Iwan Bunin (1870- 1953) Lekki oddech
Na cmentarzu, nad świeżym gliniastym nasypem, stoi nowy krzyż z dębiny, mocny,
ciężki, gładki, taki, że przyjemnie nań popatrzeć.
Kwiecień, ale dni szare; nagrobki cmentarza — obszernego, prawdziwie powiatowego —
już z daleka są widoczne poprzez nagie drzewa, a chłodny wiatr dzwoni i dzwoni
porcelanowym wiankiem u stóp krzyża.
W sam zaś krzyż wprawiony jest duży brązowy medalion, a w medalionie fotografia
gimnazjalistki z radosnymi, uderzająco żywymi oczami.
To Ola Micszczcrska.
Jako dziewczynka niczym się nic wyróżniała w tej hałaśliwej ciżbie brązowych
mundurków, co tak bezładnie i młodo huczy w korytarzach i klasach; co można było o niej
powiedzieć poza tym, że należy do liczby ładnych, bogatych i szczęśliwych dziewczynek, że
jest zdolna, lecz zbytnica i wcale się nic przejmuje uwagami, jakie jej robi dama klasowa?
Potem zaczęła rozkwitać, rozwijać się nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę. Cic ly
miała lat czternaście, przy smukłej kibici i zgrabnych nóżkach już dobrze zarysowały się
piersi i te wszystkie kształty, których czaru nigdy jeszcze nie wyraziło ludzkie słowo; jako
piętnastolatka uchodziła za piękność. Jak starannie czesały się niektóre jej koleżanki, jak
dbały o czystość ciała, jak czuwały nad powściągliwością ruchowi A ona niczego się nic bała
ani plam z atramentu na palcach, ani zaczerwienionej twarzy, ani potarganych włosów, ani
odsłonięcia gołego kolana, gdy biegnąc upadła. Bez żadnych z jej strony zabiegów i
wysiłków, jakoś niepostrzeżenie osiągnęła to wszystko, co tak wyróżniało ją w ostatnich
dwóch latach w całym gimnazjum — wytworność, elegancję, zręczność, promienny blask
oczu. Nikt tak nie tańczył jak Ola Micszczerska, nikt tak się nic ślizgał jak ona, nikt nic miał
na balach takiego powodzenia i jakoś nikogo nie lubiły tak młodsze klasy jak jej.
Niepostrzeżenie stała się panną i niepostrzeżenie utrwaliła się jej gimnazjalna sława, i juź
zaczęto gadać, że jest płocha, że nic może żyć bez wielbicieli, że kocha się w niej do
szaleństwa gimnazjalista Szenszyn, że jakoby i ona go kocha, lecz tak jest zmienna w trak-
towaniu go, że usiłował odebrać sobie życie...
Ostatniej swojej zimy Ola Micszczerska zapamiętała się w zabawach, jak mówiono w
gimnazjum. Zima była śnieżna, słoneczna, mroźna, wcześnie opuszczało się słońce za wysoki
ś
wierkowy szpaler ośnieżonego gimnazjalnego ogrodu, niezmiennie pogodny, promienisty
zachód wróżył i na jutro mróz i słońce, spacer po ulicy Sobornej, ślizgawkę w miejskim
parku, różowy wieczór, muzykę i ten sunący we wszystkie strony tłum, w którym Ola
Micszczerska wydawała się najbardziej elegancka, najbardziej beztroska, najszczęśliwsza. I
oto pewnego razu, podczas dużej pauzy, kiedy jak wicher pędziła do sali rekreacyjnej,
uciekając przed goniącymi ją i radośnie piszczącymi uczennicami z pierwszej klasy,
niespodzianie wezwano ją do przełożonej. Zatrzymała się w biegu, westchnęła tylko raz
głęboko, szybkim i już odruchowym gestem poprawiła włosy, podciągnęła brzegi fartuszka
ku ramionom i z błyszczącymi oczami pobiegła na górę. Przełożona, nieduża, jeszcze młodo
wyglądająca, lecz siwa, siedziała spokojnie z robótką szydełkową przy biurku, pod carskim
portretem.
Dzień dobry, m-lle Micszczerska - rzekła po francusku nie podnosząc oczu od szydełka. -
Niestety, już nie pierwszy raz jestem zmuszona wzywać panią tutaj, żeby mówić o
sprawowaniu pani.
Słucham, madame - odpowiedziała Micszczcrska podchodząc do biurka, patrząc na nią
jasno i żywo, lecz bez żadnego wyrazu twarzy, i siadła tak lekko i z taką gracją, jak tylko ona
umiała.
Słuchać mnie pani będzie źle, ja, niestety, przekonałam się o tym — powiedziała
przełożona i pociągnąwszy nitkę i zakręciwszy po froterowanej podłodze kłębkiem, na który
ciekawie spojrzała Mieszczerska, podniosła oczy: — Nie będę się powtarzać, nie będę się
rozwodzić — rzekła.
Mieszczerskiej bardzo się podobał ten niezwykle czysty i duży gabinet, tak przyjemnie
tchnący w mroźne dni ciepłem lśniącego majolikowego pieca i świeżością konwalii na biurku.
Popatrzyła na młodego cara, wymalowanego w naturalnej wielkości na tle jakiejś błyszczącej
sali, na równy przedział w mlecznych, starannie ufarbowanych włosach przełożonej i
wyczekująco milczała.
— Pani już nie jest dziewczynką — znacząco powiedziała przełożona zaczynając się w
duchu irytować.
— Tak, madame — z prostotą, prawie wesoło odpowiedziała Mieszczerska.
Ale i nie kobietą — jeszcze bardziej znacząco rzekła przełożona i jej matowa twarz z
lekka się zapłoniła. — Przede wszystkim, co to za uczesanie? To jest uczesanie kobiece.
— To nie moja wina, madame, że mam ładne włosy — odparła Mieszczerska i leciutko
dotknęła swej strojnej głowy.
— Ach, tak, nie pani wina! — rzekła przełożona. —| Pani winy nie ma w tym uczesaniu,
w tych kosztownych grzebieniach, nie ma winy, że rujnuje pani rodziców na pantofelki za
dwadzieścia rubli! Ale, powtarzam, zupełnie pani zapomina o tym, że na razie jest tylko
gimnazjalistką...
I wówczas Mieszczerska, nie tracąc prostoty i spokoju, raptem grzecznie przerwała jej:
- Wybaczy madame, lecz się myli: jestem kobietą. A winien temu — wie pani kto?
Przyjaciel papy, a pani brat, Aleksy Michajłowicz Malutin. To się stało ubiegłego lata na
wsi...
A w miesiąc po tej rozmowie oficer kozacki, nieładny i plebejuszowskiej
powierzchowności, nie mający absolutnie nic wspólnego z tą sferą, do której należała Ola
Mieszczerska, zastrzelił ją na peronie dworca w oczach tłumów ludzi, dopiero co przybyłych
pociągiem. I niewiarygodne wyznanie Oli Mieszczerskiej, które oszołomiło przełożoną,
zostało potwierdzone w zupełności: oficer
oświadczył sędziemu śledczemu, źe Micszczerska go skokietowała, żyła z nim, przysięgała,
ź
e będzie jego żoną, a na dworcu w dzień zabójstwa, odprowadzając go do Nowoczerkaska,
nagle powiedziała mu, że jej się ani śniło kochać go kiedykolwiek, że wszystkie te rozmowy o
małżeństwie to były tylko kpiny z niego, i dała mu do przeczytania tę kartkę swego dziennika,
gdzie była mowa o Malutinie.
— Przebiegłem oczami te wiersze, wyszedłem na peron, gdzie spacerowała czekając, aż
skończę czytać, i strzeliłem do niej — rzekł oficer. — Dziennik jest tutaj, proszę popatrzeć,
co w nim było napisane dziesiątego lipca zeszłego roku.
I sędzia przeczytał mniej więcej takie słowa:
„Teraz jest druga w nocy. Usnęłam mocno, lecz zaraz się obudziłam... Dziś stałam się
kobietą! Papa, mama i Tola, wszyscy pojechali do miasta, zostałam sama. Byłam taka
szczęśliwa, że jestem sama, iż nie potrafię tego wyrazić! Rano chodziłam sama po ogrodzie,
po polu, byłam w lesie, zdawało mi się, że jestem sama w całym świecie, i myślało mi się tak
dobrze, jak nigdy w życiu. I obiad jadłam sama, potem całą godzinę grałam, przy muzyce
miałam takie uczucie, że żyć będę bez końca i będę szczęśliwa, jak nigdy! Potem zasnęłam u
papy w gabinecie, a o czwartej zbudziła mnie Katia mówiąc, że przyjechał Aleksy
Michajłowicz. Bardzo mu byłam rada, tak mi było przyjemnie przyjmować go i bawić.
Przyjechał parą swych cugantów, bardzo ładnych, i konie cały czas stały przed gankiem, ale
on został, bo był deszcz i chciał, żeby pod wieczór podeschło. Bardzo żałował, że nie zastał
papy, był bardzo ożywiony i nadskakiwał mi jak epuzer, wciąż żartował, że od dawna jest we
mnie zakochany. Gdy przed herbatą spacerowaliśmy po ogrodzie, była znowu śliczna pogoda,
słońce błyszczało przez cały mokry ogród, chociaż zrobiło się zupełnie zimno, i on prowadził
mnie pod rękę, i mówił, że to Faust z Małgorzatą. On ma pięćdziesiąt sześć lat, ale jest bardzo
dobrze ubrany — mnie nie podobało się tylko, że przyjechał w pelerynie — pachnie cały
angielską wodą kolońską i oczy ma zupełnie młode, czarne, a brodę wytwornie rozdzieloną na
dwie długie części i zupełnie srebrną. Herbatę piliśmy na oszklonej werandzie, ja uczułam się
jakby niezdrowa i przyłożyłam się na otomanie, a on palił, potem przysiadł się do mnie,
zaczął znowu prawić jakieś czułe słówka, potem oglądać i całować moją rękę. Zasłoniłam
twarz jedwabną chusteczką i on kilka razy pocałował mnie w usta przez chusteczkę... Nie
rozumiem, jak to się mogło stać, zwariowałam, nigdy nie myślałam, że jestem taka! Teraz
mam tylko jedno wyjście... Czuję do niego taki wstręt, że po prostu nie mogę żyć..."
Miasto w te dni kwietniowe zrobiło się czyste, suche, kamienie jego zbielały, chodzi się
po nich lekko, przyjemnie. Co niedziela, po nabożeństwie, ulicą Soborną, wiodącą ku
rogatkom miasta, dąży mała kobieta w żałobie, w czarnych glansowanych rękawiczkach, z
parasolką o czarnej rączce. Mija straż ogniową, przechodzi szosą brudny plac, gdzie jest dużo
zakopconych kuźni i wieje z pola świeżym powietrzem; dalej, między monasterem męskim a
więzieniem, bieli się obłokami nieboskłon i szarzeje wiosenne pole, a potem, gdy się
przejdzie między kałużami pod ścianą monasteru i skręci na lewo, zobaczy się jak gdyby duży
niski ogród otoczony białym murkiem, a nad bramą wymalowane Wniebowzięcie Matki
Boskiej. Mała kobieta żegna się szybko, wiele razy, i idzie swą zwykłą drogą, główną aleją.
Doszedłszy do ławki na wprost dębowego krzyża, siedzi na wietrze i wiosennym chłodzie
godzinę, dwie, póki zupełnie nie zziębną jej nogi w lekkich bucikach i ręka w ciasnej
rękawiczce. Słuchając ptaków wiosennych słodko śpiewających nawet w czasie chłodu,
słuchając dzwonienia wiatru w porcelanowym wianku, myśli czasem, że oddałaby pół życia,
byle nie widzieć martwego wianka. Wianek, gliniasty pagórek i ten dębowy krzyż! Czyż to
możliwe, żeby pod nim była ta, której oczy tak nieśmiertelnie promienieją z tego brązowego
medalionu, i jak pogodzić z tym czystym spojrzeniem tę okropność, związaną teraz z
imieniem Oli Mieszczerskiej? Ale w głębi duszy mała kobieta jest szczęśliwa, jak wszyscy
ludzie zakochani lub w ogóle oddani jakiemuś namiętnemu marzeniu.
Ta kobieta to dama klasowa Oli Mieszczerskiej, niemłoda panna, od dawna żyjąca jakąś
fikcją, zastępującą jej rzeczywiste życie. Z początku taką fikcją był jej brat, biedny i niczym
się nie wyróżniający chorąży; całą swoją duszę łączyła z nim, jego przyszłością, którą nie
wiadomo dlaczego wyobrażała sobie jako świetną, i żyła w dziwnym oczekiwaniu, że jej los
jakoś bajkowo się odmieni dzięki niemu. Potem, kiedy go zabili pod Mukdenem,
przekonywała siebie, że ona, rzekomo na szczęście, nie jest taka jak inne, że urodę i wdzięk
kobiecy zastępują jej rozum i szersze zainteresowania, że ona to pracownica ideowa. Śmierć
Oli Mieszczerskiej urzekła ją nowym marzeniem. Teraz Ola Mieszczerska to przedmiot jej
niedostępnych dum, zachwytu, radości. Chodzi na jej grób w każde święto — nawyk
chodzenia na cmentarz i noszenia żałoby powstał w niej od śmierci brata — godzinami nie
odrywa oczu od dębowego krzyża, wspomina bladą twarzyczkę Oh Mieszczerskiej w trumnie,
ś
ród kwiatów, i to, co kiedyś podsłuchała. Pewnego razu, podczas dużej pauzy, chodząc po
ogrodzie gimnazjalnym, Ola Mieszczerska szybko, bardzo szybko mówiła do swej najmilszej
przyjaciółki, tęgiej wysokiej Subbotiny:
— W jednej książce papy — on ma dużo starych, śmiesznych książek — wyczytałam, na
czym polega piękność kobiety... Tam, rozumiesz, tyle nagadane, że wszystkiego nie można
spamiętać: no, oczywiście, czarne, kipiące smołą oczy — jak Bozię kocham, tak było
napisane: kipiące smołą! — czarne jak noc rzęsy, delikatnie igrający rumieniec, smukła kibić,
dłuższa niż zwykle ręka — rozumiesz, dłuższa niż zwykle! — maleńka nóżka, w miarę duży
biust, ładnie zaokrąglona łydka, kolana koloru muszli, spadziste, lecz wysokie ramiona — ja
wiele rzeczy prawie na pamięć się nauczyłam, takie to wszystko prawdziwe — ale
najgłówniejsze, wiesz co? — lekki oddech! A przecie ja go mam — posłuchaj, jak ja
oddycham — prawda, że mam?
Teraz ten lekki oddech znowu rozpłynął się w świecie, w tym obłoczystym niebie, w tym
chłodnym, wiosennym wietrze.
Marzec 1916 r.
tłumaczył Wacław Rogowiez