krew
zlały w błyszczący balsam.
Czegoś takiego nigdy nie czuli. Doskonałego spełnienia. Ona w końcu była pełna jego, swojego
maleństwa, które okazało się demonem rozkoszy. On w końcu uwolnił z siebie całe mnóstwo wrzącej
lawy. Wlał się w nią, calutki, przypieczętowując na zawsze los obojga.
Z tego nie było już powrotu.
Część 2
Catherine obudziła się pierwsza. Otwarła powoli oczy i pojęła co zrobiła. Rodzącą się iskierkę wstydu i
pogardy dla siebie stłamsił przypływ gorącego uczucia o niespodziewanej sile. Mark leżał obok niej,
obejmując ją delikatnie, nadal śpiąc. Odpocznie kiedyś! Wpiła się w jego usta i obudziła go,
przewróciła na plecy, wijąc się jak kotka. Musiała na sekundę odsunąć się, aby złapać oddech.
- O Boże... Synek, coś ty narobił?
- Coś nie tak? - Chłopak zmarszczył lekko brwi.
- Jeżeli ja jestem aniołem i urodziłam cię, to czym ty jesteś? - Cat pogłaskała go po policzku delikatnie
i wydała z siebie dziwny, delikatny, mrukliwy dźwięk. - Panie podporuczniku, pokazałeś mi jak czyni
się cuda. Jesteś boski!
- Dziękuję... - Odpowiedział cicho, rumieniąc się zawstydzony. - Prze...
- Ani się waż, głuptasie. Następnym razem oczekuję czegoś równie dobrego.
- Uhum. Okej. Postaram się.
- Ty to po prostu zrobisz. Rozkaz komandor, która niefortunnie jest twoją kochanką i matką zarazem.
- Cat zaśmiała się śpiewnym głosem. - Bonus od życia za tę atomówkę.
- No właśnie, co do tej sprawy... - Mark chciał ją naprawdę przeprosić za swój głupi list, jednak
położyła palec na jego ustach.
- To się nie powtórzy. Kocham cię, jak matka, jak twoja kobieta i podziwiam jako dowódca. Nie
pozwolę więcej na takie niegodne ciebie słowa, jasne? - Jej głos wydawał się nieziemskim
połączeniem powagi i rozkoszy. Przy okazji jej wygląd, nadal pełen lubieżnej rozkoszy, wzbudził w nim
niekoniecznie czyste uczucia.
- Będę grzeczny mamo.
- Tak sądzę. - Cat usiadła na skraju łóżka i przeciągnęła się potężnie. - Wow. Co za noc. Mam nadzieję,
że dasz mi chwilę odpoczynku.
- Nie będę się narzucał, zajmę się jakimiś sprawami...
Kobieta obróciła się gwałtownie i palnęła go w głowę lekko. Oboje wybuchnęli śmiechem i znów
spojrzeli na siebie w ten dziwny sposób. Westchnęła głośno, wodząc palcem po jego ramieniu.
- Od dzisiaj chcę cię tutaj widzieć jak najczęściej. Nauczę cię wszystkiego, abyś w przyszłości nie miał
problemów. Poza tym... - Cat pochyliła się nad nim i wymruczała do jego ucha. - Kotek, ciężko mi
trzymać ręce przy sobie. Jesteś moim narkotykiem.
- Matko. - Mark odsunął się i spojrzał na nią poważnie. - Nie mówiłem tego nigdy nikomu. Nie
nawykłem do takich wywodów i czuję się... głupio. Nie wiem co powiedzieć, ale... - Chłopak wciągnął
głęboko powietrze i wyrzucił to z siebie. - Nie poddam się, kocham cię w każdy możliwy sposób, jako
matkę i kobietę... no, tyle.
- Oj!
Catherine czasami zapominała z kim ma do czynienia. Mark nadal był powściągliwy a takie
oświadczenie z jego ust... Poczuła się zaszczycona. Właśnie potwierdził to, że nadal będzie ją
szanował w każdy możliwy sposób. Nie utracą tej więzi matki i syna – umocnili ją. Nie została
wypaczona. Poza tym, teraz miała pewność, że uwolniła go w pewien sposób. Mógł jej zaufać ze
swoimi pomysłami, planami, spostrzeżeniami. Jeżeli nie oficjalnie, to tutaj, po cichu, a ona zawsze
potraktuje je poważnie. Może nawet zacznie opowiadać lepsze żarty. Kobieta wstała z łóżka i
przeczesała włosy palcami.
- Idę pod prysznic. Daj mi pięć minut, potem ty. I cholera, znajdź mi nową koszulkę! To była moja
ulubiona!
Mark odprowadził ją wzrokiem i rozejrzał się po pomieszczeniu. Teraz, gdy miał chwilę spokoju i nic
go nie rozpraszało, zdoła naprawdę docenić skromny, kunsztowny wystrój. Drewno było drogie,
jednak pasowało do ciemnych ścian i tych paru obrazów. Podszedł do szafy, wcześniej zakładając
spodnie na gołe ciało. Otwarł jedno skrzydło, jego ramiona automatycznie opadły zrezygnowane.
- Ile tu tego jest...
Młodzieniec zebrał się na odwagę i zanurzył dłonie w kupce materiału, który wydawał się mu
znajomym odzieniem. Po chwili wydobył dość dziwną bluzkę, nie wiedział jak to nazwać dokładnie.
Cienkie ramiączka, długie, luźne rękawy, z tyłu odsłaniała plecy a przód zasłaniał niewiele więcej. Już
miał odłożyć kreację do środka, gdy jego matka cichuteńko podeszła do niego i spojrzała ponad jego
ramieniem.
- Chcesz abym to założyła? - Cat sięgnęła dłońmi nie po bluzkę. Objęła go. - Jest trochę zbyt frywolna
jak na mój gust.
- Dlaczego ją tu przywiozłaś w takim razie?
- Chciałam mieć coś na takie chwile... jak z tobą.
- Sama zadecyduj, idę doprowadzić się do porządku.
Cat pochwyciła ciuch w dłonie i odesłała syna pod prysznic. Westchnęła i uśmiechnęła się do siebie.
Po chwili siedziała już spokojnie za biurkiem, ubrana w wygodne rzeczy. Co jak co, ale chyba mogła
sobie pozwolić na to w jego obecności? Kątem oka rzuciła na jego fatałaszki – nosił się... tak po
prostu. Dżins, buty przydziałowe, t-shirt, marynarka albo kurta mundurowa. Bez szaleństw.
Skromność biła z każdej rzeczy, którą posiadał. O to też wypadałoby zadbać – mógł sobie teraz
pozwolić na odrobinę szaleństwa, biorąc pod uwagę wynagrodzenie, jakie otrzyma.
Kobieta zagłębiła się w takich prozaicznych problemach, dopiero trzeci dźwięk przychodzącej
rozmowy wyciągnął ją z rozmyślań. Przeciągnęła dłonią nad konsolą mechanicznie, nadal błądząc po
swoim umyśle, pląsając w marzeniach.
- Cat, słyszysz mnie? - Natasha powtórzyła po raz drugi. - Pani Komandor!
- Tak? Wybacz, zamyśliłam się.
- Widać. Halsey prosił mnie, abym przekazała dla ciebie zaproszenie na mały festyn, czy coś w tym
rodzaju. Chyba organizują to aby uczcić nasze zwycięstwo. Mogłabyś przyjść, nawet wypada – to takie
ich przepraszam za kłopoty, jakich przysporzyli.
- Przemyślę to. - Cat odpowiedziała spokojnie. - A co z Dianą i jej oszczerstwami wobec mojego syna?
- Cóż, tu jest problem... - Tarkowska westchnęła i rozłożyła ręce. - Halsey nie ma już do tego zdrowia.
Zagroziła jakąś medialną nagonką na władze, jeżeli będziemy próbowali cenzurować bezprawnie
środki masowego przekazu. Jej własne słowa. W ogóle się z tym nie ukrywa, plecie bzdury,
najchętniej utopiłaby nas wszystkich w jakimś wyimaginowanym bajorze kłamstw.
- Dobrze, przyjdę tam, cała załoga ma się stawić. Nie chcę robić sobie wrogów w Mieście. Musimy
mieć czyste zaplecze.
- Cat, dlaczego nie odbierałaś wcześniej? - Natasha uważała sprawę za zakończoną. Catherine ujrzała
tylko krotką notkę, którą przesłała jej przyjaciółka w rogu ekranu, zawierającą datę, godzinę i miejsce.
- Coś się stało?
- Musiałam odpocząć, wyciszyłam system i położyłam się spać.
- Widać, że sen dobrze ci zrobił. Tak jakby... - Kobieta zatrzymała się na chwilę i uśmiechnęła
tajemniczo. - ... pełna blasku. Oh. Kto?
- Nie wiem o czym mówisz. - Cat odparła spokojnie i pochyliła nad pulpitem. - Jeżeli tak cię to
interesuje, wyjaśniłam sobie wszystko z Markiem. Nieziemsko mi ulżyło.
- Właśnie miała pytać co się z nim stało. Jest u ciebie?
- Za chwilę wróci. Coś chcesz od niego?
- Wypadałoby wykonać badania. Przyślij go do mnie w wolnej chwili.
- Sądzę, że będzie zajęty. - Catherine przyłożyła palec do ust i wpadła nagle na genialny pomysł. -
Niedługo otworzy się warp. Będziemy mogli wysłać jego egzamin oficerski, jego i reszty. Zasłużyli na
to.
- Cat, znowu nie zda, jeszcze każą go odsunąć od działań. - Natasha skrzywiła się i westchnęła cicho. -
Widziałaś poprzedni. Dali mu ocenę naganną za...
- Zupełny brak poszanowania dla podstawowych reguł i zasad. Cóż, nie sądzę aby sprawdzały to
wiarygodne osoby. - Kobieta odchyliła się w fotelu i poczuła jak podnosi się jej ciśnienie. - Jak kawałek
papieru może pokazać im co potrafi człowiek w rzeczywistości? To tak jakby nasze zdolności
warunkowały wyłącznie słowa na kartkach. Poza tym, w obecnej sytuacji... Oh, Mark, poczekaj jak
skończę.
- Nie będę przeszkadzała, do zobaczenia wieczorem.
Natasha posłała jej ostatni uśmiech i rozłączyła się szybko. Catherine spojrzała w kierunku łazienki a
nie wejścia. Mark był tam cały czas. Tylko dlaczego to ukrywała?
Catherine czuła się nieswojo, zmuszona siedzieć przy stoliku razem z Natashą, udając, że nie ma z kim
przebywać. Oczywiście, ubrała się odświętnie na tę chwilę, mundur galowy wypadało w końcu do
czegoś wykorzystać. Przyjaciółka doskonale wiedziała, że coś jest nie tak, jednak spokojnie czekała aż
wyrzuci to z siebie. Raz na jakiś czas zadawała jej tylko jakieś pytanie z uśmiechem, tak aby nie
wyglądały na pokłócone. Catherine z grzeczności odpowiadała, jednak jej myśli ciągle wędrowały
gdzie indziej.
Dziwny, spontaniczny festyn miał miejsce na szczycie miasta. Specjalnie z tej okazji rozstawiono
szybko odpowiedni sprzęt, stoliki i wszystkie inne niezbędne rzeczy. Mieszkańcy przybyli tłumnie,
poprzyglądać się marynarzom i w końcu usłyszeć ich wersję zdarzeń. W samym środku znajdowała się
scena, nad którą błyszczał hologram artystki, grającej przyjemną melodię. Wokół niej stał tłum ludzi,
słuchających jej utworu, z uśmiechem wspominając swoją ojczyznę. Ziemia, nawet jeżeli znajdowała
się w rękach chinoli, nadal pozostawała Domem – mogli jej pomóc, zdobywając bezcenny skarb na tej
planecie. Gdzieniegdzie przemykały małe dzieci, urodzone tutaj, nie znające świata licznych kolonii
założonych gdzie popadnie – dla nich ten raj był normalnością. Catherine pamiętała doskonale
opowieści o Ziemi, która tętniła życiem. W głębi serca wiedziała, że spełniła się jako matka,
sprowadzając swojego syna w to miejsce. Nie mogła dać mu nic lepszego.
Dalej od sceny znajdowały się stoliki, przy których zasiadali goście, popijając miejscowe piwo i
zajadając się owocami morza. Nad nimi przemykały liczne drony, rzucające delikatny blask. Halsey
postarał się, to trzeba było mu przyznać. Zastanawiające było jednak to, że nie ogłosił jedynie
rozpoczęcie imprezy i nic więcej, pozostawiając okazję w sferze tajemnic. Dla Cat był to maleńki
problem. Odwróciła się nagle, słysząc znajomy głos. Lynette szczebiotała radośnie o swoich
pomysłach jak wychować Drake'a – chciała założyć mu wielką kokardę i przyprowadzić go tutaj, aby
spróbował wszystkich specjałów. Nick protestował głośno, dzikie zwierzę powinno pozostać na
swoim miejscu. Mark i Wasyl opierali się o barierkę i palili papierosy, cicho rozmawiając na jakiś
tajemniczy temat.
- Chodźmy do nich. Jeszcze jeden miejscowy kawaler, wdowiec czy rozwodnik przyjdzie stroić amory
a zwymiotuję. - Natasha stwierdziła dość głośno, przyciągając uwagę siedzących nieopodal mężczyzn.
- Doskonały pomysł. - Cat odpowiedziała z błyskiem w oku i wstała ze swojego miejsca, poprawiając
swoją marynarkę.
Obejrzała się tylko na paru młodych mężczyzn, którzy dorośli w Mieście i najwyraźniej nie wiedzieli
jak zachować się widząc dojrzałą kobietę. Jeden z nich nawet puścił jej oko, jednak skwitowała to
zdegustowaną miną. "Kretyn", pomyślała i szybko dodała w myślach " Do Marka to mu daleko z tymi
pijackimi ślepkami." Obie kobiety przedostały się pomiędzy stolikami, witane skinieniami głów i
krótkimi Ma'am przez swoich ludzi. W końcu dotarły do obu pilotów, którzy obrócili się jak na sygnał i
spojrzeli na nie.
- Pani Komandor, Pani Kapitan. - Mark zasalutował grzecznie i wyprostował się. Wasyl poszedł szybko
w jego ślady. Obaj odrzucili szybko pety, jakby nadal bali się wykrycia jak małe dzieci złapane na złym
uczynku.
- Nie przeszkadzajcie sobie, w gruncie rzeczy chciałyśmy same sobie zapalić. - Cat powiedziała to
lekkim, swobodnym głosem. - No chyba nie będziecie stali na baczność przy swoich mamuśkach, co?
- Nie, Ma'am. - Wasyl odpowiedział grzecznie, nie wiedząc co można w takiej sytuacji w ogóle
powiedzieć.
- Wasylij, chcesz powiedzieć, że pani komandor wygląda aż tak staro? - Natasha oparła się o barierkę
obok niego i wyciągnęła paczkę cienkich papierosów. - To co ze mną?!
- Nie to mieliśmy na myśli... - Mark próbował ratować przyjaciela, jednak jego jąkanie nie było
przekonujące.
- Płyta się zacięła, kotek? - Cat rozbroiła go zupełnie, podchodząc blisko i wydobywając paczkę z jego
kieszeni na piersi. - No... dobry wybór. Też lubię ten smak.
- Tak...
- Jeszcze raz któryś z was powie do nas proszę pani, Ma'am czy w jakikolwiek inny sposób postarzy
nas, rozstrzelam, jasne? - Cat spojrzała na niego z udawaną powagą i szybko uśmiechnęła się. - Nie
zjemy was.
- Dobrze, mamo. - Mark w końcu poddał się i sięgnął po zapalniczkę. Podpalił jej papierosa i zamarł na
ułamek sekundy. Jego matka wpatrywała się w niego z tym dziwnym, delikatnym uśmieszkiem
wymalowanym na twarzy. Nawet jej oczy błyszczały nieziemsko. Jaką on miał ochotę po prostu ją
całować i słuchać tych jej radosnych mruknięć. - Właśnie tak rozmawialiśmy o rybach...
Cat skinęła mu jedynie głową. Nie interesowały ją żadne ryby. Gdy schował zapalniczkę, objęła go w
pasie, tak aby wyglądało to jak najgrzeczniej i oparła głowę o jego ramię – tak, aby wyglądało to na
matczyną bliskość. W sumie, to ją kręciło mocniej, traktowanie go jak syna, wiedząc, że za tym kryje
się dużo więcej. Westchnęła cicho. Obejrzała się na Tarkowskich, rozmawiających po rosyjsku, tak aby
nikt nie mógł się w to wciąć. Szkoda, że i ona nie mogła tak... Spojrzała na syna, milczącego,
grzecznego. Poklepała go dłonią po piersi i westchnęła głośno.
- Czemu jesteś taki zamyślony?
- Myślę o tobie.
- Co konkretnie? - Spojrzała na niego zaciekawiona. Mogliby nie myśleć lecz robić!
- Co tutaj robisz?
- W sumie są dwa powody. Jeden to tamta banda, która ciągle próbuje ze mną flirtować. - Wiedziała
doskonale, że poczuje to naprężenie w jego ciele gdy to powie. - Drugi jest prosty. Nigdy nie mogłam
być po prostu matką. Chcę chwilę nią pobyć.
- Przecież zawsze dla mnie nią byłaś, nieważne gdzie przebywałaś. - Mark odparł lekko żartobliwym
głosem. - Nie każda mamuśka musi zawozić swoje dzieci na mecze małej ligi.
- Najwyraźniej twoja liga jest również moją. - Cat odparła równie rozbawionym głosem i zaciągnęła
się papierosem. - Mark...
- Mamo, nie mów nic. - Chłopak szepnął jak najciszej. - Wiem.
- Cieszę się.
Catherine musiała odwrócić się od syna i spojrzeć na nadchodzącego Halseya. Mężczyzna założył swój
stary galowy mundur i niósł coś w dłoniach, nerwowo przebierając palcami. Tłum wokół niego cichł i
robił mu przejście, gdy z podniesioną głową zbliżał się do Harrierów. Zatrzymał się przed nimi i
zasalutował przepisowo, spoglądając poważnie na oboje.
- Pani Komandor, podporuczniku. Czy mogę zająć chwilę?
- Proszę bardzo. - Cat odpowiedziała mu głośno i wyraźnie, odsuwając się na krok od syna. Malutki.
Miała gdzieś przepisy.
- Miasto zapoznało się dokładnie z raportem, który przedstawiono nam w sprawie niedawnych
zdarzeń. - Mężczyzna starał się mówić jak najspokojniej, jednak w jego głosie dało się słyszeć nutę
przeprosin. - W imieniu nas wszystkich chciałem przeprosić, oficjalnie, przy świadkach. Prosimy o
wybaczenie za nasz brak wiary w marynarkę i służących tam ludzi. A oto dowód naszego
niegasnącego poparcia, pani komandor. - Halsey w końcu otwarł małą szkatułkę, którą trzymał w
dłoniach. Na atłasowej wyściółce leżał samotny, metalowy przedmiot. - Nikt nie zasługuje na ten
medal tak wielce, jak pani.
Cat spojrzała ponad jego ramieniem. Wielki hologram na centrum placu przedstawiał ją i Halseya.
Ponad nimi krążyła masa robotów, kręcąca wszystko bez ustanku. Jeden z nich obleciał Marka i
oświetlił jego profil, jednak chłopak cofnął się w cień. Nie chciał mieć z tym nic do czynienia. Dość.
Wystarczy już tych pokazów jego kosztem. Warknął gniewnie, czując jak wpada plecami na jakiegoś
gapia. Ktoś przepchnął go gniewnie na bok, kątem oka zauważył Valasquez, kręcącą wszystko
zawzięcie. Dziewczyna obdarzyła go gniewnym spojrzeniem, które nie zapowiadało nic dobrego. Jej
kamerzysta kręcił wszystko dokładnie, nie robiąc sobie nic z osób, które poturbował swoim sprzętem.
Catherine szukała wzrokiem syna, jednak tłuszcza zaczęła go pochłaniać. Zmrużyła drapieżnie oczy,
wychwytując wymianę spojrzeń dziennikarki i chłopaka, odwróciła się do Halseya i obdarzyła go
lodowatą kąpielą.
- Jest pan pewien, że to mi należą się podziękowania?
- Oczywiście. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- Nie podzielam pańskiej pewności siebie. - Cat skrzyżowała splotła dłonie za sobą, przybierając dość
groźną postawę. Jej oczy zaczynały rzucać gromami, chociaż niewiele osób wiedziało jaką burzę może
wywołać. - To nie ja uratowałam pańskie Miasto przed zagładą. Co do tego nie ma wątpliwości.
- Pani Komandor...
- Podporucznik Harrier i Tarkowski, do mnie.
Mark nie mógł dalej się ukrywać. Zaczął przepychać się do małego, oświetlonego kręgu, pomiędzy
warczącymi na niego ludźmi. Skąd w nich tyle agresji? Nie powstrzymał się przed przywaleniem
łokciem w żebra towarzysza Diany, tak przypadkiem. Na przepraszam też się nie zdobył. W końcu
obaj z Wasylem stanęli za plecami Catherine, z nietęgimi minami. Jego matka obejrzała się na niego i
posłała mu prawie niewidoczny uśmiech. Ona to zawsze wiedziała jak narobić szumu, przyznał jej w
duchu.
- Ci młodzi podoficerowie, moi podwładni, z własnej woli, ryzykowali dla Miasta i całej ludzkości. Nikt
im nie kazał lecieć i odbić z rąk wroga broni nuklearnej. Nie ma wśród nas osoby zdolnej prosić o taką
przysługę. A jednak oni to zrobili. - Catherine machnęła dłonią na Marka, który niechętnie stanął na
baczność dokładnie obok niej. - Mój syn był gotów oddać życie aby nie doszło do katastrofy. Wyniósł
ją na orbitę porwanym transportowcem z jednej z najlepiej bronionych fortec wroga. To jemu i jego
przyjacielowi należą się podzięki, nie kalumnie w waszych mediach, rozgłaszane przez nią! - Cat
nieznacznie skinęła głową w kierunku Diany.
Tłum wokół dziennikarki zafalował nieprzyjemnie i zaczął się rozsuwać. Dziewczyna poczuła lodowate
stróżki potu na plecach. Przybrała najlepszą wyćwiczoną pozę i uśmiechnęła się jadowicie, słysząc
oskarżenia w swoją stronę.
- Fakty mówią same za siebie. Morderca szukał odkupienia w śmierci... coś mi to przypomina.
- Poddajesz moje słowo w wątpliwość młoda damo? - Cat nie powstrzymała się od grymasu. Miała ją.
- Chcesz powiedzieć, że wiesz lepiej do czego doszło? Że okłamujemy was?
- Głosu prawdy nie da się uciszyć! - Diana odpaliła automatycznie, szukając drogi ucieczki.
- Może następnym razem pozwolę was wysadzić wszystkich w powietrze. Najwyraźniej taka prawda
byłaby jedyną oczywistą w naszej sytuacji. - Catherine obróciła się na pięcie do Halseya i wyrwała mu
z rąk szkatułkę a następnie spojrzała na syna. - Podporuczniku Harrier, jako naoczny świadek pańskich
dokonań, uważam za stosowne odznaczyć pana laurem odwagi Konfederacji.
Cat wyrwała porwała medal w dłoń i spojrzała na poły marynarki Marka. Na ułamek sekundy
zatrzymała się. Załamał się dla nich. Podniósł z dna. Uratował. Nikt inny nie zasłużył na to bardziej niż
on – jej syn. Jako oficer była dumna z podwładnego, jako matka poczuła coś znacznie potężniejszego.
Na oczach wszystkich, zbliżyła się do niego, drżącymi palcami odgięła materiał i próbowała wbić
metalową pinezkę. Powstrzymał ją, chwytając za rękę. Spojrzała wprost w jego szare oczy, tracąc
zupełnie głos.
- Nie, Ma'am.
- Nalegam. - Powiedziała błagalnie, mając głęboko gdzieś co sądzą inni. - Przyjmij to.
- Żaden żołnierz nie oczekuje uzniania za spełnienie swojego obowiązku. To nasza praca.
Odsunęła się o krok i resztkami sił powstrzymała przed rzuceniem na niego. Z sromową miną,
niechętnie odłożyła medal na miejsce i oddała szkatułę Halseyowi, który oniemiał zupełnie.
Mężczyzna wręcz płonął ze wstydu, widząc w co obrócił się jego fortel.
- Jeżeli taka jest twoja wola synu.
- Tak jest, Ma'am.
Nie wiedziała co zrobić. Wszyscy umilkli, pozwalając wsiąknąć w świadomość słowa jej dziecka.
Catherine wciągnęła głęboko powietrze i pokręciła głową, jakby nie chciała się na to zgodzić. To nie
tak powinno wyglądać! Ale wyglądało. Coś pchnęło ją, zbliżyła się do niego i objęła za szyję.
Przycisnęła go mocno do siebie, rozsierdzona na cały ten pieprzony, pogmatwany świat.
- Jestem z ciebie dumna, cholernie dumna.
- Robię to tylko dla ciebie.
Catherine spojrzała jeszcze raz w jego oczy, szukając w nich oparcia. Potrzebowała go. Po raz
pierwszy w życiu czuła się głupio, mogła pozwolić przypiąć sobie ten przekłamany medal i wywalić do
morza przy pierwszej okazji. Ale to byłoby kłamstwo, którego nie potrafiła znieść. Nie mogła mu tego
zrobić. Tłum wokół nich zaczął szemrać, podnosiły się kolejne głosy. Ktoś rzucił głośno "Jak to?!". Głos
Lynette wyjaśnił szybko o co chodziło. Halsey odsunął się, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Był
świetnym organizatorem, ale dawno nie miał do czynienia z marynarką wojenną – służący w niej
ludzie, a szczególnie ich piloci, byli ulepieni z innej gliny. Dla Cat i Marka czas zatrzymał się. Objął ją
mocno i szepnął tylko ciche przepraszam. Pokręciła głową. Nie miał za co. Wykonywał swoją pracę.
Miała ochotę rozerwać na strzępy tę dziennikareczkę, która oczerniła go w taki sposób. Najgorsze
było to, że te informacje dotrą na Ziemię. Tam też będzie skończony. Nie mogła na to pozwolić.
Obejrzała się na Halseya i przywołała go do siebie skinieniem głowy.
- Jesteś temu współwinny Halsey. Naszym kosztem bawicie się w raj.
Najbliższe dni były ciężkie – mimo spokoju jaki dał Konfederacjaowi wróg wycofując się na swoje
terytorium, atmosfera w Mieście stała się nie do zniesienia. Oszczerstwa Valasquez i całkowity
niewypał, jakim była impreza Halseya i jego odznaczenia, zaostrzyły konflikt między wojskiem a
cywilami, którzy podążali za informacjami z mediów jak bydło. Bardzo niewielu było na tyle
inteligentnych aby przejrzeć przez kłamstwa dziennikarki, jednak byli zmuszeni zachować milczenie.
Cahtryn była zmuszona niezwłocznie opuścić port i wyruszyć na patrol, aby uniknąć wybuchu
zamieszek.
Jednak nie to ją gryzło najmocniej. Mark od feralnych zdarzeń zaszył się w swojej kajucie i wychodził z
niej tylko na posiłki i wachty. Jego przyjaciele milczeli jak groby, uciekając wzrokiem gdy próbowała
ich przycisnąć. Natasha odniosła odrobinę większe sukcesy, jednak i ona czuła się podle, grzebiąc tak
w czyichś sprawach. Wydawało się, że z każdym zwycięstwem które odnosiła załoga Atlantis, ich
brzemię rosło. Catherine spędziła wiele godzin na swojej zmianie, wpatrując się w milczącego syna,
wykonującego swoje zadania bezbłędnie. Nie mówił nic od siebie, jedynie powtarzał formalne zwroty
i rozkazy. Z każdym mijającym dniem wydawał się coraz bardziej przygnębiony, prawie zaszczuty.
Mogła to zrozumieć. Całe życie był przerzucany z miejsca na miejsce – urodziła go mając ledwie
osiemnaście lat, zauroczona swoich chłopakiem bez granic. Klasyka. Tatuś okazał się jednak
szczęśliwy na pokaz, w ciągu doby nie pozostało po nim śladu. Przez rok odchowała Marka,
przerywając naukę dla niego – w wieku dwudziestu lat zdołała dostać się do akademii wojskowej po
kilku kursach wieczorowych. Jej rodzina zaopiekowała się nim, dając słowo, że będzie bezpieczny.
Cóż, musiała przyznać, że wtedy popełniła paskudny błąd – postanowiła nie mieszać się w jego życie.
Oboje przeszkadzali by sobie tylko nawzajem. Marka wychowywało jedno wujostwo po drugim,
kuzyni – przenosił się z kolonii na kolonię. Nigdzie nie zagrzał miejsca, nigdy nie nauczył się komuś
ufać. Ona robiła karierę, pragnąc chociaż w ten sposób odnieść sukces. Najpierw została
porucznikiem, potem adiutantem kontradmirała – stąd wszystko poszło doskonale. Catherine
znajdywała się zawsze tam, gdzie coś się działo. Odznaczono ją parę razy, dostała swój pierwszy okręt
– małą fregatę patrolową. On tymczasem zaczął dorastać, wpadał w tarapaty i trafiał do kolejnych
krewnych. Potem zniknął na prawie rok, w wieku siedemnastu lat, pięć lat temu.
Katherine dostała w tym czasie ofertę – mogła dowodzić ekspedycją. Zdziwił ją widok nazwiska syna
na liście ochotników. Jeszcze bardziej ugryzło ją to, że mając 21 lat był pilotem, albo raczej
operatorem myśliwców. Takie życie mogło nauczyć go wielu niemiłych rzeczy, jednak pozostał w jakiś
sposób sobą – nie kłamał, znosił trud i starał się jak potrafił najlepiej. Najgorsze było jednak jego
zdrowie psychiczne, wyraźnie nadgryzione trudną młodością. A mogła poświęcić odrobinę więcej
czasu niż na pisanie listów i odwiedzić go... Była sama sobie winna. Jej dzieciak samodzielnie dorósł i
odnalazł się w świecie. Tylko jak to zrobił? Gdzie przebywał?
Cat w końcu nie wytrzymała tej zmowy milczenia i wyrzutów sumienia. Dała jeden dzień wolnego
Natashy i Wasylijowi, Markowi przekazała oficjalnie jego nowe zadanie – miał spełniać obowiązki
pierwszego oficera.
Pojawił się dokładnie o wyznaczonej godzinie i zajął swoje miejsce, witając ją krótką formułką. Jego
twarz nie mówiła nic, od razu znalazł sobie zajęcie – wykonał inspekcję wszystkich systemów okrętu.
Catherine zajęła się analizą raportów z patroli, które wyglądały dokładnie tak samo - "Nie napotkano
żadnych śladów bytności Koalicji." Gdy jej syn zakończył analizę i zameldował jej o małej awarii
przewodu, którą wypadałoby usunąć, skwitowała to skinieniem głowy. Obróciła się na fotelu lekko w
jego stronę, jednak przeglądał właśnie mapę pływów. Zacisnęła mocno wargi i gniewnie przeciągnęła
po konsoli, zmniejszając siłę światła na stanowisku dowodzenia. Chłopak spojrzał do góry, czując
otaczający go cień.
- Mark.
- Słucham, Ma'am.
- Synu.
- Pani komandor? - Obrócił twarz ku niej, odpowiadając niepewnie.
- Przestań mnie unikać. - Syknęła gniewnym szeptem. - Mam tego dość.
- Nie wiem o czym pani mówi, Ma'am.
- Mark, mam dość. Co się dzieje?
- Nic.
Cat wciągnęła głęboko powietrze i zamknęła oczy aby znaleźć w sobie ostatnie pokłady spokoju.
Wstała ze swojego miejsca i podeszła do fotela pierwszego oficera od tyłu, sięgając dłońmi jego
barków. Uścisnęła je mocno, nie pozwalając uciekać. Nie, tym razem to zakończy. Przez chwilę
wodziła palcami po jego obojczyku, skrytym pod marynarką, rozmasowując wyraźnie stężałe mięśnie.
Na początku walczył z tym, próbując coś powiedzieć, jednak w końcu zwiesił głowę i westchnął
ciężko, pozwalając sobie na rozluźnienie. Cat uśmiechnęła się delikatnie i zawędrowała jedną dłonią
pod jego kołnierz, na serce. Przycisnęła swoje palce do jego skóry.
- Kotek, co się dzieje?
- Mamo... nie wiem. Nie umiem sobie z tym poradzić.
- To minie. - Pochylił się lekko, sięgając wolną ręką konsoli i włączyła wygaszacz. - Mark, przepraszam,
naprawdę nie wiedziałam, że tak to będzie wyglądało.
- Nie musisz, zrobiłaś co uważałaś za stosowne. To ja zachowałem się jak głupek, odmawiając
publicznie.
- Wręcz przeciwnie. - Catherine usiadła na konsoli przed nim i skrzyżowała ramiona na piersi. -
Uważam, że postąpiłeś słusznie, zgodnie ze swoją intuicją. Wzbudziłeś mój szacunek, jako dorosłego
mężczyzny, zdolnego postawić się kłamstwu. Sądzisz, że to jest niestosowne?
- Czasami kłamstwo może pozwolić uniknąć wielu kłopotów, jakie na nas sprowadzam co krok. - Mark
odparł cicho, spoglądając w bok. - Mogłem...
- Nie mogłeś. Nie potrafiłeś się zmusić do przyjęcia tego medalu i przyklaskiwania politycznemu
fortelowi. - Dotknęła palcami jego policzka i uśmiechnęła się do niego jak najcieplej potrafiła. - Poza
tym, sądzisz, że Diana tak po prostu dałaby za wygraną?
- Nie wiem, czy miałaby czelność opluć takie odznaczenie.
- Miałaby. Na tym polega jej zawód. Manipulowanie ludzką głupotą aby zdobyć sławę, kosztem osób
bardzo często niewinnych. A z tobą ma problem, wyrywasz się jej na każdym kroku, pokazujesz się od
strony, której ona nie chce dalej przekazać. To ją boli, uderza w jej ego. Przegrywa i stara się ciebie
zniszczyć w akcie zemsty.
- To jej się udało. - Chłopak skwitował słowa matki krótko, wzruszył jeszcze ramionami i zapadł się w
fotelu. - Nie wiem co robić.
- Być sobą i nie pieprzyć głupot. I... Mark, czy... - Bała się tego wypowiedzieć na głos. Przygryzła lekko
wargę, jakby mogło to pomóc w zabiciu niepewności goszczącej w jej sercu.
- Mamo, przecież wiesz... - Spojrzał na nią najpierw zdziwiony a potem wyraźnie zaszokowany. -
Sądziłaś, że... o nie, to nie tak! Nadal chcę to kontynuować, po prostu mam mętlik w głowie.
- Nawet nie wiesz jaki ciężar zrzuciłeś z mojego serca, synku. - Catherine odezwała się po chwili, z
wyraźną ulgą. - Bałam się. Nie chcę tracić... ciebie!
- Nie no, teraz mnie masz. - Chłopak przewrócił oczami i uśmiechnął się lekko. - Będę grzecznym
synkiem. Słowo.
- Nie chcę abyś był grzeczny! - Zaśmiała się cicho, chwytając jego dłoń. - Nie zmieniaj się. Bądź
szalony, niekiełznany, wredny i pełen uroku. Jako kobieta uwielbiam to w tobie. Jako matka... cóż,
twoja matka jest tobie zakochana do szaleństwa i chce wszystko naprawić.
- To mnie zaszczyt kopnął, nie ma co. Nie musisz...
Mark spojrzał na nią bez cienia fałszu w oczach. Catherine od razu poczuła, jak jej ciałem wstrząsa
przyjemny dreszcz. Może i łatwo dawał się przygnębić, jednak z doświadczeniem mu to minie. Był
słodki, gdy tak starał się wszystko wyjaśnić, łącząc w swoich słowach dwa uczucia – miłości do kobiety
i matki. Jak na jej gust, robił to doskonale, dając jej poczucie bezpieczeństwa. Upiekła dwie pieczenie
na jednym ogniu, znalazła partnera ze snów i odzyskała dziecko. Mimo wszystkich kłopotów jakie
mieli, ciężkiej atmosfery i wojny, była naprawdę szczęśliwa, właśnie w tej chwili, gdy spoglądał na nią
z podziwem pomieszanym z przeprosinami. Gdyby nie to, że na mostku przebywali ludzie, rzuciłaby
się na niego i pomogła zabłysnąć w oczach tym dwóm, niebezpiecznym iskierkom. Ten jej demon,
ukrywany przed światem... Catherine była o krok od wprowadzenia swojego planu w życie, jednak
Mark spojrzał za nią, marszcząc brwi w niepokojący sposób. Kobieta podążyła za jego wzrokiem. Ktoś
próbował połączyć się z Atlantis. Już miała odrzucić wezwanie, jednak opamiętała się – nie mogła
pozwolić własnemu widzimisię wpłynąć na pracę. Poprawiła mundur, skinęła na syna i wdusiła
przycisk. Masa szumów uderzyła w nią ze wszystkich stron, jednak z każdą sekundą malały. Cat
usiadła na swoim fotelu i z pomocą Marka usunęła zakłócenia z przekazu.
- Atlantis, czy mnie słyszycie?
- Ledwie, proszę się zidentyfikować.
- Admirał Drugiej Floty Konfederacji, Duncan Braddock.
Catherine znalazła się w paskudnym szoku. Admiralicja znalazł sposób aby nawiązać z nią kontakt!
Sięgnęła dłonią w kierunku syna i uścisnęła jego ramię. Chłopak szybko zaczął wydawać polecenia
oficerowi łącznościowemu, z którego pomocą oczyścił sygnał. Po chwili na holoprojektorze przed
komandor pojawiła się uśmiechnięta, poważna twarz mężczyzny, który zasłużył sobie nie raz na
miano bohatera. Długie, staromodne wąsy i biały mundur dopełniały jego prawie boskiej postaci,
razem z krzaczastymi brwiami i czapką admiralską.
- Sir! - Cat wstała i gwałtownie zasalutowała. - To zaszczyt, Sir!
- Spocznij, Harrier. - Głęboki głos był rozluźniony i radosny. Admirał wyraźnie cieszył się, widząc
swoich ludzi całych i zdrowych. - Na Boga, to ulga, wielka ulga, widzieć was całych i zdrowych.
- My również cieszymy się widząc Admirała. - Catherine opadła na fotel i oparła łokcie na podpórkach.
- To... niewiarygodne.
- Ano! Nasze cudowne zaplecze technologiczne przeżywa renesans dzięki pewnemu ciekawemu
odkryciu, dokonanemu przez młodych ludzi.
- Można wiedzieć jakie? - Komandor zapytał grzecznie.
- Potem, Catherine! Teraz chcę usłyszeć co tam na Gaei!
- Sir, przekazuję raporty.
- Powiedz mi, moja droga, twoje usta nie potrafią kłamać. - Admirał zachęcił ją nieznacznym gestem
dłoni. - No dalej! Nie zjem cię przecież!
- Admirale...
Catherine zaczęła opowieść od przybycia, kilku tygodni mozolnego przygotowania do wykonania
ekspedycji i jej zasobów a następnie przeszła do opisu patroli i stref wpływow Koalicji. Admirał co
chwila przytakiwał jej, w końcu wyciągnął fajkę i w bardzo nieoficjalnym stylu zaczął palić. Co krok
zadawał pytanie, konkretyzując co go interesuje najbardziej. Komandor w końcu dotarła do opisu
ataku, jaki przeprowadzili na jedną z fortec wroga. Mężczyzna zaciekawił się od razu, pochylił do
przodu i słuchał. W pewnym momencie spojrzał na siedzącego obok Cat chłopaka i uniósł wysoko
brwi. Uśmiech, który wykwitł na jego ustach był wybitnie przepełniony dumą. Gdy jednak Catherine
zaczęła opowiadać o bombie atomowej, wydawał się co najmniej wstrząśnięty wieścią. Uderzył w
końcu dłonią o blat swojego biurka.
- I te sukinkoty chciały zniszczyć tę planetę? Ziemia im nie wystarczy?
- Tak sir, planowali skazić zasoby wody.
- Jak ich powstrzymaliście.
- To nie my. Podporucznik Harrier i Wasylij Tarkowski z jego skrzydła... rozwiązali problem za nas.
- Jak to? - Admirał zdziwił się i jeszcze raz spojrzał na profil Marka. - To on?
- Tak, to mój syn. - Catherine odpowiedziała nie ukrywając swojej dumy. - Infiltrowali placówkę wroga
i przejęli bombę. A potem... Mark wyniósł ją na orbitę transportowcem wroga, uzbrojoną i gotową.
- I siedzi obok ciebie? - Braddock nie ukrywał zdziwienia.
- Wyskoczył w kombinezonie bojowym w zewnętrznych warstwach atmosfery planety. Wybuch odbił
się od niej.
- Cholera, z czego tyś go zrobiła Harrier? Płuca ze stali, jaja z tytanu a tyłek z żelaza?
- Sir! - Cat otwarła szeroko usta i już miała protestować, jednak szybko odpaliła. - Tajemnica matki,
Sir.
- Pani komandor, naprawdę tak było?
- Wysłałam już panu raporty. Jednak mamy dość poważny problem z Miastem, Sir.
- Nie dziwię się, cywile zawsze robią dużo szumu. Co tam się dzieje?
Catherine spokojnie zaczęła opowiadać o Dianie i Halseyu. Pominęła jedynie temat, który dotyczył
prywatnych spraw jej i Marka, dokładnie opisując każdy chwyt jakim posłużyła się dziennikarka.
Poparła się zapisanymi na dysku reportażami, które rozpowszechniła. Admirał poprosił o chwilę
spokoju i zapoznał się z tym wszystkim, na ich oczach czerwieniejąc gniewnie.
- To... niewiarygodne, pani komandor. Jestem zdegustowany zachowaniem tej młodej kobiety. Nie
zostawię tego w taki sposób, ma pani na to moje słowo! Gdy zapoznam się z raportami dokładnie,
powiem coś więcej, jednak już teraz jestem pewien, że bez porządnej awantury się nie obędzie. -
Admirał skończył swoje oświadczenie i potarł czoło. - Teraz czas na wieści z mojej strony. Nie
będziecie już odcięci od nas na tak długo. W drodze na Gaeę jest już transportowiec z blisko dwoma
tysiącami osób personelu wojskowego i żołnierzami. Razem z nimi, przyleci cała masa sprzętu, który
znajdziesz w raporcie. Nie chcę się o tym rozwodzić, pani komandor, jednak przez najbliższy tydzień
pozostaniemy w nieustannym kontakcie. Zorganizuj swoich pilotów i przygotuj do egzaminu
oficerskiego.
- Sir?
- Catherine, przesłucham ich razem z małą komisją i nadam odpowiednie awanse. Nie pozwolę aby
chociażby jeden z moich ludzi nie otrzymał nagrody za męstwo i służbę Konfederacji w najlepszym
stylu, jaki widziałem od lat! Tak mi dopomóż Bóg. - Admirał wyraźnie popuścił wodzy nerwom. Jego
palec co chwila uderzał jak młot w blat biurka, gdy mężczyzna wstał i pochylał się nad nim w gniewie.
Jego oczy miotały błyskawicami a głos dudnił z głośników po całym mostku Atlantis. - Pilnuj go
Catherine. Pilnuj jak oka w głowie.
- Tak jest Sir, nie omieszkam tego zrobić.
Catherine wiedziała doskonale jak to będzie wyglądało.
Mark przyglądał się wyładowywanym na lotnisku Miasta skrzyniom. Dowództwo przysłało im
ogromne ilości sprzętu, jakby przygotowywało się do utworzenia nowego frontu w systemie. Wielkie
maszyny przenosiły kontenery przytłaczające rozmiarami całe budynki. Chłopak podszedł do jednego
z transportów i przeskanował go. Przywołał dłonią paru ludzi i przekazał im gdzie ma się to znaleźć.
Jego matka stała w towarzystwie marines, którzy dostali nadrzędny rozkaz pilnowania jej w osadzie.
Nie dziwił się, Braddock był osobą bezprecedensową, darzącą pogardą wszelkie przejawy populizmu i
czwartej władzy. Żaden dziennikarz nie wyszedł zdrowy na umyśle spod jego spojrzenia, a jego
podwładni dzielili tę nienawiść równie ochoczo. Diana stała gdzieś dalej i próbowała coś kręcić,
jednak młody szeregowiec leniwym ruchem odebrał jej wszystkie narzędzia pracy i umieścił pod
okiem dwóch uśmiechniętych marynarzy.
Miasto przeżywało ciężkie chwile. Halsey musiał tłumaczyć się z całego zamieszania, które wywołał.
Valasquez oczywiście nie robiła sobie z tego nic, nadal jątrząc i szukając sensacji. Teraz jednak było jej
ciężej, na każdym kroku pilnowały jej czujne oczy. Nawet jej reportaże zostały poddane cenzurze
przez dziennikarzy związanych z wojskiem i ocenione na "przykład kiepskiego rzemiosła niewart
uwagi". Mark skrycie cieszył się z tego powodu, w końcu odrobina sprawiedliwości pojawiła się na
horyzoncie. Jego matka wydawała się rozanielona, mogąc zająć się czymś naprawdę porządnym –
organizowaniem tych wszystkich zasobów. Natasha i Wasylij zajęli się uzupełnieniem braków załogi
Atlantis, Nick i Lynn doglądali dostaw dla jednostek pokładowych. Roboty było aż nadto, Halsey
szczerze stwierdził, że Miasto może tego nie pomieścić. Część rzeczy przewieziono już na inne wyspy,
robiąc miejsce w magazynach dla nowych.
Ludzie. Nowe twarze – było ich ogromnie dużo. Ekspedycja pierwotnie liczyła ledwie pięćset osób.
Miało być ich pięć razy więcej. Gdzie ich pomieszczą? Najwyraźniej Braddock chciał rozpocząć
intensywną ekspansję i przygotować grunt pod przyszłe operacje. Mark przyglądał się przesuwającym
przed nim nieznanym osobom i wyobrażał, jak dużo siły reprezentują. A to nie miał być ostatni
transport! Według wszelkich oczekiwań, Konfederacja będzie zdolny w ciągu pół roku przysłać
kolejne posiłki! Młody oficer naprawdę, po raz pierwszy od dawna, czuł się bardzo dobrze – taka siła
będzie nie do zatrzymania.
Zastanawiało go tylko, skąd takie zainteresowanie Gaeą. Misja była traktowana jako drugorzędna, a
teraz nagle wysforowała się przed innymi projektami – co prawda kolonie miały problem z wodą,
jednak nie był on morderczo niebezpieczny. Czy mogło to być związane z stosunkiem admirała do
jego matki? Wiedział, że się znali – pytanie brzmiało, jak dobrze. Z rozmyślań wyrwał go czyjś głos,
nieznany, z potężnym akcentem.
- Aye, to on! Sir! Technik O'Maley!
Mark obrócił się na pięcie, odrobinę zdziwiony pogodnym tonem powitania. Stał przed nim niski
rudzielec w znoszonym kombinezonie mechanika. Z każdej kieszeni wystawał jakiś klucz czy śrubokręt
a plamy smaru wyglądały na równie stare jak ten dziwny człowiek. Mark nie mógł się jednak zdobyć
na niechęć – zielone oczy technika pałały tak wielką radością i szacunkiem, wyciągnięta dłoń pewnie
uścisnęła jego i potrząsnęła jakby miała pogruchotać wszystkie palce.
- Sir, farta mam, że mnie do pana przydzielili!
- Ja...eee... Dzień dobry, podporucznik Harrier.
- E tam, za parę dni belki dostaniecie, szefie!
- No... - Mar podrapał się po czole, nadal nie wiedząc co zrobić w obecności rudzielca. - Kim jesteś?
- No, będę waszym szefem pokładu dla cacka prosto od Admirała!
- Czego? Jakiego cacka?
- Igły! O! - O'Maley machnął na kontener, od którego nie odstępowało kilkunastu marines z desantu
orbitalnego. - Tam jest ślicznotka. Potrzebuje tylko sprawnej dłoni i wprawionego oka, coby mogła
pokazać na co ją stać, Sir!
- O'Malory...
- O'Maley, Sir! Jestem szkotem z pochodzenia i natury, dziada a nawet pradziada!
- Okey, O'Maley. - Mark w końcu zdołał jakoś zapanować nad sobą i uśmiechnąć się. - Jaśniej.
- Igła, to nasz nowy projekt. Jak tutaj przejdzie, wprowadzą go do masowej produkcji, sir. - O'Maley
mówił szeptem, pochylając się odrobinę w stronę wyższego młodzieńca. - To pierwszy myśliwiec
wyprzedzający o krok żółtą febrę!
- Aż tak się postaraliśmy?
- Sir, admirał osobiście dał mi znać wczoraj, że mam przekazać maszynę panu. Komandor dostanie
swoje rozkazy.
- To trochę... - Mark również zszedł do poziomu szeptu. - Niestosowne, O'Maley.
- Mówcie mi Rick, Sir. A admirał twierdzi, że to jest stosowne, bo to za pańskie wyczyny nagroda ma
być a nie jakieś formalne pierdoły!
- Rick, co ty pieprzysz do licha...
- Sir, będzie pan pierwszym pilotem nowej klasy myśliwców. Pierwszym od dwudziestu lat
prawdziwym pilotem, w kokpicie, za sterami swojej ślicznotki. - O'maley wyszeptał tak uradowanym
głosem, że pobliskie osoby aż spojrzały w jego stronę. - Zaszczyt pana kopnął!
- Mark. I faktycznie, kopnął.
- Kotek!
Catherine prawie zapiszczała, obejmując swojego syna. Tutaj, w jej kajucie mogli być swobodni, nie
musiała ukrywać radości jaką czuła. Jej syn zostanie pierwszym od wielu lat pilotem, w pełnym tego
słowa znaczeniu! Oczywiście, strach też gdzieś się tam krył... tylko czy on mógł zawieść? Zginąć? Nie!
Dla Cat był cudotwórcą, który znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Pchnęła go prawie brutalnie na
biurko, ledwie zdołał się go złapać, a już dopadła do niego i całowała jak opętana. Jej dłonie zrywały z
niego mundur, usta pracowały bez ustanku a serce biło mocniej, niż mogła sobie to wyobrazić.
Odsunęła się od niego, gdy rozpięła marynarkę i spojrzała na nagą pierś i nieśmiertelniki zwisające
luźno na metalowym łańcuszku. Tak wpół siedzący, wpatrzony w nią wielkimi oczyma, jak
szczeniaczek z ciałem grzesznego demona, był obrazem pożądania. Przycisnęła dłonie do ust i
wydusiła słabe "O Boże!", nim jej rozsądek poszedł na wakacje – długie. Wiła się i przyciskała do jego
torsu, przepełniona młodzieńczą energią, opętana czymś znacznie silniejszym niż pożądanie.
- Synek!- Znowu pisnęła, nie panując nad swoim głosem. - Nie wytrzymam!
- Uspokój się do cholery! - Warknął w odpowiedzi i pochwycił mocno w ramiona. - No już!
Cat wciągnęła głęboko powietrze, przesiąknięte jego zapachem. Zadrżała mocno, zacisnęła zęby i
spróbowała się jakoś opanować, z każdą chwilą odzyskując nad sobą kontrolę. Zachowywała się jak
nimfomanka jakaś... Ale przy nim to ciężko o inne zachowanie! Objęła go mocno i jęknęła głośno swój
protest.
Ona chciał go mieć w tej chwili! Już! W sobie!
Jego ciche, kojące słowa pozwoliły zapanować nad sobą, serce zaczęło bić normalnie a rozsądek
przejął znów kontrolę. I tak go dostanie w swoje łapska, musiała tylko dobrze to zaplanować.
- Mark... ja... O Boże, szaleję za tobą. - Cat oparła twarz o jego pierś i westchnęła mocno. -
Przepraszam.
- Nie ma za co... to takie budujące, w sumie.
- Bez wątpienia. - Spojrzała w jego szare oczy, wsuwając palce pod marynarkę, na jego plecy. - Twoja
matka, szanująca się oficer, piszczy na twój widok, próbuje cię zaciągnąć do łóżka... a ty?
- Mam problemy z samokontrolą. Chcę się na rzucić na tę cudowną istotę i...
- I...? - Cat zmrużyła oczy kusząco. - Chcesz ją przelecieć, zostawić i znaleźć następną?
Catherine poczuła jak traci podparcie i ląduje na biurku, rzucona przez syna. Opierał się, wisząc nad
nią, wpatrzony w nią...
Pełen gniewu. Niespętanej nienawiści, która wydusiła nawet z niej lekko przerażony okrzyk. Jego oczy
stały się mętnie ciemne, mięśnie twarzy zaciągnęły, nadając jej drapieżny wyraz. Wargi miał
wykrzywione, w zdegustowanym grymasie, smutnym i złym. Jego paznokcie drapnęły raz, drugi,
trzeci o drewno, skrzypiąc niemiło. Takiego Marka nie znała. Zawsze odnosił się z rezerwą albo
śmiechem... a teraz? Był jak potwór. Przepiękny, zraniony w serce koszmar, który szuka zemsty. Cat
skuliła się lekko, nie miała nawet sił, aby przezwyciężyć macki strachu, oplatające ją z każdej strony.
Czuła się jak osaczona.
- Nigdy, przenigdy tak nie mów. - W końcu wysyczał, ledwie, spomiędzy mocno zaciśniętych zębów. -
Wiem, co obiecałem, ile mnie to będzie kosztować... nie zmienię decyzji. Nigdy.
- Mark!
Cat oniemiała. Tam w środku jej syna czaiło się uczucie tak potężne, że rozrywało na drobne strzępki
pozorną maskę ignoranta i wyzwalało bestię. Teraz wiedziała, jak bardzo jej pragnął. Nawet taki
drobny żart potrafił go tak urazić... Dla kogoś w innej sytuacji byłby to znak, że coś jest nie tak. Jednak
ona odebrała to zupełnie odmiennie – poczuła się bezpiecznie jak nigdy dotąd. Takiego płomienia nie
sposób ugasić, a ona nie miała nawet zamiaru próbować. Jej dłonie wystrzeliły i przyciągnęły go za
kołnierz.
Takiego pocałunku nigdy nikomu nie dała, ani nie otrzymała. Wyuzdana, niemoralna istota związku
matki i syna splotła się z chorobliwą pasją. Otwarła usta, całując bez oporu, całą sobą. Wiła się,
jęczała, czuła całą sobą to jak odpowiada jej na to z równie wielką mocą. Przycisnął ją do drewna całą
swoją masą, rozgniótł piękny biust aż do bólu. Jakby chciał... być z nią jednym. Cat oplotła jego biodra
nogami i nie pozwoliła się odsunąć nawet na milimetr. Jej ramiona szybko objęły kark i dociskały
jeszcze mocniej. Miała wrażenie, że jak nie przestaną, zgniotą się na mokrą papkę – ale za to jaką
szczęśliwą! Już miała wydobyć go ze spodni i przygotować na kotłujące się w jej głowie pomysłowe
akrobacje, gdy usłyszała pukanie. To jej serce chciało wyrwać się z klatki żeber i dołączyć do jego?
Oderwała się od niego z ogromnym trudem, w końcu pojmując co się dzieje. Pomogła mu zapiąć
błyskawicznie wszystkie guziki, dysząc przy tym mocno. Mark wyprostował się, spojrzał na nią i
pokiwał głową przepraszająco. Dokończą to innym razem. Usiadł szybko na fotelu, jego matka oparła
się o biurko i przybrała poważną pozę, spojrzała na drzwi i krzyknęła wyraźnie "Proszę!".
Młoda kobieta wkroczyła do środka lekko zdziwiona, jednak nawet to nie przyćmiło jej urody. Długie
włosy, ufarbowane w szkarłatno-czarne pasemka zabłyszczały w lekkim świetle. Stawiała kroki pełne
wdzięku, takiego jaki można jedynie otrzymać z urodzenia, nie wyćwiczyć. Stanęła parę kroków od
progu, przesłoniła kobiecą, doskonale sklepioną talię teczką i spojrzała na komandor.
- Dzień dobry, pani Harrier, nazywam się Rebeca Walcot.
Ani jej miodowe oczy, ani skromny uśmiech nie były zdolne przebić się przez lodowate mury, który
nagle uformowały się w umyśle Catherine. Jej myśli przybierały przeróżne formy. Mogła ją
rozstrzelać, utopić... Potem wpadła na lepszy pomysł. Wykastruje syna za zdradę. Sprowadził tu tę
sukę, pewnie udawał to wszystko, aby zabawić się jej kosztem, pokazać się innym jako lepszy.
- Zostałam wyznaczona jako attache do spraw cywilnych ekspedycji. Mam zadbać o dobre kontakty
pomiędzy wojskiem a ludnością cywilną, proszę pani. - Rebeca odpowiedziała spokojnie, zapytana o
cel swojej wizyty. - Admirał przewidział problemy, nie miał tylko pojęcia jak wielkie rozmiary
przybiorą. Jest teraz zadowolony ze swojej przezorności.
- Miło mi panią poznać, Walcot. Jaki będzie zakres obowiązków, którymi się zajmiesz?
- Wszelkimi kontaktami pomiędzy panią komandor a kapitanem Halseyem. Mam dopilnować, aby
Miasto nie wywierało presji na decyzje podjęte przez dowództwo Atlantis, a także reprezentować
prawnie naszych żołnierzy, gdyby zaszła taka potrzeba. - Rebeca wyciągnęła przed siebie teczkę i
przekazała ją Cat, której dłoń wyraźnie drżała. Zdobyła się tylko na krzywy uśmiech i spojrzała na
zawartość. - Zajęłam się już sprawą Valasquez, nie będzie problemów z uciszeniem jej na dobre. Tak
naprawdę, dowództwo przekazało mi już opracowane dokumenty i instrukcje, najwyraźniej przejęli
się jej poczynaniami nie na żarty.
- Aż tak zależy wam na podporuczniku, który ledwie wydostał się z akademii? - Cat odparła po chwili,
udając że czyta dokumenty. Tak naprawdę miała ochotę udusić oboje młodych ludzi.
- Oh, pan podporucznik cieszy się dobrą opinią, zarówno moją jak i osób, które organizowały
dostawę.
- Pani opinią? - Cat nie powstrzymała się i spojrzała na dziewczynę. - Może jaśniej?
- Mark i ja... jesteśmy parą.
- Czyżby? - Komandor udała, że nie wie nic na ten temat. - Pani Walcot, wszelkie sprawy prywatne na
bok. Nie mają one żadnego wpływu na nasze zadanie na tej planecie, czy wyrażam się jasno?
- Oczywiście, proszę wybaczyć. - Dziewczyna spuściła wzrok i wymamrotała pośpiesznie. - To się
więcej nie powtórzy.
- Porozmawiamy o tym później, muszę wrócić do opracowania paru rzeczy z moim... - Cat w ostatniej
chwili powstrzymała się przed palnięciem czegoś, co zaprzeczyłoby jej poprzednie słowa. - pilotem.
Do widzenia.
Rebeca bez słowa dygnęła i podeszłą do drzwi. Już za progiem obdarzyła stęsknionym spojrzeniem
chłopaka, który spoglądał na przeciwległą ścianę. Catherine tymczasem świdrowała go wzrokiem,
jakby szukając prawdy. Coś tu wyraźnie nie grało. Ktoś kłamał, zatajał prawdę. Gdy drzwi zamknęły
się rzuciła w ścianę teczką i przywaliła dłonią w blat.
- Ty...podły... wyjaśnij to!
- Nie wiem co się dzieje. - Mark odpowiedział spokojnie, spoglądając na czubki swoich butów. -
Mamo, nie okłamałbym, nie ciebie.
- Bo ci uwierzę! - Cat rozłożyła teatralnie ramiona. - Poruchałeś sobie, to teraz powrót na lepsze
pastwiska!
- Nie gadaj głupot, sam nie mam pojęcia o czym ona mówi.
- W sumie. - Kobieta przetarła mocno czoło palcami, próbując przegonić nagły ból. - Pomóż mi.
Mark wstał i pochwycił ją pod ramię. Delikatnie pomógł jej dotrzeć do łóżka i położyć się z nadal
gniewnym wyrazem wymalowanym na twarzy. Spojrzała na niego jeszcze raz i poczuła się po prostu
źle. Jak mógł! Wcisnęła głowę w poduszkę, warcząc głośno. Jej dłoń sięgnęła i przyciągnęła go,
sadzając obok niej. Wbiła mocno paznokcie w jego skórę i charkotliwym głosem zaczęła mówić.
- Kurwa, Mark, kocham cię tak mocno, że jestem zdolna ją zaakceptować!
- Nie musisz. Ona nic nie znaczy, mamo.
- Naprawdę? To co tutaj robi! - Jej głos przestał być gniewny, powoli nabrał płaczliwej płytkości. - To...
bolało! Jakbyś wbił mi nóż w plecy.
- Albo jesteś tępa, albo naprawdę oszalałaś. Nigdy nie wybiorę kogokolwiek ponad ciebie, powinnaś
to wiedzieć doskonale.
- Synku... - Cat podparła się na łokciu i spojrzała na niego ze smutkiem. - Jesteś pewien, że ona kręci?
- Przecież mówiłem, że mnie rzuciła! - Chłopak odpowiedział lekko poirytowanym głosem i zrzucił
buty a następnie pomógł jej zdjąć swoje. - Jasny gwint, cokolwiek się dzieje, zawsze ja dostaję w łeb.
- Jeżeli chcesz tu ze mną spać, masz mi przysięgnąć, że nie kłamiesz. - Cat spojrzała na niego nadal
poddenerwowana. - Chcę to widzieć w twoich oczach.
Mark niezwłocznie opadł na kolana przy łóżku i spojrzał na nią poważnie. Chwilę trwał tak, czując jak
w gardle formuje się niemiła, lodowa kula. Jego dłoń pogładziła jej policzek, delikatnie, jakby bał się,
że zaraz obudzi się ze snu.
- Jestem twój, aniele... nie wątp we mnie, bez ciebie jestem nikim. Bez mojej matki – Pochylił się i
przy każdym słowie całował ją lekko w dłoń, którą podała mu bezwiednie. -, bez mojej komandor,
jestem pustą skorupą.
- Kotek, wiesz jakie są kobiety? - Catherine przerwała mu delikatnym głosem. Bogu dziękowała za to,
że potrafi tak szybko zapanować nad sobą. - Jesteśmy takimi istotkami, które żyją tylko dzięki
miłości... bez niej usychamy. Bez ciebie, uschnę. Dlatego tak się boję innych kobiet i jestem
zazdrosna. Wiem, że bez twojego uczucia, szybko znajdę koniec. Nie będę mogła niczego zrobić.
- To nie żartuj tak nigdy... - Mark położył głowę na posłaniu i mruknął cicho.
- W ogóle jak to było z nią? Czemu cię rzuciła?
- Ah, co tu dużo gadać, poznaliśmy się parę lat temu i wpadliśmy sobie w oko od razu. Ona chciała
kariery w dużej kolonii, kasy, życia bez trosk. Ja... cóż, spotkałem ciebie. Wiedziałem, że muszę ci
pomóc. - Cat zamruczała cichuteńko słysząc jak jego ton z niemiłego zamienia się w lekko wstydliwy
na wspomnienie jej. - Przyznała, że nie widzi przyszłości z byle żołdakiem, bez planów sięgających
dalej niż przeżyć kolejny dzień. Powiedziała, że chce kogoś lepszego, spróbować czegoś ciekawszego,
że nie jestem wart jej czasu.
- Kurwa, zabiję tę sukę! Żadna siksa nie będzie mojemu dziecku mówiła, że jest zerem!
Złapała go za ramię i wciągnęła na łóżko, obejmując mocno. Była jego kochanką i matką, jednak
często musiała być tylko matką – nie mogła zapomnieć, że jej syn nadal potrzebuje po prostu rodzica,
kogoś kto wskaże mu drogę. Ale to co usłyszała teraz... ludzie naprawdę są podli dla siebie nawzajem.
Dobrze, że oni oboje byli zdolni sobie przebaczyć. Zemści się na wszystkich za to, jak traktowali jej
dziecko. Tego było po prostu za dużo, jak on w ogóle wytrwał z takim bólem w sercu? Prawie każdy,
kogo napotykał, traktował go jak śmiecia... a Mark trzymał się swoich postanowień. Nie miała już
wątpliwości, Rebeca kłamała. On nie był zdolny do zdrady, w jego słowniku to słowo graniczyło z
najgorszą obelgą. Uśmiechnęła się do niego ciepło, sięgnęła do swojej koszulki i odsłoniła piersi. Tym
razem pokaże mu wolną, delikatną miłość, którą można obdarzyć tylko tego jedynego wybranka.
Powoli, jakby oboje nie mogli zdobyć się na wysiłek, zbliżyli się do siebie i złączyli w ciepłym
pocałunku. Ich ciała mogły płonąć pożądaniem, potężnymi emocjami, jednak pragnęli się inaczej –
delikatnie. Catherine nawet straciła poczucie czasu – mogły minąć godziny, gdy tak pieścił ją dłońmi i
pobudzał ustami. Nie musiała walczyć o każdy oddech z szalejącą burzą w sobie – z każdym
uniesieniem jej biustu, czuła jego woń. Był słodki, wyjątkowy – nie mogła tego porównać do
czegokolwiek innego. Po długich i mozolnych pieszczotach, gdy jego dłonie zdołały chociażby musnąć
każdy centymetr jej skóry, wciągnęła go na siebie. Patrzyli sobie w oczy, ona uśmiechnięta jak
zadowolona kotka, on z grymasem w kąciku ust, tym niezbadanym, enigmatycznym drapieżnikiem.
Bez pośpiechu znalazł się w niej, wyrywając z jej ust cichy jęk. Obróciła głowę w bok i przygryzła
palec.
Jej cząstka chciała go pieprzyć – dosłownie. Wskoczyć na niego i ujeżdżać do oporu, gdy oboje nie
będą zdolni poruszyć chociażby palcem. Jednak dzisiaj zwyciężyła inna jej część, pragnąca miłości,
czystej i nieskalanej. Przeniosła swoje wargi z dłoni na jego szyję i zaczęła obsypywać skórę drobnymi,
ulotnymi jak liść pocałunkami. Jej palce wędrowały wzdłuż jego wyrzeźbionych przez lata pleców,
poznając każdy mięsień, wypukłość i równinę. Mogła go tak dotykać bez końca.
Jej syn. Jej kochane, jedyne dziecko, okazało się tym jedynym mężczyzną, którego pragnęła bez
granic. W jego obecności świat przestawał być kolorowy – swoją szarością przynosił wstyd każdej
jaskrawej barwie. Był piękny w jej oczach i to samo widziała odbite w tych dwóch, spokojnych
klejnotach, które tak mocno na nią działały. Żałował, że tak wszystko wyszło, że tak ją uraził.
Wiedziała, że tak jest... wiedziała, że zrobi wszystko, aby działo się lepiej. Nie zatrzyma się, nie
spocznie... będzie walczył o nią i dla niej. Zamruczała głosem pełnym uczucia, pochwyciła jego twarzy
i przyciągnęła do swojej, całując z mocą. Wolnym, ociekającym emocjami tempem, nadawali rytm
swojej miłości.
Ich serca nie potrafiły już bić oddzielnie. Związali się na zawsze, w tajemnicy, skryci przed oczami
innych ludzi, wykuwając z niemoralnej decyzji szczerość i oddanie. W ich sytuacji nie było miejsca na
kłamstwo, niewierność czy skoki w bok – musieli być zdolni poświęcić dla siebie o wiele więcej niż
inni. Musieli połączyć naturalny związek rodzica i dziecka z czymś abstrakcyjnym.
Nie mieli zamiaru poddać się. Mark przyspieszył lekko, czując zbliżający się szczyt. Catherine również
nie była zdolna dalej powstrzymywać tego, co w niej wywoływał. Po raz kolejny w myślach zadawała
sobie pytanie, jak on to robił? Jak mogła stworzyć w sobie istotę tak doskonałą dla siebie? Cat
zamknęła oczy i pozwoliła tym pytaniom pozostać bez odpowiedzi. Nie potrzebowała ich... ważne
było tu i teraz, spełnienie ich obojga. Ledwie parę sekund później, jej ciało utonęło w elektryzującym,
nieziemskim doznaniu. Po raz pierwszy w życiu czuła się spełniona w tak odmienny, pełny miłości
sposób...
I to przez jej kochanego syna. Cat nie wstrzymała łez. Niech płyną, niech widzi jak wiele dla niej
znaczy. Delikatne, chłodne uderzenia zmusiły ją do otwarcia oczu. On też... tak to odbierał! Objęła go
mocno, osłaniając swoim własnym ciepłem od strachu, bólu i żalu.
- Oh mój kotku, nigdy cię nie puszczę. Nigdy!
- Podporucznik Harrier, zostanie pan dyscyplinarnie przesłuchany w sprawie awansu i ostatnich
zdarzeń mających miejsce na planecie Gaea, dawniej znanej jako Taurus. Czy jest pan gotów
przystąpić do procedury?
- Oczywiście, Sir.
Catherine skinęła głową na znak zgody admirałowi Braddockowi i jego dwóm pomocniczym
egzaminatorom, wykładowcom Akademii Wojskowej. Siedzący po jego lewej mężczyzna, obcięty jak
typowy marines z kwadratową szczęką i blizną ciągnącą się od zielonego oka po podbródek
odkaszlnął cicho. Znajdująca się po prawej kobieta, nadal wyglądająca dosyć młodo pomimo wieku,
skrzywiła się nieznacznie i zanotowała coś, pobłyskując gniewnie granatowymi ślepiami zza cienkich
pół-okularów.
- Proszę powiedzieć mi jak związał się pan z wojskiem? - Admirał zaczął lekkim głosem.
- Wstąpiłem do akademii w wieku 18 lat, pięć lat temu. Odbyłem podstawowe kursy, wybrałem
zaawansowane szkolenia i zadecydowałem o swojej dalszej karierze.
- W wieku 18 lat? - Admirał przerwał mu ostro, marszcząc brwi gniewnie. - Chłopcze, czy muszę
przypominać ci co grozi za składanie fałszywych oświadczeń?
- Sąd polowy. - Starsza kobieta odezwała się automatycznie. - Najczęściej kończący się
natychmiastowym wyrokiem.
- A więc podporuczniku, jak było naprawdę?
Catherine zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie powędrowało na holoprojektor i z powrotem na syna. O
czym oni gadali? Miała wysoki poziom dostępu do dokumentów, jednak doskonale zdawała sobie
sprawę z czarnej dziury w życiu syna, jaką był okres dwóch lat przed wstąpieniem do wojska. Co za
sekret kryło jej dziecko? Niestety, nie mogła protestować w tej sytuacji, aby pozwolić mu zachować
swoją tajemnicę bezpieczną – była jedynie obserwatorem, tak naprawdę liczyły się tylko cztery
osoby. Admirał odczekał chwilę, ze stężałym wyrazem twarzy. Mężczyzna po jego lewej spojrzał na
Marka i uśmiechnął się kącikiem ust, tak aby nikt prócz chłopaka nie tego mógł dostrzec.
- Może to pomoże panu z pamięcią, nagranie z 2187 roku. - Kobieta zwróciła się do niego chłodnym
głosem i wcisnęła przycisk na swoim pulpicie.
Obraz zmienił się gwałtownie. Catherine z zaciekawieniem przyglądała się temu co przedstawiał.
Zrujnowane miasto, doszczętnie zniszczone pokrywało cały krajobraz swoimi zwłokami. Wystające
wszędzie metalowe resztki budynków wyglądały jak kości ogromnego stwora. W ich metalowej,
brudnej powierzchni co chwila odbijały się blaski eksplozji i pocisków smugowych.
Niewielki oddział desantowy właśnie wydostawał się ze swoich kapsuł wśród ruin miasta. Pod ciągłym
ostrzałem, żołnierze bez zastanowienia wyskakiwali z metalowych kokonów i odpowiadali słabym
ogniem na kanonadę skierowaną w ich stronę. Obraz trząsł się, był nagraniem z kamery desantowca
pierwszej fali. Mężczyzna padł na ziemię i zaczął wyklinać cały świat młodym głosem, jednak ktoś w
lekkiej zbroi, takiej jaką nosili wszyscy wkoło, dopadł do niego i odciągnął za wpół zniszczoną ścianę.
Strzelanina wybuchła na dobre, desant konfederatów został paskudnie przyszpilony do swoich
pozycji, które nie sposób było utrzymać.
Jednak nie oddali ich. Na oczach Cat, malutkie grupy żołnierzy poświęcały się aby ich towarzysze
mogli przesunąć się chociażby o parę metrów. Ich ciała były rozrywane, spalane i przyszpilane, wielu z
nich padało na ziemię rozczłonkowanych, zakrwawionych... zmasakrowanych. Nadal uparcie szli
naprzód. Mając jedynie lekką broń, eliminowali wrogów precyzyjnie, bez wahania. Częściej bez
osłony niż z czymkolwiek przed sobą, posuwali się mozolnie, zasypywani gradem świszczących
pocisków.
Catherine była w bezgranicznym szoku. Sereilon, jedna z mniejszych koloni, zaatakowana przez
Koalicję z pełną mocą, na pokaz. Populacja spacyfikowana, straty wyniosły blisko 80%... Te
dwadzieścia, które przetrwało masakrę, zawdzięczało życie jednemu z najlepszych generałów w
historii ludzkości – Benson, żołnierz starej daty, największy skurwiel jakiego widziały gwiazdy. W
przeddzień odwrotu floty z orbity planety, ściągnął z pobliskich siedzib Konfederacji ochotnicze
oddziały milicji, każdego kto był zdolny służyć pod jego komendą. Nikt nie patrzył się wtedy na wiek
czy płeć – brano wszystkich i organizowano pospiesznie w jednostki, prawdziwe pospolite ruszenie.
Jednym z tych oddziałów była grupa młodocianych, nawet nie dorosłych chłopców, którzy zgłosili się
jako pierwsi – nie mieli przed sobą żadnej przyszłości. W tajemniczy sposób szkoleni podczas
półrocznego oblężenia planety, zupełnie niezgodnie z przepisami, zostali wyznaczeni do najgorszego
zadania.
Mieli dokonać dywersji i odciągnąć uwagę Koalicji od ostatniej operacji ewakuacyjnej, dając jej okno
czasowe na wywiezienie resztek populacji, odbicie jej z obozów koncentracyjnych... Jednym słowem,
to na ich barkach spoczęło piekielnie ciężkie brzemię. Albo wskoczą wprost w paszczę lwa albo nikt
nie wróci żywy z Sereilonu. Catherine pamiętała doskonale zmowę milczenia wokół tych zdarzeń –
nawet w wojsku nikt nie wiedział dokładnie co się stało. Teraz mogła się przekonać jak wyglądało to
naprawdę. Na jej oczach zwykłe mięso armatnie, jakie wykorzystał Benson, wykonywało swoje
zadanie. Zabici byli ograbiani z amunicji i broni, krew spływała strumykami pomiędzy gruzami, jednak
trzymali swoje pozycje. Był to okropny widok, musieli stanąć twarzą w twarz z fanatykami Koalicji,
często rzucających się na nich jedynie z długimi szablami japońskimi, tnących precyzyjnie i bez
wahania.
Tylko że to nie zdawało egzaminu. Żołnierz, który wszystko nagrywał, ukazał paskudny bezmiar
horroru, który miał miejsce zaledwie pięć lat temu. Ujawnił bez cenzury rzeźnię, którą przetrwała
garstka... Czołgi, artyleria i piechota – nic nie złamało lodowatego uporu desantu, którego dzieje
miały pozostać zagrzebane w niepamięci. Catherine widziała wojnę w swojej obrzydliwej formie nie
raz, jednak to co rozgrywało się na jej oczach było jakąś fanaberią losu, wybrykiem natury. Jeszcze
nigdy nie była świadkiem samobójczego ataku na czołg, z ładunkiem wybuchowym w ręku.
Tutaj to działo się naprawdę. Przez leniwe, długie minuty, kilkanaście przeskoków naprzód w
nagraniu, które powinno trwać pięć godzin, konfederaci posuwali się naprzód. Stworzyli malutką
bezpieczną strefę, w którą wbijały się kolejne kapsuły, lądowały transporty z pierwszym sprzętem
ciężkim – po tylu godzinach!
- Dość.
Mężczyzna po lewej Braddocka przerwał pokaz. Jego twarz wykrzywiał paskudny grymas, gdy
spoglądał na Marka. Jego splecione palce były ściśnięte tak mocno, że aż zbielały. Zacisnął żeby
mocno, spojrzał na sekundę w dół, jakby przełykał coś w gardle, aby po chwili zacząć świdrować
wzrokiem młodego podporucznika.
- Przysięgaliśmy zachować milczenie. Przed naszym dowódcą, daliśmy słowo nigdy nie ujawnić
prawdziwych tożsamości ludzi, którzy tam zginęli. Benson wziął na siebie winę za wszystko, jednak
dopiero dzisiaj mogę wykonać jego ostatni rozkaz. - Mężczyzna wyprostował się w fotelu, spojrzał
najpierw na admirała a potem na kobietę. - Zgodnie z danym słowem, poświadczam, siedzący przed
nami człowiek dobrowolnie był na Sereilonie, jego dane widnieją w aktach obłożonych klauzulą
tajemnicy państwowej.
- Mamy je tu. - Kobieta uniosła wyżej czerwoną teczkę, ze złamaną plombą. - Dokopywałam się do
nich ponad dwie doby, jednak w końcu, udało się. Na prośbę admirała, zostaną jednak zachowane w
najściślejszej tajemnicy. - Jej twarz przybrała nagle ostry wyraz, jakby karciła kogoś. - Nie pochwalała
nigdy pochopnych decyzji Bensona. Mimo iż dzięki tej uratował wiele ludzkich istnień, poświęcił
prawie tyle samo. Zabił zbyt wielu młodych ludzi, nie robiąc sobie nic z prawa. Dlatego
utrzymywaliśmy to w takim sekrecie, nie pochwalamy łamania zasad i zwycięstwa za wszelką cenę.
- Koniec. To nie sąd kapturowy ani polowanie na czarownice. - Admirał przerwał jej cierpkim głosem.
- Przeżył Sereilon, wstąpił do wojska, a my nadal pozwalamy, aby tych paru, którzy wrócili pozostało
bez jednego "dziękuję" z naszej strony.
- Bo na to nie zasłużyli, pyrrusowe zwycięstwo jest oznaką niedołężności!
- Mark. - Admirał zignorował syk kobiety obok siebie. - Nie oczekuję odpowiedzi, jednak chcę usłyszeć
z twoich ust. Co się tam stało?
- Sir...
Catherine przeniosła wzrok na syna. Widziała go przygnębionego, jednak teraz wyglądał jak żywy
trup. Jego skóra zbladła a oczy straciły ten swój blask – były matowe, bez wyrazu. Nawet nie siedział
prosto, jego dłonie drżały splecione na kolanach a klatka unosiła się stanowczo zbyt szybko.
- Admirale, byłem tam... nie mogłem tego nikomu wyjawić, jednak walczyłem na Sereilonie mając
siedemnaście lat, Sir. - Jego głos stawał się coraz słabszy, jakby tracił ducha. Wlepił spojrzenie w
podłogę poniżej hologramu, jednak mówił dalej. - Lądowałem w pierwszej fali. Byłem tam...
pamiętam...
- Mark, spokojnie. - Mężczyzna o kwadratowej szczęce wypalił mocnym głosem. - Ogarnij się
chłopcze. Wykonaliście zadanie, tak jak was o to prosił Benson.
- Tak Sir, wykonaliśmy. Zrobiliśmy to. Nie przeżyliśmy.
- Podporuczniku, co się tam stało?
- W ciągu dwóch godzin zostałem sam z drużyny. Znalazłem karabin snajperski przy ciele jednego z
marines, którzy zginęli obok mnie. Broniłem pozycji tak długo jak potrafiłem.
- W pięć godzin po desancie pierwszej fali, dostaliście posiłki, co działo się potem? - Admirał
wypytywał dalej, jednak nie ukrywał już, że i nim wstrząsał widok tak młodego człowieka w stanie
bliskim całkowitemu rozkładowi emocjonalnemu.
- Parę wozów bojowych. Trochę broni ciężkiej. Wykorzystaliśmy je najlepiej jak mogliśmy. - Mark w
końcu spojrzał na siedzącą przed nim komisję z zaciętym wyrazem twarzy. - Zaatakowaliśmy.
Uderzyliśmy raz a porządnie, wbiliśmy się w ich linię. Benson kazał nam uciszyć artylerię, która
zestrzeliwała desantowce. Nie straciliśmy już ani jednego. Potem... potem pamiętam, że ktoś zaczął
krzyczeć na wspólnym kanale o uchodźcach. Udało się, jednak my nadal byliśmy tam...
- Dość. - Admirał próbował to przerwać, jednak jego towarzysz powstrzymał go kiwnięciem głowy. -
Dobrze, dalej.
- Benson ostrzegał nas, mogliśmy tam wszyscy zostać, jednak nadal mieliśmy nadzieję, że po nas
wróci. Że ktoś przyleci. Kazali nam trzymać pozycję, obiecywali szybką ewakuację.
- Byłam tam. - Kobieta powiedziała nagle, gniewnie. - Poświęciłam trzy niszczyciele aby wybić dziurę
w ich formacji dla naszych desantowców. To była paskudna zapłata za garstkę piechoty.
Admirał uciszył wszystkich. Zapanowało niemiłe milczenie, Catherine co chwila spoglądała na cztery
osoby, które niepomne jej obecności, ujawniły właśnie jeden z najpaskudniejszych sekretów wojny.
Nawet gdyby chciała, nie miała co powiedzieć. Braddock ociągał się, spoglądając na leżące przed nim
dokumenty. Czytał je jeszcze raz, przełknął ślinę i otwarł usta aby coś powiedzieć, jednak nie potrafił
się przemóc. Sięgnął po szklankę wody i napił się, z wyraźną ulgą malującą się na jego twarzy.
- Podporuczniku Harrier, proszę wstać. - Admirał również powstał z miejsca, tak samo jak jego
komisja. - Musiałem wypić butelkę brandy, aby przetrawić to, co widziałem w raporcie z Sereilonu.
Jeszcze nigdy nie czułem się tak paskudnie, przyznając się do błędu. Tego nie powinno się utajniać,
bez względu na odbiór społeczeństwa. Dzisiaj mogę naprawić chociażby odrobinę z mojego grzechu.
Panie Harrier, nie jest pan już podporucznikiem.
- Jesteś gotów dołączyć do dużych chłopców w ich zabawach, chłopcze? - Drugi mężczyzna przerwał
swojemu przełożonemu gromkim głosem.
- Sir...
- Panie Harrier, mianuję pana Kapitanem Floty Konfederacji Zjednoczonej Ziemi, ze skutkiem
natychmiastowym, bez względu na procedury związane ze stażem i szkoleniem. - Admirał znów
przywrócił porządek, przemawiając głośnym, władczym głosem. - To zaszczyt, zarówno dla mnie jak i
dla Floty.
- Admirale, ja... - Mark próbował protestować, nawet lekko skulił się w sobie.
- Chłopcze, Benson mówił, że żołnierz nie oczekuje uznania za swoją pracę. On oczekuje szacunku jak
każdy inny człowiek.
- Mimo, iż nie podoba mi się to wszystko, wyraziłam swoją zgodę, co potwierdzam podpisem w
raporcie z tej komisji. - Kobieta spojrzała na niego cierpko i westchnęła. - Obyś był tego wart
chłopcze.
- Tak jest, Ma'am.
- Kapitanie. - Braddock zwrócił się do niego spokojnie. - Sądzę, że pani komandor... że twoja matka,
będzie czuła się zobowiązana oddać swoje stare insygnia kapitańskie w twoje ręce. Żałuję tylko, że nie
mogę przekazać swoich, bezwzględnie zasłużyłeś sobie na nie Harrier. Z Bogiem.
- Pamiętaj. - Mężczyzna z blizną uśmiechnął się do niego i skinął głową. - Pamiętaj kim jesteś,
żołnierzu.
Holoprojekcja zgasła, rzucając słabą poświatę na oboje Harrierów. Mark opadł gwałtownie na fotel i
przycisnął dłoń do czoła, próbując opanować szalejące emocje. Catherine nie wiedziała co zrobić.
Gratulować mu? Współczuć? Wtłuc? Ukrywał przed nią... to! Wściekłość walczyła w niej z żalem, jaki
odczuła wyobrażając sobie ile przeszedł. Jej dziecko... jej kotek przeżył najgorsze piekło jakie mógł
zgotować człowiek człowiekowi. Zataił to, przysięgając nie wyjawiać prawdy o swoim dzieciństwie...
Stracił je. Sam podjął decyzję, był gotów zginąć na obcej planecie, aby uratować niewinnych ludzi
przed śmiercią. Poświęcił swoją niewinność lata temu. A ona nie wiedziała. Była zajęta karierą.
Poczuła się podle... jak mogła być tak wyrodna? Pozostawić go pod opieką rodziny, która miała go w
dupie. Tak obiecywali odchować go bezpiecznie, z dala od problemów! Jak tylko opuści tę planetę,
odwiedzi ich i porządnie opieprzy.
Tylko dlaczego nie ufał jej na tyle? Przecież kochała go, dotrzymałaby sekretu... A może to jego
poczucie obowiązku broniło mu pisnąć chociażby słówka? Wstała powoli z miejsca i próbowała
postawić krok, jednak nie mogła poruszyć nogą. Bała się podejść do swojego syna, którego powinna
błagać o przebaczenie. Miała go chronić, tymczasem on wykonywał jej pracę za nią.
- Sereilon...
Nawet ta nazwa była pełna gorzkiego smaku. Na jej dźwięk ludzie czuli odrazę... On tam był. Widział
pełnię rzeczywistości, jaką była wojna. Był, przeżył i milczał! Nie oczekiwał nawet dziękuję! Dał sobie
wbić do łba te pieprzone maksymy, teraz już wiedziała skąd pochodziły.
Tylko czy byłby taki piękny bez nich?
Catherine powoli zbliżyła się do niego i położyła dłoń na ramieniu. Mark drgnął jak porażony prądem,
czując jej dotyk. Dopiero teraz zauważyła wyschnięte strużki po łzach, perlące się na jego policzkach.
Jeżeli ktoś płakał czując ból gdy wspominał, jak dał radę wytrwać tam, na miejscu?
- O Boże, Mark, czemu milczałeś?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią, trzymając dłoń na ustach, jakby się podpierał. Jego oczy
wystarczyły. Nie istniały słowa, którymi mógłby to oddać. Cat oświeciło nagle – Benson nie zakazał im
mówić! On znał prawdę – nikt nie uwierzyłby w to bez dowodów. Każdy człowiek potraktowałby
Sereilon jak kolejną małą bitewkę w morzu wojennej zawieruchy. Benson kazał im pamiętać – a tych
wspomnień nie było jak opisać! Dlatego je tak doskonale zatajono! Konfederacja wpadłaby w panikę,
wiedząc co grozi im w obliczu wroga. Trzy miesięczną obronę kolonii zamieniono w nic nie znaczącą
potyczkę, dla dobra ogóły, kosztem tych młodych ludzi. Catherine pochwyciła marka za marynarkę i
siłą postawiła na nogi. Prawie zataczał się, jednak jakoś opanował to co w nim siedziało, spoglądając
na nią nadal beznamiętnie.
- Gratuluję, Kapitanie Harrier. To zaszczyt, być twoją matką.
Da mu jego odznaczenia. Przywróci mu to, co utracił. Odda mu jego godność jako człowieka, i nie
spocznie do końca życia w tym postanowieniu. Teraz dopiero rozumiała, dlaczego tak przejął się
bombą atomową, masowym mordem na pierwszej wyspie – za każdym razem, ktoś odzierał go z
resztek człowieczeństwa, zmuszając do powrotu na tamtą przeklętą planetę. Rozumiała to doskonal –
czuł się tak, jakby zawodził swoich towarzyszy! Jej syn sądził, że znów grzeszy, nie próbując ratować
innych...
Pół godziny później Catherine obejmowała Marka delikatnie, głaszcząc go po głowie. Leżeli oboje w
jej kajucie. Doprowadzenie go tutaj było naprawdę dużym problemem – najpierw pomylił korytarze,
potem prawie wywalił się o jednego z techników pędzących na pokład. Cat doskonale zdawała sobie
sprawę, jak dużo musiało kosztować przyznanie się, wspomnienie Sereilonu. Jednak Mark milczał,
potakiwał jej jedynie i pozwalał się prowadzić, zamknięty w swojej skorupie. Mogła tylko domyślać się
co kłębiło się w jego głowie, jakie niemiłe obrazy co chwila rozbłyskały, wywołując drżenie powiek,
nawet gdy spał. Natasha, na jej prośbę, podała mu bardzo mocne środki uspokajające. Co prawda
skrzywiła się przy tym, jednak zrobiła to bez słowa sprzeciwu, gdy tylko zobaczyła chłopaka w
paskudnym stanie. Dobrze, że nie była jedną z tych kretynek, które od razu odsyłają ludzi do
psychiatryka – wiedziała doskonale, że przebywanie z najbliższymi jest doskonałym lekarstwem.
Catherine westchnęła znowu, wtulając głowę syna w swój biust. Uśmiechnęła się kącikiem ust –
mogła mu służyć za taką poduszkę zawsze. No i miała jeszcze do tego odpowiednie "rekwizyty"! Tylko
czy on w ogóle będzie jeszcze zdolny zbliżyć się do kogokolwiek? Tyle razy zostawiany na lodzie, bez
cienia nadziei... dawał sobie radę. Wychodził z okropnych sytuacji, nigdy nie cofając się przed
zagrożeniem. Z każdą chwilą, kobieta czuła coraz większe przywiązanie do niego – już nie tylko z
powodu samej miłości, jaką go darzyła. Mark potrzebował kogoś, kto zawsze będzie za nim twardo
stał- należało oddać mu zaufanie do innych ludzi.
Cat pochyliła się i pocałowała go w usta, próbując zrobić to tak, aby się nie obudził. Jego ciepłe wargi
na początku były zamknięte, aby po chwili rozewrzeć się i pochwycić ją. Jego ramiona oplotły jej talię
i przycisnęły mocno do siebie a ciemnoszare oczy świdrowały spod wpółprzymkniętych powiek.
- Mamo... ja... - Jego głos wydawał się ciężki, wyraźnie ochrypły. - Przepraszam.
- Ciii, koteczku, odpocznij. Nie masz za co przepraszać.
- Powinienem powiedzieć o... o Sereilonie. Okłamałem cię.
- Obiecałeś o tym nikomu nie wspominać. - Cat spojrzała na niego z mocą i wbiła palce w jego
ramiona. - Mark, może i powinnam być zła, jednak nie jestem. Nie potrafię być wściekła na ciebie, nie
za to.
- Dziękuję, matko.
Mark westchnął i wtulił się w nią, tak jakby próbował się skulić wokół jej serca. Cat objęła go mocno,
pozwoliła poczuć się bezpiecznie i rozluźnić. Zasnął w jej ramionach, jak małe dziecko przerażone
podłym snem. Szkoda tylko, że jego koszmar był rzeczywistością, której nikt nie wymaże.