ANTONI CZECHOW
WUJASZEK WANIA
TRZY SIOSTRY
WIŚNIOWY SAD
WUJASZEK WANIA
Sceny z życia ziemian w czterech aktach
1897
Przełożył Jarosław Iwaszkiewicz
OSOBY
Aleksander Sieriebriakow - emerytowany profesor
Helena - jego żona, lat 27
Sofia (Sonia) - jego córka z pierwszego małżeństwa
Maria Wojnicka - wdowa po radcy tajnym, matka pierwszej żony profesora
Iwan Wojnicki - (wujaszek Wania), jej syn
Michał Astrow - lekarz
Ilja Tielegin - zubożały ziemianin
Maryna - stara niania
Parobek
Rzecz dzieje się we dworze wiejskim Sieriebriakowa
AKT PIERWSZY
Ogród, widać część domu z tarasem; w alei pod starą topolą stół nakryty do herbaty;
ławki, krzesła, na jednej z ławek leży gitara; niedaleko od stołu huśtawka; jest po drugiej
stronie; pochmurno. Maryna, ociężała, nieruchoma staruszka, siedzi przy samowarze i robi
pończochę; Astrow przechadza się w pobliżu.
Maryna
(nalewa szklankę herbaty)
Napij się, panoczku.
Astrow
(niechętnie bierze szklankę)
Jakoś się nie chce...
Maryna
Wolałbyś może wódeczki?
Astrow
Nie. Nie co dzień piję wódkę. Poza tym duszno dzisiaj.
(pauza)
Nianiu, jak dawno my się znamy?
Maryna
(namyśla się)
Jak dawno? Poczekaj, zaraz przypomnę... Przyjechałeś tutaj, w nasze okolice...
kiedy?... jeszcze za życia Wiery Pietrowny, matki naszej Soni. Za jej czasów przez dwie zimy
bywałeś u nas... to znaczy - minęło jedenaście lat.
(Po chwili namysłu)
A może i więcej?
Astrow
Bardzo się zmieniłem od tego czasu?
Maryna
Bardzo. Wtedy byłeś młody, ładny. A teraz postarzałeś się. I uroda już nie ta. Po
prawdzie - do kieliszka zaglądasz.
Astrow
Tak... W ciągu dziesięciu lat stałem się innym człowiekiem. A z jakiego powodu?
Zapracowałem się, nianiu. Od rana do wieczora na nogach, ani chwili spokoju, a w nocy kuli
się człowiek pod kołdrą i strach go ogarnia, żeby nie wezwano do chorego. Przez cały czas,
jak się znamy, ani jednego dnia wolnego. Jak tu się nie zestarzeć? A życie i bez tego nudne,
głupie, brudne... Wciąga jak bagno. Otaczają ciebie dziwadła, same dziwadła; poobcujesz z
takimi parę lat i sam - nawet się nie spostrzeżesz - stajesz się takim samym dziwadłem...
Nieunikniony los.
(Kręci długiego wąsa)
Patrz, jakie wielkie wąsiska wyrosły... głupie wąsy. Tak, stałem się dziwadłem, nianiu.
Zgłupieć, to jeszcze nie zgłupiałem, chwała Bogu, głowę mam w porządku, ale wszystkie
uczucia jakoś się stępiły. Niczego mi się nie chce, niczego mi nie trzeba, nikogo nie kocham...
No, chyba tylko ciebie.
(Całuje ją w głowę)
W dzieciństwie miałem taką samą nianię.
Maryna
Może byś coś zjadł?
Astrow
Nie. W trzecim tygodniu wielkiego postu pojechałem do wioski Malickoje...
epidemia... tyfus plamisty... W chatach ludzie leżą pokotem... bród, smród, dym, cielęta na
podłodze razem z chorymi... i prosiąt pełno... Namitrężyłem się, przez cały dzień kropli w
ustach nie miałem, wróciłem do domu, odsapnąć nie dadzą - przywieźli z kolei żelaznej
dróżnika; położyłem go na stół, żeby zrobić operację, a ten gałgan wziął i umarł mi pod
chloroformem. I właśnie najniepotrzebniej w świecie wzbudziły się we mnie uczucia,
sumienie się zaniepokoiło, jak gdybym go zabił umyślnie... Siadłem, przymknąłem powieki,
ot tak - i myślę: ci, co będą żyli w sto, w dwieście lat po nas i którym my teraz oczyszczamy
drogę, czy będą nas dobrze wspominali? Nianiu, przecież nie wspomną!
Maryna
Ludzie nie wspomną, Bóg za to będzie pamiętał.
Astrow
Dziękuję. Ładnie to powiedziałaś.
(Wchodzi Wojnicki)
Wojnicki
(wychodzi z domu, zdrzemnął się po śniadaniu i wygląda nieco zaspany; siada na
ławce i poprawia elegancki krawat)
Tak...
(Pauza)
Tak...
Astrow
Wyspałeś się?
Wojnicki
Tak... Za bardzo.
(Ziewa)
Od czasu jak profesor z małżonką przyjechał, wszystko się poplątało... sypiam nie w
porę, na obiad i na śniadanie jadam jakieś tam kabule (ostry sos pomidorowy typu keczup),
piję jakieś wina... szkodzi mi to wszystko! Przedtem ani chwili wolnej nie było,
pracowaliśmy, i ja, i Sonia - proszę siadać, a teraz sama Sonia haruje, a ja śpię, żrę, piję.
Niedobre to wszystko!
Maryna
(kiwając głową)
Nowe porządki! Profesor wstaje o dwunastej, a samowar kipi od samego rana, czeka
na niego. Kiedy ich nie było, obiad był o dwunastej, jak u wszystkich ludzi, a teraz o szóstej.
Profesor czyta i piszę w nocy, raptem o wpół do drugiej dzwonek... Jezus Maria, co się stało?
Dawaj herbaty! Ludzi dla niego trzeba budzić, samowar nastawiać... nowe porządki!
Astrow
Długo tu jeszcze będą siedzieli?
Wojnicki
(gwiżdże)
Sto lat. Profesor zdecydował się zamieszkać tu na stałe.
Maryna
I teraz także. Samowar od dwóch godzin na stole, a oni na spacer poszli.
Wojnicki
Idą już, idą, uspokój się.
(Słychać głosy; z głębi ogrodu wchodzą wracając z przechadzki Sieriebriakow,
Helena, Sonia i Tielegin)
Sieriebriakow
A, ślicznie, ślicznie... co za piękne widoki!
Tielegin
Wspaniałe widoki, ekscelencjo!
Sonia
Jutro pojedziemy do leśniczówki, tatusiu. Dobrze?
Wojnicki
Szanowni państwo, pora na herbatę.
Sieriebriakow
Moi drodzy, każcie mi z łaski swojej przynieść herbatę do gabinetu. Jeszcze muszę
dzisiaj trochę popracować.
Sonia
Leśniczówka na pewno ci się spodoba...
(Helena, Sieriebriakow i Sonia wchodzą do domu; Tielegin siada przy stole obok
Maryny)
Wojnicki
Upał, duszno, a nasz wielki uczony w płaszczu, w kaloszach, z parasolem i w
rękawiczkach.
Astrow
Widać, że dba o siebie.
Wojnicki
A ona piękna! Jaka piękna! W życiu nie widziałem ładniejszej kobiety.
Tielegin
Maryno najdroższa, czy jadę polem szerokim, czy przechadzam się w cienistym
ogrodzie, czy patrzę na ten stół zastawiony, ogarnia mnie wciąż niewytłumaczalna
szczęśliwość. Pogoda jak złoto, ptaszki śpiewają, żyjemy sobie tutaj w zgodzie i w spokoju -
czegóż nam jeszcze trzeba?
(Bierze szklankę herbaty)
Najserdeczniej dziękuję pani.
Wojnicki
(rozmarzony)
Co za oczy... wspaniała kobieta!
Astrow
Opowiedz nam coś, Iwanie.
Wojnicki
(ospale)
Co ci mam opowiadać?
Astrow
Może są jakie nowe wiadomości?
Wojnicki
Nie ma nic nowego. Wszystko stare. Ja jestem taki sam jak byłem, może trochę
gorszy, rozleniwiłem się, nic nie robię i tylko zrzędzę jak stary piernik. Moja wiekowa sroka,
maman, wciąż jeszcze rozprawia o emancypacji; jednym okiem spogląda na księżą oborę, a
drugim szuka w swoich uczonych książkach zorzy nowego życia.
Astrow
A profesor?
Wojnicki
A profesor jak dawniej od rana do późnej nocy siedzi u siebie w gabinecie i pisze. „Z
natężonym umysłem, namarszczonym czołem, piszemy wszyscy ody, ody, i mimo całą naszą
pracę - ni chwal, ni nagrody!” Papier cierpliwy! Lepiej by swoją autobiografię pisał. Cóż za
temat wspaniały! Rozumiesz, profesor na emeryturze, stary piernik, dorsz uczony... Podagra,
reumatyzm, migreny, z zazdrości i zawiści wątroba mu spuchła... żyje sobie ten dorsz w
majątku swej pierwszej żony, żyje bo musi, utrzymanie w mieście za drogie! Bez przerwy
skarży się na swoje nieszczęścia, chociaż, prawdę powiedziawszy, jest niezwykle szczęśliwy.
(Zdenerwowany)
Pomyśl tylko, jakie ma szczęście! Syn prostego diaka (w kościele prawosławnym
kleryk śpiewający i recytujący modlitwy), jakiś tam seminarzysta, dochrapał się uczonych
stopni i katedry uniwersyteckiej, ma tytuł ekscelencji, został zięciem senatora itd., itd.
Zresztą, cóż to wszystko znaczy? Zauważ jedno tylko. Człowiek przez dwadzieścia pięć lat
przeżuwa cudze myśli o realizmie, naturalizmie i innych bzdurach; przez dwadzieścia pięć lat
wykłada i pisze o takich rzeczach, jakie mądrzy od dawna już wiedzą, a głupi wiedzieć
nieciekawi - to znaczy przez dwadzieścia pięć lat przelewa z pustego w próżne. A przy tym co
za pycha! Jakie pretensje! Poszedł na emeryturę i żaden żywy duch go nie zna, pozostał
zupełnie nieznany; to znaczy, że przez dwadzieścia pięć lat zajmował cudze miejsce. A
popatrz tylko na niego: stąpa jak jakie bóstwo!
Astrow
Zdaje się, że mu po prostu zazdrościsz.
Wojnicki
Tak, zazdroszczę. A jakie ma powodzenie u kobiet! Żaden donżuan na całym świecie
nie cieszył się tak fantastycznym powodzeniem. Jego pierwsza żona, moja siostra, piękne,
łagodne stworzenie, czysta jak to niebo niebieskie, szlachetna, wielkoduszna, mająca więcej
wielbicieli, niż on miał uczniów - kochała go, jak potrafią kochać tylko czyste anioły takich
samych jak one czystych i pięknych ludzi. Moja matka, jego teściowa, do dziś dnia ubóstwia
go i do dziś dnia odczuwa wobec niego święty lęk. Jego druga żona, piękna, mądra -
widzieliście ją przed chwilą - wyszła za niego, kiedy był już stary, oddała mu swą młodość,
urodę, wolność, cały swój czar. Za co? Dlaczego?
Astrow
Wierna jest profesorowi?
Wojnicki
Niestety, wierna.
Astrow
Dlaczego niestety?
Wojnicki
Dlatego, że ta wierność jest od początku do końca jednym fałszem. jest w niej dużo
retoryki, ale nie ma logiki. Zdradzać starego męża, którego się nie cierpi - to niemoralność; a
starać się zagłuszyć w sobie biedną młodość i wszelkie żywe uczucia - to nie jest
niemoralność.
Tielegin
(łzawym głosem)
Wania, ja bardzo nie lubię, jak ty tak mówisz. No doprawdy... Kto zdradza żonę albo
męża, to człowiek niepewny, taki, co może zdradzić i ojczyznę.
Wojnicki
(zniecierpliwiony)
Przestań już wreszcie, Andrucie!
Tielegin
Poczekaj, Wania. Żona moja nazajutrz po ślubie uciekła ode mnie ze swoim
ukochanym z powodu mojej nieszczęśliwej powierzchowności. A ja po tym wszystkim
mojego przyrzeczenia nie złamałem. Ja do dziś dnia ją kocham i jestem jej wierny, pomagam
jej, jak mogę, i oddałem swój majątek na wychowanie dziateczek, które ona z swoim
ukochanym spłodziła. Szczęście moje uciekło, ale duma została. A ona co? Jej młode lata
minęły, uroda zgodnie z prawem natury wyblakła, ukochany jej umarł... Co jej pozostało?
(Wchodzą Sonia i Helena; po chwili wchodzi Maria Wojnicka z książką; siada przy
stole i czyta; podają jej herbatę, którą pije, utkwiwszy wzrok w książce)
Sonia
(pośpiesznie do niańki)
Tam, nianiusiu, chłopi przyszli. Pójdź, pogadaj z nimi, a herbatę już ja sama...
(Nalewa herbatę, niania wychodzi; Helena bierze swoją szklankę i pije siedząc na
huśtawce)
Astrow
(do Heleny)
Przyjechałem do pani męża. Pisała pani, że jest bardzo chory, i reumatyzm, i jeszcze
coś takiego, a przecież on jest najzdrowszy w świecie.
Helena
Wczoraj wieczorem kaprysił, skarżył się na bóle w nogach. A dziś jakoś przeszło.
Astrow
A ja na łeb na szyję gnałem trzydzieści wiorst. No, nic nie szkodzi, to nie pierwszy
raz. Za to zostanę już u was do jutra i wyśpię się przynajmniej quantum satis.
Sonia
Świetnie! To taka osobliwość, że pan u nas nocuje. Na pewno pan nie jadł obiadu?
Astrow
Rzeczywiście, nie jadłem.
Sonia
No właśnie, przy okazji zje pan obiad. My teraz jemy obiad o szóstej.
(Pije)
Herbata zupełnie wystygła.
Tielegin
Temperatura samowaru znacznie się obniżyła.
Helena
To nic nie szkodzi, panie Iwanie, wypijemy zimną...
Tielegin
Za pozwoleniem... nie Iwan, tylko Ilja. Ilja Tielegin albo też, jak mnie niektórzy z
powodu mego ospowatego oblicza nazywają - Andrut! Ja niegdyś trzymałem do chrztu Sonię
i ekscelencja, pani małżonek, zna mnie bardzo dobrze. Mieszkam teraz tutaj u państwa, w tym
majątku... Pani zapewne zauważyła, że spożywam co dzień obiad w pani towarzystwie.
Sonia
Pan Ilja jest naszym pomocnikiem, naszą prawą ręką.
(Czule)
No, ojczulku kochany, jeszcze herbatki?
Maria Wojnicka
Ach!
Sonia
Co ci jest, babuniu?
Maria Wojnicka
Zapomniałam powiedzieć Aleksandrowi... pamięć tracę zupełnie... miałam dziś list z
Charkowa od pana Pawła... Przysłał mi swoją nową broszurę...
Astrow
Coś ciekawego?
Maria Wojnicka
Ciekawe, tylko jakieś takie dziwne. Zwalcza to, czego bronił siedem lat temu.
Okropność!
Wojnicki
Nie ma nic okropnego. Proszę pić herbatę, maman.
Maria Wojnicka
Ale ja chcę rozmawiać!
Wojnicki
Od pięćdziesięciu lat rozmawiamy i rozmawiamy, i czytamy broszury. Warto by już z
tym skończyć.
Maria Wojnicka
Nie wiem, dlaczego nie lubisz, kiedy ja coś mówię. Przepraszam cię, Jean, ale w
ostatnim roku tak się zmieniłeś, że po prostu nie poznaję cię... Byłeś człowiekiem
określonych przekonań, byłeś świetlaną postacią...
Wojnicki
O tak! Byłem świetlaną postacią, która nikomu nie dawała światła...
(Pauza)
byłem „świetlaną postacią”... trudno o żart złośliwszy! Mam teraz czterdzieści siedem
lat. Do zeszłego roku, tak jak i mama, starałem się naumyślnie otumanić tą waszą
scholastykę, żeby nie spostrzegać prawdziwego życia - i myślałem, że tak jest dobrze. A
teraz, żeby mama wiedziała! W nocy zasnąć nie mogę z żalu, ze złości, że tak przegapiłem
czas, kiedy mogłem mieć wszystko, wszystko, czego teraz odmawia mi moja starość!
Sonia
Wujaszku, to nudne!
Maria Wojnicka
(do syna)
Mówisz, jakbyś oskarżał swoje poprzednie przekonania... Przecież to nie one są
winne, winien jesteś ty sam. Zapominasz, że przekonania same w sobie to nic... martwa
litera... trzeba było coś robić...
Wojnicki
Robić? Nie każdy potrafi być piszącym perpetuum mobile, jak twój Herr Professor.
Maria Wojnicka
Co chcesz przez to powiedzieć?
Sonia
(błagalnie)
Babciu! Wujaszku! Błagam was!
Wojnicki
Już milczę. Milczę i przepraszam.
(Pauza)
Helena
Ładnie dzisiaj... niegorąco...
(Pauza)
Wojnicki
W taką pogodę dobrze jest się powiesić.
(Tielegin stroi gitarę; Maryna chodzi koło domu, zwołuje kury)
Maryna
Cip, cip, cip...
Sonia
Nianiu, czego ci chłopi chcieli?
Maryna
Znowu to samo, ciągle o to pastwisko. Cip, cip, cip..
Sonia
Kogo tak wołasz?
Maryna
Jarzębata gdzieś poprowadziła kurczęta... żeby tylko wrona nie porwała.
(Wychodzi)
(Tielegin gra polkę; wszyscy słuchają w milczeniu; wchodzi parobek)
Parobek
Czy pan doktor jest tutaj?
(Do Astrowa)
Panie doktorze, przyjechali po pana.
Astrow
Skąd?
Parobek
Z fabryki.
Astrow
(z rozdrażnieniem)
Serdecznie dziękuję. No, trzeba jechać..
(Rozgląda się za czapką)
Żeby to wszyscy diabli...
Sonia
Ach, jak przykro. Niech pan wróci z fabryki na obiad.
Astrow
Nie, to już będzie za późno. Gdzie tam... gdzież tam...
(Do parobka)
Wiesz co, kochany, zdobądź mi gdzieś kieliszek wódki, rzeczywiście...
(Parobek wychodzi)
Gdzie tam... gdzież tam...
(Znalazłszy czapkę)
U Ostrowskiego w jakiejś sztuce występuje człowiek, który ma duże wąsy i małe
zdolności... To właśnie ja. No to do widzenia, drodzy państwo...
(Do Heleny)
Jeżeli pani kiedyś do mnie zajrzy - razem z panną Sonią - będę szczerze rad.
Mająteczek mam niewielki, najwyżej trzydzieści dziesięcin, ale jeżeli to panią interesuje,
wzorowy sad i szkółka, jakiej pani nie znajdzie o tysiąc wiorst wokoło. A obok mnie
zaczynają się lasy państwowe... Leśniczy tam stary, ciągle choruje, tak że po prawdzie to ja
zajmuję się wszystkim.
Helena
Mnie już mówiono, że pan bardzo lubi lasy. Oczywiście, to bardzo pożyteczne, ale czy
to panu nie przeszkadza w jego prawdziwym powołaniu? Pan przecież jest lekarzem.
Astrow
Bogu tylko wiadomo, jakie jest nasze prawdziwe powołanie.
Helena
A to ciekawe?
Astrow
Tak, bardzo ciekawa praca.
Wojnicki
(z ironią)
Bardzo.
Helena
(do Astrowa)
Pan przecie jeszcze młody... wygląda pan na... na trzydzieści sześć, siedem lat...
Chyba to nie jest takie ciekawe, jak pan powiada. Wciąż las i las. Ja myślę, że to jest
monotonne.
Sonia
Nie, nie, to jest niezwykle zajmujące. Pan Michał co roku zasadza nowy kawał lasu i
otrzymał już za to medal brązowy i dyplom. Tak zabiega, żeby nie niszczono starych drzew.
Jeżeli pani go posłucha, to się pani z nim zgodzi. Powiada, że lasy upiększają ziemię, że uczą
człowieka rozumieć piękno i napełniają go poczuciem majestatu. Lasy łagodzą surowy
klimat. W krajach, gdzie klimat jest łagodniejszy, mniej się traci sił na walkę z przyrodą i
człowiek staje się tam miększy i czulszy; ludzie tam są piękni, smukli, pobudliwi i mowa ich
jest wytworna, ruchy pełne gracji... Kwitną tam nauki i sztuki, filozofia ich nie jest ponura,
stosunek do kobiet pełen subtelnej szlachetności...
Wojnicki
(śmieje się)
Brawo, brawo! Miłe to, ale nieprzekonujące, tak że
(Do Astrowa)
pozwól, przyjacielu, że nadal będę opalać piece drzewem i z drzewa budować stodoły.
Astrow
Możesz przecie palić w piecach torfem, a stodoły budować murowane. Ostatecznie
możesz rąbać lasy, kiedy zmusza cię do tego potrzeba, ale po co lasy niszczyć? Rosyjskie lasy
trzeszczą pod siekierami, miliardy drzew giną, pustoszeją kryjówki zwierząt i ptaków, rzeki
stają się płytsze i wysychają, znikają na zawsze przepiękne pejzaże, a wszystko tylko dlatego,
że leniwy człowiek nie chce pomyśleć, że można schylić się i podnieść opał z ziemi.
(Do Heleny)
Prawda, droga pani? Trzeba być nierozsądnym barbarzyńcą, aby spalać w swoich
piecach takie piękno, niszczyć to, czego nie możemy sami wytworzyć. Człowiek na to ma
rozum i siły twórcze, aby mnożyć to, co mu jest dane, ale dotychczas człowiek nie tworzył,
tylko niszczył. Lasów jest coraz mniej, rzeki wysychają, zwierzyna ginie, klimat się psuje i z
każdym dniem ziemia staje się coraz biedniejsza i coraz brzydsza.
(Do Wojnickiego)
A ty sobie popatrujesz na mnie z ironią i wszystko, co mówię, wydaje ci się czymś
niepoważnym... może istotnie to jest dziwactwo, ale kiedy mijam chłopskie lasy, które
ocaliłem od wyrębu, albo kiedy słyszę, jak szumi mój młody las, który sadziłem własnymi
rękoma, przychodzi mi do głowy, że klimat w drobnym stopniu zależy i ode mnie, i że jeżeli
za tysiąc lat człowiek będzie szczęśliwy, to będzie w tym i odrobina mojej zasługi. Kiedy
sadzę sobie brzózkę i widzę potem, jak zieleni się i chwieje na wietrze, dusza moja przepełnia
się dumą i ja...
(Spostrzega parobka, który przyniósł na tacy kieliszek wódki)
No, co tam...
(Wypija)
Muszę już jechać... Wszystko to prawdopodobnie jest jednym wielkim dziwactwem.
Moje uszanowanie!
(Idzie ku domowi)
Sonia
(bierze go pod rękę i idzie razem z nim)
Kiedyż pan do nas przyjedzie?
Astrow
Nie wiem...
Sonia
Znowu za miesiąc?
(Astrow i Sonia wchodzą do domu; Maria Wojnicka i Tielegin siedzą przy stole,
Helena i Wojnicki idą w kierunku tarasu)
Helena
A pan, panie Iwanie, znowu zachowywał się niemożliwie. Po co pan drażnił swoją
matkę i mówił jej o perpetuum mobile? A dzisiaj przy śniadaniu znowu kłócił się pan z
Aleksandrem. To takie małostkowe.
Wojnicki
Ale jeżeli ja go nienawidzę?
Helena
Nienawidzić Aleksandra nie ma za co, jest taki sam, jak wszyscy. Nie jest gorszy od
pana.
Wojnicki
Gdyby pani mogła zobaczyć swoją twarz, swoje ruchy... tak się pani leni żyć! Ach,
jakież to lenistwo!
Helena
Ach, lenistwo i nuda! Wszyscy narzekają na mojego męża, wszyscy patrzą na mnie ze
współczuciem: biedactwo, ma starego męża! To współczucie - rozumiem je aż nadto! Tak jak
przed chwilą powiedział Astrow: wszyscy jak szaleńcy wyrąbujecie lasy i wkrótce nic na
ziemi nie zostanie! Tak samo wy jak szaleńcy gubicie człowieka i wkrótce dzięki wam na
ziemi nie będzie ani wierności, ani czystości, ani ofiarności. Dlaczego nie możecie spokojnie
patrzeć na kobietę, jeżeli nie należy do was? Dlatego - ten doktor ma rację - że w was
wszystkich zamieszkał bies zniszczenia... Nie żal wam ani lasów, ani ptaków, ani kobiet, ani
siebie nawzajem...
Wojnicki
Nie podoba mi się ta cała filozofia..
(Pauza)
Helena
Ten doktor ma zmęczoną, nerwową twarz. Ciekawa twarz. Soni, widać to od razu,
podoba się, jest w nim zakochana rozumiem to dobrze. Już był tutaj trzy razy po moim
przyjeździe, ale ja jestem nieśmiała, ani razu nie pomówiłam z nim jak trzeba, nie starałam się
go ośmielić. Myślał pewnie, że jestem zła. Prawdopodobnie dlatego tak zaprzyjaźniliśmy się
oboje z panem, Iwanie Pietrowiczu, że jesteśmy tacy sami marudni, nudni ludzie! Marudni!
Niech pan na mnie tak nie patrzy, ja tego nie lubię.
Wojnicki
Czy mogę inaczej patrzeć na panią, jeżeli panią kocham? Pani jest moim szczęściem,
życiem, moją młodością! Ja wiem, że nie mam szans na pani wzajemność, żadnych szans, ale
ja o nic nie proszę, niech mi pani pozwoli tylko patrzeć na siebie, słuchać pani głosu...
Helena
Cicho, jeszcze kto posłyszy!
(Idzie do mieszkania)
Wojnicki
(idąc za nią)
Niech pani mi pozwoli mówić o mojej miłości, niech mnie pani nie przepędza, już to
będzie dla mnie największym szczęściem.
Helena
To takie męczące...
(Oboje wchodzą do domu)
(Tielegin uderza w struny i zaczyna grać polkę; Maria Wasiliewna zapisuje jakieś
uwagi na marginesie broszury)
Kurtyna
AKT DRUGI
Pokój jadalny w domu Sieriebriakowa; noc; słychać, jak w ogrodzie stróż nocny
kołacze kołatką; Sieriebriakow siedzi w fotelu przed otwartym oknem i drzemie; Helena obok
niego także podrzemuje.
Sieriebriakow
(budzi się)
Kto tu? Soniu, to ty?
Helena
To ja.
Sieriebriakow
To ty, Lenoczka... co za nieznośny ból!
Helena
Pled spadł ci na podłogę.
(Okrywa mu kolana)
Może zamknąć okno, Aleksandrze?
Sieriebriakow
Nie, nie, duszę się... Zdrzemnąłem się tylko co i we śnie wydawało mi się, że lewa
noga mi zdrętwiała. Zbudził mnie męczący ból. Nie, nie, to nie podagra, to chyba reumatyzm.
Która godzina?
Helena
Dwadzieścia po dwunastej.
(Pauza)
Sieriebriakow
Poszukaj mi jutro rano w bibliotece Batiuszkowa. Musi być u nas.
Helena
Co?
Sieriebriakow
Jutro rano poszukaj Batiuszkowa. Mnie się zdaje, że był w bibliotece. Dlaczego mi tak
ciężko oddychać?
Helena
Zmęczony jesteś. Nie śpisz już drugą noc.
Sieriebriakow
Powiadają, że Turgieniew z podagry dostał dusznicy. Boję się, że ja będę miał to
samo. Przeklęta, ohydna starość. Niech ją wszyscy diabli! Od kiedy się postarzałem, nabrałem
wstrętu do samego siebie. I wam też pewnie wszystkim przykro na mnie patrzeć!
Helena
Mówisz o swojej starości takim tonem, jakbyśmy to my byli winni, że się zestarzałeś.
Sieriebriakow
Ty pierwsza się mną brzydzisz.
(Helena wstaje i siada trochę dalej)
Oczywiście, ty masz rację. Nie jestem głupi i rozumiem to dobrze. Jesteś młoda,
zdrowa, piękna, chce ci się żyć, a ja, cóż - starzec, prawie trup. Czyż nie rozumiem ciebie?
Oczywiście, to głupio, że ja jeszcze żyję. Ale poczekajcie trochę, wkrótce już was uwolnię od
siebie. Już niedługo pociągnę.
Helena
Och, ja już nie mogę... na miłość boską, zamilcz.
Sieriebriakow
Ktoś by pomyślał, że to ja jestem winien, że wszyscy już „nie mogą”, nudzą się,
marnują młodość, a ja tylko sam upajam się życiem i jestem kontent. No tak, oczywiście!
Helena
Milcz już... chcesz mnie zamęczyć do ostatka!
Sieriebriakow
Zamęczam wszystkich, oczywiście.
Helena
(przez łzy)
To nie do zniesienia. Powiedz, czego ty chcesz ode mnie?
Sieriebriakow
Nic nie chcę.
Helena
Więc milcz. Proszę cię o to.
Sieriebriakow
Dziwna rzecz, kiedy mówi Iwan albo ta stara idiotka Maria Wojnicka - wszystko
dobrze, wszyscy ich słuchają, ale niech tylko ja powiem słówko, od razu wszyscy czują się
nieszczęśliwi. Nawet mój głos ich drażni. Powiedzmy, jestem obrzydliwy, egoista, despota -
ale czyż ja, nawet na starość, nie mam pewnych praw od egoizmu? Czyż nie zapracowałem
sobie na to? Czyż ja nie mam prawa - pytam się - do spokojnej starości, nie zasłużyłem na
szacunek?
Helena
Nikt ci twoich praw nie zaprzecza.
(Wiatr stuka oknem)
Wiatr się zerwał. Zamknę lepiej okno.
(Zamyka)
Zaraz będzie deszcz. Nikt ci twoich praw nie zaprzecza.
(Pauza; stróż nocny kołacze i śpiewa)
Sieriebriakow
Pracować całe życie dla nauki, przyzwyczaić się do swego gabinetu, do słuchaczy, do
szanownych kolegów - i nagle, ni z tego, ni z owego znaleźć się w tym familijnym grobie, co
dzień patrzeć na tych wszystkich durniów, słuchać ich głupich rozmów... Ja chcę żyć,
potrzebne mi powodzenie, rozgłos, a tutaj - jak na zesłaniu. Co chwila tęsknić do przeszłości,
dowiadywać się o powodzeniu innych, bać się śmierci... Nie mogę! Sił na to nie mam! A do
tego jeszcze nawet mi mojej starości nie mogą przebaczyć.
Helena
Poczekaj, bądź cierpliwy: za kilka lat i ja się postarzeję.
(Wchodzi Sonia)
Sonia
Ojcze, sam kazałeś posłać po doktora Astrowa, a kiedy przyjechał, nie chcesz go
przyjąć. To niedelikatnie. Na próżno fatygowałeś człowieka...
Sieriebriakow
A po co mi twój Astrow? Tyle się zna na medycynie, co ja na astronomii.
Sonia
Trudno mi do twojej podagry sprowadzać cały wydział medyczny.
Sieriebriakow
Z tym narwańcem nie będę gadał.
Sonia
Jak chcesz.
(Siada)
Mnie wszystko jedno.
Sieriebriakow
A która teraz godzina?
Helena
Zaraz będzie pierwsza.
Sieriebriakow
Duszno mi... Soniu, daj mi tych kropli ze stołu...
Sonia
Zaraz.
(Podaje krople)
Sieriebriakow
(rozdrażniony)
Ależ nie te. O nic nie można poprosić!
Sonia
Tylko nie kapryś. Może to komu się podoba, ale mnie możesz oszczędzić, bądź
łaskaw. Ja tego nie lubię. Nie mam zresztą czasu, muszę jutro wstać o świcie. Mam
sianokosy.
(Wchodzi Wojnicki w szlafroku, ze świecą)
Wojnicki
Burza nadchodzi.
(Błyskawica)
O, jak błyska! Helene i Sonia, idźcie spać, ja was zastąpię.
Sieriebriakow
(przestraszony)
Nie, nie, nie zostawiajcie mnie z nim samego! On mnie na śmierć zagada!
Wojnicki
Przecież one muszą wypocząć. Nie śpią już drugą noc.
Sieriebriakow
Więc niech idą spać. Ale ty też idź sobie. Dziękuję ci. Błagam. W imię naszej dawnej
przyjaźni, nie protestuj. Potem pogadamy.
Wojnicki
(z ironicznym uśmiechem)
Dawnej naszej przyjaźni... dawnej...
Sonia
Wujaszku, przestań.
Sieriebriakow
(do żony)
Nie zostawiaj mnie z nim samego, kochanie. On mnie zagada.
Wojnicki
Wiesz, to jest wreszcie śmieszne.
(Wchodzi Maryna ze świecą)
Sonia
Kładź się już, nianiu. Późno.
Maryna
Samowar ze stołu nie sprzątnięty. Nie bardzo spać można.
Sieriebriakow
Wszyscy nie śpią, męczą się, mnie jednemu dobrze.
Maryna
(podchodzi do Sieriebriakowa, czule)
Co, panoczku, boli? A mnie także nóżki grają tak i grają.
(Poprawia pled)
To twoja zastarzała choroba. Pani Wiera, nieboszczka, Sońki naszej mama, czasami
całe noce nie sypiała... rozpaczała nad tobą. Bardzo pana kochała...
(Pauza)
Starzy to jak dzieci, chcą, żeby ich ktoś pożałował, a starego nikt nie żałuje.
(Całuje Sieriebriakowa w ramię)
Chodźmy, panoczku, do łóżka... chodźmy, kochanie... Dam ci herbaty lipowej, nogi ci
zagrzeję... Panu Bogu się za ciebie pomodlę...
Sieriebriakow
(rozczulony)
Chodźmy, Marynko!
Maryna
A mnie samej nóżki tak grają, tak grają!
(Prowadzi go razem z Sonią)
Pani Wiera, bywało, rozpacza, płacze... Ty, Soniuszka, byłaś jeszcze mała, głupiutka...
Chodź, chodź, panoczku...
(Sieriebriakow, Sonia i Maryna wychodzą)
Helena
Wymęczył mnie do kresu. Ledwie na nogach się trzymam.
Wojnicki
On panią męczy, a ja sam siebie. Trzecią noc już nie śpię.
Helena
Źle się dzieje w tym domu. Pana matka nienawidzi wszystkiego oprócz swoich
broszur i profesora; profesor irytuje się, nie dowierza mi, pana się boi; Sonia złości się na
ojca, złości się na mnie i nie rozmawia ze mną już ze dwa tygodnie; pan nienawidzi mojego
męża i otwarcie gardzi swą matką; ja jestem podrażniona i dzisiaj ze dwadzieścia razy
zbierało mi się na płacz. Źle się dzieje w tym domu.
Wojnicki
Dajmy pokój filozofii.
Helena
Pan, panie Iwanie, jest wykształcony i mądry człowiek; zdawałoby się, powinien pan
pojąć, że świat nie ginie przez zabójców, przez pożary, ale ginie przez nienawiść, przez
wrogość, przez wszystkie drobne kłótnie... Pana rzeczą byłoby nie zrzędzić, ale wzywać do
zgody,
Wojnicki
Pierwej niech mnie pani pogodzi z samym sobą. Droga moja...
(Namiętnie całuje ją w rękę)
Helena
Proszę przestać!
(Wyrywa rękę)
Proszę odejść!
Wojnicki
Zaraz spadnie deszcz i wszystko w naturze odświeży się i odetchnie swobodnie. Tylko
mnie burza nie przyniesie ulgi. Dzień i noc, jak zmora, dusi myśl, że życie moje stracone
bezpowrotnie. Przeszłości nie mam, roztrwoniłem ją po głupiemu na drobiazgi, a dzień
dzisiejszy straszny w swym bezsensie. Oto ma pani całe moje życie i całą mą miłość: gdzie
mam je podziać, co mam z nimi zrobić? Uczucie moje przepada darmo, jak promień słońca w
głębokiej jamie, i ja sam ginę.
Helena
Kiedy pan mi mówi o miłości, jakoś tępieję i sama nie wiem, co mam odpowiedzieć.
Przepraszam, nic panu nie mogę powiedzieć.
(Chce wyjść)
Dobranoc.
Wojnicki
(zastępuje jej drogę)
I żeby pani wiedziała, jak ja cierpię na myśl, że w tym samym domu ginie inne życie -
życie pani. Na co pani czeka? Jaka przeklęta filozofia przeszkadza pani? Niech pani
zrozumie, zrozumie...
Helena
(patrzy na niego uważnie)
Panie Iwanie, pan jest pijany.
Wojnicki
Możliwe, możliwe...
Helena
Gdzie jest doktor?
Wojnicki
Tam... nocuje u mnie... możliwe, możliwe... Wszystko może się zdarzyć!
Helena
Dzisiaj znowu pan pił? Po co to?
Wojnicki
Bądź co bądź jakieś złudzenie życia... niech mi pani nie przeszkadza, Helene!
Helena
Dawniej nigdy pan nie pił i nigdy tak dużo nie mówił. Niech pan idzie spać. Nudzi
mnie pan.
Wojnicki
(namiętnie całuje ją w rękę)
Najdroższa... cudowna moja!
Helena
(znudzona)
Proszę mi dać spokój! To wreszcie staje się wstrętne!
(Wychodzi)
Wojnicki
(sam)
Poszła...
(Pauza)
Dziesięć lat temu widywałem ją u nieboszczki siostry. Miała siedemnaście lat, a ja
trzydzieści siedem... Dlaczego wtedy nie zakochałem się w niej i nie oświadczyłem? Przecież
to było zupełnie możliwe. I teraz byłaby moją żoną... tak... teraz zbudziłaby nas burza; ona
bałaby się grzmotów, a ja trzymałbym ją w ramionach i szeptałbym jej: „nie bój się, ja jestem
przy tobie!” Cudowne myśli, jakie kochane, śmieję się do nich... Ale, mój Boże, wszystko mi
się w głowie miesza! Dlaczego jestem taki stary? Dlaczego ona nie może mnie zrozumieć? Ta
jej retoryka, ta jej rozleniwiona etyka, jej bzdurne, leniwe myśli o końcu świata - jak ja tego
wszystkiego nienawidzę!
(Pauza)
O, jak ja się oszukałem! Ubóstwiałem tego profesora, tego żałosnego podagryka,
pracowałem jak wół na niego!. Ja i Sonia wyciskaliśmy z tego majątku ostatnie soki!. Jak
kułacy wywoziliśmy na rynek olej, groch, ser, samiśmy nie dojadali po to, aby z groszy i
kopiejek uzbierać tysiące i posyłać jemu. Byłem dumny z niego i z jego nauki, żyłem,
oddychałem nim! Wszystko, co napisał i co obwieszczał, wydawało mi się genialne... Boże, a
teraz? Poszedł na emeryturę i gdy się dziś zrobi bilans jego życia, nie pozostanie z niego nic,
ani jednej wartościowej kartki; jest zupełnie nieznany, jest niczym, bańką mydlaną! Ach,
jakże się oszukałem! Teraz to widzę - po głupiemu oszukałem...
(Wchodzi Astrow w surducie bez kamizelki i bez krawata, podochocony; za nim
Tielegin z gitarą)
Astrow
Graj!
Tielegin
Wszyscy pogrążeni we śnie.
Astrow
Graj!
(Tielegin cicho przygrywa. Astrow do Wojnickiego)
Sam jesteś tutaj? Damy poszły?
(Cicho podśpiewuje wziąwszy się pod boki)
„Ustąp chata, na bok piec, bo gospodarz chce tu lec!” Burza mnie zbudziła. Ładny
deszczyk popadał. Która to może być godzina?
Wojnicki
Diabli wiedzą.
Astrow
Zdawało mi się, że słyszę głos Heleny.
Wojnicki
Przed chwilą była tutaj.
Astrow
Wspaniała kobieta.
(Ogląda flaszeczki na stole)
Lekarstwa. Jakich tu recept nie ma! I charkowskie i moskiewskie, i tulskie... Po
wszystkich miastach obnosił się z swoją podagrą. Czy on jest naprawdę chory, czy udaje?
Wojnicki
Chory.
(Pauza)
Astrow
Coś taki smutny dzisiaj? Profesora ci żal, czy co?
Wojnicki
Daj mi spokój.
Astrow
A może się w profesorowej zakochałeś?
Wojnicki
Jest dla mnie przyjacielem.
Astrow
Już?
Wojnicki
Co znaczy „już”?
Astrow
Kobieta może się stać przyjacielem mężczyzny tylko w tej kolejności: z początku
dobra znajoma, potem kochanka, a potem dopiero przyjaciel.
Wojnicki
Typowa filozofia pospolitości.
Astrow
Co? Tak... Masz rację - pospolicieję. Widzisz, jestem pijany. Zazwyczaj tak się upijam
tylko raz na miesiąc. A kiedy jestem w takim stanie, robię się bezsilny i nachalny do
najwyższego stopnia. Nic wtedy mnie nie przeraża! Biorę się do najtrudniejszych operacji i
wykonuję je doskonale. Robię niezwykle szerokie plany na przyszłość; i już wtedy nie wydaję
się sobie dziwadłem, i wierzę, że ludzkość ciągnie ze mnie korzyści... olbrzymie! A zarazem
mam wtedy swój własny system filozoficzny i wy wszyscy, bracie, wydajecie mi się takim
mrowiem... mikroby!
(Do Tielegina)
Graj, Andrut!
Tielegin
Najmilszy przyjacielu, dla ciebie - wszystko - ale zrozum wszyscy we śnie pogrążeni.
Astrow
Graj!
(Tielegin cichutko przygrywa)
Trzeba znowu wypić. Chodźcie, tam, zdaje się, u nas jeszcze zostało trochę koniaku.
A jak się rozwidni, pojedziemy do mnie. Dobra? Mam felczera, który nigdy nie mówi
„dobrze”, tylko zawsze „dobra”. Straszny gałgan. A więc dobra?
(Ujrzawszy wchodzącą Sonię)
Przepraszam, jestem bez krawata.
(Astrow szybko wychodzi; Tielegin idzie za nim)
Sonia
Wujaszku, znowu popiłeś z doktorem. Dobrali się w korcu maku. Tamten to już
zawsze taki ale ty, z jakiego powodu? W twoim wieku zupełnie to nie do twarzy.
Wojnicki
Wiek tu nie gra żadnej roli. Jak się nie ma prawdziwego życia, żyje się mirażami. To
zawsze lepsze niż nic.
Sonia
Siano nasze całe skoszone, co dzień leje wszystko gnije, a tobie w głowie „miraże”.
Zupełnie zaniedbałeś gospodarstwo... Ja jedna pracuję, sił mi już nie starczy...
(Przestraszona)
Wujaszku? Masz łzy w oczach!
Wojnicki
Łzy? Też coś... bzdury... Popatrzyłaś przed chwilą na mnie jak twoja nieboszczka
matka. Kochana moja...
(Całuje ją chciwie po rękach i po twarzy)
Siostro moja... Moja mila siostro... Gdzie teraz jesteś? Gdyby ona wiedziała! Ach,
gdyby ona wiedziała!
Sonia
Co? Gdyby co wiedziała?
Wojnicki
Ciężko... niedobrze... To nic... potem... nic, nic... lepiej pójdę sobie...
(Wychodzi)
Sonia
(puka do drzwi)
Panie Michale! Pan nie śpi? Proszę na chwilę.
Astrow
(za drzwiami)
Zaraz!
(Po chwili wchodzi, już w kamizelce i w krawacie)
Co pani każe?
Sonia
Niech pan sam pije, jeżeli to panu dogadza, ale błagam pana niech pan nie daje pić
wujaszkowi. To mu szkodzi.
Astrow
Doskonale. Już nie będziemy pili więcej.
(Pauza)
Zaraz wyjeżdżam do siebie. Słowo się rzekło. Zanim konie zaprzęgną, już będzie
jasno.
Sonia
Deszcz pada. Niech pan poczeka do rana.
Astrow
Burza przechodzi, minęła bokiem. Trzeba jechać. I proszę mnie więcej nie wzywać do
ojca. Ja mu powiadam - podagra, a on mówi - reumatyzm; ja proszę, żeby leżał, a on siedzi. A
dziś to wcale nie chciał ze mną gadać.
Sonia
Rozpieszczony.
(Szuka w bufecie)
Chce pan coś przekąsić?
Astrow
Chętnie.
Sonia
Bardzo lubię coś tak przegryźć w nocy. W kredensie zdaje się, coś znajdziemy.
Powiadają, że on miał w życiu wielkie powodzenie u kobiet i damy go tak rozpieściły. O, tu
jest ser.
(Stoją oboje przy kredensie i jedzą)
Astrow
Ja dzisiaj nic nie jadłem, tylko piłem. Pani ojciec ma ciężki charakter.
(Wyjmuje z kredensu butelkę)
Można?
(Wypija kieliszek)
Tutaj nikogo nie ma i możemy mówić szczerze. Pani wie, mnie się zdaje, że w
waszym domu nie wytrzymałbym jednego miesiąca, udusiłbym się w tej atmosferze... Pani
ojciec, cały pogrążony w swojej podagrze i swoich książkach, wujaszek Wania, którym wciąż
chandra miota, pani babka, wreszcie pani macocha...
Sonia
Co, macocha?
Astrow
W człowieku wszystko powinno być piękne: i twarz, i ubranie, i dusza, i myśli. Ona
jest piękna, niewątpliwie, ale... przecież ona tylko je, śpi, przechadza się, czaruje nas
wszystkich swoją pięknością - i nie więcej. Nie ma żadnych obowiązków, pracują za nią
inni... Prawda.? A życie próżniacze nie może być czystym życiem.
(Pauza)
Być może jednak jestem za surowy. Życie nie przyniosło mi zadowolenia, jak i
wujaszkowi Wani, i obaj stajemy się zrzędami.
Sonia
A pan jest niezadowolony z życia?
Astrow
W ogóle życie kocham, ale nasze życie, życie parafiańskie, rosyjskie, pospolite - to
jest coś, czego nie cierpię i czym pogardzam ze wszystkich sił duszy. A co się tyczy mojego
własnego, osobistego życia, to dalibóg nic w nim nie ma dobrego. Widzi pani, jeżeli się
ciemną nocą idzie przez las i widzi się z daleka światełko, to nie czuje się ani ciemności, ani
zmęczenia, ani kłujących gałęzi, które uderzają po twarzy... Pracuję - pani to wie - jak nikt
inny w powiecie, los mnie trzepie bez przerwy, cierpię chwilami nie do zniesienia, ale nie
widzę przed sobą żadnego światełka. Dla siebie już nic nie chcę, ludzi nie lubię... Od dawna
już nikogo nie kocham.
Sonia
Nikogo?
Astrow
Nikogo. Trochę czułości mam dla waszej starej niani - to przypomnienie dawnych lat.
A chłopi? Każdy jednakowy: ciemni, żyją w brudzie, a z inteligencją trudno jakoś się zżyć.
Męczy mnie ona. Wszyscy ci nasi kochani znajomi płytko myślą, płytko czują i nie sięgają
poza koniec nosa - po prostu są głupi! A ci, którzy są mądrzejsi i trochę większego kalibru -
histeryzują, zżarci są przez analizę, przez refleksje... Stękają, nienawidzą siebie nawzajem, z
pasją się obmawiają, podchodzą do człowieka z boku, patrzą na niego z ukosa i decydują: „To
jest psychopata!” albo „to frazesowicz!” A kiedy nie wiedzą, jaką etykietę przylepić mu na
czole, to powiadają: „O, to bardzo dziwny człowiek, bardzo dziwny!” Kocham las - to bardzo
dziwne, nie jem mięsa - to także bardzo dziwne. Bezpośredniego, prostego, czystego stosunku
do przyrody i do innych ludzi już nie ma... Nie ma i nie ma...
(Chce wypić)
Sonia
(wstrzymuje go)
Nie, proszę pana, błagam, niech pan nie pije więcej.
Astrow
Dlaczego?
Sonia
Tak panu z tym nieładnie! Pan jest taki subtelny, pan ma taki łagodny głos... Powiem
więcej, pan jest piękniejszy od wszystkich, których znam. Dlaczego pan chce upodobnić się
do zwyczajnych ludzi, którzy piją i grają w karty? Niech pan tego nie robi, błagam pana! Pan
zawsze powiada, że ludzie nie tworzą, tylko niszczą to, co im jest dane. Dlaczego wiec pan
niszczy samego siebie? Nie trzeba, nie trzeba, błagam pana, zaklinam.
Astrow
(wyciąga do niej rękę)
Nie piję więcej.
Sonia
Niech mi pan da słowo.
Astrow
Słowo honoru.
Sonia
(mocno ściska jego rękę)
Dziękuje!
Astrow
Basta! Wytrzeźwiałem. Widzi pani, jestem już zupełnie trzeźwy i takim już pozostanę
do końca moich dni.
(Patrzy na zegarek)
A więc ciągniemy dalej. Powiadam: mój czas już minął, na mnie już za późno...
Postarzałem się, zaharowałem, spospoliciałem, wszystkie moje uczucia się stępiły i zdaje mi
się, że nie mógłbym już przywiązać się do człowieka. Nikogo nie kocham i... już nie
pokocham. Co mnie jeszcze pociąga - to piękno. Nie mogę przejść koło niego obojętnie.
Zdaje mi się, że gdyby Helena chciała, mógłbym w jednej chwili oszaleć dla niej... Aleć to
przecie nie miłość, nie przywiązanie...
(Wstrząsa się i zakrywa oczy ręką)
Sonia
Co panu jest?
Astrow
Nic... Przed świętami chory mi umarł pod chloroformem.
Sonia
Czas już zapomnieć o tym.
(Pauza)
Niech mi pan powie, panie Michale... Gdybym ja miała przyjaciółkę albo młodszą
siostrę i gdyby pan się dowiedział, że ona... no, na przykład, kocha pana, to co by pan na to
powiedział?
Astrow
(wzruszając ramionami)
Nie wiem. Zapewne nic. Dałbym jej do zrozumienia, że nie mogę jej pokochać... i że
jestem zajęty czym innym. No, wszystko to dobrze, ale trzeba już jechać. Do widzenia, droga
Soniu, w ten sposób można przegadać do samego rana.
(Ściska jej rękę)
Przejdę przez salon, jeżeli pani pozwoli, bo się boję, że mnie pani wujaszek zatrzyma.
(Wychodzi)
Sonia
(sama)
Nic mi nie odpowiedział... Dusza i serce jego wciąż się ukrywają przede mną, ale
dlaczego czuję się taka szczęśliwa?
(Śmieje się radośnie)
Powiedziałam mu: pan jest subtelny, szlachetny, pan ma taki łagodny głos... Czy to
wyszło niedobrze? Głos jego taki drżący, pieściwy... czuję go po prostu w powietrzu... a kiedy
mu powiedziałam o młodszej siostrze, nie zrozumiał mnie...
(Łamiąc ręce)
Jakie to okropne, że jestem nieładna! Jakie okropne! A ja przecie wiem, że jestem
nieładna, wiem, wiem... Zeszłej niedzieli, kiedyśmy wychodzili z cerkwi, słyszałam jak
mówili o mnie, i jakaś kobieta powiedziała: „Ona jest dobra, szlachetna, tylko jaka szkoda, że
taka nieładna...” Nieładna...
(Wchodzi Helena)
Helena
(otwiera okna)
Burza minęła. Jakie cudowne powietrze!
(Pauza)
Gdzie doktor?
Sonia
Pojechał.
(Pauza)
Helena
Sophie!
Sonia
Co?
Helena
Jak długo będą trwały te dąsy? Przecież nie zrobiłyśmy sobie żadnej krzywdy. Skądże
więc ta niechęć? Dosyć już tego...
Sonia
Ja już sama chciałam...
(Obejmuje ją)
Dość tych gniewów.
Helena
Tak najlepiej.
(Obie wzruszone)
Sonia
Ojciec położył się?
Helena
Nie, siedzi w salonie... Nie rozmawiamy z sobą całymi tygodniami i Bóg wie z jakiego
powodu...
(Spostrzegając otwarty kredens)
A to co?
Sonia
Pan Michał jadł tu kolację.
Helena
I wino... No wypijmy bruderszaft.
Sonia
Doskonale.
Helena
Z jednego kieliszka.
(Nalewa)
Tak lepiej. A więc - na „ty”?
Sonia
Na „ty”.
(Piją i całują się)
Już dawno chciałam się pogodzić, ale się wstydziłam...
(Płacze)
Helena
Czego płaczesz?
Sonia
To nic, ja tylko tak...
Helena
No, przestań, przestań...
(Płacze)
Jaka jestem niedorzeczna, też rozpłakałam się...
(Pauza)
Ty się na mnie gniewasz za to, że ja wyszłam za mąż za twojego ojca niby to z
wyrachowania... Jeżeli wierzysz przysięgom - to przysięgam ci, że wyszłam za niego z
miłości. Pociągał mnie jako uczony i sławny człowiek. Miłość to była nieprawdziwa,
sztuczna, ale przecież wtedy wydawało mi się, że jest prawdziwa. Cóż ja temu winna? A ty od
samego naszego wesela nie przestałaś mnie potępiać twoimi mądrymi, podejrzliwymi
oczyma.
Sonia
Zgoda! Zgoda! Zapomnijmy o tym.
Helena
Nie trzeba tak patrzeć - nie do twarzy ci z tym. Trzeba wszystkim wierzyć - inaczej nie
można żyć.
(Pauza)
Sonia
Powiedz mi szczerze, jak przyjaciel... Jesteś szczęśliwa?
Helena
Nie.
Sonia
Wiedziałam. Jeszcze jedno pytanie. Powiedz otwarcie - czy chciałabyś mieć młodego
męża?
Helena
Jakie z ciebie jeszcze dziecko. Oczywiście, chciałabym.
(Śmieje się)
No, pytaj się jeszcze, pytaj...
Sonia
Podoba ci się doktor?
Helena
Tak, bardzo.
Sonia
(śmieje się)
Mam głupią minę... Prawda? Poszedł sobie, a ja wciąż słyszę jego głos i jego kroki;
popatrzę na ciemne okno i widzę jego twarz. Pozwól mi się wygadać... Ale ja nie mogę
mówić tego głośno, wstydzę się. Chodź do mojego pokoju, tam pomówimy. Wydaję ci się
głupia? Przyznaj się... powiedz mi coś o nim.
Helena
Co ci mam powiedzieć?
Sonia
On taki mądry, on wszystko może, wszystko potrafi... i leczy, i sadzi lasy...
Helena
To nie o las chodzi ani o medycynę... Zrozum, kochanie, on ma talent! Rozumiesz, to
jest talent! Śmiałość, otwarta głowa, szeroki rozmach... Posadzi drzewinę, i już mu to wróży,
co będzie za tysiąc lat, już mu świta szczęście ludzkości. Takich ludzi rzadko się spotyka,
takich trzeba kochać... Pije trochę, bywa gburowaty... Cóż z tego? W Rosji człowiek z
talentem nie może być bez plamki. Sama pomyśl, jakie on ma życie, ten doktor? Błoto na
drogach nie do przebrnięcia, mrozy, zamiecie, przestrzenie olbrzymie, prostactwo, dzicz,
naokoło nędza, choroby - w takich warunkach temu, co pracuje i walczy dzień w dzień,
trudno jest, mając około czterdziestki, zachować czystość i trzeźwość.
(Całuje ją)
Życzę ci z całego serca, zasługujesz na szczęście...
(Wstaje)
A ja jestem nudna, epizod... I w muzyce, i w domu męża, we wszystkich romansach -
wszędzie, jednym słowem, moja rola - to epizod. Właściwie mówiąc, Soniu, jeżeli dobrze się
zastanowić, to jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa!
(Wzruszona chodzi po scenie)
Nie dla mnie szczęście na tym świecie. Nie! Dlaczego się śmiejesz?
Sonia
(śmieje się zasłaniając twarz)
Jestem taka szczęśliwa... taka szczęśliwa!
Helena
Tak mi się chce pograć... Zagrałabym teraz.
Sonia
Zagraj.
(Obejmuje ją)
Mnie się spać nie chce... zagraj!
Helena
Zaraz. Twój ojciec nie śpi. Kiedy jest cierpiący, muzyka go drażni. Idź, zapytaj go.
Jeżeli pozwoli, to zagram. Idź.
Sonia
Zaraz.
(Wychodzi; w ogrodzie stróż kołacze)
Helena
Dawno już nie grałam. Będę grać i płakać, płakać jak szalona.
(Przez okno)
Czy to ty stukasz, Jefimie?
Głos stróża
Ja!
Helena
Nie stukaj, pan niezdrów.
Głos stróża
Już odchodzę.
(Gwiżdże)
Na tu, Kruczek. Gałganie! Kruczek!
(Pauza)
Sonia
(wraca)
Nie można!
Kurtyna
AKT TRZECI
Pokój bawialny w domu Sieriebriakowa; troje drzwi na prawo, na lewo i pośrodku;
dzień. Wojnicki i Sonia siedzą; Helena chodzi po scenie pogrążona w myślach.
Wojnicki
Herr Professor raczył wyrazić życzenie, abyśmy się zebrali dzisiaj w tym salonie o
godzinie pierwszej.
(Patrzy na zegarek)
Za kwadrans pierwsza. Pragnie coś objawić całemu światu.
Helena
Zapewne jakieś ważne sprawy.
Wojnicki
On nie ma żadnych ważnych spraw. Pisze bzdury, ględzi i zazdrości, nic więcej.
Sonia
(z wyrzutem)
Wujaszku!
Wojnicki
No, no, przepraszam.
(Wskazuje na Helenę)
Piękny widok: chodzi i z lenistwa aż się chwieje. Bardzo to ładne! Bardzo!
Helena
Cały dzień pan plecie, plecie - jak to panu nie zbrzydnie.
(z udręką)
Umieram z nudów, nie wiem, co mam robić.
Sonia
(wzruszając ramionami)
Czy to mało roboty? Gdybyś tylko chciała.
Helena
Na przykład?
Sonia
Zajmij się gospodarstwem, ucz, lecz. Czy to brak pracy? Zanim tu jeszcze z ojcem
przyjechałaś, my z wujaszkiem Wanią jeździliśmy na targ, sprzedawaliśmy mąkę.
Helena
Nie potrafię. I nieciekawe to. To tylko w powieściach ideowych uczy się i leczy
chłopów, a ja ni z tego, ni z owego zacznę leczyć czy uczyć?
Sonia
A ja właśnie nie rozumiem, jak można nie uczyć? Poczekaj, i ty się przyzwyczaisz.
(Obejmuje ją)
Nie dręcz się, kochana.
(Śmieje się)
Nudzisz się, nie możesz sobie miejsca znaleźć, a nuda i próżniactwo są zaraźliwe.
Popatrz, wujaszek Wania nic nie robi, tylko chodzi za tobą jak cień, i ja porzuciłam moją
pracę i przyleciałam do ciebie na pogawędkę. Lenistwo mnie ogarnia, nie mogę! Doktor
bywał dawniej u nas rzadko, raz na miesiąc, nie można go było uprosić, a teraz przyjeżdża
codziennie, zaniedbał i swoje lasy, i swoją medycynę. Ty pewnie jesteś czarodziejką.
Wojnicki
Po co pani się męczy?
(Żywo)
No, najdroższa, radości moja, niechże pani pójdzie po rozum do głowy. W żyłach pani
płynie rusałczana krew, więc pani będzie rusałką. Niech pani odrzuci skrupuły, choć raz w
życia, niech się pani zakocha w jakimś wodniku jak najprędzej, i po same uszy - chlup z
głowa w głęboki wir, żebyśmy - Herr Professor i my wszyscy - tylko ręce rozłożyli.
Helena
(z gniewem)
Niech mi pan da wreszcie spokój! To jest po prostu okrutne!
(Chce odejść)
Wojnicki
(nie puszcza jej)
No, no szczęście moje, proszę mi wybaczyć... przepraszam.
(Całuje ją w rękę)
Zgoda!
Helena
Tu anioł może stracić cierpliwość. Niech pan sam przyzna.
Wojnicki
Na znak zgody i pokoju przyniosę pani zaraz bukiet róż; z samego rana dla pani
przygotowałem... Jesienne róże - jak piękne, jak smutne róże...
(Wychodzi)
Sonia
Jesienne róże - jak piękne, jak smutne róże...
(Obie patrzą w okno)
Helena
Już wrzesień. Jak my tu przeżyjemy tę zimę?
(Pauza)
Dokąd poszedł doktor?
Sonia
Jest w pokoju wujaszka Wani. Pisze tam coś. To dobrze, że wujaszek Wania wyszedł,
chcę pomówić z tobą.
Helena
O czym?
Sonia
O czym?
(Opiera głowę na jej piersi)
Helena
No dobrze, już dobrze...
(Gładzi ją po głowie)
Już dobrze.
Sonia
Nie jestem ładna.
Helena
Masz piękne włosy.
Sonia
Nie.
(Odwraca się, aby spojrzeć w lustro)
Nie. Kiedy kobieta jest nieładna, powiadają jej: „masz piękne oczy, masz piękne
włosy...” Kocham go już sześć lat, kocham go więcej niż matkę; w każdym momencie słyszę
jego głos, czuję uścisk jego ręki; spoglądam na drzwi, czekam, ciągle mi się wydaje, że on
wejdzie lada chwila. I widzisz, wciąż przychodzę do ciebie, aby mówić o nim. Teraz
przyjeżdża do nas codziennie, ale nie patrzy na mnie, nie widzi mnie... To jest taka męka! Nie
mam żadnej nadziei, nie, nie.
(Z rozpaczą)
O Boże, dodaj mi sił!... Całą noc modliłam się... Często zbliżam się do niego, patrzę
mu w oczy, zagaduję... Zapomniałam o godności, nie mogę się opanować... Nie mogłam się
wstrzymać i wczoraj przyznałam się wujaszkowi Wani, że jestem zakochana... Cała służba
wie, że ja się w nim kocham. Wszyscy to widzą.
Helena
A on?
Sonia
On mnie nie dostrzega.
Helena
(w zamyśleniu)
To dziwny człowiek... Wiesz co? Pozwól mi, ja z nim pomówię... Ostrożnie, nie
wprost...
(Pauza)
Doprawdy, jak długo może trwać taka niepewność... Pozwól mi!
(Sonia potakująco kiwa głową)
Doskonale. Kocha czy nie kocha - dowiedzieć się nietrudno. Nie bój się, kochanie, nie
trwóż się - ja przeprowadzę śledztwo delikatnie, nawet tego nie zauważy. Musimy się tylko
dowiedzieć - tak czy nie?
(Pauza)
Jeżeli nie, to niech tu nie przyjeżdża. Dobrze?
(Sonia potakuje głową)
Tak łatwiej - na niewidzianego. Odkładać tego nie będziemy, zaraz go wypytam. Miał
mi pokazać jakieś plany... Idź, powiedz mu, że chcę go widzieć.
Sonia
(bardzo wzruszona)
Powiesz mi całą prawdę?
Helena
Ależ oczywiście. Mnie się zdaje, że najgorsza prawda nie jest taka straszna jak
niepewność. Zaufaj mi, kochanie.
Sonia
Tak, tak... Powiem mu, że ty chcesz zobaczyć te plany...
(Idzie i zatrzymuje się przy drzwiach)
Nie, niepewność jest lepsza... bo zawsze jeszcze zostaje nadzieja...
Helena
Co ty mówisz?
Sonia
Nic, nic.
(Wychodzi)
Helena
(sama)
Nie ma nic gorszego, jak znać cudzą tajemnicę i nie móc na nią poradzić.
(Zamyślona)
On się w niej nie kocha - to jasne, ale dlaczego nie miałby się z nią ożenić? Nie jest
ładna, ale dla wiejskiego lekarza w jego wieku byłaby znakomitą żona. Mądra, taka dobra,
czysta... Nie, to nie to, nie to...
(Pauza)
Rozumiem ją, biedactwo. W tych wściekłych nudach, kiedy zamiast ludzi kręcą się
wokoło niej jakieś szare plamy, słyszy się tylko najpospolitsze rzeczy, widzi się tych, co
potrafią tylko jeść, pić, spać, a tu przyjeżdża od czasu do czasu on, niepodobny do innych,
ładny, zajmujący, pociągający, to jakby księżyc wschodził w ciemności... Poddać się czarowi
takiego człowieka, zapomnieć się... Zdaje się, że ja sama także się trochę temu poddałam.
Tak, smutno mi bez niego i uśmiecham się kiedy myślę o nim... Wujaszek Wania powiada, że
w moich żyłach płynie jakoby rusałczana krew. „Niech pani odrzuci skrupuły choć raz w
życiu...” No, cóż? Może właśnie tak trzeba? Poleciałabym jak wolny ptak od was wszystkich,
porzuciłabym wasze ospałe twarze, wasze rozmowy, zapomniałabym, że istniejecie wy
wszyscy... Tak, tylko że jestem tchórzliwa, nieśmiała... sumienie mnie zamęczy... On bywa
tutaj co dzień, zgaduję po co, dlaczego tu przyjeżdża, i już mam poczucie winy, gotowa
jestem upaść przed Sonią na kolana, przepraszać i płakać...
Astrow
(wchodzi z mapami)
Dzień dobry!
(Podaje jej rękę)
Chciała pani obejrzeć moje arcydzieło?
Helena
Wczoraj obiecał mi pan pokazać swoje prace... Pan nie zajęty?
Astrow
Oczywiście.
(Rozkłada plan na stoliku do kart i przypina go pluskiewkami)
Gdzie się pani urodziła?
Helena
(pomaga mu)
W Petersburgu.
Astrow
A kształciła się pani?
Helena
W konserwatorium.
Astrow
To chyba panią mało zainteresuje.
Helena
Dlaczego? Rzeczywiście, wsi nie znam, ale wiele czytałam.
Astrow
Tutaj w domu mam własne biurko... w pokoju pana Iwana. Kiedy już się tak zmęczę,
że otępieję całkowicie, porzucam wszystko i lecę tu, i bawię się tą historią godzinę albo
dwie... Pan Iwan i panna Sonia stukają na liczydłach, a ja siedzę koło nich przy swoim biurku
i smaruję, ciepło mi i spokojnie, świerszcz gra za kominem. Ale na tę przyjemność pozwalam
sobie nieczęsto, raz na miesiąc...
(Pokazując na planie)
Niech pani tu popatrzy. To jest obraz naszego powiatu, jakim był przed pięćdziesięciu
laty. Ciemnozielona i jasnozielona farba oznacza lasy. Połowa całej przestrzeni zajęta przez
las. Gdzie na zielonym zaznaczona czerwona siatka, tam były łosie, sarny... Wykazuję tutaj i
florę, i faunę... Na tym jeziorze mieszkały łabędzie, gęsi, kaczki i, jak powiadają starzy,
wszelkiego ptactwa była siła, nieprzejrzane mnóstwo, latało to jak chmura. Oprócz wsi i
wiosek widzi pani tutaj rozrzucone różne osady, futorki (mała chata z ogrodem oddalona od
innych, niewielkie gospodarstwo), osiedla starowiewów (sekty prawosławne powstałe na Rusi
w XVII w. na tle rozłamu w cerkwi prawosławnej), młyny wodne... Bydła i koni było wiele.
To widać po tej niebieskiej farbie. Na przykład, w tej gminie jak gęsto odznacza się niebieska
farba; tutaj były całe tabuny i na każdą zagrodę wypadało po trzy konie.
(Pauza)
A teraz popatrzmy niżej. Tak wyglądało dwadzieścia pięć lat temu. Tutaj lasy zajmują
już tylko jedną trzecią powierzchni. Saren już nie ma, jeszcze są łosie. I zielona i niebieska
farba już bledsze. I tak dalej, i tak dalej. Przechodzimy do trzeciej części: obraz powiatu dziś.
Zieloną farbę widzimy to tu, to tam, ale już rozsianą z rzadka; znikły łosie i łabędzie, i
głuszce... Nie ma już śladu dawnych osad, futorów, osiedli i młynów. W ogóle widzimy tu
proces stopniowego i niewątpliwego wyrodnienia, któremu do całkowitego zakończenia brak
już tylko jakich 10 lub 15 lat. Pani mi powie, że to wpływ kultury, że stare życie musiało
oczywiście ustąpić nowemu. Tak, rozumiem gdyby na miejsce tych zniszczonych lasów
przyszły szosy, koleje żelazne, gdyby tu stanęły zakłady pracy, fabryki, szkoły - gdyby ludzie
stali się tu zdrowsi, bogatsi, mądrzejsi - ale tu przecie nic podobnego się nie dzieje! W
powiecie zostały te same błota, komary, te same bezdroża, nędza - tyfus, dyfteryt, pożary...
Tutaj mamy do czynienia z degeneracją z powodu wyniszczającej walki o byt; to jest
degeneracja na skutek inercji, ciemnoty, zupełnego braku świadomości. Zmarznięty, głodny,
chory człowiek, ażeby ratować resztki swego życia, ażeby ocalić swoje dzieci -
instynktownie, nieświadomie chwyta w ręce wszystko, czym tylko może nasycić głód, ogrzać
się - niszczy wszystko nie myśląc o jutrzejszym dniu... Wszystko tu już prawie jest
zniszczone; a na to miejsce nie stworzono niczego.
(Z chłodem)
Widzę po pani twarzy, że to panią nie interesuje.
Helena
Ja się tak mało znam na tym.
Astrow
Tu nie ma nic do rozumienia, po - prostu nie ciekawi to pani.
Helena
Mówiąc otwarcie, moje myśli zajęte są czym innym. Przepraszam. Muszę
przeprowadzić z panem małe śledztwo i mieszam się, nie wiem, jak zacząć.
Astrow
Śledztwo?
Helena
Tak, śledztwo, ale... dość szkodliwe! Usiądźmy!
(Siadają)
Chodzi tutaj o pewną młodą osobę. Będziemy rozmawiali jak uczciwi ludzie, jak
przyjaciele, bez niedomówień. Pomówimy, a potem zapomnimy, o czymśmy gadali. Dobrze?
Astrow
Dobrze.
Helena
Chodzi tutaj o moją pasierbicę, Sonię. Czy ona się panu podoba?
Astrow
Tak, bardzo ją szanuję.
Helena
Czy ona podoba się panu jako kobieta?
Astrow
(nie od razu)
Nie.
Helena
Jeszcze parę słów i będzie koniec. Czy pan nic nie zauważył?
Astrow
Nie.
Helena
(bierze go pod rękę)
Pan jej nie kocha, widzę to po pańskich oczach... A ona cierpi... niech pan to
zrozumie... i niech pan przestanie u nas bywać...
Astrow
(wstaje)
Mój czas już minął... no, i kiedyż?
(Wzrusza ramionami)
Gdzie mi tam?
(Jest zmieszany)
Helena
Fe, jaka nieprzyjemna rozmowa! Jestem taka zmęczona, jakbym przeniosła ciężar
tysiącpudowy. No, chwała Bogu, skończyliśmy. Trzeba zapomnieć, jakbyśmy wcale nie
rozmawiali i... i... niech pan wyjeżdża. Pan jest rozumnym człowiekiem, pan pojmie...
(Pauza)
Aż się zarumieniłam.
Astrow
Gdyby pani mi o tym powiedziała jakie dwa, trzy miesiące temu, to może bym się
jeszcze namyślił... ale teraz...
(Wzrusza ramionami)
A jeżeli to jest dla niej cierpieniem... to oczywiście... Tylko jednej rzeczy nie
rozumiem: dlaczego mnie pani o to wypytywała?
(Patrzy jej w oczy i grozi palcem)
Chytra z pani sztuka!
Helena
Co to znaczy?
Astrow
(śmiejąc się)
Chytra! Rozumiem, Sonia się męczy, chętnie w to wierzę, ale po co to całe śledztwo?
(Nie dając jej mówić, żywo)
Proszę, niech pani nie robi zdziwionej miny, pani doskonale wie, dlaczego ja tutaj
codziennie przyjeżdżam... Dlaczego i dla kogo tu bywam, pani to wie doskonale. Mój
najdroższy drapieżniku, nie patrz tak na mnie, bo ze mnie stary wróbel.
Helena
(zdziwiona)
Drapieżniku? Nic z tego nie rozumiem.
Astrow
Piękna, puszysta łasiczko... potrzebuje pani ofiary. Przecież ja już od miesiąca nic nie
robię, wszystko porzuciłem uporczywie szukam pani towarzystwa - i pani się to strasznie
podoba, strasznie... No więc tak. Jestem zwyciężony, wiedziała to pani już przed śledztwem.
(Skrzyżowawszy ramiona i z pochyloną głową)
Poddaję się. Weź mnie, o pani, pożryj mnie.
Helena
Pan oszalał!
Astrow
(śmieje się przez zęby)
Pani jest nieśmiała...
Helena
Jestem lepsza i szlachetniejsza, niż się panu wydaje! Przysięgam panu!
(Chce odejść)
Astrow
(zagradza jej drogę)
Dziś wyjeżdżam, nie będę tu bywać, ale...
(Bierze ją za rękę, ogląda się)
Gdzie się będziemy spotykać? Niech pan mówi prędzej...
(Namiętnie)
Jaka cudowna, wspaniała... jeden pocałunek... chciałbym pocałować tylko twoje
pachnące włosy...
Helena
Przysięgam panu...
Astrow
(przerywając)
Po co. przysięgi? Nie trzeba przysięgać. Nie trzeba zbędnych słów. O, jaka piękna,
jakie ręce!
(Całuje jej ręce)
Helena
Dosyć już tego, niech pan nareszcie idzie...
(Wyrywa ręce)
Pan się zapomniał.
Astrow
Niechże pani powie, niech pani powie! Gdzie my się jutro spotkamy?
(Obejmuje ją)
Widzisz przecie, to jest nieuniknione, musimy się spotykać.
(Astrow całuje ją; w tej chwili wchodzi Wojnicki z bukietem róż i zatrzymuje się w
drzwiach)
Helena
(nie widząc Wojnickiego)
Niech się pan zlituje... niech mi pan da pokój.
(Opiera głowę o jego piersi)
Nie.
(Chce odejść)
Astrow
(przytrzymuje ją)
Przyjedź jutro do leśniczówki... koło drugiej... Tak? Tak? Przyjedziesz?
Helena
(spostrzega Wojnickiego)
Niech mnie pan puści.
(Bardzo zmieszana odchodzi do okna)
To potworne.
Wojnicki
(kładzie bukiet na krześle, zdenerwowany ociera sobie chustką twarz i szyję)
To nic... tak... to nic...
Astrow
(nadrabia miną)
Dzisiaj mamy, szanowny panie Iwanie, pogodę niebrzydką. Z rana było pochmurno,
jak gdyby miało się na deszcz, a teraz słoneczko świeci. Mówiąc po prawdzie, jesień mamy
piękną... i oziminy niczegowate.
(Zwija plan w rurkę)
Jedno tylko: dnie coraz krótsze nastają...
(Wychodzi)
Helena
(szybko podchodząc do Wojnickiego)
Pan się postara, pan użyje całego swego wpływu, żebyśmy ja i mój maż wyjechali stąd
dziś jeszcze. Słyszy pan? Jeszcze dzisiaj.
Wojnicki
(wycierając twarz)
Jak? No dobrze... bardzo dobrze... Helene, widziałem wszystko, wszystko...
Helena
(nerwowo)
Słyszy pan? Ja muszę wyjechać stąd dziś jeszcze.
(Wchodzą Sieriebriakow, Sonia, Tielegin, Maryna)
Tielegin
Sam ja, ekscelencjo, nie bardzo dobrze się czuję... Już od dwóch dni jestem niezdrów.
Głowa jakoś mi tak...
Sieriebriakow
Gdzież jest reszta? Nie lubię tego domu, to labirynt prawdziwy. Dwadzieścia sześć
wielkich pokojów, wszyscy się rozłażą i nigdy nikogo nie można znaleźć.
(Dzwoni)
Proszę poprosić tutaj panią Marię Wojnicką i panią Helenę.
Helena
Jestem tutaj.
Sieriebriakow
Proszę państwa o zajęcie miejsc.
Sonia
(podchodząc do Heleny, niecierpliwie)
Co on powiedział?
Helena
Potem, potem.
Sonia
Drżysz? Taka jesteś wzruszona?
(Uważnie patrzy jej w twarz)
Rozumiem, on powiedział, że przestanie tutaj bywać.. Tak?
(Pauza)
Powiedz - tak?
(Helena potakująco kiwa głową)
Sieriebriakow
(do Tielegina)
Niedomaganie - to jeszcze bagatela, ale czego nie mogę znieść, to sposobu życia na
wsi. Mam takie uczucie, jak gdybym z ziemi spadł na jakąś inną planetę. Siadajcie, proszę
was, moi państwo! Soniu!
(Sonia nie słyszy go, stoi ze zwieszoną smutnie głową)
Soniu!
(Pauza)
Nie słyszy.
(Do Maryny)
I ty, nianiu, siadaj.
(Niania siada i robi pończochę)
Proszę państwa. Powieście, że się tak wyrażę, wasze uszy na gwoździu uwagi.
(Śmieje się)
Wojnicki
(zdenerwowany)
Może ja jestem niepotrzebny? Mogę odejść?
Sieriebriakow
Nie. Ty jesteś tutaj najpotrzebniejszy.
Wojnicki
Czego pan sobie życzy ode mnie?
Sieriebriakow
Pan... Czegóż się obrażasz?
(Pauza)
Jeżeli cię czym dotknąłem, to proszę o przebaczenie.
Wojnicki
Przestań mówić tym tonem... Przystąpmy do sprawy... Czego chcesz od nas?
(Wchodzi Maria Wojnicka)
Sieriebriakow
O, jest maman. Zaczynam, proszę państwa.
(Pauza)
„Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas
rewizor!” No, ale żart na stronę. Sprawa jest poważna. Zebrałem was, moi państwo, aby was
poprosić o pomoc i radę, a znając waszą zwykłą życzliwość, mam wszelką nadzieję, że je
otrzymam. Jestem człowiekiem nauki, molem książkowym i zawsze obce mi były sprawy
życia praktycznego. Nie mogę się obyć bez wskazówek ludzi znających się na rzeczy i
zwracam się do ciebie, Iwanie, i do Pana, panie Iljo, i do ciebie, maman... Rzecz w tym, że
manet omnes una nox, to znaczy - życie nasze w ręku Boga; jestem stary i chory i dlatego
myślę, że czas już, abym uregulował moją sytuację materialną o tyle, o ile dotyczy ona mojej
rodziny. Życie moje już zakończone, o sobie nie myślę, ale mam młodą żonę, dorosłą córkę.
(Pauza)
Niepodobna, abym w dalszym ciągu mieszkał na wsi. Nie jesteśmy stworzeni do
wiejskiego życia. A mieszkanie w mieście za dochody, jakie czerpiemy z tego majątku, jest
niemożliwe. Jeżelibyśmy, na przykład, sprzedali las, byłby to środek ekstraordynaryjny
(nadzwyczajny), którego co rok stosować nie można. Trzeba poszukać takich sposobów, które
by mogły nam zagwarantować stałą, mniej więcej określoną cyfrę dochodu. Obmyśliłem taki
pewien sposób sposób i mam zaszczyt wnieść go tu na ogólne obrady. Pomijając detale,
wyłożę ten sposób w ogólnych zarysach. Nasz majątek daje nam przeciętnie nie więcej niż
dwa procent. Ja proponuję sprzedać go. Jeżeli pieniądze osiągnięte w ten sposób umieścimy w
papierach procentowych, to będziemy otrzymywali od czterech do pięciu procent i myślę, że
nawet zostanie nam reszta, kilka tysięcy, która pozwoli na zakupienie niedużej willi w
Finlandii.
Wojnicki
Zaczekaj... zdaje mi się, że mnie słuch myli. Powtórz, co powiedziałeś...
Sieriebriakow
Żeby pieniądze włożyć w papiery procentowe, a za resztę, która nam zostanie, nabyć
willę w Finlandii...
Wojnicki
Nie Finlandia... ty powiedziałeś coś tam jeszcze.
Sieriebriakow
Proponuję sprzedać majątek.
Wojnicki
Właśnie to. Sprzedasz majątek, doskonale, znakomity pomysł... A gdzie każesz mi się
podziać ze starą matką, no i z Sonią?
Sieriebriakow
W swoim czasie o wszystkim porozmawiamy. Trudno tak od razu.
Wojnicki
Poczekaj. Widać dotychczas nie miałem ani odrobiny zdrowego sądu. Dotychczas
byłem tak głupi, że zdawało mi się, iż majątek należy do Soni. Nieboszczyk ojciec kupił ten
majątek jako posag dla mojej siostry. Dotychczas byłem tak naiwny, rozumiałem prawa nie
po turecku i myślałem, że majątek mojej siostry przeszedł na Sonię.
Sieriebriakow
Tak, majątek należy do Soni. Któż zaprzeczy? Bez zgody Soni nie zdecyduję się na
jego sprzedaż! A przy tym powziąłem ten zamiar myśląc właśni o Soni.
Wojnicki
To niebywałe, niebywałe! Albo ja zwariowałem, albo... albo...
Maria Wojnicka
Jean, nie sprzeciwiaj się Aleksandrowi, on wie lepiej od nas, co jest dobre, a co złe.
Wojnicki
Nie, dajcie mi wody.
(Pije wodę)
Mówcie, co chcecie! Co chcecie!
Sieriebriakow
Nie rozumiem, dlaczego się tak denerwujesz. Nie powiadam, że mój plan jest czymś
idealnym. Jeżeli będziecie uważali go za niepraktyczny, to ja nie będę się upierał.
(Pauza)
Tielegin
(zażenowany)
Ja, wasza ekscelencjo, żywię dla nauki nie tylko najwyższy szacunek, ale i uczucia, że
tak powiem, rodzinne. Brata mojego, Grigorija, żony brat, może raczy pan znać, Konstantin
Lakiediemonow, był magistrem.
Wojnicki
Czekaj, Andrut... My tu o ważnych sprawach... Poczekaj, potem...
(Do Sieriebriakowa)
Może spytać jego, przecież ten majątek kupiono od jego stryja.
Sieriebriakow
Ach, po cóż mam pytać? Po co?
Wojnicki
Majątek ten był kupiony na owe czasy za dziewięćdziesiąt pięć tysięcy. Ojciec zapłacił
tylko siedemdziesiąt, a dwadzieścia pięć został winien. Teraz posłuchajcie... Majątek ten
można było kupić tylko dlatego, że ja się zrzekłem mojej części spadku na rzecz mojej
siostry, którą gorąco kochałem... Mało tego, pracowałem jeszcze przez dziesięć lat jak wół i
cały dług spłaciłem.
Sieriebriakow
Żałuję, że rozpocząłem tę rozmowę.
Wojnicki
Majątek jest oczyszczony z długów i znajduje się w przyzwoitym stanie tylko dzięki
moim osobistym wysiłkom. I teraz, kiedy się postarzałem, chcą mnie stąd wyrzucić na zbity
łeb!
Sieriebriakow
Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Wojnicki
Dwadzieścia pięć lat zarządzałem tym majątkiem, harowałem, wysyłałem ci pieniądze
jak najsumienniejszy rządca i przez cały czas nie otrzymałem od ciebie nawet słówka
podziękowania. Przez cały ten czas, za młodu i teraz, otrzymywałem od ciebie wynagrodzenie
w wysokości pięciuset rubli rocznie, nędzarską pensję! - i ty ani razu nie pomyślałeś o tym,
żeby mi dodać choć jednego rubla.
Sieriebriakow
Ależ, Iwanie, skądże ja mogłem wiedzieć? Jestem człowiekiem niepraktycznym i na
niczym się nie znam. Mogłeś sam sobie dodać, ile chciałeś.
Wojnicki
Dlaczego ja nie kradłem? Dlaczego nie gardzicie mną wy wszyscy za to, że nie
kradłem? To byłoby sprawiedliwe i nie byłbym teraz nędzarzem.
Maria Wojnicka
(surowo)
Jean!
Tielegin
(bardzo zdenerwowany)
Wania, kochaneczku, przestań, przestań... trzęsę się cały... po cóż psuć dobre
stosunki?
(Całuje go)
Nie trzeba.
Wojnicki
Dwadzieścia pięć lat z tą oto moją matką siedziałem jak kret w norze wśród tych
czterech ścian... Wszystkie nasze myśli i uczucia należały tylko do ciebie. Przez cały dzień
mówiliśmy o tobie, o twoich pracach, byliśmy z ciebie dumni, ze czcią wymawialiśmy twoje
imię; a noce marnowaliśmy na czytanie pism i książek, którymi teraz głęboko gardzę!
Tielegin
Nie trzeba, Wania, nie trzeba... nie mogę...
Sieriebriakow
(z gniewem)
Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Wojnicki
Byłeś dla nas wyższą istotą, a twoje artykuły umieliśmy na pamięć. Ale teraz
otworzyły mi się oczy. Widzę wszystko! Piszesz o sztuce, ale nic nie rozumiesz ze sztuki!
Wszystkie twoje prace, tak przeze mnie kochane, grosza nie są warte. Zawracałeś nam głowę!
Sieriebriakow
Proszę państwa, uspokójcież go nareszcie! Bo chyba stąd wyjdę!
Helena
Panie Iwanie! Żądam, aby pan zamilkł. Pan słyszy?
Wojnicki
Nie będę milczał.
(Zagradza drogę Sieriebriakowowi)
Zaczekaj, ja nie skończyłem! Zmarnowałeś mi życie! Nie żyłem, wcale nie żyłem! Z
twojej łaski zniszczyłem, zniweczyłem najlepsze lata mojego życia. Jesteś moim najgorszym
wrogiem.
Tielegin
Ja nie mogę... nie mogę... uciekam...
(Zdenerwowany wychodzi)
Sieriebriakow
Czego ty chcesz ode mnie? I jakie masz prawo mówić do mnie takim tonem? Taka
nicość! Jeżeli majątek jest twój, to bierz go sobie, ja go nie potrzebuję.
Helena
Wyjeżdżam natychmiast z tego piekła!
(Krzyczy)
Ja już dłużej nie wytrzymam!
Wojnicki
Przepadło moje życie! Mój talent, rozum, odwaga... Gdybym żył normalnie,
wyszedłbym może na Schopenhauera, Dostojewskiego... Zagalopowałem się! Wariuję!...
Mamo, co za rozpacz, mamo moja!
Maria Wojnicka
(surowo)
Słuchaj we wszystkim Aleksandra!
Sonia
(klęka obok niani i tuli się do niej)
Nianiusiu! Nianiusiu!
Wojnicki
Mamo moja, co ja mam robić? Nie trzeba, niech mama nic nie mówi! Sam wiem, jak
mam postąpić!
(Do Sieriebriakowa)
Popamiętasz mnie jeszcze!
(Wychodzi przez drzwi środkowe, Maria Wojnicka za nim)
Sieriebriakow
Moi państwo, cóż to wszystko wreszcie znaczy? Weźcie ode mnie tego wariata! Nie
mogę z nim mieszkać pod jednym dachem. Mieszka tutaj.
(Pokazuje na drzwi środkowe)
Prawie obok mnie... niech się wynosi na wieś, do oficyny albo ja się stąd wyniosę, ale
zostawać z nim w jednym domu nie mogę...
Helena
(do męża)
Dziś jeszcze wyjedziemy stąd! Natychmiast wydaj zarządzenia!
Sieriebriakow
Marna kreatura!
Sonia
(nie wstając z klęczek, odwraca się do ojca, mówi nerwowo, przez łzy)
Trzeba mieć litość, ojcze! I ja, i wujaszek Wania jesteśmy nieszczęśliwi!
(Opanowując rozpacz)
Trzeba mieć litość! Przypomnij sobie, kiedy byłeś młodszy, wujaszek Wania i babunia
po całych nocach tłumaczyli książki dla ciebie, przepisywali twoje papiery... po całych
nocach! Po całych nocach! Ja i wujaszek Wania pracowaliśmy bez odpoczynku, nie wydając
na siebie ani grosza! Wszystko posyłaliśmy tobie... Nie byliśmy darmozjadami! Ja mówię nie
to, co trzeba, nie tak, jak trzeba, ale powinieneś nas pojąć, ojcze! Trzeba mieć litość!
Helena
(wzruszona, do męża)
Aleksandrze, na miłość boską, rozmów się z nim... Błagam cię.
Sieriebriakow
Dobrze, rozmówię się z nim... Ja go nie winię, nie gniewam się, ale przyznaj sama, że
jego zachowanie jest co najmniej dziwne. Jeżeli chcesz, idę do niego.
(Wychodzi przez drzwi środkowe)
Helena
Bądź z nim łagodny, uspokój go...
(Idzie za nim)
Sonia
(tuląc się do niani)
Nianiusiu! Nianiusiu!
Maryna
Nie bój się, dziecino. Pogęgają gąsiory - i przestaną. Pogęgają gąsiory - i przestaną.
Sonia
Nianiusiu!
Maryna
(głaszcze ją po głowie)
Trzęsiesz się jak na mrozie! No, no, Bóg łaskaw, sieroteńko. Dam ci naparu z lipy
albo z malin - wszystko przejdzie... Nie martw się, sieroteńko...
(Patrząc na środkowe drzwi, z gniewem)
Rozbujały się gąsiory, bodajże ich!
(Za sceną strzał; słychać okrzyk Heleny; Sonia wzdryga się)
A bodaj was!
Sieriebriakow
(wbiega chwiejąc się ze strachu)
Trzymajcie go, trzymajcie! On oszalał!
(Helena i Wojnicki walczą z sobą w drzwiach)
Helena
(starając się wyrwać mu rewolwer)
Niech pan odda! Niech pan w tej chwili odda!
Wojnicki
Proszę mnie puścić, Helene! Proszę mnie puścić!
(Wyrywa się jej, wpada do pokoju i szuka oczami Sieriebriakowa)
Gdzie on? A, oto jest!
(Strzela do niego)
Bach!
(Pauza)
Nie trafiłem? Znowu pudło?
(Z gniewem)
A diabli, diabli... diabli niech to porwą...
(Rzuca rewolwer o podłogę i pada bez sił na krzesło; Sieriebriakow oszołomiony;
Helena opiera się o ścianę, prawie mdleje)
Helena
Zabierzcie mnie stąd! Zabierzcie, zabijcie, ale... ja nie mogę tu zostać, nie mogę!
Wojnicki
(w rozpaczy)
Och, co ja robię! Co ja robię!
Sonia
(cichutko)
Nianiusiu! Nianiusiu!
Kurtyna
AKT CZWARTY
Pokój Iwana Wojnickiego; jest to zarazem jego sypialnia i kancelaria majątku; przy
oknie stoi wielkie biurko z książkami dochodu i rozchodu, i z papierami wszelkiego rodzaju,
kantorek, szafy, wagi, mniejsze biurko Astrowa; na tym stole przyrządy rysunkowe, farby;
teczka leży obok; klatka ze szpakiem; na ścianie wisi mapa Afryki, najwidoczniej nikomu
tutaj niepotrzebna; wielka kanapa obita ceratą; na lewo - drzwi do sieni; przed prawymi
drzwiami leży wycieraczka, żeby chłopi nie nanosili błota; jesienny wieczór, cicho; Tielegin i
Maryna siedzą naprzeciw siebie i rozplątują włóczkę.
Tielegin
Prędzej, prędzej, Maryno, bo zaraz zawołają nas, żeby się pożegnać. Już kazali
zaprzęgać!
Maryna
(stara się zwijać prędzej)
Niewiele zostało.
Tielegin
Do Charkowa wyjeżdżają. Tam mają zamieszkać.
Maryna
Tak lepiej...
Tielegin
Strach ich ogarnął... Pani Helena powiada: „ani godziny nie będę tutaj mieszkała...
wyjeżdżać i wyjeżdżać... pomieszkamy w Charkowie, powiada, rozpatrzymy się i wtedy
przyślemy po rzeczy...” Bez bagaży wyjeżdżają. To znaczy tak, Maryno, że nie sądzone im tu
mieszkać. Nie sądzone... Fatalne zrządzenie losu.
Maryna
Tak lepiej. Takiego hałasu narobili, strzelanina - wstyd tylko.
Tielegin
Temat godny pędzla Ajwazowskiego.
Maryna
Patrzeć się na to nie chce.
(Pauza)
Znowu wszystko będzie u nas jak dawniej, po staremu. Z rana o siódmej herbata,
obiad. o dwunastej, a wieczorem siądziemy do wieczerzy; wszystko będzie w porządku, jak u
ludzi... po chrześcijańsku.
(z westchnieniem)
Dawno już mnie grzesznej kluseczki pachną...
Tielegin
Tak, w istocie, dawnośmy już kluseczek nie widzieli.
(Pauza)
Dawno już. Dziś rano, Maryno, idę sobie przez wieś, a sklepikarz woła za mną: ach, ty
pieczeniarzu! Tak mi było gorzko!
Maryna
A ty nie zwracaj uwagi, panoczku. Wszyscy jesteśmy pieczeniarze pana Boga. Czy ty,
czy Sonia, czy pan Iwan. Nie siedzicie tutaj bez zajęcia, wszyscy pracujemy. Wszyscy... A
gdzie Sonia?
Tielegin
W ogrodzie. Chodzą wciąż z doktorem, pana Iwana szukają. Boją się, żeby czego
sobie nie zrobił.
Maryna
A gdzie jego pistolet?
Tielegin
(szeptem)
Schowałem w piwnicy.
Maryna
(z uśmiechem)
Co się to dzieje!
(Wojnicki i Astrow wchodzą od strony podwórza)
Wojnicki
Daj mi spokój.
(Do Maryny i Tielegina)
Idźcie stąd, zostawcie mnie samego choć na godzinę. Nie znoszę opiekunów.
Tielegin
Zaraz, Wania.
(Wychodzi na palcach)
Maryna
Gąsior: gę-gę-gę!
(Zbiera włóczkę i wychodzi)
Wojnicki
Daj mi spokój.
Astrow
Z największą przyjemnością. Dawno już powinienem wyjechać, ale powtarzam, nie
wyjadę, póki nie zwrócisz mi tego, coś mi buchnął.
Wojnicki
Niczegom u ciebie nie brał.
Astrow
Ja nie żartuję - nie zatrzymuj mnie. Już dawno powinienem jechać.
Wojnicki
Nie brałem u ciebie nic.
(Siadają obaj)
Astrow
Tak? Jak chcesz, mogę jeszcze poczekać, a potem, przepraszam cię bardzo, zabiorę się
do rzeczy siłą. Zwiążemy cię i obszukamy. Mówię to zupełnie poważnie.
Wojnicki
Jak sobie życzysz.
(Pauza)
Strugać takiego durnia z siebie; strzelać dwa razy i nie trafić ani razu! Nigdy sobie
tego nie wybaczę.
Astrow
Chciało ci się strzelać, trzeba było walnąć sobie w łeb.
Wojnicki
(wzrusza ramionami)
Co za dziwaczna historia, usiłowałem zabić człowieka, i nie aresztują mnie, nie oddają
pod sąd. Wynika z tego, że uważają mnie za wariata.
(Śmieje się ze złością)
Jestem wariatem, a nie są wariatami ci, którzy pod maską profesora, uczonego maga,
kryją swoje beztalencie, swoją tępotę, swój o pomstę wołający brak serca. Nie są wariatami
ci, którzy wychodzą za mąż za starców, a potem w oczach wszystkich oszukują ich.
Widziałem, widziałem, jakeś ją obejmował.
Astrow
Tak, obejmowałem, a ty o...
(Gra na nosie)
Wojnicki
(patrzy na drzwi)
Nie, szalona jest ziemia, która was jeszcze nosi.
Astrow
Głupstwa gadasz.
Wojnicki
Cóż - jestem wariat niepoczytalny, mam prawo mówić głupstwa.
Astrow
Stary kawał. Nie jesteś wariatem, tylko po prostu dziwadłem. Jesteś słomianą kukłą.
Dawniej każdego dziwaka uważałem za chorego, nienormalnego, a teraz jestem tego zdania,
że dziwactwo jest normalnym stanem człowieka. Jesteś całkowicie normalny.
Wojnicki
(ukrywa twarz w dłoniach)
Jaki wstyd! Żebyś ty wiedział, jak ja się wstydzę! To dotkliwe uczucie wstydu nie da
się porównać z żadnym bólem.
(Z udręką)
Nie do zniesienia.
(Pochyla się nad stołem)
Co ja mam robić? Co robić?
Astrow
Nic nie rób.
Wojnicki
Daj mi jakiś środek! O, mój Boże... mam czterdzieści siedem lat; jeżeli pożyję,
powiedzmy, do sześćdziesięciu, to pozostaje mi jeszcze trzynaście lat! To długo! Jak ja
przeżyję tych trzynaście lat? Co będę robić, czym je wypełnię? O, zrozum...
(Ściska nerwowo ramię Astrowa)
Zrozum, gdyby można było przeżyć tę resztę życia jakimś nowym sposobem. Zbudzić
się pewnego jasnego, spokojnego ranka i poczuć, że zacząłeś żyć na nowo, że cała przeszłość
zapomniana, rozpłynęła się jak dym.
(Płacze)
Zacząć nowe życie... podpowiedz mi, jak zacząć... od czego zacząć...
Astrow
(zniecierpliwiony)
A, niech cię tam ! Wymyśliłeś nowe życie! Nasza sytuacja - i moja, i twoja - jest
beznadziejna.
Wojnicki
Naprawdę?
Astrow
Jestem tego pewien.
Wojnicki
Daj mi czegoś...
(Pokazuje na serce)
Pali mnie tu!
Astrow
(krzyczy z gniewem)
Przestań!
(Łagodniej)
Ci, którzy będą żyli za sto, za dwieście lat i którzy będą nami gardzić za to, żeśmy tak
głupio, tak bez smaku przeżyli nasze życie - ci może znajdą środki, żeby być szczęśliwymi,
ale my... Mnie i tobie została już tylko jedna nadzieja. Nadzieja, że kiedy będziemy spać w
naszych trumnach, odwiedzą nas widziadła, może nawet przyjemne.
(Wzdycha)
Tak, bracie. Na cały powiat było tylko dwóch porządnych, inteligentnych facetów: ja i
ty. Ale w ciągu jakichś dziesięciu lat życie nikczemne wciągnęło nas; swoimi zgniłymi
wyziewami zatruło naszą krew i staliśmy się takimi samymi pospolitakami jak wszyscy.
(Żywo)
Ale ty mnie tutaj nie zagaduj. Oddaj mi zaraz, co wziąłeś.
Wojnicki
Nic u ciebie nie wziąłem.
Astrow
Wziąłeś z mojej apteczki podróżnej słoik morfiny.
(Pauza)
Słuchaj, jeżeli chcesz koniecznie odebrać sobie życie, to idź do lasu i zastrzel się tam.
Ale morfinę mi oddaj, bo zaczną się gadania, domysły, pomyślą, że ja ci to dałem... A. mnie
już wystarczy, że będę musiał robić sekcję twoich zwłok... Ty myślisz, że to takie zabawne?
(Wchodzi Sonia)
Wojnicki
Daj mi pokój
Astrow
(do Soni)
Panno Soniu, pani wujaszek ściągnął z mojej apteczki słoik morfiny i nie chce mi go
oddać. Niech mu pani powie, że to... niemądre, koniec końców. I że ja nie mam czasu. i
muszę już jechać.
Sonia
Wujaszku Wania, wziąłeś morfinę?
(Pauza)
Astrow
Wziął, jestem tego pewien.
Sonia
Oddaj. Po co nas straszysz?
(Czule)
Oddaj, wujaszku! Ja może jestem nie mniej od ciebie nieszczęśliwa, a przecież nie
rozpaczam. Czekam cierpliwie i będę czekała, aż życie samo się skończy... pocierp i ty.
(Pauza)
No, oddaj.
(Całuje go po rękach)
Drogi, kochany, wujaszku, najmilszy, oddaj.
(Płacze)
Ty jesteś dobry, nie zechcesz nas męczyć i oddasz. Pocierp, wujaszku, pocierp!
Wojnicki
(wyjmuje z szuflady słoik i wręcza go Astrowowi)
Masz, bierz!
(Do Soni)
Ale trzeba czym prędzej brać się do pracy, coś robić, bo ja nie mogę... nie mogę...
Sonia
Tak, tak, do pracy. Jak tylko ich odprowadzimy, zaraz weźmiemy się do pracy...
(Nerwowo przekłada papiery na stole)
Takie wszystko u nas zaniedbane...
Astrow
(wkłada słoik do apteczki i zaciąga rzemienie)
Teraz można już w drogę.
Helena
(wchodzi)
Panie Iwanie, pan tu? A my zaraz odjeżdżamy... Niech pan idzie do Aleksandra, on
chce panu coś powiedzieć.
Sonia
Chodź, wujaszku.
(Bierze Wojnickiego pod rękę)
Pójdziemy. Musisz się pogodzić z ojcem. To konieczne.
(Sonia i Wojnicki wychodzą)
Helena
Wyjeżdżam.
(Podaje rękę Astrowowi)
Żegnam.
Astrow
Już?
Helena
Konie zajechały.
Astrow
Żegnam panią.
Helena
Pan mi obiecał, że pan dzisiaj stąd wyjedzie.
Astrow
Pamiętam. Zaraz wyjeżdżam.
(Pauza)
Przestraszyła się pani?
(Bierze ją za rękę)
Czy to takie straszne?
Helena
Straszne.
Astrow
A może by pani jeszcze została. Co? Jutro w leśniczówce?
Helena
Nie... już się stało... i dlatego tak mężnie spoglądam na pana, że wyjazd jest już
zdecydowany... O jedno tylko pana proszę: niech pan myśli o mnie lepiej. Bardzo bym
chciała, żeby pan mnie poważał.
Astrow
Et!
(gest zniecierpliwienia)
Niech pani zostanie, proszę. Niech pani przyzna, nic pani nie ma do roboty na tym
świecie, nie ma pani żadnego celu w życiu, nie ma pani czym zająć uwagi i wcześniej czy
później podda się pani uczuciu - to nieuniknione. Więc przecież lepiej, niech się to stanie nie
w jakimś Charkowie czy Kursku, ale tutaj, na łonie natury... Przynajmniej poetycznie, i jesień
taka ładna na dobitkę... Znajdziemy tutaj leśniczówki, zapuszczone dwory w guście
Turgieniewa...
Helena
Jaki pan zabawny... Gniewam się na pana, a jednak... będę o panu myślała z
przyjemnością... Pan jest ciekawy, oryginalny człowiek. My się już z panem nigdy nie
spotkamy, a więc - po co ukrywać? - przyznam się, nawet mi się pan podobał. No, podajmy
sobie ręce i rozstańmy się jak przyjaciele. Niech pan mnie źle nie wspomina.
Astrow
(podaje jej rękę)
Tak, niech pani jedzie...
(Zamyślony)
Niby to pani jest subtelna, ma dobre serce, wrażliwa, a jednak jest coś dziwnego w
całej pani istocie. Przyjechała pani tutaj ze swoim mężem i wszyscy, co tu pracowali, grzebali
się, coś tam tworzyli - wszystko musieli rzucić i przez całe lato zajmować się podagrą pani
męża i panią. Oboje - on i pani - zaraziliście nas swoim nieróbstwem. Zakręciło mi się w
głowie, przez cały miesiąc nic nie robiłem, a tymczasem ludzie charowali, w moich
zagajnikach chłopi wypasali swoje krowy... Tak więc, gdziekolwiek stąpicie, pani i pani mąż,
idzie za wami zniszczenie... żartuję, oczywiście, ale bądź co bądź... to dziwne, i jestem
pewien, że gdybyście tutaj zostali, sprawilibyście straszliwe spustoszenia. I ja bym zginął...
no i z panią nie byłoby dobrze. No, niech pani jedzie. Finita la commedia! (komedia
skończona)
Helena
(bierze z jego stołu ołówek i chowa go szybko)
Ten ołówek biorę na pamiątkę.
Astrow
Jakież to dziwne... Znaliśmy się i raptem nie wiadomo dlaczego... nigdy już się nie
mamy zobaczyć... I tak wszystko na świecie. Póki nikogo tu nie ma, zanim wujaszek Wania
wejdzie z bukietem, niech mi się pani pozwoli pocałować na pożegnanie. Dobrze?
(Całuje ją w policzek)
No, właśnie... i świetnie.
Helena
Życzę panu wszystkiego najlepszego.
(Obejrzawszy się)
No, było nie było, raz w życiu!
(Obejmuje go gwałtownie, po czym szybko odsuwają się od siebie)
Trzeba już jechać.
Astrow
Niech pani wyjeżdża jak najprędzej. Jeżeli konie już są, to ruszajcie zaraz.
Helena
Ktoś idzie, zdaje się.
(Oboje nasłuchują)
Astrow
Finita!
(Wchodzi Sieriebriakow, Wojnicki, Maria Wojnicka z książką w ręce, Tielegin i
Sonia)
Sieriebriakow
(do Wojnickiego)
Co było, a nie jest. nie pisze się w rejestr. Po tym, co się stało, w tych kilka godzin
przeżyłem tak wiele i tyle przemyślałem, że zdaje mi się, iż mógłbym napisać dla nauki
potomnych cały traktat o tym, jak trzeba żyć. Z największą chęcią przyjmuję twoje
przeprosiny i sam proszę cię o przebaczenie. Żegnaj!
(Całuje się trzy razy z Wojnickim)
Wojnicki
Będziesz jak najdokładniej otrzymywał to samo, co otrzymywałeś dotąd. Wszystko
będzie jak dawniej.
(Helena ściska Sonię)
Sieriebriakow
(całuje w rękę Marię Wojnicką)
Maman...
Maria Wojnicka
(całuje go)
Aleksandrze, daj się znowu sfotografować i przyślij mi swoje zdjęcie. Wiesz dobrze.
jak mi jesteś drogi.
Tielegin
Do widzenia, ekscelencjo! I proszę o nas nie zapominać!
Sieriebriakow
(pocałowawszy córkę)
Do widzenia... Żegnajcie wszyscy!
(Podając rękę Astrowowi)
Dziękuję za miłe towarzystwo... Szanuję pana sposób myślenia, pana zapał, porywy,
ale proszę pozwolić staremu człowiekowi dodać do swojego pożegnalnego pozdrowienia
jedną tylko uwagę: panowie, trzeba pracować dla pożytku ogółu! Przede wszystkim trzeba
pracować dla ogółu!
(Ogólny ukłon)
Życzę wam wszystkiego dobrego!
(Sieriebriakow wychodzi; za nim idzie Maria Wojnicka i Sonia)
Wojnicki
(mocno całuje Helenę w rękę)
Żegnaj, pani... Przebacz... nigdy się już nie zobaczymy.
Helena
(rozczulona)
Do widzenia, drogi!
(Całuje go w głowę i wychodzi)
Astrow
(do Tielegina)
Powiedz tam, Andrut, żeby i moje konie zajechały.
Tielegin
Dobrze, kochanie, zaraz każę!
(Wychodzi)
(Zostaje tylko Astrow i Wojnicki)
Astrow
(zbiera ze stołu farby i chowa je do walizki)
Dlaczego nie idziesz ich odprowadzić na ganek?
Wojnicki
Niech sobie jadą... a ja, ja nie mogę. Ciężko mi. Trzeba się czymś jak najprędzej
zająć... Pracować, pracować!
(Przegląda papiery na stole. Pauza; słychać dzwoneczki)
Astrow
Pojechali. Chyba profesor się cieszy. Za żadne skarby tu się nie zjawi.
Maryna
(wchodzi)
Pojechali.
(Siada w fotelu i zaczyna robić pończochę)
Sonia
(wchodzi)
Pojechali.
(Wyciera oczy)
Daj Boże, pomyślnie.
(Do wuja)
No, wujaszku, trzeba się teraz czymś zająć.
Wojnicki
Pracować, pracować...
Sonia
Dawno, dawno już nie siedzieliśmy we dwójkę przy tym stole.
(Zapala lampę na biurku)
Atramentu, zdaje się, zabrakło...
(Bierze kałamarz, idzie do szafy i nalewa atramentu)
Smutno mi jednak, że oni pojechali.
Maria Wanicka
(wchodzi pomału)
Pojechali!
(Siada i pogrąża się w czytaniu)
Sonia
(siada przy biurku i zaczyna przeglądać książkę rachunkową)
Przede wszystkim, wujaszku, musimy wypisać rachunki. Są bardzo zaniedbane.
Dzisiaj znowu przysłano po rachunek. Pisz. Ty pisz jeden rachunek - a ja drugi...
Wojnicki
(pisze)
„Rachunek... dla pana...”
(Oboje piszą w milczeniu)
Maryna
(ziewa)
Spatki (kołysanki) się zachciało.
Astrow
Jaka cisza. Pióra skrzypią. Świerszcz gra. Ciepło, przytulnie... Nie chce mi się stąd
wyjeżdżać.
(Słychać janczary)
O, konie zajechały... Pozostaje mi więc tylko pożegnać was, przyjaciele, pożegnać się
z moim biurkiem - i hajda!
(Wkłada plany do teczki)
Maryna
Czemu się tak śpieszysz? Posiedź jeszcze.
Astrow
Nie mogę.
Wojnicki
(pisze)
„I reszta z poprzedniego rachunku dwa siedemdziesiąt pięć”.
(Wchodzi parobek)
Parobek
Panie doktorze, konie zajechały!
Astrow
Słyszałem.
(Podaje mu apteczkę, walizkę i teczkę)
Zabierz to, chłopcze. Ostrożnie z teczką, nie pomnij planów.
Parobek
Słucham pana.
(Wychodzi)
Astrow
Więc tak...
(Podchodzi, aby się pożegnać)
Sonia
Kiedyż się zobaczymy?
Astrow
Chyba dopiero gdzieś latem. W zimie chyba nie... Oczywiście, jeżeliby się coś stało,
to proszę dać znać - przyjadę.
(Żegna się)
Dziękuję za wszystko, za wasze serce...
(Idzie do niani i całuje ją w głowę)
Do widzenia, stara.
Maryna
Wyjeżdżasz tak, przed herbatą?
Astrow
Nie chce mi się herbaty, nianiu.
Maryna
A może wódeczki byś się napił?
Astrow
(niezdecydowanie)
Może trochę...
(Maryna wychodzi. Astrow po pauzie)
A moja prawa klacz trochę okulała, zauważyłem wczoraj, kiedy Pietruszka prowadził
do wodopoju...
Wojnicki
Trzeba przekuć
Astrow
Muszę po drodze do Rożdiestwiennoje zajechać do kowala. Nie minie mnie to.
(Podchodzi do mapy Afryki i przypatruje się)
A w tej Afryce to musi być teraz upał - straszliwy!
Wojnicki
Tak, przypuszczam.
Maryna
(wraca z tacą, na której stoi kieliszek wódki i leży kawałek chleba)
Masz.
(Astrow wypija wódkę)
Na zdrowie, panoczku.
(Kłania się nisko)
A chlebem nie zakąsisz?
Astrow
Nie, ja i tak... A więc moje uszanowanie!
(do Maryny)
Nie odprowadzaj mnie, nianiu. Nie trzeba.
(Astrow wychodzi; Sonia idzie za nim, odprowadza go ze świecą; Maryna siada na
swoim fotelu)
Wojnicki
(pisze)
„Drugiego lutego dwadzieścia funtów oleju... szesnastego lutego znowu oleju
dwadzieścia funtów... kaszy hreczanej...”
(Pauza; słychać janczary)
Maryna
Pojechał.
(Pauza)
Sonia
(wraca, stawia świecę na stole)
Pojechał...
Wojnicki
(porachował na liczydłach i zapisuje)
Razem... piętnaście... dwadzieścia pięć...
(Sonia siada i pisze)
Maryna
(ziewa)
Boże, zmiłuj się nad nami...
(Tielegin wchodzi na palcach, siada przy drzwiach i cicho nastraja gitarę)
Wojnicki
(do Soni gładząc ją po włosach)
O, moje dziecko, jak mi jest ciężko! Ach, żebyś wiedziała, jak ciężko!
Sonia
Cóż robić, żyć trzeba.
(Pauza)
I będziemy żyli, wujaszku kochany. Przeżyjemy długi, długi szereg dni, wlokących się
wieczorów; cierpliwie zniesiemy doświadczenia, jakie nam los ześle; będziemy pracować dla
innych i teraz, i na starość, nie zaznamy spokoju, a kiedy nadejdzie nasza godzina, umrzemy
pokornie i tam za grobem powiemy, żeśmy cierpieli, żeśmy płakali, że było nam gorzko, i
Bóg zlituje się nad nami, i zobaczymy, wujaszku, kochany wujaszku, ujrzymy jasne, dobre,
piękne życie, ucieszymy się i na dzisiejsze nasze biedy spojrzymy z rozczuleniem, z
uśmiechem - i odpoczniemy. Ja wierzę, wujaszku, wierzę gorąco, namiętnie...
(Klęka przed nim i opiera głowę o jego ręce; zmęczonym głosem)
Odpoczniemy!
(Tielegin cichutko gra na gitarze)
Odpoczniemy! Posłyszymy, jak śpiewają aniołowie, ujrzymy niebo całe w
diamentach, ujrzymy, jak wszystko ziemskie zło, wszystkie nasze cierpienia utoną w
miłosierdziu, które napełni cały świat, i życie nasze stanie się ciche, łagodne, słodkie jak
pieszczota. Wierzę, wierzę...
(Ociera mu łzy chusteczką)
Biedny, biedny wujaszku, ty płaczesz...
(Przez łzy)
Nie zaznałeś w życiu radości, ale poczekaj, wujaszku, poczekaj... Odpoczniemy...
(Obejmuje go)
Odpoczniemy!
(Nocny stróż kołacze; Tielegin przygrywa cichutko Maria Wojnicka pisze uwagi na
marginesie broszury; Maryna robi na drutach)
Odpoczniemy!
Kurtyna spada powoli.
TRZY SIOSTRY
dramat w czterech aktach
OSOBY:
Andrzej Prozorow
Natasza - jego narzeczona, później żona
Olga
Masza - jego siostry
Irina
Fiodor Kułygin - nauczyciel gimnazjalny, mąż Maszy
Aleksander Wierszynin - podpułkownik, dowódca baterii
Mikołaj Tuzenbach - baron, porucznik
Wasilij Solony - sztabskapitan
Iwan Czebutykin - lekarz wojskowy
Aleksy Fiedotik - podporucznik
Włodzimierz Rode - podporucznik
Fierapont - stary stróż z zarządu ziemstwa
Anfisa - niańka, osiemdziesięcioletnia staruszka
Rzecz dzieje się w mieście gubernialnym
AKT PIERWSZY
W domu Prozorowów; salon z kolumnami, za którymi widać dużą salę jadalną;
południe; na dworze słonecznie, wesoło; w sali nakrywają stół do śniadania; Olga w
granatowym uniformie nauczycielki żeńskiego gimnazjum cały czas poprawia zeszyty
uczennic - chodząc po pokoju i na stojąco; Masza w czarnej sukni, z kapeluszem na kolanach
siedzi i czyta książkę; Irina w białej sukni stoi zamyślona.
Olga
Ojciec zmarł dokładnie rok temu, właśnie piątego maja, w dniu twoich imienin, Irino.
Było bardzo zimno, śnieg padał wtedy. Zdawało mi się, że nie przeżyję tego, tyś leżała bez
przytomności, jak umarła. Ale minął rok i wspominamy o tym spokojnie, ty już jesteś w białej
sukni, twarz ci promienieje.
(zegar bije dwunastą)
I wtedy też bił zegar.
(pauza)
Pamiętam, kiedy ojca nieśli, grała orkiestra, potem te salwy na cmentarzu. Ojciec był
generałem, dowódcą brygady, a jednak ludzi przyszło niewiele. Co prawda, deszcz wtedy
padał. Deszcz i śnieg.
Irina
Po co wspominać!
(w sali za kolumnami, koło stołu, ukazują się: baron Tuzenbach, Czebutykin i Solony)
Olga
Ciepło dziś, można siedzieć przy otwartych oknach, a brzozy jeszcze się nie
zazieleniły. Ojciec został dowódcą brygady i wyjechaliśmy wszyscy z Moskwy jedenaście lat
temu, ale doskonale pamiętam, że o tej porze, na początku maja, w Moskwie już ciepło,
wszystko kwitnie, tonie w słońcu. Jedenaście lat minęło, a pamiętam wszystko, jakbym
wyjechała dopiero wczoraj. Mój Boże! Dziś obudziłam się rano, zobaczyłam tyle światła,
zobaczyłam wiosnę i serce aż drgnęło z radości i nie wiem, co bym dała, żeby wrócić do
rodzinnego miasta.
Czebutykin
Figa z makiem!
Tuzenbach
Co za brednie!
(Masza zamyślona nad książką cicho gwiżdże piosenkę)
Olga
Maszo, nie gwiżdż. Jak można!
(pauza)
Przez to, że co dzień jestem w szkole, a potem aż do wieczora daję lekcje, mam ciągłe
bóle głowy i nachodzą mnie takie myśli, jakbym już była stara. Bo rzeczywiście, od czterech
lat, od chwili, gdy zostałam nauczycielką, po prostu czuję, jak młodość i siły gasną we mnie
stopniowo, dzień po dniu. A rośnie i krzepnie tylko marzenie...
Irina
Żeby już wrócić do Moskwy! Sprzedać dom, wszystko zlikwidować i do Moskwy...
Olga
Tak! Czym prędzej do Moskwy.
(Czebutykin i Tuzenbach śmieją się)
Irina
Brat pewnie zostanie profesorem uniwersytetu, więc i tak nie będzie tu mieszkał.
Najgorzej z tą biedną Maszą.
Olga
Masza co rok będzie przyjeżdżała do Moskwy na całe lato.
(Masza cicho gwiżdże piosenkę)
Irina
Bóg da, że wszystko się ułoży.
(patrząc przez okno)
Śliczna dziś pogoda. Nie wiem, dlaczego tak mi lekko na sercu! Rano pomyślałam, że
to moje imieniny i nagle poczułam się szczęśliwa, przypomniało mi się dzieciństwo, kiedy
jeszcze żyła mama. I jakie cudne myśli mnie kołysały, jakie myśli!
Olga
Dzisiaj jesteś taka promienna, wyglądasz cudownie. I Masza też jest piękna. Andrzej
byłby przystojny, ale bardzo się roztył, nie do twarzy mu z tym. A ja zestarzałam się,
schudłam, chyba dlatego, że gniewam się w szkole na uczennice. Dziś na przykład jestem
wolna - siedzę w domu - i już mnie głowa nie boli i czuję się młodsza niż wczoraj. Mam
dwadzieścia osiem lat dopiero... Wszystko pięknie, wola boska, ale mnie się wydaje, że
gdybym wyszła za mąż i mogła cały dzień siedzieć w domu, byłoby mi lepiej.
(pauza)
Kochałabym męża,
Tuzenbach
(do Solonego)
Mówi pan takie brednie, że przykro słuchać.
(wchodząc do salonu)
Aha, byłbym zapomniał. Dziś złoży państwu wizytę nasz nowy dowódca baterii,
Wierszynin
(siada przy pianinie)
Olga
A! Bardzo się cieszę.
Irina
Czy stary?
Tuzenbach
Raczej nie. Czterdzieści, czterdzieści pięć najwyżej,
(cicho gra)
Wygląda na porządnego chłopa. Niegłupi - to pewne. Tylko za dużo mówi.
Irina
To ciekawy człowiek?
Tuzenbach
Tak, dosyć, ale ma żonę, teściową i dwie córeczki. W dodatku drugi raz żonaty.
Składa wizyty i wszędzie opowiada, że ma żonę i dwie córeczki. Paniom też opowie. Żona
jakby niespełna rozumu, z długim dziewczęcym warkoczem, mówi bardzo górnolotnie, jakaś
filozofka, często próbuje popełnić samobójstwo, chyba po to, żeby dogryźć mężowi. Ja bym
dawno uciekł od takiej, a on to znosi, chociaż narzeka.
Solony
(wchodząc z Czebutykinem)
Jedną ręką udźwignę tylko półtora puda, a dwiema pięć, nawet sześć. Z tego wynika,
że dwaj ludzie są silniejsi od jednego nie dwukrotnie, ale trzykrotnie, a może i więcej...
Czebutykin
(idąc czyta gazetę)
Przy wypadaniu włosów... dwa gramy naftaliny na pół butelki spirytusu... rozpuścić i
używać co dzień...
(zapisuje w notesie)
Zanotujmy.
(do Solonego)
Więc mówię panu, buteleczkę zatykamy koreczkiem, a przez koreczek przechodzi
szklana rurka... Potem bierze pan szczyptę zwykłego, najzwyklejszego ałunu...
Irina
Panie doktorze, kochany panie doktorze!
Czebutykin
Co, moja malutka, moja pociecho?
Irina
Niech pan powie, dlaczego jestem dziś taka szczęśliwa? Jakbym płynęła pod żaglami,
nade mną ogromne błękitne niebo, fruwają wielkie białe ptaki. Dlaczego to tak? Dlaczego?
Czebutykin
(całując obie jej ręce, z czułością)
Ptaku mój biały...
Irina
Kiedy się dziś obudziłam, wstałam i umyłam się, zaczęło mi się zdawać, że rozumiem
wszystko, co się dzieje na świecie, i że wiem, jak trzeba żyć. Kochany panie doktorze, ja
wiem wszystko. Człowiek, kimkolwiek by był, powinien pracować, pracować w pocie czoła,
bo w tym, tylko w tym zawiera się cały sens i cel jego życia, wszystkie jego radości. Jak to
dobrze być robotnikiem, który wstaje o świcie i tłucze kamienie na szosie, albo pastuchem,
albo nauczycielem, który uczy dzieci, albo maszynistą na kolei... Boże, być nawet me
człowiekiem, ale choćby wołem roboczym, zwyczajnym koniem, czymkolwiek, aby tylko
pracować - wszystko to lepsze niż życie młodej kobiety, która budzi się o dwunastej w
południe, potem pije kawę w łóżku, potem ubiera się przez dwie godziny... Ach, jakie to
okropne! Czasami w upalny dzień tak się chce pić, jak mnie teraz chce się pracować. I jeżeli
nie będę wstawała wcześnie i nie wezmę się do pracy, to niech pan przestanie się ze mną
przyjaźnić, panie doktorze.
Czebutykin
(tkliwie)
Przestanę, przestanę...
Olga
Ojciec przyzwyczaił nas do wstawania o siódmej rano. Więc Irina budzi się o siódmej
i przynajmniej do dziewiątej leży i rozmyśla. A twarz ma taką poważną!
(śmieje się)
Irina
Ciągle mnie uważasz za małą dziewczynkę, więc dziwi cię, że mam twarz poważną.
Skończyłam dwadzieścia lat.
Tuzenbach
Tęsknota za pracą, o Boże, doskonale to rozumiem! Jeszcze nigdy w życiu nie
pracowałem. Urodziłem się w Petersburgu, zimnym i próżnującym, w rodzinie, która nie
miała pojęcia o pracy, o żadnych troskach. Pamiętam, kiedy przyjeżdżałem do domu ze
szkoły kadetów, lokaj ściągał mi buty, ja kaprysiłem, a moja matka patrzyła na mnie z
uwielbieniem i dziwiła się, jeżeli ktokolwiek patrzył inaczej. Chroniono mnie przed pracą.
Ale wątpię, żeby udało się uchronić, bardzo wątpię. Zbliża się czas, nadciąga coś wielkiego,
zanosi się na ogromną, wspaniałą burzę, która już idzie, jest blisko i wkrótce wymiecie z
naszego społeczeństwa lenistwo, obojętność, niechęć do pracy, zgniłą nudę. Zacznę więc
pracować, a za jakieś dwadzieścia pięć lat będzie pracował każdy człowiek. Każdy!
Czebutykin
A ja nie będę.
Tuzenbach
Pan się nie liczy.
Solony
Za dwadzieścia pięć lat pana, dzięki Bogu, już nie będzie na świecie. Za parę lat szlag
pana trafi albo może ja tak się wścieknę, że wpakuję panu kulę w łeb, mój aniele,
(wyciąga z kieszeni flakon perfum i opryskuje sobie pierś i ręce)
Czebutykin
(śmieje się)
A ja rzeczywiście całe życie nic nie robiłem. Jakem skończył uniwersytet, to już nie
kiwnąłem palcem w bucie, nawet nie przeczytałem żadnej książki, czytam tylko gazety...
(wyciąga z kieszeni drugą gazetę)
Proszę... Z gazet wiem, że był, dajmy na to, jakiś tam Dobrolubow, a co pisał - nie
mam pojęcia... diabli go wiedzą...
(słychać stukanie w podłogę)
A właśnie... Wołają mnie, ktoś do mnie przyszedł. Zaraz wrócę... poczekajcie...
(szybko wychodzi, rozczesując brodę)
Irina
On chyba coś knuje.
Tuzenbach
Tak. Wyszedł z uroczystą miną, pewnie zaraz przyniesie pani jakiś prezent.
Irina
Jak mi przykro!
Olga
Tak, to okropne. On zawsze robi głupstwa.
Masza
„Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni...
Na dębie złoty łańcuch lśni...”
(wstaje i cicho nuci!)
Olga
Coś ty taka niewesoła dzisiaj, Maszo?
(Masza nucąc wkłada kapelusz)
Olga
Dokąd?
Masza
Do domu.
Irina
To dziwne...
Tuzenbach
Przecież to imieniny!
Masza
Co za różnica?... Przyjdę wieczorem. Do widzenia, moja najmilsza...
(całuje Irinę)
Życzę ci jeszcze raz, żebyś była zdrowa, szczęśliwa. Dawniej, kiedy żył ojciec, do nas
na imieniny zawsze przychodziło ze czterdziestu oficerów, gwarno było w domu, a dziś tylko
półtorej osoby i cicho jak na pustyni... Już pójdę... Chandra mnie gryzie od rana, tak mi
smutno, ale nie zwracaj na to uwagi...
(śmiejąc się przez łzy)
Później pogadamy, a tymczasem do widzenia, moja droga, pójdę sobie.
Irina
(niezadowolona)
Jakaś ty, doprawdy...
Olga
(ze łzami)
Ja cię rozumiem, Maszo.
Solony
Jeżeli filozofuje mężczyzna, to z tego, owszem, wychodzi filozofistyka czy tam
sofistyka, ale jeżeli kobieta albo dwie kobiety, to wyjdzie tylko wiercenie dziury w brzuchu.
Masza
Co pan chce przez to powiedzieć, okropnie groźny człowieku?
Solony
Nic! „Zipnąć nie zdążył nawet, a już z misiem na karku miał sprawę”,
(pauza)
Masza
(do Olgi ze złością)
Nie becz!
(wchodzą: Anfisa i Fierapont z tortem)
Anfisa
Tutaj, tutaj, ojcze. Wejdź, nogi masz czyste,
(do Iriny)
Z ziemstwa od Protopopowa... kołacz.
Irina
Dziękuję. I jemu też podziękuj.
(bierze tort)
Fierapont
Czego?
Irina
(głośniej)
Podziękuj!
Olga
Nianiu, daj mu pieroga. Idź, Fieraponcie, zaraz ci dadzą imieninowego pieroga.
Fierapont
Czego?
Anfisa
Chodźmy, Fieraponcie Spiridonowiczu. Chodźmy,
(wychodzi z Fierapontem)
Masza
Nie lubię tego Protopopowa. Nie należy go zapraszać.
Irina
Wcale go nie zapraszałam.
Masza
I dobrze.
(wchodzi Czebutykin, za nim żołnierz ze srebrnym samowarem; szmer zdziwienia i
niezadowolenia)
Olga
(zasłaniając twarz rękami)
Samowar! To straszne!
(idzie do stołu w sali jadalnej)
Irina
Kochany panie doktorze, co pan wyrabia!
Tuzenbach
(śmieje się)
Mówiłem pani.
Masza
Doktorze, jak panu nie wstyd?
Czebutykin
Moje najmilsze, moje kochane, wyście moje jedyne pociechy, wyście dla mnie
najdroższe istoty w całym świecie. Niedługo już mi sześćdziesiątka stuknie, jestem staruch,
samotny, marny staruch. Nie ma we mnie nic dobrego prócz tej miłości do was i gdyby nie
wy, dawno bym już nie żył...
(do Iriny)
Moja kochana, moja dziecinko, znam cię od urodzenia... nosiłem na ręku... kochałem
nieboszczkę mamę...
Irina
Ale po co takie kosztowne prezenty?
Czebutykin
(przez łzy, ze złością)
Kosztowne prezenty... A niech cię!
(do ordynansa)
Zabierz samowar tam...
(przedrzeźnia)
Kosztowne prezenty...
(ordynans wynosi samowar do sali jadalnej)
Anfisa
(przechodząc przez salon)
Kochani, jakiś pułkownik! Już zdjął płaszcz, dziateczki, idzie tutaj, Irinko, tylko bądź
uprzejma, grzeczniutka...
(wychodząc)
Dawno już czas na śniadanie... Boże, Boże...
Tuzenbach
To chyba Wierszynin.
(wchodzi Wierszynin)
Tuzenbach
Pułkownik Wierszynin.
Wierszynin
(do Maszy i Iriny)
Mam zaszczyt się przedstawić: Wierszynin. Ogromnie się cieszę, że nareszcie jestem u
pań. Jak się panie zmieniły! Ho-ho!
Irina
Proszę, niech pan siada. Bardzo nam miło.
Wierszynin
(wesoło)
Jak się cieszę, jak się cieszę! Ale przecież byty trzy siostry. Pamiętam - trzy
dziewczynki. Twarzy już sobie nie przypominam, ale że ojciec pań, pułkownik Prozorow,
miał trzy małe córeczki - doskonale pamiętam, widziałem na własne oczy. Jak ten czas leci!
Ach, jak ten czas leci!
Tuzenbach
Pułkownik jest też z Moskwy.
Irina
Z Moskwy? Pan jest z Moskwy?
Wierszynin
Tak. Ojciec pań był tam dowódcą baterii, a ja oficerem w tej samej brygadzie.
(do Maszy)
Zdaje mi się, że panią trochę pamiętam.
Masza
A ja pana nie.
Irina
Olu! Olu!
(wola w kierunku sali jadalnej)
Olu, chodź!
(Olga wchodzi z sali do salonu)
Irina
Pułkownik Wierszynin, jak się okazało, też z Moskwy.
Wierszynin
Więc pani jest Olga, najstarsza z sióstr... A pani - Maria...
A pani - Irina... najmłodsza.
Olga
Pan z Moskwy?
Wierszynin
Tak. Uczyłem się w Moskwie i służbę wojskową też zacząłem w Moskwie, długo tam
byłem w pułku, wreszcie otrzymałem tutaj dowództwo baterii - przeniesiono mnie, jak pani
widzi. Właściwie nie pamiętam żadnej z pań, wiem tylko, że były trzy siostry. Ojca pań
bardzo żywo zachowałem w pamięci, niech tylko zamknę oczy, a widzę go jak na jawie. W
Moskwie nieraz bywałem u państwa.
Olga
Zdawało mi się, że pamiętam wszystkich, ale pana...
Irina
A więc pan jest z Moskwy, panie pułkowniku... Cóż za niespodzianka!
Olga
Przecież my się tam przeprowadzamy.
Irina
Chyba już przed jesienią będziemy w Moskwie. To nasze rodzinne miasto,
urodziłyśmy się tam... Na Starej Basmannej...
(obie śmieją się z radości)
Masza
Tak niespodziewanie spotkałyśmy ziomka,
(z ożywieniem)
Teraz sobie przypominam! Pamiętasz, Olu, jak mówiono u nas: „zakochany major”?
Pan się wtedy w kimś kochał i był pan porucznikiem, ale wszyscy, nie wiadomo czemu,
nazywali pana majorem...
Wierszynin
(śmieje się)
O to to... Zakochany major, właśnie...
Masza
Wtedy pan miał tylko wąsy... O, jak się pan postarzał!
(przez łzy)
Jak się pan postarzał!
Wierszynin
Tak, kiedy mnie przezywano zakochanym majorem, byłem młody, byłem zakochany.
Gdzie te czasy?
Olga
Ale pan nie ma ani jednego siwego włosa. Owszem, postarzał się pan, ale nie jest pan
stary.
Wierszynin
A jednak mam już czterdziesty trzeci rok. Czy dawno panie wyjechały z Moskwy?
Irina
Jedenaście lat temu. Maszo, głuptasie, czemu płaczesz?...
(przez łzy)
Bo i ja się rozpłaczę...
Masza
Ja? Skąd? A na jakiej ulicy pan mieszkał?
Wierszynin
Na Starej Bosmannej.
Olga
I my też.
Wierszynin
Jakiś czas mieszkałem na Niemieckiej. Z Niemieckiej chodziłem spacerem do
Czerwonych Koszar. Tam się idzie przez taki ponury most, pod mostem szumi woda.
Samotnemu człowiekowi jakoś smutno robi się na sercu.
(pauza)
A tu jaka szeroka, jak malownicza rzeka! Cudowna rzeka!
Olga
Owszem, ale wciąż jest zimno. Zimno i komary...
Wierszynin
Skądże znowu? Tu klimat jest pyszny, zdrowy, prawdziwie słowiański. Las, rzeka... i
brzozy. Śliczne, skromne brzozy, lubię je najwięcej ze wszystkich drzew. Dobrze się tu
mieszka. Dziwne tylko, że dworzec kolejowy leży o dwadzieścia wiorst od miasta... I nikt nie
wie, dlaczego.
Solony
A ja wiem.
(wszyscy na niego patrzą)
Bo gdyby dworzec był blisko, toby nie był daleko, a skoro jest daleko, to znaczy, że
nieblisko.
(wszyscy milczą zażenowani)
Tuzenbach
Dowcipny z pana człowiek, panie kapitanie.
Olga
Teraz przypominam sobie pana. Tak, pamiętam.
Wierszynin
I matkę pań też znałem.
Czebutykin
To była zacności kobieta, wieczne jej odpoczywanie.
Irina
Mama jest pochowana w Moskwie.
Olga
Na cmentarzu Nowo-Dziewiczym...
Masza
Czy pan da wiarę, że jej twarz już mi uciekła z pamięci. Tak samo ludzie nie będą
pamiętali i o nas. Zapomną.
Wierszynin
Tak. Zapomną. Taki nasz los, nic tu nie poradzimy. To, co my uważamy za doniosłe,
potrzebne, najważniejsze, z czasem zostanie zapomniane albo wyda się czymś zupełnie
błahym.
(pauza)
Ciekawa rzecz: my teraz zupełnie nie możemy przewidzieć, co w przyszłości będzie
uważane za wielkie i doniosłe, a co za śmieszny drobiazg. Czyż odkrycie Kopernika albo,
powiedzmy, Kolumba nie wydawało się w pierwszej chwili czymś nieważnym,
niepotrzebnym i równocześnie czyż głupie brednie napisane przez jakiegoś dziwaka nie
uchodziły za niezbitą prawdę? I może się tak stać, że nasze teraźniejsze życie, na które się
jakoś godzimy, z czasem będzie się wydawało dziwne, niedorzeczne, niemądre, nie dość
czyste, może nawet grzeszne...
Tuzenbach
Kto wie? A może na odwrót, może nasze życie będzie uchodzić za wzniosłe i górne i
ludzie będą je wspominali z szacunkiem. Teraz nie ma tortur, straceń, najazdów, a
równocześnie - ileż cierpienia!
Solony
(cienkim głosikiem)
Cip, cip, cip... Baronowi choćby obiadu nie daj, tylko mu pozwól filozofować.
Tuzenbach
Kapitanie, proszę mi dać spokój...
(przesiada się gdzie indziej)
To już doprawdy nudne.
Solony
(cienkim głosikiem)
Cip, cip, cip...
Tuzenbach
(do Wierszynina)
Cierpienia, które wciąż obserwujemy - a tak ich dużo! - mimo wszystko świadczą o
pewnym moralnym przełomie, jaki zaczyna przeżywać społeczeństwo.
Wierszynin
Tak, tak, oczywiście.
Czebutykin
Baronie, powiedział pan przed chwilą, że nasze życie będą uważali za wzniosłe i
górne; cóż, kiedy ludzie są mali...
(wstaje)
Niech pan spojrzy, jaki jestem mały. Więc na pociechę oczywiście trzeba mi
wmawiać, że moje życie jest górne.
(za sceną odzywają się skrzypce)
Masza
To gra nasz brat, Andrzej.
Irina
Nasz uczony... Pewnie zostanie profesorem uniwersytetu. Papa był oficerem, a jego
syn wybrał sobie karierę naukową.
Masza
Na życzenie papy.
Olga
Myśmy się od rana uwzięły na niego. Zdaje się, że jest trochę zakochany.
Irina
W młodej panience z tego miasta. Ona dziś chyba będzie u nas.
Masza
Ach, jak ona się ubiera! Nie dość że brzydko i niemodnie, ale po prostu żal patrzeć.
Jakaś cudaczna jaskrawożółta spódnica z taką, wie pan, wulgarną frędzlą i czerwony żakiecik.
A policzki takie wyszorowane, takie wyszorowane! Andrzej się nie zakochał, w to nie wierzę,
ma przecież gust, po prostu droczy się z nami, żartuje. Wczoraj słyszałam, że ona wychodzi
za Protopopowa, prezesa zarządu ziemstwa. I bardzo dobrze...
(w kierunku bocznych drzwi)
Andrzeju, chodź tutaj! Na chwileczkę, kochanie!
(wchodzi Andrzej)
Olga
To mój brat, Andrzej.
Wierszynin
Wierszynin.
Andrzej
Prozorow.
(wyciera spoconą twarz)
Pan objął u nas dowództwo baterii?
Olga
Czy wiesz, że pułkownik jest też z Moskwy?
Andrzej
Tak? No to gratuluję: teraz moje siostrzyczki nie dadzą panu spokoju.
Wierszynin
Nie, to chyba ja zdążyłem się naprzykrzyć pańskim siostrom.
Irina
Niech pan spojrzy, jaką ramkę do portretu podarował mi dziś Andrzej!
(pokazuje ramkę)
Sam ją zrobił.
Wierszynin
(patrząc na ramkę i nie wiedząc, co powiedzieć)
Tak... rzeczywiście...
Irina
I tamtą ramkę, co wisi nad pianinem, też zrobił sam.
(Andrzej macha ręką i odchodzi)
Olga
Andrzej jest uczony i na skrzypcach gra, i w drzewie wycina rozmaite rzeczy, słowem,
zdolny chłopak. Andrzeju, nie uciekaj! To jego zwyczaj - zaraz ucieka. Chodź tutaj!
(Masza i Irina chwytają go pod ręce i śmiejąc się ciągną z powrotem)
Masza
Chodź, chodź!
Andrzej
Dajcie mi spokój.
Masza
Co za dziwak! Pułkownika kiedyś przezywano zakochanym majorem, a przecież
nigdy się nie gniewał.
Wierszynin
Nigdy!
Masza
A ciebie chciałabym nazwać: zakochany skrzypek!
Irina
Albo zakochany profesor.
Olga
Zakochany! Andrzej jest zakochany!
Irina
(klaszcząc w dłonie)
Brawo, brawo! Bis! Andrzej jest zakochany!
Czebutykin
(podchodzi z tylu do Andrzeja i obejmuje go wpół)
„Tylko miłość rządzi światem, tylko miłość kusi nas!”
(wybucha śmiechem; cały czas trzyma gazetę)
Andrzej
No już dobrze, dobrze...
(wyciera twarz)
Nie spałem całą noc i teraz jestem trochę, jak to mówią, nie w formie. Czytałem do
czwartej rano, potem położyłem się, ale i tak nie mogłem spać. Myślałem o tym i owym, a
świta teraz wcześnie, słońce włazi do sypialni. Chciałbym w ciągu lata, póki tu jestem,
przetłumaczyć jedną angielską książkę.
Wierszynin
Czy pan zna angielski?
Andrzej
Tak. Ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, gnębił nas edukacją. To głupie i śmieszne,
ale muszę się do tego przyznać: po jego śmierci zacząłem tyć i przez ten rok tak się roztyłem,
jakby moje ciało uwolniło się z ucisku. Dzięki ojcu ja i siostry znamy francuski, niemiecki,
angielski, a Irina jeszcze i włoski. Ale co to kosztowało!
Masza
W tym mieście znajomość trzech obcych języków jest niepotrzebnym luksusem.
Nawet nie luksusem, raczej zbędnym dodatkiem, coś jak szósty palec u ręki. Umiemy tyle
niepotrzebnych rzeczy.
Wierszynin
A to dopiero!
(śmieje się)
Tyle niepotrzebnych, rzeczy! Mnie się wydaje, że nie ma i być nie może tak nudnego i
ponurego miasta, w którym nie przydałby się mądry, wykształcony człowiek. Przypuśćmy
nawet, że wśród stu tysięcy miejscowej ludności, oczywiście zacofanej i prostackiej, są tylko
trzy osoby takie jak panie. Wiadomo, że panie nie przezwyciężycie otaczającej was ciemnoty.
Z biegiem lat będziecie musiały stopniowo ulegać i rozpłyniecie się w stutysięcznym tłumie,
życie was przygłuszy, a jednak nie znikniecie bez śladu, bez wpływu. Po paniach może
pojawi się już sześć osób o podobnych zaletach, potem dwanaście i tak dalej, aż w końcu tacy
ludzie jak panie staną się większością. Za dwieście, może za trzysta lat życie na ziemi będzie
zdumiewająco piękne, cudowne. Takie życie jest potrzebne ludziom, więc nawet jeżeli go
jeszcze nie ma, powinniśmy je przeczuwać, czekać na nie, marzyć, przygotowywać się, czyli
musimy wiedzieć i umieć więcej niż nasi ojcowie i dziadowie.
(śmieje się)
A pani narzeka, że umie tyle niepotrzebnych rzeczy!
Masza
(zdejmuje kapelusz)
Zostanę na śniadaniu.
Irina
(z westchnieniem)
Doprawdy, należałoby to wszystko zapisać...
(Andrzeja nie ma, niepostrzeżenie wyszedł)
Tuzenbach
Mówi pan, że po wielu latach życie na ziemi będzie cudowne, zdumiewające. To
prawda. Ale po to, żeby wziąć w nim udział teraz, choćby z daleka, trzeba się już
przygotowywać, trzeba pracować.
Wierszynin
(wstaje)
Tak. Boże, ile tu kwiatów!
(rozgląda się)
Śliczne mieszkanie? Tego paniom zazdroszczę. Bo ja całe życie obijałem się po
mieszkankach z dwoma krzesłami i jedną kanapą, z piecami, które stale dymiły. W moim
życiu brakowało właśnie -takich kwiatów...
(zaciera ręce)
Zresztą, co tam!
Tuzenbach
Tak, trzeba pracować. Pan myśli pewno: rozmarzył się ten Niemiec. Ale daję słowo,
że jestem Rosjanin, nawet nie mówię po niemiecku. Mój ojciec jest prawosławny...
(pauza)
Wierszynin
(chodzi po scenie)
Nieraz myślę: a gdyby tak zacząć życie na nowo? I to z całą świadomością? Gdyby
jedno życie można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugie na czysto? Sądzę, że
wtedy każdy z nas starałby się nie powtarzać, przynajmniej stworzyłby sobie inne warunki,
urządziłby taki dom z kwiatami, z mnóstwem światła... Mam żonę i dwie córeczki, żona jest
osobą chorowitą i tak dalej, i tak dalej, ale gdybym mógł zacząć życie od początku, nigdy
bym się nie ożenił... Nigdy, nigdy!
(wchodzi Kułygin w mundurowym fraku)
Kułygin
(zbliża się do Iriny)
Droga siostro, pozwól, że w dniu twoich imienin złożę ci najszczersze,
najserdeczniejsze życzenia zdrowia i w ogóle wszystkiego, czego można życzyć pannie w
twoim wieku. I że zaofiaruję ci w prezencie tę książkę.
(podaje książkę)
Historia naszego gimnazjum w ciągu lat pięćdziesięciu, napisana przeze mnie. Książka
właściwie błaha, napisana w braku innego zajęcia, ale mimo to przeczytaj. Dzień dobry
państwu!
(do Wierszynina)
Kułygin, nauczyciel miejscowego gimnazjum. Radca dworu.
(do Iriny)
W książce tej znajdziesz spis wszystkich absolwentów, którzy skończyli nasze
gimnazjum w ciągu tych pięćdziesięciu lat. Feci, quod potui, faciant meliora potentes
(całuje Maszę)
Irina
Ale przecież już mi podarowałeś tę książkę na Wielkanoc.
Kułygin
1 Feci, quod... (łac.) - Zrobiłem, co mogłem, kto potrafi, niech zrobi lepiej.
(śmieje się)
Niemożliwe! W takim razie zwróć mi ją albo, jeszcze lepiej, daj pułkownikowi. Niech
pan weźmie, panie pułkowniku. Może kiedyś z nudów przeczyta ją pan.
Wierszynin
Dziękuję,
(chce się pożegnać)
Bardzo mi było miło odnowić znajomość...
Olga
Pan już idzie? Nie, nie!
Irina
Zostanie pan na śniadaniu. Dobrze?
Olga
Bardzo pana proszę.
Wierszynin
(kłania się)
Zdaje się, że trafiłem na imieniny. Przepraszam, nie wiedziałem i nie złożyłem pani
życzeń...
(przechodzi razem z Olgą do sali jadalnej)
Kułygin
Dziś niedziela, proszę państwa, dzień odpoczynku, a więc odpoczywajmy i bawmy
się, każdy stosownie do swojego wieku i urzędu. Dywany trzeba sprzątnąć na lato i do zimy
przechować... Proszkiem perskim albo naftaliną... Rzymianie byli zdrowi, ponieważ umieli
pracować i umieli odpoczywać, w ogóle mens sana in corpore sano. Życie ich miało ustalone
formy. Nasz dyrektor twierdzi: najważniejsza rzecz w życiu to formy... Wszystko, co traci
właściwe formy, musi się skończyć - i w naszym powszednim życiu tak samo.
(śmiejąc się obejmuje Maszę wpół)
Masza mnie kocha. Moja żona mnie kocha. I firanki z okien też razem z dywanami...
Dzisiaj jestem wesół, w cudownym humorze. Maszo, o czwartej musimy być u dyrektora.
Grono nauczycielskie z rodzinami projektuje wspólny spacer.
Masza
Nie pójdę.
Kułygin
(zmartwiony)
Kochana Maszo, dlaczego?
Masza
Pomówimy o tym później...
(ze złością)
Dobrze, pójdę, ale teraz daj mi spokój...
(odchodzi)
Kułygin
A wieczór spędzimy u dyrektora. Ten człowiek mimo złego stanu zdrowia zawsze
stara się być towarzyski. Piękna, świetlana postać. Wspaniały człowiek. Wczoraj po zebraniu
rady pedagogicznej powiada do mnie: „Zmęczony jestem, mój panie! Zmęczony!”
(patrzy na zegar ścienny, potem na swój zegarek)
Wasz zegar śpieszy się siedem minut. Zmęczony, powiada.
(za sceną odzywają się skrzypce)
Olga
Proszę państwa, czym chata bogata, prosimy na śniadanie! Pieróg imieninowy!
Kułygin
Ach, moja kochana Olgo, moja kochana! Wczoraj harowałem -do jedenastej wieczór,
taki byłem zmęczony, a dziś czuję się szczęśliwy.
(idzie do stołu w sali jadalnej)
Moja kochana...
Czebutykin
(wkłada gazetę do kieszeni, rozczesuje brodę)
Pieróg? Świetnie!
Masza
(do Czebutykina, surowo)
Ale proszę pamiętać: dziś pan nie będzie nic pił. Słyszy pan? Panu szkodzi.
Czebutykin
Też! Mnie już przeszło. Od dwóch lat nie upijam się.
(niecierpliwie)
E, dobrodziejko, czy to nie wszystko jedno?
Masza
A jednak nie wolno panu pić. Nie wolno.
(ze złością, ale tak, żeby mąż nie słyszał)
Znowu, do wszystkich diabłów, mam się nudzić cały wieczór u dyrektora!
Tuzenbach
Ja bym na pani miejscu wcale nie poszedł. Nic prostszego.
Czebutykin
Nie iść, nie iść, moja duszko.
Masza
Tak, nie iść... Wstrętne, nieznośne życie...
(idzie do sali)
Czebutykin
(idzie za nią)
No-no!
Solony
(przechodząc do sali)
Cip, cip, cip...
Tuzenbach
Dość tego, kapitanie. Wystarczy!
Solony
Cip, cip, cip...
Kułygin
(wesoło)
Pańskie zdrowie, panie pułkowniku! Jestem pedagog, a w tym domu swój człowiek,
mąż Maszy... Ona jest dobra, bardzo dobra...
Wierszynin
Napiję się tej ciemnej wódki...
(pije)
Pańskie zdrowie!
(do Olgi)
Jak mi u państwa dobrze!
(w salonie zostają tylko Irina i Tuzenbach)
Irina
Masza dziś nie w humorze. Wyszła za mąż mając osiemnaście lat, kiedy on jej się
wydawał kimś najmądrzejszym na świecie. Teraz już nie. To dobry człowiek, ale nie
najmądrzejszy.
Olga
(niecierpliwie)
Andrzeju, chodźże nareszcie!
Andrzej
(za sceną)
Zaraz.
(wchodzi i idzie do stołu)
Tuzenbach
O czym pani myśli?
Irina
Tak jakoś... Nie lubię i boję się tego Solonego. Mówi same głupstwa.
Tuzenbach
To dziwny człowiek. I żal mi go, i złość mnie bierze, ale częściej żal... On chyba jest
bardzo nieśmiały. Kiedy zostajemy sami, potrafi być miły, rozsądny, ale w towarzystwie to
gbur i rwie się do pojedynków. Nie chodźmy jeszcze, niech tam siądą do stołu. Zostańmy
chwilę razem. O czym pani myśli?
(pauza)
Pani ma dwadzieścia lat, ja jeszcze nie mam trzydziestu. Ile jeszcze lat nas czeka, jaki.
długi szereg dni, pełnych mojej miłości do pani...
Irina
Nie, nie trzeba mówić o miłości.
Tuzenbach
(nie słucha)
Mam w sobie namiętne pragnienie życia, walki, pracy i to pragnienie ściśle łączy mi
się w duszy z miłością do pani. Irino, pani jest bardzo piękna i życie też wydaje mi się bardzo
piękne. O czym pani myśli?
Irina
Pan mówi: życie jest bardzo piękne. A może tak się nam tylko wydaje? My, trzy
siostry, jeszcześmy się nie zetknęły z pięknem, życie nas zawsze zagłuszało jak bujne
zielsko... Łzy mi płyną. Po co to?
(szybko wyciera oczy, uśmiecha się)
Trzeba pracować, tylko pracować.
Nam jest dlatego źle i dlatego widzimy wszystko w czarnych kolorach, że nie znamy
pracy. Przecież nas wydali na świat ludzie, którzy pracą gardzili...
(wchodzi Natasza w różowej sukni z zielonym paskiem)
Natasza
Już siadają do śniadania... Spóźniłam się...
(ogląda się w lustrze, poprawia włosy)
Fryzura, zdaje się, niezła...
(zobaczywszy Irinę)
Ach, moja najmilsza, wszystkiego najlepszego!
(całuje Irinę mocno i długo)
U państwa tyle gości, ja się doprawdy wstydzę... Dzień dobry, panie baronie!
Olga
(wchodząc do salonu)
O, Natasza... Dzień dobry, droga pani!
(całują się)
Natasza
Ach, dzień dobry. U państwa tak liczne towarzystwo, jestem okropnie zażenowana...
Olga
Dlaczego? Przecież to swoi.
(półgłosem, w przerażeniu)
Pani ma zielony pasek! Kochanie, to niedobrze!
Natasza
Czy to może zły omen?
Olga
Nie, po prostu nieładnie... i jakoś dziwacznie...
Natasza
(płaczliwym głosem)
Tak? Ale on właściwie nie jest zielony, raczej matowy.
(idzie za Olgą do sali jadalnej)
(w sali siadają do śniadania; w salonie pusto)
Kułygin
Życzę ci, Irino, dobrego konkurenta. Już czas, żebyś wyszła za mąż.
Czebutykin
Panno Natalio, i pani też życzę dobrego mężusia.
Kułygin
Panna Natalia już ma kandydata na mężusia.
Masza
(stuka widelcem w talerz)
Wypiję kieliszek winka! Hej, hej, życie brylantowe, hulaj dusza, piekła nie ma!
Kułygin
Trójka z minusem ze sprawowania.
Wierszynin
Pyszna nalewka! A na czym?
Solony
A na karaluchach.
Irina
(płaczliwym głosem)
Fe, fe! Co za obrzydliwość!...
Olga
Na kolację będzie pieczony indyk i szarlotka. Dzisiaj, dzięki Bogu, cały dzień jestem
w domu, cały wieczór też w domu... Proszę państwa, przyjdźcie wieczorem wszyscy...
Wierszynin
Panie pozwolą, że ja też przyjdę.
Irina
Bardzo prosimy.
Natasza
U nich bez ceremonii.
Czebutykin
„Tylko miłość rządzi światem, tylko miłość kusi nas”.
(śmieje się)
Andrzej
(gniewnie)
Przestańcie, moi państwo! Czy nie dość tego dobrego?
(Fiedotik i Rade wchodzą z wielkim koszem kwiatów)
Fiedotik
O, już siedzą przy śniadaniu.
Rode
(głośno, grasejując)
Przy śniadaniu? Proszę, proszę!
Fiedotik
Poczekaj chwilkę!
(robi zdjęcie)
Raz! Poczekaj jeszcze trochę...
(robi drugie zdjęcie)
Dwa! Gotowe!
(biorą kosz i idą do sali jadalnej; hałaśliwe powitanie)
Rode
(głośno)
Najserdeczniejsze życzenia! Wszystkiego najlepszego! Pogoda dziś po prostu
nadzwyczajna, sama rozkosz. Całe rano byłem z uczniami na spacerze. Prowadzę w szkole
gimnastykę...
Fiedotik
Może się pani ruszać, panno Irino, proszę bardzo,
(robi zdjęcie)
Pani dziś uroczo wygląda.
(wyciąga z kieszeni bąka)
Proszę, to bąk... Jak gra!
Irina
Co za cudo!
Masza
„Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni... Na dębie złoty łańcuch
lśni...”
(płaczliwie)
I po co ja to mówię? Chodzi za mną ten wiersz od samego rana.
Kułygin
Trzynaście osób przy stole!
Rode
(głośno)
Proszę państwa, czyżbyście wierzyli w podobne przesądy?
(śmiech)
Kułygin
Jeżeli przy stole jest trzynaście osób, to znaczy, że są tu zakochani! Czy przypadkiem
nie pan doktor?
(śmiech)
Czebutykin
Ja jestem stary grzesznik, wiadomo, ale dlaczego panna Natalia się zaczerwieniła, tego
zupełnie nie rozumiem.
(głośny wybuch śmiechu; Natasza wybiega z sali do salonu, za nią Andrzej)
Andrzej
Zaraz, zaraz, nie trzeba na to zważać! Niech pani zaczeka, proszę, niech pani zaczeka!
Natasza
Tak mi wstyd... Sama nie wiem, co się ze mną dzieje, a oni sobie żartują. To nieładnie,
że wstałam od stołu, ale nie mogę... nie mogę...
(zasłania twarz rękami)
Andrzej
Droga pani, proszę, błagam, niech się pani uspokoi. Zapewniam panią, że oni żartują z
dobrego serca. Moja droga, moja śliczna, to są zacni, poczciwi ludzie, którzy kochają i panią,
i mnie. Chodźmy do okna, tam nas nie będzie widać.
(rozgląda się)
Natasza
Nie jestem przyzwyczajona do bywania w towarzystwie...
Andrzej
O młodości, cudna, urocza młodości! Moja najmilsza, moja śliczna, proszę się
uspokoić! Niech pani mi wierzy... Tak mi dobrze, tyle miłości, zachwytu w sercu... Nie, nikt
nas nie widzi! Nikt nie widzi! Za co, za co tak pokochałem, kiedy pokochałem - o, nie
rozumiem nic! Droga moja, śliczna, czysta, bądź moją żoną! Kocham, tak kocham, jak nigdy
nikogo...
(pocałunek; wchodzi dwóch oficerów; na widok całującej się pary stają zdumieni)
kurtyna
AKT DRUGI
Dekoracje jak w akcie pierwszym.
Godzina ósma wieczór; za sceną, na ulicy, bardzo cicho grają na harmonii; nie ma
światła; wchodzi Natasza w szlafroku, ze świecą w ręku idzie przez scenę i zatrzymuje się
przed drzwiami, które prowadzą do pokoju Andrzeja.
Natasza
Co ty tam robisz, Andrzejku? Czytasz? Nic, nic, ja tylko tak...
(idzie, otwiera inne drzwi i zajrzawszy zamyka)
Czy się gdzie nie pali?...
Andrzej
(wchodzi z książką w ręku)
Czego chcesz, Nataszo?
Natasza
Sprawdzam, czy się gdzie nie pali... Teraz zapusty, służba zupełnie nieprzytomna,
ciągle trzeba uważać, żeby się coś nie stało. Wczoraj o dwunastej w nocy idę przez jadalnię, a
tam pali się świeca. A kto zapalił - nikt się nie przyznaje.
(stawia świece)
Która godzina?
Andrzej
(spogląda na zegarek)
Kwadrans po ósmej.
Natasza
A Olgi i Iriny nie ma do tej pory. Jeszcze nie wróciły. Tak się mordują, biedaczki.
Olga na radzie pedagogicznej, Irina w telegrafie...
(wzdycha)
Dziś rano mówię do twojej siostry:
„Irinko, moja najdroższa, mówię, powinnaś się trochę oszczędzać”. Nawet nie słucha.
Powiadasz, że kwadrans po ósmej? Boję się, czy nasz Bobuś nie jest chory. Dlaczego on taki
zimny? Wczoraj miał gorączkę, a dziś cały zimny... Tak się boję!
Andrzej
Coś ty, Nataszo! Chłopak jest zdrów.
Natasza
A jednak lepiej, żeby był na diecie. Ja się boję. I podobno dziś koło dziewiątej mają
przyjść maszkarnicy. Wolałabym, Andrzejku, żeby nie przychodzili.
Andrzej
Nie wiem, doprawdy. Przecież proszono ich.
Natasza
Dzisiaj chłopaczek obudził się rano, patrzy na mnie i nagle w śmiech. Znaczy, że
poznał. „Bobusiu, mówię, dzień dobry Dzień dobry, najmilszy!” A on się śmieje. Dzieci
rozumieją, doskonale rozumieją wszystko. Więc, Andrzejku, powiem, żeby maszkarników nie
wpuszczali.
Andrzej
(niezdecydowanie)
To już niech siostry... One tu są gospodynie.
Natasza
Tak, one też, ja im powiem. One takie poczciwe...
(idzie przez scenę)
Na kolację kazałam podać zsiadłe mleko. Doktor mówi, żeś powinien jeść tylko
zsiadłe mleko, bo inaczej nie schudniesz.
(zatrzymuje się)
Bobuś jest zimny... Boję się, czy mu nie za zimno w jego pokoju. Właściwie
należałoby go choć do wiosny umieścić gdzie indziej. Na przykład, pokój Iriny akurat nadaje
się dla dziecka: i sucho, i słońce cały dzień. Trzeba jej powiedzieć, na razie mogłaby w
jednym pokoju z Olgą... w dzień i tak jej nigdy nie ma, tylko w nocy...
(pauza)
Andrusinku, dlaczego nic nie mówisz?
Andrzej
Zamyśliłem się jakoś... Zresztą, co mam mówić...
Natasza
Tak... coś ci chciałam powiedzieć... Aha. Z zarządu przyszedł Fierapont, pytał o
ciebie.
Andrzej
(ziewa)
Zawołaj go.
(Natasza wychodzi; Andrzej, pochyliwszy się nad zostawioną przez Nataszę świecą,
czyta książkę; wchodzi Fierapont w starym, zniszczonym palcie, uszy ma obwiązane chustką)
Andrzej
Dobry wieczór, kochasiu. Co mi powiesz?
Fierapont
Prezes przysyła książkę i jakieś papiery. Proszę
(podaje książkę i paczkę)
Andrzej
Dziękuję. W porządku. Dlaczegoś przyszedł tak późno? Przecież już po ósmej.
Fierapont
Czego?
Andrzej
(głośniej)
Mówię, żeś tak późno przyszedł, już po ósmej.
Fierapont
Tak jest. Przyszedłem dawno, jeszcze za dnia, ale nie chcieli mnie wpuścić. Pan
zajęty, powiadają. No cóż! Skoro zajęty, to zajęty, śpieszyć się nie mam dokąd.
(myśląc, że Andrzej pyta go o cos)
Czego?
Andrzej
Niczego.
(zagląda do książki)
Jutro piątek, nie ma urzędowania, ale ja i tak przyjdę... zajmę się czym bądź. W domu
nudno...
(pauza)
Dziadku kochany, jak dziwnie się zmienia, jak zawodzi życie! Dzisiaj w braku
lepszych zajęć, z nudów otworzyłem tę książkę – stare skrypta uniwersyteckie - i śmiech mnie
ogarnął... Boże, jestem sekretarzem w zarządzie ziemstwa, w tym zarządzie, gdzie
przewodniczy Protopopow, jestem sekretarzem i najwyżej mogę mieć nadzieję, że zostanę aż
członkiem zarządu ziemstwa! Ja mam być członkiem miejscowego zarządu ziemstwa, ja,
któremu śni się po nocach, że jestem profesorem Uniwersytetu Moskiewskiego, sławą
naukową, dumą całego kraju!
Fierapont
Ja tam nie wiem... Przecież źle słyszę...
Andrzej
Gdybyś słyszał dobrze, nie rozmawiałbym chyba z tobą. Jednak muszę z kimś
rozmawiać, a żona mnie nie rozumie, sióstr się jakoś boję, boję się, że wyśmieją, wykpią...
Nie piję, nie lubię knajp, ale jak chętnie posiedziałbym teraz w Moskwie u Tiestowa czy w
Wielkiej Moskiewskiej, kochasiu.
Fierapont
W ziemstwie opowiadał onegdaj dostawca, że w Moskwie kupcy jacyś jedli bliny i
jeden, co zjadł blinów czterdzieści, jakoby umarł. Czterdzieści albo pięćdziesiąt. Nie
pamiętam.
Andrzej
W Moskwie siedzisz sobie, człowieku, w ogromnej sali restauracyjnej, nie znasz
nikogo, ciebie nikt nie zna i mimo to nie czujesz się obco. A tutaj wszystkich znasz i ciebie
też znają wszyscy, aleś obcy, obcy... Obcy i samotny.
Fierapont
Czego?
(pauza)
I jeszcze ten dostawca opowiadał - a może łże - jakoby w poprzek całej Moskwy
przeciągnęli linę.
Andrzej
Po co?
Fierapont
Tego już nie wiem. Mówił dostawca.
Andrzej
Brednie.
(czyta książkę)
Czyś był kiedy w Moskwie?
Fierapont
(po pauzie)
Nie byłem. Bóg nie dał. Czy mam iść?
Andrzej
Możesz iść. Bądź zdrów.
(Fierapont wychodzi)
Bądź zdrów.
(czyta)
Rano przyjdziesz po te papiery... Idź...
(pauza)
Już poszedł.
(dzwonek)
Takie to sprawy...
(przeciąga się i odchodzi
bez pośpiechu do swojego pokoju)
(za ścianą śpiewa niańka, kołysząc dziecko; wchodzą Masza i Wierszynin; potem, w
czasie ich rozmowy, pokojówka zapala lampę i świece)
Masza
Nie wiem.
(pauza)
Nie wiem. Oczywiście, dużo znaczy przyzwyczajenie. Na przykład po śmierci ojca
długo nie mogliśmy się przyzwyczaić, że już nie mamy ordynansów. Może nie jestem
bezstronna, a jednak mam chyba rację. Nie wiem, może gdzie indziej jest inaczej, ale w
naszym mieście najprzyzwoitsi, najszlachetniejsi i najlepiej wychowani ludzie to wojskowi.
Wierszynin
Pić mi się chce. Napiłbym się herbaty.
Masza
(spogląda na zegarek)
Zaraz będzie. Wydali mnie za mąż, kiedy miałam osiemnaście lat. Bałam się męża:
był nauczycielem, a ja dopiero skończyłam szkołę. Wtedy miałam go za strasznie
wykształconego i mądrego. Teraz, niestety, jest inaczej.
Wierszynin
Hm... tak...
Masza
Nie mówię o mężu, do niego się już przyzwyczaiłam, ale na ogół wśród cywilów jest
tylu ludzi ordynarnych, nieuprzejmych, źle wychowanych. Mnie wszelkie prostactwo razi i
oburza, cierpię męki, jeżeli widzę, że człowiek jest nie dość subtelny, nie dość uprzejmy i
łagodny. Kiedy muszę obcować z kolegami męża, po prostu cierpię.
Wierszynin
Ta-ak... A mnie się wydaje, że cywil czy wojskowy - to bez różnicy, przynajmniej w
tym mieście. Bez różnicy. Wystarczy porozmawiać z miejscowym inteligentem, cywilem czy
wojskowym, a zaraz okaże się, że on i z żoną się męczy, i z domem się męczy, i z majątkiem
się męczy, i nawet z końmi się męczy... Rosjanin na ogół skłonny jest do myśli nader
wzniosłych, ale niech mi pani powie, dlaczego w życiu sięga tak niewysoko? Dlaczego?
Masza
Dlaczego?
Wierszynin
Dlaczego z dziećmi się męczy, z żoną się męczy? A dlaczego żona i dzieci z nim się
męczą?
Masza
Pan dziś trochę nie w humorze.
Wierszynin
Możliwe. Jestem bez obiadu, w ogóle nic nie jadłem od rana. Córka mi niedomaga
troszeczkę, a kiedy chorują moje dzieci, ogarnia mnie strach, sumienie mnie dręczy, że mają
taką matkę. O, gdyby pani widziała ją dzisiaj! Cóż to za ptasi móżdżek. Zaczęliśmy się kłócić
o siódmej rano, a o dziewiątej trzasnąłem drzwiami i wyszedłem.
(pauza)
Nigdy nie mówię o tym, dziwna rzecz, że uskarżam się właśnie przed panią
(całuje ją w rękę)
Proszę się nie gniewać. Oprócz pani nikogo nie mam, nikogo...
(pauza)
Masza
Jak huczy w piecu. U nas przed śmiercią ojca ciągle huczało w kominie. Tak samo, jak
teraz.
Wierszynin
Czy pani jest przesądna?
Masza
Tak.
Wierszynin
To dziwne.
(całuje ją w rękę)
Pani jest wspaniała, cudowna kobieta. Wspaniała, cudowna! Tutaj ciemno, ale mimo
to widzę blask pani oczu.
Masza
(siada na innym krześle)
Tu jest widniej...
Wierszynin
Kocham, kocham, kocham-Kocham pani oczy, pani ruchy, które mi się śnią...
Wspaniała, cudowna kobieta!
Masza
(cicho śmiejąc się)
Kiedy pan mówi do mnie w ten sposób, nie wiem dlaczego, ale muszę się śmiać,
chociaż ogarnia mnie lęk. Niech pan przestanie, bardzo proszę...
(półgłosem)
A zresztą, niech pan mówi, wszystko mi jedno...
(zastania twarz rękami)
Wszystko mi jedno. Ktoś idzie, proszę mówić o czymś innym...
(Irina i Tuzenbach wchodzą przez salę jadalną)
Tuzenbach
Mam potrójne nazwisko. Nazywam się: baron Tuzenbach-Krone-Altschauer, a mimo
to jestem Rosjanin, prawosławny, tak jak pani. Niewiele zostało we mnie z Niemca, chyba
tylko cierpliwość, chyba upór, z jakim narzucam się pani. Odprowadzam panią co wieczór.
Irina
Jaka jestem zmęczona!
Tuzenbach
I będę co dzień przychodził do telegrafu i odprowadzał panią do domu, będę to robił
dziesięć, nawet dwadzieścia lat, aż pani mnie przepędzi...
(zobaczywszy Maszę i Wierszynina, z radością)
Państwo tutaj? Dobry wieczór.
Irina
Nareszcie jestem w domu.
(do Maszy)
Przed chwilą przychodzi jakaś pani, depeszuje do brata w Saratowie, że jej syn umarł
dzisiaj, i ani rusz nie może sobie przypomnieć adresu. W końcu wysyła bez adresu, po prostu
do Saratowa. I płacze. A ja ni z tego, ni z owego ofuknęłam ją ordynarnie. „Proszę mi nie
zabierać czasu”, powiadam. Sama nie wiem, dlaczego. Dziś mają być u nas maszkarnicy?
Masza
Tak.
Irina
(siada na fotelu)
Ach, odpocząć! Jestem zmęczona.
Tuzenbach
(z uśmiechem)
Kiedy pani przychodzi z pracy, wygląda pani na taką młodziutką, taką skrzywdzoną.
(pauza)
Irina
Jestem zmęczona. Nie. Nie lubię tego telegrafu, nie lubię.
Masza
Schudłaś...
(gwiżdże)
I odmłodniałaś, a z twarzy przypominasz chłopaka.
Tuzenbach
To dzięki uczesaniu.
Irina
Trzeba szukać innej posady, bo ta nie dla mnie. Nie ma w niej nic z tego, czego tak
pragnęłam, o czym marzyłam. Praca bez poezji, bez myśli...
(stukanie w podłogę)
To doktor,
(do Tuzenbacha)
Mój drogi, niech pan zastuka. Ja nie mogę... jestem zmęczona...
(Tuzenbach stuka w podłogę)
Irina
Zaraz przyjdzie. Słuchajcie, trzeba coś zrobić. Wczoraj doktor i nasz Andrzej byli w
klubie i znów się zgrali. Podobna Andrzej przegrał dwieście rubli.
Masza
(obojętnie)
Nic na to nie poradzisz.
Irina
Przed dwoma tygodniami przegrał, w grudniu też przegrał. Niech prędzej przegra
wszystko, może nareszcie wydostaniemy się z tego miasta. Boże, Boże, co noc mi się śni
Moskwa, chodzę jak błędna.
(śmieje się)
Jedziemy w czerwcu, a do czerwca jeszcze... luty, marzec, kwiecień, maj... prawie pół
roku!
Masza
Żeby się tylko Natasza nie dowiedziała, że przegrał.
Irina
Dużo ją to obchodzi.
(Czebutykin, który dopiero co wstał z łóżka - odpoczywał po obiedzie - wchodzi do
sali jadalnej, rozczesuje brodę, siada przy stole i wyciąga z kieszeni gazetę)
Masza
Przyszedł... Czy zapłacił komorne?
Irina
(śmieje się)
Nie. Od ośmiu miesięcy ani grosza. Zapomniał chyba.
Masza
(śmieje się)
Patrz, jaki godny!
(wszyscy śmieją się; pauza)
Irina
Cóż pan taki milczący, pułkowniku?
Wierszynin
Bo ja wiem? Napiłbym się herbaty. Pół życia za szklankę herbaty! Od rana nic nie
jadłem...
Czebutykin
Irinko!
Irina
Co, panie doktorze?
Czebutykin
Proszę tutaj. Venez ici.
(Irina idzie do sali i siada przy stole)
Nie mogę bez ciebie...
(Irina stawia pasjansa)
Wierszynin
Więc co? Skoro nie dają herbaty, pofilozofujmy sobie trochę.
Tuzenbach
Właśnie. Ale na jaki temat?
Wierszynin
Na jaki temat? Może pomarzymy... na przykład o życiu, jakie nadejdzie kiedyś, za
dwieście albo za trzysta lat.
Tuzenbach
Cóż! Wtedy ludzie będą latali balonami, zmieni się krój marynarek, może odnajdą
szósty zmysł i nawet go rozwiną, ale życie będzie wciąż takie samo: trudne, pełne tajemnic,
szczęśliwe. I za tysiąc lat człowiek też będzie wzdychał: „Ach, jak ciężko żyć!” - a jednak tak
samo jak dziś będzie się bał, będzie nienawidził śmierci.
Wierszynin
(po chwili namysłu)
Jak by to wyrazić? Wydaje mi się, że wszystko na świecie musi stopniowo się
zmienić, już się zmienia na naszych oczach. Za dwieście, trzysta, tysiąc lat - przecież nie
chodzi o termin - nadejdzie inne życie, nowe, piękne. My siłą rzeczy nie będziemy w nim
brali udziału, a jednak to dla niego dziś żyjemy, pracujemy, no i męczymy się, my już je
tworzymy i to jedyny cel naszego istnienia, a nawet, proszę pana, nasze jedyne szczęście.
Masza
(cicho śmieje się)
Tuzenbach
Co się stało?
Masza
Nic. Dzisiaj od rana ciągle się śmieję.
Wierszynin
Skończyłem te same szkoły, co pan, nie byłem w akademii. Czytam dużo, ale nie
umiem wybierać sobie lektury, może nawet czytam całkiem nie to, co trzeba, a tymczasem im
dłużej żyję, tym więcej chciałbym wiedzieć. Włosy mi siwieją, jestem już niemal stary, mimo
to jakże niewiele wiem, ach, jak niewiele! Ale wydaje mi się, że to, co najważniejsze,
najprawdziwsze, jednak wiem, wiem dobrze. I tak bym chciał przekonać pana, że szczęścia
dla nas nie ma, nie będzie i nie powinno być... Bo my musimy pracować, tylko pracować, a
szczęście przypadnie w udziale dopiero naszym dalekim potomkom.
(pauza)
Jeśli nie ja, to choć potomkowie potomków moich.
(Fiedotik i Rode ukazują się w sali jadalnej; siadają i cicho nucą brzdąkając na gitarze)
Tuzenbach
Pan twierdzi, że nie wolno nawet marzyć o szczęściu. A jeżeli jestem szczęśliwy?
Wierszynin
Nie.
Tuzenbach
(klasnąwszy w dłonie śmieje się)
Nie rozumiemy się widocznie. Jak mam pana przekonać?
(Masza cicho śmieje się)
Tuzenbach
(pokazuje jej palec)
Proszę, może pani się śmiać.
(do Wierszynina)
Nie tylko za dwieście czy trzysta, ale nawet za milion lat życie będzie takie jak było.
Życie jest wciąż takie samo, pozostaje niezmienne, a rządzi się własnymi prawami, które nas
niewiele obchodzą, bo chyba nigdy nie poznamy ich do głębi. Wędrowne ptaki, na przykład
żurawie, lecą sobie i lecą i gdyby nawet były zdolne do jakichkolwiek myśli, obojętnie,
wielkich czy małych, to i tak muszą lecieć, nie wiedząc, dokąd i po co. Ptaki lecą i będą
lecieć, choćby nawet wśród nich roiło się od Bóg wie jakich filozofów. Niech filozofują, ile
chcą, byle tylko leciały...
Masza
A sens?
Tuzenbach
Sens... Proszę, śnieg pada. Jaki w tym sens?
(pauza)
Masza
Mnie się zdaje, że człowiek powinien być wierzący, przynajmniej powinien szukać
wiary, bo inaczej pustka, pustka... Żyć i nie wiedzieć, po co lecą żurawie, po co rodzą się
dzieci, po co są gwiazdy na niebie... Albo trzeba wiedzieć, po co się żyje, albo wszystko to
fraszka, funta kłaków niewarte.
(pauza)
Wierszynin
A jednak szkoda, że młodość minęła...
Masza
Gogol mówi: jak nudno żyć na tym świecie, proszę państwa!
Tuzenbach
A ja powiem: jak trudno z wami dyskutować, proszę państwa! Niech was nie znam...
Czebutykin
(czytając gazetę)
Balzac brał ślub w Berdyczowie.
(Irina nuci)
Czebutykin
Muszę to nawet zapisać sobie w notesie.
(zapisuje)
Balzac brał ślub w Berdyczowie.
(czyta gazetę)
Irina
(zamyślona nad pasjansem)
Balzac brał ślub w Berdyczowie.
Tuzenbach
Kości rzucone: Pani Maszo, podałem się do dymisji.
Masza
Wiem. I nie widzę w tym nic dobrego. Nie lubię cywilów.
Tuzenbach
Wszystko jedno...
(wstaje)
Jestem brzydki, czyż nadaję się do wojska? Wszystko jedno zresztą... Będę pracował.
Ach, choć jeden dzień w życiu przepracować, ale tak, żeby wieczorem przyjść do domu,
zwalić się na łóżko i natychmiast zasnąć!
(idąc do sali jadalnej)
Robotnicy chyba śpią mocno.
Fiedotik
(do Iriny)
Dzisiaj na Moskiewskiej i Pyżykowa kupiłem dla pani kolorowe kredki. I ten
scyzoryczek...
Irina
Ciągle traktuje mnie pan jak dziecko, a ja przecież już wyrosłam...
(bierze kredki i scyzoryk; z zachwytem)
Jakie śliczne!
Fiedotik
Sobie też kupiłem scyzoryk... proszę zobaczyć... ostrze, tu drugie ostrze, tu trzecie,
żeby dłubać w uchu, to nożyczki, to do czyszczenia paznokci...
Rode
(głośno)
Doktorku, ile pan ma lat?
Czebutykin
Ja? Trzydzieści dwa.
(śmiech)
Fiedotik
Zaraz nauczę panią innego pasjansa...
(rozkłada karty)
(przynoszą samowar; przy samowarze krząta się Anfisa; po chwili wchodzi Natasza i
też krząta się koło stołu; wchodzi Solony, wita się i siada przy stole)
Wierszynin
Jaki wiatr!
Masza
Tak. Obrzydła mi ta zima. Prawie zapomniałam, jak wygląda lato.
Irina
Pasjans wyjdzie, już widać. Jedziemy do Moskwy.
Fiedotik
Właśnie, że nie wyjdzie. Niech pani zobaczy, ósemka padła na dwójkę pik
(śmieje się)
To znaczy, że nie pojedzie pani do Moskwy.
Czebutykin
(czyta gazetę)
Cycykar... Tam szaleje ospa.
Anfisa
(podchodzi do Maszy)
Maszo, córuchno, herbata podana.
(do Wierszynina)
Panie pułkowniku, dobrodzieju, prosimy, jeśli łaska.
Masza
Przynieś tu herbatę, nianiu. Ja tam nie pójdę.
Irina
Nianiu!
Anfisa
I-idę!
Natasza
(do Solonego)
Niemowlęta rozumieją wszystko. „Dzień dobry, Bobusiu, powiadam. Dzień dobry,
najmilszy!” A on spojrzał na mnie tak mądrze. Pan myśli, że przeze mnie przemawia tylko
matka, ale tak nie jest, zapewniam pana. To niezwykłe dziecko.
Solony
Gdyby to było moje dziecko, usmażyłbym je na patelni i zjadł.
(idzie ze szklanką herbaty do salonu i siada w kącie)
Natasza
(zasłaniając twarz rękami)
Ordynarny, źle wychowany człowiek!
Masza
Szczęśliwi są ci, którym wszystko jedno: lato czy zima. Mnie się zdaje, że gdybym
mieszkała w Moskwie, nie obchodziłaby mnie pogoda...
Wierszynin
Niedawno czytałem dziennik pewnego francuskiego ministra, prowadzony w
więzieniu. Minister był skazany za Panamę. Z jakim upojeniem, z jakim zachwytem pisze o
ptakach, które ogląda przez okno celi, a których nie dostrzegał, będąc ministrem. Teraz, kiedy
już jest na wolności, oczywiście znów nie dostrzega ptaków. Pani też nie będzie dostrzegała
Moskwy, gdy pani już tam zamieszka. Szczęścia dla nas nie ma i nie może być, my tylko
ciągle czekamy na szczęście.
Tuzenbach
(bierze ze stołu bombonierkę)
A gdzie cukierki?
Irina
Solony zjadł.
Tuzenbach
Wszystkie?
Anfisa
(podając herbatę)
Do pana list, dobrodzieju.
Wierszynin
Do mnie?
(bierze list)
Od córki.
(czyta)
No, oczywiście... Pani Maszo, niech mi pani daruje, ale muszę iść. Nie będę pił
herbaty.
(wstaje wzburzony)
Ciągle te historie...
Masza
Co się stało? A może to sekret?
Wierszynin
(cicho)
Żona znowu się otruła. Muszę iść. Wyjdę tak, żeby nikt nie widział. To wszystko jest
okropne.
(całuje Maszę w rękę)
Moja najmilsza, dobra, zacna... Wyjdę po cichu tamtędy
(wychodzi)
Anfisa
Gdzie on poszedł? A herbata? Widział to kto...
Masza
(rozgniewana)
Odczep się. Ciągle tylko nudzisz, głowę zawracasz...
(idzie z filiżanką do stołu)
Mam cię już dość, starucho!
Anfisa
Czemu się gniewasz? Córuchno!
Głos Andrzeja
Anfiso!
Anfisa
(przedrzeźnia)
Anfiso! Siedzi jak ten mruk...
(wychodzi)
Masza
(przy stole w sali, ze złością)
Może mi pozwolicie usiąść?
(miesza karty na stole)
Porozkładali się tu z kartami. Teraz herbata!
Irina
Jakaś ty zła, Maszko!
Masza
Jak jestem zła, to nie mówcie do mnie. Zostawcie mnie!
Czebutykin
(śmieje się)
Zostawcie ją, zostawcie...
Masza
Pan ma sześćdziesiątkę na karku, a plecie pan jak sztubak diabli wiedzą co.
Natasza
(wzdycha)
Kochana Maszo, po co używać w rozmowie tak gminnych wyrażeń? Powiem ci
szczerze, że z twoją urodą mogłabyś czarować wszystkich w najlepszym towarzystwie, gdyby
nie te wyrazy. Je vous prie, pardonnez moi, Marie, mais vous avez des manieres un peu
grossieres
Tuzenbach
(tłumiąc śmiech)
Poproszę... poproszę... Tam, zdaje się, koniak...
Natasza
Il parait, que mon Bobuś deja ne dort pas
, obudził się. On dzisiaj trochę niezdrów.
Muszę do niego zajrzeć, przepraszam państwa...
(wychodzi)
Irina
A dokąd poszedł pułkownik?
Masza
Do domu. Znów ma jakieś historie z żoną.
Tuzenbach
(podchodzi do Solonego z karafką koniaku)
Pan ciągle siedzi sam i o czymś myśli, nie wiadomo nawet o czym. No, pogódźmy się
2 Je vous prie... (fr.) - Daruj, proszę, Mario, ale masz nieco gminne maniery.
3 Il parait... (fr.) - w niepoprawnej francuszczyźnie: zdaje mi się, że mój Bobuś już nie śpi.
już. Napijmy się koniaku.
(piją)
Dziś chyba będę musiał całą noc wygrywać na pianinie różne bzdury... Niech już
będzie!
Solony
Niby dlaczego mamy się pogodzić? Ja się z panem nie kłóciłem.
Tuzenbach
Przy panu ciągle mi się zda je, że między nami coś zaszło. Dziwak z pana, to pewne.
Solony
(deklamuje)
„Ja - dziwak? Proszę... ale któż nim nie jest!”
Nie gniewaj się, Aleko!
Tuzenbach
Skąd tu się wziął Aleko!...
(pauza)
Solony
Kiedy rozmawiam z kimś sam na sam, to w porządku, jestem taki jak wszyscy, ale w
większym towarzystwie robię się ponury, nieśmiały i... wygaduję brednie. A jednak jestem
uczciwszy i szlachetniejszy od wielu, wielu innych. Mogę tego dowieść.
Tuzenbach
Ja się często na pana gniewam, pan znowu, kiedy jesteśmy w towarzystwie, wciąż się
mnie czepia, ale mimo to czuję do pana jakąś sympatię. Zresztą co tam, muszę się dziś upić.
Wypijmy!
Solony
Wypijmy.
(piją)
Właściwie, baronie, nie mam do pana żadnej pretensji. Ale z charakteru przypominam
4 Gribojedow, „Mądremu biada”, przekład J. Tuwima.
Lermontowa.
(po cichu)
Nawet jestem do Lermontowa trochę podobny... przynajmniej tak mówią.
(wyjmuje z kieszeni flakon i zlewa ręce perfumami)
Tuzenbach
Podaję się do dymisji. Basta! Namyślałem się pięć lat, aż zdobyłem się wreszcie na
decyzję. Będę pracował.
Solony
(deklamuje)
Nie gniewaj się, Aleko... Porzuć, porzuć te marzenia...
(w czasie ich rozmowy wchodzi po cichu Andrzej z książką i siada przy świecy)
Tuzenbach
Będę pracował.
Czebutykin
(wchodząc z Iriną do salonu)
I poczęstunek też był czysto kaukaski: cebulowa zupa, a na pieczyste czechartma.
Solony
Czeremsza to wcale nie mięso, tylko roślina podobna do naszej cebuli.
Czebutykin
O nie, mój aniele. Czechartma to nie cebula, tylko pieczeń z baraniny.
Solony
A ja panu mówię, że czeremsza to cebula.
Czebutykin
A ja panu mówię, że czechartma to baranina.
Solony
A ja panu mówię, że czeremsza to cebula.
Czebutykin
Co się będę z panem spierał! Pan nigdy nie był na Kaukazie i nie jadł czechartmy.
Solony
Nie jadłem, bo nie cierpię. Po czeremszy zalatuje jak po czosnku.
Andrzej
(błagalnym tonem)
Panowie, dosyć! Błagam!
Tuzenbach
Kiedy przyjdą maszkarnicy?
Irina
Mieli być koło dziewiątej, czyli że zaraz.
Tuzenbach
(ściska Andrzeja)
Oj, chato moja, chato moja nowa...
Andrzej
(tańczy i śpiewa)
Chato nowa, klonowa...
Czebutykin
(tańczy)
Bielusieńka-a!
(Śmiech)
Tuzenbach
(całuje Andrzeja)
Do diabła ciężkiego, wypijmy, Andrzejku, wypijmy bruderszaft. Pojadę z tobą do
Moskwy,
Andrzejku, na uniwersytet.
Solony
Na jaki? W Moskwie są dwa uniwersytety.
Andrzej
W Moskwie jest jeden uniwersytet.
Solony
A ja panu mówię, że dwa.
Andrzej
Niech sobie będą nawet i trzy. Tym lepiej.
Solony
W Moskwie są dwa uniwersytety!
(szmer i sykanie)
W Moskwie są dwa uniwersytety: stary i nowy. A jeżeli państwo nie życzycie sobie
mnie słuchać, jeżeli drażnią was moje słowa, to mogę w ogóle nie mówić. Mogę nawet wyjść
do innego pokoju...
(wychodzi przez jedne z drzwi)
Tuzenbach
Brawa, brawo!
(śmieje się)
Proszę państwa, tańczcie, zaczynam grać! Śmieszny ten Solony...
(siada do pianina, gra walca)
Masza
(tańczy walca sama)
Baron pijany, baron pijany, baron pijany!
(wchodzi Natasza)
Natasza
(do Czebutykina)
Panie doktorze, na chwileczkę.
(mówi coś do Czebutykina, potem po cichu wychodzi; Czebutykin dotyka ramienia
Tuzenbacha i coś mu szepcze)
Irina
Co tam znowu?
Czebutykin
Już czas na nas. Do widzenia państwu.
Tuzenbach
Dobranoc. Czas do domu.
Irina
Jak to? A maszkarnicy?
Andrzej
(zmieszany)
Maszkarników nie będzie. Wiesz, moja kochana, Natasza mówi, że Bobuś niezdrów i
dlatego... Zresztą nie wiem, mnie jest zupełnie wszystko jedno.
Irina
(wzrusza ramionami)
Bobuś niezdrów!
Masza
Hulaj dusza... Wyrzucają nas, więc wynośmy się.
(do Iriny)
To nie Bobuś jest chory, tylko ona sama. O tu!
(stuka się palcem w czoło)
Mieszczanka!
(Andrzej wychodzi przez drzwi do swojego pokoju, Czebutykin idzie za nim, w sali
jadalnej żegnają się)
Fiedotik
Szkoda! Myślałem, że spędzimy razem miły wieczór, ale jeżeli dzieciaczek chory, to
oczywiście... Przyniosę mu jutro zabawki...
Rode
(głośno)
Co prawda, wyspałem się po obiedzie, bo myślałem, że do rana będę tańczył. Przecież
dopiero dziewiąta!
Masza
Wyjdźmy na dwór, tam pogadamy. Namyślimy się, jak i co.
(słychać: „Do widzenia! Dobranoc!” Słychać wesoły śmiech Tuzenbacha; wszyscy
wychodzą, Anfisa i pokojówka sprzątają ze stołu, gaszą światła; słychać, jak śpiewa niańka.
Andrzej w płaszczu i kapeluszu oraz Czebutykin wchodzą po cichu)
Czebutykin
W ogóle nie zdążyłem się ożenić dlatego, że życie mignęło jak ta błyskawica, i
dlatego, że kochałem się do szaleństwa w twojej mamie, która była zamężna...
Andrzej
Nie trzeba się żenić. Nie trzeba, nuda...
Czebutykin
Niby to i racja - ale samotność! Jakkolwiek byś filozofował, samotność to straszna
rzecz, kochasiu... Chociaż właściwie... czy nie wszystko jedno?
Andrzej
Chodźmy prędzej.
Czebutykin
Po co się śpieszyć? Zdążymy.
Andrzej
Boję się, żeby mnie żona nie zatrzymała.
Czebutykin
A!
Andrzej
Dziś nie będę grał, tak tylko posiedzę trochę. Jakoś niedobrze się czuję... Doktorze, co
mam robić na zadyszkę?
Czebutykin
Po co pytasz? Nie pamiętam, kochany. Nie wiem.
Andrzej
Wyjdziemy przez kuchnię.
(wychodzą; dzwonek, potem znów dzwonek; słychać głosy i śmiech)
Irina
(wchodzi)
Kto to?
Anfisa
(szeptem)
Maszkarnicy!
(dzwonek)
Irina
Powiedz, nianiu, że nikogo nie ma w domu. I przeproś.
(Anfisa wychodzi; Irina snuje się po pokoju zamyślona i zdenerwowana; wchodzi
Solony)
Solony
(ze zdziwieniem)
Nie ma nikogo... Gdzie są wszyscy?
Irina
Poszli do domu.
Solony
To dziwne. Pani jest sama?
Irina
Sama.
(pauza)
Dobranoc.
Solony
Zachowywałem się dziś niezbyt pięknie, nietaktownie. Ale pani jest inna niż wszyscy,
pani jest czysta i wzniosła, pani wie, gdzie prawda... Tylko pani jedna może mnie zrozumieć.
Kocham, kocham okrutnie, do szaleństwa...
Irina
Żegnam pana. Proszę już iść.
Solony
Nie mogę żyć bez pani.
(idzie za nią)
O, zachwycie!
(przez łzy)
O, szczęście! O cudne, przepyszne, czarodziejskie oczy, jakich nie widziałem u żadnej
kobiety!
Irina
(zimno)
Proszę przestać.
Solony
Pierwszy raz mówię o mojej miłości do pani, jestem jakby nie na ziemi, ale na innej
planecie.
(pociera czoło}
Zresztą, to obojętne. Miłości nikomu gwałtem się nie narzuci, jasna rzecz... Ale nie
będę miał szczęśliwych rywali... Nie będę miał... Przysięgam na wszystkie świętości, że
rywala zabiję... O cudna!
(przechodzi Natasza ze świecą)
Natasza
(otwiera jedne drzwi, potem drugie, przechodzi koło pokoju Andrzeja)
Andrzej tutaj... Niech sobie czyta. Przepraszam, panie kapitanie, nie wiedziałam, że
pan tu jest, ja tak po domowemu...
Solony
Dla mnie to bez różnicy. Żegnam!
(wychodzi)
Natasza
Kochanie, jakaś ty zmęczona! Moja biedna dziecinko!
(całuje Irinę)
Powinnaś się zaraz położyć.
Irina
Czy Bobuś śpi?
Natasza
Owszem, śpi, ale niespokojnie. Ach, Irinko, dawno miałam ci to powiedzieć, tylko
ciągle albo ciebie nie ma, albo ja jestem zajęta... Boję się, że Bobusiowi w dziecinnym pokoju
za zimno, tam wilgoć. A twój pokój akurat nadaje się dla dziecka. Kochana, jedyna, przenieś
się na razie do Oli!
Irina
(nie zrozumiawszy)
Dokąd?
(słychać, jak przed dom zajeżdża trójka koni z janczarami)
Natasza
Na razie pomieszkasz w jednym pokoju z Olą, a twój pokój damy Bobusiowi. To takie
rozkoszne dziecko, mówię dziś do niego: „Bobusiu, tyś mój! Mój!” A on na mnie patrzy tymi
oczętami.
(dzwonek)
To pewnie Olga. Jak późno!
(pokojówka podchodzi do Nataszy i coś mówi szeptem)
Natasza
Protopopow? Ach, dziwak. To Protopopow, chce, żebym się z nim przejechała
saniami.
(śmieje się)
Dziwni ci mężczyźni...
(dzwonek)
Ktoś przyszedł. Chyba mogę się wyrwać na piętnaście minut, przejadę się trochę...
(do pokojówki)
Powiedz, że zaraz.
(dzwonek)
Ktoś dzwoni... to chyba Olga
(wychodzi)
(pokojówka wybiega; Irina siedzi zamyślona; wchodzą: Kułygin, Olga, za nimi
Wierszynin)
Kułygin
Masz ci los! A mówiliście, że będą tańce.
Wierszynin
Dziwne doprawdy, wyszedłem niedawno, najwyżej pół godziny temu, spodziewano
się maszkarników...
Irina
Wszyscy poszli.
Kułygin
I Masza poszła? Dokąd poszła? A dlaczego Protopopow czeka na dole w saniach? Na
kogo czeka?
Irina
Nie zadawajcie mi pytań... Jestem zmęczona.
Kułygin
Jakie to rozkapryszone...
Olga
Rada pedagogiczna dopiero teraz się skończyła. Nie mam już sił. Przełożona jest
chora, muszę ją zastępować. Jak mnie głowa boli, jak boli...
(siada)
Andrzej przegrał wczoraj dwieście rubli... Całe miasto już o tym mówi...
Kułygin
Ja też porządnie się zmęczyłem na sesji.
(siada)
Wierszynin
Moja żona chciała mnie nastraszyć i omal się nie otruła. Wszystko skończyło się
dobrze, teraz odpoczywam, co za rozkosz... Ale trzeba iść, co? No trudno, życzę państwu
dobrej nocy.
(do Kułygina)
Proszę pana, jedźmy gdzieś razem! Nie mogę wrócić do domu, absolutnie nie mogę...
Jedźmy!
Kułygin
Jestem zmęczony. Nie pojadę.
(wstaje)
Jestem zmęczony. Czy Masza poszła do domu?
Irina
Chyba tak.
Kułygin
(całuje Irinę w rękę)
Dobranoc. Jutro i pojutrze cały dzień odpoczywamy. Wszystkiego najlepszego!
(idzie)
Marzę o herbacie. Byłem pewny, że spędzę wieczór w miłym towarzystwie i - o,
fallacem hominum spem!...
Przy okrzyku - accusativus...
Wierszynin
Więc pojadę sam.
(pogwizdując wychodzi z Kułyginem)
Olga
Głowa, moja głowa... Andrzej przegrał... całe miasto mówi... Pójdę się położyć.
(wychodząc)
Jutro jestem wolna... O Boże, co za rozkosz! Jutro jestem wolna, pojutrze też... Głowa,
głowa...
(wychodzi)
Irina
(sama)
Wszyscy poszli. Nie ma nikogo.
(z ulicy słychać harmonię, niańka śpiewa piosenkę)
Natasza
(w futrze i czapce idzie przez salę, za nią pokojówka)
Wrócę za pół godziny. Tylko przejadę się trochę.
(Wychodzi)
Irina
(sama, tęsknie)
Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!
5 O, fallacem hominum spem!... (łac.) - O, zwodna ludzka nadziejo.
kurtyna
AKT TRZECI
Pokój Olgi i Iriny; na prawo i na lewo dwa łóżka zasłonięte parawanami; dochodzi
trzecia w nocy; za sceną bije dzwon alarmowy - na pożar, który zaczął się już dawno; widać,
że w domu jeszcze nikt się nie kładł; na kanapie leży Masza ubrana jak zwykle w czarną
suknię; wchodzi Olga z Anfisą.
Anfisa
Teraz siedzą na dole pod schodami... Mówię do nich - „proszę na górę, tak przecież
nie można”, nic, tylko płaczą. „Nie wiemy, powiadają, gdzie tatuś. Może się, nie daj Bóg,
spalił”. Takie głupstwa! I na podwórzu pełno... też ledwo odziani.
Olga
(wyjmując suknie z szafy)
Weź tę popielatą... I jeszcze tę... Bluzeczkę też... I tę spódnicę weź, nianiu... Co się
dzieje, Boże, Boże... Zaułek Kirsanowski spalił się chyba do szczętu... Weź to... i to...
(rzuca jej suknie)
Jak się nastraszyli biedni Wierszyninowie! Ich dom o mały włos nie spłonął. Niech
przenocują u nas... nie możemy ich puścić do domu... Biednemu Fiedotikowi spaliło się
wszystko, nic nie zostało...
Anfisa
Zawołaj na Fieraponta, Oleńko, bo sama nie udźwignę.
Olga
(dzwoni)
Nie sposób się nikogo dowołać...
(otwierając drzwi)
Niechże tu ktoś przyjdzie!
(przez otwarte drzwi, widać okno czerwone od łuny; słychać, jak koło domu
przejeżdża straż ogniowa)
Jakie to straszne. I jak obrzydło!
(wchodzi Fierapont)
Olga
Weź to, zanieś na dół... Tam pod schodami stoją panny Kołotilin... daj im to. I to.
Fierapont
Tak jest... W dwunastym roku Moskwa też się paliła. Boże ty mój, Boże! Francuzi
tylko się dziwili.
Olga
Idź już...
Fierapont
Tak jest.
(wychodzi)
Olga
Nianiu kochana, wszystko oddaj. Nam nic nie trzeba, oddaj wszystko, nianiu... Taka
jestem zmęczona, że ledwo trzymam się na nogach... Wierszyninów nie możemy puścić do
domu... Dziewczynki położą się w salonie, a pułkownik na dole u barona... Fiedotik też u
barona albo u nas w sali jadalnej... Doktor jak na złość pijany, okropnie pijany... u niego nie
można. A żonę Wierszynina też w salonie...
Anfisa
(zniżonym głosem)
Oleńko, moja najdroższa, nie wypędzaj mnie! Nie wypędzaj!
Olga
Głupstwa gadasz, nianiu. Nikt cię nie wypędza.
Anfisa
(tuli głowę do piersi Olgi)
Kochana moja, złota moja, ja przecież pracuję, jak mogę.. A niech tylko stracę siły,
zaraz powiedzą: wynoś się. Ale dokąd pójdę? Dokąd? Osiemdziesiąt lat. Osiemdziesiąty drugi
rok...
Olga
Usiądź, nianiu... Zmęczyłaś się, biedaczko...
(pomaga Anfisie usiąść)
Odpocznij, moja staruszko. Jak zbladłaś!
(wchodzi Natasza)
Natasza Tam właśnie mówili, że trzeba jak najprędzej założyć towarzystwo pomocy
dla pogorzelców. No cóż! Piękna myśl. W ogóle trzeba natychmiast pomagać biednym
ludziom, to obowiązek bogatych. A Bobuś i Sofijka śpią sobie, śpią jakby nigdy nic. U nas
tyle ludzi wszędzie, gdziekolwiek zajrzeć, pełen dom. W mieście panuje influenca, boję się,
żeby się dzieci nie zaraziły.
Olga
(nie słucha jej)
Z tego pokoju nie widać ognia, tu najzaciszniej...
Natasza
Tak... Jestem pewnie potargana.
(przed lustrem)
Mówią, że przytyłam... nieprawda! Nic podobnego! A Masza śpi, zmęczyła się
biedaczka...
(do Anfisy, zimno)
Jak śmiesz przy mnie siedzieć? Wstań! Wynoś się!
(Anfisa wychodzi; pauza)
Doprawdy nie rozumiem, po co trzymasz w domu tę staruchę!
Olga
(osłupiała)
Wybacz, ale ja cię też nie rozumiem...
Natasza
Na nic tu niepotrzebna. To chłopka, niech mieszka na wsi ... W głowach im się
przewraca. Ja lubię porządek w domu! Żadnych darmozjadów w domu nie powinno być.
(głaszcze ją po policzku)
Zmęczyłaś się, biedaczko! Zmęczyła się nasza pani przełożona! Wiesz, kiedy moja
Sofija wyrośnie i zacznie chodzić do gimnazjum, będę się ciebie bała.
Olga
Nie chcę być przełożoną.
Natasza
Ale wybiorą cię, Oleńko. To już postanowione.
Olga
Zrzeknę się. Nie mogę... To nie na moje siły...
(pije wodę)
Przed chwilą tak brutalnie potraktowałaś nianię... Daruj, nie mogę tego znieść...
ciemno mi w oczach...
Natasza
(z przejęciem)
Wybacz, Olu, wybacz... Nie chciałam cię dotknąć.
(Masza wstaje, bierze poduszkę i wychodzi zła)
Olga
Zrozum, moja droga... może jesteśmy inaczej wychowane, ale ja tego nie znoszę. Taki
stosunek do ludzi po prostu mnie przytłacza, czuję się zupełnie chora... żyć mi się nie chce!
Natasza
Wybacz, wybacz...
(całuje ją)
Olga
Boli mnie każda szorstkość, choćby najmniejsza, każde niedelikatne słowo.
Natasza
Często mówię niepotrzebne rzeczy, to prawda, ale chyba zgodzisz się ze mną, moja
droga, że ta starucha powinna mieszkać na wsi.
Olga
Jest u nas od trzydziestu lat.
Natasza
Ale przecież teraz nie może już pracować. Albo ja nic nią rozumiem, albo ty mnie nie
chcesz zrozumieć. Nie jest zdolna do pracy, wciąż tylko śpi albo siedzi.
Olga
I niech siedzi.
Natasza
(ze zdziwieniem)
Jak to niech siedzi? Przecież to służąca,
(przez łzy)
Nie rozumiem cię, Olu. W domu jest niańka, mamka, pokojówka, kucharka... na co
nam jeszcze ta stara? Na co?
(za sceną bije dzwon alarmowy)
Olga
Tej nocy przybyło mi dziesięć lat.
Natasza
Musimy się dogadać, Olu. Ty rządzisz w gimnazjum, ja - w domu, ty masz swoje
lekcje, ja - gospodarstwo. I jeżeli mówię coś na temat służby, to wiem, co mówię; wiem, co-
mó-wię... A więc żeby mi od jutra nie było tej starej złodziejki, niedołęgi...
(tupie nogami)
tej wiedźmy!...
Jak śmiesz mnie irytować! Jak śmiesz!
(opamiętawszy się)
Doprawdy, Olu, jeżeli nie przeniesiesz się na dół, będziemy się wciąż kłóciły. To
okropne.
(wchodzi Kułygin)
Kułygin
Gdzie Masza? Czas do domu. Mówią, że pożar ustaje.
(przeciąga się)
Spaliła się tylko jedna dzielnica, a przecież był wiatr, zdawało się z początku, że całe
miasto w płomieniach.
(siada)
Jestem zmęczony, Oleńko, moja kochana... Nieraz myślę, że gdyby nie Masza,
ożeniłbym się z tobą, Oleńko. Tyś taka dobra... Zmęczony jestem
(nasłuchuje)
Olga
Co?
Kułygin
Doktor jak na złość znów pije, strasznie teraz pijany. Jak na złość!
(wstaje)
O, zdaje się, że idzie tutaj... Słyszycie? Tak, idzie tu...
(śmieje się)
Jaki on, doprawdy... Schowam się,
(podchodzi do szafy i chowa się w kącie)
A to szałaput.
Olga
Dwa lata nie pił - i proszę, znowu...
(cofa się razem z Nataszą w głąb pokoju)
(wchodzi Czebutykin; idzie przez pokój nie chwiejąc się, jakby był trzeźwy, przystaje,
patrzy, zbliża się do umywalni i zaczyna myć ręce)
Czebutykin
(ponuro)
Niech ich wszystkich diabli wezmą... diabli... Im się zdaje, że jestem lekarzem i
umiem leczyć rozmaite choroby, a ja absolutnie nic nie umiem, wszystko, co umiałem,
wyleciało mi z głowy, teraz nic nie pamiętam, absolutnie nic.
(Olga i Natasza, nie zauważone przez nikogo, wychodzą)
Niech to diabli! Zeszłej środy próbowałem leczyć na Zasypiu chorą kobietę - umarła, i
to moja wina, że umarła. Tak... Wiedziałem coś niecoś ze dwadzieścia pięć lat temu, a teraz
nic nie pamiętam. Nic. Może nawet nie jestem człowiekiem, tylko udaję, że mam ręce, nogi i
głowę. Może w ogóle nie istnieję, tylko wydaje mi się, że chodzę, jem, śpię.
(płacze)
Och, gdyby wcale nie istnieć
(przestaje płakać, ponuro)
Diabli wiedzą co... Przedwczoraj była rozmowa w klubie. Mówią, że Szekspir, że
Wolter... Nie czytałem tego, nigdy nie czytałem, ale zrobiłem taką minę, jakbym czytał... I
wszyscy też jak ja. Trywialność! Podłość! I zaraz przypomniała mi się ta kobieta, którą
umorzyłem w środę... i w ogóle wszystko się przypomniało i na sercu zrobiło się tak ciężko,
tak ohydnie... ech, tylko pić...
(wchodzą: Irina, Wierszynin i Tuzenbach po cywilnemu, w nowym, modnym ubraniu)
Irina
Posiedźmy tu trochę. Tu nikt nie przyjdzie.
Wierszynin
Gdyby nie żołnierze, spaliłoby się całe miasto. Zuchy!
(zaciera ręce z zadowolenia)
Świetne chłopaki! Ach, cóż to za zuchy!
Kułygin
(podchodząc do nich)
Która godzina, proszę państwa?
Tuzenbach
Już po trzeciej. Świta.
Irina
Wszyscy siedzą w sali jadalnej, nikt nie wychodzi. I ten pański Solony też...
(do Czebutykina)
Panie doktorze, niech pan pójdzie się położyć.
Czebutykin
A po co? Dziękuję uprzejmie.
(przyczesuje brodę)
Kułygin
(śmieje się)
Ale golnął sobie doktorek!
(klepie go po ramieniu)
Zuch! In vino veritas
, mawiali starożytni.
Tuzenbach
Wszyscy mnie proszą, żebym urządził koncert na pogorzelców.
Irina
Ale któż by?...
Tuzenbach
To można zrobić, jeżeli się chce. Uważam, że pani Masza cudownie gra na fortepianie.
Kułygin
Cudownie gra!
Irina
Już zapomniała. Trzy lata, jak nie gra... nawet cztery...
Tuzenbach
W tym mieście nikt nie rozumie muzyki, absolutnie nikt, ale ja rozumiem i daję
państwu słowo, że pani Masza gra świetnie, to prawie talent.
Kułygin
Racja, baronie. Bardzo ją kocham, moją Maszę. Przemiła kobieta.
Tuzenbach
Grać tak wspaniale i równocześnie wiedzieć, że tego nikt, nikt nie rozumie!
6 In vino veritas (łac.) - W winie prawda.
Kułygin
(wzdycha)
Rzeczywiście... Ale czy wypada, żeby Masza brała udział w koncercie?
(pauza)
Ja, proszę państwa, nie wiem. Może to właśnie będzie dobrze. Muszę nadmienić, że
nasz dyrektor, choć to dobry człowiek, nawet bardzo dobry, bardzo rozumny, ma jednak takie
jakieś poglądy... Naturalnie, że to nie jego rzecz, ale mimo wszystko pomówię z nim, jeżeli
chcecie.
(Czebutykin bierze do rąk porcelanowy zegar i ogląda go)
Wierszynin
Cały się ubrudziłem przy tym pożarze, wyglądam jak strach na wróble,
(pauza)
Wczoraj obiło mi się o uszy, że podobno naszą brygadę mają przenieść gdzieś daleko.
Jedni mówią, że do Królestwa Polskiego, inni, że do Czyty.
Tuzenbach
Ja także o tym słyszałem. No cóż! Pusto się zrobi w mieście.
Irina
I my też wyjedziemy.
Czebutykin
(upuszcza zegar, który się tłucze)
W drobny mak!
(pauza, wszyscy są zmartwieni i zażenowani)
Kułygin
(zbierając szczątki)
Rozbić taką kosztowną rzecz - ach, doktorze, doktorze! Pałka z minusem ze
sprawowania!
Irina
To zegar po mamie.
Czebutykin
Możliwe... Po mamie, to po mamie. A może wcale nie rozbiłem, tylko tak się zdaje, że
rozbiłem. Może nam w ogóle się zdaje, że żyjemy, a w rzeczywistości nie ma nas. Nic nie
wiem, nikt nic nie wie.
(przy drzwiach)
Co tak patrzycie? Natasza ucina sobie romansik z Protopopowem, a wy nic nie
wiecie... Siedzicie tu sobie i nic nie wiecie, a Natasza ucina romansik z Protopopowem...
(śpiewa)
„To ci orzech, to ci orzech, twardy orzech do zgryzienia”...
(wychodzi)
Wierszynin
Ta-ak...
(śmieje się)
Jakie to wszystko dziwne, w gruncie rzeczy!
(pauza)
Kiedy zaczął się pożar, pobiegłem czym prędzej do domu. Idę, patrzę - nasz dom cały
i nietknięty, nawet nie zagrożony, ale obie moje dziewczynki stoją na progu w nocnych
koszulach, matki nie ma, ludzie kręcą się w kółko, biegają konie i psy, na twarzach dzieci
maluje się lęk, groza, jakieś błaganie albo już nie wiem co. Serce mi zamarło, kiedy
zobaczyłem ich twarze. Boże, myślę, ile jeszcze będą musiały znieść moje dzieci przez długie
lata życia! Chwytam je, biegnę i wciąż myślę o tym samym: ile one będą musiały jeszcze
znieść na tym świecie!
(dzwon alarmowy; pauza)
Przychodzę do państwa, a matka już tu jest, złości się, krzyczy.
(wchodzi Masza z poduszką, siada na kanapie)
Wierszynin
I kiedy moje dzieci stały na progu w nocnych koszulach, a ulica była czerwona od
płomieni i był straszny hałas, pomyślałem, że coś podobnego działo się już przed laty, gdy
znienacka napadał wróg, gdy rabował, palił... A jednak, w gruncie rzeczy, cóż za olbrzymia
różnica między tym, co było i co jest teraz. Niech upłynie jeszcze trochę czasu, może
dwieście, może trzysta lat, a potomni też będą patrzeć na nasze dzisiejsze życie z
przerażeniem, z szyderstwem, cała ta epoka wyda im się ciężka, kanciasta, nieznośna,
dziwaczna. O, jakie to będzie życie wtedy, jakie życie!
(śmieje się)
Przepraszam, znowu wdałem się w filozofię. Ale pozwólcie państwo, że będę mówił
dalej. Strasznie mi się chce filozofować, w takim już jestem nastroju.
(pauza)
Wszyscy śpią, zdaje się. Powtarzam więc: jakie to będzie życie! Możemy to sobie
tylko wyobrazić... Teraz wy, panie, stanowicie jedyny wyjątek w mieście, ale w następnych
pokoleniach będzie ich więcej, coraz więcej, aż przyjdzie czas, że wszystko się zmieni i
wszyscy zaczną żyć jak wy... A kiedyś i wy też staniecie się przeżytkiem, bo urodzą się
ludzie, którzy będą lepsi od was...
(śmieje się)
Jestem dzisiaj w jakimś niezwykłym nastroju. Diabelnie chcę żyć...
(śpiewa)
„Miłość nad każdym wiekiem włada...”
(śmieje się)
Masza
Tram-tam-tam...
Wierszynin
Tam-tam...
Masza
Tra-ra-ra...
Wierszynin
Tra-ta-ta...
(śmieje się)
(wchodzi Fiedotik)
Fiedotik
(tańczy)
Pogorzelec, pogorzelec! Spaliłem się do szczętu!
(śmiech)
Irina Czy to takie śmieszne? Wszystko się panu spaliło?
Fiedotik
(śmieje się)
Wszystko do szczętu. Nie zostało nic. I gitara się spaliła, i aparat fotograficzny się
spalił, i wszystkie moje listy... Chciałem pani podarować notesik - też się spalił.
(wchodzi Solony)
Irina
Przepraszam, panie kapitanie. Tu nie wolno.
Solony
A dlaczego baronowi wolno, a mnie nie?
Wierszynin
Rzeczywiście, czas się rozejść. Jak tam pożar?
Solony
Podobno ustaje. Ale mnie to naprawdę dziwi, dlaczego baronowi wolno, a mnie nie
wolno?
(wyciąga flakon i perfumuje się)
Wierszynin
Tram-tam-tam.
Masza
Tram-tam.
Wierszynin
(śmieje się; do Solonego)
Chodźmy do sali jadalnej.
Solony
A więc dobrze, zapamiętamy to sobie. „Myśl ową można wyrazić prościej, lecz może
lepiej gęsi nie złościć...”
(patrząc na Tuzenbacha)
Cip, cip, cip...
(wychodzi z Wierszyninem i Fiedotikiem)
Irina
Jak tu nadymił ten Solony...
(ze zdziwieniem)
Baron śpi! Baronie! Baronie!
Tuzenbach
(ocknąwszy się)
Zmęczyłem się, jednak... Cegielnia.. Nie, nie majaczę, naprawdę wyjadę wkrótce do
cegielni, będę pracował... Tu już ustalone.
(do Iriny, czule)
Pani jest taka blada, śliczna, urzekająca...
Wydaje mi się, że pani bladość jak światło rozprasza mrok... Pani jest smutna,
niezadowolona z życia... O, niechże pani jedzie ze mną, będziemy pracowali razem!
Masza
Baronie, niech pan już odejdzie.
Tuzenbach
(śmieje się)
Pani tu! Nie widzę.
(całuje Irinę w rękę)
Do widzenia, idę, już... Patrzę teraz na panią i przypomina mi się, jak pani kiedyś, w
dniu swoich imienin, wesoła, promienna, mówiła o radościach pracy... Jak piękne życie
marzyło mi się wtedy! Gdzie to życie?
(całuje ją w rękę)
Pani ma łzy w oczach. Proszę się położyć, już świta... zaczyna się dzień... Gdyby mi
wolno było życie oddać za panią!
Masza
Niech pan odejdzie! Doprawdy...
Tuzenbach
Idę...
(wychodzi)
Masza
(kładzie się)
Fiodor, czy spisz?
Kułygin
Co?
Masza
Idź do domu.
Kułygin
Kochana moja Masza, droga moja Masza...
Irina
Masza jest zmęczona. Daj jej odpocząć.
Kułygin
Zaraz pójdę... Moja żoneczko najlepsza, najmilsza... Kocham cię, moja jedyna...
Masza
(ze złością)
Amo, amas, amat, amamus, amatis, amant.
Kułygin
(śmieje się)
Nie, doprawdy, ona jest nadzwyczajna. Pobraliśmy się siedem lat temu, a mnie się
wydaje, że dopiero wczoraj. Słowo honoru. Doprawdy, to nadzwyczajna kobieta. Jestem
zadowolony, zadowolony, zadowolony!
Masza
Jestem znudzona, znudzona, znudzona...
(podnosi się i mówi siedząc)
Nie może mi to wyjść z głowy... Oburzająca historia. Utkwiło w myśli jak ćwiek,
muszę o tym powiedzieć. Chodzi o Andrzeja... Zastawił ten dom w banku i wszystkie
pieniądze zabrała żona, a przecież dom należy nie tylko do niego, ale do nas czworga!
Andrzej powinien o tym pamiętać, jeżeli jest porządnym człowiekiem.
Kułygin
Daj spokój, Maszo! Po co to? Andrzej ma tyle długów, Bóg z nim.
Masza
A jednak to oburzające.
(kładzie się)
Kułygin
Bieda nam nie grozi. Zarabiam, pracuję w gimnazjum, mam prywatne lekcje... Jestem
uczciwy człowiek. I prosty... Omnia mea mecum porto, jak to mówią.
Masza
Ależ ja niczego nie żądam, tylko oburza mnie niesprawiedliwość.
(pauza)
Idź już, Fiodor.
Kułygin
(całuje ją)
Jesteś zmęczona, odpocznij z pół godzinki, a ja tam posiedzę, zaczekam... Śpij...
(idzie)
Jestem zadowolony, zadowolony, zadowolony.
(wychodzi)
Irina
Rzeczywiście, jak skarłowaciał nasz Andrzej, jak zmarniał i zestarzał się przy tej
kobiecie! Miał być profesorem uniwersytetu, a teraz chwali się, że nareszcie wszedł do
zarządu ziemstwa. Andrzej jest. członkiem zarządu, a Protopopow... Całe miasto plotkuje i
wyśmiewa się, on jeden nic nie rozumie, nic nie widzi... Wszyscy pobiegli do pożaru, a on
dalej siedzi u siebie w pokoju, żadnego wrażenia... Potrafi tylko ,grać na skrzypcach.
(nerwowo)
Och, straszne, straszne, straszne! Nie mogę, nie mogę już tego znieść! Nie mogę, nie
mogę!
(wchodzi Olga; sprząta u siebie na stoliku)
Irina
(głośno szlocha)
Wyrzućcie mnie, wyrzućcie, ja już nie mogę!
Olga
(przestraszona)
Co się stało? Co? Kochana!
Irina
(szlochając)
Dlaczego? Dlaczego wszystko minęło? Gdzie jest? O Boże, Boże! Wszystko
pozapominałam, w głowie mi się plącze... Nie pamiętam, jak jest po włosku okno albo, na
przykład, sufit... Zapominam, zapominam dzień po dniu, życie ucieka i nigdy nie wróci,
nigdy, nigdy nie wyjedziemy do Moskwy... Wiem, że nie wyjedziemy...
Olga
Kochana, kochana...
Irina
(hamując się)
Jaka jestem nieszczęśliwa... Nie mogę pracować, nie będę pracować. Dosyć, dosyć!
Byłam telegrafistką, teraz jestem urzędniczką w magistracie i nienawidzę tego, gardzę
wszystkim, co mi każą robić... Mam już dwudziesty czwarty rok, pracuję dawno, mózg mi
usycha, schudłam, zbrzydłam, zestarzałam się i nic, nic, żadnego zadowolenia, a czas płynie i
wciąż się wydaje, że odchodzę od prawdziwego, pięknego życia, odchodzę coraz dalej, coraz
dalej, w jakąś otchłań. Rozpacz mnie ogarnia, nie rozumiem, jakim cudem jeszcze żyję i do
tej pory nie popełniłam samobójstwa...
Olga
Nie płacz, moja malutka, nie płacz... Boli mnie to.
Irina
Nie płaczę, nie płaczę... Dosyć... Widzisz, już nie płaczę. Dosyć... Dosyć!
Olga
Kochanie, powiem ci jak siostra, jak przyjaciel: jeżeli chcesz posłuchać mojej rady, to
wyjdź za barona.
(Irina cicho płacze)
Olga
Przecież szanujesz go, bardzo cenisz... On, co prawda, jest brzydki, ale za to uczciwy,
czysty... Przecież za mąż wychodzi się nie z miłości, tylko po to, żeby spełnić obowiązek. Ja
przynajmniej tak uważam, ja bym wyszła za mąż bez miłości. Wyszłabym za każdego, kto by
mnie chciał, byle tylko był porządnym człowiekiem. Nawet za starszego bym wyszła...
Irina
Ciągle czekałam, że przeniesiemy się do Moskwy i tam spotkam tego prawdziwego,
marzyłam o nim, kochałam... I okazało się, że to bujda, wszystko bujda...
Olga
(ściska Irinę)
Moja najmilsza, piękna siostro, ja wszystko rozumiem. Kiedy baron wystąpił z wojska
i przyszedł do nas po cywilnemu, wydał mi się tak brzydki, że aż się popłakałam... Pyta mnie:
„Czemu pani płacze?” Jak miałam mu powiedzieć? Ale gdyby Bóg chciał, żebyś wyszła za
niego, byłabym szczęśliwa. To inna rzecz, to zupełnie inna rzecz.
(Natasza ze świecą w ręku bez słowa przechodzi przez scenę z prawych drzwi do
lewych)
Masza
(siada)
Łazi tu tak, jakby to ona podpaliła.
Olga
Głupia jesteś, Maszo. Najgłupsza w naszej rodzinie. Przepraszam cię bardzo.
(pauza)
Masza
Chcę wam coś wyznać, kochane siostry. Tak mi ciężko na duszy. Powiem to tylko
wam i już nikomu, nigdy... Powiem zaraz.
(po cichu)
To moja tajemnica, ale wy musicie wiedzieć wszystko... Nie mogę milczeć...
(pauza)
Ja kocham, kocham... Kocham tego człowieka...
Przed chwilą był tutaj... Zresztą, co tam! Kocham Wierszynina...
Olga
(idzie za swój parawan)
Przestań. Ja i tak tego nie słyszę.
Masza
Więc co mam zrobić?
(chwyta się za głowę)
Z początku wydawał mi się jakiś dziwny, potem zaczęłam go żałować... potem
pokochałam... pokochałam go z tym jego głosem, wylewnością, nieszczęściem, dwiema
córeczkami...
Olga
(zza parawanu)
Ja i tak nie słyszę. Pleć, co chcesz, ja nic nie słyszę.
Masza
E, głupia jesteś, Olu. Kocham - a więc taki już mój los. A więc dola moja taka... I on
też mnie kocha... To wszystko jest straszne. Prawda? To niedobrze?
(ciągnie Irinę za rękę, tuli ją do siebie)
O, moja najmilsza... Co nas jeszcze spotka w życiu, co z nami będzie... Kiedy czytasz
jakąś powieść, wtedy wydaje się, że wszystko jest znane i całkiem zrozumiałe, a jak
pokochasz sama, to okazuje się, że nikt nic nie wie i że każdy musi sam za siebie
decydować... Najmilsze moje, siostry moje... Zwierzyłam się przed wami, teraz będę
milczała... Teraz będę jak ten Gogolowski wariat: milcz serce...
(Andrzej, za nim Fierapont)
Andrzej
(gniewnie)
Czego chcesz? Nie rozumiem.
Fierapont
(w drzwiach, zniecierpliwiony)
Ja, Andrzeju Siergiejewiczu, powtarzam już dziesiąty raz.
Andrzej
Po pierwsze, nie Andrzeju Siergiejewiczu, tylko proszę jaśnie pana!
Fierapont
Strażacy, proszę jaśnie pana, zapytują, czy im będzie wolno przejechać nad rzekę
przez ogród. Bo jeżdżą naokoło i jeżdżą - czysta mordęga.
Andrzej
Dobrze. Powiedz, że dobrze.
(Fierapont wychodzi)
Nudzą tylko. Gdzie Olga?
(Olga wychodzi zza parawanu)
Przychodzę po klucz od szafy, zgubiłem swój. Masz u siebie taki mały kluczyk.
(Olga w milczeniu podaje mu klucz, Irina idzie za swój parawan; pauza)
Andrzej
A taki ogromny pożar! Teraz ustaje. Do licha, tak mnie rozzłościł ten Fierapont, że
powiedziałem głupstwo... Proszę jaśnie pana...
(pauza)
Dlaczego nic nie mówisz, Olu?
(pauza)
Czas już zaprzestać tych fochów i nie dąsać się nie wiadomo o co... Jesteś tutaj,
Maszo, Irina też jest tu, świetnie, powiemy sobie wszystko bez ogródek i raz na zawsze. Jaką
macie do mnie pretensję? Co?
Olga
Daj spokój, Andrzeju. Jutro pomówimy.
(wzburzona)
Jaka męcząca noc!
Andrzej
(bardzo zmieszany)
Nie denerwuj się. Pytam was całkiem spokojnie: jaką macie do mnie pretensję?
Powiedzcie szczerze.
Głos Wierszynina
Tram-tam-tam!
Masza
(wstaje, głośno)
Tra-ta-ta!
(do Olgi)
Do widzenia, Olu, zostań z Bogiem.
(Idzie za parawan, całuje Irinę)
Śpij dobrze... Do widzenia, Andrzeju. Idź już, one są zmęczone... jutro się
rozmówisz...
(wychodzi)
Olga
Rzeczywiście, Andrzeju, zostawmy to do jutra.
(idzie za swój parawan)
Czas spać.
Andrzej
Tylko powiem i pójdę. Zaraz... Po pierwsze, macie jakieś żale do Nataszy, mojej żony,
co zauważyłem od dnia naszego ślubu. Natasza to wspaniały, uczciwy człowiek, szczery i
szlachetny - takie jest moje zdanie. Ja moją żonę kocham i szanuję, rozumiecie, szanuję i
żądam, żeby ją szanowali wszyscy. Powtarzam, to uczciwy, szlachetny człowiek, a wszelkie
wasze żale to, za pozwoleniem, zwyczajne fochy.
(pauza)
Po drugie, macie mi, zdaje się, za złe, że nie jestem profesorem uniwersytetu i nie
pracuję naukowo. Ale pracuję w ziemstwie, jestem członkiem zarządu i tę służbę uważam za
równie świętą i wzniosłą, jak służbę dla nauki. Jestem członkiem zarządu ziemstwa i traktuję
to jako zaszczyt, jeśli łaska...
(pauza)
Po trzecie... Chcę jeszcze powiedzieć... Zastawiłem dom, nie pytając was o zgodę...
Owszem, tu jestem nie w porządku i proszę o wybaczenie. Do tego kroku zmusiły mnie
długi... trzydzieści pięć tysięcy. Nie gram już w karty, przestałem od dawna, ale
najważniejsze, co mogę powiedzieć na swoją obronę, jest to, że wy jako kobiety dostajecie
emeryturę po ojcu, a ja nie miałem żadnych... dochodów, że tak powiem...
(pauza)
Kułygin
(w drzwiach)
Nie ma tu Maszy?
(z niepokojem)
Gdzie ona? To dziwne...
(wychodzi)
Andrzej
Nawet nie słuchają. Natasza to najlepszy, uczciwy człowiek.
(milcząc chodzi po scenie, zatrzymuje się)
Kiedy się żeniłem, zdawało mi się, że będziemy szczęśliwi... szczęśliwi wszyscy... Ale
mój Boże...
(płacze)
Kochane moje siostry, drogie siostry, nie wierzcie mi, nie wierzcie...
(wychodzi)
Kułygin
(w drzwiach, z niepokojem)
Gdzie Masza? Nie ma tu Maszy? Dziwna rzecz.
(wychodzi)
(dzwon alarmowy, scena jest pusta)
Irina
(za parawanem)
Olu, kto to stuka w podłogę?
Olga
To doktor. Wciąż pijany.
Irina
Jaka niespokojna noc.
(pauza)
Olu!
(wygląda zza parawanu)
Słyszałaś? Brygadę zabierają od nas, przenoszą gdzieś daleko.
Olga
To tylko pogłoski.
Irina
Zostaniemy wtedy same... Olu!
Olga
Co?
Irina
Droga, najmilsza, ja szanuję i cenię barona, to zacny człowiek, wyjdę za niego,
dobrze, tylko jedźmy do Moskwy! Błagam cię, jedźmy! Nic lepszego od Moskwy nie ma na
świecie! Jedźmy, Olu! Jedźmy!
kurtyna
AKT CZWARTY
Stary ogród przy domu Prozorowów; długa aleja świerkowa, za nią widać rzekę; za
rzeką - las; z prawej strony - taras domu; na stole butelki i kielichy; widać, że przed chwilą
wypito szampana; godzina dwunasta w południe; przez ogród od czasu do czasu ktoś
przechodzi – z ulicy w kierunku rzeki; szybko przechodzi pięciu żołnierzy. Czebutykin w
pogodnym humorze, którego nie traci do końca aktu, siedzi na fotelu w ogrodzie, jakby
czekał, że go zaraz zawołają; na głowie ma czapkę, w ręku laskę; Irina, Kułygin bez wąsów, z
orderem na szyi oraz Tuzenbach stojąc na tarasie żegnają Fiedotika i Rodego, którzy schodzą
na dół, obaj oficerowie w mundurach polowych.
Tuzenbach
(całuje się z Fiedotikiem)
Dobry z pana człowiek, żyliśmy zawsze w zgodzie.
(całuje się z Rodem)
Jeszcze raz...
Żegnajcie, moi drodzy!
Irina
Do widzenia.
Fiedotik
Nie do widzenia, tylko właśnie żegnajcie, bo się już nigdy nie zobaczymy.
Kułygin
Kto wie!
(wyciera oczy, uśmiecha się)
Aż się popłakałem.
Irina
Może spotkamy się jeszcze kiedyś.
Fiedotik
Za dziesięć czy piętnaście lat? O, wtedy ledwo będziemy mogli się poznać,
przywitamy się ozięble...
(robi zdjęcie)
Chwileczkę... Jeszcze ostatni raz.
Rode
(ściska Tuzenbacha)
Baronie, już się nie zobaczymy...
(całuje Irinę w rękę)
Serdeczne dzięki za wszystko, za wszystko!
Fiedotik
(z żalem)
Czekajże!
Tuzenbach
Bóg da, że się zobaczymy. Napiszcie do nas. Koniecznie napiszcie.
Rode
(ogarnia spojrzeniem ogród)
Żegnajcie, świerki!
(woła)
Hop-hop!
(pauza)
Żegnaj, echo!
Kułygin
Kto wie, czy się tam nie pożenicie, w tej Polsce... Żona Polka pocałuje i powie: „Moje
kochanie!”
(śmieje się)
Fiedotik
(spogląda na zegarek)
Do wyjazdu mniej niż godzina. Z naszej baterii tylko Solony jedzie barką, a my - z
oddziałem marszowym. Dziś wyruszą trzy baterie, jutro znów trzy - i w mieście zapanuje
spokój i cisza.
Tuzenbach
I nuda okropna.
Rode
A gdzie pani Masza?
Kułygin
Masza jest w ogrodzie.
Fiedotik
Jeszcześmy się z nią nie pożegnali.
Rode
No już, zabierajmy się, bo się popłaczę...
(ściska w pośpiechu Tuzenbacha i Kułygina, całuje Irinę w rękę)
Dobre tu były czasy dla nas...
Fiedotik
(do Kułygina)
Dla pana na pamiątkę... notes z ołóweczkiem... Pójdziemy tędy, nad rzekę...
(odchodzą, oglądają się obaj)
Rode
(woła)
Hop-hop!
Kułygin
(woła)
Żegnajcie!
(w głębi sceny Fiedotik i Rode spotykają Maszę i żegnają się; Masza odchodzi razem
z nimi)
Irina
Poszli...
(siada na dolnym stopniu tarasu)
Czebutykin
A ze mną zapomnieli się pożegnać.
Irina
A pan?
Czebutykin
Ja też jakoś zapomniałem. Zresztą zobaczę się z nimi niedługo, przecież jutro
wyruszam. Tak... Został tylko jeden dzionek. Za rok podam się do dymisji, wtedy znów
wrócę tu i przy was dożyję swojego wieku... Do emerytury został mi zaledwie roczek...
(chowa do kieszeni gazetę, wyciąga inną)
Za rok przyjadę do was i radykalnie zmienię swoje życie... Zrobię się taki grzeczny,
przy... przyzwoity, cichutki...
Irina
A należałoby jakoś zmienić swoje życie, kochany doktorze. Oj, należałoby...
Czebutykin
Tak. Wiem.
(nuci)
Tarara... bomba... mam nos jak trąba...
Kułygin
Niepoprawny ten doktor! Niepoprawny!
Czebutykin
A gdybym się tak udał do pana na naukę? Dopiero bym się poprawił.
Irina
Fiodor zgolił wąsy. Przykro patrzeć!
Czebutykin
Powiedziałbym, co teraz przypomina pańska fizys, ale nie mogę.
Kułygin
Cóż! To się przyjęło, to już modus vivendi. Nasz dyrektor zgolił wąsy i ja, odkąd
zostałem inspektorem, też zgoliłem. Nikomu się nie podoba, ale mnie to nie wzrusza. Jestem
zadowolony. Z wąsami czy bez wąsów jestem jednakowo zadowolony...
(siada)
(w głębi sceny Andrzej wiezie w wózku uśpione dziecko)
Irina
Panie doktorze, kochany mój, złoty, jestem strasznie niespokojna. Pan był wczoraj na
bulwarze, niech pan powie, co tam zaszło?
Czebutykin
Co zaszło? Nic. Drobiazg.
(czyta gazetę)
Wszystko jedno!
Kułygin
Mówią, że Solony i baron spotkali się wczoraj na bulwarze przed teatrem...
Tuzenbach Daj pan spokój... Po co to, doprawdy...
(macha ręką i wchodzi do domu)
Kułygin
Przed teatrem... Solony zaczął dokuczać baronowi, a ten nie wytrzymał i powiedział
coś obraźliwego...
Czebutykin
Głupstwo. Banialuki jakieś.
Kułygin
Podobno gdzieś w seminarium nauczyciel napisał pod wypracowaniem „banialuki” i
kazał uczniowi powtórzyć to, a uczeń zgłupiał i powiada: „lukibania”...
(śmieje się)
Zabawne, co?
Mówią, że Solony zakochał się w Irinie i znienawidził barona... To niemożliwe. Irinka
jest bardzo dobra dziewczyna. Podobna nawet do Maszy, też taka zamyślona. Co prawda,
charakter ma łagodniejszy. Ale i Masza też ma bardzo dobry charakter. Kocham ją, moją
Maszę.
(w głębi ogrodu za sceną słychać: „Hej! Hop-hop!”)
Irina
(wzdryga się)
Dzisiaj mnie jakoś byle głupstwo przeraża.
(pauza)
Wszystko już mam spakowane, po obiedzie wysyłam rzeczy. Jutro mój ślub z
baronem i tego samego dnia wyjeżdżamy do cegielni, a pojutrze już będę w szkole, zacznie
się nowe życie. Jak to się wszystko ułoży? Kiedy zdawałam egzamin nauczycielski, to aż
płakałam z rozrzewnienia, z radości,
(pauza)
Zaraz przyjedzie fura po rzeczy...
Kułygin
Niby to tak, ale jakieś to wszystko niepoważne. Wciąż tylko idee, a powagi żadnej.
Zresztą, z całego serca życzę ci powodzenia.
Czebutykin
(rozczulony)
Kochana moja, najlepsza... Złota moja... Odeszłyście daleko ode mnie, nie dopędzić.
Zostałem sam, jak ten wędrowny ptak, co się zestarzał i nie może lecieć. A wy lećcie dalej,
moje najmilsze, lećcie z Bogiem!
(pauza; do Kułygina)
Po jakiego licha zgolił sobie pan te wąsy?
Kułygin
Dobrze, dobrze!
(wzdycha)
A więc wojsko dziś odejdzie i wszystko będzie po staremu. Niech mówią, co chcą, ale
Masza to zacna, uczciwa kobieta, ja bardzo ją kocham i jestem wdzięczny losom... A losy
ludzi bywają różne... Tutaj w akcyzie pracuje niejaki Kozyriew. Był moim kolegą w szkole,
ale go wydalili z piątej klasy, ponieważ w żaden sposób nie mógł zrozumieć ut consecutivum.
Teraz klepie biedę, choruje, i ja, jak tylko się z nim spotkam, zawsze mówię do niego: ,,Witaj,
ut consecutivum!” Tak, powiada, właśnie consecutivum, i kaszle... A mnie na przykład przez
całe życie powodzi się jak-najlepiej, jestem szczęśliwy, proszę, mam nawet order Stanisława
drugiej klasy i teraz sam wykładam to ut consecutivum. Naturalnie, jestem mądry człowiek,
mądrzejszy od wielu innych, ale nie na tym polega szczęście...
(w domu ktoś gra na fortepianie „Modlitwę dziewicy”)
Irina
A jutro wieczór nie będę już słyszała tej „Modlitwy dziewicy”, nie będę oglądała
Protopopowa...
(pauza)
A Protopopow znów siedzi w salonie. Dzisiaj też przyszedł...
Kułygin
Czy przełożona jeszcze nie przyjechała?
Irina
Nie. Posłaliśmy po nią. Gdybyście tylko wiedzieli, jak mi tu ciężko samej, bez Oli...
Jako przełożona mieszka przy gimnazjum. Pracuje cały dzień, a ja siedzę sama, nie mam co
robić, nudzę się, znienawidziłam nawet pokój, w którym mieszkam... I myślę tak: skoro nie
jest mi sądzony wyjazd do Moskwy, to trudno. Widocznie taki los. Nie ma rady... Woli
boskiej się nie sprzeciwisz, to pewne. Baron prosił mnie o rękę... Cóż! Namyśliłam się i
zgodziłam. To dobry człowiek, wprost nie do wiary, jaki dobry... I nagle jakby mi skrzydła
wyrosły, od razu poweselałam, lekko mi na duszy i znów się chce pracować, pracować. Tylko
że wczoraj stało się coś złego, jakaś tajemnica wisi nade mną...
Czebutykin
Lukibania. Banialuki.
Natasza
(w oknie)
Przełożona!
Kułygin
Przełożona przyjechała. Chodźmy.
(wchodzi z Iriną do domu)
Czebutykin
(czytając gazetą nuci)
Tara-ra... bomba... mam nos jak trąba...
(podchodzi Masza; w głębi Andrzej pcha wózek)
Masza
Siedzi sobie tu i siedzi...
Czebutykin
A bo co?
Masza
(siada)
Nic...
(pauza)
Czy pan się kochał w mojej matce?
Czebutykin
Jeszcze jak!
Masza
A ona w panu?
Czebutykin
(po pauzie)
Tego już nie pamiętam.
Masza
Czy ten mój już jest? Tak mówiła kiedyś nasza kucharka Marfa o swoim strażaku: ten
mój. Czy ten mój już jest?
Czebutykin
Jeszcze nie ma.
Masza
Kiedy człowiek chwyta swoje szczęście po trochu, po kawałku, a potem je traci, tak
jak ja, to w końcu ordynarnieje, robi się zły...
(dotyka ręką piersi)
Tu we mnie aż kipi...
(patrząc na Andrzeja, który popycha wózek)
Proszę, oto nasz braciszek Andrzej... Stracone nadzieje. Tysiące ludzi dźwigały w górę
dzwon, pochłonęło to mnóstwo czasu i pieniędzy, a dzwon nagle spadł i rozbił się. Nagle, ni z
tego, ni z owego. Tak samo Andrzej...
Andrzej
Kiedy nareszcie będzie spokój w tym domu? Taki rwetes.
Czebutykin
Już niedługo.
(spogląda na zegarek)
To staroświecki zegarek, repetier...
(nakręca sprężynę, zegarek bije)
Druga, trzecia i piąta bateria wyruszą punktualnie o pierwszej.
(pauza)
A ja jutro.
Andrzej
Na zawsze?
Czebutykin
Nie wiem. Może wrócę za rok. Chociaż, diabli wiedzą... to wszystko jedno...
(z daleka odzywa się harfa i skrzypce)
Andrzej
Pusto się zrobi w mieście. Będzie tak, jakby je ktoś kloszem przykrył.
(pauza)
Wczoraj coś się tam zdarzyło przed teatrem. Wszyscy gadają, a ja nic nie wiem.
Czebutykin
Nic takiego. Głupstwo. Solony zaczął dokuczać baronowi, ten uniósł się i obraził go,
w końcu doszło do tego, że Solony, musiał wyzwać barona na pojedynek.
(spogląda na zegarek)
Właściwie już czas... O wpół do pierwszej, w lesie rządowym, o, w tym, co go widać
za rzeką... Pif-paf.
(śmieje się)
Solony Uroił sobie, że jest Lermontowem, nawet pisze wiersze. Zresztą żarty żartami,
a już trzeci raz się pojedynkuje...
Masza
Kto?
Czebutykin
Solony.
Masza
A baron?
Czebutykin
Co baron?
(pauza)
Masza
Wszystko mi się poplątało w głowie... A jednak twierdzę, że nie wolno na to
pozwolić. Solony może zranić barona albo nawet zabić.
Czebutykin
Baron to zacny chłop, ale o jednego barona mniej czy więcej - nie wszystko jedno?
Niech tam! Wszystko jedno!
(zza ogrodu dobiega wołanie: „Hej! Hop-hop!”)
Zaczekasz, bracie. To Skworcow krzyczy, sekundant. Siedzi w łódce.
(pauza)
Andrzej
Ja uważam, że brać udział w pojedynku i nawet być przy nim, choćby tylko w
charakterze lekarza, to po prostu nieetyczne.
Czebutykin
Tak ci się tylko zdaje... Nas nie ma, nic na świecie nie ma, w ogóle nie istniejemy,
nam się tylko zdaje, że istniejemy... I czy nie wszystko jedno!...
Masza
Przez cały dzień gadają i gadają...
(idzie przed siebie)
Żyjemy w okropnym klimacie, tylko patrzeć, jak spadnie śnieg, a tu jeszcze te
rozmowy...
(zatrzymuje się)
Nie wejdę do domu, nie mogę tam wchodzić... Kiedy przyjdzie Wierszynin,
zawołajcie mnie...
(idzie aleją)
O, już lecą wędrowne ptaki
(patrzy w górę)
Łabędzie albo gęsi... Najmilsze moje, najszczęśliwsze...
(wychodzi)
Andrzej
Pusto się zrobi u nas. Wyjadą oficerowie, pan wyjedzie, siostra wyjdzie za mąż,
zostanę w domu sam.
Czebutykin
A żona?
(wchodzi Fierapont z papierami)
Andrzej
Żona to żona. Owszem, to uczciwa, porządna, hm... dobra kobieta, ale przy tym
wszystkim ma w sobie coś, co ją obniża do poziomu drobnego, ślepego, najeżonego
zwierzaka. W każdym razie to nie człowiek. Mówię z panem jak z przyjacielem, z tym
jedynym, przed którym mogę otworzyć serce. Kocham Nataszę, to pewne, ale ona czasami
wydaje mi się tak przeraźliwie wulgarna, że tracę głowę, nie rozumiem, dlaczego i za co ją
kocham albo przynajmniej kochałem...
Czebutykin
(wstaje)
Ja, bracie, wyjeżdżam jutro, może się już nigdy nie zobaczymy, więc oto moja rada.
Włóż czapkę, weź kij do ręki i wyjdź... wyjdź i idź, gdzie oczy poniosą. A im dalej-
odejdziesz, tym lepiej.
(w głębi sceny przechodzi Solony z dwoma oficerami; zobaczywszy Czebutykina
zbliża się; oficerowie idą dalej)
Solony
Doktorze, czas iść. Już pół do pierwszej.
(wita się z Andrzejem)
Czebutykin
Zaraz. Mam was wszystkich dość.
(Do Andrzeja)
Jeżeli ktoś będzie o mnie pytał, powiedz,
Andrzejku, że ja zaraz...
(wzdycha)
Oho-ho-ho!
Solony
„Zipnąć nie zdążył nawet, a już z misiem na karku miał sprawę”.
(idzie z Czebutykinem)
Co starszy pan tak wzdycha?
Czebutykin
No-o!
Solony
Jak tam zdrowie?
Czebutykin
(ze złością)
Jak masło krowie.
Solony
Starszy pan denerwuje się całkiem niepotrzebnie. Ja nic takiego nie zrobię, ja go tylko
postrzelę jak bekasa,
(wyciąga perfumy i pryska sobie na ręce)
Proszę, wylałem dziś cały flakon, a ręce ciągle czuć. Czuć trupem.
(pauza)
Ta-ak... Pamięta pan ten wiersz? „On burzy wzywa z mglistej dali, jak gdyby w burzy
Czebutykin
Tak. „Zipnąć nie zdążył nawet, a już z misiem na karku miał sprawę”.
(wychodzi z Solonym)
(słychać wołania: „Hop! Hej!”; wchodzą Andrzej i Fierapont)
Fierapont
Papiery podpisać...
Andrzej
7 Lermontow: „Żagiel”, przekład T. Stępniewskiego.
(nerwowo)
Odczep się ode mnie! Odczep się! Błagam!
(wychodzi z wózkiem)
Fierapont
Przecież na to są papiery, żeby podpisywać...
(odchodzi w głąb sceny)
(wchodzą Irina i Tuzenbach w słomkowym kapeluszu; przez scenę sunie Kułygin,
wołając: „Maszo, hop-hop! Maszo!”)
Tuzenbach
To chyba jedyny człowiek w mieście, który się cieszy z wymarszu wojska.
Irina
To zrozumiałe.
(pauza)
Teraz pusto się zrobi w mieście.
Tuzenbach
Kochana, ja zaraz wrócę.
Irina
Dokąd idziesz?
Tuzenbach
Muszę skoczyć do miasta i... odprowadzić kolegów.
Irina
To nieprawda... Mikołaju, czemuś ty dziś taki roztargniony?
(pauza)
Co było wczoraj przed teatrem?
Tuzenbach
(gest zniecierpliwienia)
Wrócę za godzinę i znów będę z tobą.
(całuje jej ręce)
Nienapatrzenie ty moje...
(wpatruje się w jej twarz)
Kocham cię już od pięciu lat i wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić, wydajesz mi
się coraz piękniejsza... Jakie śliczne, jakie cudowne włosy! Jakie oczy! Zabiorę cię jutro,
będziemy pracowali, będziemy bogaci, urzeczywistnią się moje marzenia. Będziesz
szczęśliwa. Tylko to jedno: ty mnie nie kochasz!
Irina
To nie zależy ode mnie. Będę twoją żoną i posłuszną i wierną, ale miłości nie ma,
trudno!
(płacze)
Ani raz w życiu nie byłam zakochana. A tak marzyłam o miłości, marzę już dawno,
dniami i nocami, ale moja dusza jest jak drogocenny fortepian - zamknęli go, a klucz zgubili.
(pauza)
Masz niepokój w oczach.
Tuzenbach
Nie spałem całą noc. W moim życiu nie było nic takiego, co by mnie mogło
niepokoić, tylko ten zgubiony klucz dręczy mi duszę, nie daje spać... Powiedz coś do mnie.
(pauza)
Powiedz coś do mnie...
Irina
Co? Co mam powiedzieć? Co?
Tuzenbach
Cokolwiek.
Irina
Cicho! Cicho!
(pauza)
Tuzenbach
Jakie głupstwa, jakie śmieszne drobiazgi nabierają czasami wagi w życiu, i to całkiem
nieoczekiwanie, ni z tego, ni z owego. Człowiek kpi z nich, dalej uważa za głupstwa, a jednak
idzie i nie może się zatrzymać. Ach, nie mówmy o tym! Jestem wesół. Jakbym po raz
pierwszy w życiu oglądał te świerki, klony, brzozy, a wszystko patrzy na mnie z ciekawością
i czeka. Jak piękne są drzewa i właściwie jak piękne powinno być życie wśród nich!
(wołanie: „Hej! Hop-hop!”)
Muszę iść, czas na mnie... To drzewo już uschło, a mimo to razem z innymi chwieje
się na wietrze. I wydaje mi się, że ja też, nawet jeśli umrę, będę jednak dalej z żywymi - tak
czy inaczej. Żegnaj, moja jedyna...
(całuje ją po rękach)
Twoje papiery, które mi dałaś, leżą u mnie na biurku pod kalendarzem.
Irina
Pójdę z tobą.
Tuzenbach
(z niepokojem)
Nie, nie!
(idzie szybkim krokiem, zatrzymuje się w alei)
Irino!
Irina
Słucham?
Tuzenbach
(nie wie, co powiedzieć)
Nie piłem jeszcze kawy. Powiedz, żeby mi zrobili...
(szybko wychodzi)
(Irina stoi zamyślona, potem odchodzi w głąb sceny i siada na huśtawce; wchodzi
Andrzej z wózkiem; ukazuje się Fierapont)
Fierapont
Proszę pana, to przecież nie moje papiery, tylko urzędowe. Ja ich nie wymyśliłem.
Andrzej
O, gdzie to wszystko, gdzie się podziały te lata, gdy byłem młody, wesoły, mądry, gdy
marzyłem i myślałem tak subtelnie gdy teraźniejszość i przyszłość moja opromienione były
nadzieją? Dlaczego my, ledwo zacząwszy żyć, od razu stajemy się nudni, bezbarwni,
nieciekawi, opieszali, obojętni, bezużyteczni, nieszczęśliwi? Nasze miasto istnieje już od
dwustu lat, mieszka w nim sto tysięcy ludzi i nie ma ani jednego człowieka, który byłby
niepodobny do innych, ani jednej ofiarnej duszy - czy to w przeszłości, czy teraz – ani
uczonego, ani malarza, ani jakiejkolwiek wybitnej jednostki, która budziłaby zazdrość albo
namiętne pragnienie naśladowania... Tutaj tylko jedzą, piją, śpią, potem umierają... rodzą się
inni i też jedzą, piją, śpią, i żeby z nudów nie zgłupieć do reszty, szukają rozrywek w
nikczemnych plotkach, wódce, kartach, pieniactwie, i żony oszukują mężów, i mężowie
kłamią, udają, że nic nie widzą, nic nie słyszą, i ohydny wpływ demoralizuje dzieci, i w nich
też gaśnie iskra boża, i stają się równie żałosnymi, podobnymi do siebie trupami, jak ich
ojcowie i matki...
(do Fieraponta, ze złością)
Czego chcesz?
Fierapont
Czego? Papiery podpisać.
Andrzej
Jak ty mnie nudzisz!
Fierapont
(podaje papiery)
Teraz woźny z izby skarbowej prawił, że jakoby w Petersburgu w zimie było,
powiada, dwieście stopni mrozu.
Andrzej
Teraźniejszość jest wstrętna, ale kiedy myślę o przyszłości, jak mi dobrze. Wtedy na
sercu tak lekko, tak przestronnie. W dali świta, widzę siebie i swoje dzieci wyswobodzonych
z ohydy nieróbstwa, chlebowego kwasu, gęsi z kapustą, snu po obiedzie, nikczemnego
pasożytnictwa...
Fierapont
Dwa tysiące ludzi wymarzło jakoby. Naród, powiadają, za głowy się brał. Ni to w
Petersburgu, ni to w Moskwie - zapomniałem.
Andrzej
(ogarnięty tkliwością)
Kochane moje siostry, cudowne moje siostry!
(przez łzy)
Maszo, siostro moja...
Natasza
(w oknie)
Kto tu tak głośno rozmawia? Ty, Andrzejku? Obudzisz Sofijkę... Il ne faut pas faire du
bruit, la Sophie est dormee deja. Vous etes un ours
(rozgniewana)
Jeżeli chcesz rozmawiać, to, daj wózek z dzieckiem komuś innemu. Fieraponcie,
zabierz panu wózek!
Fierapont
Wedle rozkazu.
(bierze wózek)
(w niepoprawnej francuszczyźnie)
- Nie trzeba hałasować! Zofia już usnęła. Jesteś niedźwiedź.
Andrzej
(zawstydzony)
Mówię przecież cicho.
Natasza
(zza okna, pieszcząc swojego synka)
Bobuś! Bobuś urwis! Bobuś niegrzeczny!
Andrzej
(ogląda papiery)
8 Il ne faut pas...
Dobrze, przejrzę to i podpiszę, co trzeba, a ty zaniesiesz z powrotem do zarządu...
(wchodzi
do domu, czytając papiery; Fierapont idzie z wózkiem w głąb ogrodu)
Natasza
(zza okna)
Bobusiu, jak twojej mamie na imię? Kochany, kochany! A to kto? To ciocia Ola,
powiedz cioci: dzień dobry, Olu!
(wędrowni muzykanci, mężczyzna i młoda dziewczyna, grają na skrzypcach i harfie; z
domu wychodzą Wierszynin, Olga i Anfisa i przez chwilę słuchają w milczeniu; Irina
podchodzi do nich)
Olga
Nasz ogród jak przechodnie podwórko, i chodzą tu, i jeżdżą. Nianiu, daj coś tym
muzykantom.
Anfisa
(wsuwa muzykantom datek)
Idźcie z Bogiem, kochani.
(muzykanci kłaniają się i wychodzą)
Biedne ludziska. Syty nie będzie grał.
(do Iriny)
Irinko, dzień dobry!
(całuje ją)
Ach, córuchno, teraz to mi dobrze. Ależ dobrze! Jestem razem z Oleńką, w mieszkaniu
rządowym przy gimnazjum - dał mi to Bóg na stare lata. Nigdym jeszcze, grzeszna dusza, nie
miała takiej wygody... Mieszkanie wielkie, rządowe, i dla mnie osobny pokoiczek i łóżeczko.
Wszystko rządowe. Obudzę się nieraz w nocy i myślę - o Boże, o Matko Święta, nie ma
chyba szczęśliwszego człowieka ode mnie!
Wierszynin
(spogląda na zegarek)
Zaraz wyruszamy, pani Olgo. Muszę iść.
(pauza)
Wszystkiego najlepszego... Gdzie pani Masza?
Irina
Masza jest gdzieś w ogrodzie... Pójdę, poszukam.
Wierszynin
Niech pani będzie tak dobra. Spieszy mi się.
Anfisa
Ja też poszukam.
(woła)
Maszo, hop-hop!
(idzie razem z Iriną w głąb ogrodu)
Hop-hop!
Wierszynin
Wszystko ma swój koniec. Więc rozstajemy się.
(patrzy na zegarek)
Miasto wydało na naszą cześć coś w rodzaju pożegnalnego śniadania, piliśmy
szampana, burmistrz wygłosił mowę, jadłem i słuchałem, ale sercem byłem tu, z wami...
(spogląda na ogród)
Tak się przyzwyczaiłem do was wszystkich.
Olga
Czy zobaczymy się jeszcze kiedykolwiek?
Wierszynin
Chyba nie.
(pauza)
Moja żona i obie córeczki zostaną tu jeszcze ze dwa miesiące. Proszę, gdyby się coś
stało albo coś było trzeba...
Olga
Tak, tak, oczywiście. Niech pan będzie spokojny.
(pauza)
Jutro w mieście nie będzie już ani jednego oficera, wszystko stanie się wspomnieniem
i dla nas, naturalnie, zacznie się inne życie...
(pauza)
Zawsze dzieje się inaczej, niż chcemy. Nie chciałam być przełożoną, a jednak
musiałam nią zostać. Więc do Moskwy już nie wrócimy...
Wierszynin
Cóż... Dzięki za wszystko... Niech mi pani wybaczy, jeżeli było coś nie tak...
Mówiłem za dużo, o wiele za dużo - to proszę też wybaczyć i nie wspominać mnie źle.
Olga
(wyciera oczy)
Czemu ta Masza nie idzie?...
Wierszynin
Co by tu jeszcze powiedzieć na pożegnanie? Jeszcze trochę pofilozofować?...
(śmieje się)
Życie jest ciężkie. Wielu z nas widzi je w ciemnych, beznadziejnych barwach, ale
trzeba przyznać, że jednak staje się coraz znośniejsze, coraz bardziej się rozjaśnia i chyba
bliski jest czas, kiedy rozjaśni się zupełnie.
(spogląda na zegarek)
Muszę już iść. Dawniej ludzie toczyli ciągłe wojny, pochłaniały ich bez reszty
wyprawy, napady, zwycięstwa, teraz to wszystko się przeżyło, zostawiając po sobie
olbrzymią pustkę, której nie ma czym wypełnić. Ale ludzkość żarliwie szuka i oczywiście
znajdzie. Ach, żeby tylko prędzej!
(pauza)
Gdyby tak, wie pani, pracowitość zawsze łączyła się z wykształceniem, a
wykształcenie z pracowitością.
(spogląda na zegarek)
Ale doprawdy czas na mnie...
Olga
O, idzie już.
(wchodzi Masza)
Wierszynin
Przyszedłem się pożegnać...
(Olga odchodzi nieco na bok, żeby nie przeszkadzać w pożegnaniu)
Masza
(patrzy mu w twarz)
Żegnaj...
(długi pocałunek)
Olga
Dosyć, dosyć...
Masza
(głośno szlocha)
Wierszynin
Pisz... Nie zapominaj! Puść mnie... już czas... Pani Olgo, proszę ją zabrać, muszę...
iść... spóźniłem się...
(wzruszony całuje ręce Olgi, potem jeszcze raz ściska Maszę i szybko odchodzi)
Olga
Maszo, dosyć! Przestań, kochana...
(wchodzi Kułygin)
Kułygin
(zmieszany)
Nie szkodzi, niech popłacze, to nic... Moja kochana Masza, moja najlepsza Masza...
Tyś moja żona, jestem szczęśliwy, cokolwiek by było... Nie skarżę się, nie robię ci żadnych
wyrzutów... Niech Olga będzie świadkiem. Zaczniemy znów żyć po staremu, słowa ci nie
powiem, ani napomknę nawet...
Masza
(powstrzymując szloch)
Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni... na dębie złoty łańcuch lśni...
Tracę rozum... Jest nad zatoką... dąb zielony...
Olga
Uspokój się, Maszo... Uspokój się... Daj jej wody.
Masza
Już nie płaczę.
Kułygin Ona już nie płacze... poczciwa Masza...
(słychać daleki przytłumiony strzał)
Masza
Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni... Kot zielony... dąb zielony...
Poplątałem...
(pije wodę)
Zmarnowane życie... nic mi już nie trzeba... Zaraz się uspokoję... Wszystko jedno...
Dlaczego właśnie łańcuch? Dlaczego ten łańcuch utkwił mi w głowie? Myśli się plączą.
(wchodzi Irina)
Olga
Uspokój się, Maszo. No, już dobrze... Chodźmy do mieszkania.
Masza
(ze złością)
Nie pójdę tam.
(szlocha, ale natychmiast przestaje)
Już nie wchodzę do tego domu i teraz nie wejdę...
Irina
Posiedźmy tu, choć pomilczmy razem. Przecież wyjeżdżam jutro...
(pauza)
Kułygin
Wczoraj w trzeciej klasie zabrałem jednemu z chłopaków te wąsy i brodę...
(wkłada wąsy i brodę)
Czy nie wyglądam jak nasz nauczyciel niemieckiego?...
(śmieje się)
Prawda? Zabawni ci chłopcy.
Masza
Rzeczywiście jesteś podobny do naszego Niemca.
Olga
(śmieje się)
Owszem.
(Masza płacze)
Irina
Maszo, przestań!
Kułygin
Bardzo podobny...
(wchodzi Natasza)
Natasza
(do pokojówki)
Co takiego? Przy Sofijce posiedzi pan Protopopow, a Bobusia powozi pan. Ile
kłopotów z dziećmi...
(do Iriny)
Irino, jutro wyjeżdżasz, jaka szkoda. Zostań jeszcze choć tydzień,
(zobaczywszy Kułygina, krzyczy; ten śmieje się i Ściąga wąsy i brodę)
Też pomysł, tylko mnie pan nastraszył!
(do Iriny)
Przyzwyczaiłam się do ciebie, czy myślisz, że mi będzie łatwo się z tobą rozstać?
Teraz do twojego pokoju każę przenieść Andrzeja z tymi skrzypcami - niech sobie tam
rzępoli - a jego pokój będzie dla Sofijki. Cudowne, nadzwyczajne dziecko! Ach, cóż to za
dziewuszka! Dziś popatrzyła na mnie tymi oczkami i - „mama!”
Kułygin
Śliczne dziecko, to prawda.
Natasza
A więc jutro już tu będę sama.
(wzdycha)
Przede wszystkim każę wyciąć tę aleję świerkową, potem tamten klon... Wieczorem
jest taki nieładny...
(do Iriny)
Moja droga, zupełnie ci nie do twarzy w tym pasku... To niegustowne. Powinnaś mieć
coś jasnego. Tutaj każę wszędzie zasadzić kwiatuszki, kwiatuszki, i będzie zapach...
(surowo)
Dlaczego widelec leży na ławce?
(wchodząc do domu mówi do pokojówki)
Dlaczego widelec leży na ławce, pytam?
(krzyczy)
Milcz!
Kułygin
Ale sobie używa!
(za sceną orkiestra gra marsza; wszyscy słuchają)
Olga
Odchodzą.
(wchodzi Czebutykin)
Masza Odchodzą nasi. No cóż... Szczęśliwej drogi!
(do męża)
Czas do domu... Gdzie mój kapelusz i mantylka?
Kułygin
Zabrałem do przedpokoju... Zaraz przyniosę.
Olga
Tak, teraz możemy iść do domu. Już czas.
Czebutykin
Pani Olgo!
Olga
Co?
(pauza)
Co?
Czebutykin
Nic... Nie wiem, jak pani powiedzieć...
(szepce jej do ucha)
Olga
(z przerażeniem)
Niemożliwe!
Czebutykin
Tak... głupia historia... Jestem zmęczony, skonany, nie chcę już mówić...
(z irytacją)
Zresztą, wszystko jedno!
Masza
Co się stało?
Olga
(ściska Irinę)
Straszny dzień... Nie - wiem, jak ci powiedzieć, moja najdroższa...
Irina
Co? Powiedzcie prędzej: co? Na miłość boską?
(płacze)
Czebutykin
Przed chwilą baron został zabity w pojedynku.
Irina
(cicho płacze)
Wiedziałam, wiedziałam...
Czebutykin
(w głębi sceny siada na ławce)
Jestem zmęczony...
(wyciąga z kieszeni gazetę)
Niech sobie popłaczą...
(nuci)
Ta-ra-ra bomba... mam nos jak trąba... Czy nie wszystko jedno?
(trzy siostry stoją przytulone do siebie)
Masza
O, jak brzmi muzyka! Oni teraz odchodzą, jeden już odszedł, odszedł na zawsze,
zostaniemy same, żeby zacząć życie od nowa. Bo trzeba żyć... Trzeba żyć...
Irina
(chyli głowę na pierś Olgi)
Przyjdzie czas i ludzie dowiedzą się, po co to wszystko, po co te cierpienia, nie będzie
żadnych tajemnic, a na razie trzeba żyć... trzeba pracować, tylko pracować! Jutro wyjadę
sama, będę uczyła w szkole i całe życie oddam tym, którym może to będzie potrzebne. Teraz
jest jesień, niedługo przyjdzie zima, zasypie wszystko śniegiem, a ja będę pracować,
pracować...
Olga
(obejmuje ramionami obie siostry)
Muzyka brzmi tak wesoło, radośnie i chce się żyć! O, mój Boże! Minie jakiś czas i my
też odejdziemy na zawsze, wszyscy nas zapomną, zapomną nasze twarze i głosy, zapomną, ile
nas było, ale ci, co przyjdą po nas, zamienią nasz ból w radości zapanuje spokojne szczęście
na świecie, i ludzie będą wspominali wdzięcznym słowem, będą błogosławili tych, którzy
żyją teraz... O, drogie siostry, życie nasze jeszcze się nie kończy. Będziemy żyć! Muzyka
brzmi tak wesoło, tak radośnie, zdaje się, że jeszcze chwila, a dowiemy się wszystkiego: po
co żyjemy, po co cierpimy... Gdyby tylko wiedzieć, gdyby wiedzieć!
(muzyka brzmi coraz ciszej: Kułygin wesoły, uśmiechnięty niesie kapelusz i
mantylkę; Andrzej pcha wózek, w którym siedzi Bobuś)
Czebutykin
(nuci)
Tara... ra... bomba... mam nos jak trąba...
(czyta gazetę)
Wszystko jedno! Wszystko jedno!
Olga
Gdyby tylko wiedzieć, gdyby wiedzieć!
Kurtyna
WIŚNIOWY SAD
Komedia w czterech aktach
1903
Przełożył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski
OSOBY:
Lubow Raniewska - ziemianka
Ania - jej córka, lat 17
Waria - jej córka przybrana, lat 24
Leonid Gajew - brat Raniewskiej
Jermołaj Łopachin - kupiec
Piotr Trofimow - student
Borys Simeonow-Piszczyk - ziemianin
Szarlota - guwernantka
Siemion Jepichodow - kancelista
Duniasza - pokojówka
Firs - stary lokaj, lat 87
Jasza - młody lokaj
Przechodzień
Zawiadowca stacji
Urzędnik pocztowy
Goście, służba
Rzecz dzieje się w majątku Raniewskich
AKT PIERWSZY
Pokój, wciąż jeszcze zwany dziecinnym. Jedne drzwi prowadzą do pokoju Ani.
Brzask, wkrótce wzejdzie słońce. Jest już maj, kwitną drzewa wiśniowe, ale w ogrodzie
zimno, przymrozek. Okna w pokoju zamknięte. Wchodzi Duniasza ze świecą i Łopachin z
książką w ręku.
Łopachin:
Pociąg, Bogu dzięki, przyszedł. Która to godzina?
Duniasza:
Dochodzi druga.
(Gasi świecę)
Już widno.
Łopachin:
Ile to się pociąg spóźnił? Co najmniej dwie godziny.
(ziewa i przeciąga się)
A ze mnie też gapa - na dudka się wystawiłem. Umyślniem tu przyjechał, żeby ich
spotkać na stacji i masz ci los, zaspałem... Zasnąłem siedząc. Psiakość... Mogłaś mnie
zbudzić.
Duniasza:
Myślałam, że pan już odjechał.
(Nasłuchuje)
Zdaje się, że już jadą.
Łopachin:
(nasłuchuje)
Nie... Muszą odebrać bagaże, to, owo...
(Pauza)
Pani Raniewska spędziła za granicą pięć lat, nie wiem, jaka jest teraz... Dobry z niej
człowiek. Łatwy, prosty. Pamiętam, kiedym miał z piętnaście lat, mój nieboszczyk ojciec -
handlował tu wtedy w wiejskim sklepiku - uderzył mnie pięścią w twarz, krew mi buchnęła
nosem... Przyszliśmy wtedy z jakimś interesem do dworu, on był pod dobrą datą. Pani
Raniewska - pamiętam jak dzisiaj - młodziutka jeszcze, taka szczuplutka, zaprowadziła mnie
do umywalni, ot, tutaj, w tym samym pokoju, dziecinnym. Powiada: „Nie płacz, chłopku, do
wesela się zagoi”?...
(Pauza)
Chłopku... Mój ojciec był rzeczywiście chłopem, a ja teraz - w białej kamizelce, w
żółtych trzewikach. Och, och, wlazła świnia w cudzy groch... Tyle tylko, żem bogaty,
pieniędzy mam huk, ale jeśli się zastanowić i poskrobać, to cham i już...
(Kartkuje książkę)
Na przykład czytałem książkę i nic nie zrozumiałem. Czytając zasnąłem.
(Pauza)
Duniasza:
A psy całą noc nie spały, czują, że ich państwo jadą.
Łopachin:
Duniaszo, czemuś ty jakaś taka...
Duniasza:
Ręce mi drżą. Zemdleję.
Łopachin:
Zanadtoś delikatna, Duniaszo! Ubierasz się jak panna, i uczesanie także takie. To
niedobrze. Trzeba pamiętać, kim się jest.
(Wchodzi Jepichodow z bukietem, jest w tużurku (rodzaj czarnego surduta męskiego)
i doskonale wyglansowanych butach, które mocno skrzypią; wszedłszy, upuszcza bukiet)
Jepichodow:
(podnosi bukiet)
Ogrodnik przysłał, mówi, żeby postawić w jadalni.
(Wręcza bukiet Duniaszy)
Łopachin:
I kwasu mi przyniesiesz.
Duniasza:
Słucham.
(Wychodzi)
Jepichodow:
Dzisiaj przymrozek, trzy stopnie niżej zera, a drzewa wiśniowe całe w kwieciu. Nie
mogę zaaprobować naszego klimatu.
(Wzdycha)
Nie mogę. Nasz klimat, że się tak wyrażę, nie przyczynia się. Na przykład, panie
Jermołaju, pozwoli pan sobie nadmienić: onegdaj nabyłem buty, tymczasem one - śmiem
pana zapewnić - skrzypią w takim stopniu że nie ma żadnej możliwości. Czym by pan radził
posmarować?
Łopachin:
Odczep się. Nudzisz mnie.
Jepichodow:
Dzień w dzień przytrafia mi się jakieś nieszczęście. Ale ja nie szemrzę; przywykłem i
nawet się uśmiecham.
(Duniasza wchodzi, podaje kwas Łopachinowi)
Odchodzę.
(Zawadza o krzesło, które się wywraca)
Ano właśnie!...
(Jak gdyby z tryumfem)
Oto widzicie, przepraszam za wyrażenie, jaka okoliczność, między innymi... Po prostu
nadzwyczajne!
(Wychodzi)
Duniasza:
Wyznam panu, panie Jermołaju, że Jepichodow oświadczył mi się.
Łopachin:
A!
Duniasza:
Sama nie wiem... Człowiek niby stateczny, tylko że jak czasem zacznie mówić, to nic
nie można zrozumieć. Nawet ładnie i wzruszająco, tylko nie do pojęcia. Mnie się nawet dosyć
podoba. Kocha mnie do szaleństwa. To bardzo nieszczęśliwy człowiek, co dzień coś mu się
przytrafia. Już go tak u nas przezywają: „dwadzieścia dwa nieszczęścia”...
Łopachin:
(nasłuchuje)
Teraz, zdaje się, jadą..
Duniasza:
Jadą! Co się ze mną dzieje... Całkiem struchlałam.
Łopachin:
Tak, rzeczywiście jadą. Wyjdźmy na powitanie. Czy ona mnie pozna? Pięć lat nie
widzieliśmy się.
Duniasza:
(zalterowana - zmieszana)
Zaraz upadnę... Ach, upadnę!
Słychać jak zajeżdżają dwa powozy; Łopachin i Duniasza szybko wychodzą; scena
jest pusta; w sąsiednich pokojach słychać hałas; przez scenę, podpierając się laseczką,
pośpiesznie przechodzi Firs, który jeździł na spotkanie pani Raniewskiej - ma na sobie
staroświecką liberię i wysoki kapelusz, mruczy coś do siebie, lecz nic nie można zrozumieć;
hałas za sceną wzrasta; głosy: „Przejdźmy tędy...” Raniewska, Ania i Szarlota z pieskiem na
łańcuszku; są w strojach podróżnych; Waria w palcie i w chustce, Gajew, Simenow-Piszczyk,
Łopachin, Duniasza z tobołkiem i parasolką, służba z rzeczami - wszyscy idą przez pokój.
Ania:
Przejdźmy tędy. Mamo, pamiętasz, co to za pokój?
Raniewska:
(radośnie, przez łzy)
Dziecinny!
Waria:
Jak zimno; ręce mi zgrabiały.
(Do Raniewskiej)
Twoje pokoje, biały i fiołkowy, zostały takie same jak były, mamusiu.
Raniewska:
Dziecinny! Mój miły, cudny pokoju... Sypiałam tu, kiedy byłam malutka...
(Płacze)
Teraz także jestem jak dziecko...
(Całuje brata, Warię, potem znowu brata)
A Waria jest taka samiusieńka - podobna do mniszki. Duniaszę też poznałam...
(Całuje Duniaszę)
Gajew:
Pociąg spóźnił się o dwie godziny. Nieźle, co? Ładne porządki?
Szarlota:
(do Piszczyka)
Mój pies jada i orzechy.
Piszczyk:
(zdziwiony)
No, proszę!
(Wychodzą wszyscy z wyjątkiem Ani i Duniaszy)
Duniasza:
Aleśmy czekali!...
(Zdejmuje Ani płaszcz i kapelusz)
Ania:
W drodze nie spałam cztery noce... Teraz bardzo mi zimno.
Duniasza:
Państwo wyjechali w wielkim poście, był wtedy śnieg, mróz, a teraz? Panienko
kochana!
(Śmieje się, całuje ją)
Nie mogłam się doczekać, królewno moja, moje słoneczko... Zaraz panience powiem,
nie wytrzymam już ani minutki dłużej...
Ania:
(sennie)
Znowu coś takiego...
Duniasza:
Kancelista Jepichodow po Wielkanocy, oświadczył mi się.
Ania:
Tobie zawsze tylko jedno w głowie...
(Poprawia sobie włosy)
Pogubiłam wszystkie szpilki...
(Bardzo jest zmęczona, aż się z lekka słania)
Duniasza:
Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Kocha mnie, i to jak!
Ania:
(patrzy na drzwi swego pokoju z czułością)
Mój pokój, moje okna - jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Jestem w domu. Jutro rano
wstanę, pobiegnę do ogrodu... Och, gdybym mogła zasnąć! Nie spałam całą drogę, dręczył
mnie jakiś niepokój.
Duniasza:
Przedwczoraj przyjechał pan Piotr.
Ania:
(z radością)
Pietia!
Duniasza:
Sypia w łaźni, tam też zamieszkał. Powiada, że nie chce robić kłopotu.
(Spojrzawszy na swój zegarek kieszonkowy)
Warto by go zbudzić, ale panna Waria nie kazała. Powiada: nie budź go.
(Wchodzi Waria z pękiem kluczy u paska)
Waria:
Duniaszo, prędzej kawę.. Mamusia prosi o kawę.
Duniasza:
W tej chwileczce.
(Wychodzi)
Waria:
No, Bogu dzięki, przyjechaliście. Znowu jesteś w domu.
(Pieszczotliwie)
Przyjechało moje serdeńko! Moja ślicznotka przyjechała!
Ania:
Nacierpiałam się dużo.
Waria:
Wyobrażam sobie.
Ania:
Wyjechałam w Wielkim Tygodniu, było wtedy zimno. Szarlota całą drogę gada,
pokazuje różne sztuki. Po coś ty wpakowała mi Szarlotę...
Waria:
Przecież nie możesz sama jeździć, kochaneczko. Siedemnaście lat!...
Ania:
Przyjeżdżamy do Paryża, tam zimno, śnieg. Po francusku mówię okropnie. Mama
mieszka na czwartym piętrze, wchodzę do niej, a tam jacyś Francuzi, jakieś panie, stary
ksiądz z książką, pełno dymu, nieprzytulnie. Zrobiło mi się raptem żal mamy, tak strasznie
żal! Objęłam ją za głowę, ścisnęłam i nie mogę puścić. Mama potem wciąż mnie pieściła,
płakała...
Waria:
(przez łzy)
Nie mów, nie mów...
Ania:
Swoją willę pod Mentoną (francuskie miasto na Lazurowym Wybrzeżu) już sprzedała,
nie zostało jej nic, nic. A ja też nie miałam ani grosika - ledwieśmy dojechali. A mama tego
nie rozumie! Siadamy na dworcu do obiadu - mama każe podawać najdroższe dania, lokajom
daje na piwo po rublu. Szarlota to samo. A Jasza żąda porcji dla siebie - to wprost okropne.
Bo trzeba ci wiedzieć, że mama ma lokaja, Jaszę, przywieźliśmy go tutaj...
Waria:
Widziałam łobuza.
Ania:
No i jakże? Zapłaciliście procenty?
Waria:
Gdzież tam.
Ania:
Mój Boże, mój Boże...
Waria:
W sierpniu wystawią majątek na sprzedaż...
Ania:
Mój Boże...
Łopachin:
(zagląda przez drzwi i porykuje)
Me-e-e...
(Odchodzi)
Waria:
(przez łzy)
Och, tak bym mu pokazała...
(Grozi pięścią)
Ania:
(obejmuje Warię, cicho)
Waria, on ci się oświadczył?
(Waria przeczy ruchem głowy)
Przecież kocha ciebie... Czemu się nie dogadacie? Na co czekacie?
Waria:
Mnie się zdaje, że nic z tego nie będzie. Tyle ma interesów, ja mu nie w głowie... nie
zwraca na mnie uwagi. Pan Bóg z nim; ciężko mi na niego patrzeć... Wszyscy mówią o
naszym ślubie, wszyscy winszują, a w rzeczywistości nie ma nic - ot, wszystko jak we śnie...
(Zmienia ton)
Masz broszkę w kształcie pszczółki.
Ania:
(smutno)
To mama mi kupiła.
(Idzie do swego pokoju, mówi wesoło, dziecinnie)
A ja w Paryżu latałam balonem!
Waria:
Przyjechało moje serdeńko! Moja ślicznotka przyjechała!
(Duniasza już wróciła z imbrykiem i parzy kawę. Waria stoi przy drzwiach)
Cały dzień krzątałam się przy gospodarstwie, złotko, i marzę. Ot, gdyby ciebie wydać
za bogatego człowieka, ja także byłabym wtedy spokojniejsza, poszłabym sobie do klasztoru,
potem do Kijowa... do Moskwy, i tak ciągle bym chodziła - po świętych miejscach...
Chodziłabym a chodziła. Zbożne życie!
Ania:
Ptaki śpiewają w ogrodzie. Która to teraz?
Waria:
Pewno już trzecia. Pora ci spać, złotko.
(Wchodząc do pokoju Ani)
Zbożne życie!
(Wchodzi Jasza z pledem i sakwojażem)
Jasza:
(idzie przez scenę; delikatnie)
Można tędy przejść?
Duniasza:
Ani poznać pana, Jaszo. Zrobił się pan za granicą taki inny.
Jasza:
Hm... A panienka kto jest?
Duniasza:
Kiedyście stąd wyjeżdżali, byłam ot taka...
(Pokazuje od podłogi)
Duniaszka, córka Fiodora Kozojedowa. Pan Jasza nie pamięta!
Jasza:
Hm... Jabłuszko!
(Ogląda się i obejmuje ją; ona wydaje okrzyk i upuszcza spodek; Jasza pośpiesznie
wychodzi)
Waria:
(we drzwiach z niezadowoleniem)
Co tam znowu?
Duniasza:
(przez łzy)
Stłukłam spodeczek...
Waria:
To dobry znak.
Ania:
(wychodząc ze swego pokoju)
Należałoby uprzedzić mamę; Pietia jest tutaj...
Waria:
Kazałam go obudzić.
Ania:
(w zamyśleniu)
Sześć lat temu umarł ojciec, w miesiąc później utonął w rzece brat mój, Grisza, ładny
siedmioletni chłopczyk. Mama nie zniosła tego, uciekła na oślep...
(Wzdryga się)
O, jak ja ją rozumiem, gdybyż wiedziała!
(Pauza)
A Pietia Trofimow był korepetytorem Griszy, jego widok może jej przypomnieć...
(Wchodzi Firs; jest w tużurku i białej kamizelce)
Firs:
(podchodzi do imbryka; zatroskany)
Pani tutaj będzie jadła...
(Wkłada białe rękawiczki)
Kawa gotowa?
(Surowo do Duniaszy)
Ach ty! A śmietanka?
Duniasza:
Ach, mój Boże...
(Szybko wychodzi)
Firs:
(krząta się przy imbryku)
Ej, ty, niedorajdo...
(Mamrocze)
Przyjechali z Paryża... Pan także jeździł kiedyś do Paryża... końmi...
(Śmieje się)
Waria:
Firs, o czym ty mówisz?
Firs:
Co panienka każe?
(Z radością)
Moja pani przyjechała! Doczekałem się! Teraz to już mogę umierać...
(Płacze z radości)
(Wchodzą: Raniewska, Gajew i Simeonow-Piszczyk; ten ostatni w kaftanie z
cienkiego sukna i w szarawarach; Gajew wchodząc porusza tak rękami i tułowiem, jakby grał
w bilard)
Raniewska:
Jak to się mówi? Czekaj, zaraz sobie przypomnę... Żółtą w róg! Dublet do środka!
Gajew:
Rżnę w róg! Siostrzyczko, kiedyś oboje sypialiśmy tu, w tym pokoju, a teraz, rzecz
dziwna, mam już pięćdziesiąt jeden lat.
Łopachin:
Tak, czas płynie.
Gajew:
Że co?
Łopachin:
Mówię, że czas płynie.
Gajew:
A tutaj czuć paczulą.
Ania:
Pójdę spać. Dobranoc, mamo.
(Całuje matkę)
Raniewska:
Dziecinka moja złocista!
(Całuje jej ręce)
Cieszysz się, żeś w domu? Ja nie mogę ochłonąć.
Ania:
Do widzenia, wuju.
Gajew:
(całuje jej twarz, ręce)
Niech cię Bóg ma w opiece. Jakaś ty podobna do matki.
(Do siostry)
Lubo, w jej wieku byłaś zupełnie taka sama.
(Ania podaje rękę Łopachinowi i Piszczykowi, wychodzi i zamyka za sobą drzwi)
Raniewska:
Bardzo się zmęczyła.
Piszczyk:
Pewnie! Długa podróż.
Waria:
(do Łopachina i Piszczyka)
No, moi panowie? Już po drugiej, warto by się rozejść.
Raniewska:
(śmieje się)
A tyś zawsze taka sama, Waria.
(Przyciąga ją do siebie i całuje)
Zaczekaj, wypiję kawę, wtedy wszyscy się rozejdziemy.
(Firs podkłada jej poduszeczkę pod nogi)
Dziękuję, kochany. Przyzwyczaiłam się do kawy. Piję i w dzień, i w nocy. Dziękuję,
mój stareńki.
(Całuje Firsa)
Waria:
Trzeba zajrzeć, czy wszystkie rzeczy przywieziono...
(Wychodzi)
Raniewska:
Czy to naprawdę ja tu siedzę?
(Śmieje się)
Chce mi się skakać, wymachiwać rękoma.
(Zakrywa twarz rękami)
A może ja śpię? Bóg mi świadkiem, kocham ojczyznę, kocham serdecznie - nie
mogłam patrzeć z okien wagonu, ciągle płakałam.
(Przez łzy)
Ale trzeba dopić kawę. Dziękuję ci, Firs, dziękuję, mój stareńki. Takam rada, że
jeszcze żyjesz.
Firs:
Przedwczoraj.
Gajew:
On źle słyszy.
Łopachin:
Ja już niedługo, po czwartej, muszę jechać do Charkowa. Jak przykro! Chciało mi się
popatrzeć na panią, porozmawiać... Pani jest tak samo wspaniała, jak dawniej.
Piszczyk:
(ciężko dysząc)
Nawet wypiękniała... Ubrana po parysku... Przepadłem z kretesem...
Łopachin:
Pani brat, pan Leonid, mówi o mnie, że jestem cham, kułak, ale to jest mi najzupełniej
obojętne. Niech sobie mówi. Chciałbym tylko, żeby mi pani ufała jak dawniej, żeby pani
cudowne, wzruszające oczy jak dawniej patrzyły na mnie. Boże litościwy! Mój ojciec był
chłopem pańszczyźnianym u pani dziadka i ojca, lecz pani, właśnie pani, zrobiła kiedyś dla
mnie tak wiele, że zapomniałem o wszystkim i kocham panią jak kogoś z rodziny... więcej niż
kogoś z rodziny.
Raniewska:
Nie mogę usiedzieć w miejscu, w żaden sposób nie mogę...
(Zrywa się i chodzi bardzo podniecona)
Nie przeżyję tej radości... Śmiejcie się ze mnie, żem taka głupia... Szafeczko moja
najukochańsza...
(Całuje szafę)
Stoliczku mój...
Gajew:
A tu w czasie twojej nieobecności umarła niania.
Raniewska:
(siada i pije kawę)
Tak, wiem, świeć Panie nad jej duszą. Pisano mi o tym.
Gajew:
I Anastazy umarł. Pietruszka Kosoj odszedł ode mnie i teraz mieszka w mieście u
naczelnika policji.
(Dobywa z kieszeni pudełeczko karmelków, jeden wkłada do ust)
Piszczyk:
Moja córka, Daszeńka... kłania się pani...
Łopachin:
Chciałbym pani powiedzieć coś bardzo przyjemnego, wesołego,
(Spojrzawszy na zegarek)
zaraz muszę jechać, nie mam czasu na rozmowę... ale powiem w paru słowach. Już
państwu wiadomo, że wiśniowy sad będzie sprzedany za długi, licytację wyznaczono na 22
sierpnia, ale niech się kochana pani nie niepokoi, proszę sobie spać spokojnie, bo jest
wyjście... Oto mój projekt. Proszę o chwilę uwagi! Ten majątek leży zaledwie dwadzieścia
wiorst od miasta, niedaleko stąd przeprowadzono kolej żelazną, i gdyby sad wiśniowy i tę
ziemię nad rzeczką podzielić na działki, a potem wydzierżawiać na letniska, to będą mieli
państwo co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy dochodu rocznego.
Gajew:
Przepraszam, ale cóż to za bzdury!
Raniewska:
Niezupełnie pana rozumiem, panie Jermołaju.
Łopachin:
Będą państwo pobierali od letników co najmniej dwadzieścia pięć rubli rocznie od
dziesięciny, i jeśli natychmiast to się ogłosi, ręczę, że do jesieni nie pozostanie ani
kawałeczka ziemi - wszystko rozchwytają. Krótko mówiąc: winszuję, są państwo uratowani.
Okolica prześliczna, rzeka głęboka. Tylko, rzecz jasna, trzeba uporządkować, wysprzątać... na
przykład, powiedzmy, zburzyć wszystkie stare budynki, no i ten oto dom, który już jest do
niczego, wyrąbać stary wiśniowy sad...
Raniewska:
Wyrąbać? Mój drogi, proszę wybaczyć, ale pan nic nie rozumie. Jeżeli w całej guberni
jest coś ciekawego, ba, nadzwyczajnego, to właśnie tylko nasz wiśniowy sad.
Łopachin:
Nadzwyczajne w tym sadzie jest jedynie to, że jest bardzo duży. Wiśnie rodzą raz na
dwa lata, a i wtedy nie wiadomo, co z tym robić - nikt nie kupuje.
Gajew:
Nawet w Słowniku Encyklopedycznym, jest wzmianka o tym sadzie.
Łopachin:
(spojrzawszy na zegarek)
Jeśli nic nie obmyślimy i nie dojdziemy do żadnego wniosku, to 22 sierpnia zlicytują i
wiśniowy sad, i cały majątek. Proszę się decydować! Innego wyjścia nie ma, przysięgam. Nie
ma i basta.
Firs:
Za dawnych czasów, jakie czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, wiśnie suszono,
kwaszono, marynowano, smażono z wiśni konfitury, więc bywało, że...
Gajew:
Cicho, Firs.
Firs:
Bywało, że suszone wiśnie całymi wozami wysyłano do Moskwy i Charkowa. Co było
pieniędzy!... A suszone wiśnie były wtedy miękkie, soczyste, słodkie, pachnące... Znano
wtedy sekret...
Raniewska:
A teraz gdzie ten sekret się podział?
Firs:
Zapomnieli, nikt nie pamięta.
Piszczyk:
(do Raniewskiej)
No i jakże tam w Paryżu? Jadła pani żaby?
Raniewska:
Jadłam krokodyle.
Piszczyk:
No proszę...
Łopachin:
Dotychczas byli po wsiach tylko panowie i chłopi, a teraz zjawili się na dodatek
letnicy. Wszystkie miasta, nawet najmniejsze, otoczone są teraz letniskami. Można ręczyć, że
za jakieś dwadzieścia lat letnicy rozmnożą się niesłychanie. Teraz tylko piją herbatę na
werandzie, ale przecie może się zdarzyć, że się na swojej jednej dziesięcinie zajmą
gospodarstwem, i wówczas państwa wiśniowy sad zamieni się w królestwo szczęśliwe,
bogate, przepyszne.
Gajew:
(oburzony)
Co za bzdury!
(Wchodzi Waria i Jasza)
Waria:
Mamuśko, tu do ciebie dwie depesze.
(Wybiera jeden z kluczy i głośno otwiera staroświecką szafę)
Oto one.
Raniewska:
To z Paryża.
(Rwie je nie przeczytawszy)
Z Paryżem skończyłam...
Gajew:
A czy wiesz, Luba, ile ta szafa ma lat? Tydzień temu wysunąłem dolną szufladę,
patrzę, a tam są wypalone cyfry. Szafa zrobiona jest równo sto lat temu. Niezgorzej, hę?
Można by urządzić jubileusz. Martwy przedmiot, a jednak, bądź co bądź, szafa to
biblioteczna.
Piszczyk:
(zdziwiony)
Sto lat... No proszę!..
Gajew:
Tak... To jest coś...
(Pomacawszy szafę)
Droga i wielce szanowna szafo! Witam w twojej osobie istotę, która oto od stu lat
przeszło miała na celu ideały dobra i sprawiedliwości; twe milczące wezwanie ku owocnej
pracy nie osłabło w ciągu stu lat, podtrzymując...
(Przez łzy)
w pokoleniach naszego rodu otuchę wiarę w lepsze jutro i pielęgnując w nas ideały
dobra oraz świadomości obywatelskiej.
(Pauza)
Łopachin:
Hm, tak...
Raniewska:
A ty się nie zmieniłeś, Lonia.
Gajew:
(trochę zmieszany)
Od kuli na prawo w róg. Rżnę do środka!
Łopachin:
(spojrzawszy na zegarek)
No, na mnie czas.
Jasza:
(podaje Raniewskiej lekarstwa)
Może pani zażyje teraz pigułki...
Piszczyk:
Nie trzeba zażywać lekarstw, kochana pani... Ani stąd pożytku, ani szkody... Proszę
mi je dać... wielce szanowna pani.
(Bierze pigułki, wysypuje je sobie na dłoń, dmucha na nie, wkłada do ust i zapija
kwasem)
I już!
Raniewska:
(ze strachem)
Ależ pan zwariował!
Piszczyk:
Połknąłem wszystkie.
Łopachin:
Niezły ma spust.
(Wszyscy się śmieje)
Firs:
Był u nas w czasie świąt, zjadł pół wiadra ogórków...
(Mamrocze)
Raniewska:
O czym on mówi?
Waria:
Tuż trzy lata tak mamrocze. Myśmy się przyzwyczaili.
Jasza:
Lata nader sędziwe.
(Szarlota w białej sukni, bardzo chuda, ściśnięta gorsetem z face-d-main (binokle z
rączką) przy pasku, przechodzi przez scenę)
Łopachin:
Proszę wybaczyć, panno Szarloto, nie zdążyłem się jeszcze z panią przywitać.
(Chce pocałować ją w rękę)
Szarlota:
(cofając rękę)
Gdybym pozwoliła panu pocałować mnie w rękę, to pan potem zechciałby w łokieć,
potem w ramię...
Łopachin:
Nie wiedzie mi się dzisiaj.
(Wszyscy się śmieją)
Panno Szarloto, proszę pokazać jakąś sztuczkę!
Raniewska:
Szarloto. proszę pokazać sztuczkę!
Szarlota:
Nie potrzeba. Życzę sobie spać.
(Wychodzi)
Łopachin:
Zobaczymy się za trzy tygodnie.
(Całuje Raniewską w rękę)
Na razie żegnam. Już czas.
(Do Gajewa)
Do zobaczenia.
(Całuje się z Piszczykiem)
Do widzyska.
(Podaje rękę Warii, potem Firsowi i Jaszy)
Nie chce mi się jechać.
(Do Raniewskiej)
Jeżeli się pani zdecyduje co do tych letnisk, proszę mi dać znać, wytrzasnąłbym z
pięćdziesiąt tysięcy pożyczki. Serio, proszę się zastanowić.
Waria:
(z gniewem)
Ależ proszę już wreszcie iść.
Łopachin:
Idę, idę sobie...
(Wychodzi)
Gajew:
Cham. Zresztą, pardon... Waria wychodzi za niego za mąż, to Warii narzeczony.
Waria:
Niepotrzebnie o tym wujaszek mówi, proszę nie mówić...
Raniewska:
Czemu, Waria? Będę bardzo rada. To dobry człowiek...
Piszczyk:
Owszem, trzeba wyznać, człowiek... prawdziwie szanowny... I moja Daszeńka... także
mówi, że... no, różne słowa mówi.
(Chrapie, ale wnet się budzi)
Tak czy owak, niech mi szanowna pani pożyczy... 240 rubli... jutro mam płacić
procenty hipoteczne...
Waria:
(z przestrachem)
Nie mamy, nie mamy!
Raniewska:
Ja rzeczywiście nic nie mam.
Piszczyk:
Znajdą się.
(Śmieje się)
Nigdy nie tracę nadziei. Czasem myślę: wszystko przepadło, zginąłem, aż tu raptem -
wybudowano kolej żelazną przez moją ziemię i... zapłacili mi. Albo znowuż co innego się
napatoczy, nie dziś, to jutro... Może moja Paszeńka wygra dwieście tysięcy... ma los na
loterii.
Raniewska:
Kawa wypita, możemy już iść spać.
Firs:
(szczotką czyści Gajewa, pouczająco)
Znowu nie te spodenki pan włożył. Mam ja się z panem!
Waria:
(cicho)
Ania śpi.
(Cicho otwiera okno)
Słońce już wzeszło, już nie zimno. Mamusiu, proszę spojrzeć: jakie cudne drzewa!
Boże, jakie powietrze! Szpaki śpiewają!
Gajew:
(otwiera drugie okno)
Sad bielusieńki. Nie zapomniałaś, Lubo? Tamta długa aleja biegnie prosto, prosto,
niby sznurek, błyszczy w księżycowe noce. Pamiętasz? Nie zapomniałaś?
Raniewska:
(patrzy przez okno na sad)
O, moje dzieciństwo, czyste moje dzieciństwo! Spałam w tym pokoju, stąd patrzałam
na ogród. Szczęście budziło się wraz ze mną każdego poranka, i wtedy sad był taki
samiuteńki, nic się nie zmieniło.
(Śmieje się z radości)
Cały bielutki! O, mój ogrodzie! Po ciemnej, słotnej jesieni i po mroźnej zimie znów
jesteś młody, pełen szczęścia, niebiescy, aniołowie nie opuścili ciebie... Gdybyż można było z
piersi i ramion zdjąć mi ciężki głaz, gdybym mogła zapomnieć o swojej przeszłości!
Gajew:
Tak... a tymczasem, choć to bardzo dziwne, sad sprzedadzą za długi...
Raniewska:
Patrzajcie: mama nieboszczka idzie ogrodem... w białej sukni!
(Śmieje się z radości)
To ona.
Gajew:
Gdzie?
Waria:
Co też mamusia!
Raniewska:
Nie ma nikogo, przywidziało mi się. Na prawo, na zakręcie do altany, pochyliło się
białe drzewko, przypomina postać kobiety.
(Wchodzi Trofimow, w wyszarzanym mundurze studenckim, w okularach)
Jaki zdumiewający ogród! Białe pęki kwiatów, błękitne niebo...
Trofimow:
Proszę pani!
(Raniewska ogląda się na niego)
Tylko się z panią przywitam i w tej chwili się wynoszę.
(Gorąco całuje ją w rękę)
Kazali mi czekać do rana, ale zabrakło mi cierpliwości...
(Raniewska patrzy zdumiona)
Waria:
(przez łzy)
To Pietia Trofimow...
Trofimow:
Pietia Trofimow, były korepetytor Griszy... Czyżbym tak się zmienił?
(Raniewska ściska go i cicho płacze)
Gajew:
(zmieszany)
Luba, Luba, dajże pokój.
Waria:
(płacze)
Przecież mówiłam panu, Pietia, żeby zaczekać do jutra.
Raniewska:
Mój Grisza... mój chłopczyk... Grisza... synek...
Waria:
Cóż począć, mamusiu. Bóg tak chciał.
Trofimow:
(miękko, przez łzy)
No dosyć, dosyć...
Raniewska:
(cicho płacze)
Zginął chłopczyk, utonął... Dlaczego? Dlaczego, mój drogi?
(Ciszej)
Ania tam śpi, a ja mówię głośno... hałasuję... Jakże tam, Pietia? Czemu pan tak
zbrzydł? Czemu postarzał?
Trofimow:
W pociągu jakaś baba powiedziała o mnie: „oblazłe panisko”.
Raniewska:
Wtedy był pan jeszcze zupełnym chłopaczkiem, miłym studencikiem, a teraz włosy
rzadkie, okulary. Czyżby pan dotąd był studentem?
(Idzie ku drzwiom)
Trofimow:
Pewnie będę wiecznym studentem.
Raniewska:
(całuje brata, potem Warię)
No, idźcie spać... Tyś także postarzał, Leonidzie.
Piszczyk:
(idzie za nią)
A więc, teraz spać... Och, ta moja podagra. Przenocuję u państwa... Pani Lubo, duszko
moja, gdyby mi pani tak jutro raniutko... 240 rubli...
Gajew:
A ten wciąż dokoła swoje.
Piszczyk:
240 rubli... procenty hipoteczne.
Raniewska:
Nie mam pieniędzy, kochany.
Piszczyk:
Ja zwrócę, moja droga... kwota bagatelna...
Raniewska:
No dobrze, Leonid da... Daj mu, Leonidzie...
Gajew:
A jakże! Nadstaw kieszeń!
Raniewska:
No trudno, daj... Potrzebne mu... On zwróci.
(Raniewska, Trofimow, Piszczyk i Firs wychodzą. Zostają Gajew, Waria i Jasza)
Gajew:
Siostra jeszcze się nie odzwyczaiła od szastania pieniędzmi.
(Do Jaszy)
Oddal się, przyjacielu, cuchniesz kurą.
Jasza:
(z uśmieszkiem)
A pan Leonid jest taki sam, jak był.
Gajew:
(do Warii)
Co on powiedział?
Waria:
(do Jaszy)
Twoja matka przyszła ze wsi, od wczoraj siedzi w czeladnej, chce się z tobą
zobaczyć...
Jasza:
A niech ją tam...
Waria:
Wstydu nie masz!
Jasza:
Bardzo tu potrzebna. Mogłaby i jutro przyjść.
(Wychodzi)
Waria:
Mama ani troszeńkę się nie zmieniła. Gdyby jej pozwolić, wszystko by rozdała.
Gajew:
Tak...
(Pauza)
Kiedy ci na jaką chorobę ordynują bardzo dużo środków, to znaczy, że choroba
nieuleczalna. Zastanawiam się, natężam umysł, znajduję dużo sposobów, bardzo dużo, czyli
w gruncie rzeczy żadnego. Dobrze by było dostać po kim spadek, dobrze byłoby wydać naszą
Anię za bardzo zamożnego człowieka, dobrze byłoby pojechać do Jarosławia i spróbować
szczęścia u cioci - hrabiny. Przecież ciotka jest strasznie, strasznie bogata.
Waria:
(płacze)
Gdybyż Bóg dopomógł.
Gajew:
Nie becz. Ciotka bardzo bogata, ale nas nie lubi. Po pierwsze, siostra wyszła za
adwokata przysięgłego, nieszlachcica.
(Ania staje w progu)
Wyszła za nieszlachcica i prowadziła się - nie powiem, żeby zanadto cnotliwie. Dobra
jest, zacna, miła, bardzo ją kocham, ale mówcie sobie, co chcecie, wynajdujcie okoliczności
łagodzące, i tak trzeba przyznać, że jest zepsuta. Wyczuwa się to w każdziutkim jej ruchu.
Waria:
(szeptem)
Ania stoi we drzwiach.
Gajew:
Że Co?
(Pauza)
Dziwna rzecz, coś mi wpadło do prawego oka... zacząłem źle widzieć. I w czwartek,
kiedy byłem w sądzie okręgowym...
(Wchodzi Ania)
Waria:
Czemu ty nie śpisz, Aniu?
Ania:
Jakoś nie mogę.
Gajew:
Malutka moja!
(Całuje jej twarz, ręce)
Dziecino moja...
(Przez łzy)
Tyś nie siostrzenica, tyś mój aniołek, moje wszystko. Wierz mi, wierz...
Ania:
Wierzę ci, wuju. Wszyscy cię kochają, szanują... tylko, drogi wuju, powinieneś
milczeć, wciąż milczeć. Cóżeś ty przed chwilą mówił o mojej mamie, o twojej siostrze? Po co
to mówiłeś?
Gajew:
Tak, tak...
(Ania ręką zasłania sobie twarz)
Rzeczywiście, to okropne! Boże mój! Boże, ratuj mnie! Dzisiaj palnąłem mówkę
przed szafą... Tak głupio! I dopiero skończywszy zrozumiałem, że głupio.
Waria:
Doprawdy, wujaszku, powinieneś tylko milczeć. Milcz sobie i tyle.
Ania:
Jeśli będziesz milczał, to nawet dla ciebie lepiej.
Gajew:
Już milczę.
(Całuje ręce Ani i Warii)
Milczę. Tylko powiem o interesie. W czwartek byłem w sądzie okręgowym, no, zeszła
się kompania, wszczęła się rozmowa o tym, o owym, piątym, dziesiątym i zdaje się, że jednak
będzie można dostać pożyczkę na weksle, żeby zapłacić bankowi procenty.
Waria:
Dałby to Bóg!
Gajew:
Pojadę tam we wtorek, jeszcze raz pogadam.
(Do Warii)
Nie becz.
(Do Ani)
Mama pomówi z Łopachinem; on jej na pewno nie odmówi... Ty zaś, jak odpoczniesz,
pojedziesz do Jarosławia, do hrabiny, twojej babci. Tak oto będziemy działali w trzech
kierunkach - i wszystko będzie dobrze. Procenty zapłacimy, to jak amen w pacierzu...
(Wkłada do ust karmelek)
Przysięgam ci na honor, na co chcesz, że majątek nie będzie sprzedany!
(W podnieceniu)
Przysięgam na swe szczęście! Masz tu moją rękę, nazwij mnie łotrem, hultajem, jeśli
dopuszczę do licytacji! Przysięgam na życie!
Ania:
(wraca jej spokój, jest szczęśliwa)
Jakiś ty poczciwy, wujku, jaki mądry!
(Obejmuje go)
Teraz jestem spokojna! Spokojna! Szczęśliwa!
(Wchodzi Firs)
Firs:
(z wyrzutem)
Panie Leonidzie, bój się pan Boga! Kiedyż pan pójdzie spać?
Gajew:
Zaraz, zaraz. Idź sobie, Firs, sam się rozbiorę, mniejsza o to. No, dziateczki, lulać...
Szczegóły jutro, a teraz idźcie spać.
(Całuje Anię i Warię)
Jestem człowiekiem lat osiemdziesiątych zeszłego wieku... Ludzie ganią owe czasy, a
jednak mogę powiedzieć, żem za swe przekonania niemało w życiu wycierpiał. Nie bez
kozery chłopi mnie lubią. Chłopów trzeba znać! Trzeba wiedzieć, z której...
Ania:
Wuju! Znowu!
Waria:
Wujaszku, powinieneś milczeć.
Firs:
(gniewnie)
Panie Leonidzie!
Gajew:
Idę, idę... Kładźcie się. Z dwóch boków do środka! Kładę czystą!
(Wychodzi, za nim drepcze Firs)
Ania:
Teraz jestem spokojna. Do Jarosławia nie chce mi się jechać, nie lubię babci, jednak
uspokoiłam się. Jestem wdzięczna wujowi.
(Pauza)
Waria:
Trzeba spać. Idę. A tu w czasie twojej nieobecności zdarzyła się taka przykrość. Jak ci
wiadomo, w dawnej czeladnej mieszkają tylko stare sługi: Jefimuszka, Pola, Jewstigniej, no i
Karp. Zaczęli do siebie wpuszczać na nocleg jakichś przybłędów - ja nic, milczę. Ale raptem
słyszę, że puścili plotkę, jakobym kazała żywić ich samym grochem. Że to, uważasz, taka
jestem skąpa... To wszystko ten Jewstigniej... A, myślę sobie, dobrze. Jeżeli tak, to zaczekaj.
Sprowadzam Jewstignieja...
(Ziewa)
Przychodzi... Jakże mogłeś, Jewstignieju, głupi człowieku, powiadam...
(Spojrzawszy na Anię)
Anusiu!...
(Pauza)
Zasnęła...
(Bierze Anię pod rękę)
Chodźmy do łóżeczka... Chodźmy!
(Prowadzi ją)
Złotko moje zasnęło! Chodźmy...
(Idą. Daleko za ogrodem pastuch gra na fujarce, Trofimow idzie przez scenę;
zobaczywszy Warię i Anię, przystaje)
Tsss... Śpi... śpi... Chodźmy, moja złota.
Ania:
(cicho, w półśnie)
Tak się zmęczyłam... Wciąż dzwoneczki... Wuju... dobry... i mama, i wuj...
Waria:
Chodźmy, złotko, chodźmy...
(Idą do pokoju Ani)
Trofimow:
(z rozczuleniem)
Słoneczko moje! Moja wiosenka!
Kurtyna
AKT DRUGI
Pole. Stara, przekrzywiona, od dawna opuszczona kapliczka, przy niej studnia, duże
kamienie, które kiedyś snadź były płytami grobowymi, i stara ławka. Widać drogę do
folwarku Gajewa. W głębi wysokie topole: tam się zaczyna wiśniowy sad. Opodal szereg
słupów telegraficznych, a daleko, daleko na widnokręgu mgliście się zarysowuje duże miasto,
widoczne tylko w bardzo piękne, jasne dni. Wkrótce słońce zajdzie. Szarlota, Jasza i Duniasza
siedzą na ławce; Jepichodow stoi obok i gra na gitarze; wszyscy siedzą zamyśleni. Szarlota
jest w starej męskiej czapce; zdjęła z ramienia dubeltówkę i poprawia sprzączkę na rzemieniu.
Szarlota:
(w zadumie)
Nie mam prawdziwego paszportu, nie wiem, ile mam lat i wciąż mi się wydaje, że
jestem młodziutka. Kiedy byłam małą dziewczynką, mój ojciec i mamusia jeździli po
jarmarkach i dawali przedstawienia, bardzo ładne. A ja robiłam salto mortale i różne sztuczki.
I kiedy tatuś i mamusia umarli, wzięła mnie do siebie jedna niemiecka pani i zaczęła mnie
uczyć Dobrze. Wyrosłam, potem poszłam na guwernantkę. Ale skąd jestem, com za jedna -
nie wiem... Kto byli moi rodzice - może nie brali ślubu - nie wiem.
(Wyjmuje z kieszeni ogórek i je)
Nic nie wiem.
(Pauza)
Tak się chce pogawędzić, a nie ma z kim... Nikogo nie mam.
Jepichodow:
(gra na gitarze i śpiewa)
„Nie ma świat władzy nade mną. Co mi przyjaciel i wróg”... Jak to przyjemnie grać na
mandolinie!
Duniasza:
To gitara, a nie mandolina.
(Przegląda się w lusterku i pudruje)
Jepichodow:
Dla szaleńca, który jest zakochany, jest to mandolina...
(Nuci)
„Byleby miłość wzajemna serce rozgrzała mi znów...”
(Jasza podśpiewuje)
Szarlota:
Okropnie śpiewają ci ludzie... pfuj! Jak szakale.
Duniasza:
(do Jaszy)
A jednak to szczęście: zwiedzić zagranicę.
Jasza:
Tak, naturalnie. Nie mogę się z panną nie zgodzić.
(Ziewa, potem zapala cygaro)
Jepichodow:
Rzecz jasna. Za granicą wszystko już dawno jest w zupełnym komplecie.
Jasza:
Ma się rozumieć.
Jepichodow:
Jestem człowiekiem oświeconym, czytam różne wybitne książki, ale w żaden sposób
nie mogę ująć kierunku, czego mi się właściwie chce, czy mam żyć, czy zastrzelić się,
właściwie mówiąc, ale nie mniej przeto zawsze noszę przy sobie rewolwer. Oto on...
(Pokazuje rewolwer)
Szarlota:
Skończyłam. Teraz pójdę sobie.
(Wkłada dubeltówkę na plecy)
Słuchaj, Jepichodow, człowiek z ciebie bardzo rozumny i bardzo straszny. Kobiety
zapewne szalenie się w tobie kochają. Brrr!
(Idzie)
Wszyscy ci mądrale są tacy głupi, że nie ma z kim porozmawiać... Wciąż sama, sama,
nikogo nie mam i... com ja za jedna, po co żyję - nie wiadomo...
(Wychodzi bez pośpiechu)
Jepichodow:
Właściwie mówiąc, że już nie poruszę innych tematów, zmuszony jestem między
innymi wyrazić się o sobie, iż los traktuje mnie bez litości, podobnie jak burza traktuje
niewielki statek. Jeżeli, dajmy na to, jestem w błędzie, w takim razie po cóż ja się dziś rano
budzę, mówiąc przykładowo, patrzę, a na mojej piersi znajduje się straszliwej wielkości
pająk... Taki oto.
(Pokazuje obiema rękami)
Albo znowuż biorę kwasu, żeby się napić, spoglądam - a tam tkwi coś w najwyższym
stopniu nieprzyzwoitego, w rodzaju karalucha.
(Pauza)
Czytaliście Buckle'a?
(Pauza)
Życzyłbym sobie pofatygować panią na parę słów, panno Awodotio.
Duniasza:
Słucham.
Jepichodow:
Rad bym z panią w cztery oczy...
(Wzdycha)
Duniasza:
(zmieszana)
Dobrze... tylko najpierw proszę mi przynieść moją pelerynkę... Jest koło szafy... tu
troszeczkę wilgotno.
Jepichodow:
Owszem, przyniosę... Teraz wiem, co mam uczynić ze swym rewolwerem...
(Bierze gitarę i odchodzi, pobrzękując)
Jasza:
„Dwadzieścia dwa nieszczęścia”! Głupi człowiek, mówiąc między nami.
(Ziewa)
Duniasza:
Gotów się, nie daj Boże, zastrzelić.
(Pauza)
Zrobiłam się trwożliwa, ciągle się niepokoję. Jeszcze jako dziewczynkę wzięto mnie
do państwa, odzwyczaiłam się od prostego życia, ręce mam białe, bielutkie, niby panienka.
Stałam się taka subtelna, taka delikatna, szlachetna, wszystkiego się boję... Aż mi strach.
Jeżeli pan Jasza mnie oszuka, nie wiem, co będzie z moimi nerwami.
Jasza:
(całuje ją)
Jabłuszko! Naturalnie, każda dziewczyna powinna dbać o siebie, i ja nade wszystko
nie lubię, jeżeli dziewczyna jest złego prowadzenia.
Duniasza:
Namiętnie pana pokochałam, pan jest wykształcony, o wszystkim potrafi pan
rozumować.
(Pauza)
Jasza:
(ziewa)
Ta- tak... Jestem takiego zdania: jeżeli dziewczyna kogo kocha, oznacza to, że jest
niemoralna.
(Pauza)
Miło jest wypalić cygaro na czystym powietrzu...
(Nasłuchuje)
Tu ktoś idzie... To państwo.
(Duniasza porywczo go obejmuje)
Idź panna do domu, jak gdybyś chodziła kąpać się w rzece, idź tą dróżką, bo mogą nas
spotkać i pomyśleć, że jestem z panną na schadzce. Nie znoszę tego.
Duniasza:
(cicho chrząka)
Od cygara rozbolała mnie głowa...
(Wychodzi. Jasza zostaje, siedzi koło kaplicy. Wchodzą: Raniewska, Gajew i
Łopachin)
Łopachin:
Trzeba ostatecznie zdecydować się - czas nagli. Przecież sprawa jest bagatelna. Czy
zgadzają się państwo dać ziemię pod letniska, czy nie? Proszę mi odpowiedzieć jedno słowo:
tak czy nie? Tylko jedno słowo!
Raniewska:
Kto tutaj pali takie wstrętne cygara?...
(Siada)
Gajew:
Przeprowadzono kolej żelazną i zrobiło się wygodnie.
(Siada)
Pojechaliśmy do miasta, zjedli śniadanie... Żółtą do środka! Powinienem był najpierw
pójść do domu, zagrać jedną partyjkę...
Raniewska:
To nie ucieknie.
Łopachin:
Tylko jedno słowo!
(Błagalnie)
Proszę mi odpowiedzieć!
Gajew:
(ziewając)
Że co?
Raniewska:
(zagląda do swej sakiewki)
Wczoraj było dużo pieniędzy, a dziś zupełnie mało. Moja biedna Waria dla
oszczędności karmi wszystkich mleczną zupą, w czeladnej daje starym tylko groch, a ja
szastam bez sensu.
(Opuszcza sakiewkę, rozsypują się złote monety)
Masz tobie, rozsypały się...
(jest niezadowolona)
Jasza:
Pani pozwoli, zaraz pozbieram.
(Zbiera monety)
Raniewska:
Bardzo proszę, Jaszo. I po co ja jeździłam na to śniadanie... Marniutka ta wasza
restauracja z muzyką, obrusy czuć mydłem. Po co tak dużo pić, Lonia? Po co tak dużo jeść?
Po co tak dużo mówić? Dzisiaj w restauracji znowu mówiłeś dużo i wszystko od rzeczy. O
siedemdziesiątych latach, o dekadentach. I komuż to? Kelnerom mówić o dekadentach!
Łopachin:
Tak.
Gajew:
(macha ręką)
Jestem niepoprawny, to jasne...
(Z rozdrażnieniem, do Jaszy)
Czemu wciąż mi się kręcisz pod oczami...
Jasza:
(śmieje się)
Nie mogę bez śmiechu słyszeć pańskiego głosu.
Gajew:
(do siostry)
Albo ja, albo on...
Raniewska:
Proszę sobie iść, Jaszo! proszę iść...
Jasza:
(wręcza Raniewskiej sakiewkę)
Zaraz idę.
(Z trudem powstrzymuje się od śmiechu)
W tej chwileczce...
(Wychodzi)
Łopachin:
Majątek państwa ma zamiar kupić bogacz Dieriganow. Podobno przyjedzie sam na
przetarg.
Raniewska:
Skąd pan wie?
Łopachin:
W mieście tak mówią.
Gajew:
Jarosławska ciocia obiecała przysłać, lecz kiedy i ile przyśle - nie wiadomo...
Łopachin:
Ile przyśle? Jakie sto tysięcy? Dwieście?
Raniewska:
Skądże... Z dziesięć, piętnaście, a i to daj Boże.
Łopachin:
Przepraszam, ale takich lekkomyślnych ludzi jak wy, moi państwo, takich
nierzeczowych, dziwnych, jeszczem nie spotkał. Mówię wam wyraźnie, że majątek idzie na
sprzedaż, a wy jakbyście nie rozumieli.
Raniewska:
Cóż mamy począć? Niech pan poradzi.
Łopachin:
Ależ ja radzę codziennie. Dzień w dzień powtarzam jedno i to samo. I sad wiśniowy, i
ziemię trzeba koniecznie wydzierżawić pod letniska, zrobić to niezwłocznie, czym prędzej -
licytacja tuż, tuż! Zrozumcież nareszcie! Zdecydujcie się, państwo, wreszcie na te letniska, a
wtedy dostaniecie, ile chcecie, pieniędzy i będziecie uratowani.
Raniewska:
Letniska, letnicy - to wszystko takie pospolite, wybaczy pan.
Gajew:
Najzupełniej się z tobą zgadzam.
Łopachin:
Albo wybuchnę płaczem, albo będę wrzeszczał, albo zemdleję. Już nie mogę!
Zmęczyli mnie państwo!
(Do Gajewa)
Baba z pana!
Gajew:
Że co?
Łopachin:
Baba!
(Chce odejść)
Raniewska:
(z przestrachem)
Nie, proszę nie odchodzić, proszę zostać, złotko. Zaklinam pana. Może wspólnie co
obmyślimy.
Łopachin:
Ale cóż tu obmyślać?
Raniewska:
Niech pan nie idzie, błagam. Przy panu jednak jakoś raźniej...
(pauza)
Wciąż czekam na coś, jakby dach miał nam runąć na głowę.
Gajew:
(w głębokiej zadumie)
Dublet do rogu... Croise do środka...
Raniewska:
Za dużośmy nagrzeszyli.
Łopachin:
Jakie tam pani ma grzechy...
Gajew:
(wkłada karmelek do ust)
Powiadają, że ja cały majątek puściłem na karmelki...
(Śmieje się)
Raniewska:
O, mam grzechy... Zawsze trwoniłam pieniądze bez pamięci, jak wariatka i wyszłam
za człowieka, który tylko robił długi. Mąż mój umarł przez szampana - straszliwie pił - i na
nieszczęście pokochałam innego, zeszliśmy się, i akurat wtedy - była to pierwsza kara,
uderzenie prosto w głowę - oto tutaj w rzece... utonął mój chłopczyk, więc wyjechałam za
granicę, wyjechałam na zawsze, żeby nigdy nie wrócić, nie widzieć tej rzeki. Zamknęłam
oczy, uciekłam, nieprzytomna, a on za mną... bezlitośnie, grubiańsko. Nabyłam willę pod
Mentoną, ponieważ on tam zachorował, i przez trzy lata nie zaznałam odpoczynku ani dniem,
ani nocą; chory zmęczył mnie, dusza mi zwiędła. A w zeszłym roku, kiedy willę sprzedano za
długi, wyjechałam do Paryża, a on mnie tam obrabował, porzucił, wziął sobie inną,
próbowałam się otruć... Takie to głupie, tak mi wstyd... I raptem pociągnęło mnie do Rosji, do
ojczyzny, do mojej córeczki...
(Ociera łzy)
Boże, Boże, bądź miłościw, odpuść mi grzechy moje! Już mnie więcej nie karz!
(Wyjmuje z kieszeni depeszę)
Otrzymałam to dziś - z Paryża... Błaga o przebaczenie, zaklina, żebym wróciła...
(Drze depeszę)
Czy to gdzieś grają?
(Nasłuchuje)
Gajew:
To nasza przesławna kapela żydowska. Pamiętasz? Czworo skrzypiec, flet i basetla.
Raniewska:
Dotąd istnieje? Trzeba by ich kiedyś sprowadzić do nas , urządzić wieczorek.
Łopachin:
(nasłuchując)
Nie słyszę...
(Cicho nuci)
„Za pieniądze, Rosjanina Szwaby sfrancuziły”.
(Śmieje się)
Jaką ja wczoraj sztukę widziałem w teatrze, bardzo zabawną.
Raniewska:
Jestem pewna, że nic tam zabawnego nie było. Nie sztuki teatralne, tylko samych
siebie powinni byście częściej oglądać. Jak wy wszyscy żyjecie szaro, jak dużo mówicie
rzeczy niepotrzebnych.
Łopachin:
To prawda. Trzeba powiedzieć otwarcie: żyjemy jak idioci.
(Pauza)
Mój tata był chłopem, idiotą, nic nie rozumiał, mnie nie uczył, tylko po pijanemu bijał,
i to zawsze kijem. Na dobrą sprawę, i ja jestem taki sam bałwan i idiota. Niczego się nie
nauczyłem, charakter pisma mam podły, piszę tak, że wstyd ludziom pokazać, zupełnie jak
świnia.
Raniewska:
Powinieneś się pan ożenić, mój drogi.
Łopachin:
Tak... To prawda.
Raniewska:
Z naszą Warią. To dobra dziewczyna.
Łopachin:
Tak.
Raniewska:
Jest prostego pochodzenia, pracuje od świtu do nocy, a grunt, że pana kocha. A i panu
podoba się od dawna.
Łopachin:
Ha, nie jestem od tego... To bardzo dobra dziewczyna.
(Pauza)
Gajew:
Proponują mi posadę w banku. Sześć tysięcy rocznie... Słyszałaś?
Raniewska?
Gdzież to dla ciebie! Siedź spokojnie i tyle!...
(Wchodzi Firs, niesie palto)
Firs:
(do Gajewa)
Niech pan włoży, proszę pana, bo wilgoć.
Gajew:
(wkłada palto)
Nudzisz mnie bracie.
Firs:
To nic... Wyjechał pan z rana nie opowiedziawszy się.
(Ogląda Gajewa)
Raniewska:
Jakeś ty się postarzał, Firs!
Firs:
Co pani każe?
Łopachin:
Pani mówi, że bardzo się postarzałeś!
Firs:
Długo żyję. Kiedy chcieli mnie żenić, paninego tatusia nie było jeszcze na świecie...
(Śmieje się)
A jak znieśli pańszczyznę, byłem już starszym kamerdynerem. Nie zgodziłem się
wtedy iść na wolność, zostałem przy państwu...
(Pauza)
Pamiętam: wszyscy się cieszą - ale czego się cieszą, sami nie wiedzą.
Łopachin:
Przedtem było bardzo dobrze. Przynajmniej chłostano.
Firs:
(nie dosłyszawszy)
A pewnie, chłopi przy panach, panowie przy chłopach, a teraz wszystko do góry
nogami, nic zrozumieć nie można.
Gajew:
Nie gadaj już, Firs. Muszę jutro jechać do miasta.
Obiecano zaznajomić mnie z pewnym generałem, który mógłby pożyczyć na weksel.
Łopachin:
Nic z tego nie będzie. I nie zapłaci pan procentów - więcej niż pewne.
Raniewska:
Lonia bredzi. Nie ma żadnych generałów.
(Wchodzą: Trofimow, Ania i Waria)
Gajew:
Oto i nasi.
Ania:
A mama siedzi.
Raniewska:
(tkliwie)
Chodź, chodź... Moje złociste...
(Ściska Anię i Warię)
Nawet nie wiecie, jak was kocham. Usiądźcie tutaj, bliziutko przy mnie.
(Wszyscy siadają)
Łopachin:
Nasz wieczny student wciąż spaceruje z panienkami.
Trofimow:
Nie pana rzecz.
Łopachin:
Wkrótce skończy pięćdziesiąt lat, a dotychczas jest studentem.
Trofimow:
Dosyć już tych idiotycznych żartów.
Łopachin:
Czemu obrażasz się, cudaku?
Trofimow:
Bo nie czepiaj się pan.
Łopachin:
(śmieje się)
Pozwoli szanowny pan zapytać, jak się pan na mnie zapatruje?
Trofimow:
Zapatruję się na pana, panie Jermołaju, tak: jest pan bogaty, wkrótce będzie pan
milionerem. Otóż - podobnie jak do przemiany materii potrzebny jest drapieżny zwierz
pożerający wszystko, co mu się nawinie, tak i pan jest potrzebny.
(Wszyscy się śmieją)
Waria:
Lepiej niech Piotr opowie o planetach.
Raniewska:
Nie, skończmy lepiej wczorajszą rozmowę.
Trofimow:
O czym to?
Gajew:
O człowieku dumnym.
Trofimow:
Wczoraj długośmy mówili, lecz do niczego nie doszliśmy. W człowieku dumnym, w
waszym ujęciu, jest coś mistycznego. Może na swój sposób macie słuszność, ale gdy się
rozumuje po prostu, bez mędrkowania, cóż to za duma! Czy jest w niej choć sensu, skoro
fizjologicznie rzecz biorąc, człowiek jest zbudowany dość licho, skoro w olbrzymiej
większości wypadków jest ordynarny, niemądry, głęboko nieszczęśliwy. Trzeba przestać
zachwycać się sobą. Należałoby tylko pracować.
Gajew:
I tak pomrzemy.
Trofimow:
Kto wie? I co to znaczy: umrzeć? Może człowiek posiada sto zmysłów, ze śmiercią
traci tylko pięć znanych nam, reszta zaś - czyli dziewięćdziesiąt pięć - pozostaje żywa.
Raniewska:
Jaki pan mądry, Pietia!...
Łopachin:
(ironicznie)
Okropnie!
Trofimow:
Ludzkość kroczy naprzód doskonaląc swe siły. Wszystko, co teraz jest dla niej
nieosiągalne, stanie się kiedyś bliskie, zrozumiałe, tylko trzeba pracować, z całych sił
pomagać tym, którzy szukają prawdy. U nas, w Rosji, pracuje na razie bardzo niewielu.
Ogromna większość tej inteligencji, którą znam, niczego nie szuka, nic nie robi i do pracy jest
tymczasem niezdolna. Nazywają siebie inteligencją, a do służby mówią „ty”, chłopów
traktują jak bydło, marnie się uczą, nic poważnego nie czytają, zgoła nic nie robią, o naukach
gawędzą tylko, na sztuce się nie znają. Wszyscy są bardzo serio, wszyscy robią surowe miny,
wszyscy prawią tylko o sprawach doniosłych, filozofują, a tymczasem wszyscy patrzą
spokojnie na to, że robotnicy jedzą obrzydliwie, śpią bez poduszek, po trzydziestu,
czterdziestu w jednej izbie, wszędzie pluskwy, smród, wilgoć, plugastwo moralne... I
oczywiście wszystkie piękne słowa są tylko po to, żeby mydlić oczy sobie i innym. Pokażcie
mi, gdzie tu u nas ochronki, o których tak dużo i często się gada, gdzie czytelnie? Tylko w
powieściach pisze się o nich, w rzeczywistości nie ma ich wcale. Jest tylko brud, szarzyzna,
Azja. Boję się i nie lubię zbyt poważnych min, boję się poważnych rozmów. Już lepiej
milczmy.
Łopachin:
Ja, na przykład, wstaję przed piątą rano, pracuję do wieczora, wciąż mam u siebie
pieniądze własne i cudze, i widzę, jacy są ludzie dokoła. Dopiero kiedy człowiek zacznie coś
robić, zorientuje się, jak mało jest uczciwych, porządnych ludzi. Czasem, nie mogąc zasnąć,
myślę sobie: „Boże dałeś nam olbrzymie lasy, rozlegle pola, szerokie horyzonty, więc żyjąc
tutaj, my sami powinniśmy właściwie być wielkoludami...”
Raniewska:
Zachciało się panu wielkoludów... Wielkoludy tylko w bajkach są dobrzy, w życiu
przerażają.
(W głębi sceny przechodzi Jepichodow grając na gitarze. Raniewska mówi zadumana)
Idzie Jepichodow...
Ania:
(powtarza zamyślona)
Idzie Jepichodow.
Gajew:
Słońce zaszło moi państwo.
Trofimow:
Tak.
Gajew:
(niegłośno, jakby deklamując)
O przyrodo, o cudo, połyskujesz wieczystym promieniowaniem, piękna i obojętna, ty,
którą zwiemy matką, kojarzysz w sobie byt i śmierć, żywisz i niszczysz...
Waria:
(błagalnie)
Wujaszku!
Ania:
Wujaszku, znowu!
Trofimow:
Niech pan lepiej - żółtą do środka dubletem.
Gajew:
Milczę, milczę.
(Wszyscy siedzą zamyśleni. Cisza. Słychać tylko, jak cicho mruczy Firs. Nagle daje
się słyszeć odległy łoskot, jakby z nieba, niby dźwięk pękającej struny, zamierający, smutny)
Raniewska:
Co to?
Łopachin:
Nie wiem. Pewnie gdzieś daleko w kopalni oberwało się wiadro. Ale to gdzieś bardzo
daleko.
Gajew:
A może jaki ptak... W rodzaju czapli.
Trofimow:
Albo puchacz.
Raniewska:
(drgnąwszy)
Jakoś zrobiło się nieprzyjemnie.
(Pauza)
Firs:
Przed nieszczęściem było tak samo: sowy wrzeszczały, i samowar dudnił bez przerwy.
Gajew:
Przed jakim nieszczęściem?
Firs:
Przed zniesieniem pańszczyzny.
(Pauza)
Raniewska:
Wiecie co, moi drodzy, chodźmy, już się ma pod wieczór.
(Do Ani)
W oczach masz łzy... Co ci jest, dziecinko?
(Obejmuje ją)
Ania:
Tak sobie, mamo. Nic.
Trofimow:
Ktoś idzie.
(Ukazuje się Przechodzień w białej zniszczonej czapce, w płaszczu; jest z lekka
podpity)
Przechodzień:
Pozwolą państwo zapytać, czy mogę przejść tędy wprost na dworzec?
Gajew:
Owszem, idź pan tą oto drogą.
Przechodzień:
Najuprzejmiej panu dziękuję.
(Odkaszlnąwszy)
Pogoda przepiękna...
(Deklamatorsko)
„Bracie mój, cierpiący bracie...” „Wyjdź na Wołgę, której jęki”...
(Do Warii)
Mademuazel, raczy pani głodnemu Rosjaninowi jakie trzydzieści kopiejek...
(Waria przestraszona wydaje okrzyk)
Łopachin:
(z gniewem)
Każde chamstwo musi też mieć jakieś granice.
Raniewska:
(zaskoczona)
Proszę... Ma pan...
(Szuka w sakiewce)
Srebra nie ma... Wszystko jedno, ma pan złotą monetę...
Przechodzień:
Najuprzejmiej dziękuję.
(Wychodzi; śmiech)
Waria:
(przestraszona)
Pójdę sobie... pójdę... Ach, mamusiu, w domu ludzie nie mają co jeść, a ty mu
oddajesz ostatni złoty pieniądz.
Raniewska:
Trudna rada z taką głupią! W domu oddam ci wszystko, co mam. Panie Jermołaju, pan
mi jeszcze pożyczy!
Łopachin:
Do usług.
Raniewska:
Chodźmy, moi państwo, już czas. Wiesz, Wariu? Myśmy ciebie tu wyswatali;
winszuję.
Waria:
(przez łzy)
Mamo, z tego nie trzeba żartować.
Łopachin:
„Ochmelio, idź do klasztoru”...
Gajew:
Drżą mi ręce: dawno nie grałem w bilard.
Łopachin:
„Ochmelio, nimfo, w modłach swoich pamiętaj o moich grzechach!”
Raniewska:
Chodźmy, wkrótce kolacja.
Waria:
Przestraszył mnie. Serce aż się tłucze.
Łopachin:
Przypominam państwu: dwudziestego drugiego sierpnia wiśniowy sad będzie
wystawiony na sprzedaż. Proszę o tym pomyśleć... Proszę pomyśleć...
(Wychodzą wszyscy prócz Trofimowa i Ani)
Ania:
(ze śmiechem)
Dobrze, że przechodzień przestraszył Warię: teraz jesteśmy sami.
Trofimow:
Waria się boi; a nuż się zakochamy, i całymi dniami nie odstępuje nas na krok. W jej
ciasnej głowie nie może się pomieścić, żeśmy wyżsi nad miłość. Ominąć te płycizny ułudy,
które nie pozwalają człowiekowi być wolnym i szczęśliwym - oto cel i sens naszego życia.
Naprzód! Kroczymy niepowstrzymanie ku jasnej gwieździe, która płonie tam daleko!
Naprzód! Naprzód! Razem, przyjaciele!
Ania:
(z podziwu składa ręce)
Jak pan pięknie mówi!
(Pauza)
Dzisiaj jest tutaj przecudnie!
Trofimow:
Tak, pogoda nadzwyczajna.
Ania:
Co pan ze mną zrobił, Pietia, czemu ja już nie lubię wiśniowego sadu tak jak dawniej.
Kochałam go tak czule, myślałam, że na całej ziemi nie ma miejsca piękniejszego niż nasz
sad.
Trofimow:
Cała Rosja jest naszym sadem. Ziemia to wielka i piękna, jest na niej wiele cudnych
zakątków.
(Pauza)
Niech się pani zastanowi, Aniu: pani dziad, pradziad, wszyscy przodkowie byli
pańszczyźnianymi panami, władcami żywych dusz, więc czy z każdej wiśni w ogrodzie, z
każdego listka, z każdego pnia nie spoglądają na panią istoty ludzkie, czyż naprawdę nie
słyszy pani głosów... Władanie żywymi duszami - przecież to z gruntu zmieniło was
wszystkich żyjących dawniej i teraz, tak że ani pani matka, ani pani, ani pani wuj nie zdają
już sobie sprawy, że żyją na kredyt, na cudzy rachunek, na rachunek tych ludzi, których
wpuszczacie najwyżej do przedpokoju. Co tu gadać! Jesteśmy spóźnieni co najmniej o
dwieście lat., nie mamy jeszcze nic zgoła, nie posiadamy właściwego stosunku do przeszłości,
filozofujemy tylko, narzekamy na nudę albo pijemy wódkę. Przecie to takie proste: ażeby
zacząć żyć prawdziwym życiem, trzeba najpierw odkupić naszą przeszłość, skończyć z nią,
odkupić zaś ją można tylko cierpieniem, tylko nadzwyczajną, nieprzerwaną pracą. Musi pani
to zrozumieć, Aniu!
Ania:
Dom, w którym mieszkamy, dawno już nie jest naszym domem, i ja go opuszczę, daję
panu słowo.
Trofimow:
Jeżeli ma pani klucze od gospodarstwa, proszę je wrzucić do studni i uchodzić stąd.
Trzeba być wolną jak wiatr.
Ania:
(zachwycona)
Jak pięknie to pan wyraził!
Trofimow:
Proszę mi wierzyć, Aniu, proszę mi wierzyć! Nie mam jeszcze trzydziestki, jestem
młody, jestem jeszcze studentem, ale już tyle przecierpiałem! Kiedy nastaje zima, bywam
głodny, chory, niespokojny, biedny jak nędzarz i... Gdzie mnie los nie zapędzał, gdzie się
tylko nie kołatałem! A jednak dusza moja zawsze, w każdej chwili, w dzień i w nocy, była
pełna niewymownych przeczuć. Przeczuwam szczęście, Aniu, już je widzę...
Ania:
(w zadumie)
Wschodzi księżyc.
(Słychać, jak Jepichodow gra na gitarze wciąż tę samą smętną piosenkę; wschodzi
księżyc; gdzieś pod topolami Waria szuka Ani i woła: „Aniu! Gdzie jesteś?”)
Trofimow:
Tak, wschodzi księżyc.
(Pauza)
Oto szczęście, oto ono, zbliża się coraz bardziej, słyszę już jego kroki, a choćbyśmy
go nie zobaczyli, nie doznali, no to cóż? Ujrzą je inni!
Głos Warii:
Aniu! Gdzie jesteś?
Trofimow:
Znowu ta Waria!
(Gniewnie)
Oburzające!
Ania:
No to cóż, chodźmy nad rzekę. Pięknie tam.
Trofimow:
Chodźmy.
(Idą)
Głos Warii:
Aniu! Aniu!
Kurtyna
AKT TRZECI
Bawialnia łukiem oddzielona od salonu; palą się kandelabry. Słychać, jak w sieni
przygrywa kapela żydowska, o której była mowa w akcie II. Wieczór. W salonie tańczą grand
rond (wielkie koło; figura taneczna). Głos Simeonowa-Piszczyka: „Promenada a une paire!
(para za parą; figura taneczna)”. Wchodzą do bawialni: w pierwszej parze Piszczyk i Szarlota,
w drugiej Trofimow i Raniewska, w trzeciej - Ania z urzędnikiem pocztowym, w czwartej -
Waria z zawiadowcą stacji itd. Waria cicho płacze i tańcząc ociera łzy. W ostatniej parze
Duniasza. Idąc przez bawialnię, Piszczyk woła: „Grand rond, balancez! (wielkie koło,
balansujemy)” oraz „Les cavaliers a genoux et remerciez vos dames! (kawalerowie na kolana
i dziękują paniom). Firs we fraku przynosi na tacy wodę salcerską; wchodzą do bawialni:
Piszczyk i Trofimow.
Piszczyk:
Jestem apoplektykiem, miałem już dwa ataki, trudno mi tańczyć, ale jak to się mówi -
kiedy przyjdziesz między wrony, musisz krakać jako one. Zdrowie mam końskie. Mój
nieboszczyk rodzic, facecjonista, Panie świeć nad jego duszą, na temat naszego pochodzenia
mawiał, że niby nasz starożytny ród Simeonowów-Piszczyków wywodzi się od tego właśnie
konia, którego Kaligula posadził w senacie...
(Siada)
Ale w tym sęk, że nie mam pieniędzy! Co kogo boli, ten o tym gwoli...
(Chrapie, ale zaraz się budzi)
Więc i ja też... mogę tylko o pieniądzach...
Trofimow:
W pańskiej figurze jest rzeczywiście coś końskiego.
Piszczyk:
Ha... Koń to dobre bydlę... Konia można sprzedać...
(Słychać, jak w sąsiednim pokoju grają w bilard; w salonie pod łukiem ukazuje się
Waria)
Trofimow:
(przekomarza się)
Madame Łopachin! Madame Łopachin!
Waria:
(z gniewem)
„Oblazłe panisko!”
Trofimow:
Tak, jestem oblazłe panisko i szczycę się tym!
Waria:
(z pełną goryczy zadumą)
Wynajęliśmy muzykantów, ale z czego im zapłacimy?
(Wychodzi)
Trofimow:
(do Piszczyka)
Gdyby tę energię, którą pan w ciągu całego życia zaprzepaścił na poszukiwanie
pieniędzy, na spłatę procentów, zużytkował pan na co innego, to prawdopodobnie w końcu
mógłby pan ziemię poruszyć z posad.
Piszczyk:
Nietzsche... filozof... największy... najznakomitszy... człowiek olbrzymiego rozumu,
powiada w swoich dziełach, że można robić fałszywe papierki.
Trofimow:
Pan czytał Nietzschego?
Piszczyk:
N-no... Daszeńka mi mówiła. A ja jestem teraz w takiej sytuacji, że gotów jestem
fałszować pieniądze... Pojutrze mam zapłacić 310 rubli... 130 już zdobyłem...
(Maca się po kieszeniach z niepokojem)
Pieniądze mi zginęły, zgubiłem pieniądze!
(Ze łzami w głosie)
Gdzie pieniądze?
(Z radością)
Są, za podszewką... Aż się zgrzałem...
(Wchodzą: Raniewska i Szarlota)
Raniewska:
(nucąc)
Czemu tak długo nie ma Leonida? Co on robi w mieście?
(Do Duniaszy)
Duniaszo, trzeba poczęstować muzykantów herbatą...
Trofimow:
Najprawdopodobniej nie doszło dziś do przetargu.
Raniewska:
I muzykanci przyszli nie w porę, i ten bal urządziliśmy nie w porę... Ale mniejsza o
to...
(Siada i nici cicho)
Szarlota:
(podaje Piszczykowi talię kart)
Ma pan talię kart, proszę którąś zamyślić.
Piszczyk:
Zamyśliłem.
Szarlota:
Teraz niech pan tasuje. Doskonale. Daj pan tu, o mój drogi panie Piszczyk. Ein, zwei,
drei! Teraz niech pan szuka, leży ona w pańskiej bocznej kieszeni...
Piszczyk:
(wyjmuje kartę z bocznej kieszeni)
Ósemka pik, właśnie ta zamyślona!
(Ze zdziwieniem)
No proszę!
Szarlota:
(trzyma talię kart na dłoni; do Trofimowa)
Mów pan prędzej, która karta ma być z wierzchu?
Trofimow:
No, niech będzie dama pik.
Szarlota:
Jest!
(Do Piszczyka)
No, jaka karta z wierzchu?
Piszczyk:
As kier.
Szarlota:
Jest...
(Uderza się po dłoni, talia kart znika)
A jaka dziś śliczny pogoda!
(Odpowiada jej tajemniczy głos kobiecy, jak gdyby spod podłogi)
„O tak, łaskawa pani, pogoda przecudny”. Jesteś moim ideałem.
Głos:
„I łaskawa pani też bardzo mi się spodobał”.
Zawiadowca stacji:
(bije brawo)
Brawo, pani brzuchomówczyni!
Piszczyk:
(ze zdziwieniem)
No proszę! Czarowna panno Szarloto... Jestem wprost zakochany...
Szarlota:
Zakochany?
(Wzrusza ramionami)
Czyż pan może kochać? Guter Mensch, aber schlechter Musikant (dobry człowiek, ale
zły muzykant).
Trofimow:
(klepie Piszczyka po ramieniu)
Ej, koniu jeden...
Szarlota:
Proszę o uwagę, jeszcze jedna sztuka.
(Bierze z krzesła pled)
Oto bardzo dobry pled, życzę go sprzedać...
(potrząsa nim)
Czy nikt nie życzy sobie kupić?
Piszczyk:
(dziwiąc się)
No proszę!
Szarlota:
Ein, zwei, drei!
(Szybko unosi spuszczony pled; za pledem stoi Ania; składa dyg, biegnie do matki,
obejmuje ją i ucieka do salonu przy ogólnym zachwycie)
Raniewska:
(bijąc brawo)
Brawo, brawo!...
Szarlota:
Teraz jeszcze! Ein, zwei, drei!
(Unosi pled, za pledem stoi Waria i kłania się)
Piszczyk:
(dziwiąc się)
No proszę!
Szarlota:
Koniec!
(Rzuca pled na Piszczyka, składa dyg i ucieka do salonu)
Piszczyk:
(spieszy za nią)
Filutka... Co? A to dopiero! To dopiero!
Raniewska:
A Leonida wciąż nie ma. Co on tak długo robi w mieście, nie rozumiem! Przecież tam
wszystko już skończone, majątek sprzedany, albo przetarg się nie odbył - po cóż tak długo
trzymać nas w niepewności!
Waria:
(stara się ją pocieszyć)
Jestem pewna, że kupił wujaszek.
Trofimow:
(drwiące)
Tak.
Waria:
Babunia przysłała mu pełnomocnictwo, żeby kupił na jej imię z przejęciem długu.
Zrobiła to dla Ani. jestem pewna - da Bóg - że wujcio kupi.
Raniewska:
Jarosławska babcia przysłała piętnaście tysięcy, żeby nabyć majątek na jej imię - nam
nie ufa, ale te pieniądze nie wystarczyłyby nawet na spłatę procentów.
(Zakrywa sobie twarz rękoma)
Dziś się rozstrzygają moje losy...
Trofimow:
(przekomarza się z Warią)
Madame Łopachin!
Waria:
(z gniewem)
Wieczny student! Już dwa razy wylewano go z uniwersytetu.
Raniewska:
Czemu się gniewasz, Waria? Dokucza ci Łopachinem to i cóż? Chcesz, to wyjdź za
Łopachina, to dobry, ciekawy człowiek. Nie chcesz - nie wychodź: przecież, złotko, nikt cię
nie przymusza...
Waria:
Ja na tę sprawę patrzę poważnie, mamusiu, nie ma co ukrywać. Owszem, to dobry
człowiek i podoba mi się.
Raniewska:
Więc idź za niego. Po co czekać, nie rozumiem.
Waria:
Mamusiu, toż ja nie mogę mu się oświadczyć. Już od dwóch lat wszyscy mi o nim
mówią, wszyscy mówią, a on milczy, albo żartuje. Rozumiem. On bogaci się, jest zajęty, ja
mu nie w głowie. Gdybym miała pieniądze, choć troszeczkę, choć sto rubli, rzuciłabym
wszystko, uciekła gdzieś daleko. Wstąpiłabym do klasztoru.
Trofimow:
Zbożne życie!
Waria:
(do Trofimowa)
Studentowi wypada być rozumnym!
(Miękko, ze łzami)
Jaki się pan, Pietia, zrobił nieładny, jak postarzał!
(Do Raniewskiej, już nie płacząc)
Tylko że oto bez pracy nie wytrzymam, mamo. W każdej chwili muszę być czymś
zajęta.
(Wchodzi Jasza)
Jasza:
(z trudem powstrzymując śmiech)
Jepichodow złamał kij bilardowy...
(Wychodzi)
Waria:
Czemóż to Jepichodow jest tutaj? Kto mu pozwolił grać w bilard? Nie pojmuję tych
ludzi...
(Wychodzi)
Raniewska:
Pietia, proszę jej nie drażnić, pan widzi, że i bez tego ma zmartwienie.
Trofimow:
Za wiele okazuje gorliwości, wtrąca się nie do swoich rzeczy. Przez całe lato nie
dawała spokoju ani mnie, ani Anusi, bała się, żeby nie było między nami romansu. Co jej do
tego? Przy tym nie dawałem żadnego powodu, jestem taki daleki od tych banalności.
Raniewska:
No, a ja jestem widać poniżej miłości.
(Bardzo niespokojna)
Czemuż nie ma Leonida? Pragnę tylko wiedzieć, czy majątek sprzedany, czy nie.
Nieszczęście wydaje mi się tak bardzo nieprawdopodobne, że wprost nie wiem, co myśleć,
gubię się w domysłach... Lada chwila mogę krzyknąć... mogę zrobić jakieś głupstwo. Niech
mnie pan ratuje, Pietia. Proszę mówić cokolwiek, cokolwiek.
Trofimow:
Czy dziś majątek sprzedany, czy nie sprzedany - to przecież wszystko jedno. To już
sprawa przesądzona, powrotu nie ma, ścieżka zarosła. proszę się uspokoić, kochana pani. Nie
trzeba się łudzić, choć raz w życiu trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.
Raniewska:
Jakiej prawdzie? Pan widzi, gdzie prawda, a gdzie nieprawda, a ja jakbym straciła
wzrok, nic nie widzę. Pan śmiało rozstrzyga wszelkie ważne zagadnienia, ale proszę
powiedzieć, kochanie, czy to nie dlatego, żeś młody, żeś jeszcze nie zdążył przecierpieć ani
jednego ze swoich zagadnień? Odważnie patrzy pan w przyszłość - czy nie dlatego, że nie
widzi pan i nie oczekuje niczego strasznego, bo życie jeszcze się ukrywa przed pańskim
młodym wzrokiem? Jest pan śmielszy, uczciwszy, głębszy od nas, ale proszę się zastanowić,
być wielkodusznym, choć tycio,
(Pokazuje na palcu)
okazać współczucie. Przecież ja się tutaj urodziłam, tutaj mieszkali moi rodzice, mój
dziad, ja ten dom kocham, bez sadu wiśniowego nie rozumiem życia, jeżeli już koniecznie
trzeba sprzedać, sprzedajcież i mnie razem z sadem...
(Obejmuje Trofimowa, całuje go w czoło)
Wszak mój syn utonął tutaj...
(Płacze)
Proszę mi okazać współczucie, dobry, zacny człowieku.
Trofimow:
Pani wie, że współczuję z całej duszy.
Raniewska:
Ale to trzeba powiedzieć inaczej, inaczej...
(Dobywa chustkę, na podłogę spada depesza)
Jak mi dziś ciężko na duszy, nie ma pan pojęcia. Tu dla mnie za hałaśliwie, dusza drży
na każdy szmer, cała dygocę, pójść zaś do siebie nie mogę, w ciszy i samotności jest mi
straszno. Proszę mnie nie potępiać, Pietia... Kocham pana jak krewnego. Chętnie bym wydała
za pana Anię, przysięgam, ale, złotko, trzeba się przecież uczyć, trzeba skończyć uniwersytet.
Pan nic nie robi, tyle tylko, że los przerzuca pana z miejsca na miejsce - to takie dziwne...
prawda? Prawda? I przecież trzeba coś zrobić z brodą, żeby jakoś rosła...
(Śmieje się)
Zabawny pan!
Trofimow:
(podnosi depeszę)
Nie życzę sobie być gładyszem (człowiek nadto dbający o swoją powierzchowność).
Raniewska:
To depesza z Paryża. Otrzymuję co dzień. I wczoraj, i dzisiaj. Ten dziki człowiek
znów zachorował, znów jest mu gorzej... Prosi o przebaczenie, błaga, żebym przyjechała, i
właściwie mówiąc powinna bym pojechać do Paryża, posiedzieć przy nim. Pietia, robi pan
surową minę, ale cóż mam począć, złotko, co mam począć, on chory, osamotniony,
nieszczęśliwy, a któż mu da w porę lekarstwo? I po co mam ukrywać, albo milczeć: kocham
go, to jasne. Kocham, kocham... Jest to kula u nogi, razem z nim idę na dno, lecz ja tę kulę
kocham i żyć bez niej nie mogę.
(Ściska rękę Trofimowa)
Proszę nie myśleć o mnie źle, Pietia, i proszę nic nie mówić, nic...
Trofimow:
(przez łzy)
Na miłość Boga, proszę mi wybaczyć szczerość: przecie ograbił panią!
Raniewska:
Nie, nie, nie, tak nie trzeba mówić...
(Zatyka sobie uszy)
Trofimow:
Przecie to łotr i tylko pani o tym wie! Lichota, nędzna lichota...
Raniewska:
(z hamowanym gniewem)
Ma pan dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem lat, a właściwie jest jeszcze
uczniakiem drugiej klasy!
Trofimow:
Niech i tak będzie!
Raniewska:
Trzeba być mężczyzną, w pana wieku trzeba rozumieć tych, którzy kochają. I samemu
trzeba kochać. Trzeba się zakochać.
(z gniewem)
Tak, tak! I nie ma w panu prawdziwej czystości, jest pan taki sobie czyścioszek-
świętoszek, śmieszny cudak, potworek...
Trofimow:
(przerażony)
Co ona mówi?
Raniewska:
„Jestem wyższy nad miłość”! Nie wyższy pan jest na d miłość, tylko, po prostu, jak
mówi nasz Firs, niedorajda. W pana wieku nie mieć kochanki!...
Trofimow:
(ze zgrozą)
Ależ to okropne! Co ona mówi!
(Szybkim krokiem idzie do salonu, chwytając się za głowę)
To okropne... Nie wytrzymam, idę sobie...
(Wychodzi, ale natychmiast wraca)
Między nami wszystko skończone.
(Wychodzi do przedpokoju)
Raniewska:
(woła za nim)
Pietia, zaczekaj pan! Dziwaku, żartowałam! Pietia!
(Słychać, jak w przedpokoju ktoś pospiesznie idzie po schodach i nagle wali się z
łoskotem; Ania i Waria krzyczą, lecz po chwili rozlega się śmiech)
Co się dzieje?
(Wbiega Ania)
Ania:
(ze śmiechem)
Pietia zleciał ze schodów!
(Ucieka)
Raniewska:
Co za dziwadło z tego Pieti...
(Zawiadowca stacji staje pośrodku salonu i deklamuje „Grzesznicę” Aleksego
Tołstoja; słuchają go, lecz zaledwie zdążył wygłosić parę wierszy, gdy z sieni dochodzą
dźwięki walca - i deklamacja się urywa; wszyscy tańczą; przechodzą z przedpokoju:
Trofimow, Ania, Waria i Raniewska)
Chwileczkę, Pietia... czysta duszo... przepraszam... Chodźmy potańczyć...
(Tańczy z Pietią. Ania i Waria tańczą; Firs wchodzi, stawia swą laskę przy bocznych
drzwiach. Jasza także wchodzi z salonu, przygląda się tańcom)
Jasza:
Jakże tam, dziadku?
Firs:
Niezdrów jestem. Dawniej na balach tańczyli u nas generałowie, baronowie,
admirałowie, teraz posyłamy po urzędnika pocztowego i zawiadowcę stacji, a i ci nie bardzo
się spieszą. Jakoś osłabłem. Nieboszczyk starszy pan, dziadunio, wszystkich kurował lakiem
(leczył lekiem), od wszystkich chorób. Ja codziennie zażywam lak już od dwudziestu lat, albo
i dłużej; może dlatego jeszcze nie umarłem.
Jasza:
Nudzisz mnie, stary.
(Ziewa)
Mógłbyś nareszcie odwalić kitę.
Firs:
Ej, ty... niedorajdo...
(Mamrocze. Trofimow i Raniewska tańczą w salonie, potem w bawialni)
Raniewska:
Merci. Teraz posiedzę sobie.
(Siada)
Zmęczyłam się.
(Wchodzi Ania)
Ania:
(wzburzona)
Przed chwilą jakiś człowiek mówił w kuchni, że wiśniowy sad już dzisiaj sprzedano.
Raniewska:
Sprzedano? Komu?
Ania:
Nie mówił komu. Już odszedł.
(Tańczy z Trofimowem, oboje przechodzą do salonu)
Jasza:
To jakiś stary tam plótł. Obcy.
Firs:
A pana Leonida wciąż nie ma, nie przyjechał. Palto wziął lekkie, demisezonowe (na
porę przejściową), gotów się jeszcze przeziębić. Ech, młodość, zielono w głowie.
Raniewska:
Ja zaraz umrę. Jaszo, proszę pójść dowiedzieć się, komu sprzedano.
Jasza:
Ależ on dawno odszedł, niby ten stary.
(Śmieje się)
Raniewska:
(lekko zniecierpliwiona)
Czego Jasza się śmieje? Co tu wesołego?
Jasza:
Bardzo mnie śmieszy ten Jepichodow. Pustak. „Dwadzieścia dwa nieszczęścia”.
Raniewska:
Firs, jeśli majątek sprzedadzą, gdzie ty się podziejesz?
Firs:
Ano, gdzie państwo każą.
Raniewska:
Czemu masz taką twarz? Źle się czujesz? Może byś poszedł spać?
Firs:
Tak...
(Sarkastycznie)
Gdybym poszedł spać, któż to beze mnie poda, kto wyda zarządzenia? Cały dom na
mojej głowie.
Jasza:
(do Raniewskiej)
Proszę pani! Niech mi będzie wolno zwrócić się do pani z prośbą! Dopraszam się
łaski. Jeżeli pani znowu pojedzie do Paryża, to na miły Bóg, proszę mnie wziąć ze sobą. Ja tu
absolutnie nie mogę pozostać.
(Oglądając się mówi półgłosem)
Co tu gadać - pani sama widzi: kraj nieokrzesany, lud niemoralny, przy tym nudy na
pudy, w kuchni karmią nas okropnie, a tu jeszcze ten Firs łazi, mamrocze różne bezsensowne
słowa. Proszę mnie wziąć ze sobą, zaklinam! (Wchodzi Piszczyk)
Piszczyk:
Czy wolno prosić, o najcudowniejsza!... o jednego walczyka?...
(Raniewska idzie z nim)
Czarodziejko, ale te 180 rubelków ja od pani muszę dostać... Muszę...
(Tańczy)
180 rubelków...
(Przechodzą do salonu)
Jasza:
(cicho nuci)
„O, czy zrozumiesz duszy mej niepokój”.
(W salonie postać w popielatym cylindrze i kraciastych spodniach macha rękami i
podskakuje, okrzyki: „Brawo, panno Szarloto!”)
Duniasza:
(zatrzymuje się, żeby przypudrować sobie twarz)
Panienka każe mi tańczyć - kawalerów dużo, dam mało, a mnie od tańca w głowie się
kręci, serce się tłucze, panie Firs, a przed chwilą urzędnik pocztowy taką mi rzecz powiedział,
że mi tchu zabrakło.
(Muzyka cichnie)
Firs:
Cóż on ci powiedział?
Duniasza:
Pani, powiada, jest jak kwiatuszek.
Jasza:
(Ziewa)
Nieuctwo...
(Wychodzi)
Duniasza:
Jak kwiatuszek... Jestem taka delikatna, strasznie lubię czułe słowa.
Firs:
Oj, uważaj dziewczyno!
(Wchodzi Jepichodow)
Jepichodow:
Panno Awdotio, nie chce mnie pani widzieć... jakbym był jakim owadem.
(Wzdycha)
Oj, dolo, dolo!
Duniasza:
Czego pan sobie życzy?
Jepichodow:
Niewątpliwie, może pani ma rację.
(Wzdycha)
Ale naturalnie jeśli spojrzeć z punktu widzenia, to pani, że się tak wyrażę,
przepraszając za szczerość, całkowicie wpędziła mnie w stan ducha. Znam swoją fortunę.
Dzień w dzień przytrafia mi się jakieś nieszczęście, i do tego przyzwyczaiłem się już dawno,
tak że z uśmiechem spoglądam na swój los. Dała mi pani słowo, i aczkolwiek ja...
Duniasza:
Bardzo pana proszę, pomówimy o tym później, a teraz proszę mi dać spokój. Teraz
marzę.
(Bawi się wachlarzem)
Jepichodow:
Codziennie zdarza mi się nieszczęście, ja zaś, jeżeli wolno się tak wysłowić, tylko się
uśmiecham, nawet śmieję.
(Z salonu wychodzi Waria)
Waria:
Ty wciąż jeszcze tutaj, Siemionie? Jaki z ciebie człowiek bez uszanowania, dalibóg!
(Do Duniaszy)
Ruszaj stąd, Duniaszo.
(Do Jepichodowa)
To grasz w bilard i kij złamiesz, to spacerujesz po bawialni niby gość.
Jepichodow:
Jeśli mi wolno się tak wyrazić, pani nie może zgłaszać do mnie pretensji.
Waria:
Nie zgłaszam pretensji, po prostu mówię. Łazisz z miejsca na miejsce, pracę
zaniedbujesz. Trzymamy kancelistę nie wiedzieć po co.
Jepichodow:
(obrażony)
Czy pracuję, czy spaceruję, czy jem, czy gram w bilard - o tym mogą sądzić tylko
ludzie rozumiejący i starsi.
Waria:
Jak śmiesz do mnie tak mówić!
(Unosząc się)
Jak śmiesz? Więc ja nic nie rozumiem? W takim razie precz stąd! W tej chwili!
Jepichodow:
(stchórzywszy)
Proszę panią, żeby się wyrażała delikatnym sposobem.
Waria:
(całkiem nie panując nad sobą)
W tej chwili precz stąd! Precz!
(Jepichodow idzie ku drzwiom, ona za nim)
„Dwadzieścia dwa nieszczęścia”! Żebyś mi się tu nie pokazywał! Żeby cię moje oczy
nie oglądały!
(Jepichodow wychodzi, za drzwiami słychać jego głos: „Złożę na panią skargę”)
Co? Idziesz z powrotem?
(Chwyta laskę, którą przy drzwiach zostawił Firs)
Idź, idź, bo ja ci tu... co... znowu idziesz? Znowu? No to masz!
(Zamierza się i w tej chwili wchodzi Łopachin)
Łopachin:
Ślicznie dziękuję.
Waria:
(gniewnie i drwiąco)
Przepraszam.
Łopachin:
To nic. Ślicznie dziękuję za miły poczęstunek.
Waria:
Nie ma za co.
(Odchodzi, potem się ogląda i pyta miękko)
Bardzo pana uderzyłam?
Łopachin:
Nie, głupstwo. Swoją drogą będę miał olbrzymiego guza.
Głosy w salonie:
Łopachin przyjechał! Pan Jermołaj!
Piszczyk:
Kopę lat, kopę lat...
(Całuje się z Łopachinem)
Jedzie od ciebie koniaczek, mój luby, kochaneczku drogi. A my tutaj także się
bawimy.
(Wchodzi Raniewska)
Raniewska:
To pan, panie Jermołaju? Czemu tak późno? Gdzie Leonid?
Łopachin:
Pan Leonid przyjechał ze mną, zaraz tu przyjdzie.
Raniewska:
(zdenerwowana)
No i co? Przetarg się odbył? Niechże pan mówi!
Łopachin:
(zmieszany, boi się okazać swą radość)
Przetarg się skończył około czwartej... Spóźniliśmy się na pociąg, wypadło czekać do
wpół do dziesiątej...
(Ciężko westchnąwszy)
Uf! Trochę mi się w głowie kręci...
(Wchodzi Gajew; w prawej ręce ma sprawunki, lewą ociera łzy)
Raniewska:
Lonia, no? No, Lonia?
(Niecierpliwie, ze łzami)
Na litość boską, mów prędzej...
Gajew:
(nic nie odpowiada, tylko macha ręką. Do Firsa płacząc)
Masz, weź... Tutaj anczousy (konserwa z małych rybek), śledzie kierczeńskie... - nic
dzisiaj nie jadłem... Ileż przecierpiałem!
(Drzwi do sali bilardowej są otwarte; słychać stukot kul i głos Jaszy: „Siedem i
osiemnaście”; wyraz twarzy Gajewa zmienia się; już nie płacze)
Okropnie jestem zmęczony. Firs, pomożesz mi się przebrać.
(Odchodzi do siebie przez salę, za nim Firs)
Piszczyk:
Więc jakże tam było? Opowiadaj nareszcie!
Raniewska:
Wiśniowy sad sprzedany?
Łopachin:
Sprzedany.
Raniewska:
Kto kupił?
Łopachin:
Ja kupiłem.
(Pauza; Raniewska jest przybita; upadłaby, gdyby nie stała przy fotelu i stole; Waria
zdejmuje klucze z paska, rzuca je na podłogę pośrodku bawialni i wychodzi)
Ja kupiłem! Zlitujcie się, moi państwo, zaczekajcie, w głowie mi się mąci, nie mogę
mówić...
(Śmieje się)
Przychodzimy na licytację, a tam już jest Dieriganow. Pan Leonid miał tylko
piętnaście tysięcy, a Dieriganow od razu daje ponad dług - trzydzieści. Widzę, co się święci i
ruszam z nim w zawody. Daję czterdzieści. On dorzuca po piątce, ja po dziesiątce... No,
skończyło się. Ponad dług dałem dziewięćdziesiąt, i został przy mnie. Wiśniowy sad jest teraz
mój, mój!
(Wybucha śmiechem)
Boże łaskawy, wiśniowy sad - mój! Powiedzcie mi, żem pijany, żem zmysły postradał,
że to wszystko mi się śni...
(Tupie nogami)
Nie śmiejcie się ze mnie! Gdyby mój ojciec i dziad wstali i zobaczyli, co się dzieje, że
ich Jermołaj, bity, niepiśmienny Jermołaj, który w zimie latał na bosaka - że ten sam Jermołaj
kupił najpiękniejszy na świecie majątek!... Nabyłem majątek, gdzie dziad i ojciec byli
niewolnikami, gdzie ich nie wpuszczano nawet do kuchni. Ja śpię, to mi się tylko roi... To
owoc wyobraźni, osłonięty mrokiem niewiadomości...
(Podnosi klucze, łagodnie się uśmiecha)
Rzuciła klucze, chce pokazać, że już tu nie jest gospodynią...
(Pobrzękuje kluczami)
No... wszystko jedno.
(Słychać strojenie kapeli)
Hej, muzykanci, grajcie, życzę sobie was słuchać! Wszyscy przychodźcie patrzeć, jak
Jermołaj Łopachin łupnie siekierą wiśniowy sad, jak drzewa runą na ziemię! Nabudujemy tu
letnisk, a nasi wnukowie i prawnukowie zobaczą tu nowe życie... Muzyka, rżnąć od ucha!
(Gra muzyka, Raniewska opada na krzesło i gorzko płacze. Łopachin z wyrzutem)
Dlaczegóż, dlaczego nie usłuchaliście mnie? Moja biedna, moja droga, teraz już po
niewczasie.
(Ze łzami)
Och, żeby już to wszystko prędzej minęło, żeby się jakoś zmieniło nasze nieskładne,
nieszczęsne życie.
Piszczyk:
(bierze go pod rękę, półgłosem)
Ona płacze. Chodźmy do salonu, niech ona tu sama... Chodźmy...
(bierze go pod rękę i wyprowadza do salonu)
Łopachin:
Cóż to jest? Hej, muzyka, głośniej! Niech wszystko będzie tak, jak ja chcę!
(Z szyderstwem)
Idzie nowy obywatel, właściciel sadu wiśniowego!
(Niechcący trąca stolik, omal nie zrzuca świeczników)
Za wszystko mogę zapłacić!
(Wychodzi z Piszczykiem. W salonie i bawialni nie ma nikogo prócz Raniewskiej,
która siedzi skulona i gorzko płacze; cichutka muzyka; szybko wchodzi Ania i Trofimow;
Ania zbliża się do matki, klęka przed nią; Trofimow stoi u wejścia do sali)
Ania:
Mamo! Mamo, płaczesz? Kochana, dobra, najmilsza moja mamo, moja prześliczna,
kocham ciebie, błogosławię. Wiśniowy sad sprzedany, już go nie ma, to prawda, prawda, ale
nie płacz, mamo, zostało ci życie i przyszłość, została ci twoja dobra, czysta dusza. Chodźmy,
chodźmy stąd, kochana moja, chodźmy!... Posadzimy nowy sad, wspanialszy od tego, ty go
zobaczysz, zrozumiesz i radość cicha, głęboka radość spłynie ci na duszę, niby słońce o
wieczornej godzinie, i ty się uśmiechniesz, mamo! Chodźmy, kochana! Chodźmy!
Kurtyna
AKT CZWARTY
Dekoracja jak w pierwszym akcie. Nie ma firanek na oknach ani obrazów na ścianach,
zostało trochę sprzętów, zsuniętych w jeden kąt, jakby na sprzedaż. Czuje się pustkę. Koło
drzwi wejściowych i w głębi sceny złożone są walizy itp. Na lewo drzwi otwarte, słychać
stamtąd głosy Warii i Ani. Łopachin oczekuje stojąc. Jasza trzyma tackę z kielichami pełnymi
szampana. W przedpokoju Jepichodow związuje skrzynię. Za sceną w głębi dudnienie: to
przyszli żegnać się chłopi. Głos Gajewa: „Dzięki, bracia, dzięki”.
Jasza:
Prości ludzie przyszli żegnać. Ja, panie Jermołaju, jestem takiego zdania: lud jest
poczciwy, ale mało rozgarnięty.
(Zgiełk cichnie; przez sień wchodzą: Raniewska i Gajew; ona nie płacze, ale jest
blada, twarz jej drga; nie może mówić)
Gajew:
Oddałaś im swoją sakiewkę, Lubo. Tak nie można. Tak nie można!
Raniewska:
Nie mogłam inaczej! Nie mogłam!
(Oboje wychodzą)
Łopachin:
(w progu, woła za nimi)
Państwo będą łaskawi, proszę najpokorniej! Po szklaneczce na pożegnanie. Nie
pomyślałem o tym, żeby przywieźć z miasta, a na dworcu zdobyłem tylko jedną butelkę.
Państwo będą łaskawi.
(Pauza)
Hm... Nie chcą państwo?
(Odchodzi od drzwi)
Gdybym wiedział, nie kupowałbym. No, to i ja nie będę pił.
(Jasza ostrożnie stawia tackę na krześle)
Wypij choć ty, Jaszo.
Jasza:
Strzemiennego! Życzę szczęścia pozostającym!
(Pije)
To nie jest prawdziwy szampan, mogę pana upewnić.
Łopachin:
Osiem rubli butelka.
(Pauza)
Diabelnie tu zimno.
Jasza:
Nie paliliśmy dzisiaj, przecież i tak wyjeżdżamy.
(Śmieje się)
Łopachin:
Czego się śmiejesz?
Jasza:
Z radości.
Łopachin:
Już październik, a słonecznie jest i pogodnie niby w lecie. Dobry czas na budowę.
(Patrzy na zegarek, mówi przez drzwi)
Niech państwo nie zapominają, że do pociągu zostało tylko czterdzieści siedem minut!
Czyli, że za dwadzieścia minut należy jechać. Trzeba by się pośpieszyć.
Trofimow:
(wchodzi z dworu w palcie)
Zdaje się, że już pora jechać. Konie zajechały. Diabli wiedzą, gdzie moje kalosze.
Zginęły.
(Przez drzwi)
Aniu, nie mogę znaleźć moich kaloszy! Nie znalazłem!
Łopachin:
A ja mam jechać do Charkowa. Wybiorę się tym samym pociągiem, co państwo. W
Charkowie spędzę całą zimę. Wciąż obijałem się tu przy państwu, już nie mogę wytrzymać
bez pracy. Nie mogę nic nie robić, sam nie wiem, gdzie ręce podziać: pałętają mi się jakoś
dziwnie, niby cudze.
Trofimow:
Zaraz wyjedziemy i pan się znów zabierze do swojej pożytecznej pracy.
Łopachin:
Wypij no szklaneczkę.
Trofimow:
Nie chcę.
Łopachin:
Więc teraz do Moskwy?
Trofimow:
Tak, odprowadzę ich do miasta, a jutro pojadę do Moskwy.
Łopachin:
Ano, wiadomo... Profesorowie prawdopodobnie zawiesili wykłady, czekają, aż
przyjedziesz!
Trofimow:
Nie twoja rzecz.
Łopachin:
Ile to już lat studiujesz na uniwersytecie?
Trofimow:
Wymyśl coś nowszego. To się postarzało i jest płaskie.
(Szuka kaloszy)
Wiesz? Bardzo możliwe, że się już nie zobaczymy, więc pozwól, że na pożegnanie
dam ci radę: nie machaj rękami! Odzwyczaj się od tego nałogu machania. Bo i budować
letniska licząc na to, że z letników będą czasem samodzielni gospodarze - przecie to także
machanie... A jednak, pomimo wszystko, lubię ciebie. Masz cienkie, delikatne palce, jak
artysta, masz czułą, delikatną duszę...
Łopachin:
(ściska go)
Żegnaj, kochany chłopie. Dziękuję za wszystko. Jeżeli ci potrzeba, weź ode mnie
pieniędzy na drogę.
Trofimow:
Po co mi? Nie potrzeba.
Łopachin:
Przecie pan nie ma.
Trofimow:
Mam. Dziękuję. Dostałem za tłumaczenie. Są tutaj, w kieszeni.
(Z niepokojem)
Ale gdzie moje kalosze?
Waria:
(z drugiego pokoju)
Bierz pan to swoje paskudztwo!
(Wyrzuca na scenę parę gumowych kaloszy)
Trofimow:
Czemuż ta Waria się gniewa? Hm... Ależ to nie moje kalosze!
Łopachin:
Na wiosnę zasiałem tysiąc dziesięcin maku i teraz zarobiłem czterdzieści tysięcy na
czysto. Kiedy kwitł mój mak - cóż to był za widok! Otóż mówię, że zarobiłem czterdzieści
tysięcy, wobec czego proponuję ci pożyczkę, bo stać mnie na to. Po cóż zadzierać nosa?
Chłop jestem, więc po prostu...
Trofimow:
Twój ojciec był chłopem, mój aptekarzem, i nic absolutnie z tego nie wynika.
(Łopachin dobywa pugilares)
Daj pokój, daj pokój... Choćbyś mi proponował dwieście tysięcy, nie wezmę. Jestem
człowiekiem wolnym. I wszystko, co wy, bogaci i nędzarze, cenicie tak wysoko, nie ma nade
mną absolutnie żadnej władzy, niby ten puszek, co tu lata w powietrzu. Mogę się bez was
obchodzić, mogę obojętnie was mijać, jestem silny i dumny. Ludzkość zdąża ku wyższej
prawdzie, ku najwyższemu szczęściu, jakie tylko jest na ziemi możliwe, a ja kroczę w
pierwszych szeregach!
Łopachin:
Czy dojdziesz?
Trofimow:
Dojadę.
(Pauza)
Albo dojadę, albo innym wskażę, jak dojść.
(Z dala dochodzi odgłos rąbania drzew)
Łopachin:
No, żegnaj, miły bracie. Pora jechać. Jeden przed drugim zadzieramy nosa, a życie i
tak upływa. Kiedy pracuję długo, bez ustanku, wtedy myśli są pogodniejsze, i wydaje mi się,
jakbym także wiedział, po co istnieję. A ileż, bracie, jest w Rosji ludzi, którzy istnieją nie
wiadomo po co. No, wszystko jedno, nie o to chodzi. Podobno pan Leonid wziął tę posadę,
będzie pracował w banku, sześć tysięcy rocznie... Ale przecież nie wytrzyma, zanadto
leniwy...
Ania:
(w progu)
Mama bardzo pana prosi, żeby póki nie wyjedzie, nie rąbano sadu.
Trofimow:
Bo i rzeczywiście, trzeba mieć trochę taktu...
(Wychodzi przez przedpokój)
Łopachin:
Zaraz, zaraz... Co to za ludzie!
(Wychodzi z nim)
Ania:
Czy odesłano Firsa do szpitala?
Jasza:
Mówiłem z rana. Myślę, że odesłano.
Ania:
(do Jepichodowa, który przechodzi przez salon)
Panie Siemionie, proszę się dowiedzieć, czy Firsa odwieźli do szpitala.
Jasza:
(obrażony)
Z rana mówiłem Jegorowi. Po cóż pytać dziesięć razy!
Jepichodow:
Długoletni Firs, wedle mego definitywnego zdania, do naprawy się nie nadaje,
powinien odejść na łono Abrahama. Ja zaś mogę mu tylko zazdrościć.
(Stawia walizę na pudełku z kapeluszem, które rozgniata)
No proszę, oczywiście! Z góry wiedziałem.
(Wychodzi)
Jasza:
(drwiąco)
„Dwadzieścia dwa nieszczęścia...”
Waria:
(za drzwiami)
Czy Firsa odwieźli do szpitala?
Ania:
Odwieźli.
Waria:
A czemu nie wzięli listu do doktora?
Ania:
Trzeba go posłać za nimi...
(Wychodzi)
Waria:
(z sąsiedniego pokoju)
Gdzie Jasza? Powiedzcie mu, że przyszła jego matka, chce się z nim pożegnać.
Jasza:
(macha ręką)
Wyprowadzają mnie tylko z cierpliwości.
(Duniasza cały czas krząta się koło rzeczy, teraz gdy Jasza został sam, zbliża się do
niego)
Duniasza:
Żeby pan Jasza choć raz spojrzał! Wyjeżdża pan. Porzuca mnie...
(Płacze i rzuca mu się na szyję)
Jasza:
Czegóż tu płakać?
(Pije szampana)
Za sześć dni będę znów w Paryżu. Jutro wsiadamy do pociągu pośpiesznego i - fiut,
tyleście nas widzieli. Aż trudno uwierzyć. Wiw la Frans! (Niech żyje Francja!)... Tutaj nie dla
mnie życie, nie mogę tu wytrzymać... to już trudno. Dosyć mam tego nieuctwa - wystarczy.
(Pije szampana)
Czegóż płakać? Prowadź się panna przyzwoicie, to i nie będziesz płakała.
Duniasza:
(pudruje się zaglądając do lusterka)
Proszę pisać do mnie z Paryża. Przecie kochałam pana, Jaszo. Tak kochałam! Jestem
istota delikatna, panie Jaszo.
Jasza:
Ktoś idzie.
(Krząta się koło waliz, z cicha nuci. Wchodzą: Raniewska, Gajew, Ania i Szarlota)
Gajew:
Właściwie trzeba jechać. Niewiele już czasu.
(Patrząc na Jaszę)
Kto tutaj cuchnie śledziem?
Raniewska:
Za jakie dziesięć minut wsiadamy już do powozów...
(Ogarnia wzrokiem pokój)
Żegnaj, kochany domu, żegnaj, staruszku. Minie zima, przyjdzie wiosna, i już ciebie
nie będzie, zburzą cię. Ileż te mury widziały!
(Gorąco całuje córkę)
Skarbie mój, promieniejesz, oczki twoje lśnią jak dwa brylanty. Jesteś rada? Bardzo?
Ania:
Bardzo! Zaczyna się nowe życie, mamo!
Gajew:
(wesoło)
Rzeczywiście, teraz wszystko dobrze. Do chwili sprzedania wiśniowego sadu myśmy
się wszyscy denerwowali, męczyli, potem zaś, kiedy klamka zapadła bezpowrotnie,
wszyscyśmy się uspokoili, nawet poweseleli. Jestem urzędnikiem bankowym, finansistą...
żółtą do środka! A ty, Lubo, mówcie sobie co chcecie, wyglądasz lepiej, to fakt.
Raniewska:
Tak, nerwy moje są w lepszym stanie, to prawda.
(Podają jej kapelusz i płaszcz)
Śpię dobrze. Jaszo, proszę wynosić moje rzeczy. Już czas.
(Do Ani)
Dziecinko moja, wkrótce się zobaczymy... Jadę do Paryża, będę tam żyła z tych
pieniędzy, które twoja jarosławska babcia przysłała na kupno majątku - niech żyje babcia! - a
pieniędzy tych wystarczy nie na długo.
Ania:
Wrócisz prędko, prędko, mamo... prawda? Ja się przygotuję, zdam egzamin
nauczycielski, potem będę pracowała, pomagała tobie. Razem będziemy czytały różne
książki... prawda, mamo?
(Całuje ręce matki)
Będziemy czytały w jesienne wieczory, przeczytamy dużo książek, i przed nami
odsłoni się nowy, wspaniały świat...
(Marząco)
Przyjedź, mamo...
Raniewska:
Przyjadę, złotko.
(Ściska córkę. Wchodzi Łopachin; Szarlota cicho nuci piosenkę)
Gajew:
Szczęśliwa Szarlota: śpiewa!
Szarlota:
(bierze tobołek przypominający dziecko w pieluszkach)
Luli, luli moje dzieciąteczko...
(Słychać płacz dziecka: „Ua!... ua!...”)
Cicho, mój miły, dobry chłopaczku.
(„Ua!... ua!...”)
Tak mi cię żal!
(Rzuca tobołek na miejsce)
Więc proszę was, znajdźcie mi posadę. Nie mogę zostać na lodzie.
Łopachin:
Znajdziemy, panno Szarloto, proszę się nie frasować.
Gajew:
Wszyscy nas opuszczają. Waria odchodzi... Zrobiliśmy się naraz niepotrzebni.
Szarlota:
W mieście nie mam się gdzie podziać. Muszę odejść.
(Nuci)
Wszystko jedno.
(Wchodzi Piszczyk)
Łopachin:
Cud natury!
Piszczyk:
(bez tchu)
Oj, niech odsapnę... Tchu mi brak... Moi drodzy... Dajcie wody...
Gajew:
Pewnie po pieniądze? Kłaniam uniżenie, wolę umknąć.
(Wychodzi)
Piszczyk:
Dawno nie byłem u pani, o najcudowniejsza...
(Do Łopachina)
Tyś tu... cieszę się, że cię widzę... człowieku niezmiernego rozumu... masz tu... bierz...
(Podaje Łopachinowi pieniądze)
Czterysta rubli... Zostaję ci dłużny osiemset czterdzieści...
Łopachin:
(ze zdziwieniem wzrusza ramionami)
Śni mi się, czy co?... Skąd wziąłeś?
Piszczyk:
Zaczekaj... Gorąco... Zdarzenie najosobliwsze. Przyjechali do mnie Anglicy i znaleźli
w ziemi jakąś białą glinę...
(Do Raniewskiej)
A tu dla pani czterysta... najcudowniejsza... prześliczna...
(Podaje pieniądze)
Resztę później.
(Pije wodę)
Przed chwilą jeden młody człowiek opowiadał w pociągu, że podobno któryś wielki
filozof... radzi skakać z dachów... „Skaczcie, powiada, w tym cały sens życia”.
(Ze zdziwieniem)
No proszę! Oj, wody...
Łopachin:
Cóż to za Anglicy?
Piszczyk:
Wydzierżawiłem im tę działkę na dwadzieścia cztery lata... Ale teraz, wybaczcie, nie
mam czasu... Muszę pędzić dalej... Pojadę do Znojkowa... do Kardamonowa. Wszystkim
jestem winien...
(Pije)
Życzę wszystkiego najlepszego... W czwartek wpadnę...
Raniewska:
Zaraz przeprowadzamy się do miasta, a ja jutro wyjeżdżam za granicę...
Piszczyk:
Jak to?
(Z niepokojem)
Dlaczego do miasta? A ja właśnie patrzę: walizy... meble... No, trudno...
(Przez łzy)
Trudno... Ludzie niesłychanego rozumu... ci Anglicy... Trudno... Daj Boże szczęścia...
Bóg wam pomoże... Trudno... Wszystko na tym świecie ma swój koniec.
(Całuje Raniewską w rękę)
A kiedy dojdzie do was wieść, że przyszedł koniec i na mnie, wspomnijcie i tego...
konia, i powiedzcie: „był sobie na świeci jakiś taki... Simeonow-Piszczyk... Panie świeć nad
jego duszą...” Nadzwyczajna pogoda. Tak...
(Wychodzi bardzo wytrącony z równowagi, lecz natychmiast wraca i mówi w progu)
Daszeńka kazała się kłaniać!
(Wychodzi)
Raniewska:
Teraz możemy jechać. Wyjeżdżam z dwiema troskami. Pierwsza - to chory Firs.
(Patrzy na zegarek)
Mamy jeszcze jakie pięć minut...
Ania:
Mamo, Firsa już odesłano do szpitala. Jasza wyprawił go z rana.
Raniewska:
Drugi mój smutek - to Waria. Przyzwyczaiła się wstawać wcześnie i pracować, więc
teraz, bez zajęcia, jest jak ryba bez wody. Schudła, zmizerniała i płacze, biedaczka...
(Pauza)
Pan wie doskonale, panie Jermołaju... Marzyłam... żeby ją wydać za pana, zresztą
wszystko wskazywało na to, że się pobierzecie.
(Szepcze do Ani, ta mruga do Szarloty i obie wychodzą)
Kocha pana, panu się ona podoba, więc nie wiem, nie wiem, czemu jak gdyby
boczycie się na siebie. Nie rozumiem!
Łopachin:
Wyznam, że i sam nie rozumiem. Jakieś to wszystko dziwne... Jeżeli jeszcze nie jest
za późno, gotów jestem chociażby w tej chwili... Skończmy z tym raz i basta, bo czuję, że bez
pani ja się nie oświadczę.
Raniewska:
Doskonale. Przecież wystarczy jedna minuta. Zaraz ją zawołam...
Łopachin:
A właśnie jest i szampan.
(Spojrzawszy na kielichy)
Próżne, ktoś już wypił.
(Jasza kaszle)
Co się nazywa czysta robota...
Raniewska:
(z ożywieniem)
Świetnie. My wyjdziemy... Jasza, allez (idź!). Zawołam ją...
(Przez drzwi)
Wariu, rzuć wszystko, chodź tutaj. No, chodź!
(Wychodzi z Jaszą)
Łopachin:
(spojrzawszy na zegarek)
Tak...
(Pauza; za drzwiami hamowany śmiech, szepty; wreszcie wchodzi Waria)
Waria:
(długo ogląda rzeczy)
Dziwne! nie mogę znaleźć...
Łopachin:
Czego pani szuka?
Waria:
Sama pakowałam, a nie pamiętam...
(Pauza)
Łopachin:
Więc pani teraz dokąd, panno Wariu?
Waria:
Ja? Do Ragulinów... Zgodziłam się do nich, będę czymś w rodzaju gospodyni, czy
coś.
Łopachin:
W majątku Jaszniewo? Jakieś siedemdziesiąt wiorst stąd.
(Pauza)
Oto życie w tym domu skończone...
Waria:
(ogląda rzeczy)
Gdzież to się zawieruszyło... A może położyłam do kufra... Tak, życie w tym domu
skończyło się... Więcej go nie będzie...
Łopachin:
A ja zaraz jadę do Charkowa... tymże pociągiem. Pracy huk. Tu we dworze zostawię
Jepichodowa... Zgodziłem go.
Waria:
No cóż!
Łopachin:
Zeszłego roku o tej porze śnieg już padał, jeśli pani sobie przypomina, a teraz
pogodnie, słonecznie. Tylko, że już zimno... Ze trzy stopnie mrozu.
Waria:
Nie patrzyłam na termometr.
(Pauza)
Zresztą nasz termometr stłuczony...
(Pauza)
Głos z dworu przez drzwi:
Panie Jermołaju!
Łopachin:
(jak gdyby dawno tego oczekiwał)
W tej chwilce!
(Szybko wychodzi. Waria, siedząc na podłodze, przytula głowę do tobołka z odzieżą i
cichutko szlocha; drzwi się otwierają, ostrożnie wchodzi Raniewska)
Raniewska:
I cóż?
(Pauza)
Trzeba jechać.
Waria:
(już nie płacze, wyciera sobie oczy)
Tak, mamusiu, już czas. Do Ragulinów zdążę dzisiaj, byleby nie spóźnić się na
pociąg.
Raniewska:
(przez drzwi)
Aniu, ubieraj się!
(Wchodzą: Ania, potem Gajew, Szarlota; Gajew jest w ciepłym palcie z kapuzą;
schodzi się służba, dorożkarze; koło rzeczy krząta się Jepichodow)
Raniewska:
No, a teraz w drogę.
Ania:
(radośnie)
W drogę!
Gajew:
Przyjaciele moi, drodzy, kochani! Opuszczając ten dom na zawsze, czyż mogę
przemilczeć, czyż mogę się powściągnąć, żeby w chwili pożegnania nie wypowiedzieć uczuć,
które teraz wypełniają całą moją istotę...
Ania:
(błagalnie)
Wuju!
Waria:
Wujaszku, po co to!
Gajew:
(markotnie)
Dubletem żółtą do środka... Milczę...
(Wchodzi Trofimow, potem Łopachin)
Trofimow:
No, proszę państwa, pora jechać!
Łopachin:
Jepichodow, mój płaszcz!
Raniewska:
Usiądę jeszcze na chwilę. Jak gdybym nigdy dotąd nie widziała, jakie są w tym domu
ściany, jakie sufity, a teraz patrzę na nie chciwie, z taką czułą miłością...
Gajew:
Pamiętam, kiedy miałem sześć lat, na Zielone Święta, siedziałem na tym oknie i
patrzałem, jak ojciec szedł do cerkwi...
Raniewska:
Wszystkie rzeczy zabrano?
Łopachin:
Zdaje się, że wszystkie.
(Do Jepichodowa wkładając płaszcz)
A ty, Jepichodow, doglądaj, żeby wszystko było w porządku.
Jepichodow:
(zachrypniętym głosem)
Niech pan będzie spokojny!
Łopachin:
Czemu masz taki głos?
Jepichodow:
Piłem właśnie wodę, musiałem coś przełknąć.
Jasza:
(z pogardą)
Nieuctwo...
Raniewska:
Odjedziemy - i nie zostanie tu żywego ducha...
Łopachin:
Aż do wiosny.
Waria:
(wyszarpuje z tobołka parasolkę, wygląda to, jakby się zamierzyła; Łopachin udaje
przestrach)
Co znowu, co znowu, ani mi to było w głowie.
Trofimow:
Moi państwo, wsiadajmy do powozów... Już czas! Zaraz nadejdzie pociąg.
Waria:
Pietia, tu są te pana kalosze, koło walizy.
(Ze łzami)
A jakież brudne, stare...
Trofimow:
(wkładając kalosze)
Chodźmy, moi państwo...
Gajew:
(bardzo nieswój, boi się rozpłakać)
Pociąg... Stacja... Croise do środka, białą dubletem w róg...
Raniewska:
Chodźmy!
Łopachin:
Wszyscy są tu? Nikt nie został tam?
(Zamyka boczne drzwi z lewa)
Tu są złożone rzeczy, trzeba zamknąć. Idziemy!...
Ania:
Żegnaj domu! Żegnaj, minione życie!
Trofimow:
Witaj, nowe życie!
(Wychodzi z Anią, Waria obrzuca pokój wzrokiem i nie spiesząc się wychodzi;
wychodzi też Jasza i Szarlota z pieskiem)
Łopachin:
A więc do wiosny. Niech państwo wychodzą... Do zobaczyska!
(Wychodzi. Raniewska i Gajew zostają we dwoje; jak gdyby czekali na to, rzucają się
sobie w objęcia i płaczą powściągliwie, cicho, w obawie, żeby ktoś nie usłyszał)
Gajew:
(z rozpaczą)
Siostrzyczko moja, siostrzyczko...
Raniewska:
O mój drogi, mój śliczny, mój cudny sadzie!... Życie moje, moja młodości, szczęście
moje, żegnaj, żegnaj!...
Głos Ani:
(wesoło, przywołująco)
Mamo!...
Głos Trofimowa:
(wesoło, z podnieceniem)
Hop-hop!
Raniewska:
Po raz ostatni spojrzeć na ściany, na okna... Po tym pokoju lubiła chodzić nieboszczka
mama...
Gajew:
Siostro moja, siostro!...
Głos Ani
Mamo!...
Głos Trofimowa:
Hop-hop!...
Raniewska:
Idziemy!...
Wychodzą; scena pusta. Słychać, jak na klucz zamykają wszystkie drzwi, jak potem
odjeżdżają powozy; zapada cisza; wśród tej ciszy rozlega się głuchy stukot siekiery o drzewa,
stuk samotny, smutny. Rozlegają się kroki; z drzwi na prawo ukazuje się Firs; jak zawsze, jest
w tużurku i białej kamizelce, na nogach ma pantofle; jest chory.
Firs:
(podchodzi do drzwi, porusza za klamkę)
Zamknięte. Wyjechali...
(Siada na kanapie)
O mnie zapomnieli... No nic, tu sobie posiedzę... Ręczę, że pan Leonid nie włożył
futra, pojechał w palcie...
(Wzdycha frasobliwie)
Nie dopilnowałem... Młodość, zielono w głowie!
(Mamrocze coś niezrozumiałego)
Hm, życie minęło, jakbym nigdy nie żył...
(Kładzie się)
Poleżę sobie... Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic... Ej, ty niedorajdo!...
(Leży nieruchomo. Słychać odległy dźwięk, rzekłbyś z nieba, niby dźwięk pękającej
struny, zamierający, smutny; zalega cisza i tylko słychać, jak daleko w sadzie siekiery rąbią
drzewa).
Kurtyna