Łukin Jewgienij Purpurowa aura protopartoga

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

JEWGIENIJ ŁUKIN

Purpurowa aura protopartoga

Z rosyjskiego przełożył Zbigniew Landowski
ROZDZIAŁ 1
ANCZUTKA, wiek nieznany, uciekinier.
Ciekawe, czy kiedykolwiek rosyjskim skrzatom dobrze się żyło? Oj, nie... No,
może
przed chrztem Rusi, ale przecież tych zamierzchłych czasów nikt już nie pamięta
- tak długo
nawet skrzaty nie żyją.
Za carskich czasów popi dziczeli: nadciągnie taki, kosmaty, z kadzidłem, całą
izbę
kadzidłem zaczadzi, kąty ochrzci wodą święconą - ze złośliwości, a od niej
przecie i sierść
wypada, i moc przepada... Trzeba pokłonić się władzom sowieckim: wystrzelali
potworów,
powsadzali, a ci, którzy się ustrzegli, jacyś tacy cisi się stali i
nieszkodliwi...
No, pomyśleliśmy, pożyjemy sobie... Ale gdzie tam! Za czasów Łuna-czarskiego
jeszcze jakoś to było, ale jak tylko przekazali całą siłę nieczystą z Ludowego
Komisariatu
Oświaty do NKWD - mać twoja, wiedźmo! Rozpoczęły się takie rzeczy...! Do tej
pory
sumienie, bywa, gryzie: zdarzało się przecie, że na własnych gospodarzy trzeba
było
donosić...
No nic, pocierpieliśmy, przywyknęliśmy... Ale znowu: nadciągnęła chruszczowowska

odwilż. Źle było? Wystarczyło tylko jednego, najważniejszego przestrzegać:
trzeba było jak
najdalej trzymać się od kalendarzyka ściennego (takiego z odrywanymi kartkami).
Aby w
czerwone dni pod pionierski salut przypadkiem się nie wpakować... Oj, ludzie,
ludzie!
Musieli znowu wszystko do góry nogami przewrócić! Mało im było złego...
Anczutka zmusił się do przerwania swoich gorzkich rozważań i rozejrzał się.
Dookoła
błyszczało rozlewisko. Woda i ląd leżały, można by rzec, na jednym poziomie.
Pozostawało
jedynie odgadywać, dlaczego właśnie ten placyk jest zatopiony, a ten oto, dla
przykładu, nie...
A przecież trzeba będzie wracać - wyraźnie zabrnął nie tam, gdzie trzeba: z
trzech
stron woda, brodu nie widać, a tym bardziej - mostu. Gdyby Anczutka umiał
pływać... Ale
pływać Anczutka nie umiał. Jak każdy porządny skrzat, nie mógł nawet pomyśleć
bez drżenia
o tej tajemniczej czynności.
Cichutko jęknął i pokuśtykał z powrotem. Przywykły do płaskich powierzchni
ludzkich mieszkań, Anczutka z goryczą przyglądał się gruntowi, który co każde
pięć kroków
obowiązkowo podkładał mu jakąś nową świnię: to bruzdę, to chrust...
Ogólnie rzecz biorąc, dzika przyroda zachowywała się złowrogo i złośliwie.
W dodatku okazało się, że poza terytorium ludzkiego mieszkania prościutka magia
Anczutki całkowicie traciła swoją moc: nawet nie mógł stać się niewidzialny.
Zrozumiał to
będąc jeszcze w granicach miasta, kiedy przedzierając się przez krzaki, usłyszał
zdziwiony
chłopięcy okrzyk:
- Ej! Patrz, jakie wielkie kocisko!...
Innym razem pewnie by się obraził...
Teraz tylko - dla pełnego szczęścia - należało wpaść na któregoś z leśnych
czortów, z
którymi skrzaty od dawna toczyły wojny. Ale miałyby radochę, gdyby mogły tak
wodzić
krewniaka po manowcach, aby zagubił się całkowicie, miejski frajer, w trzy sosny

Strona 1

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

kopany...
No tak, ale przecież już i tak zabłądził...
Nagle całą okolicę wypełnił natężony, basowy huk turbin. Nad łęgiem, wstrząsając
i
marszcząc gładź zalanych łąk, drapieżnie i leniwie zawracało "skrzydło"
amerykańskich
samolotów. Po naszemu, po "łyckiemu" - "ogniwo". Pierwszy leciał zwiadowca,
obciążony
podwieszonymi bakami i kontenerami z aparaturą. Eskortowała go grupa osłony.
Mordy
rekinie, czarno-żółte stabilizatory... Reakcyjny, bogoburczy sojusz NATO,
podpuszczony
przez bakłużyńską demokrację, uparcie szukał powodu, aby uderzyć zbrojnie na
prawosławny, socjalistyczny Łyck.
Anczutka wspiął się na tylne łapki i z przestrachem pokręcił twarzyczką. Gdyby
chociaż udało się określić, w jakim kierunku, gdzie znajduje się ten posterunek
graniczny?...
Wydaje się, że chyba tam...
Na przedzie, na szmaragdowym wzgórku majaczyło coś jakby znanego, swojskiego, a
dokładniej: dwie pionowo wkopane rury, do których w niepamiętnych już czasach
przyspawano blaszaną tarczę, teraz już wyblakłą i pordzewiałą do niepoznania.
"OBFITOŚĆ -
DROGA DO NAWODNIENIA!" - można było odczytać. Widać, jakieś starodawne zaklęcie,

które zdążyło już utracić swoją moc...
Kiedy Anczutka dotarł do tego historycznego pomnika, przykucnął, przylgnął
wyczerpany okrągłymi pleckami do ciepłej, rudej rury. Chociaż to nie mieszkanie,
ale mimo
wszystko coś, co zrobiły ludzkie ręce... Nawiasem mówiąc, Anczutka już
odpoczywał pod tą
starożytną konstrukcją: niestety - zupełnie niedawno.
"Jeśli mnie czort za nos wodzi - rozmyślał niewesoło - to nie przedrę się...
Nie, nie
lubię tych leśnych pociotków... Jacyś tacy głupawi, chociaż krewni..."
A zresztą... Czasy się zmieniają - i, jak to zazwyczaj, na gorsze. Teraz
wszystkim
łyckim siłom nieczystym ciężko. Może więc leśne bractwo się zmiłuje: pozwodzi,
pozwodzi
po manowcach, a potem, nagle, poczuje współczucie i wskaże drogę do granicy...
Chociaż Anczutka jest skrzatem z charakterem i nigdy by nie przyjął czarciej
pomocy...
Znowu przymknął powieki, wspomniał z żalem ten pieski dzień, w którym wszystko
znowu się rozwaliło. Było to chyba pod koniec lata, ale którego roku, Anczutka,
jak zwykle,
zapomniał... To ludzka rzecz lata liczyć...
Zaczęło się od tego, że do niego na strych zaszedł ryży, nie budzący zaufania
kot i
zaprosił do piwnicy, gdzie powinno odbyć się jakieś zebranie. Anczutka, rzecz
jasna, zdziwił
się. Zazwyczaj kociska trzymają się oddzielnie i postronnych osób do prania
swoich brudów
nie dopuszczają. Tym bardziej skrzatów, będących ich zdaniem, bezpośrednim
zagrożeniem
ich kociej wolności. Widocznie stało się coś niesłychanego...
Liczba kotów w piwnicy oszołomiła go. Najwidoczniej zbiegły się z wszystkich
okolicznych podwórek. Anczutce od razu przypomniało się, że trzy ostatnie dni
były jakieś
niespokojne. Na zewnątrz coś tam piszczało, gruchotalo, ściany dygotały; nawet
mieszkańcy
zachowywali się jakoś dziwnie: kłócili się, aż ochrypli, rzucali "mięsem", a z
jakiego powodu
- nawet zrozumieć trudno...
Czarny, wyliniały kocur o bandyckim wyglądzie bezszelestnie wskoczył na oroszoną

wilgocią rurę i zwycięsko popatrzył na zebranych.
- Kiedys'my cierpieli pod jarzmem Janajewa... - miauknął płaczliwie. Kto to
Janajew,
Anczutka nie wiedział, ale tak zaczął się bać, że części wrzasków nie dosłyszał.

Strona 2

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

To zaś, co
usłyszał, w nieokreślony sposób przypominało okropne, krzykliwe mowy, których
wyżej uszu
nasłuchał się w lata represji.
A kot ciągnął melizmatycznie:
-...Dziewiętnastego sierpnia dwukrotnie przebiegłem drogę pułkowi KGB! Ryzykując

życiem! Mruczek świadkiem! Za drugim razem - tuż przed gąsienicami! Nawet na
mnie
wrzasnęli: "Precz, czarna zarazo!" A gdzie, pozwólcie spytać, był w tym czasie
Markiz z
mieszkania dwudziestego trzeciego? Dlaczego nie dołączył swojego "miau" do
gniewnej nuty
naszego wspólnego protestu przeciw antykonstytucyjnemu puczowi?...
Tak, tak, włas'nie tak wszystko się rozpoczęło...
Obok Anczutki zaszumiały ciężkie skrzydła, z obrzydzeniem uniósł lewą powiekę. O

dwa kroki od niego szara wrona o dużej głowie, z podejrzanie niewinnym wyglądem,

wydziobywała coś z trawki, przy czym - jakby nigdy nic - przysuwała się
stopniowo, coraz
bliżej i bliżej, do rury, przy której przykucnął Anczutka. Wyraźnie próbowała
zajść go od
tyłu. Należy przypuścić, że też skrzata nie rozpoznała i uznała za niezwykle
dużego kota. A
wiadomo, że dla wron nie ma większej przyjemności, niż podkraść się do kota i
dziobnąć go
w ogon.
- Won!... - wysyczał Anczutka, obrażony do głębi duszy. W ogóle nie znosił wron
- za
ich kłótliwy obyczaj i skłonności do lewackiego ekstremizmu.
Zaskoczona wrona aż przycupnęła, i trzepocąc skrzydłami, z ochrypłym
odstraszającym krakaniem odskoczyła od razu na trzy kroki. Ludzkie,
oczywiście...
Na drogę przed posterunkiem granicznym Anczutka dotarł dopiero w drugiej połowie

dnia. Jak mu się to udało, prawdę mówiąc, sam nie wiedział. Jedno było jasne:
żaden czort go
po tych niezliczonych półwyspach, cyplach i cieśninkach nie wodził - z czarcich
łap nie
wywiniesz się tak szybko...
Gdzieś tam, za laskiem, z wysiłkiem wyły turbinowe silniki. Czując się
bezpiecznie,
Amerykanie latali na lekceważąco niskich wysokościach. Dobrze, niech im
będzie...
Ale z góry rzeczywiście zagrażały Anczutce od czasu do czasu - wrony... Kłamliwa

plotka o tym, że po okolicy brodzi skrzat, który zabłądził, podniosłą w
powietrze ich cały
skład osobowy - z pięć ugrupowań bandyckich wraz z ich komendantami polowymi.
Wrony
wykonywały zwroty przez skrzydło i z gardłowym krakaniem, kolejno pikowały na
cel, przy
czym robiły to bardziej z chuligańskich niż z politycznych pobudek. Skąd zresztą
mogły
wiedzieć, jaka jest Anczutki platforma polityczna?!
Od czasu do czasu zatrzymywał się, przysiadał z najeżoną sierścią, unosił na
spotkanie
ataku z powietrza wściekłą twarzyczkę. Przerażone wrony, przenikliwie kracząc,
odlatywały
od niego jak najdalej. Nawet taki skrzat, pozbawiony czarodziejskiej mocy, mógł
spokojnie
przechwycić je w locie i poskręcać tym łajdaczkom karki.
Nie, Anczutka nie bał się wron. Bał się, że wrzeszcząca i kłębiąca się - podobna
do
unoszonego wiatrem popiołu - chmara zwróci na niego niepotrzebnie uwagę.
śołnierzy
pogranicza zapewne skrzaty i inne drobne siły nieczyste ani trochę nie

Strona 3

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

interesują, celników
zaś tym bardziej, ale przenikliwego wzroku hultajów z kontroli imigracyjnej
pewno nie da się
oszukać...
Przed posterunkiem granicznym wrony rozleciały się, jednak Anczut-ke to wcale
nie
pocieszyło. Nazbyt pośpiesznie to zrobiły. Nękany złymi przeczuciami, lamentując
pod
nosem, ze strachem wyjrzał zza nasypu.
Zobaczył dziwne widowisko: oba brzegi Dżumachlinki leżały mniej więcej na jednym

poziomie, ale cała dostrzegalna przestrzeń przynależąca do Łycka była zatopiona,
pochłonięta
przez wodę. Tymczasem terytorium Bakłużyna było suche i ciepłe. Rzeka rozlała
się tylko na
jeden brzeg. Dziwić się zresztą nie było czemu: to, że Bakłużyno i Łyck żyją
podług różnych
kalendarzy, nie było dla nikogo żadną tajemnicą.
Most przez Dżumachalinkę był zastawiony betonowymi blokami i przegrodzony
szlabanami. Po tej stronie przechadzali się rośli chłopcy w szerokich,
dzwonowatych
brezentowych płaszczach i w głębokich hełmach. Ani twarz ani rąk - wystawały
jedynie
wysunięte podbródki. I spod pach lufy automatów.
Oprócz tego, niedaleko od pancernej kapliczki na gąsienicach, ze wieńczeniem w
formie krzyża, zakończonego pięcioramienną gwiazdą - majaczyła parka czarnych
rias.
Kiepska sprawa! Nieomylnym wzrokiem krzata Anczutka wyraźnie dostrzegał jasny
dymek,
otaczający każdego człowieka. Nawet wiedział, że nazywa się aurą, nieźle tez
rozpoznawał jej
odcienie... U tych dwóch aura była koloru czerwonego z brązowym pobłyskiem.
Trafisz
takim w łapy - możesz nie liczyć na miłosierdzie...
Uciekinier posmutniał i z nadzieją przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg. Tam za

szlabanem w pasy, wyzywająco beztrosko przechadzali się młodzi ludzie w
niebieściutkich
koszulach z krótkimi rękawami, w różnokolorowych spodenkach, wszyscy bez broni.
Mrużąc
oczy i uśmiechając się podstawiali gładkie pyski pod łagodne promienie słońca -
napawali się
żydem Oczywiście, a co im tam!... Przecież takie rekiny ich ochraniają z
powietrza.
A może poczekać na noc, znaleźć deseczkę i przeprawić się gdzieś tam, niezbyt
daleko?... Nie, strach. Gdyby Anczutka urmał latać. Choć jaka z tego korzyść!
Rzadko który
ptak doleci do środka Dżumachhnki - zestrzelą w locie. A kule to z pewnością
święcone...
Po moście też się nie przemkniesz... A pod mostem?... Pod mostem spokojnie mógł
mieszkać mostowik. Spotkanie, rzecz jasna też nie należałoby do
najprzyjemniejszych, ale
mimo wszystko to nie czort ciągnął go do budowli, a nie do wykrotów... A, przy
okazji, o
budowlach Gdyby udało się dotrzeć do mostu, teoretycznie Anczutce po powrócić
zdolności
magiczne. To znaczy, że przedzierałby się pod wigarami przez granicę już
niewidzialny...
Tymczasem dwóch w czarnych riasach o czymś tam, najwidoczniej, się dogadało,
podeszli do pancernej kapliczki i - jeden po drugim - zniknęli w jej mroku. Za
nimi
zatrzasnęła się klapa.
Anczutka wyskoczył zza nasypu na pobocze, wystraszył się własnego decydowania,
ale galopem pobiegł do mostu, kryjąc twarzyczkę i usiłując jak tylko można
najbardziej
upodobnić się do niezwykle rosłego, szarego kot z odciętym ogonem.
Na szczęście, po tej i po tamtej stronie Dżumachlinki wszyscy w tej chwili
unieśli

Strona 4

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

głowy - nad granicą przelatywał kolejny sęp z mordą rekina i czarno-żółtymi
stabilizatorami...
Most był betonowy, nieprzyjemny, bez jednego zacisznego kącika. W dole wiało na
przestrzał, jak na wygwizdowie. Od wody ciągnęło chłodem - szczególnie tutaj, w
pobliżu
lewego brzegu, gdzie woda pluskała o jakieś pół metra od szorstko-śliskiego
spodu
betonowych płyt. Biedny mosto-wik... Jak może tu mieszkać? Zresztą, czy w ogóle
tutaj
mieszka?...
Anczutka niuchał powietrze nozdrzami jak królik. Pachniało starym betonem,
pleśnią i
śmiercią. Cały drżąc, ruszył dalej - szczęściem, że biegania po sufitach i
innych odwróconych
powierzchniach skrzat nauczył się już w dzieciństwie. Chlupała woda, na jej
powierzchni
migotały błyski. W płytkiej niszy jednej z podpór mostu Anczutka znalazł
skurczone zwłoki
mostowika. Obok wyschniętego, jakby spieczonego ciałka, leżała jednorazowa
strzykawka z
ostatnimi kroplami wody święconej.
Samobójstwo?... Popiskując z litości i przerażenia, Anczutka obwą-chał sąsiednie

nisze i szybko wykrył kilka igieł, a potem - resztki jeszcze jednej strzykawki.
Wygląda na to,
że mostowik strzelał sobie w żyłę... Na samą myśl o tym sierść stawała dęba.
Kiedyś tam, za
czarnych czasów jeżowczyzny, Anczutka z wielkiej rozpaczy, też cichcem popalał
sobie
kadzidło. Jednak potem znalazł w sobie siłę, aby rzucić... Jednak szprycować się
wodą
święconą... To przecież pewna śmierć! Zdarza się, że nawet po miesiącu może
wykończyć...
Za to odjazd, jak powiadają, diabelski: niektórzy nawet aniołów widzieli...
Sądząc ze wszystkiego, dla miastowej siły nieczystej niedługo nastąpi wspólny,
wielki
koniec. Amen. Wiejskiej pewnie też... wodny ludek cały podtruty w ciągu lat
chemizacji
przywykli do odpadów przemysłowych, a teraz (jeśli wierzyć plotkom), sami
szukają dozy -
za litr kwasu rzekę zatrzymają...
Spodnia powierzchnia mostu ogłuszająco odbijała echa cichych biadoleń Anczutki.
Dotarł prawie do połowy mostu (powierzchnia wody na dole stale się oddalała) -
potem nagle
zamarł i cofnął się. Przed nim, na całą szerokość ziarnistego, betonowego dna
widniał silnie
naciągnięty sznur do suszenia prania, nasączony s'wictymi olejami. Co za
potwory, no nie?
Jednym słowem - ludzie! Także tę drogę odcięli... Skrzat przypatrzył się i
zauważył, że po
drugiej stronie, o trzy kroki przed przegrodą, ktoś - z rozmachem - naniósł na
beton brązową
farbą olejną magiczne znaki zaklęcia.
Wygląda na to, że pod mostem się nie przedrze... Widać uciekinierzy
najwidoczniej
nikomu nie są potrzebni: ani Łyckiemu Patriarchatowi, ani Bakłużyńskiej Lidze
Czarodziei...
Ponieważ łycki lewy brzeg - ze względów ideologicznych - odmówił przejścia na
czas
letni, wieczór zapadał tutaj o godzinę wcześniej. Lustra zalanych łąk odbijały
złocisto-różowy
zachód słońca. Pomiędzy korzeniami suchego pnia, który na stałe wczepił się
kurczowo
pazurami w nasyp, przy dobrej woli można było zauważyć coś, czego pnie zazwyczaj
nie
mają. Jakaś kula, pokryta czy to mchem, czy to puchem. Od czasu do czasu ten
okrągły
kłębek poruszał się, wzdychał z udręką, co pozwalało wyciągnąć ostrożny wniosek

Strona 5

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

o jego
przynależności do królestwa zwierząt - już w żadnym wypadku nie do świata
roślin.
Na nieboskłonie jak uprzednio niosły się zgrzyty i buczenie. Od czasu do czasu z

niebios spadał amerykański szturmowiec i z tępym, byczym rykiem przelatywał
koszącym
lotem nad dalekim pastwiskiem. No, wyjaśniło się wreszcie, po co są tu
Amerykanie:
militaryści najwyraźniej straszyli krowy...
Anczutkę trzęsły dreszcze. Stary, wyschnięty do samego środka pień był prawie
jedynym w całej okolicy przedmiotem, do którego zbiegły skrzat mógł przylgnąć
bez
strachu... Do żywych drzew lepiej nawet się nie tulić. Brzozy - patriotki, dęby
- komuchy...
Dobrze choć, że trawka, z powodu młodości dni swoich jeszcze zielona,
wszystkiemu jest
rada i na razie w politykę się nie pcha. Ciągnie tylko ku słońcu...
Wygląda na to, że do Bakłużyna Anczutka nie dotrze... Nawet jeśli jutro uda mu
się
przekraść do terminalu, skrycie dostać się do jakiegoś samochodu wyjeżdżającego
za granicę
- wszystko jedno, przecież przejścia granicznego się nie ominie. A tam
rewizja... Wracać też
nie ma dokąd...
Oj, ludzie, ludzie... Najpierw rozwalili państwo, teraz kolej przyszła na
powiaty...
Zresztą silą nieczysta niczym nie jest lepsza!... Na przykład ci z podziemia...
Skąd się w ogóle
wzięli? Przed puczem nikt o nich nic nie słyszał... Na wygląd skrzaty, a jak się
przyjrzeć -
gorsze od czorta!... Wy, mówią, sowieckiej władzy tyłek lizaliście,
współpracowaliście z
organami... No, przypuśćmy, współpracowaliśmy! A gdzie wy byliście wtedy?... A
my,
mówią, w te czasy siedzieliśmy w katakumbach...
No, pokażcie mi chociaż jedne katakumby w powiecie susłowskim!
Anczutka pokręcił się, moszcząc się wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami i szybko

pogrążył się w krainie snów. Niestety takich, że gorszych nie da się nawet
wymyślić. Przyśnił
mu się stary, diabli by go wzięli, znajomy - śledczy z NKWD, Grigorij
Siemionowicz Tych.
Pewnie Sybirak...
- Ach, ty draniu... - z jakimś zdziwieniem popatrzył na śpiącego Anczutkę i
powiedział: - Jeszcze istniejesz, kontro? Przeczysz materializmowi, popi
ogonie?... Jesteś
gorszy od Wrangla, ty ideowa p-prostytutko!...
Anczutka próbował wyjaśnić mu, że wszystko nie tak, że nie jest żadnym popim
ogonem - jeśli o tym mówić, to sam doznał wielu cierpień od popów za czasów
carskiego
reżymu... O, do dziś ma szramę na kolanie - kadzidłem poparzyli...
Oczy Grigorija Siemionowicza rozjaśniły się współczuciem.
- Z nami chcesz się zabrać? - cicho upewniał się. - Ach ty, s-sukinkocie,
kułaczy
bękarcie... Myślisz, że nie wiemy, w czyjej izbie mieszkałeś do siedemnastego
roku?... No,
nic - daj nam trochę czasu, tylko wykończymy trockistów, to potem do was,
diabłów
nieczystych, się dobierzemy! Całe wasze plemię nieczyste wykarczujemy z
korzeniami... -
Potem, jakby się uspokoił, zmierzył wzrokiem, spytał warkliwie: - No, jak tam
twój nowy
gospodarz?... Ciągle milczy całymi dniami?... Może chociaż przez sen
mamrocze?... No, na
przykład o Karolu Radku?...
Nagle skrzat wyczuł niebezpieczeństwo i obudził się. Przeciwległy brzeg jeszcze
pozostawał ozłocony zachodzącym słońcem, a po tej stronie już po złodziejsku

Strona 6

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

skradał się od
drzewa do drzewa zmrok w liliowych, denaturowatych odcieniach. Wprost przed
Anczutka
kłębkiem mroku wzno-
siła się kwadratowa, przyziemista figura w czarnej riasie. Co najgorsze -
dookoła
postaci, jak słoneczna korona podczas pełnego zaćmienia słońca, świeciła
kosmata, nieludzko
silna aura purpurowej barwy...
-

Ktoś' ty? - zabrzmiało z góry.

-

Anczutka... - wyszeptał skrzat, rozumiejąc, że przepadł. Już lepiej by w

czorcie łapy
się dostał...
Nieznajomy pomilczał, nie pojmując. Rzeczywiście, spotkanie było dziwne: skrzat
-
nagle, na łonie przyrody...
- Co, dom ci się spalił?...
- Nie... - niewesoło odpowiedział Anczutka. - Odszedłem sam... Słowa głuchym
echem odbijały się od wieczornej wody.
- A-a... - nieznajomy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Zbieg... A dlaczego
siedzisz?
Chciałeś uciekać - to uciekaj...
Anczutka chlipnął.
- Pływać nie umiem...
Wydaje się, że nieznajomy uśmiechnął się.
- Ja także... - niespodziewanie przyznał się i postękując, przysiadł obok.
Głośno
skrzypnął pod niespodziewanym ciężarem stary korzeń. Purpurowa aura nakryła
Anczutkę,
oblewając go ni to żarem, ni to chłodem. Skrzacik zaniemówił, potem ostrożnie
zerknął
żywym, wypukłym oczkiem. W ciepłym, pożegnalnym półświetle, napływającym od
bakłużyńskiego brzegu, mógł teraz przyjrzeć się swojemu sąsiadowi dokładniej.
Mężczyzna był przygarbiony i korpulentny. Srokata broda - jak miotła, włosy na
potylicy związane w warkoczyk. Obszerna, wypukła łysina, twarz mroczna,
jednocześnie
gderliwa i drwiąca. Od riasy drażniąco pachnie kadzidłem i innymi prochami. Na
prawej
stronie piersi przypięty drewniany order, z nieokreślonego powodu wzbudzający
instynktowny strach.
- A ty kto? - odważył się Anczutka.
Nieznajomy chrząknął, wesoło i groźnie zarazem zerknął na skrzata.
- O Afrykaninie - słyszałeś?...
Anczutka tylko jęknął i wcisnął się plecami w spróchniałą korę pnia. Czy słyszał
coś o
Afrykaninie? A kto o nim w Łycku nie słyszał?... Jego imieniem przeganiano
biesy, nie
mówiąc już o reszcie drobiazgu siły nieczystej...
-

No, nie trzęś się, nie trześ się... - Ogromna dłoń niezgrabnie

pogładziła nastroszoną
czuprynkę Anczutki. Skrzat w końcu zaryzykował otworzyć oczka. - Albo ty tak -
od
zimna?...
-

Tak! tak... - skłamał Anczutka.

-

Zaraz sobie ognisko rozpalimy - pocieszył go straszny rozmówca. Podniósł

się,
strzelając stawami. - Mnie coś także ziębić zaczyna... Ano, odsuń się...
Anczutka pośpiesznie odskoczył na cztery kroki od pnia. Afrykanin już się
naprężył,
podniósł szerokie dłonie i niewyraźnie wymamrotał coś takiego, od czego skrzat
ze strachem
odbiegł jeszcze dalej. Udało mu się zrozumieć tylko kilka słów: "Z iskry -
płomień" - no i
oczywiście: "W imię Ojca i Syna..."
Suchy pień głośno trzasnął, zapłonął - tak wściekle, jakby go ropą podlali.
-

Zobaczą!... - jęknął Anczutka, ze strachem pokazując łapką w stronę

mostu, który
już w połowie zatonął w ciemnościach.

Strona 7

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

A pies z nimi... - obojętnie odezwał się Afrykanin, przysiadając przed

płomieniem
bezpośrednio na trawie. - Przecież jeszcze nic nie wiedzą... Może przyjechałem
tutaj rybki
łowić... A więc, mówisz, Anczutka, wysiudali ciebie z Łycka?
Anczutka w końcu zawstydził się i spuścił oczka. Przecież pytał go nie byle kto
- pytał
go wróg numer jeden całej lyckiej siły nieczystej. Przecież nie będzie skarżył
się
Afrykaninowi na Afrykanina... Oj!... A może on wcale nie jest Afrykaninem?...
Mógł przecież
specjalnie skłamać! Ludziom to łatwo przychodzi... Nie, jednak to Afrykanin!...
O, jaka
aura... z protuberancjami... Aż parzy...
-

Wysiudałi... - ze spazmatycznym westchnieniem przyznał się skrzat.

-

Mnie też wysiudali... - w zamyśleniu odpowiedział Afrykanin. Pomilczał,

podrzucił
do ogniska kawałek zgniłego chrustu. - Wyszło na to, że jesteśmy teraz obaj
zbiegami...
W biednej głowie Anczutki zakręciło się... Co to się dzieje na tym świecie? No,
w
porządku, skrzat, przypuśćmy. śadna persona - pionek... Ale żeby samego
Afrykanina?...
Jeśli tak dalej pójdzie, to pewnie niedługo samego Belzebuba z piekła wymeldują.
Anczutka chciał z lękiem spojrzeć na niespodziewanego towarzysza w nieszczęściu,

ale nie mógł się przemóc. Poczuł natomiast nagły przypływ zaufania, aż lekko
jęknął ze
współczucia.
-

Pod mostem przeciągnęli specjalnie sznur... - od razu poskarżył się z

nadmiaru
uczuć. -1 nasycili świętymi olejami...
-

No, a jak ty chciałeś?... - pochrząkując w niezręcznej sytuacji,

odpowiedział mu
Afrykanin. - Trwa walka z waszym bractwem... Walka...
-

Taa-k... - przybierając obrażoną minę ciągnął Anczutka. - Walka! No to

by
otworzyli granice, jeśli już walka. Wtedy wszyscy odeszlibyśmy, i koniec... Albo
wybijcie
nas wszystkich do nogi, żebyśmy się nie męczyli... - Ostatnią frazę skrzat
bardziej wychlipał,
niż wypowiedział. Rozżalił się i zamilkł.
Do tego czasu ciemności zdążyły przedostać się już na terytorium niepodległej
Republiki Bakłużyno. Szybko ciemniało. Przygasając potrzaskiwało ognisko. Na
moście
włączono parę reflektorów i rozpoczęto szperanie: w górę rzeki, w dół biegu
rzeki... Czy nie
próbuje ktoś wpław przejść państwowej granicy? Płomień na lewym brzegu, można
przypuścić, wzbudził silne podejrzenia zarówno wśród łyckich, jak i
bakłużyńskich
operatorów reflektorów. Obu uciekinierów co chwilę oświetlały promienie światła.
- Naiwny jesteś, Anczutka... - w końcu wyrzekł Afrykanin po długim milczeniu. -
Walczyć a likwidować - to zupełnie nie to samo. Powiem ci nawet więcej: u nas, w
polityce -
to zupełnie przeciwstawne pojęcia... - Podrzucił do ognia jeszcze jednego
zgnilca, mądrze
zmrużył oczy wpatrzone w kołyszące się płomienie i kontynuował ze złośliwym
uśmieszkiem: - Przypuśćmy, że chcesz rozpić naród... Wtedy ogłaszasz walkę z
alkoholizmem... Aby rozprzęgła się dyscyplina - ogłoś walkę o jej wzmocnienie...
A
likwidują, Anczutko, zupełnie inaczej... Likwiduje się tak: pac - i nie ma!...
śadnego hałasu,
żadnej walki... Była siła nieczysta - nie ma siły nieczystej. Nie wierzysz - idź
popatrz, o tam,
na ścianie wisi dekret: nie istnieje... Z dniem dzisiejszym zostaje odwołana.
Data i podpis...
Znowu zakaszlał, nachylił się, nisko zsunął srokate brwi, wpatrzył się w
ognisko.

Strona 8

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Albo, powiedzmy, że tak... - powiedział zduszonym głosem, jakby sam do siebie.
-
Był cudotwórca Afrykanin - nie ma cudotwórcy Afrykanin?... T-tak...
Anczutka słuchał i tylko mrugał oczyma. Mało zrozumiał z tego, co usłyszał,
ponieważ w polityce nie bardzo się orientował. Jedno było jasne: źle teraz
Afrykaninowi.
Możliwe, że nawet gorzej niż samemu Anczutce.
Nagle jakby ktoś uderzył pałką po ognisku. Przepalony już prawie na wskroś' pień

jęknął i rozpadł się, osypując uciekinierów iskrami i rozpalonymi do białości
węgielkami.
Anczutka podskoczył, otrzepując sierść. Afry-kanin powoli odwrócił głowę i z
natężeniem
popatrzył w zmrok pocięty na pasy światłem reflektorów.
-

Och, bo się tam do mnie dostrzelacie!... - wywarczał. Anczutka w końcu

zrozumiał,
że to któryś' z pograniczników strzelił do ich ogniska z karabinka
snajperskiego.
-

Mają poświęcone kule... - szybko uprzedził.

-

Wiem... - westchnął Afrykanin. - Sam je poświęciłem...

Zgiął się, stał się jeszcze bardziej przygarbiony. Z jakiegoś powodu zaczął
powoli
rozsznurowy wać wysokie wojskowe buty. Zdjął je, związał sznurowadła w jeden
węzeł, z
westchnieniem powstał. Powiesił obuwie na ramieniu, a potem nagle pochylił się
ku Anczutce
i otwierając, jakby z wielkim wysiłkiem, głębokie, zmęczone oczy, spojrzał
skrzatowi aż w
głąb duszy.
- Więc, przyjacielu, mamy teraz przed sobą jedną drogę...
Te wymówione ochrypłym szeptem słowa z jakiegoś powodu sprawiły, że Anczutka
zadygotał. Zapowiadały coś okropnego... Afrykanin wziął skrzata w wielkie dłonie
i zaczął
zstępować w dół, ku wodzie. Przecież sam powiedział, że też nie umie pływać!...
Pewnie
gdzieś w zaroślach skrył łódkę... Anczutka ucieszyć się tą swoją myślą nawet nie
zdążył,
ponieważ w następnej sekundzie promień reflektora oświetlił brzeg, nie ukazując
nigdzie ani
łódki, ani zarośli...
"Idzie się utopić!" - przemknęło się nagle przez głowę Anczutce, a serduszko
zabiło
strasznie szybko.
No jasne! Wycofać się nie ma dokąd, do przodu też nie majak... Zaraz nas utopi!
Anczutka skrzywił się i wczepił z całej siły czterema łapkami w pachnącą
kadzidłem riasę,
wcisnął w nią swoją mordkę, jakby chciał oszołomić się, na ile się da, chociażby
takim
słabym środkiem odurzającym.
Na dole zamlaskało, potem zachlupało, pociągnęło chłodem. Woda, jak można
przypuszczać, podchodziła coraz wyżej. Brzeg stromy, pewnie
jeszcze krok - i śliskie dno na zawsze odpłynie spod niedźwiedziowatych stóp
Afrykanina... Ale z oddali dobiegi wybuch ludzkich krzyków, odbijając się od
powierzchni
rzeki... Ciekawość zwyciężyła. Anczutka nie wytrzymał, ostrożnie otworzył na
wpół jedno
oko - ku swojemu wielkiemu zdziwieniu dostrzegł, że wraz z Afrykaninem prawie
już doszli
do połowy Dżumachlinki.
Uparcie nachylając łysinę i opierając brodę o piersi, cudotwórca w niełasce
przekraczał państwową granicę po wodzie, niczym po lądzie. Oba reflektory od
dawna już
trzymały jego przysadzistą, korpulentną postać w skrzyżowanych promieniach. Spod
bosych,
niedźwiedzich stóp Afrykanina przy każdym kroku rozbiegały się po pochylonej
rzecznej
gładzi błyszczące, koncentryczne kręgi... Jeśli można dowierzać uszom, na moście
działo się

Strona 9

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

coś niewyobrażalnego: bieganina, bałagan... Potem, jakby oprzytomnieli, z lewego
brzegu
zaczął strzelać karabin maszynowy. Pierwsza seria rozpruła powietrze tuż obok,
Anczutka
jęknął, znowu zarył twarzyczką w riasie.
Afrykanin z niezadowoleniem pokręcił głową - karabin zaklinowało. Opleciony
korzeniami drzew bakłużyński brzeg był już o dziesięć kroków od naruszyciela...
ROZDZIAŁ 2
ŚWIADECTWO HISTORYCZNE, wieku nie podano, dokument
Łyck i Bakłużyno od niepamiętnych czasów rywalizowały. Nieustannie albo
najeżdżały na siebie, albo urządzały wściekłe boje - w czasie wojen domowych
dochodziło
nawet do walk na szable. Jednak już w latach pierwszych pięciolatek świadomość
mieszkańców zauważalnie wzrosła, liczba kułackich i pozostałych rozpraw
fizycznych
zmniejszyła się, wyrównywanie rachunków przybrało formę donosicielstwa (typu
pisemnego), a potem przekształciło się całkowicie w socjalistyczne
współzawodnictwo...
Dopiero współcześnie, po rozpadzie susłowskiego powiatu, antagonizm dwóch byłych
gmin,
a teraz państw, nabrał jasno wyrażonego ideologicznego charakteru. Gdy w Łycku
do władzy
doszli prawosławni komuniści, to w wyborach w Bakłużynie zwycięstwo przypadło
ruchowi
spo-łeczno-politycznemu "Czarownicy za demokrację".
Było to w pełni naturalne. Nie na darmo przecież w carskich czasach wszystkich
mieszkańców Łycka przezywali bigotami, a Bakłużyna - znachorami, szamanami.
Gdy przegląda się archiwalne dokumenty, natrętnie nasuwa się myśl, że Łyck i
Bakłużyno najbardziej ze wszystkiego na świecie obawiały się jednego - że nie
daj Boże,
nawet przypadkiem, znajdą się po tej samej stronie barykady. W dokumentach
historycznych
pierwsza wzmianka o ich wzajemnej wrogos'ci pokrywa się czasowo z podniesieniem
do
rangi cesarskiej rodu Romanowych, kiedy Łyck jednogłośnie uznał za prawowitego
władcę
Michaiła Fiodorowicza, a Bakłużyno tak samo zdecydowanie podtrzymało któregoś z
kolejnych Łżedymitrów... Pogodnego letniego dnia watahy hultajskich kozaków
Zaruckiego i
heretyków Mariszki przeszły Dżumachlinkę i okrążyły drewniano-ziemne wały Łycka.

Według jednych źródeł, prowadził ich ataman Niepokój-Karga, według innych (mniej

wiarygodnych) ataman Bałowień. Jednak wszystkie - bez wyjątku - źródła twierdzą,
że
buntowników na Łyck poprowadzili właśnie bakłużynianie.
Nie można było oczekiwać litości. Zwyczaj atamana Bałownia (jak zresztą
wszystkich
innych ówczesnych atamanów) nabijać jeńców prochem we wszystkie miejsca intymne,
a
potem go podpalać, był podówczas powszednie znany. Odeprzeć atak także nie
wydawało się
możliwe, w związku z kompletnym zniedołężnieniem miejskich murów i zdecydowaną
przewagą zbrojną przeciwnika. Ponadto jeden ze znachorów bakłużyńskich, który
przyłączył
się do kozaków, użył ziół rozrywających i z ich pomocą wybił zawiasy z wrót
twierdzy...
I wtedy, oczywiście uznając, że czas już zatroszczyć się nie tyle o grzeszne
ciała, ile o
nieśmiertelne dusze, mieszkańcy wyspowiadali się, przyjęli komunię i poszli na
spotkanie
śmierci z cudotwórczym obrazem Łyckiej Matki Bożej.
Co było dalej - wiadomo. Jak tylko procesja ze śpiewem i płaczem ukazała się na
szczycie rozpadającego się wału ziemnego, któryś z rozbójników
(najprawdopodobniej także
bakłużynianin) wypalił z piszczelą do ikony, a co naj straszniejsze - trafił.
Oblegających w tej
samej chwili ogarnęło szaleństwo, z bronią w ręku rzucili się sami na siebie i,

Strona 10

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

ponosząc
wielkie straty, rozproszyli się sami...
Nawiasem mówiąc, znany rosyjski historyk Kostomarow powątpiewał w
wiarygodność tej legendy, wskazując, że coś podobnego miało miejsce wcześniej,
przy
okrążeniu Nowogrodu przez suzdalców. Nie należy mieć mu tego za złe. Przy całej
swojej
przenikliwości uczony po prostu nie mógł przewidzieć, że w 1919 roku cud się
powtórzy. A
cud się powtórzył. Tylko że tym razem cudotwórcza ikona rozproszyła już nie
hultajskich
kozaków i heretyków Mariszki, ale - aż strach powiedzieć! - pułk gwardzistów
Armii
Czerwonej imienia towarzysza Marabuta (możliwe - Mirabeau). Niestety, opierać
się w tym
przypadku możemy jedynie na ustnych przekazach, ponieważ dokumentów,
potwierdzających
to oszałamiające zdarzę-
nie, w archiwum odnaleźć się nie udało. Najpewniej papiery te zostały trochę
później
usunięte i zniszczone na osobiste polecenie Ławrentija Paw-łowicza Berii...
Niezrozumiały, co prawda, pozostaje fakt, dlaczego wkrótce potem cudotwórcza nie

zmusiła do ucieczki trzech bakłużyńskich czekistów, którzy przyszli zarekwirować
ją ze
świątyni. Widocznie ojczulek najzwyczajniej w s'wiecie przestraszył się wyjść z
ikoną im na
spotkanie...
W latach budownictwa socjalistycznego walka dwóch centrów gminnych sprowadzała
się głównie do tego, że Łyck i Bakłużyno na wszelki sposób pomagały władzy
radzieckiej
szkodzić sobie wzajemnie. A władza Rad, zazwyczaj szła im na rękę: to
rozpoczynała walkę z
religią, to ze szkodliwymi przesądami i zabobonami...
Jedyne, co łączyło wtedy dawnych rywali - to głęboka nieprzyjaźń do powiatowego
centrum. Tak naprawdę ta antypatia zrodziła się wtedy, gdy Paweł Pierwszy, z
właściwą sobie
nieprzewidywalnością, zaliczył Bakłużyno i Łyck do osiedli, a pierwszeństwo
oddał -
komu?... Nawet wspominać głupio, jakie to było wtedy miasteczko, jak się
podówczas
nazywało!...
Tym razem wszystko ograniczyło się tylko do nieprzyjaźni - nie doszło do
nienawiści.
Miasto Susłow było zawsze na tyle przeciętne, że rywale nie mogli odnosić się do
niego
zupełnie poważnie, nawet przy najszczerszych chęciach... Wystarczy powiedzieć,
że kiedy
świętujący Rosjanie, po rozwaleniu socjalistycznego państwa, rzucili się
radośnie do
przywracania miastom i wsiom ich odwiecznych nazw, Susłowa nie udało się
przemianować.
Do 1982 roku, jak się okazało, nazywał się Boncz-Bruje-wiczynem, a poprzednie
miano,
nadane mu z serca przez Pawła Pierwszego, brzmiało zupełnie nieprzyzwoicie.
Wtedy
zatrudniono etnologów. Ci przerzucili wszystkie archiwa i odkryli, że miasteczko
było znane
jeszcze w XV wieku: nazywało się podówczas także Susłow, ale nie dla
upamiętnienia
wybitnego ideologa i członka Biura Politycznego KC KPZR, lecz dla uczczenia
najzwyklejszego pod słońcem susła...
Przez dwa kolejne stulecia Łyck i Bakłużyno, s'ciskając zęby, uznawały
pierwszeństwo tego biednego osiedla - i oczekiwały swojej godziny. Kiedy zaś
czas nastąpił...
Teraz już ani Moskwa, ani powiatowe centrum, ani nawet Paweł Pierwszy nie byli w
stanie
przeszkodzić dwu niepodległym państwom rozliczać się między sobą za przeszłe

Strona 11

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

krzywdy i
obrazy.
Największą z krzywd było przetrzymywanie w bakłużyńskim muzeum
etnograficznym cudotwórczej ikony Matki Bożej Łyckiej, zarekwirowanej swojego
czasu
przez trzech antychrystów w skórzanych płaszczach.
Prawosławni komuniści już kilkakrotnie żądali natychmiastowego zwrotu relikwii,
na
co Liga Czarodziei niezmiennie odpowiadała odmową, uzasadniając swoją decyzję
tym, że w
chwili rozpadu powiatu konkretne dzieło sztuki znajdowało się na terytorium
Bakłużyna,
zatem jest majątkiem republiki.
Bitwa pancerna pod chutorem Wieprzniki (niegdyś - kołchoz "Światły pucz"), w
której, wedle plotek, z jednej strony wzięło udział dziewięć pojazdów, a z
drugiej - siedem, w
żaden sposób nie zmieniła sytuacji ikony. Jak zresztą ostrzał artyleryjski
Dżumachły...
Chociaż, jeśli chodzi o to, szczerze mówiąc, wszystko wygląda mocno podejrzanie.

No, ostrzał - dobrze, uwierzymy, ale skąd, powiedzcie mi, w byłych gminach
wzięły się
czołgi? W Susłowie - tak, do tej pory stoi tam na obrzeżu miasta jakaś jednostka
pancerna, ale
wszystkie czołgi są na miejscu. Amerykanie także, jak mówią, nie sprzedawali...
Nikt nie
sprzedawał! Skąd więc broń pancerna?...
A może nie było żadnej bitwy?... Ale z drugiej strony - jak to nie było?
Przecież wisi,
o tu, w łyckim Ermitażu batalistyczne płótno artysty Leon-cja Dosiudy
"Bohaterski czyn
protopartorga ", gdzie płomienny lider prawicowych radykałów Łycka Afrykanin, w
powiewającej riasie, na tle na pól zburzonej wieży ciśnień rzuca butelkę z wodą
święconą w
gąsienicę (na którą rzucono urok!) wrogiego czołgu! Czołg, co prawda, namalowany
jest
niewyraźnie, w obłoku pyłu... i w ogóle czuje się, że artysta niezbyt dobrze się
znał na
wojskowym sprzęcie. Sądząc po konturach wieżyczki i lufy, na Afrykanina,
najprawdopodobniej, najeżdża samobieżne działo typu "Ferdynand", co już, rzecz
jasna, jest
wysoce mało prawdopodobne...
Krótko mówiąc: doszło czy nie doszło do tej pancernej bitwy pod chutorem
Wieprzniki, to jednak wywołała wielki popłoch i międzynarodowy skandal. Niedługo
potem,
na lotnisku byłego powiatowego centrum wylądował liniowiec ze specjalną komizją
ONZ na
pokładzie.
Prawosławni komuniści do Łycka jednak jej nie wpuścili, twierdząc, że komisja
została przysłana w celu szpiegostwa przemysłowego, a wspomniany wyżej
protopartorg
Afrykanin, kiedy dowiedział się o zbliżającej się wizycie, wezwał do zniszczenia

bogoburczych imperialistów jeszcze w powietrzu; przy czym nawet pofatygował się
osobiście, pojechał i poświęcił wszystkie sześć rakiet porzuconego systemu
Obrony
Przeciwlotniczej...
Doszło do tego akurat wtedy, kiedy ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych
wdepnął w kolejną przygodę erotyczną i pełzał z lupą po mapie półkul, nie
wiedząc, kogo by
tu jeszcze zbombardować!
Nad byłym susłowskim powiatem zawisła realna groźba: mógł stać się nowym
zapalnym punktem planety... Tym bardziej, że po wstąpieniu Astra-chania do NATO
i
wprowadzeniu Szóstej Floty USA na Morze Kaspijskie amerykańskie lotnictwo
pokładowe
mogło łatwo dosięgnąć wszelkich interesujących je celów. Niedługo później, z
pokładu

Strona 12

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

desantowego helikop-terowca "Tarava", idącego pełną mocą do Łycka po Wołdze-
Kuropatwie, wzleciał i wylądował na stołecznym, bakłużyńskim lotnisku "latający
wagon".
Miejscowe damy wyplamiły Amerykanów szminką od stóp do głów, zasypały kwiatami.
A
następnego dnia, w realizującej lot zwiadowczy "Ni-ght Marę", diabli wiedzą
dlaczego,
odmówiło posłuszeństwa osiem pokładowych systemów komputerowych - i samolot
runął do
Dżumchalinki...
Teraz zaczęli świętować i w Lycku. Naród, dowiedziawszy się o wydarzeniu,
śmiejąc
się i płacząc z radości, wyległ na udekorowane flagami aleje. Zupełnie sobie
nieznani ludzie
obejmowali się, gratulowali sobie nawzajem. Jedyne, co psuło atmosferę ogólnego
święta
było to, że pilot "Night Marę" był żywy i został (jak to przyjęte u Amerykanów)
uratowany z
pomocą helikoptera...
W rozmowie z zagranicznym korespondentem protopartorg Afrykanin ogłosił, że
jakoby samolot zwiadowczy zniszczył łyckie siły obrony powietrznej. Kiedy
dziennikarz (nie
bez złośliwości) zapytał: jakie konkretnie?, lider prawicowych radykałów
zarozumiale
odrzekł, że najważniejsze, by nie zbrakło wiary, a zestrzelić można z
czegokolwiek...
Środki masowej informacji USA, tak samo jak niepodległej Republiki Bakłużyno,
zachowały wstydliwe milczenie. Rezultaty śledztwa, przeprowadzonego wspólnymi
siłami
kapelanów Szóstej Floty i przedstawicieli Bakłużyńskiej Ligi Czarodziei, z
określonych
przyczyn nie zostały ujawnione prasie...
Kontakty siły nieczystej to w ogóle rzecz niebezpieczna - szczególnie wtedy,
kiedy
oba gatunki przez długi czas rozwijały się w całkowitej izolacji od siebie.
Jeśli nasze skrzaty
są (zgodnie z legendą) zruszczałymi czortami, to amerykańskie gremlinsy, sądząc
z tatuaży na
ramionach, wdarły się do lotnictwa z floty, przy czym zrobiły to stosunkowo
niedawno - na
samym początku XX wieku. Najpierw specjalizowały się w silnikach, a potem zajęły
się - w
ramach podnoszenia kwalifikacji - aparaturą pokładową...
Jednak w tym wypadku władze poraziło coś innego: przecież "latający wagon" tylko

przez dwie godziny stał na byłym pastwisku (dziś' - lotnisku wojskowym
Bakłużyna)! I tych
dwóch godzin gremlinsom Szóstej Floty zupełnie wystarczyło, żeby zaopatrzyć się
u
miejscowych skrzatów w kadzidło z przemytu! A do kadzidła, nawiasem mówiąc, też
konieczne jest przyzwyczajenie. I trzeba dobrze znać dozy... Tak więc można
powiedzieć, że
pilot "Night Marę" uratował się cudem.
Oczywiste, że rozpoznanie lotnicze przyszłych celów zostało czasowo wstrzymane,
a
jakiekolwiek lądowania na terytorium Bakłużyna (z wyjątkiem przymusowych)
kategorycznie
zakazane. Zaś protopartorg Afryka-nin z rozpędu został ogłoszony międzynarodowym

terrorystą politycznym...
ROZDZIAŁ 3
GLEB PORTNIAGIN, lat czterdzieści cztery, prezydent
Lewe przednie koło odpadło na samej alei - dokładnie naprzeciw muzeum
etnograficznego. Uzyskując niezależność, jeszcze jakiś czas toczyło się obok
limuzyny,
jadącej akurat dosyć szybko pod górkę. Potem zaczęło powoli skręcać w lewo,
wyraźnie
mając zamiar przeciąć białą linię środka jezdni i wyskoczyć na przeciwległy pas

Strona 13

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

ruchu.
Limuzyna nie od razu wyczuła stratę: zaczęła chromać na utracone koło dopiero po

kilku sekundach. Metalowe zawieszenie otarło się o asfalt, wystrzeliły tęczowe
iskry -
kierowca pospiesznie zahamował.
Stal z piskiem wcięła się w powierzchnię jezdni, iskry (teraz już nie tęczowe,
ale
oślepiająco białe) wystrzeliły jak opiłki spod piły tarczowej. Lśniący ślad
hamowania był
podobny do rysy pozostawionej na lodzie przez łyżwiarza.
Z przodu słychać było głośny chrzęst bitego szkła. Koło, które zbiegło, zderzyło
się z
jakimś pojazdem jadącym w przeciwnym kierunku i ponownie nabrało prędkości -
tocząc się
po uprzedniej trajektorii, ale w przeciwnym kierunku.
Szofer limuzyny siedział nieruchomo jak martwy.
- Grisza... - rozległ się z tyłu pełen wyrzutu miękki głos prezydenta. - Jako
kogo
wziąłem ciebie do roboty?
Szofer milczał. Patrzył na nieuchronnie zbliżające się koło.
- Czarodziei, Grisza, w garażu nie potrzebuję... - ciągle tak samo powoli i w
zamyśleniu ciągnął prezydent. - Mam ich w parlamencie do cholery i ciut-ciut...
Koło jakimś cudem ominęło przekrzywioną limuzynę - i z tyłu rozległ się
analogiczny
chrzęst. Pewnikiem przywaliło w dżipa z ochroną.
- No, dobrze... - ze zdziwieniem wyrzekł prezydent. - Przypuśćmy, że nie byłeś
pewny
jakiejś mutry, zakląłeś ją... Grisza! Ale przecież wiedziałeś, że pojedziemy
obok
etnograficznego! Na co ty liczyłeś? Nie mogę pojąć...
W samochodzie pociemniało. Z zewnątrz do kuloodpornych szyb przy-kleiły się
przerażające mordy, wykrzywione grymasami trwogi. Jedna piękniejsza od drugiej.
Security...
-

No, ale dzionek... - westchnął prezydent, otwierając drzwiczki limuzyny.

Będąc
rosłym, dorodnym mężczyzną, nie lubił zamkniętych przestrzeni, zawsze poprawiał
mu się
humor, kiedy opuszczał samochód (o czym zresztą doskonale wiedzieli wszyscy mu
bliscy).
Z widoczną przyjemnością rozprostował się na całą swoją, rzadko spotykaną,
wysokość. Szef
Ligi Czarodziei Bakłużyna odświeżył się wewnętrzną energią i oczyścił czakry.
Nad jego
doskonale leżącym garniturem unosiła się rozłożysta aura w złocistych
odcieniach,
dostrzegalna (nawiasem mówiąc) tylko dla nielicznych.
-

Jest pan cały, Glebie Kondratyczu?... - z pełnym szacunku przestrachem

wyszeptał
referent, który jakoś wcisnął swoją twarzyczkę między potężne plecy mordziastych

ochroniarzy.
Nie odpowiadając i nawet nie spoglądając w stronę młodzieńca, prezydent obrzucił

niezadowolonym wzrokiem pozbawiony lewego reflektora małolitrażowy samochód i
osłupiałego właściciela, stojącego nieopodal z kluczem narzędziowym w opadłej ze

zdziwienia ręce. Tak, zgłupiał facet... Przyznacie chyba, że nie każdemu dano,
tak za frajer,
pocałować się z lewym przednim kołem prezydenckiej limuzyny.
- Szkody - zrekompensować... - rozkazał niezbyt głośno Gleb Portniagin i
rozejrzał się
z jak najbardziej roztargnioną miną.
Roztargnienie, nawiasem mówiąc, było tylko maską. W odróżnieniu od nas, zwykłych

wyborców, szef Bakłużyńskiej Ligi Czarodziei zauważał wszystko - także i to, co
niewidoczne.
Po tej stronie alei szła dziewczyna, wyższa niż przeciętny człowiek, z tak

Strona 14

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

zarozumiałą
twarzą, że chciało się ją podświadomie nazwać pięknością. Czarna wieczorowa
sukienka, w
ręku torebka z ziarnami słonecznika... Rzucić zaklęcie na te ziarenka, czy
nie?... Co tu, do
diabła, jest grane? Zaraz ma przybyć komisja specjalna ONZ, a cała aleja - w
łupinach!...
Widząc przechyloną na przednie koło limuzynę, zatrzymała się i z zachwytem
wpatrywała się w prezydenta. Ten przyglądał się jej, zwrócił uwagę, że
dziewczyna paraduje
w aurze w poprzeczne paski... Ach, te modnisie... Ile musiała wszcząć awantur
bez powodu w
swojej rodzinie? Ile altruistycznych usług musiała oddać swoim zaklętym wrogom,
żeby
stworzyć taką zebrę?... A najzabawniejsze, że dziewczyna nie była wiedźmą, a
więc nie
mogła nawet napawać się swoją "marynarską" aurą...
Z nieba dobiegł warkot i szum. Prezydent - ciągle z takim samym roztargnionym
wyrazem twarzy - podniósł głowę. Nad stolicą zawracało skrzydło bojowych
samolotów,
szczerząc jak rekin swoje zębiska. Sojusz NATO gotowy był w każdej chwili
obronić
bakłużyńską demokrację przed zagrożeniami ze strony łyckich zabobonów.
Dobrze byłoby wspomnieć Matwieiczowi, żeby działał w Dżumachle ostrożniej...
Przecież z góry wszystko widać jak na dłoni... Jakie u nich pojemniki...
wszystkie pełne
aparatury... szpiegowskiej...
Prezydent odwrócił się, ze skupioną uwagą obejrzał budynek muzeum
etnograficznego.
- Dawno tutaj nie zaglądałem... - wyrzekł zamyślony i podszedł do szerokiej,
paradnej
werandy, ruszył w górę po schodach. Ochroniarze poszli za nim z całkowitym
brakiem
zainteresowania na mordach. Dawno już przywykli do nieoczekiwanych decyzji
swojego
niespokojnego patrona. Właściwie wielki człowiek powinien być
nieprzewidywalny...
W przestronnym i trochę ciemnym westybulu muzeum bielało marmurowe popiersie...
Nie, nie, nie Gleba Portniagina. Po pierwsze, prezydent byl skromny, nie
cierpiał lizusów, a
po drugie, jaki normalny czarodziej pozwoli się brać pod włos? Nawet strach
byłoby
pomyśleć, co by się stało, gdyby jego rzeźbiony portret trafił w cudze ręce!
Gotowe narzędzie
do rzucania uroków...
Nie należy także zapominać o takich przypadkach, kiedy urok zadaje się przez
pomniki jakby sam z siebie. Już przed wiekami obliczono i wielokrotnie uściślono
tak zwaną
masę krytyczną pomników wystawianych za życia, przekroczenie której sprawiało,
że
portretowany obiekt dotykały paraliż, tępota i szybki krach polityczny - nawet
bez interwencji
jakichkolwiek wrogich sił.
Jednak wracajmy do westybulu...
Na kawałku granitowej kolumny złośliwie uśmiechała się marmurowa głowa starego i

wydawałoby się niezbyt trzeźwego satyra. Dokładnie tak wyglądał kiedyś
nauczyciel Gleba,
znany bakłużyński czarodziej Jefrem Niedobrow. Można już było go lepić i rzeźbić
- nawet w
całej okazałości, ponieważ dwadzieścia cztery lata temu zmarł w spokoju i
szczęściu na
oddziale odwykowym powiatowego szpitala imienia Mendelejewa.
Gleb Portniagin zatrzymał się przed popiersiem i z żałosnym wyrzutem spojrzał w
mleczno-białe źrenice nauczyciela. Wcześnie, wcześnie odszedłeś, Jefremie...
Taka jest ta
wódka... Pamięta jeszcze, jak Gleb, naiwny, dopiero co wyzwolony adept,
przyszedł wprosić

Strona 15

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

się na ucznia do Niedobrowa, czarodziej akurat wychodził z kolejnego zapoju.
- Czarować każdy dureń potrafi... - mrocznie powiedział, po wysłuchaniu
poplątanego
przemówienia gościa. - Najważniejsze umieć potem się z tego wykręcić... Natura
jest bardziej
dociekliwa niż prokurator! I próbuje, suka, pod szubienicę ciebie dotaskać...
Gleb zapamiętał te prorocze słowa na cale życie i zawsze zachowywał ostrożność.
Tak
więc, kiedy został prezydentem, ku zadziwieniu Ligi, nie odwołał wszystkich
zakazów -
nawet takich, które zostały wydane jeszcze przez władzę radziecką, chociaż miał
pełne
pełnomocnictwo. Co prawda zezwolił saperom mylić się dwukrotnie, ale na tym
poprzestał.
Dlatego perpetuum mobile pierwszej generacji w Bakłużynie do tej pory
rekwirowano -
dokładnie tak samo jak w Łycku, kary zaś wymierzano za to wyższe niż tam...
Rację prezydentowi przyznano dopiero wtedy, kiedy światowa społeczność została
wstrząśnięta wiadomością o fenomenie carycyńskim. Jak później się wyjaśniło,
tamtejszy
burmistrz osobistym rozporządzeniem wstrzymał w granicach miasta działanie
zasady
zachowania energii... Znalazł sobie, rozumiecie, lekarstwo na kryzys
energetyczny!... Całe
swoje meeaoolis zamknął w czarnej dziurze - to nie żarty!
O, Amerykanie w tej dziedzinie to chwaty. Cokolwiek by się zdarzyło - i duch
prawa
zachowują, i literę. Tam, u nich, za naruszenie prawa Ohma albo, powiedzmy,
prawa
powszechnej grawitacji, w wielu wypadkach grozi najwyższy wyrok - i żadną
reanimacją nie
da się wykręcić...
Gleb Portniagin postał przed popiersiem, potem ruszył dalej.
Z tyłu posągu, na tylnej ścianie błyszczało świeżym lakierem ogromne płótno,
odtwarzające słynną bitwę czołgów pod chutorem Wieprzniki. Kompozycyjnym centrum

obrazu, bez wątpienia, była postać nieznanego czarodzieja, pełna nieludzkiej
koncentracji,
zagradzającego drogę wrogiej armadzie. Pomiędzy wzniesionymi dłońmi bohatera
powstawała rozwidlająca się błyskawica, spopielająca kilka celów za jednym
zamachem.
Zorientować się, jakie to były cele, było dosyć trudnym zadaniem, ponieważ
wieżyczki
opancerzonych potworów ogarniały silne płomienie...
Barwy - niezłe, jaskrawe, ale energetyka, uczciwie mówiąc, taka sobie... Oddać
płótno
do podladowania? Lepiej nie, bezsensowne. Jak tylko wróci do westybulu - od razu
znowu
poziom opadnie...
Mięsiste wargi Portniagina lekceważąco skrzywiły się, o mało nie pozbawiając
przytomności dyrektorki muzeum. Zresztą staruszka prawie co dzień i bez tego
przy
najmniejszej okazji popadała w histerię...
Nad trzęsącym się, rozkołysanym ramieniem cierpiętnicy bledniała smutna fizis
referenta. Młodzik był w rozpaczy. Jego zdaniem prezydent wstąpił do
etnograficznego tylko
po to, żeby raz jeszcze zademonstrować otoczeniu swoje wyjątkowe samoopanowanie.
Ale
przecież już wyznaczono spotkania! Ludzie - czekają.'... Do czorta z tym
odczarowanym
kołem wraz z szoferem Griszą!...
Tym razem referent całkowicie błędnie zrozumiał prawdziwe intencje wysokiego
kierownictwa. Głupawa, na pierwszy rzut oka, historia ze zbiegłym kołem
zaniepokoiła
prezydenta na tyle, że był gotów odwołać wszystkie wyznaczone na dziś spotkania
i
wieczorne posiedzenie Ligi na dodatek.
Szef bakłużyńskich czarodziei przywykł dowierzać swojej intuicji. A intuicja

Strona 16

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

podpowiadała mu, że nadchodzi coś niedobrego... Jeszcze raz uważnie obrzucił
spojrzeniem
westybul. Pomieszczenie było całkowicie
puste, jeśli, oczywiście, nie brać pod uwagę obecnych tutaj ludzi. Tylko raz
mignął w
otwartych drzwiach lewego skrzydła przezroczysty duszek - i natychmiast się
schował...
Można przypuścić, że tutejsze, niższe formy astralnej fauny w ogóle nie
zaglądają do tej
części budynku. I to zrozumiałe dlaczego...
Portniagin sam od dawna już odczuwał bicie pulsu jakiejś nieodpartej siły,
dochodzące z prawego skrzydła budynku. Jak zawsze, nie troszcząc się o to, co o
nim
powiedzą albo pomyślą ludzie z jego otoczenia, szef baklużyńskich
czarnoksiężników
wzniósł dłoń i poruszając palcami, przypatrywał się... Złocista aura, otaczająca
rękę, wyraźnie
wyblakła, osłabła...
Bardzo nieprzyjemne było uczucie, że to, co znajdowało się w prawym skrzydle,
osłabiało czarodziejskie zdolności prezydenta z taką samą łatwością, z jaką
niedawno złamało
naiwne zaklęcie szofera Griszy, tak nieumiejętnie rzucającego urok na przednie
koło
limuzyny.
Pokonując wrogie mu fluidy, Portniagin przybliżył się do drzwi, wiodących na
prawo,
dotknął zamka, poruszył klamkę.
-

A zawiasów zaczarować nie próbowaliście?... - w zamyśleniu spytał.

-

Szamana wzywaliśmy... - wyjęczała nerwowa staruszka, ściskając

pomarszczone
łapki pod koronkową piersią. - Też nie potrafił...
Prezydent skinął głową z niezadowoleniem, wszedł do pierwszego pomieszczenia,
poświęconego początkom magii, ojczyzną której, jak wiadomo, było właśnie
Bakłużyno.
Ślepo zakończona amfilada pokoi głośno wtórowała szczególnym echem przy każdym
kroku,
echem dostępnym tylko dla ucha czarodzieja. Niech "to" lepiej siedzi w muzeum.
Ani
kątników, ani straszków, ani wiercipiętek...
W końcu grupa, której przewodził prezydent, zatrzymała się przed ślepą ścianą,
na
której samotnie wisiał właśnie ten eksponat, który wystraszył drobniejsze siły
nieczyste,
odbarwił złocistą aurę pierwszego czarodzieja kraju, a przed
dziesięciu-piętnastu minutami
pozbawił prezydencką limuzynę lewego przedniego koła...
Tvll>rn komu bv eo dało sie wepchnąć!...
Łyckowi ikony nie wolno oddać - to oczywiste! Chociażby tylko dla zachowania
prestiżu oraz narodowego bezpieczeństwa. Bo to później wyniesie ją taki
Afrykanin na pole
bitwy - i po wszystkim! Koniec, można być pewnym, że wszystkie zaczarowane koła
odpadną...
A zniszczyć - wybuchnie skandal... I to międzynarodowy... Oskarżą o
bluźnierstwo,
barbarzyństwo... Nawet o satanizm...
Chcieli podarować amerykańskiemu prezydentowi - nie przyjął. Powiedział: wszyscy

już wiedzą, że Bakłużyno wprasza się do NATO... Jeszcze uznają za łapówkę... Ale

najpewniej powątpiewał w oryginalność arcydzieła. Coś tam, widać, podejrzewał.
Już raz szef Ligi Czarodziei wykonał tą ikoną absolutnie błyskotliwe polityczne
posunięcie, a teraz wyczuwał swoim wewnętrznym "ja", że można wykonać drugie. Na
razie
jeszcze nie wiedział, co to będzie za ruch, i dlatego był z siebie bardzo
niezadowolony.
Emitowane przez ikonę purpurowo-złociste fluidy przebijały się przez jego aurę
na
wskroś', to piekąc, to mrożąc. Pochyliwszy zmarszczone czoło i lekko wysuwając

Strona 17

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

do przodu
podbródek, Gleb Portniagin stał przed obrazem - i myślał.
Deska deską - a co wyrabia!... Chociaż właściwie wiadomo, gdzie znajduje się
źródło
tej cudotwórczej siły... Ikona zasila się uczuciami wierzących - wprost z Łycka,
gdzie dzięki
staraniom dwukrotnie już wspomnianego (oby był przeklęty!) Afrykanina,
religijno-partyjny
fanatyzm posunął się do ostatnich granic...
Tak, ale taki raptowny skok... Wcześniej łaska działała maksymalnie w promieniu
dwudziestu metrów, a Grisza przejeżdżał samochodem prawie pośrodku jezdni... To
znaczy,
że koło utraciło czar, kiedy od ikony dzieliło je ponad trzydzieści metrów, ze
sporym
hakiem... Nie, nie, to nie wpływ Łycka, to coś innego...
- Czy w ostatnim miesiącu było wielu odwiedzających?... - jakby nigdy nic, Gleb
zwrócił się do dyrektorki.
Ta jęknęła i odskoczyła.
- Gdzie? Tutaj?... - łapiąc się za serce, spytała. - Tu-tu...
- Trzech... - staruszka pogrzebała w koronkach na ptasiej piersi i spazmatycznym

ruchem wyjęła złożony na cztery papierek. - Oto...
Prezydent wziął listę z trzęsącej się łapki i przestudiował ją z natężoną uwagą.
Dwóch
turystów zagranicznych i jeden prowokator... Przy tym tak już wszystkim znany,
że zupełnie
niezrozumiałe, po jakiego czorta generał Wściekły nim się zajmuje... Nie,
wyraźnie nie to...
W milczeniu odwrócił się - otoczenie pospiesznie się rozstąpiło. Wielkimi
krokami
minął gablotę z atrapami rytualnych maczug. Gleb Portniagin skierował się do
wyjścia, już
dobrze wiedząc, o czym dziś będzie rozmawiał z szefem kontrwywiadu - od razu po
wieczornym posiedzeniu Ligi.
Tak w każdym razie sądził...
Zauważono, że czarodzieje nigdy nie mają akwariów i nie hodują rybek. Wielu
uważa,
że ma to jakiś związek z najwyższymi zakazami, ale w rzeczywistości wszystko
można
wyjaśnić stosunkowo prosto. No bo po co, powiedzcie, poświęcać tyle uwagi
szklanemu
naczyniu, kiedy każdy pokój - to też swojego rodzaju akwarium, w którym żyją
miriady
najbardziej ciekawych stworzeń!... Zwykli wyborcy, tacy jak my, co prawda ich
nie widzą,
ale to zupełnie nie zmienia sensu sprawy...
Z pewnością każdy z was zauważył, że gdy jesteśmy bardzo zmęczeni, przed oczyma
zaczynają pływać maluteńkie, na pół przezroczyste pęcherzyki. Poruszają się
równomiernie
po prostej, nigdy nie zmieniając wybranego kierunku. Nie bójcie się. Po prostu
wasze
zmęczone patrzałki zrelaksowały się i wy przypadkowo przeniknęliście wzrokiem w
astral. A
na pół przezroczyste pęcherzyki (zazwyczaj pływają całymi gromadami) - to tylko
i
wyłącznie, zupełnie nieszkodliwe kątniki (nawiasem mówiąc, bardzo dla nas
pożyteczne
stworzonka, ponieważ odżywiają się negatywną energią). Coś w rodzaju astralnego
planktonu...
Można nawet z nimi się pobawić. Kątniki przykuwają wzrok, zmuszając do
obserwacji ich poruszeń, ale przy tym same jakby znajdują się w naszej niewoli.
Gwałtownie
odwróćcie głowę - i gromada pęcherzyków, jakby w czarodziejski sposób, znajdzie
się
dokładnie w tym miejscu, gdzie patrzycie, po czym znowu ruszy w poprzednim
kierunku.
Można tak się zabawiać godzinami, ale za długo ich męczyć nie warto. Niech sobie
płyną tam

Strona 18

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

dokąd ołvnełv...
Inna forma pogranicznej astralnej fauny - straszki. W porównaniu z kątnikami to
już
dostatecznie wysoko zorganizowane energetyczne istoty, które związały swoje
istnienie z
człowiekiem. Jeśli się chce, można je podejrzewać o umyślne znęcanie się nad
ludźmi:
przedrzeźniają nas, małpują mimikę, gesty, sposób chodzenia... Grymasy i miny
tych
duszków są wyjątkowo śmieszne, ale czynią to bez żadnej zlej myśli, uwierzcie
mi, nawet
najmniejszej. Po prostu w taki właśnie sposób przetrawiają nasze uczucia i
wspomnienia. W
przeważającej większości straszki są zupełnie przezroczyste (z wyjątkiem
dwóch-trzech,
dostatecznie rzadkich gatunków, lekko mętniejących z przesycenia). Właśnie im
zawdzięczamy liczne legendy o widmach, piorunach kulistych i
niezidentyfikowanych
obiektach latających...
Za to wiercipiętek i gadułek jeszcze nikt ze zwykłych wyborców wypatrzyć tak nie

mógł (oczywiście nie bierzemy pod uwagę gluków!). Nawiasem mówiąc, to dwa,
zupełnie
różne gatunki, jedynie przez pomyłkę zaliczone do jednego przez naszych niezbyt
rozgarniętych spirytystów. Gadułka (niekiedy go jeszcze nazywają głosem
wewnętrznym) - to
w żadnym razie nie wiercipiętka. Nie trzęsie ścianami, nie grzmi naczyniami i
nie leje wody z
sufitów. Gadułka odżywia się niskimi napięciami, pojawiającymi się u nas w mózgu
podczas
aktu mowy. Nie chwyta sensu zdań, rzecz jasna, odtwarza je potem na chybił
trafił -
bezbożnie przekręcając i przestawiając oddzielne słowa. Bardzo lubi owijać sobą
przewody
telekomunikacyjne i wisi tak na nich miesiącami, kosztując ze smakiem
telefoniczną
paplaninę... Przypomniał mi się taki jeden żałosny przypadek: ktoś dosyć długo
telefonicznie
donosił do KGB, a kiedy potem sprawdzili - wyjaśniło się, że nie ma ani takiego
człowieka,
ani numeru telefonu, ani adresu... Ale zdążył wsypać wielu...
Powszechny jest pogląd, że w mieszkaniu czarodzieja panuje zawsze okropny
bałagan. No, patrząc z zewnątrz, z materialistycznego punktu widzenia, możliwe,
że tak
można to oceniać... Ale co dotyczy astralu, proszę mi wierzyć, panuje u nich
idealny
porządek. Za to u nas: ojojoj! Serwe-teczki, obrusiki, nigdzie ani pyłku,
błyszczy wysoki
połysk... A wszystkie kątniki - aż przeciążone!... A pod łóżkiem, aż strach
pomyśleć, zalęgła
się chyka!... Wszędzie kręcą się jakieś larwy, jak na dworcu!... Jednym słowem -

serpentarium, a nie pokój mieszkalny...
Jeśli ktoś z was zapraszał do siebie kiedyś czarodzieja (no, na przykład, aby
zdjął urok
albo dosolił komuś) - na pewno zwrócił uwagę, na to, że gość stale się krzywił,
po kątach się
rozglądał... Burdel, panowie, tam u nas, prawdziwy burdel!
Tak więc, lepiej by milczeć...
Zazwyczaj z czarodziei są kiepscy agenci operacyjni. Możliwe, że właśnie dlatego

szefem kontrwywiadu niepodległej Republiki Bakłużyno został naznaczony generał
Wściekły, całkowicie normalny człowiek, który zresztą zwycięsko przeszedł
specjalne kursy
magii stosowanej. Dostęp do płytkiego astralu, oczywiście miał, ale ograniczony
i bez prawa
ingerencji. Kątniki w oczach Ws'ciekłego biegały stale, za to cała pozostała
energetyka,

Strona 19

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

niestety, jak była - tak i pozostała niedostępna dla ostrego generalskiego
spojrzenia. Ta
okoliczność zawsze sprawiała szefowi kontrwywiadu wyjątkowo intensywny
dyskomfort. Nie
dysponując siłą, by rozmawiać na równych prawach z czarnoksiężnikami, stary
wiarus
Wściekły, udając się na spotkanie z prezydentem, miał zawsze kamienną twarz,
chociaż
wiedział zawczasu: kamień, nie kamień - a ten i tak wszystko rozgryzie.
Tak i tym razem, zamknął za sobą drzwi, a nie dostrzegł, że za nim do gabinetu
przeniknęły dwa zatwardziałe straszki strojące miny - wprost poprzez płytę
drzwi. Oba,
zrozumiałe, po cywilnemu - jak i sam generał... Kiedy znalazły się w idealnym
ekologicznie
akwarium prezydenckiego gabinetu, duszki o mato nie straciły głowy i wydaje się,
że nawet
zawahały się, rozważając: czy nie spływać stąd, póki nie za późno, na wszelki
wypadek...
- Siadajcie - powiedział prezydent.
W wycięciu zasłon bezdźwięcznie płonęła neonami aleja imienia Jefrema
Niedobrowa.
Generał usiadł. Straszki trochę się pocertowały i także usiadły, to jest -
zawisły w
pozycjach siedzących. Ten z lewej - pod samym sufitem, w bezpośrednim
sąsiedztwie
jaskrawo świecącego żyrandola. Dobrze jeszcze, że czarodzieje i politycy są
kompletnie
pozbawieni poczucia humoru. wyborca, musiałby nieuchronnie roześmiać się,
obserwując, jak
pretensjonalnie rozsiadają się w powietrzu dwaj przezroczyści generałowie.
- No, co tam u nas złego? - serdecznie zapytał, trochę odchylając się do tyłu,
żeby
lepiej obserwować całą trójcę.
Twarz kontrwywiadowcy pozostawała nieskazitelnie kamienna, czego, niestety, nie
można było powiedzieć o fizjonomiach jego energetycznych bliźniaków. Eterowa
mordka
prawego duszka wyraziła skrajne zakłopotanie, a lewy to w ogóle chwycił się za
głowę.
Najwidoczniej, prezydent, kiedy spytał o to, do czego złego doszło, jak zawsze,
trafił w
dziesiątkę...
- N-no... co dotyczy przygotowań do przywitania komisji specjalnej ONZ... -
zaczął z
niezadowoleniem szef kontrwywiadu.
Ale tutaj prezydent ostrzegająco podniósł dłoń i generał umilkł, nie wyrażając
nawet
w najmniejszym stopniu złości. Za to oba duszki za plecami Wściekłego,
wyczuwając
skrywane uczucia generała, podskoczyły, rozzłościły się i bezdźwięcznie rzygnęły
wulgarne
przekleństwa. Gleb Por-tniagin zmarszczył brwi. Umiał czytać z ust nie gorzej
niż głusi.
-

Krótko!... - rzucił prezydent. - Z przygotowaniami - porządek? W

ogólnych
zarysach...
-

W ogólnych zarysach - porządek - niechętnie zgodził się Wściekły.

-

W takim razie przechodźmy od razu do sprawy... Co się stało?

Wściekły nie od razu odpowiedział. Na twarzach jego duszków wyraziło się tępe
niezrozumienie. Jeden z nich nawet wy walił język, starając się wyglądać na
pełnego kretyna.
- Doszło do faktu nielegalnego przekroczenia państwowej granicy na rzece
Dżumachlince... - sucho obwieścił generał. - Ze strony Łycka.
-

Ta-ak... - rzekł przeciągle zaintrygowany prezydent. Na wszelki wypadek

obejrzał
się. Jego własne, wyszkolone straszki siedziały, jak należy, za zasłoną, ale
można było pójść o
zakład, że ich miny teraz też wyrażały lekkie zaskoczenie... Nielegalne
przekroczenie

Strona 20

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

granicy? Jakaś bzdura! Jeden zbieg więcej, jeden zbieg mniej... Co to za
zdarzenie?...
-

Kto? - krótko spytał prezydent.

-

Na razie nie wiemy. Nie udało się przyłapać...

-

Poczekaj... Co ciebie właściwie niepokoi?

- Przeszedł po wodzie - trochę głucho wyjaśnił Wściekły. Gleb Portniagin
mrugnął.
- W jakim sensie... jak po lądzie?
General Wściekły ponuro skinął. Dwóch przezroczystych generałów za jego plecami
zrobiło to samo.
-

Kiedy?

-

Półtorej godziny temu.

-

Ba-ardzo ciekawe... - prezydent nachmurzył się i przysunął się bliżej

biurka. - No-o,
dawaj szczegóły...
-

Około dwudziestej piętnaście czasu bakłużyńskiego - rozpoczął generał -

na
należącym do Łycka brzegu zostało rozpalone niezwyczajnie wielkie ognisko.
Kłusownicy
takich nie rozpalają - zbyt łatwo zauważyć. Potem, w przybliżeniu o dwudziestej
trzydzieści
pięć z łyckiej strony wykonano uprzedzający wystrzał z karabinu snajperskiego.
Chwilę
później miał miejsce sam fakt przekroczenia zielonej granicy...
-

Wygląd naruszy cielą... - wycedził prezydent, ukosem spoglądając na

kwaśną minę
jednego z generalskich straszków.
-

Postać krzepka, przysadzista - jak uprzednio, nie zmieniając wyrazu

twarzy,
rzeczowo zaczął wyliczać cechy generał Wściekły. - Odziany w riasę. Broda
szeroka,
rozłożysta. Włosy długie, zebrane na potylicy w ogon. W rękach trzymał jakieś
zwierzątko o
puszystej sierści... Z łyckiej strony otwarto ogień z karabinu maszynowego. Po
drugiej serii
lufa stopiła się... Na naszym posterunku podniesiono alarm i wysłano patrol.
Naruszyciela nie
udało się odnaleźć... na razie...
- A co to za zwierzątko? - przerwał mu prezydent. Generał pomilczał. Straszki
zawstydziły się.
-

Trudno powiedzieć... Celnicy twierdzą: skrzat... Przy tym jasnoszary,

łycki...
-

Skrzat?... - własnym uszom nie uwierzył Gleb Portniagin. - Jak to:

skrzat? Dlaczego
skrzat? W riasie i ze skrzatem na ręku?
Nie było odpowiedzi.
- Sądzisz, że to ktoś z naszych, z bakłużyńskich, tam się kręcił? - z silnym
powątpiewaniem zapytał prezydent poprzez zęby. - No, no, spróbujmy odgadnąć...
Chodzących po wodzie mamy u nas w Lidze - czworo. Ja granicy nie
przekraczałem... A więc
pozostaje troje... - Gleb Portniagin wpił wzrok we Wściekłego. Generał milczał.
Oba straszki
z cierpiętniczymi minami tarłv skronie.
- No, nie milcz, nie milcz... Co proponujesz? Wściekły westchnął.
- Co tu proponować, Glebie Kondratyczu?... Sprawdzić wszystkich troje. Tego,
który
zdążył przygotować alibi - wziąć pod lupę...
Prezydent poruszył brwiami, pomyślał.
- Dobrze - warknął na koniec. - Czarodziejami zajmę się sam... A o łyckich
cudotwórcach mamy jakieś dane?
Generał potwierdzająco skłonił siwy, twardy jak drut jeżyk i otworzył już usta,
jednak
zameldować niczego już nie zdążył.
- Nie, nie rozumiem!... - ze szczerym niezrozumieniem znowu przemówił prezydent.
-
Na jakiego czorta cudotwórca przedzierałby się przez granicę?... Do tego
przecież są
szpiedzy... I to jeszcze w kompanii skrzata! Jakaś bzdura!... Nie sądzisz?...

Strona 21

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Generał też tak uważał. Na wszelki wypadek Portniagin spojrzał na eterycznych
sobowtórów Wściekłego. Straszki jawnie nudziły się. Prawy nerwowo ziewał
otwierając
szeroko usta. Prezydent posapał, poruszył mięśniami twarzy, potem niezbyt głośno
uderzył
dłonią w stół.
-

Dobrze... Wybacz, że przerwałem. Ciągnij dalej...

-

O ile nam wiadomo - nudnym oficjalnym głosem kontynuował generał - z

całego
lyckiego Biura Politycznego tylko trzech cudotwórców ma prawo chodzenia po
wodzie: sam
patriarcha i dwóch protopartorgów: Afrykanin i Wasilij...
Duża, plastycznie wyrzeźbiona twarz Gleba Portniagina nagle stała się trwożna i
zamyślona. Jakby w roztargnieniu pierwszy czarodziej Bakłuży-na dotknął palcami
czoła,
przymknął powieki... To li medytował, to li rozmyślał.
-

Patriarcha Porfiriusz w chwili obecnej, według naszych danych, znajduje

się w
kościele agitacyjnym imienia Putjaty Chrzciciela - raportował generał - gdzie
poświęca
odnowiony ikonostas "czerwonego kącika". Miejsca pobytu Afrykanina i Wasilija
jeszcze nie
ustalono...
-

Czyżby to Afrykanin?... - cicho wyrzekł prezydent, nie otwierając oczu,

z takim
wyrazem twarzy, jakby ukrywał przestrach.
-

Albo Afrykanin, albo Wasilij - postękując uściślił Wściekły. - Oni,

Glebie
Kondratyczu, nawiasem mówiąc, są zewnętrznie podobni do siebie...
-
- Do diabła z tym, no,Wasilijem!... - nagle ryknął prezydent, gwałtownie
otwierając
oczy.
Jego twarz nalała się krwią i z brązowej stała się purpurowa. Powietrze w
gabinecie
nagle stało się ciężkie, jak przed burzą. W kątach ze strachem zaczęły kłębić
się kątniki i
pozostała astralna drobnica. Pod płonącym żyrandolem trzasnęło rozgałęzione
wyładowanie,
a za rozkołysaną zasłoną wybuchła wściekła gadanina. Prezes Ligi Czarodziei na
kilka sekund
całkowicie utracił kontrolę nad sobą i nad swoim akwarium.
- Uspokajasz?... - zagrzmiał, szeroko otwierając lwią paszczę doświadczonego
parlamentarzysty. - Jaki, do czorta, Wasilij?... Co on w ogóle może, ten twój
Wasilij? Po
wodzie się przejść - do pierwszej fali?...
Potem prezydent nieludzkim wysiłkiem woli wziął się w garść - i na długo
zamilkł.
Generał Wściekły siedział prawie tak jak po komendzie "baczność". Jego straszków
nigdzie
nie można było dostrzec. Trzeba przypuścić, że uciekły z przestrachu poprzez
zamknięte
drzwi. A może w ogóle rozpadły się...
- A więc tak... - ciężko dysząc, wymówił prezydent. - Szukaj Afrykanina. Wasilij

mnie, sam rozumiesz, nie interesuje. I masz jeszcze jedną wskazówkę: cudotwórcza
ikona w
naszym muzeum etnograficznym...
Generał pozwolił sobie lekko zsunąć brwi.
- Przypuszczalnie: nowa próba porwania?
-

Nie wiem! - głucho odrzekł prezydent. Na jego wysokim, wypukłym czole

wystąpiły kropelki. - Ale ikona wyczuła, że Afrykanin zabiera się do
przekroczenia granicy.
Jeszcze w ciągu dnia wyczuła, weź to pod uwagę! Na Wasilija tak by nie
zareagowała...
-

A czym konkretnie może nam teraz zaszkodzić Afrykanin? - spytał generał

wprost.
Prezydent uśmiechnął się z wysiłkiem.

Strona 22

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Jeśli Afrykanin znajdzie się tutaj - cicho i wyraźnie powiedział, patrząc
Wściekłemu
prosto w oczy - to koniec pieśni... Diabli wezmą i nasze wstąpienie do NATO...
Krótko - idź
pracować!...
Generał Wściekły wstał w milczeniu i skierował się do drzwi, pocierając z
bolesnym
grymasem starą bliznę na nadgarstku - wyraźnie ślad po psich zębach. Nagle
słuchawka
jednego z telefonów na stole prezydenta podskoczyła i, zrobiwszy fikołka w
powietrzu,
znowu opadła na korpus aparatu, w dodatku nieprawidłowo. Generał, który już
złapał za
błyszczącą miedzianą klamkę, odwrócił się na ten dźwięk.
- To nic, to nic... - zduszonym głosem uspokoił go Gleb Portniagin. - To tylko
ja, tak
niechcący...
Doczekał się, kiedy drzwi za generałem zamknęły się, groźnie zsunął brwi i
zajrzał
pod stół.
- Och, dmuchnę zaraz na ciebie... - pogroził z całego serca. - Tylko spróbuj
jeszcze raz
tak zrobić!...
Tego dużego wiercipiętka z wielkimi rękoma prezydent zupełnie przypadkowo odkrył

w piwnicy budynku MSW Republiki, gdzie ów niebezpiecznie bawił się, brzęcząc
kajdanami,
strasząc pracowników i udając ich dawne ofiary. Stworzenie zainteresowało Gleba
rzadką
nawet wśród wiercipiętków urodą, zabrał je do siebie, do gabinetu... Jak
wszystkie zdziczałe
formy energetyki, istotka cywilizowała się z trudem i cały czas próbowała coś
zepsuć.
ROZDZIAŁ 4
NIKOŁAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, podpułkownik
- K-kochana... - z nieskończoną cierpliwością wymruczał Nikołaj Wy-bierzniew do
telefonicznej słuchawki. - To nie jest ważne... Ważne tylko, że ciebie kocham...
I, możliwe, że
się ożenię... Ale nie teraz... Po jakimś czasie... Teraz jestem zajęty...
Słuchawka nerwowo zaszczebiotała, ale Nikołaj już przerwał połączenie. Za oknem
gabinetu czarnym, ślepym murem stała pierwsza w nocy (wedle czasu
bakłużyńskiego).
Podpułkownik Wybierzniew odłączył odtajniony telefon i powrócił do komputera.
Znowu z
troską zmarszczył brwi. Treść dokumentu, delikatnie mówiąc, onieśmielała...
Okazuje się, że prezydent niepodległej Republiki Bakłużyno Gleb Por-tniagin i
Nikodem Ludzki, który przyjął przy postrzyżynach partyjny pseudonim Afrykanin, w

dzieciństwie byli przyjaciółmi. Rozstali się wkrótce po nieudanej próbie
włamania do
magazynu z artykułami żywnościowymi. Nawiasem mówiąc ani jeden, ani drugi
wspólnik nie
wyrzekał się tego historycznego wydarzenia - uczciwie pisali w ankietach:
"Podlegał
represjom za próbę poderwania systemu ekonomicznego totalitarnego reżymu".
Za przyczynę niepowodzenia Gleb Portniagin uznał hałaśliwe zachowanie się
Nikodema Ludzkiego, kiedy ten już przedostał się na teren magazynu. Nikodem zaś,
ze
swojej strony, obwiniał Gleba o brak uwagi na czujce. Jednym słowem, po jakimś
czasie obaj
wyszli na wolność z czystymi sumieniami i wściekłą wzajemną nienawiścią. Trudno
powiedzieć, do
jakiego stopnia to określiło ich przyszłe polityczne orientacje, ale kiedy
Nikodema -
od razu po oswobodzeniu - zdecydowanie pociągnęło do lewicowych ekstremistów
(uważanych wtedy za prawicę), to Gleba, odpowiednio - do prawicy (uznawanej
wtedy za
lewicę).

Strona 23

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Zawzięcie walcząc ze sobą, obaj stosunkowo szybko stali się popularni. Akurat
wtedy
Wspólnota Niepodległych Państw (WNP) nakazała powiatowi oddać Bogu ducha. W
gminie -
zresztą i wszędzie - wybuchły pogromy, niezauważalnie potem przechodząc w
przedwyborczą kampanię, i obaj byli wspólnicy nagle odkryli, że już rywalizują -
ni mniej, ni
więcej - o fotel prezydenta. Podczas wyborów w Bakłużynie, jak wiadomo, wygrali
czarodzieje orientacji demokratycznej. Protopartorg Afryka-nin pośpiesznie
zszedł do
podziemia. Wkrótce też został szybko ogłoszony łyckim szpiegiem, jakim, zupełnie
możliwe,
był.
Wpadł przy próbie zagarnięcia obrazu Łyckiej Matki Bożej z Bakłużyń-skiego
Muzeum Etnograficznego. Wytężone wysiłki Czarodziei rzucenia czaru na wszystkie
zamki
pomieszczenia i okienne kraty - nie odniosły sukcesu. Jednak protopartorga znowu
zdradził
hałas (jednocześnie nasuwa to myśl o niewinności Gleba Portniagina w tym dawnym,

wspólnym niepowodzeniu). Widocznie, już z urodzenia Afrykanin kompletnie nie
nadawał
się na włamywacza.
O zdarzeniu zameldowano prezydentowi, ten rozkazał dostarczyć aresztowanego
następnego dnia rankiem do swojego gabinetu. Jednakże spotkać się byłym
przyjaciołom nie
było sądzone, ponieważ o świcie protopartorg rzeczywiście w cudowny sposób
uciekł prosto
z celi aresztu. Strażników ogarnęła nieodparta senność, kraty i drzwi rozwarły
się, a jakiś
świetlisty mąż, tożsamości którego nie udało się ustalić, wyprowadził Afrykanina
za rękę z
ciemnicy. Następnie obaj zniknęli na oczach wstrząśniętych świadków...
Podpułkownik Nikołaj Wybierzniew westchnął i sięgnął po telefon linii
wewnętrznej.
-

Słucham... - nieprzyjaźnie odezwała się słuchawka głosem szefa.

-

Tolu Toliczu! Jesteś pewny, że myśmy go nie zwerbowali?

-

A o co chodzi?

-

Bo widzisz, jego ucieczka jest jakaś taka podejrzana... W słuchawce

gniewnie
sapano.
- Nikt go nie zwerbował - burknął w końcu generał Wściekły. - Sam uciekł...
-

Naprawdę?

-

Naprawdę...

-

Dobrze, wybacz...

Podpułkownik Wybierzniew odłożył słuchawkę, z niedowierzaniem pokiwał głową,
znowu odwrócił się do monitora. Kolejny dokument był poświęcony działalności
Afrykanina
za granicą i żadnych niespodzianek nie zawierał.
Kiedy i gdzie pechowy włamywacz przekroczył granicę państwową - nie wiadomo,
ale łycka Patriarchia przyjęła go z otwartymi ramionami. Z marszu wprowadzono go
do Biura
Politycznego. Natychmiast wezwał do zniszczenia sygnalizacji świetlnej na
skrzyżowaniach,
wytępienia uzdrowicieli, i - personalnie - Gleba Portniagina. Założył ruch
prawicowych
radykałów (którego został szefem), organizował grupę SMERCZ ("Śmierć
czarodziejom!"),
wziął osobisty udział w bitwie pancernej pod chutorem Wieprzniki. Potem
pojawiały się
opisy szczegółów słynnego bohaterskiego czynu protopartorga, które podpułkownik
z
czystym sumieniem tylko przejrzał, ponieważ sam był jednym ze współautorów tego
legendarnego boju...
Całkiem niedawno dzięki zabiegom Gleba Portniagina protopartorg został uznany za

międzynarodowego terrorystę politycznego - z tego powodu miłość ludu łyckiego do

Strona 24

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

cudotwórcy zapłonęła silniej niż uprzednio, a Patriarcha Całego Łycka, Porfmusz,
naznaczył
Afrykanina na swojego następcę...
Nikołaj ponownie zdjął słuchawkę z aparatu.
-. Tolu Toliczu, jesteś pewny, że to w ogóle Afrykanin...?
-

Ja - nie... - warkliwie odrzekł Wściekły. - Ale Kondratycz jest pewny...

-

Jaki sens miałby dla Afrykanina powrót do Bakłużyna? W dodatku tak

jawnie! Czy
jest samobójcą?
-

Cholera go wie! - gniewnie odrzekł generał. - Zasuwaj dalej...

Trzeci dokument zawierał charakterystyki i szczegółowy opis wszystkich cudów,
dokonanych przez protopartorga - z obliczeniami i rysunkami. Chociaż w tej
chwili Nikołaja
interesował tylko jeden cud, właśnie - dzisiejszy... Nie, już wczorajszy:
przekroczenie
granicznej rzeki Dżuma-chlinki...
Nagle ożył i zamruczał drugi, miejski telefon. Wybierzniew nie patrząc zdjął
słuchawkę, jednak wystarczyło jej, że tylko oderwała się od widełek, by zaczął
dobiegać
znany nam już, podniecony szczebiot. Twarz pięknisia, podpułkownika, wyraziła
zmieszanie,
potem - okrucieństwo i na koniec - stoicką pokornos'ć wobec losu.
- K-kochana... - z nieskończoną cierpliwością w glosie przemówił. - Jak mnie
znalazłaś?...
Problem w tym, że na ten numer do Nikołaja dzwonili wyłącznie de-nuncjatorzy.
-

Wspaniały!... - przenikliwie zaświergotało w słuchawce. - Byłeś po

prostu
wspaniały!...
-

Ja nie o tym... - z trudem powstrzymując się wycedził. - Kto ci dał ten

numer?...
- Pieseczku!... Mój pieseczku!... Dałeś mi nie tylko numer!... Dałeś mi...
Nikołaj cicho
odsunął się, odłożył szczebioczącą słuchawkę na biurko, wyłączył komputer.
Zamknął
gabinet i poszedł pustym, niosącym echo, korytarzem, szarpnął wąskie, okute
żelazem drzwi.
- Nie liczyć baranów! - rzekł surowo silnie zaspanemu i rozdygotanemu
współpracownikowi. - Tam mi na linii wisi gadułka! Już drugi raz się wciął... Co
z was za
specjaliści, do jasnej cholery!
Pracownik ze strachem zamrugał oczyma, otworzył walizeczkę i zaczął szybko
rozkładać ramki, różdżki, pozostałe czarodziejskie przybory... Nikołaj zamknął
drzwi, z
niezadowoleniem obejrzał pusty korytarz. Gabinet generała Wściekłego mieścił się
o dwa
kroki..
- Pozwolisz, że będę obecny?...
Generał Wściekły nie był sam w gabinecie - był z Matwieiczem. Przygotowania do
spotkania ze specjalną komisją ONZ szły pełną parą. Stolica zawczasu lśniła
czystością, a do
graniczącej z Łyckiem Dżumachły wysłano dwa gąsienicowe dźwigi z ciążkami - aby
wyburzyć prywatne domy na wschodnim przedmieściu.
- Wchodź, siadaj - burknął generał i znowu odwrócił się do odpowiedzialnego za
akcję. - A więc zrozumiałeś, Matwieicz?... Najważniejsze - nawrzucać jak
najwięcej
odłamków...
Podpułkownik Wybierzniew rozejrzał się, przysiadł na jednym z rozstawionych
wzdłuż ścian krzeseł, mając nadzieję na szybkie zakończenie rozmowy.
-

Odłamki są już na miejscu... - prawie ziewając, odpowiedział generałowi

Matwieicz, który niejedno już widział w swoim życiu. - Jeszcze wczoraj
przywieźlis'my z
poligonu z półtorej tony...
-

Pordzewiałe? - podejrzliwie spytał Ws'ciekły.

-

No, dlaczego od razu pordzewiałe? - ten trochę się obraził. - Od kiedy

to Matwieicz
rdzę dostarcza?... Odłamki pierwszego gatunku - czyściutkie, aż chrupią...
-

Dobrze, wierzę. Teraz - punkt szesnasty... Praca z mieszkańcami... Nie

było

Strona 25

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

protestów?
Matwieicz wzruszył pomiętymi ramionami i podniósł znudzone oczy ku sufitowi -
czy
to dla przypomnienia sobie, czy też dla wyrażenia zdziwienia naiwnos'cią
dowództwa.
-

A jakie tam protesty, Tolu Toliczu?... - powiedział leniwie z lekkim

oburzeniem. -
Jak usłyszeli, że Amerykanie od nowa wszystko odbudują, o mało sami burzyć nie
zaczęli.
Ledwie powstrzymajmy...
-

Tak trzymać - zaakceptował po pauzie generał. - Chwat z ciebie,

Matwieicz, że ich
powstrzymałeś... i - na przyszłość - żeby nie było żadnej samowoli... Powiedz
im: niech nie
będą tacy chciwi! Nam przecież jeszcze z pewnością podrzucą jakąś pomoc
humanitarną... A
to, nie daj Boże, jeszcze zaczną wywozić meble i zwierzęta... Punkt siedemnasty.
Kiedy tutaj
przywieziemy tych z ONZ, trzeba, rozumiesz, zorganizować zepsutą piaskownicę...
żeby w
niej bawiła się czymś malutka dziewczynka... No, tylko nie głowicą bojową, rzecz
jasna...
odłamkiem stabilizatora, czy czymś takim...
-

Zorganizujemy... - z westchnieniem zgodził się posłuszny Matwieicz. -

Sprawa
nieskomplikowana...
Bez specjalnego zainteresowania przyglądał się wielkiemu portretowi Jefrema
Niedobrowa, który wisiał nad stołem generała. Nikołaj z roztargnieniem pomyślał,
że
rozmowę czas już było kończyć... Matwieicz - facet pewny. Ile już zmian władzy
przetrzymał
- i ani jednej poważnej nagany. Ale bez lekkiego "opeeru" jego, mimo wszystko,
nie należy
wypuszczać...
-

Złoty z ciebie człowiek, Matwieicz - jakby podsłuchał myśli

podpułkownika,
podsumował generał Wściekły. - Ale pijesz za dużo.
-

Wiem, ile mogę... - stwierdził obojętnie, wcale nie zdziwiony nagłą

zmianą tematu
rozmowy. Podobne zarzuty stawiały mu przecież wszystkie władze.
-
- Wie, ile może!... - uśmiechnął się szef kontrwywiadu. - A u kogo z prawej
kieszeni
wygląda zielony czorcik?
Matwieicz nieufnie spojrzą! na generała, potem najwidoczniej sobie przypomniał,
że
Wściekły został dopuszczony do bliskiego astralu, i z trwogą sprawdził prawą
kieszeń
marynarki.
-

Nie, nie ma... - z ulgą obwieścił.

-

Jest, jest... - powiedział generał. - Po prostu ty go jeszcze na razie

nie widzisz, ale ja
już widzę... Dobra, idź... i zmniejsz racje, Matwieicz, zmniejsz... Spalisz się
przecież w
pracy... przestań też żegnać się krzyżem... przynajmniej w miejscach
publicznych... Przecież
nie jesteś w Łycku, a w Bakłużynie!...
Matwieicz podniósł się z krzesła nie zdradzając najmniejszego zdene-rowowania na

pomiętej i znoszonej jak jego marynarka twarzy. Powoli ruszył do wyjścia.
Poszedł
zmniejszać dawki...
-

Zastraszyłeś człowieka... - nie bez ironii zauważył Wybierzniew, kiedy

drzwi za
Matwieiczem zamknęły się.
-

Myślałby kto, że jego można zastraszyć... - warkliwie odgryzł się

Wściekły. - Co
masz?

Strona 26

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Nikołaj przesiadł się na ciepłe krzesło, dopiero co oswobodzone przez Matwieicza
i
przenikliwie spojrzał na szefa.
-

Tolu Toliczu! Nie możesz chociaż podrzucić trochę szczegółów?

-

Nie mogę.

-

Nie, to nie, ale w takim razie, co ja konkretnie powinienem zrobić?...

Zlikwidować
Afrykanina? Aresztować Afrykanina?
-

Przede wszystkim znaleźć Afrykanina.

-

Dobrze. Znalazłem. Co dalej?!

-

Najpierw znajdź...

-

Tolu Toliczu! Przecież muszę zaraz posłać chłopaków w zasadzkę! Trzeba

ich
dokładnie poinstruować... Kiedy Afrykanin pojawi się w muzeum etnograficznym,
pójdzie
wprost do cudotwórczej. I co? Brać go?
-

Brać.

-

Dobrze. Będą brać. Nie da się... Otworzyć ogień bez uprzedzenia?

-

Stop! Dlaczego się nie da?

-

N-no... w końcu to cudotwórca... jeszcze obok ikona...

-

No przecież poprzednim razem go związaliście.

-
- Też mi porównanie! Poprzednim razem! A kim on wtedy był? Hersztem podziemia...

Ani autorytetu, ani wsparcia... A teraz?... Teraz jest prawie pierwszym
cudotwórcą gminy!
No, sam pomyśl...
Generał Wściekły ze skrajnie wymęczonym wyglądem najpierw potarł jedną brew,
potem - drugą.
- Bokiem mi już wychodzisz, Kola... - szczerze się przyznał. - Czego ty chcesz,
no?
Podpułkownik Wybierzniew zwiesił nos na kwintę.
-

Może pójść jeszcze raz do Kondratycza, uściślić...

-

A kto będzie do niego szedł? - z żywym zainteresowaniem spytał generał

Wściekły.
-

No, przecież nie ja!...

-

To znaczy, że ja, tak? - patrząc łagodnie na Nikołaja Wybierzniewa,

generał
pokiwał mądrą siwiejącą głową. - Nie, Kola, nie uda ci się, nawet nie łudź
się... Kondratycz
teraz nie w humorze, a w dodatku na zegarze już, spójrz, druga godzina...
Jeszcze, nie daj
Boże, zaspany wykastruje - jednym zaklęciem... Inne pytania są?
Cierpiętniczo marszcząc się, Wybierzniew podrapał nos.
-

Wiesz, jeśli szczerze... Aby go szlag, tego Afrykanina! Za to

Kondratycz... przecież
w dzieciństwie się przyjaźnili...
-

Co było, a nie jest...! Teraz - to wrogowie...

-

Wrogowie... Wrogość to, wiesz, kontynuacja przyjaźni innymi środkami.

Wdepniesz nieumyślnie - potem przez całe życie się nie oczyścisz... Tolu
Toliczu! Czuję psim
węchem: coś tu nie tak... Po jakiego... potrzebny byl mu ten cały cyrk na
wodzie?... Obok
mostu! Na widoku... A skrzat? Czy ty możesz sobie przedstawić drugą personę
Łyckiej
Patriarchii ze skrzatem na ręku?...
Generał Wściekły popatrzył na kompletnie przybitego Nikołaja, westchnął,
podniósł
się i obszedł stół, pokrzepiająco poklepał go po ramieniu.
- Kola - smętnie powiedział - sam pomyśl: kogo ja mogę innego rzucić na tego
Afrykanina?... Tylko ciebie. Sprawa, jak sam widzisz, jest skomplikowana,
odpowiedzialna...
- Jakoś tak niezauważalnie podniósł podpułkownika z krzesła, objął po
przyjacielsku i,
kontynuując gadkę, odprowadził do drzwi. - O, posłuchaj: łapaliśmy kiedyś
maniaka-
terrorystę...
Wyobraź sobie, wysadzał w powietrze kwartety skrzypcowe! Przy tym ładunki,

Strona 27

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

bydlak, podkładał takie, że aż dachy z teatrów leciały... z kim my wtedy się nie

konsultowaliśmy! Z psychiatrami, z muzykantami... A potem okazało się:
przeciętny
antysemita... Tak więc, może tutaj wszystko jest prostsze, niż się wydaje...
Mówiąc to wystawił Nikołaja na korytarz i zamknął za nim drzwi. Ten ordynarnie
zaklął półgłosem, ale co mu pozostało? Poszedł do siebie... Opowiedziana przez
szefa bajka w
żaden sposób go nie uspokoiła. Kto jak kto, ale Nikołaj Wybierzniew doskonale
wiedział, że
do rozpadu powiatu suslowskiego Tol Tolicz był posterunkowym, zatem logiczne, że

prowadzić sprawy aktów terrorystycznych w żaden sposób nie mógł...
W połowie drogi podpułkownik spotkał silnie zaspanego pracownika, który tępo
patrzył na różdżkę we własnych rękach. Różdżka leniwie kręciła się to w kierunku
zgodnym z
ruchem wskazówek zegara, to w przeciwnym... Cały ten proces bardzo wyraźnie
przypominał
ziewanie.
- No co? - nieprzyjaźnie spytał Nikołaj. Pracownik wzruszył ramionami z miną
winnego.
- Jeszcze nie wyszukałem... Może milczy, przyczaił się...
Wybierzniew us'miechnął się złośliwie i ruszył dalej. Otworzył gabinet, wszedł.
Leżąca na stole słuchawka dalej szczebiotała. Pojawiła się silna chęć powrotu na
korytarz,
przyciągnięcia tutaj za kołnierz tego tępaka z jego pieprzoną różdżką i
wepchnięcia jego
zaspanej mordy wprost w ćwierkającą słuchawkę.
Nikołaj siadł za stołem, odłożył słuchawkę, włączył komputer. Póki ten się
ładował,
telefon zabrzęczał ponownie.
-

Słucham... - burknął Nikołaj.

-

Pieseczku, znowu nas rozłączyło...

K...! Podpułkownik Wybierzniew spojrzał szaleńczo na odsuniętą od ucha
słuchawkę.
Widać jednak to nie gadulka... Kiedy, właściwie, dał jej ten numer?... Był
pijany, czy co?...
Nikołaj posłał chłopaków w zasadzkę, specjalnie opuścił budynek muzeum nie przez

służbowe, a przez główne wejście. Zapalił, postał na
schodach, rozejrzał się. Pod białym światłem latarni ulicznych migotały wymyte
wodą
z proszkiem do prania wilgotne asfaltowe jezdnie, mlecznie świeciła zebra
przejścia dla
pieszych. W dali mrugały światła na skrzyżowaniu. Nagle Nikołaj przypomniał
sobie, że w
Łycku ruchem drogowym kierują milicjanci, albowiem światła uliczne i ognie
piekielne - sens
mają jednaki... diabelski.
Na terenie Baklużyna działało spokojnie co najmniej siedem poważnych wywiadów
zagranicznych (pozostałych nie warto nawet liczyć). Dlatego nie można było mieć
nadziei, że
taka poważna akcja, jak zasadzka w muzeum etnograficznym, nie przyciągnie
powszechnego
zainteresowania... Oczywiście, można byłoby przeprowadzić ją na wyższym poziomie

tajności, dyskretnie wprowadzić chłopaków do personelu muzealnego, ale dopiero
wtedy
wszyscy zaniepokoiliby się nie na żarty - od Łycka do Kara-kałpakii... Prawdę
mówiąc,
gdyby to zależało od Nikołaja - własnoręcznie by przygotował i powiesił nad
głównym
wejściem tabliczkę: "Uwaga! W muzeum urządzono zasadzkę". Specjalnie dla
Afrykanina...
- Dobry wieczór, Nikołaju Sanyczu... Spaceruje pan?... Podniesiony jasny
kapelusz
nad srebrzystą, opuszczoną łysiną i szeroki, jak u czaszki, uśmiech...
- Dobry, dobry... - uśmiechnął się w odpowiedzi Nikołaj. - Tak, wyszedłem sobie,

Strona 28

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wiecie, świeżym powietrzem pooddychać...
Jaki, do cholery, wieczór - już ranek nadchodzi! Nawiasem mówiąc, wymieniający
ukłony z Wybierzniewem staruszek widniał u niego w spisie jako - wszystkim znany
- agent
pracujący na rzecz krasnojarskiego wywiadu (prawdopodobnie dorabiał sobie też w
orenburskim). Zresztą ludność niepodległej Republiki Bakłużyno była niezbyt
liczna, dlatego
każdy dla kogoś tam pracował. Jak nie dla tych, to dla innych.
Nikołaj szedł po dźwięcznych nocnych chodnikach, próbując nie myśleć o zleconej
mu sprawie. Za wcześnie. Uzbieramy trochę faktów - wtedy pomyślimy... Znacznie
korzystniej było rozważyć problem, jak mu się udało wsypać swój służbowy numer
telefonu.
Pieseczek...
Nie, jest absolutnie pewny: sam jej numeru nie dawał. Najwidoczniej któryś z
donosicieli... Nikołaj w myśli przejrzał listę swoich najlepszych kabli. W
jakimś stopniu
wszyscy znali Nike Niewyrazinową. A to znaczy, że numer mogła wytrząsnąć z
każdego... T-
tak, klops...
Wysiłkami Gleba Portniagina centrum gminy powoli nabierało stołecznego blichtru.

Bezdźwięcznie płonęły reklamy. Broadway. Pośrodku placu, na niskim granitowym
cokole
świeciła się Car-stopa. Odbity kawałek był ściśle oparty o żeliwny korpus...
Nagle coś
zagrzmiało, zatrzeszczało - obok Wybierzniewa przeleciał, niedawno puszczony,
pośpieszny
tramwaj, który wyrwał się ze swojej betonowej nory - pewnie ostatni
dzisiejszy... Ściślej -
wczorajszy... Minął dwupiętrowy, różowy budynek konserwatorium (była podstawowa
szkoła
muzyczna). Podpułkownik zapalił jeszcze jednego papierosa i skręcił z alei w
zaułek. Od razu
powiało starym Bakłu-żynem. Latarnie nie paliły się. Cicho marudziło drzewnym
złodziejskim żargonem zużyte czarne listowie, a niewidoczna mała psina szczekała
cieniutko
i ury wiście - jak w butelkę.
Dzwonek nie działał, trzeba było stukać. Drzwi Nikolajowi otworzył szczupły,
podobny do wyrostka facecik. Na oko można było mu dać tak samo trzydzieści, jak
czterdzieści, a nawet całe czterdzieści pięć lat. W rzeczywistości, bezrobotnemu
Maksymowi
Krochotowowi stuknęły niedawno, jak zapisano w jednym z dossier podpułkownika
Wybierzniewa, pięćdziesiąt dwa lata.
Ani jedno jego oko nie było zaspane, co zresztą było naturalne, ponieważ o tej
wizycie
Krochotow został zawczasu uprzedzony.
- Dzień dobry-dzień dobry... - z roztargnieniem odezwał się na jego powitanie
Nikołaj
i wszedł. Obrzucił zmęczonym wzrokiem nędzne umeblowanie. - Jak tam życie
młode?...
Porozmawiali o życiu, o nieobecności w nim szczęścia, o cenach. Wy-bierzniew bez

natarczywości podał pewną sumę pieniędzy. Gospodarz tak samo nieprzymuszenie ją
przyjął.
-

Nie chcesz się przejść? - spytał Nikołaj.

-

Z panem? - bojaźliwie spytał Maksym.

-

Nie, beze mnie... Noc, zresztą, jest wspaniała... Powietrze, gwiazdy...

-

Długo trzeba będzie spacerować?

-

Z półtorej godzinki...

-
Podpułkownik wyprowadził gospodarza, zamknął za nim drzwi i poszedł do kuchni.
Szczelnie zasłonił rozpadającą się zasłonkę. Potem z miną zdecydowanego się
zastrzelić
wsunął prawą rękę pod pachę, ale wyciągnął stamtąd nie broń, a jedynie
plastykowe
opakowanie śmietanki. Otworzył je, wylał połowę zawartości do miseczki, postawił
ją na

Strona 29

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

środku kulawego kuchennego stołu, zdjął gipsową kratkę zakrywającą otwór kanału
wentylacyjnego, i wydał cichy, umowny gwizd. Potem usiadł za stołem, rozpoczął
oczekiwanie.
Niedługo w czarnej, kwadratowej dziurze pojawiła się owłosiona twarzyczka i z
przestrachem rozejrzała się wypukłymi oczkami.
- Wszystko w porządku, w porządku... - uspokoił go Nikołaj. - Możesz nie
sprawdzać... Przyniosłem ci estońską śmietankę... Przecież lubisz estońską?...
Zgiętym palcem popchnął miseczkę bliżej i wypukłe oczka zapłonęły. Skrzat
zgrabnie
zbiegł na pazurkach po ścianie, momentalnie znalazł się na stole i z rozkoszą
mrucząc,
zanurzył mordkę w importowany produkt.
-

A Czaszka z Esaułem będą się rozliczać... - rzekł, mlaskając, oblizując

się. - Esauł
go w poprzednim życiu oszukał na piętnas'cie srebrników... Powiedział mu o tym
astrolog,
ale zdążyli go już sprzątnąć...
-

Najpierw sobie zjedz... Zdążymy się nagadać...

Nikołaj założył nogę na nogę i zapalił, popatrywał na gościa z przyjaznym,
zmęczonym uśmiechem. Wierny testamentowi niezapomnianego szefa Ochrany Siergieja

Wasiljewicza Zubatowa, uważał za głupotę pośpieszne wypytywanie donosiciela i
wytrząsanie z niego zeznań... Kabla trzeba lubić. Najpierw z nim pogadaj,
porozmawiaj od
serca, dowiedz się, czy czegoś mu nie trzeba, pomóż w miarę możliwości... A
donosy i tak,
sam z siebie, złoży.
Łachudrzaka Nikołaj cenił. Ten skrzat, który dostał się kontrwywiadowi Bakłużyna
w
spadku po radzieckim reżymie, kiedyś pracował dla KGB, a w 1950 roku, od razu po

schizmie Siły Nieczystej, został nawet wprowadzony w szeregi podziemnych.
Uwielbiał
śmietankę.
Zamaszyście wylizał miskę, otarł się, siadł w kucki i błyszcząc oczkami, zaczął
- aż
dławiąc się z pośpiechu - dzielić się wiadomościami:
- A Czaszka mówi: licznik bije od czasów Heroda Antypasa... odsetek od czasów
Heroda nazbierało się tyle!... I jeszcze po kursie... Wszyscy teraz na baczność,
z Tyraspola
jedzie brygada...
- Spokojnie, spokojnie... - dobrodusznie przerwał mu Wybierzniew. - Jak tam sam
żyjesz? Dawno przecież nie widzieliśmy się...
Uczciwie mówiąc, rozróby mafii bakłużyńskiej, nawet takie połączone z
interwencją
zagranicznego światka przestępczego, teraz mało go interesowały.
Plecki Łachudrzaka z obrzydzeniem otrząsnęły się pod sierścią o oliwkowej
barwie.
-

Uciekinierzy już nam bokiem wychodzą... - poskarżył się.

-

Uciekinierzy? - z iskierką zainteresowania spytał Nikołaj. - Skąd?

-

A, ci, dżumachlińscy...

-

A-a... jutro tam ze dwa rejony idą do wyburzenia! A co to za

uciekinierzy? Ludzie
czy skrzaty?...
-

Ci i tamci - niewesoło odrzekł Lachudrzak. - Takie buraki! Wiocha - była

i jest
wiochą... Nie, no po co tutaj się pchają? W Dżumachli mają mało miejsca, czy co?
Nikołaj Wybierzniew ze współczuciem pocmykał językiem.
-

Jasnopopielate też są?

-

Łyckie, czy jak?... Też sporo... Niby granicę zamknięto, posterunek

graniczny
zaklęto - nie, mimo to się przesączają... Przez nich już w ogóle nie da się
żyć!... Karmiciel ze
swoimi chłopakami ze struktur mafijnych przyjmuje zamówienia - na odstrzał
poltergeistów!
Jak to? Czy to w porządku?... Nigdy wcześniej czegoś takiego u nas nie było...
-

A łyckich znasz wszystkich?...

Lachudrzak zamilkł. Nad zasłonką w czarnym oknie żółkł jednoboki księżyc. Mętny

Strona 30

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-
jak lampa na klatce schodowej.
- W stolicy?... Nooo, właściwie, to tak... Niektórych lepiej, niektórych
gorzej... A kto
jest potrzebny?
- Hm... - Namyślając się podpułkownik Wybierzniew gniótł twarz własną dłonią. -
Na
razie nie wiem... - przyznał się, odsuwając dłoń. - Ale ktoś powinien się
pojawić. I to jeśli nie
dziś, to najpóźniej jutro...
Lachudrzak uważnie spojrzał na Nikołaja i zrozumiał, że rozpoczęła się poważna
rozmowa.
-

Jasnoszary? - z uwagą uściślił.

-

Jasnoszary... Średniego wzrostu... I-i... chyba to wszystko. Przeszedł

granicę tej
nocy... Dokładniej - przeniósł go... - Nikołaj pomyślał - jakiś z
-
łyckich cudotwórców. Raczej nie będzie się tym chwalił przed bractwem, ale może
przypadkiem się wygadać...
-

Co? co?... Razem przechodzili granicę?...

-

Razem...

Łachudrzak siedział nieruchomo i jedynie mrugał oczami w zakłopotaniu. To, co
teraz
usłyszał od podpułkownika, wydało mu się nieprawdopodobne. W dodatku skrzacik
wystraszył się... Z cudotwórcami z Łycka nie ma żartów... Pryśnie wodą s'więconą
- i żegnaj
- Bakłużyno! Witaj, astralu!...
-

A co ja mam?...

-

Nic... Jak pojawi się - powiesz... Łachudrzak ciągle jeszcze się wahał.

Nikołaj chrząknął, zmarszczył się, znowu sięgnął po opakowanie.
- Nie chcesz... jeszcze - powiedział, podsuwając miseczkę bliżej - trochę
śmietanki?...
ROZDZIAŁ 5
AFRYKANIN, lat czterdzieści cztery, protopartorg
Kiedy jakaś złośliwa drobnica spróbowała połaskotać pod wodą jego lewą piętę,
Afrykanin, który zdążył już dojść do połowy Dżumachlinki, lekko się wystraszył.
Nagle
wyobraził sobie, że właśnie teraz, w tej sekundzie, patriarcha Porfiriusz, ze
wstrętem
ściskając usta, wykreśla go ze spisu cudotwórców - i chłodna ciemna woda od razu
rozstąpi
się pod jego bosymi stopami. A pływać Afrykanin naprawdę nie umiał...
Chociaż, rzecz jasna, wszystko nie jest takie proste... Jednym pociągnięciem
pióra nie
da się pozbawić charyzmy. Dopóki tłum wierzy w swojego wybrańca - ten nie utonie
w
żadnych okolicznościach. Nawet kiedy wieść o dymisji dojdzie do ludzkich uszu,
uwierzą w
to nie od razu. Powinien minąć z tydzień albo i dwa, zanim środki masowej
informacji
przekonają mieszkańców, że wybraniec narodu tylko udawał takiego. A nawet w
takim
wypadku z pewnością pozostanie pewna liczba nieprzekonanych uparciuchów,
sceptyków.
Rozumie się, że przy tylko takim wsparciu już nie będzie spacerów po wodzie, ale
mniejsze
cuda można będzie jeszcze robić...
Potem z łyckiego brzegu poleciały kule i Afrykanin nie miał czasu na
wątpliwości.
Zezłościł się, przeklął karabin maszynowy, a przy okazji i bezimiennego
podwodnego urwisa,
który go łaskotał...
Nawiasem mówiąc, wdrapać się na dwumetrowej wysokości urwisko po wymytych z
ziemi zwojach grubych korzeni okazało się trudniejsze niż
przejście przez Dżumachlinkę w świetle reflektorów i pod ogniem karabinów
maszynowych. Na wszelki wypadek protopartorg, po dotarciu na ląd, od razu
odwrócił wzrok
obsługi reflektorów - oba snopy światła zgubiły naruszyciela, na ślepo zaczęły

Strona 31

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

przeszukiwać
brzeg. Bliskość zimnej wody odzywała się bólem w stawach. Pokaszlując,
cudotwórca w
niełasce przysiadł na jakimś korzeniu i delikatnie oderwał od riasy skrzacika,
który przy-
błąkał się nie wiadomo skąd.
- No... - przeciągle powiedział. - Chodź, Anczutka, przyjacielu, na dobry
początek
trochę odpocznijmy...
Rozgardiasz na moście spłoszył całe życie po tej stronie rzeki. Drzemiące na
koronie
wierzby wielkie jękajło zgłupiało zaspane, podskoczyło i napełniło zarośla
wywrzaskiwanymi
komendami, ciężkim tupotem wojskowych buciorów, psim szczekaniem... Bez żadnej
wątpliwości, tam, daleko, baklużynianie ogłosili alarm bojowy na posterunku
granicznym.
- Uciekajmy!... - krzyknął oszalały ze strachu Anczutka.
Afrykanin powoli odwrócił się do skrzata, podniósł srokate brwi, obejrzał go od
nóg
po łepek. W istocie sam nie rozumiał do końca, skąd mu przyszedł do głowy
pomysł, aby
wziąć pod swoją opiekę tę malutką, puszystą siłę nieczystą. No cóż... Mówi się,
że każdy
antysemita ma swojego ukochanego śyda. Zatem dlaczego protopartorg Afrykanin nie
może
sobie wziąć na ulubieńca jakiegoś skrzata?...
Protopartorg zmarszczył brwi, zdjął z ramienia wiszące na sznurowadłach buty,
jakby
nie słysząc zbliżających się hałasów, zaczął je nakładać. Porfiriuszowi bez
wątpienia już
donieśli o jego ucieczce. A jutro Patriarcha dowie się o tej pogranicznej
awanturze. Jeszcze z
dzień będzie się wahał, a potem... A właśnie, co będzie potem? Co by sam
Afrykanin zrobił,
gdyby był na miejscu Porfiriusza? W każdym razie nie zdecydowałby się ogłosić,
że jego
najbliższy współpracownik to zbieg i renegat...
Szeroka twarz cudotwórcy pogrążyła się w ponurych myślach. Dookoła
rozpościerającej się na skraju urwiska polany kręciła się, niewidoczna dla
zwykłego
ludzkiego oka, drobna leśna siła nieczysta: bludnice, po-tykacze, popychla... Na
samą polanę
nawet nie próbowały się wysunąć - odstraszała je purpurowa aura Afrykanina.
Pomiędzy
pniami wyjrzała ogłupiała morda czorta. Gospodarz zarośli patrzył wystraszonymi
okrągłymi
białymi oczyma, poruszył wywróconymi na nice nozdrzami - i zniknął.
Anczutki nie zauważył. Gdyby skrzacik był sam - w żaden sposób nie mógłby się
ukryć przed czujnym wzrokiem krewniaka...
Potem ktoś' jak dzik przedarł się przez zagajnik i strasznym głosem wydał
rozkaz:
- Stój! Ręce do góry!
Anczutka w przerażeniu złapał protopartorga za nogę, przeszkadzając w
zasznurowaniu buta. Ten podniósł głowę, dostrzegł o dwa kroki od siebie
barczystego junaka
w hełmie i kamizelce kuloodpornej na kombinezonie ochronnej barwy. Potupał obutą
nogą, z
niezadowoleniem skinął w stronę czerniejącej w ciemnościach osiny. śołnierz
wojsk ochrony
pogranicza natychmiast skierował na nią lufę automatu, miękkim, ale ciężkim
krokiem
podszedł do drzewa, oparł lufę o korę. Rutynowymi ruchami zrewidował osinę,
namacał
sęczek, zmarszczył się.
- Kontrabanda?... - zapytał ze złością. - A no, dokumenty!... Gdzie?! Ręce za
głowę,
mówiłem!... Sam wyjmę...
Afrykanin zabrał się za drugi but. śołnierz z ponurym sapaniem studiował w

Strona 32

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

świetle
latarki zerwany z drzewa delikatny, młody listek.
- Zaświadczenie o zwolnieniu z pierdla?... Mało tego, że recydywista, to jeszcze

szpiegów przeprawiasz?... Gadaj, sukinsynu, gdzie twój kiient! Gdzie ten w
riasie?...
Powiał lekki, nocny wietrzyk. Listowie osiny zamamrotało niewyraźnie. śołnierz
wysłuchał paplaniny drzewa z wyraźnym brakiem zaufania. Tymczasem przez zagajnik

przedarł się jeszcze jeden plamisty w kamizelce kuloodpornej i rzucił szybkie
spojrzenie w
stronę kolegi, sprawdzającego dokumenty, potem pospieszył w stronę brzegu.
- Chlupajło! - z płaczliwą groźbą w głosie zawołał, nachylając się nad
urwiskiem. -
No, dlaczego nie łowisz okoni, czorcie z wy trzeszczem!... Niby się wodnikiem
nazywa!
Zaprzedałeś się Lyckowi?...
Na dole plusnęło, zaszeleścił obsypujący się po stromiźnie piasek, zaskrzypiały,

zatrzeszczały wymyte z brzegu korzenie drzew. Ktoś wdrapywał się po obrywie.
Niedługo na
skraju legła błoniasta łapa, potem ukazał się przygnębiony żabi pysk. Oczy - jak
pęcherze.
- No tak, nie łowię!... - zawył w odpowiedzi mieszkaniec rzeki. - Ja już na
neutralnych
wodach zacząłem go łaskotać. O!... - Skrzywiony z bólu, blady, obrzmiały
Chlupajło
(nawiasem mówiąc, podejrzanie podob-
ny do skrywającego się przed ramieniem sprawiedliwości Bormana) okazał skręcony,

silnie spuchnięty palec, którym najprawdopodobniej próbował połaskotać spod wody

naruszyciela. - Od razu kurcz mnie złapał!...
Jakieś dziwne teraz stały się wodniki: ani brody, ani włosów - tylko jakaś
zielonkawa
szczecinka... Wygolił się na łyso, czy co?...
Afrykanin przytupał silnie zasznurowanym butem, stękając podniósł się z
korzenia. Ze
wszystkich rozważań wynikało, że przez najbliższych kilka dni nie będą śmieli go
pozbawić
statusu cudotwórcy...
- Frajerzy... - z westchnieniem podsumował, nie bez złośliwości popatrując na
zebraną
na brzegu kompanię. - Chodźmy, Anczutka...
Noc była czarniejsza od riasy Afrykanina, i tak samo buro-podpalana. Po lewej
stronie
znajdowały się chyba niewidoczne stąd strumienie: grzmiał stamtąd satanistyczny
chichot
żab. W oddali migotała gwiezdna mgławica świateł przedmieść Dżumachły (drugiego
co do
wielkości miasta niepodległej Republiki Bakłużyno), a o czterdzieści kroków
żółciały trzy
okienka stojącego na uboczu domku. Właśnie w ich stronę skierował się powolnym,
pewnym
krokiem protopartorg w niełasce. A właśnie, dlaczego okna są trzy, kiedy powinny
być dwa?
Ach, tam jeszcze drzwi są otwarte na oścież... Bojąc się pozostać z tyłu,
Anczutka drobił
szybciutko obok.
-

Ja tam nie mogę... - jęczał, od czasu do czasu nabierając odwagi i

szarpiąc lekko
towarzysza za dół riasy. - Skrzat zobaczy, że jesteśmy razem, opowie bractwu...
Swoi mnie
wykończą...
-

Inaczej nie bywa... - po przyjacielsku pocieszył go Afrykanin. - Tylko,

wiesz, mam
wrażenie, Anczutka, że nie ma tam żadnego skrzata. śadnego - ani podwórkowego,
ani

Strona 33

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

strychowego.
Protopartorg otworzył furtkę. Trzy płaszczyzny żółtawego światła przecinały sad.

Oszałamiał zapach bzu. Anczutka poruszył nozdrzami, poweselał i więcej już nie
szarpał
towarzysza. Widocznie zrozumiał, że Afrykanin ma rację: skrzat tu był, ale
niedawno się
zmył...
Kiedy przestąpili niski próg, znaleźli się w zabałaganionej kuchni, gdzie za
pokrytym
przepaloną ceratą kulawym stołem siedział, rozgoryczony, mocno pijany gospodarz
-
zarośnięty do niemożliwości. Kiedy usłyszał
skrzypienie desek podłogi pod masywnymi stopami Afrykanina, powoli podniósł
zarośniętą po oczy twarz i utkwił nierozumiejący wzrok we wchodzących.
Potrząsnął kudłatą
głową - znowu się przypatrzył. Nerwowo podrapał pazurami miejsce, gdzie jego
broda
przechodziła w brwi... Błyskawicznie trzeźwiał.
-

No, witaj, Witaliju... - po przyjacielsku rzekł Afrykanin. -

Poznajesz?... Obiecałem,
że wrócę - i wróciłem...
-

Ty... zwariowałeś... - w końcu wyrzekł gospodarz.

-

No, załóżmy, że stracić rozum, to już dawno straciłem... - uśmiechając

się, dodał
Afrykanin. - Ale w Lycku o mało nie wyzdrowiałem. Na szczęście w porę się
powstrzymałem! Nie, pomyślałem sobie, czas do Bakłużyna. Bo to, widzisz,
rzeczywiście
zaczną mnie za normalnego uważać...
Protopartorg chrząknął, przestąpił z nogi na nogę, rozglądał się. Można by
powiedzieć, że nie miał szyi, dlatego aby się rozejrzeć, musiał obracać się
całym tułowiem.
Zasłona zerwana, na podłodze potłuczone szkło, śmieci, obdarte kawałki tapety.
Nad
kulawym stołem - jasny prostokąt po zdjętym obrazie (po ikonie pozostaje plama o
innej
formie i mniejszych rozmiarów)... Ohyda zapuszczenia. Mieszkanie zawyczaj tak
wygląda po
ewakuacji.
-

A co to u ciebie taki bałagan? - z troską spytał gość. - I drzwi - na

oścież...
Rozwodzisz się, czy co?...
-

Po co przyszedłeś?... - wyrzekł gospodarz, patrząc z lękiem na

Afrykanina.
-

Po co? - Afrykanin rozejrzał się jeszcze raz, przysiadł na rachitycznym

taborecie. -
Chcę, Witalij, przypomnieć o czymś ludziom... Wystarczy! Pożyliście sobie
spokojnie pod
opieką Gleba Portniagina... - Rzucił spopielające ciemne spojrzenie spod
zsuniętych
srokatych brwi. - Przyłączysz się?
Nos Witalija, w wielkich porach (jedyna goła część twarzy) stał się biały jak
krochmal. Oszalałe oczy zatrzymały się na rozpoczętej butelce. Gwałtownym ruchem
Witalij
chwycił ją za szyjkę i spróbował napełnić niewielką, graniastą szklankę. Potem
stało się coś
dziwnego i niezrozumiałego: wódka z bulgotaniem opuszczała butelkę, ale szklanka

pozostawała pusta. W porę skojarzywszy, że ryzykuje pozbawienie się alkoholu,
gospodarz
tak samo nerwowo odstawił oba pojemniki na skraj stołu.
- Co powiesz? - surowo spytał cudotwórca.
Szybko dysząc, jak pies, Witalij patrzył na protopartorga. W końcu oderwał wzrok
i
pokręcił kudłatą głową.
-

Mmm... n-nie... - wymuczał, jakby z bólem. - N-nie proś... Rzuciłem

politykę... Już
pół roku minęło, jak rzuciłem... Spaliłem partyjną legitymację, ikonę ukryłem,

Strona 34

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

medal - także...
Niepotrzebnie przyszedłeś, Nikodemie... Ja przecież mam żonę, dzieci...
-

Gdzie? - ponuro zainteresował się Afrykanin, nazwany w tym przypadku

Nikodemem.
-

Co - gdzie?...

-

No, żona, dzieci...

Gospodarz rozejrzał się otępiałym wzrokiem. Ani dzieci, ani małżonki w granicach

kuchenki nie było widać.
- A-a... - ze zrozumieniem rzekł przeciągle. - Przenieśli się... No, a ja -
jużjutro... z
samego rana...
Wyciągnął rękę po butelkę, ale natychmiast cofnął ją, ze strachem patrząc na
Afrykanina, wytarł spotniałą dłoń o koszulę.
-

Nic ci się nie uda... - ochryple ostrzegł, jakby całkowicie otrzeźwiały.

- Wtedy się
nie udało, a teraz - tym bardziej. Staruszkowie - wszyscy są zastraszeni, a
młodym idee są na
h... potrzebne...
-

A podziemie?

Witalij skrzywił się i machnął ręką.
-

Rozpadło się...

-

Tak od razu się rozpadło? - nie uwierzył Afrykanin.

-

No, nie od razu, rzecz jasna... - niechętnie przyznał Witalij. - Dwa

lata temu w
stolicy mityng urządzili... poprowadzili demonstrację... z lustrami...
-

Z lustrami?...

-

Noo... żeby sami siebie zobaczyli... do czego ich czarodzieje

doprowadzili...
-

To wtedy, kiedy was rozgonili armatkami wodnymi? Witalij zamrugał,

podniósł
zarośniętą twarz.
-

Z jakimi armatkami wodnymi? - spytał ogłupiały.

- W "Czerwonym Sztandarze" był artykuł - wyjaśnił Afrykanin. - i was woda
rozaonili
oałkami...
Lekko odsuwając się, Witalij bojaźliwie spojrzał na Afrykanina.
- Niee... - w końcu powiedział niezdecydowanie. - Wszystko było porządnie:
mieliśmy
zezwolenie na mityng, na demonstrację także...
- A kto wydał zezwolenie? - zapytał z goryczą Afrykanin. - Czy osobiście, nie
daj
Boże, Gleb Portniagin?
Witalij skulił się, opuścił głowę na pierś.
- Jak upadliście... - powtórzył z goryczą Afrykanin. - Od przeklętego
czarodzieja
wypraszali zezwolenie... I to na co! Na przejaw gniewu ludu... Ech!...
Zamilkł, potem nagle wyciągnął po gospodarsku rozpostartą dłoń przez stół, wziął

butelkę, obejrzał z dezaprobatą... Z jaskrawej etykietki spoglądał na niego
złośliwie starzec o
koźlej bródce. "Nedobroff. Wódka najwyższej jakości. Rozlano i doładowano... tam
i tam...
Wystrzegajcie się podróbek".
-

A czy chodziaż były jakieś prowokacje ze strony czarodziei?... - z

nadzieją spytał
Afrykanin, stawiając butelkę na stole. - Podczas mityngu...
-

Przecież nas gliny ochraniały... - powiedział Witalij z miną winnego. -

Nie, no były,
rzecz jasna... - natychmiast spróbował się poprawić. - Wiedźmy bakłużyriskie
chciały rzucić
uroki...
-

I co?

-

Od razu je zwinęli... Dwóm odebrali na rok licencję... Wróżyć mogą, ale

nic
więcej... Właśnie od tego czasu właściwie już innych większych akcji nie
organizowano...
Nastąpiło ciężkie długotrwałe milczenie.

Strona 35

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Ta-ak... - w końcu rzekł Afrykanin. - Pocieszyłeś... No, a przywódcy? Też się
rozpadli?
-

Bóg ich wie... - z żalem powiedział Witalij. - Klim, wydaje się, poszedł

do handlu, a
Pankracy zniknął w cieniu...
-

To znaczy, że dalej prowadzi ekspropriacje? - ucieszył się Afrykanin.

-

No tak, prowadzi, prowadzi... - smętnie odpowiedział gospodarz. -

Ostatnio wziął
bank, jak mówią, w zeszłym tygodniu... Ale przecież to tak, bez polityki...
Zawstydził się - i zamilkł.
- Ech, Witalij, Witalij... - z wyrzutem rzucił Afrykanin. - Takie podziemie wam
zostawiłem, a wy...
Gospodarz zachlipał.
- Popatrz ty na mnie! - żałośnie wykrzyczał. - No, spójrz! No, jaki ze mnie
partyzant?
Tak! Podupadłem! Tak! Telewizji nie oglądam, radia nie słucham, gazet nie
czytam... O,
widzisz? - Witalij nie patrząc wskazał palcem na kołchoźnik z wiszącym pod nim
oderwanym
kawałkiem przewodu. - Ja już nie jestem ten, Nikodemie, nie ten, co dawniej...
Ty też,
zresztą...
Afrykanin zadrżał i powoli odwrócił się do gospodarza. Witalij zadławił się.
- N-no... sam przecież wiesz, znasz nieczyste siły... - szeptem wyjaśnił,
wskazał
szybko załzawionymi oczyma na cofającego się Anczutkę. Ten, w obecności
Afrykanina nie
śmiał stać się niewidzialnym i jedynie silnie wcisnął się w kąt.
Przez jakiś czas obaj patrzyli na skrzata.
- I cóż?... - głucho, z przerwami przemówił Afrykanin. - Dla świętej sprawy z
diabłem
można się pokumać... Honorowych ludzi - widzę, już nie zostało - zdaje się, ze
skrzatami
pracować będziemy...
Witalij podniósł zalepione oczy i, odsłaniając resztki zębów, z trzaskiem
rozerwał
kołnierz koszuli.
- Nie syp mi soli na ranę, Nikodemie... - sycząco wyjęczał. - Zamilcz!...
Afrykanin wstał. Jego szeroka twarz obrzmiała, pociemniała.
- Jeśli ja teraz zamilknę - z trudem wymawiając każde oddzielne słowo, wydusił z

siebie - kamienie będą krzyczały... Nie tylko zresztą, kamienie!
Zapalczywie machnął ręką - w zepsutym kołchoźniku coś trzasnęło, zaszumiało, w
następnej chwili do martwego głośnika w niezrozumiały sposób wdarła się
wieczorna audycja
łyckiego radia. Dźwięczny dziecięcy głosik deklamował w samozapamiętaniu:
Kiedy Chrystus był malutki,
Z kędzierzawą głową...
- Nie śmiej!... - Witalij podskoczył, rzucił się do głośnika. Zerwał go ze
ściany, z
rozmachem rzucił na podłogę i z chrzęstem rozdeptał obcasem...
Takze biegał w walonkach.
Rozpłaszczony jak naleśnik głośnik radośnie kontynuował, jakby się nic nie
stało.
Witalij zawył, schwycił kołchoźnik, wybiegł w otwarte na oścież drzwi, podbiegł
do
studni.
W żydowskie pustkowie
Rzucał śnieżkami...
To już zabrzmiało na pożegnanie. Potem słychać było głośny plusk - i wszystko
ucichło. Później w oddrzwiach, powłócząc nogami, pojawił się Witalij. Nawet
poprzez
nadmierne owłosienie widać było, że twarz jego jest wykrzywiona złością.
- Odejdź... - wyrzekł bezsilnie.
Pochylając głowę protopartorg ruszył ku drzwiom. Anczutka rzucił się za nim.
Kiedy
stanął na progu, Afrykanin splunął, i nie krępując się gospodarzem, strzepnął
brud ze swoich

Strona 36

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wysokich, żołnierskich butów.
- W imieniu rewolucji - wycedził - niech dom ten spocznie w ruinach na wieki...
Pozostawiony w samotności gospodarz przeklętego mieszkania schylił się nad
przedziurawionym progiem. Gniewne splunięcie protopartorga przepaliło cegły na
wylot.
Witalij wydał słaby jęk i pobiegł do stołu. Chciał przelać resztki wódki do
szklanki - kiedy
nagle zamarł, widać przypomniał sobie to, co się stało pięć minut wcześniej. Na
wszelki
wypadek wypił wódkę wprost z butelki.
- W ruinach, w ruinach... - przedrzeźniał z goryczą, upuszczając butelkę
podłogę. - A
co, czyja sam nie wiem, że jutro przyjdą wyburzyć!?...
- No cóż, Anczutka, przyjacielu? - w zamyśleniu powiedział Afrykanin. - Gdzież
my
będziemy nocować? Po partyzancku, czy też poprosimy o nocleg w Dżumachli?...
Skrzat bezradnie pokręcił puszystą główką. Po lewej czerniał lasek, po prawej
słabo
świeciło w nocnej ciemności przedmieście Dżumachły.
- Nie bój się... - Afrykanin uspokoił swojego strachliwego towarzysza. - Nikt na
ciebie
nie doniesie do bractwa... Jeśli będzie jakieś pogańskie plugastwo w chacie - w
mig je
przegonię... Powiem: "Zgiń!" - i zginie...
Kiedy usłyszał to straszne słowo, Anczutka zadrżał, z nawyku zwinął się w
kłębuszek.
Jednak natychmiast skojarzył, że nie zostało wymówione jako zaklęcie, a
dobrodusznie, i
najwidoczniej nie nabierze mocy wykonawczej.
Oczka skrzata zapłonęły.
- Zgiń! - powtórzył w zachwycie. A po chwili namysłu, dorzucił złośliwie: -
Kontr-
ra!...
Afrykanin chrząknął i pokiwał wielką, wypukłą łysiną.
- Popatrzcie, no... - zdziwił się. - Jak ci to zgrabnie wyszło! Pewnieś
współpracował z
GPU, no nie?
Anczutka spus'cił oczka.
-

Z NKWD...

-

No, włas'nie widzę...

Wydaje się, że protopartorg chciał dorzucić jeszcze kilka ciepłych słów na
pociechę,
ale nagle przedmieście Dżumachły - zniknęło. Tylko co świeciło się, płonęła łuna
- i nagle,
bezdźwięcznie zniknęło w ciemności.
- Światło, czy co, walnęło?... - z troską wymamrotał Afrykanin. - Zupełnie jak w

Łycku...
Jednak im bardziej zbliżali się do Dżumachły, tym jaśniejsze stawało się dla
obu, że
przedmieście zatopiono w ciemnościach celowo. Dwa rejony miasta - prywatnych
domków -
patrolowano: noc była dosłownie podziurawiona światłem latarek. W ciasnej
uliczce
Afrykanin z Anczutka spotkali dwóch w milicyjnych mundurach. Nie zatrzymali ich,
rzecz
jasna, nie zawołali, przeszli obok...
-

Ech, szakale... - przyciszonym głosem wściekał się jeden z nich. - No,

rozumiem:
wysiedlili, okrążyli kordonem... Ale po co wyłączyli prąd? Specjalnie dla
maruderów, czy
co?...
-

To maruderzy odcięli prąd - warkliwie odpowiedział mu drugi. - Przecięli

przewody
- i sprawa gotowa...
-

A co to, naprawić się nie da?

A oni monterowi podłożyli zamknij-ziele do torby... - przez zęby wyjaśnił lepiej

Strona 37

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

poinformowany. - Monter wlazł na słup - a tu nie może ani obcęgów, ani
kombinerek
otworzyć... A zanim przynieśli nowe narzędzia, te bydlęta jeszcze na trzech
słupach przewody
ukradli... Aluminium dro-dorzucił.
Afrykanin zatrzymał się, zasępił i długo patrzył za patrolującymi. Domki
opuścili nie
tylko ludzie, ale nawet skrzaty... Bez wątpienia, przygotowywano coś z wielkim
rozmachem,
z pewnością osobiście zatwierdzone przez prezydenta - i najpewniej coś wyjątkowo
podłego...
Zresztą, nie ma nic złego, aby nie można w nim znaleźć odrobiny dobrego: wybierz
sobie
dowolny dom i nocuj.
Dopóki doszli do pierwszego skrzyżowania, spotkali jeszcze trzy patrole.
Ośmielony
przyjacielskim traktowaniem przez Afrykanina, Anczut-ka zaczął chuliganić: gasił
gliniarzom
latarki - rozładowywał bateryjki, ze smakiem wypijając z nich cały ładunek.
- No coś ty... - w końcu rzekł mu z niezadowoleniem Afrykanin. - Nie wygłupiaj
się,
słyszysz?...
Anczutka natychmiast przygasł, a niedługo potem nawinął się im domek - ze
stosunkowo całymi szybami, który spodobał się im obu. Czy to poprzedni
gospodarze byli
zbyt zamożni, czy też po prostu wygodni, bo, wyjeżdżając, pozostawili trochę
mebli. Nawet
nie chciało się im, leniom, wykręcić żarówkę. Nic do jedzenia, co prawda, nie
udało się
znaleźć, ale ani Afrykanina, ani Anczutki to specjalnie nie zdenerwowało.
Skrzatowi - okruch
wystarczy, a protopartorg pościł po nielegalnym przejściu granicy.
-

Zapal!... - gorączkowo zaproponował Anczutka, pokazując palcem na

żarówkę, ale
Afrykanin tylko zaprzeczył ruchem głowy.
-

Zapalić żadna sztuka... - powiedział. - Tylko na nic nam teraz,

Anczutka, zbędne
cuda... Przewody przecież zostały odcięte... Słyszałeś przecież, co gliniarze
mówili?... Od
razu, widząc światło, wszyscy się zbiegną...
Anczutka pokręcił się jeszcze trochę po trzech znajdujących się w domu pokojach,

sprawdził wszystkie kąty, pobiegał po ścianach, po suficie i w końcu poszedł
spać na
stryszek. A Afrykanin położył się na skrzypiącym tapczanie i długo leżał na
podłożonych pod
głowę rękach, patrząc w ponurym zamyśleniu na smętnie bielejący sufit...
Miał się nad czym zastanawiać...
Kiedy ulubieniec narodu i wierny pomocnik wodza ginie niespodziewanie z rąk
zabójcy, obywatel rzecz jasna, ma prawo przypuścić, że wszyst-
kiemu winni są wrogowie. Po pierwsze - tak mu powiedzaiano. Po drugie, sam już
dostatecznie dawno zaczął podejrzewać, że po tej stronie barykady zebrali się
jedynie idioci.
No, czy nie tak?
Mało tego, że tym nieostrożnym aktem terrorystycznym ci, wybacz Boże, durnie
silnie
zaszkodzili swojej reputacji politycznej, wzbudzając falę ludowego gniewu - to
jeszcze
wychodzi, że wypełnili cudzą robotę! Bezpłatnie i sobie na szkodę.
Wyobraźcie sobie z jaką ulgą odetchnął wódz, na którego miejsce jawnie i
bezceremonialnie pchał się nieboszczyk, wyobraźcie sobie tę cichą radość tego,
który z kolei
zamierzał zająć miejsce zmarłego...
Nie, nie, wszystko ma swoje granice, nawet ludzka głupota. Wrogowie są wrogami,
ale przecież nie samych siebie!...
Krótko mówiąc, nie należy się mylić. Świnię podkładają zawsze swoi. W dodatku
zamachy na wodzów udają się znacznie rzadziej niż na ich współpracowników. To
zresztą

Strona 38

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

zrozumiałe: jaki dureń zezwoli na odstrzelenie samego siebie!
Właśnie tam, na listę najbliższych współpracowników - potencjalnie do odstrzału,

trafił protopartorg Afrykanin po tym, kiedy Patriarcha Całego Łycka Porfiriusz,
już wcześniej
z trwogą obserwujący wyczyny lidera prawicowych radykałów, pozazdrościł mu
ludowej
sławy i z zemsty - obwołał go swoim następcą.
śycie Afrykanina zawisło na włosku. Liczba zawistnych pomnożyła się
kilkakrotnie,
na tyle, że lepiej byłoby, aby protopartorga przejechało swego czasu samobieżne
działo typu
"Ferdynand" ze znanego obrazu artysty Leoncja Dosiudy!... A niedługo, w rozmowie
z
komisarzem ludowym do spraw inkwizycji Patriarcha doradził wzmocnić osobistą
ochronę
doradcy i powołał się przy tym na niedawny zły sen, o czym natychmiast też
dowiedział się
Afrykanin.
Co to oznacza - nie trzeba mu było wyjaśniać...
Teraz przed Nikodemem Ludzkim leżały trzy drogi. Jedną z nich kiedyś tam, dawno,

przeszedł już Trocki, drugą - Kirów, trzecią - Che Gueva-ra. Winę za śmierć
płomiennego
protopartorga nieuchronnie zrzucono by na bakłużyńskich szpiegów, ale Afrykanina
to nie
pocieszało nawet w najmniejszym stopniu.
O drugiej w nocy zjawili się maruderzy. Afrykanin usłyszał, jak wiercą się na
werandzie i jakoś nie mogą się zdecydować, aby wejść.
-

...kiepskie miejsce... - syczał przyduszonym głosem jeden. - Czujesz,

kadzidłem
pachnie...
-

Skąd tu kadzidło?...

- Cholera go wie! Może z Dżumachlinki doleciało... Stąd do Łycka tylko rękę
podać...
Jednak nie odważyli się przestąpić progu domu. Ostrożnie zdjęli łomem okiennice
- i
zniknęli.
Na zewnątrz zaczął kropić drobny deszczyk. Afrykanin już zaczął drzemać, kiedy
na
strychu wybuchła jakaś zagadkowa awantura, której towarzyszyły piski skrzatów.
- Zgiń!... Kontr-ra!... - zawył groźny głosik.
Wydaje się, że Anczutka potrzebował pomocy. Sądząc ze wszystkiego, na strychu
doszło do poważnej rozróby.
- Zniknij, siło nieczysta!... - wymamrotał rozsierdzony Afrykanin - i skandal na
górze
ucichł.
Przysłuchał się z gniewem, potem poprawił buty, służące mu za poduszkę, i ze
skrzypieniem przewrócił się na drugi bok...
Wyspać się Afrykaninowi jednak nie dano. O szóstej rano straszne uderzenie
wstrząsnęło budynkiem aż do betonowych bloczków fundamentu. Z trzaskiem i
rumorem
spadły odłamki białej cegły i kawałki tynku. To, co się zdarzyło, przypominało
bombardowanie...
Afrykanin w skok usiadł na przewracającym się ze skrzypieniem tapczanie. Zamiast

okna ziała postrzępiona dziura, w której wilgotnie błyszczało omyte nocnym
deszczem
czyste, poranne niebo. W kosym potoku słonecznego światła leniwie kłębił się
duszący,
mętny kurz. Pod roztrzaskanym, obdartym miejscami z tynku sufitem kołysał się na
sznurze
kawał żyrandola.
- Och, żeby cię uniosło i tak zostawiło!... - wyryczał szczerze z głębi serca
protopartorg, zaspany nie pomyślał o konsekwencjach.
Od razu zakaszlał, spus'cił nogi na podłogę, zdjął buty z tapczanu. Zaczął je
zakładać.
Zaschło mu w gardle. Poprzez wyłom dobiegało mruczę-

Strona 39

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

nie potężnego silnika i głośne, wielogłosowe przekleństwa. Kiedy tylko zakończył

sznurowanie, wstał, obszedł szczególnie gęsty obłok białego pyłu i wyjrzał przez
otwór. Przed
jego oczyma widniał następujący obraz: zmiażdżony ogromnymi gąsienicami powalony

płotek, wilgotny ceglany chodniczek i parę złamanych jabłoni, a pośrodku ogrodu
stał dźwig
z zadartym do góry ramieniem. Dookoła maszyny zebrało się już z dziesięciu
ludzi. Wszyscy
patrzyli do góry, gdzie na niebieskim, porannym niebie, naciągając łańcuch,
chwiała się jak
aerostat czarno-rdzawa żelazna kula.
- Matwieicz!... - żałośnie wzywał wysunięty po pas z kabiny wielkolud w
niebieściutkim kombinezonie i takim samym kaszkieciku. - Matwieicza, do nagłej
cholery,
zawołajcie!...
Afrykanin zmarszczył się silnie i cofnął głowę. Trzeba było tak głupio się
objawić!...
Chociaż, możliwe, wyjdzie to na dobre... Po pierwsze, chociaż bezwiednie, ale
przeszkodził w
jednym z paskudnych planów Gleba Portniagina - nieważne w jakim... A po drugie,
im więcej
bakłużyńskich obywateli uwierzy w cudotwórcę Afrykanina, tym mniej będzie
zależał od
swoich łyckich wyborców i osobiście od Patriarchy Porfiriusza...
Tłum wokół dźwigu ciągle się powiększał i powiększał. Na ulicy narastał hałas. Z

pewnością unoszącą się na łańcuchu żelazną kulę widać było z daleka. Potem nagle
ludzie
rozstąpili się, obok kabiny pojawił się pospolity mężczyzna w pomiętym
garniturze. Z troską
popatrzył na ciążek i, nie wyrażając na pomiętej twarzyczce ani strachu, ani
zdziwienia, wyjął
z wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy. Można było zrozumieć, że widywał i
większe
cuda. Energicznie przeżegnał się krzyżem (okrążający go gapie odskoczyli
protestując) i
wybrał numer.
- Oksanka?... - biadolącym głosem zapytał. - Tu Matwieicz... Połącz mnie z Tolem

Toliczem... Nieważne, że zajęty! Powiedz: dywersja...
Afrykanin odsunął się od wyłomu i spojrzał na gałęziasto popękany sufit.
- Anczut... - cicho zawołał. - Chodź, złaź... Bo tu nas, rozumiesz, zburzyć
zdecydowali
się...
Nie było odpowiedzi. Protopartorg ze strachem przysłuchiwał się i zrozumiał, że
strych jest pusty, w dodatku od dawna. Czy nie stało się coś przypadkiem
Anczutce?
Ciążkiem-kulą, chyba nie mogło w niego trafić - Dierwsze uderzenie poszło na
ścianę... Może
skrzacik po prostu się wystra-
szył? Afrykanin mrugnął i nagle pojął, co się stało. Przecież sam nocą rozkazał:

"Zniknij, siło nieczysta!..." - nie pomyślał, stary dureń, o tym, że Anczutka
przecież jest także
skrzatem! Rzecz jasna, wtedy i jego uniosło - razem z pozostałymi... No, gdzie
go teraz
szukać?...
Pomogłem, jak to się mówi!... Ach, jak to niezręcznie wszystko wyszło...
Afrykanin
gniewnie podrapał łysinę i pochrząkując, skierował się do drzwi. Na ulicy nikt
nie zwrócił na
niego uwagi. Protopartorg postał chwilę obok Matwieicza; odchylił się do tyłu
całym
tułowiem, popatrzył na chwiejącą się w niebiosach kulę... Tak, dobre zadanie im
podrzucił -
pewnie całą Ligą będą musieli odczynić urok...

Strona 40

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Poleciała - i wisi... - skrzypiał Matwieicz w słuchawkę komórki. - Jak balonik
dla
dzieci...
Afrykanin obszedł dźwig, wyszedł na wilgotną, już wysychającą uliczkę, gdzie
turkotała i pluła szaroniebieskim dymem ciężarówka, załadowana błyszczącymi na
pęknięciach odłamkami.
- Rozumiem, Glebie Kondratyczu... Zaraz powiem...
Kiedy usłyszał imię największego swojego wroga, protopartorg zadrżał i odwrócił
się.
Za mokrymi, połamanymi sztachetami rozwijała się awantura. Matwieicz kopniakami
rozganiał tłum.
- Odejść od dźwigu!... Wszyscy mają odejść!... A tobie co, specjalne
zaproszenie?...
Chcesz zostać ofiarą bombardowania?... Zostaniesz... Gotowe, Glebie
Kondratyczu... -
powiedział do słuchawki, a potem, też odbiegł o kilka kroczków, podniósł ją nad
głowę -
głośnikiem do kuli.
Słuchawka burknęła coś dobrze znanym Afrykaninowi głosem - i skóra na plecach
protopartorga zjeżyła się, poruszyła od nienawiści. A w następnej sekundzie kula
z krótkim
świstem pocisku ciężko runęła z wysoka na wilgotną ścieżkę ogrodu. Ziemia
zadrżała,
wystrzeliły odłamki cegieł. Łańcuch z jękiem wyciągnął się, ramię dźwigu
zadrżało, ogromny
dźwig groźnie podskoczył na szeroko rozstawionych łapach...
Uciekinier-cudotwórca stał nieruchomo. Jednym zaklęciem?... I to przez telefon
komórkowy?... Aż strach było sobie wyobrazić, jakie wsparcie powinien mieć w
narodzie
Gleb Portniagin, żeby tak, od ręki, mimochodem, zwalić z wysokości przeklętą
przez
Afrykanina wiełopudową kulę... Trudno będzie walczyć z Glebem, oj, trudno...
Rozdział 6
ANCZUTKA, wiek nieznany, uciekinier
Zazwyczaj skrzaty nocują za piecem albo, w najgorszym razie, za kaloryferem
centralnego ogrzewania. Ale ta sytuacja była szczególna. Znaleźć sobie nocleg w
opuszczonym i zrujnowanym domu, gdzie niedawne wygody zostały bezlitośnie
zdeptane
przez samych ludzi, wydawało się Anczutce czymś niemożliwym, dlatego też poszedł
spać na
strych, gdzie wszystko pozostawało tak, jak wyglądało przed ewakuacją. I jeśli
nie
przysłuchiwać się przemocą wymuszonej ciszy z opuszczonych pokoi, to wcześniej
czy
później można sobie wyobrazić, że gospodarze nigdzie nie wyjechali, że ty sam
mieszkasz
tutaj już od dawna, a na górze śpisz ot tak - powiedzmy, że naszła cię taka
chętka...
Na oplecionym pajęczynami stryszku było w nadmiarze składowanego, kosmatego od
pyłu badziewia: krzesło bez nogi, częs'ci metalowego łóżka, rama do roweru,
nocnik... Czuło
się, że skrzat, który żył tu do niedawna, i najprawdopodobniej uciekł stąd razem
z
mieszkańcami, zaglądał na górę rzadko. Anczutka wygnał spod części łóżka dużą
chykę i
zrobił porządek z niezdyscyplinowanymi pająkami, które już zaczęły prząść swoje
sieci w
kierunku przeciwnym do biegu wskazówek zegara, co oczywiście rodziło słabe
wi-cherki
negatywnej energii. W ociepleniu zalęgły się larwy, ale włazić pod deski i całą
noc przebierać
keramzytowe grudki było ponad siły Anczutki. Na wszelki wypadek uplótł z
siłowych linii
ogrodzenie pod okienkiem, potem wbiegł na stroo i zawisł na nim w swojej
ulubionej pozie
nietoperza.
Na dole wzdychał i kręcił się na tapczanie Afrykanin. Od czasu do czasu nad
zapyloną

Strona 41

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

podłogą z desek pojawiała się rozpływająca się purpurowa łuna - aura cudotwórcy
była na
tyle rozległa, że nie mieściła się w pokoju... No i dobrze. To znaczy, że larwy
z ocieplenia
same się rozbiegną - widzisz, już się wiercą, już im niedobrze!...
Jeśli się dobrze zastanowić, wszystko poszło już nie tak źle... Granicę Anczutka

przekroczył bezpiecznie, nocuje nie gdziekolwiek - w rowie czy szałasie, a pod
najprawdziwszym dachem. Czego jeszcze trzeba do szczęścia banicie!...
Dookoła domu bojaźliwymi watahami krążyli maruderzy, leniwie szperały latarki
gliniarzy. Kiedy trzech miejscowych mieszkańców zaczęło zrywać poszycie,
Anczutka chciał
ich najpierw wystraszyć, a potem pomyślał: po co?... Przecież tak będzie nocował
na tym
strychu po raz pierwszy i zarazem ostatni. Niech sobie kradną...
-

Tak, prawdę mówią... - półgłosem mówił pod oknem któryś' z łobuzów,

związując
zdjęte frezowane deseczki w paczkę. - Małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci -
wielkie
nieszczęścia. Dopiero kiedy wyrosną - tylko wtedy, widać, odpoczniemy...
-

Aha... Czekaj... - ponuro mu odpowiedzieli. - A kiedy wyrosną - wtedy

znowu: to
wykup, to noś paczki do ciupy... Słuchaj, może jeszcze poręcze zwiniemy?...
Doczekawszy się, kiedy furtka za nimi się zamknęła, Anczutka rozdmuchał w wielki

puszek unoszący się w pobliżu zgęstek pozytywnej energii i z zadowoleniem owinął
się w
niego; zaczął sobie przypominać, jak zręcznie gasił dzisiaj latarki
gliniarzom... Na zewnątrz
kropiło. Od czasu do czasu szczególnie duża kropla odrywała się od stropu i
dźwięcznie
padała w podstawioną miskę.
Nagle Anczutka odczuł słabiutkie drgnięcie linii siłowej - obudził się. Niedługo
potem
zadrgała druga, trzecia... Wyraźnie ktoś próbował wejść na strych przez okienko.
Anczutka
uniósł powieki i zgrabnie obrócił się całym ciałem, dalej wisząc na pazurkach
tylnych łapek.
Znowu maruderzy, tylko tym razem nie ludzie, a skrzaty... Gości było dwóch:
trójbarwny z
krótką sierścią i ciemnoszary podpalany.
- No, co to za zaraza tutaj rozciągnęła te linie?... - obrażonym tonem spytał
ten o
krótkiej sierści, wyplątując się z niewidocznych linii. Był niewysoki i miał
odstające, duże
uszy. - Specjalnie, czy co?...
Szary podpalany (też plugawy, ale nie do takiego stopnia) z rozczarowaniem
oglądał
kosmate od kurzu pomieszczenie strychu.
- Patrz no... - przeciągle rzekł. - Zabrał!... KurkulL. Myślałem: zapomni... U
niego
tutaj taki piskacz mieszkał!... Wył na trzy głosy w rurę! I to w tercji,
rozumiesz!...
Ten o krótkiej siers'ci nagle zamarł i nachylił nad zapyloną podłogą z desek
prawe
ucho, wielkie jak łopuch.
- Słyszysz, a kto to tam, na dole? - bojaźliwie się spytał.
Obaj nasłuchiwali. Na dole zaskrzypiał tapczan i było słychać szczególnie
ciężkie
westchnienie Afrykanina.
- Bezdomny, pewnie... - zasugerował ten, który był wyższy, podpalany. - śeby go
rano dachem nie zagnietli! Może wystraszymy?...
Anczutka nie wytrzymał i zaburczał.
- Aha! Postrasz, postrasz... Tak ciebie postraszy, że długo będziesz biadolił...
Skrzaty podskoczyły, nastroszyły sierść i wpatrzyły się w wiszącego głową na dół

Anczutkę. Potem opamiętały się, szybko spojrzały na siebie i ruszyły na niego
skradającymi

Strona 42

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

się kroczkami, zachodząc go od razu z dwóch stron.
- Eh, ty jasnoszary... - ostrożnie, prawie żałośnie zaczął ten z uszami jak
łopuchy. - A
ty co tutaj?...
- Mieszkam - bezczelnie odrzekł Anczutka. Skrzaty jeszcze raz spojrzały na
siebie.
- Eh, ty jasnoszary... - cicho kontynuował łopuchouchy. - A ty jakby nie z
naszych...
gadka nie ta, wisisz inaczej... Ze stolicy, czy co? Pindrzysz się?
- Ja z Lycka - nie bez dumy rzekł Anczutka. Skrzaty zatrzymały się.
-

Wprost z samego Lycka?... - zwątpił ten podpalany. - Pleciesz! Z Lycka

teraz się nie
przedrzesz - granicę zamknęli!... - Nagle zamilkł i zamrugał oczyma, ponieważ
stryszek nagle
napełnił się różową poświatą. Widać Afrykanin, tam na dole, przewrócił się na
drugi bok -
skraj purpurowej aury znowu przeciął podłogę.
-

E... A kto tam, u ciebie?... - ściszonym głosikiem zapytał zaskoczony

maruder.
-
- A skąd mam wiedzieć? - zarozumiale rzucił Anczutka. - Porfiriusza spytaj...
Niedbale wspomniane imię lyckiego Patriarchy wywarło odpowiednie wrażenie.
Anczutka wiedział z plotek, że bakłużyńskie skrzaty nie współczują uciekinierom
z Łycka,
ale za to trochę się ich obawiają. Lyckie ugrupowanie skrzatów kontroluje prawie
dwie
dzielnice stolicy i część Dżumachły, nie wstydząc się zawierania umów z
właścicielami
domów i pomagając im wyciskać czynsze z lokatorów. Przywykli do egzorcyzmów
Porfiriusza, uciekinierzy mieli w nosie Gleba Portniagina z jego
demokratycznymi,
tolerancyjnymi prawami i robili, co chcieli. Krótko mówiąc, kompletna
samowola...
-

A dlaczego powiedziałeś, że to on mnie wystraszy? - spytał szary,

podpalany skrzat
z mroczną miną, zerkając na nieheblowane, kosmate deski poszycia. - Kto to, w
ogóle?...
-

A popatrz sobie, zejdź - doradził Anczutka. - Mnie na przykład, jednego

spojrzenia
wystarczyło...
Szary mruknął, ześlizgnął się w szeroką szczelinę pomiędzy deskami, zniknął.
Potem
pojawił się znowu - bardzo wystraszony.
- Oj... - tylko tyle był w stanie wymówić. - Z krzyżem... W riasie... Tak więc,
wy... co,
razem, czy co?...
Ach, jak chciało się Anczutce powiedzieć wszystko, tak jak było, jednak nadeszła

pora, aby przygryźć języczek. Przez granicę państwową - po wodzie, niczym po
lądzie?... Na
rękach Afrykanina?... Nie, czegoś takiego nawet łycka diaspora nie zrozumie...
- A przypętał się... - uchylił się od odpowiedzi. - A co mnie do niego? Śpi -
niech
sobie śpi... Jakikolwiek by był, to jednak - mieszkaniec...
Oba skrzaty złapały się na tym, że patrząc na uciekiniera, z szacunku mimowolnie

opadły im paszczęki. Natychmiast za to go serdecznie znienawidziły.
- No, jak tam, w Łycku? - sapiąc z niezadowolenia, spytał łopuszastouchy.
Anczutka westchnął.
- Źle - przyznał się. - Ścigają, w dodatku zupełnie bez potrzeby. Zdarza się, że

wybierzesz sobie rodzinę, zamieszkasz... ledwo zdążysz porządki i wygody
wprowadzić -
patrzysz, a sąsiedzi już donieśli do inkwizycji - z zawiści... No i przyjeżdżają
ci...
komsomołobogomolcy...
-

Kto? Kto? - cofając się z przerażeniem spytał łopuszasty.

-

Komunistyczny związek bogobojnej młodzieży... - ponuro rozszyfrował

Strona 43

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

skrót
Anczutka. - Nadciągną brygadą, z notatnikami pełnymi cytatów, ze spryskiwaczami
z wodą
święconą... zaczynają wyganiać!... "W imieniu Przenajświętszej Rewolucji, zgiń -
mówią -
szkodliwy zabobonie!..." Ogólnie rzecz biorąc, mało co dobrego...
-

No, tutaj, wiesz, też... - zazdrośnie powiedział szary. - W Lidze

Czarodziei
przygotowali taki projekt ustawy... O prawie do obywatelstwa i zasadach poboru
do
powszechnej służby wojskowej...
Ze zdumienia Anczutka o mało nie runął ze stropu.
-

Kogo do woja?... - spytał ogłupiały. - Skrzaty?!

-

Tak, skrzaty też... "Wszyscy do obrony demokracji!" My to jeszcze jakoś

tam - do
obrony cywilnej, ale czortom gorzej... Ich przecież biorą do Straży Granicznej -
na
patrolowych. Wodników już na początku maja wygolili - Dżumachlinkę patrolują...
-

No, nie wszyscy... - z miną znawcy zauważył łopuchouszasty. - Denni na

razie
uchylają się... Koryta rzeki jeszcze nie trałowali...
Anczutce od razu przypomniał się wodnik Chlupajło, który - wygolony - tak bardzo

był podobny do Bormana, zbiegłego do Argentyny...
- W dodatku lepiej zgłosić się na pierwsze wezwanie - z troską dorzucił szary,
podpalany. - Bo - jeśli potem - to zaczyna się "fala"...
Anczutka wisiał głową w dół i mrugał oczkami.
-

N-nie... - bojaźliwie i przeciągle przemówił. - W takim razie, chyba

lepiej też się
uchylę...
-

Aha!...-Szary zwycięsko uśmiechnął się.-Uchylić się zachciało!... A

gdzie się
podziejesz? Zwiną cię - i na komisję!...
-

A ja kuleję na prawą nóżkę! - znalazł odpowiedź Anczutka. - Pijany pop

kadzidłem
poparzył... jeszcze za carskiego reżymu...
O tym inwalidztwie, rzecz jasna, to skłamał, ale chromanie, koniec końców, można

łatwo udawać, tym bardziej, że rzeczywiście blizna na kolanie pozostała...
Skrzaty zachichotały złośliwie.
-

Jeszcze powiedz, że masz platfusa!... A kim ty jesteś? Obywatelem? Tak,

obywatelem! No, to naprzód, z pieśnią! "Nie płacz, kikimoro!..."
-

Przecież nie jestem jeszcze obywatelem...

-
- No, ale będziesz!
Sflaczały Anczutka zwisał ze stropu niczym szmatka. Zamszowe czoło podobne było
do akordeonu. Skrzaty przyglądały mu się z uśmieszkami.
-

A co właściwie jest potrzebne... do obywatelstwa?...

-

O-o, bra-atku... - Ten wyższy, z udawanym współczuciem obejrzał Anczutkę

i
zaczął z ubolewaniem kiwać główką i cykać językiem. - No, nam, miejscowym, jest
łatwiej:
piszesz podanie - i wszystko... masz obywatelstwo... Ale dla takich jak ty, dla
uciekinierów...
Matkę-kikimorę przeklniesz trzysta razy, zanim obywatelstwa się dobijesz...
-

A jeśli nie załatwię sobie? - ze strachem spytał Anczutka.

-

No to nie będziesz miał żadnych praw...

-

Na przykład?!

-

Noo... nie będziesz mógł głosować...

Anczutka zdziwił się i zamilkł na długo, próbując dojść, w czym tu pułapka.
- A po co mi to? - w końcu szczerze spytał. - No, nie będę głosować... Za to do
woja
nie pójdę!
Skrzaty razem wybuchnęły śmiechem. Na ich twarzach pojawiły się rozterka i
obraza.
Nie, takiego cynizmu nie oczekiwały nawet od skrzata-uciekiniera z Łycka.
-

Ach ty, dezerterska mordo... - ze zdziwieniem i groźbą w głosie zaczął

szary,

Strona 44

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

podpalany, ale nie dokończył - zatkało go z oburzenia. - Ty co? To my, znaczy
się, będziemy
granicy bronić, walczyć o demokrację, a ty, żmijo, uchylić się chcesz?... Na
tyłach chcesz się
zamelinować?... Jak ja cię teraz...
-

Ciszej bądź... - ze strachem wyszeptał łopuszastouchy, wczepiając się

obiema
łapkami w stojącą dębem na potylicy sierść towarzysza. - Nie hałasuj!... Tamtego
obudzisz...
na dole...
-

Puszczaj!... - odgryzł się tamten, ściskając kułaczki i robiąc krok do

Anczutki. -
Zleciały się tutaj, małpy jasnopopielate, spoza Dżumachły! Już kroku nie
zrobisz, żeby się na
którego nie natknąć!... A kto ciebie tutaj prosił?...
Anczutka poluźnił pazurki, zrobił salto przez głowę, miękko wylądował na tylnych

łapkach. Oczywiście, z dwoma przeciwnikami (choćby byli nawet tacy parszywi) sam
by
sobie nie poradził, ale na dole, chrapiąc, krę-
cił się Afrykanin, i to uciekinierowi dodało pewności siebie. Oprócz tego, miał
coś, co
przygotował na tych...
- Zgiń! Kontr-raL. - radośnie wykrzyknął Anczutka, bardzo żałując, że nie może
sam
siebie zobaczyć z boku.
Szary, podpalany, aż się zgiął, złowrogo wytrzeszczając i bez tego strasznie
wytrzeszczone oczka. Łopuchouchy przysiadł.
- Jeszcze istniejesz, wraży synu?... - z natchnieniem kontynuował Anczutka. -
Przeczysz nauce, zapiekła zarazo?...
I wtedy coś się stało... Kosmate od kurzu wnętrze stryszku przekręciło się,
podłoga z
desek wyślizgnęła się spod pięt - i na pół oniemiały z przerażenia skrzacik
błyskawicznie
począł spadać w okropną, nieprzejrzystą ciemność...
Doszedł do siebie na skraju poszczerbionego chodnika w jakimś nieznanym sobie
nocnym zaułku - dopiero wtedy skojarzył, co się stało. Najwidoczniej jednak
rozbudził
Afrykanina, a ten, zaspany, posłał ich gdzieś, daleko, daleko...
Tak, ale dokąd właściwie?... Anczutka ze strachem rozejrzał się. Jak zawsze po
przegnaniu słowem, czuł się podle - jakby mu brzuszek wewnątrz przemyli wodą z
mydłem.
Latarnie nie paliły się, ale gdzieniegdzie żółciały niskie okienka prywatnych
domków.
Niedawnych przeciwników w pobliżu nie można było dostrzec. Pewnie rozsiało ich
po
drodze. Obu...
Gdzie jednak jest? Wydaje się, że to nawet nie Dżumachła. Nawet deszczyk nie
kropi... Poszczerbiony, jednoboki księżyc, mętny jak żarówka na klatce
schodowej, smętnie
wyrysował przed skrzacikiem ciasny, krzywy zaułek. Cicho sepleniło drzewnym
złodziejskim
żargonem czarne, roztrzepane listowie, a niewidoczna, mała psina szczekała
cieniutko i
urywiście - jak w butelkę.
Nagle w oddali pojawił się i rozniósł znany na pamięć dźwięk: rytmicznie
zastukało,
zabrzęczało... Tramwaj. Jakby wyskoczył spod ziemi, ponieważ jeszcze przed
minutą
wszędzie było cicho. Anczutka zamarł, serce mu się zatrzymało. Tylko w Łycku
była
podziemna linia tramwajowa (Pa-
triarchii nie wystarczyło s'rodków na metro). Stacje, co prawda, były
najprawdziwsze,
oblicowane marmurem, z elektronicznymi tablicami, z posągami w niszach, nawet z
króciutkimi ruchomymi schodami liczącymi po jedenaście stopni... Łyck, jak
wiadomo,
wznosił się na siedmiu wzgórzach, dlatego jadący po okrężnej linii tramwaj to

Strona 45

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

pojawiał się na
powierzchni, to znowu zanurzał się pod ziemię...
Czy Afrykanin naprawdę odesłał go do Łycka?... Anczutka był już gotów opaść na
czworaka i zawyć do mętnego, poszczerbionego księżyca. Cudem przedrzeć się przez
granicę,
dotrzeć do Dżumachły, znaleźć takiego opiekuna - i wszystko utracić? Pojękując,
Anczutka
ruszył w dół płotu ze sztachet... Nie poznając miejscowości, długo błądził po
zaułkach, kiedy
nagle na przedzie, z czarnego listowia zaświeciło żółtko sygnalizacji świetlnej
- i skrzat
powtórnie osłupiał.
W Łycku sygnalizacji na skrzyżowaniach nie było. Ale jeśli to nie Łyck, to
znaczy...
Anczutka patrzył - ciągle, w żaden sposób nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu.
Tylko teraz
sobie przypomniał, że w Bakłużynie też niedawno uruchomili podziemny tramwaj,
ponieważ
obie stolice nie miały zamiaru ustępować jedna drugiej w czymkolwiek...
Niewidzialny Anczutka wydostał się na szeroką aleję, zalaną mroźnym światłem
białych lamp, i idąc wzdłuż ściany różowego, dwupiętrowego budynku, zatrzymał
się, nic nie
rozumiejąc. Chodniki, wydaje się, zostały wymyte nawet mydłem. Anczutka węszył.
Nie,
jednak, najpewniej, wodą z proszkiem do prania... Ale sobie żyją ci ludzie w
Bakłużynie!... A
skrzaty, pewnikiem, nie gorzej...
Przed nim ukazał się samotny przechodzień. Z tyłu - także. Wątpliwe, żeby
jasnowidze z Ligi Czarodziei mieli nawyk spacerowania po nocy na piechotę, ale
mimo to
skrzat, bojąc się zostać dostrzeżony, wszedł za betonową donicę... Przechodnie
spotkali się
akurat na wysokości schronienia Anczutki. Jeden z nich (chuderlawy staruszek)
grzecznie
uniósł jasny kapelusz, ukazując różową, nagą czaszkę, obrośniętą przezroczystym,

srebrzystym puszkiem.
-

Dobry wieczór, Nikołaju Sanyczu... Spaceruje się?...

-

Dobry, dobry... - serdecznie odpowiedział mu idący naprzeciw stateczny,

młody
piękniś. - Wyszedłem sobie, wie pan, świeżym powietrzem się nacieszyć...
-
Przechodnie wyminęli się. Anczutka był po prostu wstrząśnięty. Jacy tutaj
ludzie, jacy
tu są ludzie! Szczerzy, grzeczni... Skrzacik prawie popłakał się z radości...
Już nadchodził szary świt, kiedy Anczutka dotarł do przedmieścia, nazywanego
Łysą
Górą. Strome wzgórze zabudowane czteropiętrowymi domami, według plotek,
kontrolowane
było przez skrzaty z Łycka. Niestety, z Łycka Anczutka uciekł nagle, w nastroju
chwili,
nawet nie uprzedził sąsiadów - teraz stworzyło to pewne określone problemy. Na
przykład,
nie wiedział do kogo się zwrócić ani na kogo się powołać. Przecież nie na
Afrykanina, w
końcu... Skrzacik potupał przy zaklętych od złych ludzi drzwiach klatki
schodowej, jednak
wejść do środka nie zaryzykował. Właściwie przeniknąć poprzez płytę drzwi nie
sprawiłoby
mu trudności, ale na klatce przybysza na pewno dostrzegłyby koty (amoniakalny
zapaszek
kociego moczu odczuwało się nawet przed wejściem), i natychmiast doniosą
skrzatom...
Anczutka zdecydował się zrobić najpierw niewielkie rozpoznanie. Mimo swojego
wiejskiego pochodzenia, większość życia spędził w mieście i był niezły w
chodzeniu w
ścianach... Przed ludźmi chować się w ścianach, rzecz jasna, nie miało sensu
(prościej już stać

Strona 46

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

się niewidzialnym), ale od swoich pobratymców chyba inaczej, nie da się ukryć.
Na bladym niebie świtu z wysiłkiem huczały basem turbiny. Patrzcie no!...
Wcześnie
wstają ci Amerykanie - jak w Łycku... Anczutka jeszcze raz obejrzał szarą fasadę

czteropiętrowego bloku.
Na początek warto przejść się po parterze. Z trudem przeciskając ciało przez
beton
ściany nośnej, Anczutka skręcił w cienką, ceglaną ściankę działową, gdzie
poruszać się było
można znacznie wygodniej... Lokatorzy jeszcze spali. W kompletnej ciemności,
naruszanej
tylko przeświecającymi dziurami i szparami, pozostawionymi przez niezdarnych
budowlanych, przeszedł jeszcze dwa zakręty, kiedy wydało mu się, że gdzieś tam,
daleko, na
granicy słyszalności dotarł do niego szybki szept skrzatów... Ale wtedy, z
prawej, ktoś
ostrożnie przekręcił klucz w zamku drzwi - jakiś ranny ptaszek próbował wejść do

mieszkania, nie budząc najbliższych. Jednak najbliżsi,
jak się okazało, czujnie trzymali straż. Niemelodyjnie zadrżał słaby (nawet w
gniewie)
tenorek, a w odpowiedzi zapiszczał złamany sopran... Ceglana ściana tłumiła
dźwięki, ale
niestety co nieco można było zrozumieć.
-

Zobaczysz, odgryzę ci (tu niezrozumiałe słowo) nos - skrzypiał tenorek

jakby ktoś
gwoździem przejechał po szybie - odsiedzę swoje trzy lata, ale ty (znowu
niezrozumiałe
słowo) będziesz potem przez całe swoje parszywe życie z protezą się szlajać! A w
wilgotne
dni będzie ci odpadała!...
-

Tak?... - zaperlił się piskliwie gniewny sopran. - Tak?... To ja

(niezrozumiałe
słowo)?... Ja?... Jak twój jęzor mógł to powiedzieć?... A może dlatego jestem
(niezrozumiałe
słowo), że ty mnie bijesz po twarzy!...
Sądząc ze względnej cenzuralności wypowiedzi, swoje wzajemne stosunki wyjaśniało

jakieś młode, inteligenckie małżeństwo... Nie, jednak mieszkańcy Bakłużyna - są
o wiele
bardziej kulturalni... W Lycku leciałyby takie piętrowe wiązanki, bez żadnych
eufemizmów!... Chociaż, wszystko jedno - i tak nieprzyjemnie... W dodatku,
dźwięczne głosy
małżonków kompletnie zagłuszyły daleki szept krewniaków Anczutki - uciekinier ze

wstrętem wzruszył ramionkami, co - biorąc pod uwagę opór ceglanej ścianki - nie
tak łatwo
dało się zrobić. Jak każdy porządny skrzat, nie znosił domowych skandali...
Kręcąc się wśród ścianek, omal nie zabłądził wśród ciemności. An-czutka prawie
już
doszedł do źródła poszukiwanego szeptu, ale wtedy cegły przeszedł niespodziewany
lekki
dreszcz - najwidoczniej pilot poczuł się już zupełnie bezkarny i przeleciał
prawie nad samymi
domami. A w dodatku po lewej, z mroku, jak na złość, znowu dobiegły odgłosy
tejże samej
rodzinnej awantury:
-

Już nawet nie wie, co komu skłamała!...

-

Co? Ja nie wiem, co komu skłamałam?...

Wydaje się, że szept dobiegał z prawej. Anczutka ostrożnie wystawił na zewnątrz
ściany uszko... Tak! Skrzaty znajdowały się w sąsiednim mieszkaniu - a
dokładniej, w
łazience. Było ich dwóch. Dziwne... Tu, za ścianą kłótnia, a im wszystko
jedno...
-

Coś jak kopeć czy sadza jakaś... nieokreślona... - z powątpiewaniem

burczał jeden.
-

Normalna sadza... - sycząco sprzeciwiał się drugi, czymś szeleszcząc. -

Strona 47

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Prosto z
Łycka...
-
- Przez Dżumachłę... - ze śmieszkiem dodał pierwszy.
Drugi obraził się, nie odpowiedział. Potem obaj, wydaje się, wstali. Anczutka
wpadł w
panikę: wydawało mu się, że mówią właśnie o nim ("z Łycka...", "przez
Dżumachłę..."), i
tylko co złapał powietrze, jak nagle poczuł, że łapią go za wystające ze ściany
uszko, chociaż
delikatnie.
- I kto tu u nas jest taki ciekawski?... - grzecznie spytał się ten, który
syczał,
wyciągając Anczutkę ze ściany za wrażliwe uszko. - Nie, nie rozumiem... - ze
zdziwieniem
powiedział, zobaczywszy zawstydzone nieznane oblicze. - Ty kto, koleś? No, jak
się
nazywasz...
Trzeba było się przedstawić i od razu wyjaśnić, co robił w ściance działowej.
Uratowała go jasnopopielata maść. To tylko przecież tutejsi, różnokolorowi,
gotowi są nawet
swoich, bakłużyńskich wkopać do piachu, a łyccy - trzymają się razem, troszczą
się o siebie
wzajemnie, tym bardziej - na obczyźnie...
- A-a, uciekinier... - ułagodzony rzekł ten, który powątpiewał w jakość kopciu
(inaczej
mówiąc - kadzidła). - Szaraki ciągną do karmazyna?... No, jak tam w Łycku?...
Siadaj, co tak
sterczysz!...
Wszyscy trzej przysiedli na dywaniku łazienkowym. Ten lekko ochrypły i syczący
nabił "kózkę" i strzelił zarekwirowaną w kuchni zapałką. Rozpalił, zaciągnął się
i przekazał
skręta towarzyszowi. Anczutka chciał już przystąpić do żałosnego opowiadania,
ale wtedy jak
raz nadeszła jego kolej. Nie chciał obrażać gospodarzy, tak że musiał też się
zaciągnąć...
Nagle przez drzwi do łazienki wsunęła się zupełnie zezwierzęcona morda jeszcze
jednego skrzata. Nozdrza - rozdęte, oczka ze zdziwienia i wściekłości - także.
Nie inaczej,
tylko lokalny boss...
- A wy co tu robicie?... - zabrzmiało wystraszonym szeptem. - Zupełnie już
zgłupieliście?... Łazienka całkiem kadzidłem prześmiardła!... - Przypatrzył się
- i prawie
splunął. - Nawet palić, ślimaki, nie umieją... - potem, zupełnie wychodząc z
siebie, dorzucił: -
Bez zaciągnięcia się trzeba wydmuchiwać obłoczek; i nosem, nosem go wciągać...
Wtedy dostrzegł Anczutkę - i zatkało go.
- A co to jeszcze za zwierzę?
Anczutka oddał skręta, niezgrabnie wstał z dywanika.
- To uciekinier... - leniwie wyjaśnił któryś z siedzących. Boss już cały
przeszedł przez
drzwi, stanął przed Anczutka.
-

No a wy co? - z wyrzutem zwrócił się do palących. - Całkiem dach wara

poleciał?...
Nie sprawdzony, nie rozpoznany...
-

Przecież jasnoszary, jest jasnoszary... Co tu sprawdzać?

-

Jasnoszary! - z niezadowoleniem furknął tamten. - Jasnoszare, nawiasem

mówiąc,
także różne bywają... - Gniewnie obejrzał Anczutkę, skinął w kierunku drzwi. -
Idziemy do
Karmiciela...
Uznany autorytet łyckiej diaspory w Bakłużynie, bardziej znany pod pseudonimem
Karmiciel, był rosłym skrzatem o delikatnej jasnoszarej mas'ci, twarz miał
pełniutką, ponurą,
a charakter - sądząc ze wszystkiego - złośliwy i wredny.
- Dobrze, wierzę... - burknął, kiedy wypytał Anczutkę o wszystkie szczegóły z
życia
łyckich sił nieczystych. - Mieszkałeś, mieszkałeś na Kołowrociku... Jeśli znasz

Strona 48

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Maraszkę, to
znaczy, że mieszkałeś...
Rozmowa odbywała się w jednym z mieszkań na trzecim piętrze, gdzie właśnie miało

się odbyć planowane zamknięcie rachunków z pewną złośliwie niepłacącą lokatorką.
Oprócz
rozwalonego niczym gospodarz w fotelu Karmiciela i cofającego się uciekiniera, w
pokoju
byli obecni jeszcze obaj skorzy do śmiechu gangsterzy, z którymi Anczutka
niedawno popalał
kadzidło. Jeden z nich trzymał za skórkę ciągle próbującego się wyrwać
nieokiełznanego
wiercipiętka o długich rękach.
- No, no dobrze, no dobrze, koleś... - w zamyśleniu kontynuował Karmiciel, znowu

zaszczycił Anczutkę przychylnym spojrzeniem. - No, a jak przechodziłeś granicę?
No, jak
przechodziłeś granicę?...
Anczutka, który już uspokoił się, pojął z zakłopotaniem, że teraz to go zaczną
przypierać do ściany.
-

Przeprawił mnie przemytnik... - skłamał, kosząc oczkami. - Czy też

kłusownik...
-

Pseudo jego, podaj jego pseudo...

-

Nawet nie pytałem...

-

No, a jak on wygląda, jak?...

-

Taki wielki... - niepewnie zaczął pleść Anczutka. - Z pięściami...

-
- Wiem... - powiedział Karmiciel, który na chwilę zamyślił się. - Kotwica jego
pseudo,
Kotwica... Tam - z lubczykiem, a z powrotem - z kadzidłem...
Tymczasem otworzyły się drzwi wejściowe - wróciła lokatorka. Słychać było, jak
zrzuca w przedpokoju pantofle i łapiąc dech, zanosi na kuchnię coś ciężkiego i
niewygodnego
do niesienia. Potem nastąpiło kilka sekund naprężonej ciszy - to gospodyni
usłyszała głosy.
Następnie coś trzasnęło, zadzwoniło - do pokoju z wałkiem w rękach werwała się
krępa osoba
płci żeńskiej. Gdyby na miejscu skrzatów byli włamywacze, cała banda dostałaby w
kość. Nie
pomogłaby im nawet broń palna, ponieważ wymiary obywatelki odpowiadały idealnie
otworowi drzwi i powalić ją było można chyba najwyżej kulą dum-dum. Na słonie.
śadnych włamywaczy w pokoju, oczywiście, nie zastała. Pokój był pusty, ale głosy

nadal brzmiały, jakby nigdy nic... Lokatorka jęknęła, upuściła wałek i
błyskawicznie rzuciła
się do drzwi - rysować na ościeżnicy krzyżyki i gwiazdy. Potem zanurzyła łapsko
w stanik o
rozmiarze ósmym i wyciągnęła ampułkę ze święconą wodą, można przypuścić, że
wyprodukowaną w Łycku.
- Zajmij się nią... - z niezadowoleniem rzekł Karmiciel.
Jeden z bojowców (ten, u którego ręce nie były zajęte przezroczystą grzywką
rwącego
się do boju wiercipiętki) posuwiście przybliżył się do gospodyni, stanął na
palcach, wyrwał
ampułkę z tłustych łap.
- Patrzcie, jaka głupia!... - rzekł, gdy ze wstrętem przyjrzał się trofeum. -
Podróbka,
woda z kranu... Ale ampułka, patrz, prawdziwa! "Wyprowadzimy siły nieczyste na
czystą
wodę!..." W Dżumachle pewnie rozlewali...
Lokatorka wlepiła oszalałe oczy w pływającą w powietrzu ampułkę, cicho jęczała z

przerażenia, potem zaczęła wycofywać się do drzwi. Wtedy natrafiła plecami na
ościeżnicę -
zawyła pełnym głosem...
- Puść Burka... - burknął Karmiciel.
Drugi bojowiec skierował zapamiętałego wiercipiętkę w stosowną stronę i dał mu
kopniaka na drogę. Bydlę podskoczyło, rzuciło się do serwant-ki i w upojeniu

Strona 49

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

zaczęło
rozrabiać. Z jękiem otworzyły się szklane drzwiczki, zabrzęczały, zadrżały
kryształy,
zadźwięczało srebro i cały pozostały melchior... Wyskoczyła dolna szuflada,
wyleciał z niej i
zakłębił się po
pokoju mączny obłok. Lokatorka wywaliła oczy jak przy ataku, osunęła się
szerokimi
plecami po ościeżnicy.
- Dobra... - powiedział Karmiciel, wstając. - Dalej - według planu, według
planu...
Tylko pamiętaj... eee... wspomnij potem, żeby zapłaciła... A z kamienicznikiem -
to ja już
sam...
Wygładził delikatną, jasnoszarą sierść i ruszył do wyjs'cia. Anczutka podreptał
za
nim. Przeszli razem przez ścianę obok metalowych drzwi i zeszli po schodach na
drugie
piętro. Dwupoziomowe mieszkanie właściciela domu było równocześnie rezydencją
samego
Karmiciela. Luksusowo wykończona i zamurowana na głucho przed ludźmi spiżarka
służyła
bos-sowi bakłużyńskiej mafii za apartament. Jednak teraz skierował się nie do
siebie, a prosto
do gabinetu gospodarza.
Kamienicznik był młodym mężczyzną z wystającą grdyką i wielkimi, woskowej
barwy uszami. Karmiciel powoli rozsiadł się w fotelu dla gości, surowo spojrzał
na
towarzysza. Potem pojawił się przed ludzkim wzrokiem. Jeśli chodzi o Anczutkę,
to ten
doskonale zrozumiał aluzję i pozostał niewidoczny.
Zobaczywszy nagle pojawiającego się w fotelu Karmiciela, gospodarz zadrżał, ale
natychmiast rozpłynął się w nieszczerym, wyczekującym uśmiechu.
- No, z tą... z osiemnastej... właśnie się rozliczamy... - niedbale rzucił lekko
jasnoszary
boss. - Jutro zapłaci.
Włas'ciciel domu rozjaśnił się, ale wtedy Karmiciel podniósł na niego wypukłe,
zamyślone oczka - i uśmiech znikł.
- Kiedy będziemy robić remont mieszkania? Na europejski standard?... - cicho
spytał
Karmiciel.
Przybity gospodarz sflaczał.
- Może... na afrykański?... - krzywiąc się z niechęci, zapytał z nadzieją. -
Dolar
podskoczył...
Tak samo powoli, stanowczo, Karmiciel oparł się o jedno z oparć i wstał na
siedzeniu
na cały wzrost.
- Nie rozumiem... - piskliwie wyrzekł, wyraziście gestykulując. - Jaki dolar?...

Ferajnie potrzebne są wygody... Komfort, czystość, spokój. Na śniadanie miska
śmietanki... Z
rynku, jasne? A nie ze sklepu!...
Właściciel domu nerwowo poruszał grdyką. Ze smutkiem patrzył na wzniesione jak
wachlarz delikatne zamszowe paluszki.
-

N-no... dobrze... Ale gdyby tak... podnieść jeszcze trochę czynsze...

choć trochę...
-

Nie ma sprawy - rzucił z wyższością szef mafii. - A koperta, koperta?...

Przygotowana?...
- Jutro będzie... - ochryple w końcu wydusił z siebie nieszczęsny właściciel
domu.
- To ostatni termin - pouczająco przypomniał Karmiciel. - Potem już Papcio
licznik
włączy...
Papciem łyckie skrzaty z szacunkiem nazywały podpułkownika kontrwywiadu
Nikołaja Wybierzniewa, który pobierał umiarkowany, ale stały haracz z diaspory i
dlatego

Strona 50

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

patrzył przez palce na wiele wyczynów jasnoszarych...
Po rozprawie z gospodarzem, Karmiciel polecił Anczutce przejść z nim do gabinetu
i
tam kontynuować przyjacielską rozmowę. Kiedy przeniknęli przez ściany do
zamurowanej
spiżarki, zastali wewnątrz tego samego bossa, który wcześniej napadł na palaczy
w łazience.
-

Łachudrzak przychodził... - zaraportował Karmicielowi. - Ten...

grochowaty...
-

Czego chciał?... - bez zainteresowania spytał boss.

-

Proponował zamówienie... Aleja Jefrema Niedobrowa dwadzieścia jeden...

No, na
rogu Niedobrowa i Nostradamusa...
Karmiciel powoli odwrócił się do skrzata. Ten zaśmiał się.
- Pytam go: "Czy nie mieszkanie numer dziesięć?" - przykrywając usta łapką
kontynuował boss. - A on na to: "Mhm..." No, posłałem go na drzewo... do
Porfiriusza...
Jakbyśmy nigdy tutaj o Nice nie słyszeli!... Krótko mówiąc, niech sobie sami to
załatwiają...
Karmiciel rozluźnił się.
- To dobrze, dobrze... A oprócz zamówienia?...
Skrzat spojrzał na Anczutkę, mrugnął - i nagle zamarł, jakby sobie coś
niespodziewanie ze strachem przypomniał. Bojaźliwie zerkając na uciekiniera,
odciągnął
Karmiciela w róg, gdzie zaczął mu coś szeptać na ucho. Boss słuchał ponuro.
Potem nagle
podniósł na Anczutkę oczka pełne żywego zainteresowania.
-

Bratku, bratku... - ze zdziwieniem przemówił. - Aj, powiedz no jeszcze

raz, jak się
przeprawiałeś"... Kiedy się przeprawiałeś'?...
-

Wczoraj wieczorem... - cofając się wyszeptał Anczutka.

-

Wtedy, gdy już podniesiono alarm bojowy na posterunku granicznym?...

Anczutka poruszył nieposłusznymi usteczkami, ale jego gardełko mogło tylko wydać

słabiutkie, melodyjne syczenie...
- Bra-a-atku... - Karmiciel był naprawdę rozgoryczony. - A tak ładnie wszystko
opowiadałeś... prawie ci uwierzyłem...
Anczutka wyczuł, że pora uciekać.
ROZDZIAŁ 7
NIKOŁAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, podpułkownik
Wszystko w życiu szło na opak. Ponad ćwierć wschodniego przedmieścia leżała w
gruzach, ale dom, od którego właśnie rozpoczęto burzenie, stał sobie calutki,
jeżeli rzecz
jasna nie brać pod uwagę połamanych przez gąsienice sztachet płotu, złamanych
jabłoni i
ziejącej w ścianie dziury.
Podpułkownik Wybierzniew zatrzasnął drzwi i zmrużywszy oczy rozglądał się. To,
co
się działo, przypominało mu przodującą komsomolską budowę, taką, jakie opisują w

podręcznikach historii. Umorusani chłopcy z opalonymi plecami, obsypanymi białym
pudrem
pyłu popychali taczki, pełne jaskrawię świecących odłamków, rozrzucali je na
chybił-trafił.
Od czasu do czasu gdzieś niedaleko dźwięcznie huczały niewielkie wybuchy
- wszystko jak trzeba - bez lejów w asfalcie nie można się obejść...
- Matwieicz... - zawołał Nikołaj.
Odpowiedzialny za akcję stał w swojej pomiętej marynareczce na górującym dookoła

kurhanie śmiecia, jak jakiś demon zniszczenia, z natchnieniem dyrygował całą tą
symfonią
chaosu. Kiedy usłyszał wołanie, opuścił ręce, odwrócił się, przypatrzył się.
- Chodź tutaj, jest sprawa...
Matwieicz otrząsnął dłonie, podszedł ostrożnie stąpając. Przywitali się.
- No, co ty tu robisz, Matwieicz?... - z wyrzutem powiedział Nikołaj.
- Też wymyśliłeś: burzyć w biały dzień! Przecież Amerykanie stale kręcą się
ponad
dachami... Oni to wszystko sfilmują!

Strona 51

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Jakby potwierdzając prawdziwość słów podpułkownika, za pobłyskują-cą w oddali
Dżumachlinką natychmiast odezwały się natężone, ochrypłe basy turbin - nad
przedmieściem
przeleciał niezgrabnie samolot rozpoznawczy, a za nim - cała eskadra osłony.
Nikołaj i
Matwieicz w zamyśleniu popatrzyli za nimi.
- Wymażą potem... - spokojnie pocieszył go Matwieicz. - Po co im to?...
Podpułkownik chrząknął, podrapał się nad brwiami, nie znajdując odpowiedzi,
machnął ręką. Rzecz jasna, Matwieicz, jak zawsze, miał rację. No, po jaką
cholerę
Amerykanie mieliby zbierać materiały kompromitujące Bakłużyno? Czy ich po to
tutaj
posyłano?...
Odwrócił się i poszedł do domku z dziurą w ścianie. Po drodze podniósł szorstki
odłamek, obejrzał. Kawałeczek śmiercionośnego metalu był głęboko nadżarty przez
rdzę. No,
Matwieicz!...
Idąc po rozjechanej przez gąsienice ceglanej ścieżce, Nikołaj z roztargnieniem
upuścił
żelastwo w dziurę wybitą przez ciążek... Ciekawe, jakie to bydlę zdjęło
okiennice z okien?
Maruderzy czy sami gospodarze?... Podpułkownik rozmyślał na ten temat bez
większego
zainteresowania i otworzył, chyboczące się na jednym, górnym zawiasie, drzwi.
Wszedł do
domu. Tam już pracowała ekipa dochodzeniowa.
-

A więc, tak... - energicznie zacierając ręce, powiedział do Nikołaja

młody,
okrągłolicy Saszka. - Spał na tapczanie, aura - silna, cały pokój się naładował,
a o tapczanie -
nawet nie ma co mówić - do tej pory jak w obłoku...
-

Jaka formuła aury?... - wycedził Nikołaj. - Czy też jeszcze nie

wyliczyliście?...
-

Już zaczęliśmy - zapewnił Saszka. - Zaraz będzie...

Pokazał oczyma na przyprószone wapnem niskie leże z desek, gdzie, zamyślony na
długo i poważnie, stał otwarty notebook. A może nie zamyślony. Może po prostu
się
zawiesił...
-

APawełek?...

-

Przepytuje świadków... - Saszka wskazał głową w kierunku sąsiedniego

pomieszczenia, skąd poprzez pęknięcie w ścianie przesączały się biadolące
dziecięce głosiki.
Nikołaj skinął w milczeniu, ruszył we wskazanym kierunku. W sąsiednim pokoju
ponury, bardzo wysoki Pawełek siedział na przewróconym na
III
bok taborecie (nawyk czarownika), z niedowierzaniem wysłuchiwał niewidocznych
świadków. Na brudnej podłodze, obsypanej płatkami tynku i farby, stał na
baczność służbowy
dyktafon z tlącym się purpurowym światełkiem.
Kiedy dostrzegł przełożonego, Pawełek niespiesznie wyprostował się na całą swoją

nieprzeciętną długość. Obaj świadkowie, widząc to, pospiesznie przypatrywali się

wchodzącemu. No jasne, skrzaty... Jeden - trójbarwny, o krótkiej sierści, drugi
- ciemnoszary,
podpalany.
-

No? Co? - trochę zbyt gwałtownie spytał Nikołaj.

-

On... - z zadowoleniem rzekł Pawełek. - Wszystko się zgadza - riasa,

krzyż, portret
opisowy...
-

Co za "on"? - burknął Nikołaj, wyciągając paczkę papierosów. - Mówcie

jaśniej...
Pawełek zawstydził się.
-

N-no... Afrykanin... Któżby jeszcze?... Był z nim skrzat. Jasnoszary...

-

Rzeczywiście? - spytał Nikołaj i zapalił papierosa.

Łatwo obrażający się Pawełek od razu poczuł się urażony i nadął się. Czarodziej
jest i
będzie czarodziejem: albo gruboskórnym i tępym - takiego niczym nie urazisz,

Strona 52

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

albo właśnie
takim - kapryśnym, wybuchowym...
-

Od razu sprawdziliśmy! - rzekł, z urazą unosząc okrągłe ramiona. - Na

poszyciu
podłogi pozostała sierść. Nocowali w różnych miejscach: Afrykanin - tutaj,
skrzat - na
strychu...
-

Jak się nazywa skrzat?

-

Mówią, że się nie przedstawił. A zachowywał się bezczelnie... Chociaż

skłamał, że
wcześniej Afrykanina na oczy nie widział...
- I jeszcze... i jeszcze... - zatykając się z pośpiechu, wmieszał się jeden ze
świadków
(trójkolorowy, wielkouchy). - Jeszcze powiedział, że do woja nie pójdzie - że
nóżkę ma
kulawą...
Wybierzniew i Pawełek spojrzeli na siebie. Znak szczególny? No, to już choć coś
mają...
- Prawa?... Lewa?...
Teraz spojrzały na siebie skrzaty.
-

P-prawa... - nie całkiem pewny siebie powiedział ten podpalany.

Zawstydzony,
cofnął się za plecy trójkolorowego.
-

No cóż, nie zauważyliście, na którą nogę kulał?

-
-

On nie chodził, a wisiał...

-

Na pewno Afrykanin... - powiedział Pawełek.

Podpułkownik Wybierzniew zacisnął zęby, rzucił niedopałek na podłogę, roztari
podeszwą. Zazwyczaj był dumny ze swojego zespołu, dobranego człowiek po
człowieku, ale
teraz ten młody odrostek z dyplomami Ligi Czarodziei po prostu go drażnił. Nawet
on,
Pawełek, z którego miał nadzieję, wraz z upływem czasu, zrobić prawdziwego
pracownika
operacyjnego... Ach, jak im wszystkim się chce, aby poszukiwanym okazał się
włas'nie
Afrykanin!... Sami nie wiedzą, co ich może spotkać!
- No, a kto inny mógłby jeszcze, oprócz niego, taki egzorcyzm wykonać? - nie
poddawał się Pawełek. - Tych dwóch wyrzuciło aż na przeciwległy koniec
Dżumachły...
- A jasnoszarego? - zapytał skrzypiącym głosem Wybierzniew. - Także?... Pawełek
zamarł z półotwartymi ustami.
- T-tak, rzeczywiście... - w oszołomieniu wydusił z siebie na koniec. - Dlaczego
on też
s-s-swojego?...
W tej chwili otwarły się drzwi i do pomieszczenia wsunęła się okrągła,
uśmiechnięta
fizjonomia młodego Saszki.
- Gotowe, Nikołaju Sanyczu...
Podpułkownik Wybierzniew prawie biegiem rzucił się do sąsiedniego pokoju, gdzie
w
postrzępionej wyrwie niebieściło się południowe niebo - natychmiast schylił się
nad
monitorem... Formuła aury była taka sama - porównana z danymi z archiwów...
- D-do diabła!... - prostując się zaklął zapalczywie. - A więc jednak - mimo
wszystko -
Afrykanin...
Podszedł do dziury w ścianie, z grymasem niezadowolenia patrzył na to, co działo
się
na zewnątrz. Jeszcze raz przeklął...
-

Matwieicz!... - zawołał rozdrażniony.

-

A?...

-

Masz!... Chodź tutaj, opowiesz o tej kuli...

Rozmowę z Matwieiczem jednak trzeba było przerwać w najbardziej ekscytującym
momencie. Zadzwonił Wściekły.
-

Bierz dupę w garść - ze swoją naturalną prostotą rozkazał - i gnaj na

dwudziesty
piąty kilometr!

Strona 53

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

Afrykanin?... - spyta! zaniepokojony Nikołaj.

-

Ślad... - sapiąc z niezadowolenia, uściślił Tol Tolicz.

-

Nie rozumiem... Jaki ślad?

-

Kłak aury... - gniewnie powiedział szef. - Wprost na słupie z tabliczką,

przy samej
podstawie... Widocznie tam odpoczywał - oparł się... Babka-znachorka szła
zbierać
paprotniki, natknęła się, zadzwoniła do dyżurnego...
-

Skąd zadzwoniła? Z dwudziestego piątego kilometra?

-

Ma przecież komórkę... Krótko - spiesz się - aura wyparowuje!...

Nikołaj rozłączył się, schował słuchawkę do kieszeni marynarki, spojrzał spode
łba na
obecnych. Współpracownicy patrzyli na niego oczekująco. Jedynie Matwieicz, z
nawyku,
miał wszystko głęboko gdzieś.
- Dobrze, Matwieicz, potem dokończysz... Saszka! Pawełek! Zwijamy aparaturę -
jedziemy stąd...
Dopóki mknęli, piszcząc oponami, na dwudziesty piąty kilometr, podpułkownik
Wybierzniew zachowywał ponure milczenie. Pawełek, przeciwnie, był wzburzony i
gorliwy.
- Wie pan, Nikołaju Sanyczu... - mówił. - Mam! Mam! Jest coś wspólnego, co łączy

skrzata i Afrykanina! Wspólny interes... kadzidło! To samo kadzidło, z powodu
którego
"Night Marę" zleciała na łeb... śebym przez wiek astralu nie mógł zobaczyć!
Zobaczcie, jak
wszystko się razem od razu układa: jasnoszary przekazuje kwas naszym skrzatom z
Bakłużyna, a te już - gremlinsom... A wszystko - z "podania" Afrykanina... Już
raz taki trick
nam wyplatał! Widocznie spodobało mu się. Przyszedł powtórzyć...
Na przedzie błyszczały lustrzanie, bo wywołane przez jakiegoś chuligana, miraże
pseudokałuż, niknących w miarę zbliżania się do nich. Buraki hecują się...
- Jednego nie wziął pod uwagę... - złowieszczo podsumował Pawełek. - Za
powtórzenie obniża się stopień...
Wybierzniew zerknął na współpracownika posępnie, ale rozmowy nie podtrzymał. Do
jakiegoś stopnia rozumiał Pawełka... Ze względu na młody wiek. Kiedy prowadzisz
równocześnie kilka spraw, wcześniej albo później zaczyna ci się wydawać, że
przestępstwa,
które starasz się rozkryć - są
wzajemnie powiązane. Często pojawia się nawet pokusa, żeby połączyć te sprawy w
jedną i - powiedzmy, porządnie przesłuchać malwersanta na okoliczność
wczorajszego
zabójstwa w parku miejskim... Niektórzy zresztą tak postępują. Nie ma w tym
jakiegoś
wielkiego nieszczęścia, rzecz jasna, ponieważ wszędzie powtarza się jedno i to
samo -
zmieniają się jedynie nazwiska. Mimo to...
Tej głębokiej myśli podpułkownikowi Wybierzniewowi nie udało się dokończyć.
Szofer walnął w hamulce, zapiszczały gumy, wszystkich rzuciło do przodu.
Dwudziesty piąty
kilometr... Przy słupie w paski, uwieńczonym niebieską emaliowaną tabliczką,
stała, patrząca
z niezadowoleniem na hamującego dżipa, minaturowa osoba w średnim wieku...
Zresztą - nie,
niezupełnie miniaturowa. Raczej przyziemista, ponieważ przy całym swoim
niewiekim
wzroście miała wielką głowę i była przy kości. Ni-kołaj wyskoczył z dżipa,
rozglądając się
podszedł do niej.
- A znachorka gdzie? - gniewnie zapytał.
Liliput o atletycznej budowie zdziwił się i spojrzał na niego okrągłymi oczyma.
- N-no, ta znachorka, co... - wyjaśnił smętnie Wybierzniew. Osóbka oparła swoje
piąstki o biodra - i przez jakieś pięć minut Niko-łaj usłyszał o sobie tyle
wszystkiego, i o
swoich przełożonych, że wygłoszonego materiału w pełni wystarczyłoby na parę,
albo nawet
na trzy głośne procesy kryminalne. A najciekawsze było to, że ponad połowa
powiedzianego

Strona 54

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

istotnie odpowiadała rzeczywistości... Czy to znachorka była w dodatku
jasnowidzem, czy też
gdzieś doszło do ucieczki informacji służbowej...
Stało się także jasne, dlaczego generałowi Wściekłemu oznajmiono, że jakoby
dzwoniąca, delikatnie mówiąc, nie jest najmłodsza. Głos zna-chorki był piskliwy
i starczy, w
dodatku - wyjątkowo swarliwy...
Pawełek z Saszką przykucnęli przy słupku kilometrowym. Czarowali już na całego,
udając, że jakoby niczego nie słyszą. Notebook z odłączonymi urządzeniami
peryferyjnymi
leżał obok - wprost na poboczu.
W tej sytuacji podpułkownikowi nie pozostało nic innego, jak cierpliwie, nie
przerywając, wysłuchać wszystkie podłe oskarżenia pod swoim adresem. Dopiero
potem,
spokojnie, jakby nigdy nic, przystąpił do rozmowy. Mrużąc oczy w roztargnieniu,
Nikołaj
rozejrzał się po okolicy. Dooko-
ła kwitł tatarak - okrutny spadek po trzystuletniej tatarsko-mongolskiej
okupacji... W
pobłyskującym strumieniu, głośno przeklinając, pluskała się szczęśliwa, brązowa
od
opalenizny dzieciarnia.
- Ja bym tych... prawosławnych komuchów... - z nienawiścią skrzypiała s'wiadek -

nieświęconą kulą! Riasę narzuci i diabli wiedzą: chłop czy baba...
No cóż, zmieniła obiekt przekleństw - choć za to, niech jej będą dzięki... Ale
czekać,
póki się wygada i zamknie, byłoby zbytnią naiwnością. Dobrze, spróbujemy wejść w
słowo...
- A ja bym jednak ćwiartował - delikatnie wtrącił Nikołaj. Świadek zatkało (po
raz
pierwszy w życiu). Z podejrzliwością wpiła się oczyma w Wybierzniewa: kpi sobie,
czy co?
Jednak twarz podpułkownika pozostawała nieskazitelnie uprzejma.
- Dlaczego pani od razu uznała, że to przybył ktoś z Łycka?... - wykorzystując
pauzę,
w zamyśleniu zapytał.
W odpowiedzi z szybkich ust znachorki znowu posypały się ciężkie wyrazy, ale tym

razem związane z tym, że ktoś powątpiewa w jej kwalifikacje. A co tu wiele się
zastanawiać?... O, widzicie jaki kłak aury na wietrze trzepocze, co tu wiele
trzeba się
zastanawiać?... Zdejmijcie bielmo z oczu, tak, bielmo ze swoich ślepiów
zdejmijcie,
detektywi z bożej łaski!... Na tej aurze tylko brakuje krzyża sześcioramiennego
i sierpa z
młotem!...
Nikołaj taktownie podziękował świadkowi. Nie zwracając już uwagi na lecące za
nim
jadowite przymówki, podszedł do chłopaków.
-

Afrykanin?... - zapytał niechętnie.

-

Afrykanin!... - zaraportował Pawełek, ale minę miał przy tym jakąś

niewyraźną.
-

Coś nie tak?...

-

Nie wiadomo dlaczego dalej poszedł na bosaka... - zniżając głos do

szeptu,
powiedział Pawełek. - O...
Nikołaj spojrzał. Niedźwiedzie ślady, odciśnięte na pylnym poboczu, były na tyle

wyraźne, że były dostrzegalne nawet dla wzroku zwykłego wyborcy. Rzeczywiście,
dziwne...
Do dwudziestego piątego kilometra w butach, a dalej - boso...
Podpułkownik Wybierzniew wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.
- Tol Tolicz?... Pewniak - Afrykanin... Kieruje się do stolicy... Na dwudziestym

piątym kilometrze zdjął buty - pod słupem. Widocznie porusza się dalej w
poprzednim
kierunku, ale boso...

Strona 55

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Wydawało się, że generał Wściekły przestraszył się nie na żarty.
- Boso? - spytał, jakoś dziwnie gwiżdżąco. Nagle zamilkł na trzy sekundy. -
Poczekaj,
zaraz oddzwonię.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jakby z oddali.
-

Nawiasem mówiąc - nie podnosząc głowy znad monitora, cicho, w zamyśleniu

przemówił Saszka. - W starej, dobrej Anglii, wiedźmy, aby wywołać huragan,
zdejmowały
buty i pończochy...
-

No, po pierwsze, tu u nas nie Anglia - nie całkiem przekonany sprzeciwił

się
Pawełek i pytająco spojrzał na Wybierzniewa. - U nas w takich sytuacjach
zdejmują coś
zupełnie innego. W dodatku... - Znowu zwrócił się do Saszy. - Dlaczego by nagle
protopartorg zaczął stosować nasze czarodziejskie sztuczki i chwyty?...
-

Albo, na przykład, zaczął wszędzie ciągnąć ze sobą skrzata... - tym

samym tonem
odezwał się Saszka.
Pawełek chrząknął i zamyślił się niespokojnie. Podpułkownik Wybierz-niew bawił
się
telefonem, jakby przymierzał, dokąd go, do jasnej cholery, wyrzucić.
Znachorka-awanturnica
z zarozumiale wyprostowanymi plecami oddalała się po najbliższym poboczu. Sądząc
z
obwisłego plecaka, niewiele dzisiaj zebrała paproci...
Zachowanie się Afrykanina budziło strach. Nieumotywowane przejście zielonej
granicy, zagadkowe powiązania ze skrzatem, teraz ten dziwaczny trick z
obuwiem...
Chociaż... Może akurat w tym przypadku wszystko jest zupełnie normalne... Zrobił
sobie
odcisk, zdjął buty...
W końcu telefon komórkowy ożył i zaćwierkał. Nikołaj podniósł go do ucha.
- Jesteś tam sam? - z troską zapytał szef.
- Z chłopakami... Tol Tolicz kaszlnął.
-

A więc, tak... - wycedził. - Rozmawiałem teraz z prezydentem... Sytuacja

jest
następująca: za wszelką cenę! Słyszysz? Za wszelką cenę masz nie dopuścić, żeby
Afrykanin
wszedł do stolicy...
-

Ale on już tam na pewno jest - spokojnie powiedział Nikołaj.

-
Generał oniemiał.
- No, sam pomyśl, Tolu Toliczu... - z lekkim wyrzutem kontynuował podpułkownik
Wybierzniew. - O szóstej rano zrobił cud z kulą... O ósmej był już na
dwudziestym piątym
kilometrze. A teraz już piętnaście po pierwszej. No to sobie policz...
Słuchawka milczała. Podpułkownik odniósł wrażenie, że generał Wściekły
zdecydował się zdezerterować w zemdlenie. Miody Saszka, robiąc okrągłe oczy, w
panice
zatrząsł rumianymi policzkami i wskazywał na komputer.
- O dziewiątej... - bezdźwięcznie artykułował. - O dziewiątej, a nie o ósmej...
Nawet o
wpół do dziesiątej...
Nikołaj zmarszczył brwi - Saszka z nieszczęsną miną rozłożył ręce.
- Dobrze... zamelduję... - odezwała się w końcu słuchawka słabym głosem
śmiertelnie
chorego.
Podpułkownik odesłał środek łączności do kieszeni, opuścił powieki ze zmęczenia,

odwrócił się do Saszki.
-

Co się wydzierasz? - zimno zapytał. - O ósmej czy o wpół do

dziesiątej...
Przechwycić go i tak nie zdążymy.
-

Tak, ale wtedy... - Saszka zgubił się kompletnie. - Jaka różnica?

-

Wielka - odciął się Wybierzniew. - Albo my nie wyrabiamy się, i z

wytrzeszczonymi oczyma i językiem na plecach gnamy do miasta, albo jedziemy tam,
ale już

Strona 56

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

spokojnie i bez paniki...
Oczy młodego pokolenia rozjaśnił ognik zrozumienia, i Nikołaj uśmiechnął się.
Och,
szczeniaki-szczeniaki! Do jakiego stopnia nie mogą doczekać się jeszcze jednej
gwiazdki dla
tego barana Wściekłego!... Ale jak im wyjaśnić, że Afrykanina trzeba łapać tylko
w dwóch
przypadkach: albo wtedy, kiedy sam się wepchnie do kąta, albo kiedy ciebie tam
wci-śnie!...
***
- Ogólnie rzecz biorąc, wygląda to tak, Kola... - bezsilnie powiedział generał
Wściekły, wchodząc do gabinetu Wybierzniewa, co - na marginesie mówiąc -
zdarzało się
niezbyt często. Zazwyczaj dzwonił, wzywał. - Mamy termin, my z tobą - do
jutra... Czyli
prawie wcale. Siedź sobie, siedź...
- Dlaczego do jutra? - ostrożnie zapytał Wybierzniew, znowu opuszczając się na
krzesło.
- Bo jutro przybywa specjalna komisja ONZ... Podpułkownik zmarszczył czoło.
-

Aha... - powiedział z ponurym zadowoleniem. - A Afrykanin, najwidoczniej

zamierza zerwać to spotkanie?
-

A cholera go wie, co on tam zamierza! - ze zmęczoną bezpośredniością

odrzekł mu
generał Wściekły. - Po prostu Kondratycz dał nam termin do jutra, rozumiesz?...
Generał zamilkł i obrzucił niezadowolonym wzrokiem szczegółową mapę kraju, która

jak zawsze, wisiała nad biurkiem podpułkownika. Odcinek drogi z Dżumachły do
Bakłużyna
zapchany chorągiewkami na szpilkach. Pięć chorągiewek. Pięć odnalezionych
kłębuszków
aury protopartorga...
- Czy uściślił polecenie? - cicho spytał Nikołaj.
Twarz generała Wściekłego od razu napięła się, stała się drapieżna. O, zaraz
ukąsi...
- Tolu Toliczu... - patrząc z łagodnością na zdenerwowanego szefa, wyrzekł
piękniś
podpułkownik. - No, chociaż szepnij... Zlikwidować go, czy co?...
Rozmówcy nie byli czarownikami, inaczej za nic w świecie nie stanęliby w taki
sposób - w poprzek linii pól siłowych. Jaka tu może być zgoda - jeśli w poprzek?
Gdyby
Wściekły i Wybierzniew zostali dopuszczeni do głębokiego astralu, uwadze obu nie

umknęłoby i to, że za ich plecami, w przeczuciu nadchodzącej wielkiej kłótni,
już zbierają się
z całego budynku MSW zgłodniałe emocji straszki i pozostała niewidoczna hołota.
-

Kola... - ochryple, z groźbą wyrzekł Wściekły, szarpnięciem rozluźniając

węzeł
krawata. - Widzę ciebie na wylot, Kola... Robisz wszystko mi wbrew, tak chcesz
mi nogę
podstawić. Właśnie wpuściłeś Afrykanina do stolicy! Skrzata chowasz u swojej
kochanki!...
Masz dwie twarze, czy co?...
-

Ja-jakiego skrzata? - zapytał ogłupiały Nikołaj. - U jakiej kochanki?

-

U Niewyrazinowej!

- To Niewyrazinowa jest moją kochanką?... Przecież sam dałeś mi zadanie ją
sprawdzić!
- A w jakim sensie kazałem ci ją sprawdzić?... A jak ty to zrobiłeś? Ile na nią
straciłeś
pieniędzy, w dodatku - waluty?...
-

O, tego nie wolno, Tolu ToliczuL. Wykaz wydatków został do raportów

dołączony!
Dlaczego, jak myślisz, zawsze ciebie proszę, żebyś' wytyczał konkretne zadania?
Też mi
kochanka! Lepiej na siebie popatrz! Drugie centrum handlowe budujesz! Za pensję,
czy co?...
-

A ty... A ty... - Generał już tracił dech. - Kto zbiera haracz z

jasnoszarych?... Pap-

Strona 57

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

cioL.
-

Ja chociaż z obcych, jasnoszarych!... - odgryzł się Nikołaj. - A ty już

do końca
zbezczelniałeś - ciągniesz z zachodnich sojuszników!...
-

Nie wstyd ci... - nie zniżając się do usprawiedliwień, ciągnął swoje

generał. -
Rozumiem - wstyd... Wyższe wykształcenie prawnicze, odbyłeś lata stażu w
kryminalnej
policji... aż do rozpadu powiatu... Tylko nie siądziesz na moim miejscu, Kola,
nie łudź się...
Wiesz, dlaczego?...
Wybierzniew z wyższością uniósł brwi. Na wysokich policzkach podpułkownika
pojawił się lekki rumieniec.
-

Niby dlaczego? - rzucił z wyzwaniem.

-

Ponieważ to ja!... - Zezłoszczony generał przysiadł trochę i silnie

uderzył się w
twardą, kościstą pierś. - Rozumiesz?... Ja!... Jeszcze kiedy byłem dzielnicowym!
To ja ich
złapałem w tym magazynie z żywnością, rozumiesz?... To ja ich posadziłem, a nie
ty! I
Nikodema, i Gleba...
Do końca rozwiązał węzeł krawata, przeszedł się po gabinecie, gniewnie wyjrzał
przez
okno. Po chodniku z okrzykiem i gwizdami jechała wataha kozaków... Właściwie nie
jechała,
a szła, ale za to kozackie papachy były załamane pod takimi fantastycznymi
kątami, a sami
stanicznicy tak wyśmienicie harcowali w marszu, że mimowolnie wydawało się,
jakby oni,
chociaż pieszo, a jednak - byli na koniach... Po przeciwległej stronie ulicy
imienia Heleny
Bławatskiej, pod wywieszką "Afroremont" stał i z zachwytem wyszczerzał zęby do
szerokich
kozackich lampasów Murzyn (o barwie krwawego siniaka) w liberii...
Można było przypuścić, że kozacy wracali z pogrzebu Esauła, który - według
plotek -
pochodził z tego samego rodu, co ataman Bałowień i w ciągu całego swojego życia
starał się
naśladować znakomitego przodka...
Waha się kozactwo, ech, waha się: tęskni za kołchozami, za cerkwiami... i
chciałoby, i
boi się... W Łycku mają cerkwie i kołchozy, za to przeklinać się nie da, a bez
tego żyć też się
nie da...
Generał odwrócił się. Jego twarz wyraźnie się uspokoiła. Teraz obaj rozmówcy
patrzyli już na siebie nie w poprzek, a wzdłuż linii siłowych - i kłótnia zgasła
od razu, nie
zdążywszy rozpalić się jak należy.
-

To dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?... - z poczuciem winy powiedział

Nikołaj,
jakby przypadkiem dotykając przycisk dyktafonu. - No, jaki z niego, twoim
zdaniem,
człowiek?...
-

Wyłącz - burknął generał.

Podpułkownik wzruszył ramionami, wyłączył. Generał zamyślony gładził starą
bliznę
na nadgarstku - wyraźnie ślad po psich zębach. ("Owczarek? - odruchowo
zastanowił się
Nikołaj. - Nie, prędzej mastif..."). Szkła okien zadrżały, grożąc pęknięciem...
Znowu te
eskadry pokładowe!... No, na jakiego czorta, ciągle się kręcą nad Bakłużynem?...
Co ich
wywiad tutaj szuka?...
-

Przygłup... - niechętnie powiedział na koniec Wściekły. - Przyglupem

był,
przygłupem pozostanie. O, ukąsił mnie wtedy... przy zatrzymaniu...
-

Ja nie o tym - powiedział Nikołaj. - Czego po nim można się spodziewać?

-

Niczego dobrego... - Wściekły westchnął. - Już wtedy niczego dobrego, a

Strona 58

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

teraz to
już zupełnie... A, właśnie, nie próbuj przewerbować! I na siebie uważaj... nie
daj się
przewerbować... No, co tak patrzysz? Nie ma dla nas sensu dać się przewerbować,
Kola. Nie
ma...
Szyby dalej drżały.
- Gdyby dokładnie wiedzieć, po co go tutaj Porfiriusz posłał... - jakby nie
słysząc
ostatnich słów szefa, szepnął Nikołaj. - Dałem polecenie agenturze w Łycku - ale
na razie
milczą...
Generał z zaciekawieniem odwrócił głowę.
-

Myślisz, że to wszystko robota Porfiriusza?

-

No, przecież nie sam Afrykanin, w końcu! Jeśliby był sam - ni cholery by

tutaj
takich cudów nie wyprawiał!... Wtedy by go w ciągu sześciu sekund wyrzucili z
Biura
Politycznego, pozbawili statusu... U nich z tym surowe porządki: dyscyplina,
hierarchia...
-

Tak, rzeczywiście... - zgodził się po chwili namysłu Wściekły. - No to

co robimy?
Podpułkownik uniósł wysokie brwi wyrażając swoje niezdecydowanie.
-

Wzmocnię dzisiaj pułapkę... w etnograficznym... Chyba im jeszcze Pawełka

i
Saszkę podeślę. Jacy są, tacy są, ale mimo wszystko - czarownicy, jasnowidze...
Sprawdzę
stare kontakty... Chociaż podziemie u nas już od dawna nie działa, co tam
sprawdzać? - Nagle
Nikołaj zamilkł, z ciekawością popatrzył na generała. - Słuchaj, Tolu Toliczu...
Dlaczego tak
się wtedy wystraszyłeś, kiedy powiedziałem, że jest bosy?...
-

A diabli wiedzą czemu... - przyznał się po chwili wahania generał. -

Szedł, szedł w
butach - nagle je zdjął... Aż mi się niedobrze zrobiło!... Do tej pory mrówki mi
po skórze
chodzą...
Jakby otrząsając się ze złych mar, potrząsnął głową i w trwożliwym zamyśleniu
skierował się do wyjścia. Kiedy był już na progu, odwrócił się. W żółtawych
oczach generała
Nikołaj dostrzegł szczere, jakieś takie zupełnie dziecięce niezrozumienie.
- Sam popatrz, jak to wszystko dziwacznie się składa!... - ni to zdziwił się, ni
to
doradził mu szef. - No, jeślibym, wtedy w magazynie, powiedzmy, nie Afrykanina,
a Gleba
potraktował pałką?... Co?... Wtedy na pewno nie byłbym generałem...
Chrząknął, z zatroskaniem pokiwał twardą jak drut siwizną, wyszedł z gabinetu.
***
Tak, przy takim układzie kart Wściekłego chyba nie da się zrzucić... Nikołaj
wiedział
z doświadczenia, że jeśli kogoś posadzisz sprawiedliwie, nie doczepiając nic
cudzego, będzie
ci potem przez całe życie wdzięczny. Jednak, z drugiej strony, gdyby wtedy do
władzy
doszedł nie Gleb, a Nikodem (czyli Afrykanin) - och, jakby komuś przypomniał tę
gumową
pałkę... No nie, jaki zwrot w historii!... Okazuje się, że u byłego
dzielnicowego są stare
porachunki z protopartorgiem... Ciekawe, ciekawe. Tol Tolicz - facet pamiętliwy,
z
pewnością nie wybaczy nigdy ukąszenia. A tu nagle Afrykanin przeszedł granicę,
pojawia się
możliwość skwitowania się... Jak zachowuje się generał Wściekły? A nijak...
Zepchnął
wszystko na podpułkownika Wybierzniewa - i usunął się... Ma nadzieję, że Nikołaj
na własną
rękę i ryzyko spróbuje sprzątnąć Afrykanina? No cóż, nadzieja - to szla-chetne
uczucie...

Strona 59

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Ale dlaczego teraz przyczepił się do tej Niewyrazinowej? Jak zawsze bez powodu?
Nie, nie, nie wydaje się. "Skrzata schowałeś u kochanki..." Całkowicie konkretny
zarzut... O
jakim skrzacie mógł mówić? Czy nie o tym, z którym protopartorg przechodził
zieloną
granicę?... Ależ nie, to niemożliwe!... Chociaż... Jeśli do tego co się stało,
nie daj Boże,
wmieszała się Nika Niewyrazinowa, to można się wszystkiego spodziewać!... I
przed
wstrząśniętym Nikołajem mimowolnie pojawiła się mała twarzyczka, jakby trochę
rozpłaszczona - Niki. Oczy - ze dwa razy większe niż przeciętne, długa szyja...
W ogóle to w
jej sylwetce było coś podobnego do ostatniego modelu Toyoty: piękno, ale
niezwyczajne.
Jakkolwiek będzie to ryzykowne, trzeba dzisiaj do niej zajrzeć. Ale jeszcze nie
teraz.
Później...
Oczywiście, przy innej okazji zagadkowa fraza generała Wściekłego zmusiłaby
Nikołaja do silnego zaniepokojenia, ale teraz, kiedy astralny mikroklimat w
pokoju radykalnie
się zmienił, podpułkownik nie wpadł w panikę. Kiedy wyczuły nadchodzącą
awanturę,
napłynęły do gabinetu całymi stadami nie tylko straszki, ale i kątniki. Ponieważ
do skandalu
nie doszło, cała ta niewidoczna, żarłoczna drobnica, w jednej sekundzie wyżarła
wszystkie
negatywne emocje z pomieszczenia. Naruszyła jego bilans energetyczny. Dlatego
podpułkownik Wybierzniew, kiedy został sam, jeszcze przez pół godzinki przebywał
w stanie
lekkiej euforii, graniczącej z pełną utratą ostrożności...
Pogwizdując coś ludowego, lirycznego, odwrócił się do komputera i zaczął czytać
na
monitorze dane o "Czerwonych cherubinach". Ta-ak... Klim Jezusów. Szef firmy
"Niewygoda". W przeszłości - bandzior. A w jeszcze bardziej odległej przeszłości
- prawa
ręka Nikodema Ludzkiego. Gdyby swojego czasu do jego sprawy nie wmieszał się
Wybierzniew, Kli-mowi wlepiliby dożywotnie zombirowanie. Teraz Klim zasuwałby
obok
pieriedwiżników w żonie numer trzy... Dalej... Pankracy Kulawiec. Szef firmy
"Ograbank".
Przeszłość - ta sama... No, na nim to już nawet nie ma miejsca, gdzie można by
jeszcze jakieś
piętno dostawić. Jak zawsze zaczniemy od tych dwóch...
Istnieje szeroko rozpowszechnione mniemanie, jakoby organy ścigania nie
likwidują
przestępczości ze strachu pozostania bez pracy. Wszystko to, rzecz jasna,
wymysły leniwych
dziennikarzy... W rzeczywistości,
nie likwiduje się przestępczości z zupełnie innej przyczyny. Po pierwsze, że
wykorzenienie jej do końca fizycznie jest niemożliwe, ponieważ w przyrodzie
próżnia nie
istnieje. Wysyłając na szubienicę albo za kraty starych, sprawdzonych
kryminalistów, z
którymi śledczy są już od dawna zaznajomieni, a z niektórymi nawet zdążyli się
pokolegować, tym samym oswoba-dza się przestrzeń życiową dla podrastającego
pokolenia
złodziei i bandytów. A jak to nowe pokolenie będzie się zachowywać, nikt nie
wie. Chociaż
można pójść o zakład, że znacznie gorzej niż poprzednie... Zatem jaki ma sens
zamieniać
siekierkę na kijek?
Niezapomniany szef ochrany swego czasu mówił: nie wolno tylko karczować -
czasami trzeba i sadzić... Mędrzec, tak, mędrzec... Po to są organy
sprawiedliwości, żeby
zamiast bezmyślnego likwidowania przestępczości, strzec ją, kultywować,
organizować,
nadawać jej bardziej lub mniej cywilizowaną formę. Organizowanie - to wielka
rzecz... W

Strona 60

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

końcu, czym innym jest państwo, jak nie - w najwyższym stopniu zorganizowanym -
wieloosobowym ugrupowaniem przestępczym?...
Tak (albo w przybliżeniu tak) beztrosko rozmyślając podczas pracy przy
komputerze,
Nikołaj Wybierzniew już prawie opracował plan przedsięwzięć operacyjnych na
dzisiejszą
noc, kiedy oderwał go od tego zajęcia telefon wewnętrzny.
-

Nikołaj Sanycz? - radośnie zapytano na drugim końcu przewodu.

-

Słucham... - odezwał się z roztargnieniem.

-

Kapitan Kosołapow. Wydział kryminalny Bakłużyna...

-

Słucham - powtórzył Nikołaj.

-

Pojawił się u nas złodziejaszek, z donosem. Dotyczy to najwyraźniej

waszej
działki...
- Złodziejaszek?... Hm... No dobrze, przyprowadźcie... Podpułkownik Wybierzniew,

zadziwiony, odłożył słuchawkę. "Waszej działki...". Niedługo do niego wszystkich

bezdomnych zaczną ciągać.
Kryminalna i kontrwywiad mieściły się w tym samym budynku, ale w przeciwległych
jego końcach. Niedługo potem do drzwi grzecznie zastukano, po otrzymaniu
zezwolenia -
wprowadzono kajającego się przestępcę. Wyglądał żałośnie, silnie kulał na prawą
nogę,
dotykając podłogi tylko końcami palców. Uszkodzona stopa była owinięta brudną
szmatą. W
odsuniętej jak najdalej od siebie ręce łotrzyk niósł za sznurowadła wysokie,
żołnierskie buty. Szeroka morda konwojującego go milicjanta była jakoś dziwnie
skupiona i dziwacznie wstrząsana tikami, zupełnie jakby jej właściciel z wielkim
trudem
powstrzymywał się od histerycznego, sięgającego aż trzewi, śmiechu.
- Siadajcie - sucho rzekł Nikołaj, wskazując podbródkiem na krzesło.
Złodziejaszek ostrożnie, ze strachem postawił buty na podłodze. Niezgrabnie
usiadł.
Chlipnął, zaczął odwijać szmatę. Kiedy odwinął, podniósł bosą nogę piętą w
stronę
podpułkownika. Ten na początku nie zrozumiał, pomyślał - jakiś złośliwy guz,
zapuszczony
od dawna... Potem w końcu zrozumiał.
-

Oj... - Nikołaj był w stanie wyrzec tylko tyle. - Chłopie... Gdzie to

tak ciebie
urządziło?...
-

Na dwudziestym piątym kilometrze... - rozmazując łzy po nieogolonych

policzkach,
wyjęczał nieszczęsny. - Patrzę: siedzi sobie na poboczu, odpoczywa, o słupek się
oparł...
Buciki stoją obok... No to ja je...
Dalsze słowa zginęły w szlochach.
Wybierzniew wstał zza biurka, podał wodę ofierze.
- A no, pokaż jeszcze raz... - rozkazał posępnie, zabrał pustą szklankę. Ze
wstrętem
obejrzał podsuniętą piętę. - E-ech... Nie suń mi pod nos!... A jak on wyglądał?
No, ten,
któremu zwinąłeś buty...
Skrzywiony ze złości złodziej patrzył na podpułkownika przez błyskawicznie
wysychające łzy.
- A jakże jeszcze może Afrykanin wyglądać?... Riasa, krzyż...
- Stop! A więc ty wiedziałeś, kogo okradasz?! Złodziej skrzywił się jeszcze
silniej niż
poprzednio.
-

Acha, wiedziałem! Jakbym wiedział, to bym do niego nawet się nie

zbliżył!
-

To skąd ci przyszło do głowy, że to Afrykanin?

- No, a któż by inny?... - Znowu zachlipał. - Kto inny u nas coś takiego
może?...
Zobaczył: nie ma butów - to przeklął!... A ja, najgorsze, dureń, od razu obułem
się, wesoło
sobie drepczę... O mało nie umarłem, zanim zdążyłem rozwiązać sznurowadła...

Strona 61

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Wybierzniew rzucił surowe spojrzenie na milicjanta, który nie wytrzymał i
zachichotał
z całych sił. Wrócił za biurko.
- Odczarujcie... - poprosił zduszonym głosem pechowy złodziejaszek. Nogę trzymał
w
powietrzu, trzymając ją pod kolanem obiema rękoma.
Nikołaj uśmiechnął się - nie bez złośliwości.
- Trzeba było wcześniej pomyśleć - kiedy popełniałeś przestępstwo! - powiedział
szyderczo. - Teraz tobie nie tylko kontrwywiad, a pewnie cała Liga Czarodziei -
nie pomoże...
Przecież to nie urok, a cud... Poczekaj, kiedy złapiemy Afrykanina...
Kaleka piskliwie zawył. Wyraźnie nie wierzył we wszchmoc bakłu-żyńskiego
kontrwywiadu. Nikołaj, skrzywiony, wykręcił numer, poprosił, aby przyszedł
Pawełek.
Odłożył słuchawkę, znowu spojrzał na złodziejaszka - tym razem z niezdrowym
zainteresowaniem.
-

Słuchaj, chłopie... - zwrócił się ściszonym głosem. - A jak to

właściwie...? Sam tam
wyrósł, czy też na piętę się przeniósł?...
-

Wyrósł... - płaczliwie odpowiedział nieszczęsny. - Mój jest na

miejscu... O...
Z zapałem złapał się za rozporek. - Nie trzeba - pospiesznie powiedział
podpułkownik.
- Wierzę...
Nikołaj Wybierzniew oddał Pawełkowi ofiarę Afrykanina, wraz z jego butami.
Wstał,
przeszedł się po gabinecie, w zamyśleniu pocierając podbródek. No, z obuwiem, w
każdym
razie, udało się wszystko wyjaśnić... Ale jaki jest ten protopartorg!... Mocny,
oj, jaki
mocny!... Najwidoczniej pozostało mu do wyboru jedno z dwóch rozwiązań: albo
pracować z
nim delikatnie i ostrożnie - tak, żeby, nie daj Boże, się nie obraził - albo
twardo i
błyskawicznie - tak, żeby niczego nie zdążył...
ROZDZIAŁ 8
PANKRACY KULAWIEC, lat trzydzieści cztery, mafios
Po chodniku alei, w którą skręciła z ulicy Bławatskiej, z okrzykiem i gwizdami
jechała
wataha kozaków... Właściwie nie jechała, a szła, ale za to kozackie papachy były
załamane
pod takimi fantastycznymi kątami, a sami stanicznicy tak wyśmienicie harcowali w
marszu,
że mimowolnie wydawało się, jakby oni, chociaż pieszo - a jednak byli na
koniach...
Widać pogrzebali Esauła...
Pankracy Kulawiec (ten sam jasnowłosy mąż, który kiedyś tam wyprowadził za rękę
protopartorga z ciemnicy) zasępił się, poruszył kącikiem ust i nacisnął
przycisk,
zmniejszający przezroczystość szyby okiennej. Kozaków nie lubił - do tej pory
nie mógł im
wybaczyć 1613 roku, ata-mana Niepokój-Kargu i przeklętego wystrzału z piszczelą
do
cudownego obrazu.
Ale teraz rozmyślał o czymś innym...
"K-k-kim ja właściwie jestem?..." - męczył się z myślami Pankracy, zająkując się
li
tylko z przyzwyczajenia. Zdarzało mu się to zawsze wtedy, kiedy starał się
werbalizować
myśli, to jest myśleć słowami. - K-krymina-listą, czy j-jednak
p-p-p-partyzantem?..."
Obejrzał się nerwowo poprzez ramię, z nienawiścią obrzucił wzrokiem przestronne
biuro. W biurze było zimno. Znany terrorysta (oraz ekspert od ksenofinansów)
Arystarch
Retiwoj rozłożył się na krześle, marszczył czoło nad grubaśną książką.
Kiedy poczuł, że Pankracy patrzy na niego, Retiwoj podniósł okrąglutkie oczka i,

jakby się usprawiedliwiając, postukał paznokciem w stronicz-kc.

Strona 62

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Nie, nie, jest lepszy od IzajaszaL. - ochryple zachwycił się. - Prorok w
pierdlu,
prawda?... Posłuchaj, jaką ma gadkę - aż zawiść bierze... - po czym, śpiewnie, z

przyjemnością, jakby uczył się na pamięć: "Przeciw komu otwieracie usta,
wysuwacie
języki?..."
Jego węzłowate palce przy tym zadrżały i rozcapierzyły się na księdze.
Rzeczywiście,
wymówić coś takiego, nie pomagając sobie wybijaniem rytmu palcami, było po
prostu
niewyobrażalne.
"W-w-wyrodzili się... - patrząc na Retiwoja, z goryczą pomyślał Pankracy. -
K-k-k-
kasę p-p-p-p-partyjną już w-wspólną n-nazywamy... A m-mieszkanie
ko-ko-konspiracyjne -
meliną..."
Firma "Ograbank", której szefował, była oficjalnym przykryciem organizacji
terrorystycznej "Czerwone cherubiny". Jednym z jej liderów był on, Pankracy
Kulawiec.
Głównym zaś problemem Pankracego było to, że ostatnimi czasy szef bojowników
zupełnie
przestał rozróżniać, kiedy działa z pobudek ideowych, a kiedy z handlowych...
Przecież to
tylko dla nas, żałosnych obywateli, wszystko jedno, dla jakiego celu biorą nas
jako
zakładników: wymienić na męczącego się w więzieniu płomiennego rewolucjonistę,
czy też
tak - dla okupu... Nawet nie jesteśmy w stanie pojąć z naszego wąskiego punktu
widzenia, na
czym właściwie polega różnica między działalnością przestępczą a polityczną! Tym
bardziej,
że w zwykłych warunkach tak łatwo je pomylić...
Ale przecież my - jesteśmy zwykłymi ludźmi, a on - to Pankracy Kulawiec...
***
lilii
Najwidoczniej owłosiony odstępca Witalij rzeczywiście nie czytywał gazet i nie
oglądał telewizji - inaczej wiedziałby, że podziemie wcale się nie rozpadło i
zupełnie
sprawnie kontynuuje dostarczanie bakłużyńskiej i światowej prasie tematów do
sensacyjnych
materiałów.
Pewnie też protopartorg Afrykanin, wypytując Witalija o bieg spraw,
najwidoczniej
trochę kręcił, nie dopowiadał. Któż może uwierzyć w to, że
druga persona państwa czerpie informacje z zagranicy, czytając tylko oficjalny
organ
Łyckiej Patriarchii (notabene kontrolowany przez niego samego!)? Pewnikiem
doświadczony
cudotwórca po prostu sprawdzał Wita-lija, a przy okazji chciał poznać nastroje
szarych
obywateli...
Teraz już mało kto o tym pamięta, ale początkowym celem organizacji "Czerwone
cherubiny" wcale nie był terror, a zupełnie zgodna z literą prawa propaganda
aktywności
rewolucyjnej w ramach prawdziwie chrześcijańskiego pojednania.
Kiedy jednak doszli do władzy czarownicy i - ni z gruszki, ni z pietruszki -
bezczelnie
zaaresztowali Afrykanina niedaleko muzeum etnograficznego, przypisując mu próbę
wykradzenia cudownego obrazu, stało się jasne, że na samej propagandzie nie
można
poprzestać. Wtedy też abstynent z przekonania Pankracy Kulawiec zmuszony był
zainicjować
ogromne pijaństwo u swojego rodzonego wujka, pracującego wtedy (notabene - teraz
także)
w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Co było dalej - wiadomo z tajnego dokumentu,

przesłanego przez generała Wściekłego podpułkownikowi Wybierzniewowi: kraty

Strona 63

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

otwarły
się, zamki się rozsypały... no, i tak dalej. Tylko jedno pozostaje
niezrozumiałe: w jaki sposób
ciemny brunet Kulawiec umiał odcisnąć się w pamięci świadków jako jasnowłosy
mąż? To
jest, według wszelkich oznak, przynajmniej jako ciemny blondyn?... Chociaż, z
drugiej
strony, samogon z Dżumachły - napój bardzo podstępny, tak więc pracownicy
aresztu mogli
najzwyczajniej w świecie zapić się nim, aż do osiągnięcia stanu kompletnego
upojenia. Na tę
myśl naprowadzają także - utrwalone w protokole - "czarne jak węgiel gołębie" na
tle
"śnieżnobiałego jak piana na wrzątku asfaltu".
Kłusownik Kotwica, już wcześniej wypełniający za umiarkowaną opłatę pewne
polecenia "Czerwonych cherubinów", przeprawił Afrykanina na brzeg Łycka, a sam
Pankracy
wrócił do Bakłużyna, gdzie razem z Klimem Jezusowem został jednym z szefów
osieroconej
organizacji. Po tej niesłychanie zuchwałej ucieczce protopartorga "Czerwonym
cherubinom",
naturalnie, groziły masowe aresztowania. Wujkowi - groził tylko zwykły
try-Junał... Ale, ku
zdziwieniu Pankracego, ani aresztów, ani czystki wśród pracowników MSW nie było.
Jak
wyjaśniło się później, generał Wściekły za żadną cenę nie chciał wracać na
poprzednie
miejsce swojej pracy - na stanowisko dzielnicowego. Dlatego całe zdarzenie
udokumentowano jako
cud, do którego doszło w okolicznościach absolutnie łagodzących. Sprawa była
jawnie
szyta grubymi nićmi. śeby stworzyć cud, który mu przypisywano, Afrykanin
potrzebowałby
przynajmniej wsparcia jednej czwartej ludności Bakłużyna, gdy tymczasem, podczas

niedawnych wyborów, zagłosowało na niego nie więcej niż dziesięć procent
wyborców
(według oficjalnych danych)! Niemniej jednak, prezydent Gleb Portniagin
poburczai,
poburczał - i pozostawił całą tę historię bez następstw... W ogóle odnosiło się
takie wrażenie,
że ucieczka Afrykanina była wszystkim na rękę. Nawet członkom podziemia.
Kulawiec nie znosił czarodziei jeszcze z dzieciństwa. Za to, że te sukinsyny
rzuciły na
niego urok. Aż strach pomyśleć: dopóki nie osiągnął dwudziestu lat, chodził i
trząsł się jak
pajac! Chłopaki się śmiali, dziewczyny uciekały... Tylko wyć można było! Ale
spróbuj zawyć
- jeśli się jąkasz!... Dzięki, że chociaż spotkał Afrykanina. Wtedy jakby na
nowo się urodził!
Trzęść się i jąkać, co prawda, nie przestał, ale chociaż zrozumiał, co ma
robić... Likwidować
te bydlęta, aż do ostatniego uzdrowiciela!...
Ale Afrykanin powiedział: "Za wcześnie...". Silnie tym rozczarował Pankracego.
Spierać się jednak nie spierał, za wcześnie - to za wcześnie. Ale wtedy, kiedy
przeprawił
przyjaciela i nauczyciela przez Dżumachlin-kę, Kulawiec poczuł, że ma rozwiązane
ręce...
Mimo to, kiedy został szefem podziemia, okazał nieoczekiwaną dojrzałość:
zdecydował przyczaić się na jakiś czas. Nie udało mu się to ni cholery, rzecz
jasna!...
Wkrótce stolicą wstrząsnęła seria diabelsko ryzykownych, zawsze z sukcesem
przeprowadzanych zamachów na najważniejszych członków Ligi Czarodziei. W
dodatku, za
każdym razem prasa Bakłużyna bezczelnie ogłaszała, że odpowiedzialność za
zdarzenie
wzięła na siebie podziemna organizacja "Czerwone cherubiny". Nie, Pankracy byłby
dumny,

Strona 64

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

gdyby mógł wziąć na siebie taką odpowiedzialność, ale przecież trzeba mieć
sumienie!...
Kulawiec zaczął się trząść i jąkać silniej niż poprzednio... Gdyby, z pośpiechu,
Liga
Czarodziei nie zniosła kary śmierci, byłby gotów podejrzewać, że generał
Wściekły i major
Wybierzniew są gotowi nawet swoich powybijać, aby tylko podciągnąć jego,
Pankracego,
pod paragraf, za który grozi rozstrzelanie. A zamachy trwały nadal - każdy
zakończony
pełnym sukcesem... W końcu szefowi podziemia wyszła bokiem ta cała zagadko-
wa diaboliada. Sam zdecydował się przystąpić do gry. Pierwszym z rąk bojowników
organizacji "Czerwone cherubiny" padł czarodziej Ignacy Fastunow, spiker
parlamentu, bliski
przyjaciel prezydenta. Samochod-cy-sterna do mycia ulic, zapełniony po dekle
baków wodą
święconą, zalał nią mercedesa Ignacego na alei Nostradamusa. Potem odrzucono
pokrywy
włazów kanalizacyjnych - i czterech terrorystów rozstrzelało seriami z automatów
w drobny
mak bezsilnego czarownika. Kule wzięto spod siedmiu ikon, na wszelki wypadek
nacięto
jeszcze na kształt krzyża.
Kolejną ofiarą podziemia powinien stać się sam Gleb Portniagin, ale wtedy w
konspiracyjnym mieszkaniu Pankracego pojawił się bakłużyński kontrwywiad w
osobie
samotnego i nieuzbrojonego majora Wybierznie-wa. Powściągliwie podziękował
szefowi
podziemia za pomoc, poprosił o otwarcie trzech znalezionych przy nim kopert i,
jeśli można,
o rozwiązanie rąk. W jednej z kopert znajdowała się spora suma w dolarach (za
likwidację
Ignacego Fastunowa), w drugiej - mniejsza kwota (za zgodę na publiczne
przyznanie się do
poprzednich zamachów), a w trzeciej - zaliczka.
Pierwszym odruchem Pankracego była chęć wystrzelenia w prowokatora całego
magazynka, ale jakiś wewnętrzny głos (możliwe, że to był ga-dulka) cicho i
wyraźnie
przypomniał mu o żałosnym stanie kasy partyjnej. Kulawiec jeszcze trochę się
potrząsł,
potem schował pistolet i polecił rozwiązać łajdaka.
Wcale się nie krępując, gość rozmasował nadgarstki i grzecznie zapytał
Pankracego o
dalsze plany. Przypuszczając, że zastrzeli szantażystę zaraz po zakończeniu
rozmowy,
Kulawiec szczerze oznajmił mu o planie zabicia Gleba Portniagina. Major ze
zrozumieniem
skłonił głowę, ale w subtelny i grzeczny sposób zaproponował inny scenariusz
zdarzeń.
Portniagina na razie ruszać nie należy, Portniagin to zleceniodawca... Ale co
sądzą o liście z
koperty numer trzy? Proszę zwrócić uwagę: wszyscy, jak leci, czarodzieje czystej
krwi,
nekromanci, sataniści... Może by tak, na dobry początek, zacząć od nich?
Płacimy, jak
widzicie, nieźle...
- N-n-n... N-na... - trzęsąc się, powiedział zdumiony Pankracy. - H-h... N-na
jakiego
h...?...
Wybierzniew cierpliwie doczekał się końca tego pytania, po czym pokrótce opisał
sytuację. W Lidze Czarodziei, pozwólcie zauważyć, mamy dwa skrzydła. Prawe
wyznaje
białą magię, a lewe - ciągnie do czarnej. No,
zrozumiałe, że pomiędzy tymi włas'nie skrzydłami toczy się i rozwija ta walka.
Prezydent, jak wiadomo, jest białym magiem i nienawidzi satanistów. O, niedawno
właśnie
wydał dekret o zakazie przechodzenia duszy w cudze ręce. Rzecz jasna, że tym
samym

Strona 65

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

doprowadził do wzburzenia wśród czarnych, którzy podnieśli larum o "załamaniu
gospodarczym". "Dusze hurtem" - słyszał pan o takiej firmie? Na każdym
skrzyżowaniu stoją
ich komiwojażerowie z plakatami: "Kupię duszę, krzyże, zegarki z żółtą kopertą".
Czysta
grabież mieszkańców - przecież skupują za grosze... A dekret wycina nawet
korzenie pod tym
przemysłem... Dlatego teraz w parlamencie mamy schizme... Albo prawica - lewicę,
albo
lewica - prawicę... A przecież wy - mimo wszystko, jesteście w podziemiu...
Komu, jak nie
wam, wmieszać się w tę sytuację!... Nie, no jasne, my możemy sami, ale...
Wtedy akurat trzeba było przerwać rozmowę, ponieważ Pankracy doznał ataku
epilepsji. Pierwszy raz w życiu. Kulawiec nie był mocny w dia-lektyce, dlatego
nigdy mu nie
przyszło do głowy, że im bardziej sobie są pokrewne dusze, tym silniej się
nienawidzą.
Pojednać je może jedynie obecność wspólnego wroga. Gdyby Pankracy był bardziej
spostrzegawczy, doszedłby do tego wniosku samodzielnie, opierając się przy tym
li tylko na
życiowym doświadczeniu.
Dla przykładu - dlaczego młode pary tak rzadko żyją zgodnie pod dachem rodziców?

Dlaczego wojują z rodzicami, próbując się usamodzielnić? Tylko po to, aby móc
później, bez
żadnych przeszkód, urządzać sobie wzajemnie ustawiczne awantury! Tak samo i w
polityce...
Wystarczy komukolwiek wspólnie dojść do władzy - patrz, już po roku dwie trzecie

zwycięzców zostało od niej odsuniętych, wsadzonych do ciupy, albo nawet -
rozstrzelanych.
Przez swoich współwyznawców, towarzyszy partyjnych...
Kiedy przywrócono go do przytomności, lider "Czerwonych cherubinów" najpierw
upewnił się, czy majora czasem już nie wykończyli. Potem rozkazał pozostawić ich
sam na
sam. Wcześniej bakłużyńska Liga Czaro-dziei przedstawiała się Pankracemu jako
jedna,
ciemna siła. Teraz przejrzał na oczy - płacąc za to atakiem epileptycznym. A
więc to tak
wyglądają u nas sprawy!... No, cóż... Jeśli czarnoksiężnicy, którzy wygrali
wybory, zaczęli z
głupoty wykańczać siebie nawzajem, to ze strony Pankracego byłoby wręcz grzechem
nie
pomóc w takiej szlachetnej sprawie... W koń-
u to jego partyjny, a nawet zwykły ludzki - obowiązek. A równocześnie;asa się
napełni...
- Z-z... Z-z... - zdecydował się Pankracy. - Z-zgadzam się...
Włas'nie od tego momentu podziemna organizacja "Czerwone cherubiny" zaczęła,
można by tak powiedzieć, łączyć przyjemne z pożytecznym. A ponieważ każdy akt
terrorystyczny przygotowywano wspólnie z kontrwywiadem, praktycznie nie było
niewypałów. Już zaczęto straszyć dzieci Pankracym ("Nie zjesz kaszki - Kulawiec
ciebie
zabierze...")- Jak przyjemnie cos' takiego usłyszeć! Mimo wszystko sumienie
Pankracego
żarły wyrzuty i rozdzierały wątpliwości... Czy wolno wstępować w zmowę z
wrogiem? Czy
można nazwać uczciwymi te dolary, którymi napełnia kasę partyjną? Pankracy
denerwował
się, wyraźnie pogorszyła się jego wymowa, nasilił się zez... W końcu nie
wytrzymał - i na
znak protestu - zorganizował zamach na powszechnie znanego białego maga, którego
na
liście, rzecz jasna, nie było...
Reakcja podpułkownika Wybierzniewa (niedawno awansował) na tak jawną
samowolę poraziła Pankracego.
- Słuchaj, przecież masz rację... - w zamyśleniu powiedział mu na spotkaniu
podpułkownik (do tego czasu już dawno zdążyli przejść na "ty"). - Dlaczego sami
do tego nie

Strona 66

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

doszliśmy? Jeśli będziemy odstrzeliwać tylko czarnych, każdy dureń domyśli się,
o co chodzi.
Daj no, dorzucimy tu do spisu ze trzy sztuczki bielutkich... Dla pełnej
naturalności...
Podpułkownik z terrorystą, z troską na twarzach nachylili się nad listą...
Tak minęło kilka lat. Pankracy stał się spokojniejszy, w jego oczach pojawiła
się
mądra zaduma, a trzęsionka i jąkanie się zaczęły zanikać. Kiedy którykolwiek z
jego
bojowników proponował wykonać jakiś akt terrorystyczny za darmo, Pankracy tylko
marszczył swoją wąską i krzywą twarz w uśmiechu i kiwał odmownie głową.
- Z-zapamiętaj... - mówił. - jeden cel - to nie c-c-cel... J-j... jeśli uderzasz
- to b-bij we
dwa... a jeszcze 1-lepiej - od razu w t-trzy...
I uderzał co najmniej w dwa cele za jednym zamachem, nanosząc wrogowi
równocześnie straty fizyczne i finansowe. To znaczy - nie odsyłał nikogo bez
zamówienia do
piachu.
Od czasu do czasu, zza Dżumachlinki przedzierali się łącznicy z pozdrowieniami
od
Afrykanina. Pankracy chętnie informował ich o wykona-
nych zadaniach, przy okazji wyliczając wykończonych czarowników w rubryce
terroru indywidualnego, a otrzymane od Wybierzniewa dolary księgował jako
rezultaty
ekspropriacji, jakimi w gruncie rzeczy były. Klim Jezusów rozliczał się
oddzielnie...
Szefowie podziemia przestępczego w Bakłużynie szanowali Pankra-cego i uważali go

za tak mocnego, że nawet nikomu nie doradzali pchania się do polityki. "On tam
ma już
wszystko w swoich łapach..." - mówili z pełną znajomością przedmiotu...
W tym pechowym roku, kiedy protopartorg w niełasce, uciekając z Łycka,
przekroczył po wodzie, jak po lądzie, granicę państwową, w interesie panował
okres pewnej
posuchy. Wszystkich, których trzeba było, już usunęli, nie pojawiały się nowe
zamówienia od
Wybierzniewa. Właściwie przyszła pora zająć się samym Glebem Portniaginem, ale
Kulawiec
ciągle jeszcze wyczekiwał, mając nadzieję, że nagle trafi się jakieś małe, ale
zawsze -
zamówionko. Kiedy partyjna kasa opustoszała do końca, okradał jakiś niezbyt
wielki bank i
księgował zysk w rubryce ekonomicznego zamachu na demokrację. Jeszcze nie
opuścił się do
rozkułaczania farmerskich gospodarstw...
Arystarch Retiwoj spojrzał na zegarek i zatrzasnął księgę.
- Czas do roboty - powiedział, powstając z krzesła.
Kulawiec spojrzał na Arystarcha poprzez nierealnie szybko mrugającą powiekę.
Nigdy wcześniej nie przyjąłby zamówienia od organizacji handlowej - tym bardziej
zlecenia
dotyczącego zniszczenia kompromitujących materiałów. Ale, po pierwsze, Klim
Jezusów
bardzo o to prosił, a po drugie, kto mógł wiedzieć, że sejfy banku sadowników,
który ograbili
w zeszłym tygodniu, okażą się praktycznie puste!...
Kiedyś, po odprowadzeniu Afrykanina do Łycka, Pankracy Kulawiec i Klim Jezusów
podzielili między siebie obowiązki oraz - przy okazji - kadry podziemia.
Pankracy ze swoimi
bojowcami miał zająć się właściwym terrorem, a Klim - jego finansowym
zabezpieczeniem,
do czego założył firmę handlową "Niewygoda", której stał się szefem. Ale wtedy
akurat
pojawiła się seria zamówień od Wybierzniewa, i Pankracy nie potrzebował
pieniędzy. Przez kilka lat oba ugrupowania istniały odrębnie i niezależnie.
Jednak
teraz Klim poważnie wpadł, rzucił się po pomoc do Pankracego, też siedzącego na
mieliźnie
w związku z ogólną posuchą i brakiem zapotrzebowania na akcje terrorystyczne...

Strona 67

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

S-sam... p-pójdziesz?... - zaciekawił się Kulawiec.

-

Trzeba sprawdzić nowicjusza... - niechętnie odpowiedział Retiwoj.

-

N-n-n... n-n... - zaczął Kulawiec.

-

Prosi się do grupy bojowej... - wyjaśnił Retiwoj, od dawna rozumiejący

Pankracego
w pół słowa.
Wyjął z kieszeni pilota i skierował na ścianę. Nacisnął przycisk - jedna trzecia
ściany
odsunęła się na prawo, odsłaniając przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie
rozwaleni na
krzesłach bojowcy czyścili broń i okadzali kadzidłem legitymacje partyjne. Jedni
w riasach,
inni w mundurach polowych. W odległym kącie brzęczała frezarka. Na niej nacinali
na krzyż
pociski kul.
-

S-stójL. Retiwoj odwrócił się.

-

I-i... ja t-też z-z tobą...

Retiwoj ze współczuciem pokiwał głową. Wiedział, że to nie po prostu zachcianka.

Nic tak nie uspokaja roztrzęsionych nerwów, jak osobisty udział w robocie.
Choćby nawet w
takiej niezbyt ważnej... Zresztą, akcji, w której bierze udział sam Pankracy
Kulawiec, nie
można już nazwać mało ważną, ponieważ Pankracy miał jeden niemiły zwyczaj -
związany z
jąkaniem się - nie mówiąc słowa od razu strzelał do celu.
- Tylko, wiesz... - z troską uprzedził go Retiwoj. - Nie gniewaj się, ale jeśli
będzie
trzeba, to ja będę mówił...
***
-

Wy do kogo?... - przyczepił się do nich w westybulu ogolony na łyso

ochroniarz w
mundurze polowym - i zamilkł, wpatrzony w obszerną riasę nowicjusza.
-

Nie do ciebie, nie do ciebie... - rzucił, nie odwracając głowy, Retiwoj.

- śyj sobie
jeszcze...
-
Wszyscy trzej weszli po wysłanych dywanem schodach na pierwsze piętro.
Nowicjusz, trzeba mu przyznać, zachowywał się nieźle. Nie okazywał żadnych oznak
strachu.
- Najważniejsze - to się nie bój - mimo to tłumaczył mu po przyjacielsku Red
woj. -
Przecież nie s'więci garnki lepią... Ja też na początku krępowałem się. Zamówią,
zdarzało się,
znajomego - oj, jak nieprzyjemnie... A potem mi to nie przeszkadzało,
przywykłem... Stój!
Przyszlis'my...
Odstąpił na parę kroków, zamierzając wybić drzwi nogą.
-

Z-za... - uprzedził go z niezadowoleniem Pankracy.

-

Myślisz, że zostały zaklęte?... - zwątpił Retiwoj, ale na wszelki

wypadek uważnie
obejrzał zawiasy. - Tak, rzeczywiście, patrz, rzucili urok... Ech, ty! I jeszcze
zamknij-zioło
pod zasuwę podłożyli... bezpartyjne antychrysty!...
Trzykroć się przeżegnał i nakreślił krzyż na ościeżnicy, potem na progu.
Następnie
wyciągnął płaską, srebrną olejarkę, polał z niej skoncentrowaną wodą święconą
zawiasy i
odrobinę wlał do dziurki od klucza. Zaszumiało, z oblanych elementów uniosły się

zielonkawe smużki dymu. W zamku zawarczało jakieś pogańskie plugastwo - i,
sądząc ze
wszystkiego, zdechło.
Arystarch Retiwoj znowu cofnął się pod przeciwległą ścianę, wymamrotał krótką
modlitwę: "Ci z góry nie mogą, ci z dołu nie chcą, amen..." - następnie z
pierwszego kopa
wywalił drzwi.
Histerycznie zaterkotał alarmowy dzwoneczek, zamigotała czerwona lampka. Na

Strona 68

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

hałas z sąsiedniego gabinetu wysunęła się czyjaś zbytnio ciekawska morda, ale na
czas
zdążyła się schować.
- Tak, widzisz teraz, nowicjuszu - dydaktycznie wygłosił Retiwoj. - Gdyby na
naszym
miejscu był jakiś znachor, to pół dnia męczyłby się z tymi drzwiami... A my, jak
widzisz, z
Bożą pomocą...
Wziął nowicjusza za rękaw riasy, wprowadził do otwartego pomieszczenia. Ponury
Pankracy Kulawiec zatrzymał się na chwilę na progu, z żalem rozejrzał się po
pustym
korytarzu, nerwowo gładząc rękojeść pistoletu. Poszukiwana opancerzona
dyplomatka z
materiałami kompromitującymi wyzywająco leżała na samym skraju biurka.
- Weź - rozkazał Retiwoj.
Kandydat na bojowca zawahał się, wyciągnął rękę.
-

Straż!... Kradną!... - skrzypiącym głosem wyraźnie wygłosiła dyplomatka.

Nowicjusz zdębiał, pytająco spojrzał na Retiwoja.
-

No, co ty? - ten rzekł do niego łagodnie. - To tylko stróżkal... Taki

gadułka, tylko
wąsko wyspecjalizowany i umocowany...
-

Mówi: kradną... - ściszonym głosem powiedział nowicjusz. Nagle

tajemniczo puścił
oko.
Retiwoj zdetonowany, ze zdziwieniem spojrzał na wspólnika, wzruszył ramionami.
Wsunął dyplomatkę pod pachę. Trójka grabieżców opuściła gabinet, zeszła po
schodach,
przeszła przez wymarły westybul. Skierowali się do dżipa.
Na niebie zbierały się chmury i basowo ryczały turbiny samolotów. Po chodniku,
chlipiąc i rozmazując łzy po nieogolonych policzkach, kuśtykał jakiś włóczęga.
Jego prawa
stopa była ściśle owinięta brudną szmatą. Dziwne... Jutro przybywa komisja
specjalna ONZ, a
tu po alei pętają się włóczędzy!... Jak to możliwe, że go jeszcze do tej pory
nie zwinęli?...
-

Straż!... Kradną!... - skrzypiąco rozlegało się spod pachy. - Straż!...

Kradną!...
-

Do biura - rozkazał Retiwoj, siadając na tylnym siedzeniu. Potem

wyciągnął spod
kurtki niewielki łomik, polał go z tej samej srebrnej oliwiarki, z krótkotrwałym
chrzęstem
otworzył opancerzoną dyplomatkę.
-

Straż!... Kra... - skrzypiący głos zamilkł.

-

Hmmm... - z troską odezwał się Retiwoj, przeglądając wyciągnięte z

dyplomatki
dokumenty. - Spójrz no... Wydaje się, że to jest to, co potrzeba...
Pankracy, siedzący obok kierowcy, ze wstrętem przyjął papiery przez ramię,
przejrzał
bez zainteresowania, chciał zwrócić...
- No, dawaj... - nagle dobiegło z tylnego siedzenia - i rozpostarta łapa władczo
i
bezceremonialnie zabrała kompomitujące materiały.
Dżip zakręcił na jezdni. Kulawiec i Retiwoj zdębieli. Potem powoli odwrócili się
do
nowicjusza - i powtórnie osłupieli. Na tylnym siedzeniu, z uniesionymi srokatymi
brwiami i
gniewnie pochylając obszerną wypukłą łysinę, przygarbiony, przeglądając
nielegalnie
zdobyte papiery, siedział protopartorg Afrykanin.
- Witaj, Pankracy - rzekł surowo. Potem, nie odwracając głowy, skierował wzrok
na
Retiwoja. - Witai i tv. Arvstarchu...
- W-w... w-i-i... - wgapiony z ogłupiałą miną w protopartorga, zaczął Pankracy,
ale
słowo zaklinowało mu się w ustach - a ręka o mało nie sięgnęła, z nawyku, po
pistolet.
Retiwoj milczał, jak przyszpilony, choć wcześniej obiecał, że w razie czego

Strona 69

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

rozmawiać będzie właśnie on. Nawiasem mówiąc, nikt go wtedy za język nie
ciągnął!...
- Zatrzymaj... - powiedział protopartorg.
Kierowca był zupełnie młody - Afrykanina, rzecz jasna, nigdy nie widział.
Niemniej
jednak posłusznie zwolnił, podjechał dżipem do chodnika, o dwadzieścia metrów
przed
światłami skrzyżowania.
- No cóż, Pankracy... - w zamyśleniu rzekł protopartorg, potrząsając papierami.
- Za
przestępstwo - nie pochwalę. Ale za to, że zachowałeś podziemie - jesteś
chwatem... -
Otworzył drzwiczki, postawił zamszową od kurzu bosą nogę na wymyty wodą z
proszkiem
do prania asfalt. - O dwudziestej pierwszej zero-zero zbieramy się u ciebie w
biurze. A te
dokumenciki, nie obrażaj się, sam zaniosę Klimowi - pod wieczór... Myślę, że
wytrzyma...
Wyszedł, trzasnął drzwiczkami - i poszedł, nie zwracając uwagi na hamujące z
piskiem opon samochody. Na biodrze Pankracego cieniutko zapiszczał pager. Trzy
woskowe
figury we wnętrzu dżipa ożyły, poruszyły się. Nie spuszczając oszalałych oczu z
okrągłych,
oddalających się pleców Afrykanina, Pankracy zdjął z pasa krzykliwy aparacik.
Poczekał, aż
plecy znikną zupełnie z pola widzenia, nacisnął przycisk, z nawyku zająkując się
przetzytał
wiadomość:
"C-ciocia umiera. M-mile widziana t-twoja obecność o 1-1-16.4-40. W-wujek".
Kontrwywiad w końcu zdecydował się pocieszyć go zamówieniem...
***
Całe podziemie, aż do ostatniego "cherubina" zostało podniesione na nogi. Już po

niecałej półgodzinie Pankracy wiedział wszystko. Zameldowano mu o pieszym
przekroczeniu
granicy wodnej, ze skrzatem na rękach; o porannym cudzie z ciążkiem... Kulawiec
był
wściekły.
Kim on jest, ten Afrykanin? Ach, założyciel... Powiecie pewnie: zało-7vnipli
7j"ło7vcid czeeo? Czvm były za jego czasów "Czerwone cheru-
biny"?... Klubem! Zbiorowiskiem gaduł!... A teraz to bojowa organizacja!... Co
ma z
tym Afrykanin? Kiedy trzepał jęzorem, tam w Łycku, w Biurze Politycznym, i
wykorzeniał
drogową sygnalizację świetlną, tutaj strzelali, wysadzali, pracowali... A teraz
- oczywiście!
Pojawił się! Na g-g-g-gotowe...
Myśli przelatywały przez jego głowę tak szybko, że Kulawiec zapominał jąkać się.

Widzisz, znalazł się... cudotwórca!... Nie, no właściwie, rzecz jasna, to jest
cudotwórcą...
Dżumachlinkę przeszedł po wodzie, jak po lądzie... Tak, ale przecież ten
pierwszy, zupełnie
pierwszy cud!... W areszcie! Kiedy kraty rozpadły się, zamki w proch
rozsypały... Kto tego
wszystkiego dokonał? Czy Afrykanin?... A guzik prawda! To sam Kulawiec dokonał
tego
cudu! Pankracy Kulawiec!... Ryzykując sobą, ryzykując wujkiem, do diabła!...
Pankracy, prawie płacząc, miotał się po biurze pod rozumiejącym go,
współczującym
spojrzeniem Arystarcha Retiwoja. Już dawno trzeba było wezwać lekarza i zrobić
szefowi
podziemia zastrzyk... Ale Arystarch odkładał decyzję, bojąc się okazać
nietaktownym...
Też mi wódz! Rzucił organizację na łaskę losu, to jest złożył w jego ręce, jego
-
Pankracego, a sam najspokojniej w świecie usadził d... do łódki - i popłynął na
tamten

Strona 70

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

brzeg!... Czy wodzowie tak postępują?...
Jednak w głębi duszy Pankracy Kulawiec doskonale rozumiał całą niesprawiedliwość

swoich zarzutów. Właśnie tak postępują wodzowie... Nie było jeszcze przypadku,
żeby
postąpili inaczej... Czym wścieklej przeklinał w myślach Afrykanina, tym
wyraźniej owiewał
odważne serce terrorysty jakiś chłodek. Wątpliwe, że był to strach - raczej -
sumienie. Mimo
wszystko protopartorg, co by nie mówić, zrobił dla Pankracego niemało:
zaopiekował się,
wychował, naznaczył zastępcą...
Krótko mówiąc, sytuacja jest skomplikowana. Kiedy uczeń doskonale wie, że
przewyższył nauczyciela, a nauczyciel z czystego uporu nie chce uznać się za
przewyższonego...
- Słuchaj... - powiedzal Retiwoj, zakaszlał. - A może my jego... inni...
Pankracy zamarł i spojrzał na towarzysza partyjnego spopielającym wzrokiem. Po
wielu latach wspólnej pracy on także nawykł pojmować Arystarcha w pół słowa.
Kilka
sekund trwała ciężka, wewnętrzna walka.
-

N-nie... - w końcu rzucił Kulawiec prawie bez jąknięcia. Arystarch

pozwolił sobie
trochę się rozluźnić. Na ile znal Pankracego, odpowiedź mogła paść jakakolwiek:
od zgody
do strzału między oczy...
-

S-s...

-

Skrzata - szukamy... - Arystarch oznajmił z westchnieniem. - Nie

tylko'my...
-

K-k...

-

Tak, kontrwywiad też...

-

S-s...

-

Tak, staramy się jak najszybciej...

Kulawiec, niezadowolony z siebie, jakoś przemógł swojego zeza i spojrzał na
zegarek.
Już czas jechać i przyjąć zamówienie...
¦
Dzwonek nie działał, trzeba było stukać. Drzwi otworzył osobiście podpułkownik
Wybierzniew. Gospodarza mieszkania, pewnie jak zawsze, wysłał na spacer...
-

W-w-w... - zaczął Pankracy.

-

Witaj, witaj... - nie czekając końca jego słów, odezwał się życzliwie

podpułkownik.
- Jak tam sprawy?...
-

H-h...

- No i świetnie - odrzekł mu w roztargnieniu Wybierzniew. - Wchodź... Rozsiedli
się
w kuchni. Przed nerwowymi oczyma Pankracego nie ukrył się fakt, że Wybierzniew
był nie w
sosie. Albo był czymś rozwścieczony, albo roztargniony... Zresztą sam Pankracy
także nie był
w najlepszym nastroju.
- Od razu uprzedzam: zamówienie nie jest zwykłe... - w końcu pierwszy przerwał
milczenie podpułkownik i zasępił się. - Wczoraj wieczorem twój przyjaciel i
nauczyciel
Nikodem Ludzki przeszedł przez granicę. Dzisiaj pojawił się w stolicy... Zresztą
co ja ci,
właściwie, opowiadam! Sam przecież z nim niedawno rozmawiałeś...
Pankracy siedział nieruchomo, jak pomnik. Nawet dolna powieka lewego oka
przestała drgać. Proponowali mu sprzątnąć Afrykanina! Na se-lrunio ni-zori
rv-vma
Pankranepo noiawiłv sie wszystkie pozytywne aspekty takiego czynu. Pozostanie
głową
podziemia. Nikt mu nie będzie przeszkadzał głupawym wyrażonkiem "za wcześnie" w
walce
z czarownikami, nikt nie podporządkuje go Łyckowi. A małe dzieci w Bakłużynie
dalej, jak
uprzednio, będą straszyć Pankracym, a nie Afrykaninem...
- Niezwykłość zamówienia będzie polegała na tym... - pochrząkując, kontynuował
dalej podpułkownik. - Na tym, że robota będzie nie jak zazwyczaj, a raczej, na

Strona 71

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

odwrót...
Na odwrót. No, naturalnie, na odwrót! Wcześniej kontrwywiad podsuwał Pankracemu
czarodziejów, a teraz Pankracy będzie musiał podsunąć kontrwywiadowi
protopartorga.
Czapka za kapelusz ...
Ale nie! Na próżno się cieszycie!... (Dolna powieka lewego oka zadrgała
nerwowo).
Nigdy Pankracy Kulawiec nie przyjmie takiego hańbiącego zamówienia! Ach,
podpułkowniku, podpułkowniku... Widać niczego się nie nauczyłeś! No, kto
dwukrotnie
popełni ten sam błąd i rzuci wyzwanie losowi? Pierwszy raz Pankracy chciał
ciebie zastrzelić,
kiedy jeszcze miałeś rangę majora - kilka lat temu... Ale teraz zastrzelić - to
jak splunąć!...
Mów sobie, mów...
Albo jednak, mimo wszystko, może jednak... Wymęczone serce Pan-kracego, boleśnie

ścisnęło się, zatrzymało na półtorej sekundy, a wyobraźnia znowu kusząco
wyliczyła
wszystkie korzyści, wynikające z przyspieszenia śmierci protopartorga...
- Krótko... - Wybierzniew podniósł na Pankracego głębokie, trochę zapadłe oczy i

wyraźnie wyrzekł: - Afrykanin potrzebny mi jest żywy, zdrowy i na wolności...
Zapewnij mu
taką ochronę, aby mu ani jeden włos z głowy nie spadł. No jak? Weźmiesz się za
to?
Pankracy Kulawiec zadrżał, jak przygłup wybałuszył oczy, potem w konwulsjach
spełzł z taboretu na dziurawe linoleum kuchni - dostał ataku epilepsji. Drugi
raz w życiu.
ROZDZIAŁ 9
NIKA NIEWYRAZINOWA, lat dwadzieścia osiem, niezależna artystka
W dzieciństwie uczono Nike Niewyrazinową grać na skrzypcach i zgodnie z dobrą,
ówczesną tradycją, często przy tym karano rózgą. Mimo to nie udało się narzucić
jej
żartobliwym paluszkom zwyczajowej suchej biegłości, za to udało się -
przynajmniej na jakiś
czas - przyuczyć ich właścicielkę do porządku. To niewiarygodne, ale nawet po
wyjściu za
mąż Nika Niewyrazinową (nazwiska zdecydowała się nie zmieniać) dosyć długo
powstrzymywała swoje instynkty. Jednak gdy osiągnęła dwadzieścia cztery lata, z
jej pamięci
kompletnie wymyło się wspomnienie ojcowskiego rzemienia - Nika statecznie
osiadła w
domu i oddała się najbardziej wyuzdanemu estetyzmowi.
Jakikolwiek codziennie niezbędny w gospodarstwie domowym przedmiot, kiedy
wpadł w jej oko, ryzykował transformację w dzieło sztuki, innymi słowy - w coś,
co od tej
chwili nie nadawało się do żadnego użytku. Nagle - wyświecone od częstego
używania -
widelce zostały wetknięte w korek od termosa, a powstała w rezultacie stokrotka
lądowała na
ścianie, gdzie wisiała aż do zupełnego sczernienia.
Jeść trzeba było wyłącznie łyżkami, jak na prawosławnej stypie.
Z ludźmi Nika obchodziła się tak samo bezceremonialnie, z natchnieniem,
dopasowując ich do siebie. Z pasją łączyła to, co się nie da połączyć.
Wszystkich swoich
przyjaciół i przyjaciółki zdążyła zeswatać i porozwo-dzić, a tych, którzy na
czas nie potrafili
stosownie zareagować, to nawet dwukrotnie.
Wszystko u niej było inaczej niż u normalnych ludzi! Wiadomo, na przykład, że
normalny człowiek (w sensie - nie czarownik) może zobaczyć skrzata tylko stojąc
na progu i
patrząc pomiędzy nogami. A tutaj, do diabła, nic takiego! Przyjmując tę
ryzykowną pozę,
Nika właśnie PRZESTAWAŁA widzieć skrzaty... Sama o tym nie wiedząc, rozprawiła
się
pewnego razu z całym ich ugrupowaniem, kiedy brygada Golbieczyka wypadła od niej
cała

Strona 72

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

uczesana, wycałowana, wyondulowana i - co najstraszniejsze - z niebies'ciutkimi
kokardkami... W niebieściutkich, wyobraźcie sobie!...
Słaba nadzieja na to, że mąż pewnego razu weźmie rzemień i wróci Nike
społeczeństwu, zniknęła po tym, kiedy zaciągnięto do nich w gości jakiegoś
zagranicznego
turystę. Kiedy zobaczył na ścianie wyżej wspomnianą stokrotkę z widelców, jęknął
z
zachwytu i spytał przez tłumacza, ile to arcydzieło może kosztować. Nika, nie
myśląc,
chlapnęła: "Tysiąc!" - mając na myśli, rozumie się, tysiąc jefremek. Gość, nie
zastanawiając
się, zapłacił tysiąc baksów, wygłup stał się zawodem, a mąż wniósł o rozwód.
Oczywiście, że kupcy arcydzieł Niki, będąc obcokrajowcami, zajmowali się
zapamiętale szpiegostwem. Niedługo Niewyrazinową, na swoje nieszczęście
zainteresował
się bakłużyński kontrwywiad. Generał Wściekły dał szybko wspinającemu się po
szczeblach
kariery majorowi Wybierz-niewowi tajne zadanie nawiązania bliskich stosunków z
gospodynią salonu. Generałowi nie mogło przyjść do głowy, że Wybierzniew (znany
ogier!)
już dawno zawarł z Niką najbliższe z możliwych stosunków i teraz nie wie, jak
się od niej
odczepić.
W ramach zemsty Nikołaj wydał na udawane bliższe poznanie się diabelsko wysoką
sumę skarbowych pieniędzy - a i tak uważał siebie za poszkodowanego...
Tego dnia Nice do głowy przyszła myśl, że można pobielić skrzypce...
Wizja oślepiająco białego instrumentu smyczkowego na tle przypalanej deski do
krojenia chleba była tak plastyczna, że Nika natychmiast wspięła się na taboret
i otworzyła na
oścież drzwiczki antresoli, w której zapylonej i ciemnej głębinie całkiem
prawdopodobnie
mogła znajdować się puszka wodnej emulsji, a jeszcze lepiej - nitrolakieru.
Zagruchotały, spadając na podłogę, miski i niecki, a potem w zakurzonej i
mrocznej
głębi coś miękko odskoczyło. Przed cofającą się Niką zapaliły się dwie
żółto-zielonkawe
źrenice.
Taboret uciekł jej spod stóp i hałas stał się jeszcze głośniejszy.
-

Cicho tam! - wyszeptano z antresoli. - Rozhulała się!... - W ciemnym

prostokącie
pokazało się kudłate, jasnoszare liczko - całe w pajęczynie i w tynku.
-

Uuu-puuu... - zwijając usta w ryjek, wywarczala leżąca na podłodze Nika,

patrząc
jak zaczarowana na tę wdzięczną istotkę. W ogóle uwielbiała wszystko, co
puszyste.
Znowu wskoczyła na taboret - skrzat odskoczył.
- Gdzie z tymi łapami? - wysyczał. - Spróbuj tylko mnie dotknąć - od razu
pozbawię
cię pamięci!
Znalazł sobie kogo straszyć! Nie słysząc groźby, Nika spróbowała przesunąć
dłonią
po jasnoszarej sierści... Skrzat wściekł się, rzeczywiście pozbawił ją pamięci.
Znalazł sobie, czego ją pozbawiać! Taboret uciekł ponownie spod jej nóg, i łomot

powtórzył się.
- Uuu-puuu... - zwijając usta w ryjek, wywarczała leżąca na podłodze Nika,
patrząc
jak zaczarowana na tę wdzięczną istotkę. Znowu wskoczyła na chwiejny drewniany
piedestał,
za co została powtórnie pozbawiona pamięci.
Łomot.
- Uuu-puuu...
Wtedy w końcu skrzat pojął, że upadki z taboretu i skoki na taboret mogą trwać w

nieskończoność, pogodził się z losem i z obrażoną miną pozwolił się pogłaskać.
-

Wszystko, tak? - ze złością zapytał. - To teraz zamknij drzwiczki. Jeśli

ktoś będzie
pytał - mnie tu nie ma, jasne? Co się gapisz? No tak, ukrywam się, ukrywam!...

Strona 73

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

Ja-jaki puszysty... - nie odrywając od niego wzroku, mówiła Nika.

-

Przed kim, przed kim!... - przedrzeźniał jej ton głosu skrzat, także,

najwidoczniej,
niezbyt się przysłuchując słowom rozmówczyni. - Przed kim trzeba, przed tym się
ukrywam!
-

Ucze-szemy... - marząco wyszeptała Nika.

-
-

Sam się wkopałem, oto dlaczego! - gniewnie odpowiedział. - Otoczyli

mnie,
bydlaki, ze wszystkich stron...
-

Kokardkę na szyję...

-

A moi, rzecz jasna, z Łycka! - łamiącym się z gniewu głosem rzucił

skrzat.
Ale wtedy dzwonek do drzwi (Nika gdzie tylko mogła, tam unikała elektryczności)
zabrzęczał jak szalony - i w przedpokoju na sekundę zapadła czujna trwożna
cisza.
- Zamknij drzwiczki! - cichutko pisnął skrzacik.
Taki pisk wydaje zazwyczaj kocica, którą przyparli w rogu do s'ciany. Nika nawet

oprzytomniała na chwilę, co - nawiasem mówiąc - zdarzało się jej nader rzadko. W
każdym
razie, nie kłócąc się, zatrzasnęła drzwiczki, zeskoczyła z taboretu i poszła
otwierać.
- A jeśli spytają, dlaczego miednice na podłodze - doleciał szelest zza
zamkniętych
drzwi antresoli - powiedz: wiercipiętki się rozswawoliły!...
Czy to przez swoje obyczaje, czy to jej aura posmarowana była miodem - Nika
stale
przyciągała do siebie wszelkie awantury. Powołane przez Portniagina Biuro
Klimatu
Astralnego stale zaznaczało w swoich raportach strefy podwyższonego napięcia na
rogu alei
Niedobrowa i Nostrada-musa, w dodatku epicentrum tajemniczego naprężenia zawsze
znajdowało się w mieszkaniu numer dziesięć. Próby wyjaśnienia tego zjawiska
przyczynami
wyłącznie naturalnymi nie wydają się przekonywające, ponieważ dopóki mieszkali
tam
poprzedni gospodarze, wszystko u nich z astralem było w porządku...
Kiedy Nika zatrzasnęła za skrzacikiem drzwiczki antresoli, zeskoczyła z taboretu
i
poszła otwierać drzwi wejściowe, jeszcze nie wiedziała, rzecz jasna, że jej
dwupokojowe
mieszkanie jest otoczone z góry, z dołu, a także ze wszystkich pozostałych
czterech stron
świata, włączając w to aleję Niedobrowa.
Zaczęło się wszystko od tego, że o jedenastej rano szef łyckiej diaspory
skrzatów
Karmiciel, wyraźnie wystraszony, osobiście pojawił się w budynku MSW republiki.
Zażądał
spotkania z podpułkownikiem Wybierzniewem. Jednak Nikołaj już wyjechał ze swoimi

orłami do Dżumachły, aby poprowadzić śledztwo w sprawie antygrawitacji. Wtedy
zrozpaczony Karmiciel, ryzykując ściągnięcie na swoją głowę gniewu Papcia,
poszedł prosto
do generała Wściekłego, oznajmił mu o pojawieniu się w stolicy tego samego
skrzata, który
wczorajszego wieczoru przeszedł Dżumachlin-kę razem z Afrykaninem.
Miasto natychmiast podzielono na kwadraty, rozpoczęto poszukiwania. Postawiono
na
nogi wszystkie nieczyste siły Bakłużyna - jasnoszarych i różnokolorowych,
dołączono nawet
czarodziei... Już około południa generałowi z zażenowaniem zameldowano, że
zbiega w
stolicy nie wykryto.
Wściekły zamyślił się. W ciągu trzech godzin skrzat w żaden sposób nie zdążyłby
opuścić granic miasta - nóżki za krótkie... Generał skierował się do mapy
operacyjnej. W tym
miejscu znajdują się cztery obiekty, nie przeszukane przez jasnoszarych bojowców

Strona 74

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Karmiciela. Prawe skrzydło muzeum etnograficznego jest dla nich niedostępne,
ponieważ tam
przechowywana jest cudowna ikona... Biura firm "Niewygoda" i "Ograbank"
codziennie
skrapiane są wodą święconą - najpewniej też nie można ich brać pod uwagę. Co
pozostało?
Pozostaje, jak zawsze, mieszkanie obywatelki Niewyrazinowej. O, tutaj,
teoretycznie może
dotrzeć skrzat, ale nie tubylec - tylko obcy... Miejscowi nie zaryzykują...
Najpierw generał chciał od razu wystawić zezwolenie na rewizję, ale pomyślawszy,

zdecydował się nie podstawiać niepotrzebnie ani siebie, ani Wybierzniewa.
Zwłaszcza, że w
tym przypadku podpułkownik najprawdopodobniej był czysty. Po pierwsze, miał
stuprocentowe alibi, po drugie, zazwyczaj nie pozostawiał żadnych śladów. W tym
zaś
przypadku od razu widać było pewną nieostrożność i brak zdecydowania -
Wybierzniew nie
pozwoliłby sobie na to. Skrywać przestępcę u kochanki?... Nie, nie, to zupełnie
do niego
niepodobne...
W dodatku, podejrzenie Nikołaja Wybierzniewa o podwójną grę oznaczało
jednoznacznie, że trzeba by go odsunąć od sprawy. Na to generał Wściekły nie
mógł sobie
pozwolić, nie miał prawa - szczególnie teraz, kiedy Nikołaj stał mu się
niezbędny jak
powietrze, żeby wykręcić się przed prezydentem. Były dzielnicowy swoim wielce
doświadczonym nosem wyczuł już dawno, że Kondratycz nie zadowoli się
jakimkolwiek
przebiegiem śledztwa: trzeba będzie szukać kozła ofiarnego... A tym kozłem,
zdaniem
generała, powinien stać się właśnie podpułkownik Wybierzniew...
Krótko mówiąc, Wściekły uznał za wariant najbardziej przebiegły - delikatnie
uczynić
aluzję Nikołajowi przy spotkaniu, żeby ten sam uporządkował swoje sprawy (ze
swoją lubą),
a sam więcej w tę sprawę nie będzie wsuwał nosa. Wtedy akurat napłynęły trwożne
informacje z dwudziestego piątego kilometra, dotyczące bosych stóp
protopartorga, o czym
generał ze strachu zameldował prezydentowi i otrzymał naganę. Zagadkowy
jasnoszary
uciekinier jakoś od razu usunął się na dalszy plan...
Dla generała, ale nie dla pozostałych. Pozostali kontynuowali swoją pracę.
Ściany najbliższego otoczenia mieszkania numer dziesięć, tak samo jak przyległe
pomieszczenia, dosłownie były napchane skrzatami jasnoszarej maści. Karmiciel,
czując, że
zblamował się przed Papciem (najpierw pozwolił zbiec uciekinierowi, potem
poszedł do
generała, mijając swojego głównego opiekuna), gotowy był ryć ziemię, aby tylko
zamazać
swe okropne błędy.
Na klatce schodowej, podwórku, na dachu, niby nie zauważając siebie nawzajem,
dyżurowali pracownicy kontrwywiadu i terroryści z "Czerwonych cherubinów",
albowiem z
jakiegoś powodu Pankracemu też przyszło do głowy, że skrzat, którego
protopartorg nosi na
rękach, na sto procent wie, jaki jest prawdziwy powód powrotu Afrykanina do
Bakłużyna.
Oprócz tego, nieopodal, zupełnie nie wiadomo na co licząc, krążyli kozacy -
teraz już świętej
pamięci - Esauła i bandyci oszukanego przez niego na piętnaście srebrników
Czaszki... No,
naturalnie, także kilku przedstawicieli zagranicznych służb specjalnych...
* Buriewiestnik - właściwie: burzyk, ptak oceaniczny.
Tradycyjny polski przekład tytułu tworu M. Gorkiego jest
biedny, ale ponieważ autor użył go w kalamburze, tłumacz
zobowiązany byt sięgnąć po tytuł znany w polskiej tradycji

Strona 75

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

literackiej (przyp. tłum.)-
Gdyby wiedziała o tym właścicielka mieszkania, to po dzwonku do drzwi - i tak by
je
otworzyła. Jak zwiastun burzy* Gorkiego, Niewyrazino-wa radośnie witała sztormy,
a ciszę
znosiła boleśnie. A burza, zazwyczaj, długo na siebie czekać nie dawała -
zjawiała się na
pierwsze wezwanie, zawsze gotowa do usług...
Dlatego, ani sekundy nie wahając się, niezależna artystka odsunęła zasuwkę i
szeroko
otworzyła odrzwia (zawsze i wszystko otwierała na oścież!). Na splecionym ze
szmatek
dziele sztuki, przeznaczonym do wycierania nóg, silnie przechylony, szybko
mrugający
powieką lewego oka, stał, nie wiadomo dokąd patrzący, kruczowłosy osobnik -
chudy,
niewysoki, z wykrzywioną, wąską twarzą.
- G-g-g... - zagdakał, potem zadrżał i z niejasnego powodu gwałtownie wsunął
prawą
rękę pod połę marynarki.
Nika z niezrozumieniem wpatrywała się w dziwacznego nieznajomego, ale już po
sekundzie jej źrenice się rozszerzyły.
- No, w końcu! - rados'nie zapiszczała, rzucając się gościowi na szyję. - Kogo
ja nie
prosiłam!... Arystarcha prosiłam! Pieseczka! Gdzie jest Kulawiec? Przyprowadźcie
do mnie
Kulawca! Taki milusi!... Terrorysta! Partyzant! Moim obowiązkiem jest wypić z
nim
bruderszaft!...
Rozumie się, że Pankracy nie oczekiwał tak burzliwego powitania. Oprócz tego,
jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po niedawnym ataku epilepsji - nie
okazując
praktycznie żadnego oporu, pozwolił wciągnąć się do przedpokoju, a tam opór nie
miałby
żadnego sensu. Z łomotem upadł taboret, zabrzęczały michy, spod nóg we wszystkie
strony
potoczyły się farby.
- Proszę się nie przerażać, u mnie tak zawsze!... - Z tymi dumnymi słowami Nika
podsunęła mu policzek do pocałowania. Chcąc nie chcąc, zdębiały Kulawiec
zmuszony był
go niezgrabnie złożyć...
Wiadomo, że cara gra świta. Niestety Pankracy nigdy nie słyszał tej starej,
scenicznej
reguły - inaczej w żadnym razie nie pozostawiłby swoich bojowców o dwa piętra
niżej. Szef
podziemia szczerze wierzył, że wystarczy jego własne pojawienie się, żeby
wszyscy padli na
twarz - zarówno właścicielka mieszkania, jak i jasnoszary partner Afrykanina.
Uważał, że wystarczy samo jego groźne imię. "Nie zjesz kaszki - Kulawiec cię
zabierze!..." Znalazł sobie kogo straszyć! A najważniejsze - czym!...
Duma nas wiedzie do zguby, duma!... Chociaż, gdyby pojawił się na progu w
otoczeniu całej swojej ekipy, z bronią w ręku, reakcja Niki, jak
wkrótce się dowiemy, byłaby taka sama... Jeśli w dodatku weźmiemy pod uwagę, że
Kulawiec prowadził trzeźwe, bezgrzeszne życie partyzanta... Od dzieciństwa bal
się kobiet,
wolał dzielić ludzi nie wedle płci, a wyłącznie według członkostwa w partii.
Dlatego jego
bezbronność w tej sytuacji staje się oczywista.
- J-j... j-j... - mimo wszystko próbował zachować się godnie, ale nie udało mu
się. Już
posadzono go w fotelu.
- Tak nas mało!... - z natchnieniem głosiła Nika. - Nas!... Ludzi sztuki!... Tak
mało!...
Musimy się spotykać!... Jak najczęściej!... Rozumiem: nie ma czasu - akty
terrorystyczne...
Akt terrorystyczny to wyzwanie!... To wyzwanie systemowi!... To wyzwanie
wszystkiemu!...
Co pan odczuwa podczas aktu terrorystycznego?... Też chcę wykonać akt

Strona 76

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

terrorystyczny! To
znaczy, koniecznie weźcie mnie, no, choćby na jeden!... Tylko spróbuj mnie nie
wziąć!...
Gdzie się wtedy podziejesz, tu, w Bakłużynie?...
Jak zawsze przed wypiciem szlachetnego napoju podczas brudersza-ftu, zwracała
się
do gościa raz na "ty", raz na "pan".
Szef bojowników spazmatycznym ruchem otarł zmarszczone, spocone czoło. Trzeba
coś powiedzieć... Ale jak?! Jak to zrobić, jeśli pomiędzy swoimi słowami Nika -
niech Bóg jej
będzie miłościwi - nie pozostawiała ani jednej sekundy przerwy? Dopóki Pankracy
próbował
sobie przypomnieć, co odczuwa podczas aktu terrorystycznego, Nika zdążyła już
trzykrotnie
zmienić temat.
- Głowa mężczyzny powinna być czysta i puszysta!... Jeśli mężczyzna ma
przetłuszczone włosy - to dla mnie wcale nie jest mężczyzną!...
Wygląda na to, że Kulawca rozliczano za dawno nie mytą łepetynę.
-

N-n...

-

Szef podziemia!... - wykrzynęła w mistycznym zachwycie Nika. - A to

oznacza -
czarny, kaszmirowy płaszcz!... Kapelusz z miękkiego filcu!... Biały szalik!...
Ale nie
marynareczka!... Marynareczka psuje wizję!...
Wtedy Kulawiec pojął ostatecznie, że za Niką nie nadąży w żadnym razie.
Spróbował
przystąpić bezpośrednio do sprawy, omijając rozmowę towarzyską.
- T-t... - zaczął, ale w tym momencie w jego ręce pojawiła się - nie wiadomo
skąd -
butelka dżumachlińskiego szampana. Trzeba by ło ją otworzyć. Strzeliło, jak
podczas
zamachu. Obficie zmierzwiła się piana, a Pan-
kracy nagle profesjonalnie zatęsknił za - zawsze używanym - tłumikiem (żeby
nałożyć
go na szyjkę butelki)...
Nawyki zawodowe to okropna rzecz. Ci, co na zewnątrz, rzecz jasna, zrozumieli
wszystko na odwrót... Za otwartym na oścież oknem pojawiła się jak gigantyczne
wahadło -
sylwetka żołnierza oddziału specjalnego na linie. Na szczęśćcie Pankracy
Kulawiec siedział
do niego plecami - dlatego nie doszło do ofiar. Inaczej zestrzeliłby go w locie.
Zupełnie
pods'wiadomie...
Okazało się zresztą, że komandos był bystry i szybko kojarzył. Już w połowie
drogi
zobaczył, że w rękach Pankracego znajduje się butelka, a nie pistolet. Wtedy
zdecydował się -
w ostatniej sekundzie - zmienić trajektorię swojego lotu. Odważny
kontrwywiadowca z
rozmachem rozpłaszczył się o ścianę obok okna. Najwidoczniej za coś tam się
uchwycił. Nikt
w mieszkaniu nie zwrócił na niego uwagi, ponieważ narobił niewiele hałasu, a w
dodatku, w
tej samej chwili odwrócił uwagę Niki i Pankracego nerwowy dzwonek u drzwi.
Nika postawiła kieliszek na stole, wybiegła do przedpokoju, otworzyła drzwi. Na
oścież, rzecz jasna...
- Arystarch!... - w zachwycie zapiszczała, rzuciła się Arystarchowi na szyję. -
Mój ty
mądralo! Tak ci jestem wdzięczna!... Ten twój Kulawiec jest taki milusi!...
Towarzyski!
Czarujący!...
Nie, trzeba oczywiście być Niką, żeby przy tym wszystkim nie zauważyć
wycelowanych w siebie tuzina pistoletów!
- Och, jesteś z kolegami! - ucieszyła się. - Wejdź! Zaproś ich także!...
- Nie... - trochę drewnianym głosem odezwał się Arystarch. - Ja, chętnie wejdę,
ale
oni... nie mają czasu.
Nika wyraźnie rozczarowała się, ale nie zaczęła się specjalnie żalić - mimo

Strona 77

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wszystko
teraz jej głównym łupem był sam Kulawiec...
Kiedy Retiwoj zobaczył abstynenta Pankracego z kieliszkiem szampana w ręku, to
osłupiał. Gdy w końcu przyszedł do siebie, odkrył, że w jego lewej, wolnej od
pistoletu ręce
też szumi i pieni się, nie wiadomo jak i skąd wzięty, kieliszek szampana. Czary
- nie
inaczej!... Ale czarami to być nie mogło - z "Czerwonymi cherubinami" takie
sztuczki nie
przechodzą...
Chociaż, na dobrą sprawę, jeżeli się dobrze zastanowić, to bezceremo-nialność i
upór
mało w czym różni się od efektów działania czarów: w obu wypadkach rezultaty są
takie
same...
- Dowiedziałeś się już o skrzacie?... - z konsternacją spytał Arystarch.
Pankracy chciał
odpowiedzieć, ale - rozumie się - nie zdążył.
- Och, skrzaty!... - Nika głośno klasnęła dłońmi. - Takie są milusie! Takie
puszyste,
delikatne!... Poczekajcie, nie pijcie!
Znowu odstawiła swój kieliszek, wybiegła do przedpokoju. Terroryści spojrzeli na

siebie. Słychać było, jak Nika wdrapuje się na taboret i otwiera na oścież
drzwiczki od
antresoli. Potem dobiegł ich okrzyk pełen obrazy. Po chwili artystka, z wydętymi
usteczkami,
znowu zjawiła się w pokoju.
-

Uciekł... - kapryśnie poskarżyła się.

-

Jasnoszary? - gwałtownie spytał Arystarch, także odstawiając kieliszek

na stół.
Wyjął z tylnej kieszeni znaną nam już srebrną oliwiarkę.
Pankracy nie powiedział nic - jedynie po wilczemu podniósł się z fotela.
-

Jasnoszary... - W ogromnych oczach Niki już pojawiły się, jak u dziecka,

łzy. -
Puszysty...
-

Spokojnie... - rzekł Arystarch. - Nigdzie się stąd nie podzieje. Kiedy

zaraz wszystko
szybko pokropimy - to sam wyskoczy...
Podniósł oliwiarkę, ale wtedy otrzymał akustyczny cios takiej mocy, że zachwiał
się,
ledwie utrzymał się na nogach, a Pankracy, który dopiero co się podniósł, znowu
opadł w
fotel. Wydany przez Nike wrzask swoją wysokością zbliżył się do granicy
ultradźwięków.
-

Zwariowałeś?... - krzyknęła, wracając do słyszalnej częs'ci spektrum

fonicznego. -
Wodą!... Akwarele się rozmyją!...
-

Przecież to święcona... - wymamrotał zawstydzony Arystarch.

-

A ty myślisz, że od święconej się nie zmyją?... Zabieraj to naczynie!

Koniec!
Dopóki nie wypiję z Kulawcem bruderszaftu, ani słowa o skrzatach!
Pankracy rzucił spojrzenie pełne rozpaczy na Arystarcha, ale ten tylko bezradnie

uniósł brwi. Sam już, półtora miesiąca wcześniej, był w takiej samej sytuacji...
Głowa podziemia z niezależną artystką przepletli ręce trzymające kieliszki,
wypili po
sporej dozie Dżumachły. Nie nawykły do wina Pankracy chciał się cofnąć, ale Nika
tak
spojrzała na niego, że musiał wypić do dna. A kiedy tylko biedny Kulawiec chciał
złapać
powietrze, jego krzywe usta zostały szczelnie zapieczętowane gorącymi wargami
gospodyni.
Patrząc na nich, Arystarch Retiwoj chrząknął, jednym łykiem opróżnił swój
kielich do
dna...
II
Nikt z nich, oczywiście, nie dosłyszał szybkiego przekręcenia klucza ani dźwięku

Strona 78

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

otwieranych drzwi wejściowych.
- Nie ruszać się! - groźnie polecił twardy męski głos, wszyscy, ma się rozumieć,

zadrżeli i odwrócili się. - Puść ją!...
W przejściu, trochę przykurczywszy nogi w kolanach, lekko pochylony do przodu,
stał i celował do wszystkich za jednym zamachem z jednego pistoletu podpułkownik

kontrwywiadu Nikołaj Wybierzniew. Można przypuścić, że kiedy wspinał się po
schodach,
usłyszał wrzask - on także zrozumiał go na sposób trwale związany ze swoim
zawodem...
Dziwni są, mój Boże, ci wszyscy mężczyźni!... Myślałby kto, że Nikołaj dopiero
co, dzisiaj,
poznał Nike! Znalazł się, rozumiecie, zbawca!...
W końcu Wybierzniew zrozumiał. O mało nie splunął.
-

M-miła... - z nieskończoną cierpliwością w głosie przemówił chowając

niechętnie
pistolet. - Ja cię kiedyś zastrzelę.
-

Pieseczek! - zapiszczała Nika, rzucając się na szyję Wybierzniewowi. -

Okropny
pieseczek!... Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że Kulawiec przyjdzie dzisiaj?...
Nikołaj spróbował oswobodzić się z objęć, ale przypominałoby to oderwanie
plastra
przyklejonego do obrośniętej męskiej piersi. Zanosiło się na skandal. Napawając
się
marzeniami o rozstaniu z Niką, Wybierzniew był jednak zazdrosny o wszystkich jej

znajomych. Nawiasem mówiąc, jest to zjawisko dosyć rozpowszechnione...
- Na kogo, w dodatku, ty mnie zamieniłaś... - wycedził, spopielając pogardliwym
wzrokiem Pankracego.
Rzeczywiście Kulawiec wyglądał kiepsko. Jego oczka ekstremalnie rozbiegły się, a
na
krzywej twarzy terrorysty widniał przyklejony bezmyślny uśmieszek. Nawet trudno
było
uwierzyć, że to właśnie nim straszą ba-kłużyńską dziatwę, kiedy ta odmawia
jedzenia
kaszki...
- Jesteś jak Maur!... - z zachwytem jęknęła Nika, odsuwając się, jakby po raz
pierwszy
zobaczyła Nikołaja. - Boże, jaki zazdrosny!... Boję się ciebie...
Bezczelne kłamstwo! Jednak dzięki niemu nadchodzący skandal nie zdążył
rozkwitnąć - usechł natychmiast. Podpułkownik głośno wciągnął powietrze
nozdrzami,
przewrócił oczyma - i zdecydował się przyjąć zaproponowany mu kieliszek
szampana.
Przecież nie miał żadnego wyboru...
Pojawia się kwestia: no, partyzanci - dobra, partyzanci to w końcu zwykli
ludzie:
naiwni, oderwani od życia, dla nich najważniejsza jest idea, ale Wybierzniew?!
Wybierzniew!? Człowiek pragmatyczny, na wskroś pozbawiony jakichkolwiek iluzji!
Jak
można wyjas'nić jego bezsilność - w dodatku wobec kogo?... Wobec Niki
Niewyrazinowej,
która, sądząc z wytartych, oklepanych wyrażeń, nigdy nie błyszczała
intelektem!...
Spróbujmy się zastanowić... Przyjęto uważać, że w sporach zazwyczaj wygrywa ten,

który rozumniejszy. Kompletna bzdura!... Po pierwsze, głupszy zawsze jest pewny
swojej
racji, tymczasem mądry zawsze o swojej powątpiewa. Po drugie, mądry rozumie
argumenty
przeciwnika, a głupi - nie, choćby miał pęknąć... A jeśli sobie jeszcze
przypomnimy, że
durniom w dodatku zawsze się szczęści, to któż, pytam się, z takich dwóch
adwersarzy
powinien zostać zwycięzcą?
Jedynie w jednym jedynym przypadku obarczony intelektem biedaczek może wygrać

Strona 79

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

z głupszym kłótnię: jeśli na czas zrozumie, że trzeba odegrać rolę pełnego
kretyna. Weźmy,
dla przykładu, polityków... Myślicie, że w normalnym życiu są tacy, jak w
parlamencie?...
Oczywiście, że nie! W normalnym życiu to niegłupi ludzie. No, sami pomyślcie:
czy
rzeczywiście mógłby jakikolwiek przeciętny przygłup dosięgnąć tak wysokiego
poziomu
idiotyzmu, dzięki któremu zaufanie wyborców do swojego wybrańca stanie się
zupełnie
bezgraniczne?...
Tak, Nikołaj Wybierzniew był rozumny, ale nie na tyle, żeby nie wydawać się
takim.
Tu pies był pogrzebany...
-

No, ty to umiesz pleść androny... - ze złym uśmiechem powiedział,

uważnie patrząc
na Kulawca ponad kieliszkiem. - Atak ci się udał, wyglądał jak prawdziwy...
Najważniejsze,
że ja uwierzyłem - lekarza do ciebie wezwałem... Czy zapewniłeś protopartorgowi
ochronę?
Piasek rzuciłeś mi w oczy, a sam prościutko tutaj?...
-

No, no, no! Wystarczy o pracy! - rozkazała Nika. - Lepiej niż gadać o

pracy,
pomógłbyś mi znaleźć skrzata! Detektyw mi się znalazł! Skrzata znaleźć nie
może!...
Wybierzniew o mało nie odkąsił brzegu kieliszka. Wiedza Niki o wszystkim, co jej
nie
dotyczyło, niezmiennie go porażała. Rzeczywiście, miał zamiar zająć się
poszukiwaniami
jasnoszarego uciekiniera, tylko trochę
później, najpierw planował dać szkołę "cherubinom", którzy zjawili się zupełnie
nie w
porę...
- Chcieliśmy pokropić - nie pozwoliła... - nie pomyślał, wypalił prosto z mostu,
z miną
winnego, Arystarch.
Podpułkownik powoli odwrócił się do Retiwoja.
-

A wam po co on?...

-

Nie im, a - mnie! - wmieszała się Nika. - Może ja już wydziergałam dla

niego
spodenki! Koronkowe!...
Nikołaj ze złością nachylił ucho do ramienia i potrząsnął głową - zupełnie jak
pływak
po wyjściu z wody. Można przypuścić, że usuwał z niego słowa-śmieci...
- Ta-ak... - powiedział w końcu, z ciekawością popatrując to na Pankracego, to
na
Arystarcha. - W takim razie mówcie prawdę... Sami przyszliście po skrzata, czy
też was
przysłał Afrykanin?...
Właśnie tego nie należało w żadnym razie powiedzieć.
- Afrykanin - w mieście? - zapiszczała Nika. - Chłopcy! To dlaczego
milczeliście?...
***
Na szczęście protopaitorg jeszcze nie opuścił firmy handlowej "Niewygoda", udało
się
z nim połączyć przez telefon służbowy Klima Jezusowa. Z powstrzymywanym
zdziwieniem
Afrykanin wysłuchał splątaną przemowę Arystarcha Retiwoja. Jej sens był
następujący:
"Ograbank" jest zbyt znany, niewykluczone, że "Niewygoda" - także. Spotkanie pod

którymkolwiek z tych dwóch adresów jest zbyt ryzykowne, grozi wpadką. Mogą po
prostu, na
przykład, wysadzić samochód pełen dynamitu przed klatką schodową... Dlatego
Kulawiec
proponuje coś innego: doprowadzić do spotkania o umówionej wcześniej porze, ale
w
konspiracyjnym mieszkaniu - pod pretekstem zaproszenia na herbatkę. Gospodyni

Strona 80

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

(dosyć
popularna w Bakłużynie artystka-projektantka) - jest absolutnie poza wszelkimi
podejrzeniami, od dawna wspiera ruch "Czerwonych cherubinów", nie jeden raz
wypełniała
oddzielne kościelno-partyjne zadania - jednym słowem, pewny człowiek...
Protopaitorg chrząknął, pomyślał - jakoś zbyt łatwo i szybko się zgodził.
***
Arystarch Retiwoj bezsilnym gestem odłożył słuchawkę i z pustką w oczach
spojrzał
na zebranych. Nika radowała się. Zupełnie zmęczony podpułkownik Wybierzniew
siedział w
fotelu, ukrywając twarz w dłoniach.
- Czy ty nie możesz zrozumieć, chociażby tylko tyle... - głuchym, pozbawionym
nadziei głosem powiedział - że nie mogę być obecny na tej waszej herbatce...
Nika strzeliła oczami.
- Chcesz mnie pozostawić samą, sam na sam z obcymi mężczyznami? Podpułkownik
wydał w głębi siebie przeciągły krzyk, jaki zazwyczaj rozbrzmiewa w izbie tortur
tuż
przedtem, zanim wszystkich wsypią...
-

Pomyśl sama!... - wzburzył się. - Ja i Afrykanin przy jednym stole!...

Za to mi
grozi... trybunał...
-

Tak?... - złośliwie rzekła Nika. - APankracy?... Ryzykuje więcej od

ciebie, a patrz,
jak się trzyma!...
Wybierzniew odsunął dłonie - popatrzył. Pankracy był na granicy zemdlenia...
Boże mój! Boże mój! Jedna lekkomyślna babka - wszystko dookoła stoi do góry
nogami, na krawędzi katastrofy: hasła, adresy, początek rewolucji... Jedyna
pociecha w tym,
że potem ze szkolnych podręczników historii wytną wszystkie te brednie! Czort z
nimi!
Słusznie zrobią. Po co zbijać z tropu młode, nieokrzepłe umysły...
ROZDZIAŁ 10
NIKOLAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, pułkownik
Wyobraźcie sobie jedną z wielkich bitew przeszłości - nieważne, którą
konkretnie...
Szczyt wzgórza. Na bębnie siedzi nadęty dowódca. Od kilku godzin w tępej
rozpaczy patrzy
na pole boju, nie odrywając wzroku. Leży tam, porozrzucane, z półtora tysiąca
trupów, dymi
setka lejów, a sama bitwa już dawno wyrwała się spod kontroli, toczy się na
własną rękę. Za
zagajnikiem, sądząc po krzykach i trzasku wystrzałów, ciągle się jeszcze biją.
Czasem
przelatuje błędna kula, wystrzelona nie wiadomo do kogo i nie wiadomo przez
kogo. Od
czasu do czasu na wzgórze przedzierają się galopem zmordowani
oficerowie-ordynansi z
nieprzytomnymi oczyma, meldują ciągle jedno i to samo: taki to, a taki generał
popadł w
kłopoty, prosi o wsparcie. Krótko mówiąc - klęska...
Pochrząkując, dowódca posępnie zerka na s'witę. Bladzi sztabowcy przestępują z
nogi
na nogę, także pochrząkują. Na twarzach - uprzejma wątpliwość: poddać się już
teraz - czy
nie byłoby to zbyt wcześnie?... A może, mimo wszystko, troszeczkę jeszcze
odczekać?... Dla
przyzwoitości...
Nagle wódz raptownie odwraca się do trębacza, waha się jeszcze sekundę, a potem
ordynarnie mówi: "Do h... z tym wszystkim! Jak do końca - to do końca!... Odtrąb

zwycięstwo!"
W taki właśnie sposób wygrano praktycznie wszystkie ważniejsze bitwy naszej
epoki
- hrabia Tołstoj jest tego gwarantem...
Coś podobnego stało się także z podpułkownikiem Wybierzniewem, który
mimowolnie popadł właśnie w wyżej opisaną sytuację wodza. Za herbatkę z
Afrykaninem

Strona 81

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

mogą go zjeść z kopytami - Nikołaj rozumiał to zupełnie doskonale. Nie
aresztujesz - spytają:
"Dlaczego nie aresztowałeś? Siedziałeś przy tym samym stole i nie
aresztowałeś!.." Odejść?...
Nika powiedziała: tylko po moim trupie... Dobrze, przypuśćmy, że przestąpię
przez jej trupa...
Wszystko jedno - przecież spytają: "Jak to, no...? Znałeś miejsce schadzki,
wiedziałeś o której
- dlaczego nie zwinąłeś ich wszystkich za jednym zamachem?..."
A po co mu to?...
Przez piętnaście minut Wybierzniew, pogrążony w tępej rozpaczy, nie dostrzegał
wyjścia z sytuacji. A potem dotarło do niego to samo, co do dowódcy: zamyślił
się jeszcze na
sekundę - nagle na jego pięknej twarzy pojawiło się wyrażenie, stosowne do
wypowiedzianych, historycznych słów: "Do h... z tym wszystkim! Jak do końca - to
do
końca!..."
I podpułkownik Nikołaj Wybierzniew rozkazał odtrąbić zwycięstwo.
- A więc, tak... - powiedział, zdecydowanie wstając z fotela. Wetknął palec
wskazujący we wpadła pierś Pankracego. - Ja - jestem waszym człowiekiem w
kontrwywiadzie... O tym, że "Ograbank" i "Niewygoda" są zdekonspirowane, to ja
was
poinformowałem... Afrykanin - jaki on jest? Tylko cudotwórca czy też jeszcze
jasnowidz?
"Cherubiny" spojrzały na siebie, wzruszyły ramionami. Zdolności pro-topartorga
podczas jego nieobecności w Bakłużynie z pewnością powinny wzrosnąć... Może jest
też
jasnowidzem...
-

Jasne - rzekł Nikołaj. - W takim razie trzeba zredukować kłamstwa do

minimum... -
Odwrócił się do Niki. - Czy potrzeba coś do herbatki? No, nie wiem, ciasteczka,
herbatniki...
-

Ojej! - spłoszyła się Nika. - Herbata! Kup herbatę...

-

Dobrze, zaraz zejdę... - Podpułkownik zrobił krok w kierunku

przedpokoju,
niespodziewanie zamarł, jakby porażony jakąś myślą, która - jak można się było
domyślić -
jest wyjątkowo nieprzyjemna. - Coś mi się nie chce was pozostawiać samych... - z
męską
bezpośredniością powiedział do Pankracego. - Idziemy razem!...
Oto co oznacza: na czas odegrać zwycięstwo! Jeszcze przed chwilą załamany,
rozbity,
o mało grzebiący siebie żywcem, Nikołaj znowu był
skoncentrowany, gotowy do walki, wynalazczy. A jego ostatnie posunięcie
najzwyczajniej w świecie wstrząsało swoją wirtuozerią.
- Pankracy - jest gos'ciem! - natychmiast rzuciła Nika. - Tego jeszcze brakowało
-
wysyłać gos'ci po herbatę! Weź Arystarcha...
Właśnie takiej reakcji Wybierzniew oczekiwał.
- M-m... Arystarcha?... - z powątpiewaniem w głosie zamruczał, mierząc wzrokiem
Retiwoja. - Lepiej nie, lepiej niech Arystarch pozostanie tutaj. Tak będzie
pewniej...
Wszystko, czego teraz potrzebował Nikołaj - to oderwać się od "Czerwonych
cherubinów" chociaż na dziesięć minut.
***
Ostatni raz w życiu podpułkownik Wybierzniew zbiegł po schodach, otworzył drzwi
klatki schodowej. Zbliżał się wieczór. Kiedy odszedł o trzy kroki od schodków,
wyciągnął z
kieszeni komórkę.
-

Tol Tolicz? Melduję o sytuacji. Wyszedłem na Afrykanina. O dziewiątej

spotykamy
się... Potrzebuję twojej sankcji.
-

A-yyyyy... - Odniósł wrażenie, że generał Wściekły zaczął się jąkać

gorzej niż
Kulawiec. Widać nie oczekiwał po Nikołaju takiego sprytu...
-

Co znaczy "a-yyyy"?... Wszystko! Wszystko, rozumiesz? Mam pięć minut -

nie
więcej!... Zlikwidować go?

Strona 82

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

A... - Zdaje się, że generał dochodził do siebie. - A dlaczego,

właściwie,
likwidować?...
Jego głos był ciut beczący.
- Tolu Toliczu! No co ty, z konia spadłeś?... Przecież to Afrykanin! Łap
Kondratycza,
rób, co chcesz, ale muszę wiedzieć dokładnie - co mam robić! I pośpiesz się -
już nas na
pewno podsłuchują!
Brak mi słów! Podpułkownik błyskotliwie splótł ostatnią intrygę. Kończące
rozmowę
zdanie - o podsłuchu - było jak brylant! Niebieski karbun-kuł! Masz! Każde twoje
jąkanie,
generale, każde beczenie - zapisuje się, przepisuje się. Tym razem nie pomoże ci
twój
standardowy trick: wydać mętny rozkaz - i w krzaki...
- Ach, jeszcze jedno... - już podchodząc do sklepu, Nikołaj dobił ostatecznie
generała
Wściekłego. - Razem z Afrykaninem w konspiracyjnym
mieszkaniu zbiorą się "Czerwone cherubiny"... W ten sposób pojawia się możliwość

zdjąć ich wszystkich razem...
Generał znowu się zadławił. Nikołaj nie mógł powstrzymać się od złośliwego
uśmieszku. Wściekły strzegł "cherubiny" jak źrenicy oka, ponieważ od każdego
zamówienia
brał po cichu całkiem sporą prowizję. Wy-bierzniew, co prawda także, ale on znał
granice...
- Zaraz... oddzwonię... - wydusił wreszcie generał i rozłączył się.
Nad skrzyżowaniem ulic, niczym kropla atramentu w szklance wody, rozlewał się
fioletowy wieczór. W przezroczystym, liliowym zmroku pojawiły się blade obrysy
neonowych reklam, wybuchały kwadraty okien. Błogosławiony chłodek dotknął na
pożegnanie rozpalone czoło podpułkownika...
Wybierzniew kupił cejlońską herbatę, tort i solone krakersy (na wypadek, gdyby
protopartorg nie spożywał słodyczy), wyszedł ze szklanego, błyszczącego białymi
lampami
baraczku. Chciał sięgnąć jeszcze po paczkę papierosów, kiedy ponownie zaterkotał
telefon.
- No i co, Tolu Toliczu?... - niecierpliwie spytał Nikołaj, przyciskając
słuchawkę do
ucha. - Jakie polecenia?...
- E-e... Pułkownik Wybierzniew?... - słuchawka spytała głębokim, dźwięcznym
barytonem.
Nikołaj cichutko odchrząknął.
- Podpułkownik, Glebie Kondratyczu... - z szacunkiem, ale z godnością poprawił.
Na tamtym końcu przewodu zapadło niezadowolone milczenie - myślano.
- Nie... - powiedział potem baryton. - Podpułkownik - to brzmi zbyt długo...
Lepiej
niech będzie - pułkownik...
Podpułkownik Wybierzniew - zniknął. Na część sekundy Nikołaj został pozbawiony
daru mowy.
-

Służę Bakłużynowi! - trochę zduszonym głosem powiedział.

-

Widzę... - z chmurnym zadowoleniem wyrzekł prezydent. - Kiedy i gdzie

wyznaczono spotkanie z Afrykaninem?...
-

O dwudziestej pierwszej zero-zero, Jefrema Niedobrowa dwadzieścia jeden,

mieszkanie numer dziesięć...
-

W takim razie masz zadanie... - baryton stał się bardziej sympatyczny,

zabrzmiał
bardziej koleżeńsko. - śadnej strzelaniny, żadnych porwań...
-
Wyłącznie - być obecnym. Obserwować. To wszystko. Interesują mnie plany
protopartorga... Zapamiętaj: od tej chwili podlegasz nie Wściekłemu, a mnie
osobiście...
Po usłyszeniu tego, Nikołaj całkiem osłupiał z radości. Najbardziej się obawiał,
że
Gleb Portniagin zażąda natychmiastowego porwania Afryka-nina za wszelką cenę.
Zadręczał
się rozważaniami, jakby delikatnie przekonać prezydenta o przedwczesności takiej

Strona 83

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

akcji... A
tu - pełen consensus!... W dodatku pagony pułkownika...
-

Pytania są?...

-

śadnych, Glebie KondratyczuL.

-

W takim razie, to wszystko... - prezydent odłożył słuchawkę. Zresztą w

doskonałym
momencie - Nikołaj już wchodził do klatki schodowej. Chciał schować telefon do
kieszeni,
ale nie zdążył - znowu zaterkotał. Trzeba było pozostać jeszcze trochę pod
daszkiem wejścia.
-

No? Co zdecydowano? - chciwie spytał generał Wściekły.

-

Tolu Toliczu... - wyrzekł Nikołaj. - Nie mam teraz czasu... Generał

obraził się.
-

Przecież powinienem wiedzieć... - zaczął urażonym tonem.

- Nie powinieneś - ostro przerwał mu Wybierzniew. - Teraz już nie powinieneś.
Informacje są ściśle tajne. Przekazać je tobie mogę tylko po zezwoleniu
Kondratycza.
Rozumiesz - nie mogę, nie proś...
W słuchawce zapadła grobowa cisza. Wydaje się, że do generała w końcu dotarło,
że
jednak go podsiedli...
Ze złym uśmieszkiem Wybierzniew wyłączył komórkę, wszedł do klatki schodowej.
Niewidzialna wojna z byłym dzielnicowym wstępowała w nową fazę...
Na półpiętrze, pomiędzy pierwszym i drugim piętrem, w rogu, umościł się pijany
jak
bela bezdomny. Kiedy pułkownik zrównał się z pijanicą, zatrzymał się i wyjął
papierosy.
- Wszyscy mają się ukryć jak najstaranniej... - wycedził, przypalając papierosa.
-
Pozostać na stanowiskach, ale nosa nie wysuwać...
Schował zapalniczkę, energicznym, sprężystym krokiem wbiegł po schodkach. W
jego oczach błyszczały gwiazdy - wielkie, jasne. Teraz Ni-kołaja niepokoiły
tylko dwie myśli.
Pierwsza - o zadziwiającej uległości Afrykanina. Zbyt łatwo protopartorg zgodził
się zmienić
miejsce spotkania
- niby niczego nie zaczął podejrzewać, co już samo w sobie wzbudzało
nieprzyjemne
podejrzenia. Ale to jeszcze jest w porządku - niedługo się dowiemy. Lecz o
drugiej
okoliczności, prawdę mówiąc, nawet bał się pomyśleć. Ponieważ nazywała się -
Nika
Niewyrazinowa...
***
Nikołaj Wybierzniew wygasił blask oczu, usunął z twarzy ślady oznak
jakiegokolwiek
uczucia. Z zatroskanym, zasępionym czołem (skromny urzędnik w randze
podpułkownika)
wszedł do pokoju, gdzie wycałowała go Nika. Natychmiast też pozbawiła go
zakupów.
- Rozkazałem swoim, żeby się lepiej ukryli... - burknął, zwracając się do
Pankracego. -
Ty też lepiej daj instrukcje swoim "cherubinom"... Sam rozumiesz - tłoczą się na
chodniku w
riasach, kamizelkach kuloodpornych...
Będąc profesjonalistą, Wybierzniew rzadko zniżał się do kłamstwa. Ukrywał
wszystkie poszlaki i dowody (na ogół) za pomocą prawdy. Oprócz tego, na ulicy
obserwowano go (rzecz jasna!) - nie mogli więc nie zauważyć, że idąc do
minimarketu przez
cały czas rozmawiał przez telefon.
Mieszkanie zapełnił szczebiot Niki, z łomotem przesuwano meble, dźwięczały
nakrycia i naczynia, nad rozsuniętym stołem niczym spadochron uniósł się
rozkładany
obrus... Przygotowania do historycznej herbatki szły pełną parą...
Przed dziewiątą zaczęli się zbierać zaniepokojeni goście. Nikołaj znał
wszystkich,
ponieważ wszyscy pracowali dla niego. Na widok kontrwy-wiadowcy tracili dech,
stawali jak

Strona 84

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

sparaliżowani - z przestrachem zerkając na swoich szefów, przysiadali się do
nakrytego stołu.
- No, gdzie jest ten wasz Afrykanin?... - już chyba po raz dziesiąty kapryśnie
spytała
Nika. - Herbata wystygnie!...
Protopartorg nie śpieszył się. Nieprzyjemnie będzie, jeśli - podejrzewając
prowokację
- w ogóle się nie pojawi... Taka sama myśl, sądząc z wyrazów twarzy, dręczyła
Pankracego i
Arystarcha nie mniej niż samego Wybierzniewa. Gorzej mogło być tylko w jednym
wypadku:
Afrykanin niczego nie przeczuł - i rzeczywiście niedługo przybędzie...
Za pięć dziewiąta Kulawiec, którego włosy już nie oblepiały wąskiego,
pomarszczonego czoła, na podobieństwo strumyczków smoły, ale - puszyste i
kędzierzawe -
błyszczały czystością, rozkazał zamknąć okna i zasunąć zasłony. Zezując silniej
niż
uprzednio, nastawił radioodbiornik na zakres fal łyckiego radia.
"(...) studiujemy cytaty z Pisma świętego - uprzejmie oznajmił piękny kobiecy
głos. A
więc: "Nie miłujcie świata ani tego, co jest na świecie!" Pierwszy listśw. Jana
Apostoła .
Zapisaliście?... Doskonale! Następny cytat: "Strząśnijcie proch z nóg
waszych!..." Ewangelia
św. Mateusza". Zapisaliście? Znakomicie!... "Nie będziesz miał bogów innych
oprócz
Mnie!..." Księga Powtórzonego Prawa "... A teraz, wszyscy razem - chórem!..."
Z głośnika popłynął - zgrany, żarliwy i silny śpiew:
Wyrzeczemy się starego świata, jak każe pokora,
Strząśniemy jego brud i proch z naszych nóg!
Nie potrzebujemy złotego cielca-idola ...
Następnie w śpiew harmonijnie wplątał się dźwięk dzwonka u drzwi. To przyszedł
Klim Jezusów. Z nim pojawił się jeszcze ktoś - okazało się później, że był to
Afrykanin. Nie
poznawany przez nikogo, protopartorg usiadł naprzeciw Wybierzniewa. Poskrzypując

krzesłem rozejrzał się po zebranych. Spotykając się spojrzeniami z pułkownikiem,
nachylił
się do niego przez stół, po przyjacielsku zapytał półgłosem:
- Czy ty, miły panie, nie jesteś przypadkiem z kontrwywiadu?...
- No, dlaczego przypadkiem?... - z opanowaniem odpowiedział tamten. - Z
kontrwywiadu...
- I pewnie szycha, nieprawdaż?...
- Oczywiście...
Nie rozpoznawany protopartorg z szacunkiem skinął głową. Albo - możliwe - po
prostu ukrył uśmieszek, pochylając głowę...
Za oknem kuranty Jefrema Wielkiego wyraźnie wybiły dziewiątą. Uczestnikom
schadzki nagle spadła mgła z oczu: zobaczyli, że Afrykanin jest tutaj - oto on,
już pośród
nich... Wszyscy oniemieli - nawet radio. Nawet Nika!
Protopartorg wstał, chrząkając złożył zebranym niski pokłon, co - biorąc pod
uwagę
jego korpulencję - nie było takie proste.
- Każdemu - według potrzeb... - przeciągle powiedział w cmentarnej ciszy,
podobnej
do tej, która zapada przed rozstrzelaniem.
Zebrani poruszyli się. Wstali.
-

Zaprawdę według potrzeb... - zaszumiała odpowiedź - wystraszonych i

niezgranych
głosów.
-

Amen... - z satysfakcją zakończył protopartorg. Dał znak przyzwolenia -

siadajcie.
Przed tym, zanim usiedli, wszyscy przeżegnali się - nie wyłączając Wybierzniewa.

Postępek grzeczny, ale ryzykowny: Nikołaj nie miał kamizelki kuloodpornej, był
tylko w
marynarce, zaklętej przed ciosem białą bronią i przed kulą. Po przeżegnaniu się,
czar, do

Strona 85

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

jasnej cholery, zniknął... Teraz pozostawała tylko nadzieja, że dzisiaj nie
dojdzie tutaj ani do
strzelaniny, ani do rozróby z użyciem kozików...
-

Afrykanin! - zapiszczała Nika, przytomniejąc. Wybierzniew zachmurzył

się, nie
próbując sobie nawet wyobrazić, co nastąpi później. Pankracy i Arystarch
najwidoczniej
odczuwali to samo.
-

Nalewaj, dziewczyno, herbatkę, nalewaj... - łaskawie i powoli rzekł w

plamistej i
wibrującej ciemności Afrykanin. - A chusteczkę swoją, szeroką - zawiąż, zawiąż,
jeśli łaska...
Nieładnie tak, z roztrzepaną...
Nikołaj zmusił się do ostrożnego rozwarcia oczu. To, co zobaczył, oszołomiło go.

Nika, bojaźliwie patrząc na protopartorga, pokornie zawiązywała pod podbródkiem
końce
czerwonej chusteczki... Wybierzniew nie należał do strachliwych (do kontrwywiadu
innych
nie biorą), ale teraz poważnie się przestraszył. Lepiej niż ktokolwiek z
obecnych rozumiał, na
ile niebezpieczny jest Afrykanin. Przejście granicy po wodzie, niczym po lądzie,
cud z kulą,
członek, który wyrósł na pięcie pechowego złodziejaszka... Ale żeby tak -
rzucając kilka
niedbałych słów - usadzić Nike Niewyrazinową!!!?...
Tak, teraz stało się jasne: pojawia się pytanie, kto tu kogo zwabił na
herbatkę...!?
Pułkownik powtórnie natężył siły, ośmielił się spojrzeć wprost na groźnego
współrozmówcę. Portret opisowy Afrykanina znał doskonale na pamięć, ale pośród
opisywanych znaków szczególnych brakowało tego - najbardziej istotnego...
Protopartorg był
do kogoś - w sposób nieokreślony - podobny... Wybierzniew nerwowo próbował sobie

skojarzyć: do kogo konkretnie?...
Tymczasem Afrykanin, z widocznym zadowoleniem, upił łyk herbaty, nadgryzł
krakersik (słodyczy najwidoczniej nie uznawał) i żując, powiedział - ciągle tak
samo
spokojnie, powoli, rytmicznie:
- Co powinna ludziom dać Przenajświętsza Rewolucja?...
Przez jakiś czas wszyscy w zamyśleniu czekali na dalszy ciąg. Potem doszło do
nich,
że pauzę uczyniono nie dla piękna retoryki, że protopar-torg, rzeczywiście,
interesuje się
zdaniem obecnych.
-

Wolność... - po odkaszlnięciu odważył się powiedzieć Retiwoj, za co

został
obdarzony przychylnym spojrzeniem.
-

Właśnie, wolność... - jakby lekko zadziwiony błyskotliwością Arystarcha,

zgodził
się protopartorg. Przenikliwie spojrzał na otaczających go spod kosmatych,
srokatych brwi. -
A skąd ją wziąć?...
Ktoś chrząknął, ktoś mrugał oczyma, ktoś spuścił głowę... Wyjątkowo zaskakujące
było to pytanie!... Zapadła cisza, w której słychać było tylko wyraźne
postukiwanie dzióbka
czajnika o brzeg filiżanek - milcząca Nika w czerwonej chusteczce obchodziła
stół,
obsługiwała gości. Jaki koszmar!
- śeby dać komuś wolność - pouczająco mówił Afrykanin - trzeba ją najpierw komuś

odebrać... Inaczej przecież nie będzie co dawać... A komu ją można odebrać?
Wszyscy wyczekująco spojrzeli na Retiwoja. Odpowiadaj, do diabła-przecież nikt
ciebie za język nie ciągnął...
- Czarodziejom?... - zaproponował bez nadziei.
- Ilu ich jest, tych czarodziei? - lekceważąco wymruczał protopartorg. - Jeden,
drugi - i
to wszystko! Nie, jeżeli u nich dobrze poszukać, to znajdzie się jej tam sporo.

Strona 86

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Ale jeśli
złożymy ją całą do kupy - okaże się, że nie ma nic... Dlatego jedyne możliwe
wyjście - to
odebrać wolność tym, którym nie mamy zamiaru jej dawać...
Znowu zrobił pauzę, dojadł krakersa. Pozostali machinalnie złapali za
porcelanowe
uszka swoich filiżanek, ale napić się - nie zdecydowali się.
- Jak myślicie: odbierzemy?... - zapytał Afrykanin, powoli ocierając wąsy i
brodę z
okruszków.
Zebrani milczeli, wpatrując się ze skupieniem, ze zmarszczonymi czołami, w
serwis
do herbaty.
- Nie odbierzemy! - skandując, jakby stawiał kamień na kamieniu, cegłę na cegle,

odpowiedział sam sobie protopartorg. - Jeśli sami nie odda-
dzą - w żadnym razie nie odbierzemy... Widać trzeba, żeby sami oddali... Jak?...
-
Spojrzał na wszystkich obecnych chytrym wszystkowiedzącym spojrzeniem. -
Klim!...
Słyszałem, że przyjmowałeś wkłady pieniężne od ludności... Jak to robiłeś?
Klim Jezusów, pełny, różowawy blondynek z twarzyczką o prosiccych rysach,
zadrżał, wytarł spocone dłonie o wypukły brzuszek.
-

N-noo... Wiadomo... Pod procenty...

-

Pod procenty!... - wieloznacznie powtórzył Afrykanin, wznosząc gruby

palec
wskazujący. - Oto, gdzie pies pogrzebany!... Dajcie nam waszą wolność, a my ją
potem wam
zwrócimy z procentem... Przynosili, Klimie?...
-

No, jakże... Przynosili, oczywiście...

-

A dlaczego?

-

Panował kryzys... - wyjaśnił Klim, nastroszony swoją nietaktownością. -

Oprócz
tego obiecaliśmy największy zysk...
-

Kryzys!... - cichutko rzucił protopartorg, unosząc brwi i tajemniczo

wytrzeszczając
oczy. - A to oznacza, że z pieniędzmi było kiepsko. Tak samo jest z wolnością!
Trochę ich
przyciśnie - to zacznie do nas walić cały lud, przyjdą oddawać pod procenty
swoją wolność...
A przecież obiecamy im te procenty!... Dwieście, trzysta... A choćby nawet -
tysiąc!...
-

A-ałe... ale potem przecież trzeba będzie wszystko oddawać! -

przypomniał ktoś ze
strachem.
Afrykanin obdarzył pytającego łaskawym, ojcowskim spojrzeniem. Znowu odwrócił
się do Jezusowa.
- Klimie!... - wezwał go. - Właśnie!... A ty, czy zwróciłeś pieniądze
wpłacającym?...
Pełniutki blondyn poróżowiał jak przypieczony na wolnym ogniu, tak jak umieją
się
rumienić tylko pełni blondyni.
-

Zwrócę! - obiecał żarliwie. - Z procentami! Słowo honoru

ekspropriatoraL. No,
rzecz jasna, jeszcze nie teraz... Trochę później...
-

O - oo... - z zadowoleniem ciągnął Afrykanin. - Tak samo będzie z

wolnością...
Zwrócimy. Ale nie teraz. W świetlanej przyszłości. A tymczasem - poczekajcie...
Weteran podziemia Markieł Sotow, z twarzą całą pomarszczoną w głębokie fałdy,
westchnął smutnie, podrapał się w przeświecającą poprzez rzadką siwiznę głowinę.
- Co, Markieł? - współczująco zwrócił się do niego Afrykanin. -
Skomplikowane?...
- A co, czy nie?... - odezwał się ten, zdenerwowany. - Jeśli ciebie Nikodemie
posłucha
się - rozum można stracić. Wcześniej to wszystko jakieś prostsze było... Było
jasne, kto jest
winny, wiadomo było także - co robić... Wiesz, co ja ci powiem? Niepotrzebnie
wtedy

Strona 87

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wszystkich żydków wybiliśmy... Trzeba było chociaż parkę, na rozród, zostawić...
Nagle - jakby zasłona spadła mu z oczu - Nikołaj Wybierzniew zrozumiał, do kogo
jest podobny protopartorg. Poprzez cielesną powłokę Afry-kanina z każdą sekundą
coraz
wyraźniej przebijała się twarz zupełnie innego człowieka, znana Nikołajowi aż do

najdrobniejszego szczegółu. Ta sama miękka, a równocześnie władcza maniera
mówienia, ta
sama państwowa niespieszność i przekonanie o tym, że każdy jego gest - stanie
się dorobkiem
historycznym... Protopartorg Afrykanin był dokładną kopią Gleba Portniagina -
bez względu
na dzielące ich wszystkie zewnętrzne różnice.
Obywatel spyta: "No i co? Przecież to byli przyjaciele!" Właśnie dlatego jest
zwykłym obywatelem...? Wybierzniew był psychologiem praktykiem. Dobrze wiedział,
że
podobni do siebie ludzie rzadko zostają przyjaciółmi... Nie, chwilowo,
oczywiście, mogą się
zaprzyjaźnić. Szybko jednak każdemu z nich zacznie się wydawać, że przyjaciel
złośliwie go
przedrzeźnia... Kończy się to wszystko, rzecz jasna, wieczną niezgodą... Któż by
chciał,
powiedzcie, mieć przy sobie stale zwierciadło? W dodatku - krzywe?!...
A Gleb Portniagin i Nikodem Ludzki przez kilka lat z rzędu (aż do pechowego
włamania do magazynu z artykułami żywnościowymi) przyjaźnili się - na
poważnie...
Pozostało jedynie założyć, że w młodości mieli zupełnie różne charaktery. A
podobieństwa
nabyli wskutek wieloletniej, żarliwej wrogości... Walcząc ze sobą na śmierć, a
nie o
napełnienie pustego brzucha, każdy z byłych partnerów niezauważalnie, bezwiednie

formował się na podobieństwo przeciwnika...
Zresztą nie ma w tym żadnego paradoksu. Weźmy, dla przykładu, złote czasy, o
których niedawno z taką tęsknotą wspominał weteran podziemia Markieł Sotow.
Dlaczego
antysemici - co do jednego - wyróżniali się z masy narodu kłótliwą, żydowską
naturą?
Wszystko to jest bardzo proste. śeby pokonać silnego, trzeba samemu stać się
silnym. śeby
pokonać chytrego, trzeba samemu być chytrym. Zęby pokonać śyda... Tak-tak,
właśnie
tak...
-
-

Tak więc, tutaj pojawia się właśnie ta kwestia... - zamyślony Afrykanin

kontynuował nie śpiesząc się. - Czy ludność Baklużyna gotowa jest oddać swoją
wolność na
procent?... Nie, nie jest gotowa. Jeszcze ich nie przycisnęło tak, jak należy...
A więc,
najważniejszym zadaniem "Czerwonych cherubinów" staje się dokręcić śrubę... A
czym się
zajmują "Czerwone cherubiny"?... Diabli wiedzą czym, przebacz mej grzesznej
duszy,
Panie!... Choćby, na ten przykład, wziąć - Pankracego... Człowiek jak krzemień,
nie można
też mu odmówić porządności...
-

Bo jeśli odmówisz, zastrzeli - cichutko, nie bez złośliwości przymówił

pełny
blondyn, Klim Jezusów.
Pankracy natychmiast się obrócił - wpatrzył się w Klima.
- Może zastrzelić... - z szacunkiem zgodził się Afrykanin, także, jak widać,
mający
czułe ucho. - No, w jaki sposób ten człowiek-krzemień starał się przybliżyć
dzień nadejścia
naszej Przenajświętszej Rewolucji? Ano - nijak. Przetrzebił połowę parlamentu,
ubawił naród,
uradował bulwarową prasę... Pankracy!... - z delikatnym wyrzutem mówił
protopartorg,

Strona 88

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

odwracając się całym ciałem do Kulawca. - Nie rozumiem: straciłeś rozum, czy
co?...
Napadasz na niewinnych ludzi, a przestałeś napadać na tych, którzy są
rzeczywiście winni!
Czyż tak się robi rewolucję? O, popatrz, okap domu towarowego trzyma się na
jednym
zaklęciu! No to przeżegnaj go krzyżem raz, a jeszcze lepiej - pokrop solidnie
kropidłem -
runie... Może jeszcze przy okazji kogoś zmiażdży! Wtedy naród wybuchnie... To
nie na
czarodziei, zrozumie, a na nas gruzy spadają... Jednym słowem - trzeba jeszcze
popracować
nad narodem, popracować...
Afrykanin przerwał swoją orację, podniósł filiżankę do ust. Wybierz-niew
wykorzystał tę okazję, obejrzał spod oka wszystkich zebranych. Pankracego
męczyły
dreszcze. Po pierwsze - nie zgadzał się, a po drugie - czuł się obrażony.
Pozostali w ciszy
kiwali głowami - czy to dziwiąc się mądrości protopartorga, czy też - na odwrót.
Wielkooka
Nika siedziała pokornie przy odległym końcu stołu, z zachwytem wlepiała oczy w
Afry-
kanina... Jak młoda topola w czerwonej chusteczce...
W końcu filiżanka z brzękiem dotknęła spodka.
- Patrzycie na mnie, myślicie... - z westchnieniem ciągnął Afrykanin. - Po co,
do
cholery, ten stary baran przeszedł granicę? Po wodzie, jak po lądzie... Czemu
nie siedzi w
swoim Łycku!?...
Po takich słowach wszyscy natychmiast przestali kiwać głowami. Nawet Pankracemu
trochę przestała drżeć makówka... Sądząc ze wszystkiego, protopartorg zakończył
słowo
wstępne. Zsunął surowo kosmate, sroka-te brwi, oparł brodę o pierś, znowu
zamyślił się. Tym
razem na długo.
- Marność nad marnościami... - powiedział, podnosząc mądre, napełnione głębokim
bólem oczy. - Nie chcemy pamiętać, że gdyby obok nie leżał prawosławny,
socjalistyczny
Łyck - Gleb Portniagin wykosiłby podziemie - jak pokrzywy... Ale - strach!...
Wie,
paskudnik, że wzdłuż granicy stoją gotowe do boju, samobieżne deszczownice
"Fregata"...
Jak przejadą, kropiąc wodą święconą - mało co się tutaj ostanie! Dlatego chce
wciągnąć
NATO... Cholera, kto mnie tu cały czas za riasę szarpie?!
Wszyscy zadrżeli, dziko spojrzeli po sobie. Myśl o tym, że ktoś z obecnych mógł
pod
stołem szarpać za kraj riasy Afrykanina, nie mieściła się w głowach.
Protopartorg zmarszczył
się, z chrząknięciem wsunął rękę pod białe jak cukier, zwisające fałdy obrusa, i
- ku
zdziwieniu wszystkich obecnych - wyciągnął za skórkę sporego skrzata jasnoszarej
maści.
-

Ba! - rzekł groźnie i kpiąco. - Anczutka? A ty, bratku, skąd się tu

wziąłeś?...
-

A on... A ona... - wczepiony pazurkami w riasę skrzacik wskazywał palcem

to na
Nike, to na Arystarcha... Z radością zaczął donosić na wszystkich po kolei. -
Wydziergała
koronkowe pantalony dla mnie!... A on chciał mnie spryskać święconą wodą!...
-

Aj-aj-jajaj... - rozżalił się Afrykanin. - Niedobrze... Niedobrze jest

męczyć boże
stworzenia... - Obejrzał zebranych. Tylko Klim Jezusów domyślił się, żeby
przybrać
przymilny wyraz twarzy (co zresztą upodobniło go już w stu procentach do
prosięcia).
Pozostali patrzyli na jasnoszarą siłę nieczystą ze speszonymi i pełnymi odrazy
minami.

Strona 89

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Weteran podziemia Markieł Sotow odsunął się, podniósł trzy palce, wyraźnie mając
zamiar
przeżegnać skrzacika, ale kiedy jego spojrzenie zderzyło się ze wzrokiem
protopartorga -
podniesione palce skuliły się, opadły, wpełzły pośpiesznie pod stół...
-
- Co za pięknoduchy?! - podniósł głos Afrykanin na wszystkich za jednym
zamachem.
- Gdzie jesteście? W Łycku czy w Bakłużynie?... Choć to nieczysta, ale mimo
wszystko -
siła!... Widzicie ich, nosy na kwintę! Dojdziecie do władzy - wtedy strójcie
sobie miny, ile się
da!... A tymczasem - przyda się nam każdy sojusznik - czysta siła, nieczysta...
Nikt już nie śmiał szepnąć jednego słówka. Protopartorg jeszcze raz parsknął z
niezadowolenia, ale - jak się wydawało - powoli się uspokajał... Burza przeszła
bokiem.
-

Tak, o czym to ja?... - rzekł Afrykanin, gładząc szeroką dłonią

delikatną jasnoszarą
sierść. Skrzacik z zadowoleniem zamruczał. - Ach, tak, Łyck... Łyck pomaga nam
we
wszystkim. My pomożemy Łyckowi... Dla Łycka nadchodzą ciężkie czasy...
Przybliżenie ich
- jest naszym świętym obowiązkiem! Jeśli wiara nie została zahartowana w
płomieniu -
grosza nie warta... To - po pierwsze. A po drugie... Świątynia. No, jak można
przetrzymać
ciężkie czasy bez świątyni? - Afrykanin zatrzymał się, spojrzał na siedzących
pytającym
wzrokiem. Ci ze skruchą pokręcili głowami, ich miny wyrażały pełne współczucie.
Tak, bez
świątyni w ciężkie czasy - można tylko lec - i umrzeć...
-

Co trzeba konkretnie zrobić?... - ciągnął cudotwórca. - O tym powiem

każdemu
oddzielnie - w najbliższym czasie... No, a teraz...
Protopartorg nie dokończył, ponieważ w nocy za oknem coś ogłuszająco wybuchło,
okna zadrżały, fala uderzeniowa na oścież otworzyła lufcik. Aleja Niedobrowa
wypełniła się
wystraszonymi, zadziwionymi krzykami...
-

Pankracy... - otrząsając się ze zdziwienia, z wyrzutem powiedział

Afrykanin. - No,
co ty? Nie mogłeś wybrać lepszej pory? To twoja robota?...
-

N-n-n... - zaczął Kulawiec - bezradnie popchnął łokciem Arystarcha.

- Nie nasza... - pośpiesznie wyrzekł Retiwoj. - Na dzisiaj w ogóle niczego nie
planowaliśmy... Oprócz odzyskania materiałów kompromitujących, rzecz jasna...
Wtedy protopartorg uważnie spojrzał na Wybierzniewa. Ten tylko lekko potrząsnął
głową. A ponieważ marynarka już i tak była pozbawiona czarów, powtórnie
nakreślił ręką
znak krzyża - jestem niewinny, ja...
- śyjecie sobie z rozmachem. Hałaśliwie... - zauważył Afrykanin. Wstał, jak
uprzednio trzymając skrzata na rękach. - No, cóż... Dziękuję, gospodyni, za
herbatę!...
Posiedzieliśmy sobie - czas wiedzieć, kiedy wyjść pora...
Wytrawny polityk Klim Jezusów przybliżył się do protopartorga, z przymilną miną
podrapał Anczutkę za uchem.
- Rozchodzimy się pojedynczo? - z troską zapytał weteran podziemia Markieł
Sotow.
- Dlaczego pojedynczo?... - zdziwił się protopartorg. Chytrze zerknął na
Nikołaja. -
Rozchodźcie się jak chcecie... Czy tłumnie, czy parami... Dobrze mówię,
nieprawdaż,
pułkowniku?
Za stołem pozostali we dwoje: Wybierzniew i Nika - oboje w pełni osłupiali.
Szczególnie Nika. Z zastygłym, zachwyconym uśmiechem, z natężoną uwagą
wpatrywała się
w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Afrykanin. śadnych innych
oznak życia nie
okazywała... Ciekawe, czy to z nią tak na długo...? Och, jakby było dobrze!...
Nikołaj

Strona 90

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wyciągnął komórkę.
- Co to był za wybuch?... - ze zmęczeniem zapytał. Po usłyszeniu odpowiedzi o
mało
nie upuścił słuchawki.
Poinformowano go, że przed piętnastoma minutami wprost przed wejściem do firmy
"Ograbank" nieustalone osoby spowodowały wybuch samochodu osobowego wyładowanego

dynamitem. Środek budynku osypał się. Sąsiednie budynki też zostały uszkodzone,
ale lekko.
Liczba ofiar - właśnie się ustala...
Wprost przed wejściem do firmy "Ograbank"?... To jest tam, gdzie - zgodnie z
pierwotnym zamiarem Afrykanina - powinno dojść do spotkania... B-bardzo ciekawe!
Ktoś
rozpoczął polowanie na protopartorga... Ale kto? Kontrwywiad - wykluczone,
"Cherubiny" -
właściwie także... Przestępcy? A po jakiego czorta bakłużyński światek
przestępczy miałby
chcieć sprzątnąć Afrykanina?... Służby specjalne NATO?... Bzdura!... W ten
sposób mogliby
się pozbawić sojusznika... A może jednak, mimo wszystko, przypadkowy zbieg
okoliczności?... Lokalne, tubylcze rozliczenia z "Ogra-bankiem"?...
- PieseczkuL. - pisnęła, nagle ożywając Nika, zrywając z głowy czerwoną
chusteczkę.
- Mój ty mądralo!... Ten twój Afrykanin to istne cudo! Grzeczny! Taktowny!... A
jak damie
rączkę całuje!...
...Nikołaj, któremu jakoś udało się zbiec na ulicę, natychmiast połączył się z
prezydentem.
- Natychmiast przyjeżdżaj do mnie! - rozkazał gwałtownie Portniagin, po
wysłuchaniu
krótkiego raportu pułkownika. - Opowiesz wszystko po kolei...
***
Prezydent był ponury. Zaproponował Wybierzniewowi krzesło, rozkazał przystąpić
do
szczegółowego opowiadania, sam zaś stał. Następnie zaczął się przechadzać po
gabinecie, od
czasu do czasu gwałtownie odwracając się do pułkownika i pytająco wpatrując się
w coś za
jego plecami. Nikołaj nawet raz obejrzał się, wyczuwając odpowiedni moment, ale
- rozumie
się - nikogo z tyłu nie odkrył... Najwidoczniej wpatruje się w astral...
-

A ty sam co o tym sądzisz?... - warcząco spytał prezydent. - Rozgryzł

ciebie?
-

Myślę, że tak... - uczciwie powiedział Nikołaj. Kłamstwo jest zawsze

głupotą, a już
w takiej sytuacji - tym bardziej. Na pewno za plecami znajdują się straszki.
Trochę
rozminiesz się z prawdą - od razu wydadzą. - Rozgryzł... Odchodząc, nazwał mnie
pułkownikiem...
Wyznanie Wybierzniewa Gleb Portniagin przyjął z wyraźnym zadowoleniem. Jego
duże usta ułożyły się w coś podobnego do uśmiechu. Odnosiło się wrażenie, że
prezydent do
jakiegoś stopnia czuje się nawet dumny z Afrykanina. Nikołajem znowu wstrząsnęło

nieuchwytne podobieństwo dwóch zaklętych wrogów...
-

Twoje wnioski!?...

-

Protopartorg nie ma nadziei na przewrót państwowy w Bakłużynie... - ze

skupieniem, rozważając każde słowo, rzekł pułkownik. - Sam widzi, że naród nie
powstanie.
Na ile zrozumiałem, zabiera się do przeciwstawienia NATO Łyckowi, a podczas
zawieruchy
chce zrzucić Porfiriusza i zostać samemu Patriarchą. Myślę, że jutro można
oczekiwać serii
prowokacji, no... - Nikołaj zrobił pauzę. - Najwidoczniej, jednak - ikona...
Leżący na biurku długopis niespodziewanie powstał, potem upadł, zaczął kręcić
się w
miejscu. Prezydent jedynie zerknął z niezadowoleniem i pogroził długopisowi
palcem.

Strona 91

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

Tak, ja też tak sądzę, że... ikona - mówił zamyślony, ponownie

odwracając się do
Nikołaja. - Pułapka w etnograficznym - zastawiona?...
-

Tak jest. Wzmocnić?

-

N-n... Nie, nie warto... - po chwili wahania rzucił prezydent. - Wiesz,

co najlepiej
zrobimy?... Zdejmiemy pułapkę. Całkowicie...
Pułkownik uniósł brwi, a potem jego twarda, męska twarz zmiękła, nawet trochę
zaczęła obwisać... Odniósł wrażenie, że Portniagin zdecydował się poprzeć
wszystkie tajne
zamiary Nikołaja Wybierzniewa...
W poczekalni na pułkownika czekał generał Wściekły. Już się dowiedział - można
się
domyślić. Złapał Nikołaja pod łokieć, bojaźliwie się oglądając, wyciągnął na
korytarz - jak
najdalej od oczu sekretarza.
-

No, dzięki Bogu, żyjesz! - błądząc spojrzeniem zaczerwienionych oczu

wyszeptał. -
Kiedy wybuchło - pomyślałem sobie: to już koniec... Amen Koli!... Jak się
uchowałeś - nie
rozumiem...
-

Po prostu nie spotykaliśmy się w "Ograbanku" - wyjaśnił Nikołaj. Także

zniżając
głos. - W prywatnym mieszkaniu...
Generał spojrzał na pułkownika osłupiały - jego żółtawe oczy nagle zaszkliły
się,
przestały wyrażać jakiekolwiek uczucia...
- A-a... - z szacunkiem rzekł. - To tak... A mnie zameldowano - że w
"Ograbanku"...
ROZDZIAŁ 11
PORFIRIUSZ, lat pięćdziesiąt sześć, Patriarcha
Patriarcha Łycka Porfiriusz był nie w humorze. Nigdy nie cierpiał
nieoczekiwanych i
niespodziewanych zdarzeń, słusznie dostrzegając w nich wyzwanie dla swojej
dalekowzroczności i przenikliwości.
- Didim!... - wezwał, wymawiając dźwięki trochę przez nos. Wszedł (zawszasu
wystraszony) komsomołobogomolec - jasnooki, siwiutki staruszek o wątłej budowie
ciała. Już
dawno powinien - ze względu na wiek - utracić członkostwo komunistycznego
związku
bogobojnej młodzieży, ale Patriarcha uznał, że podeszłe lata nie stanowią
przeszkody dla
członkostwa. Byle dusza była młoda.
- No, o co chodzi, Didim?... - Przełożony Łyckich Cudotwórców ze wstrętem
poruszył
leżący przed nim na stole, rozłożony, świeży numer "Maga", oficjalnego organu
Ligi
Czarodziei Bakłużyna. - Prosiłem przecież: nie kropić, nie żegnać krzyżem...
Gazetkę
przysłano naładowaną, zaklętą - to znaczy, że taką masz mi podać.
Staruszek żachnął się, zatrzepotał czarnymi rękawami riasy.
-

Naprawdę, słowo honoru stalinowca, nie kropiłem i nie żegnałem

krzyżem!... -
żarliwie zaklinał się. - Może ktoś na cle...
-

Na cle?... - Patriarcha zasępił się, pomyślał. - Dobrze, idź,

sprawdzimy... Aaa...
powiedz, żeby zapisano ci naganę...
Staruszek-komsomołobogomolec z głośnym trzaskiem kręgów krzyża wykonał
głęboki pokłon i - łapiąc głośno ustami powietrze - wyskoczył z celi.
Jak każdy doświadczony polityk, Patriarcha Łycka Porfiriusz wyznawał starą
regułę:
karać natychmiast - wyłącznie niewinnych. Winni - przecież nigdzie i nigdy przed
nim się nie
skryją, kiedyś na nich też nadejdzie kolej. Przecież nie będą stale winnymi...
Patriarcha westchnął i znowu zajął się lekturą wrogiej prasy - przejrzał
nagłówki.
"BAKŁUśYNO PRZYGOTOWUJE SIĘ DO POWITANIA WYSOKICH GOŚCI..." Dobrze,
niech się przygotowuje... Tak, a to co? "NOWE SZCZEGÓŁY DśUMACHLIŃSKIEJ

Strona 92

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

TRAGEDII..." To drań!... Tak próbują na nas nasłać skrzydlate rakiety!...
Szyby zadrżały - kolejna eskadra amerykańskich samolotów wtargnęła w przestrzeń
powietrzną Łycka... Patriarcha jedynie ze złością zmarszczył brwi, przystąpił do
czytania
drugiej strony. Hm... "PIĄTE KOŁO U WOZU..." A to o czym?... "Uciekające koło
prezydenkiej limuzyny łapali wszyscy..." śartobliwie, żartobliwie... O,
widzicie, jacy
jesteśmy odważni - nawet kpimy sobie z naszego prezydenta...
Reklamy, mnóstwo reklam... Ponad połowa gazety - to wyłącznie reklamy. "FIRMA
"NIEWYGODA" SPRZEDAJE HURTOWE ILOŚCI CUKRU. KRADZIONE -
SŁODSZE..." Zupełnie się już nie krępują!...
A o zbiegłym protopartorgu - ani półsłówka...
Porfiriusz odłożył gazetę, zamyślił się.
A więc, wierny przyjaciel i współpracownik, aby wiecznie w piekle się smażył,
wyczuł niebezpieczeństwo... Pojął, że w legowisku wroga grozi mu mniej
niebezpieczeństw
niż u przyjaciół. Afrykanin zawsze wyróżniał się polityczną ślepotą, ale takiej
małoduszności
po nim Porfiriusz, trzeba przyznać, nie oczekiwał. No jak tak - wziąć nogi za
pas, uciec?
Czyżby protopar-torg nie rozumiał, jak bardzo w tej chwili jego tragiczny zgon
jest potrzebny
Łyckowi?... Najwidoczniej - nie rozumiał. Nie rozumie. Nie chce zrozumieć!...
Przecież jeśli się dobrze zastanowić: kto jest winny tej całej burzy? Kto
rozdmuchał w
środkach masowej informacji pijacką, zwykłą bójkę łyckich mechanizatorów
rolnictwa z
bakłużyńskimi - do wymiaru pancernej bitwy pod chutorem Wieprzniki? Kto obiecał
zniszczyć w powietrzu specjalną komisję ONZ? Kogo niedawno ogłoszono terrorystą
politycznym? Za kim tęskni międzynarodowy trybunał w Hadze? Za czyje postępki
już od
dwóch tygodni wyją nad Łyckiem turbiny amerykańskich samolotów szturmowych? Kto
jest
temu winien?...
Czy to z powodu Porfiriusza, czy co?! O nie, to nie z powodu Porfiriu-sza... To
z
twojego powodu, drogi towarzyszu AfrykaninL.
Nawet jeżeli założymy, że jesteś baklużyńskim szpiegiem - kogo to
usprawiedliwia?...
Jeśli o tym zresztą wspominamy... Praktycznie zawsze najbardziej żarliwi i
krzykliwi
członkowie każdej partii zostali do niej wprowadzeni przez jej wrogów. Na
wypadek rozpadu,
chuligańskich wyczynów... No i co z tego? Wciągną się w partyjną robotę, będą
zasuwać. Nie
gorzej niż inni...
Swego czasu ludowy komisarz inkwizycji metropolitruk Pitirim przedstawił
Porfiriuszowi szczegółową informację o Afrykaninie. Między innymi figurowały tam

świadectwa o młodzieńczej przyjaźni z Portniagi-nem, podejrzane włamanie do
muzeum
etnograficznego, jawnie sfingowana ucieczka z celi aresztu... Niemniej
Patriarcha uznał za
możliwe wprowadzenie Afrykanina do Biura Politycznego oraz zaliczenie w poczet
Łyckich
Cudotwórców. No i co takiego - szpieg!... Oznacza to jedynie, że trafił się
pracownik-złoto!
Tylko swoi - to obiboki! Wrogi agent będzie zasuwał przez okrągłą dobę, żeby
tylko nie
wzbudzać podejrzeń...
No jasne, że bez pewnych strat się nie obejdzie... Zdarza się, że przekaże za
granicę
jakieś tajne materiały - ale przecież ich, w żadnym wypadku, nie wykorzystają...
Jeszcze się
nie zdarzyło, żeby wykorzystali!... Na przykład Richard Sorge przekazywał
szczegółowo,
kiedy rozpocznie się wojna. Kto go słuchał?... A SchellenbergL. Przedstawił
wszystkie dane

Strona 93

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Fiihrerowi - jak na talerzyku, prawie że na palcach wyliczył: nie wolno napadać
na ZSRR...
Jaki był rezultat?... A przecież to był Sorge! I Schel-lenberg! Co w takim razie
mówić o
szeregowych wywiadowcach... Ich donosów wcale się nie czyta - nie ma czasu...
Krótko mówiąc, szpieg czy nie szpieg - jaka różnica? Najważniejsze - że w danej
chwili protopartorg idealnie pasował do roli politycznego przy-głupa... Po
pierwsze, można
było zepchnąć na niego - przy okazji - grzechy każdej wagi, a po drugie, wszyscy
pozostali
cudotwórcy wyglądali obok kosmatego, podobnego do zwierza Afrykanina prawie na
Europejczyków.
"A niech sobie szpieguje! - zdecydował Porfiriusz. - Ale za to - morda, jaka
morda!..."
Patriarcha nie był wtedy w stanie wyobrazić sobie wszystkich konsekwencji tej
nieszczęsnej decyzji... Chociaż - jeśli chodzi o samego proto-partorga - to nie
pomylił się ani
o jotę. Protopartorg zachował się lepiej niż należało: plótł z wysokich trybun
krwiożerczy
bełkot, zajadle przyzywał wszystkich do bezlitosnej walki (po kolei) ze
wszystkimi... Błąd
Patriarchy polegał na czymś innym: był to typowy, odwieczny, fatalny błąd
działaczy
politycznych... Jakkolwiek byłoby to żenujące, Porfiriusz nie docenił idiotyzmu
mas
ludowych. Ludowe masy poszły za Afrykaninem...
Trudno powiedzieć dlaczego, ale każdemu z nas, w głębi duszy, obowiązkowo chce
się być posadzonym, rozstrzelanym, prześladowanym - aż do ostatniego pokolenia.

nieszczęsną chętkę zazwyczaj nazywamy dążeniem do porządku i sprawiedliwości
społecznej... Tak, mówimy sobie, przycisną mnie. Ale - może nie przycisną... No,
sąsiadowi
to już na pewno dadzą popalić... Nic więcej, jak zwykła nostalgia. Tęsknota za
utraconym,
jaskiniowym rajem. Bezbożni antropolodzy po dziś dzień kłócą się o to, gdzie
pojawił się
praczłowiek... Najwidoczniej, cokolwiek by sądzili - w łagrze. Albo poprawczaku.
Tak więc - zadaniem polityka jest wyszukanie w duszach wyborców tej
prehistorycznej żyłki. Potem podkręcenie kółeczka, naciągnięcie jej aż do granic

wytrzymałości... Dalej to już tylko sprawa techniki... Krzycz, struno, dopóki
nie pękniesz! W
tej dziedzinie, oczywiście, do Afrykanina nie można było mieć pretensji: żyłkę
wyszukał,
zagrał na niej tak, że duszę rozdzierało... Dopóki ludność Łycka namiętnie
karczowała światła
na skrzyżowaniach i biegała po podwórkach sąsiadów z wodą święconą w
poszukiwaniu siły
nieczystej - dało się to jeszcze wytrzymać. Ale potem doszło do jawnego
podsycania
nienawiści do Bakłużyna!... Nie, no jasne, że zewnętrzny przeciwnik także jest
niezbędny...
Bez niego żadne państwo po prostu nie wyżyje. Jaki wielki był Związek Radziecki,
a
wystarczyło, że ze wszystkimi zawarł pokojowe traktaty - i natychmiast się
rozpadł!...
Jednak trzeba znać miarę! Po co doprowadzać do wojny?...
Ach, protopartorgu, protopartorgu... Rozdrażniłeś NATO, podburzyłeś naród - i
dałeś
nogę! Zbiegłeś! Kaszę zwarzyłeś, a kto ją teraz zje?... Pojawiła się taka piękna
okazja - złożyć
siebie w ofierze, wejść do historii, stać się legendą... W głowie się nie
mieści!...
Patriarcha był nie tylko oburzony - był szczerze rozczarowany filister-skim
postępkiem Afrykanina.
A uważał się za działacza politycznego! W takim razie bądź tak uprzejmy i
pojmij, że
sumienie to sprawa delikatna. Od czasu do czasu - jest tak nikłe, że zupełnie

Strona 94

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

zanika... Ale nie
do takiego stopnia, no!...
Nad Łyckiem gromadziły się obłoki i sepleniły turbiny samolotów. Drżały szyby
okien...
Od gniewnych rozważań Patriarchę Porfiriusza oderwał tenże sam kruchy jasnooki
staruszek-komsomołobogomolec, który już zaliczył dzisiaj jedną naganę
cerkiewno-partyjną.
Najwidoczniej - wydawało mu się, że to za mało...
-

Co tam jeszcze u ciebie?... - gderliwie spytał Patriarcha.

-

Rządowy biuletyn... o stanie zdrowia... - ze strachem zameldował starzec

o młodej
duszy, kładąc na stole przed Porfiriuszem arkusz maszynopisu. (Patriarcha nie
lubił
komputerowej techniki).
-

Afrykanina, czy co?... - zapytał z żółcią w głosie Porfiriusz. - A no,

jak tam jego
zdrowie?...
(Według oficjalnej wersji protopartorg chorował. Przecież trzeba było jakoś
wyjaśnić
ludowi nieobecność ulubieńca mas!).
Kruchutki staruszek stanął na baczność. Jego pergaminowa twarzyczka rozjaśniła
się,
stała się natchniona.
-

Ogólnie - stan zdrowia się poprawia, ale możliwe są komplikacje... -

szybko
zaraportował.
-

Taak?... - z powątpiewaniem wyrzekł Patriarcha, schylając się nad

arkusikiem. -
Komplikacje - to świetnie... A, właśnie... Co to za hałas na placu?...
Rzeczywiście - można było odnieść wrażenie, że pod oknami wysokiej komnaty-celi
zebrał się dosyć liczny tłum na mityng.
- Właśnie czekają na komunikat... Chcą zostać dawcami... No... oddać krew dla
Afrykanina... szpik, aurę, mózg...
Porfiriusz głośno westchnął i zwrócił papier.
- Mózg... - powtórzył z niezadowoleniem. - Akurat z mózgiem to u niego wszystko
jak
najlepiej... Swoim może się podzielić. Aurą także... Dobrze, tekst akceptuję.
Idź. Wywieś...
Komsomołobogomolec złamał się w pokłonie po pas, wyszedł, a Patriarcha znowu
wrócił do przerwanego ciągu nurtujących go myśli...
Gdyby Afrykanin okazał się bardziej odważny, albo mniej inteligentny (co,
zresztą,
jest jednym i tym samym), problem nie pojawiłby się w ogóle. No, pogrzebaliby
go.
Przydusiliby, jak należy, w tłumie parę nazbyt ciekawskich staruszek, zmieniliby
nazwę wsi
Gwiazdookiej na miasto Afry-kanińsk... Wznieśliby pomnik na placu, mauzoleum...
Potem,
pozostałyby już tylko drobiazgi... W tajemnicy przed ludem przeprosiliby
Bakłużyno,
państwa NATO... Całą winę zrzucono by na nieboszczyka-protopartorga, wykonano by
jakiś
akt dobrej woli... Można by uznać sprawę za załatwioną, a konflikt - za
niebyły!...
Ale teraz - jak należy postąpić?...
Ogłosić, że Afrykanin zbiegł do Bakłużyna?... Niech Bóg broni! Ameryka nie
uwierzy, ponieważ to prawda. A Portniagin, stary wyga, z pewnością będzie
wszystkiemu
totalnie zaprzeczał: zaneguje zarówno sam fakt przekroczenia zielonej granicy,
jak i pozostałe
figle Afrykanina, włącznie z cudem z ciążkiem, o którym zameldowano Patriarsze
dzisiaj
rano...
W pierwszym odruchu Porfiriusz chciał wykreślić protopartorga z listy
cudotwórców,
natychmiast rozgłosić to wydarzenie, ale na szczęście powstrzymała go myśl o
tym, że naród
go nie zrozumie. Dokładniej - zrozumie, ale niewłaściwie... Z ludem, jak

Strona 95

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wiadomo, żarty źle
się kończą: jak już się poderwie - na łańcuch go nie weźmiesz... Za swojego
ulubieńca
zniszczą stolicę. W takim razie trzeba będzie bunt uśmierzyć. Armia, oczywiście,
nie
zawiedzie, ponieważ sumienia obywatelskiego wojskowi z definicji mieć nie mogą -
ale
organizować strzelaninę wtedy, kiedy nad twoją głową huczą silniki samolotów
pokładowych
Szóstej Floty?...
Jeszcze nigdy w życiu Porfiriusz nie czuł się tak bezsilnym. Jeśli Afrykanin w
najbliższym czasie nie zostanie oddany pod sąd w Hadze (albo, chociażby, nagle
nie zginie),
Amerykanie po prostu przeprowadzą rakieto-
wo-bombowe uderzenie na Łyck. Co to dla nich! W zeszłym roku grozili
zbombardowaniem Niżnego Czyru - za niewspółmiernie wysoką liczbę pieszych
rozjechanych przez samochody... Ludobójstwo, psiakrew! Własny naród uciskają...
***
Już pod wieczór, tak jak wyznaczono, pojawił się z raportem szef kontrwywiadu.
Ludowy komisarz inkwizycji Pitirim (w s'wieckim świecie - Kudłacz) był zupełnym
przeciwieństwem nies'miałego komsomołobogomolca, który siedział w sekretariacie
Porfiriusza. Po pierwsze, był nieprzyzwoicie młody, po drugie, zupełnie
nieustraszony...
Albowiem cóż to jest nieustraszo-ność? To taki stan ducha, kiedy człowiek został
zastraszony
do takiego stopnia, że jest mu już wszystko jedno... Po trzecie, chytra, żywa
twarzyczka
młodziutkiego metropolitruka naznaczona była prędzej piętnem chytro-ści niż
inteligencji - w
dodatku wyraźnie czytelnym! Piętno niewątpliwie przykładano z rozmachem...
Innymi słowy, był to osobnik raczej nieoczekiwany na takim odpowiedzialnym
stanowisku.
Wydawałoby się, że stanowisko ludowego komisarza inkwizycji powinien zajmować
mądry starzec, ale to kolejne, powszechnie przyjęte mniemanie jest pomyłką.
Sprawa w tym,
że skupiając w swoim ręku taką władzę, mądry starzec bez wątpienia zrzuci głowę
państwa i
zajmie jej miejsce sam. Dlatego na to stanowisko bardziej pasuje obdarzony
głębokim
zaufaniem młodzian, od którego żąda się tylko jednego: zapału, zapału, zapału.
Poza tym wiadomo, że osiągając kolejne stopnie większej władzy, każdy usiłuje
jak
najszybciej sprzątnąć świadków tego swojego przestępstwa: przyjaciół, doradców,
a jeśli
starcza niezłomności charakteru - także rodzinę i krewnych. Potem należy usunąć
bezpośrednich wykonawców usuwania - powtarza się to kilkakrotnie. Naturalnie, że
w
rezultacie podobnych rotacji, kadry kontrwywiadu niechybnie ulegają odmłodzeniu.
Stąd - młodość, stąd - nieustraszoność, stąd - spryt.
- Możliwy jest wariant Che Guevary - marszcząc ostry nosek, oznajmił
metropolitruk.
Rozwarł cieniutką teczuszkę pozbawioną rozpoznaw-
czych naklejek. - Płomienny protopartorg zdecydował się na własne ryzyko ogłosić
się
prywatnym powstańcem, przejść granicę, rozpocząć wojnę partyzancką z
czarownikami na
ich własnym terytorium... Próbowano mu wytłumaczyć. Jednak namowy nie
podziałały...
-

Przecież on, według oficjalnej wersji, jest chory!... - przypomniał

Patriarcha.
-

No włas'nie. Pewnie z powodu gorączki, w malignie zdecydował się przejść

granicę...
-

Przypuśćmy... A kto go namawiał?

-

Wszyscy cudotwórcy pod wodzą Patriarchy!... - bez zastanowienia odbił

pytanie
dziarski junak.
-

A jak udowodnisz, że to zrobił?... Bakłużyno - nie wiadomo z jakiego

Strona 96

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

powodu -
milczy, nie protestuje!...
Młodego metropolitruka zatkało na chwilę.
- Tak... - ze słabym żalem w głosie przyznał. Odłożył arkusik na bok.
-

Dlatego uważam, że bardziej odpowiedni jest drugi wariant scenariusza

-

trzepał dalej językiem, jakby nic się nie stało. - Zwrócić się jutro do

ONZ ze skargą
na służby specjalne Bakłużyna: wykradli nam Afrykanina. Potajemnie zabili...
Wybuchu
gniewu ludu organizować nie będzie potrzeby - sam nastąpi...
Patriarcha słuchał ze zsuniętymi brwiami, od czasu do czasu kiwał głową.
"Młody... -
pomyślał aprobująco. - Rozum pracuje ze strachu jak błyskawica... Tak, dobrze
wymyśliłem
tę nominację..."
Niegłośno chrząknął - metropolitruk natychmiast zamilkł.
- A oporu, z powodu swojej choroby, nie mógł okazać... Przecież do tego
zmierzasz?...
- uściślił Patriarcha. - Ogólne osłabienie, utrata sił... w tym
cudotwórczych?... No,
przypuśćmy, przypuśćmy... A jeśli spytają: na jaką cholerę był w ogóle potrzebny
służbom
specjalnym Bakłużyna...
Jednak tym razem ludowego komisarza inkwizycji nie udało się zbić z tropu.
-

Bali się, żeby nie ujawnił ich tajemnic na procesie w Hadze...

-

W jakiej Hadze?... - otwierając szeroko, groźnie oczy, spytał

Patriarcha. - Czy... czy
ty wiesz, co mówisz? śe moglibyśmy... my, ulubieńca partii, ulubieńca narodu...
wydać tym
psom - imperialistom? Tym heretykom?...
-

Nie, rzecz jasna, że my nie chcieliśmy go wydać... - pospieszył z

wyjaśnieniami
Pitirim. - Ale w Baklużynie myśleli, że wydamy... Dlatego wykradli...
-

T-taaak?... - Porfiriusz pomyślał. - A jakie ich tajemnice mógłby

ujawnić?
-

Pozbieramy dokumenty o przestępstwach... Wystarcza nam materiałów...

-

Dlaczego nie uczynił tego wcześniej?

-

Przecież Haga - to Haga... - zauważył delikatnie metropolitruk. -

Światowy
rozgłos...
Patriarcha pomruczał, z powątpiewaniem pokiwał głową.
-

W takim razie okazuje się, że Afrykanin powinien sam zażądać sądu...

-

Przecież żądał!... - ze świętym przekonaniem podchwycił Pitirim. -

Chciał się zjawić
w Hadze dobrowolnie, ale my go nie puszczaliśmy... bojąc się o jego
bezpieczeństwo...
Patriarcha zamyślił się.
-

Potrzebny trup - w końcu surowo przemówił.

-

Potrzebny... - ze skruchą potwierdził Pitirim.

-

A gdy spytają: skąd macie?

-

Wykradliśmy z bakłużyńskich katowni...

-

To znaczy, że sami przyznamy się, że nasze siły specjalne penetrują ich

terytorium?
- No, dlaczego siły specjalne?... Tubylczy patrioci wykradli - nam przekazali...
- Hmmm... - rzekł Patriarcha. Ciągle jeszcze się wahał. - A jak planujesz zabić?
-
spytał wręcz.
Pitirim chrząknął. Prawdę mówiąc, zadanie wydawało mu się nierozwiązywalne.
Dopóki Afrykanin jest żywy, nie można go w żaden sposób pozbawić statusu
cudotwórcy! A
dopóki ma status cudotwórcy - zamach nie ma sensu: ani kulą, ani nożem go nie
dosięgniesz...
-

N-no, może... jakoś tak... wykreślić go z listy?... - z nadzieją

powiedział.
-

Jak?... - zduszonym głosem spytał Patriarcha. - Jak to zrobisz bez

rozgłosu?... A w
niego wierzy trzy czwarte wyborców!... Chcesz ich przekonać, że nie...? Idź -
przekonaj!...

Strona 97

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-
Młodziutki ludowy komisarz inkwizycji skurczył się, zmartwiał.
-

Spróbować dynamitem? - zaproponował z rozgoryczeniem.

-

Zwariowałeś? - wykrzyknął Patriarcha. - Dynamitem!... A co wtedy w ONZ

będziesz pokazywał? Kłaki?...
**#
Za oknami wysokiej celi Patriarchy niczym czarna, ślepa ściana górowała dwunasta

godzina nocy (według czasu łyckiego). Sam Porfiriusz zasiadał za stołem. Ponuro
wsłuchiwał
się w złowieszczy szum dobiegający z nieba nad stolicą. "Night Marę" Szóstej
Floty USA
wznowiły rozpoznawanie celów. Widać, za mało im było jednego wypadku...
Cała ta historia z Afrykaninem zadręczyła Porfiriusza tak, że parę godzin temu
wyrzucił ze składu Biura Politycznego i wysłał na emeryturę wiekowego
protopartorga
Wasilija, który był na tyle nieostrożny, że swoją powierzchownością przypominał
Afrykanina. W dodatku sformułowanie uzasadnienia brzmiało przerażająco: "Zwolnić
z
zajmowanego stanowiska w związku z ostrą niewydolnością serca..."
Cicho zabrzęczał, po czym usiadł na lewej ręce Patriarchy przezroczysty,
chudziutki
komar. Najwidocznie przyleciał skądś zza Dżumachlinki. Łyckie komary na takie
bluźnierstwo po prostu by się nie odważyły... Każdy, będący na miejscu
Porfiriusza, od razu
posłałby go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc - rozmazując jednym uderzeniem. Ale
Patriarcha na wskroś był politykiem. Pokiwał ze współczuciem głową, z delikatnym

wyrzutem obserwował jak, po wypiciu rubinowej kropelki rozdyma się brzuszek
bezmyślnego krwiopijcy... "Po co tyle wypijasz, głuptasie? - wydawało się, że
mówiły
żałośnie oczy Porfiriusza. - Mnie nie ubędzie, ale mógłbyś chociaż pomyśleć o
sobie..." W
końcu opity komar ocknął się, zahuczał z natężeniem, popróbował się zmyć. Za
późno.
Przesadził. Wypita krew pociągnęła go w dół... Dopiero wtedy Patriarcha
westchnął i pogroził
palcem spadającemu owadowi...
- Och, ty antychryście!...
Tego niewielkiego wstrząsu wystarczyło, choć może doszło do jakiegoś zwykłego,
niechcianego cudu, z których słynął Patriarcha, bo brzuszek natychmiast pękł,
oblewając blat
stołu krwią niewinnego, a sam komar (właściwie tylko jego górna połowa) uniósł
się,
brzęcząc, pod sufit...
Czy nie tak jest z człowieczą duszą?...
Nagle Patriarcha zaniepokoił się. Wstał, przeszedł się po celi, wyjrzał przez
okno... W
dole świecił złotymi ogniami nocny Łyck... Daleko, nad czteropiętrowym sklepem
"Akcesoria kultowe" płonęły jasnoczerwone, neonowe literzyska: "DZIĘKI BOGU!"
Stolica
spokojnie pogrążała się w sen...
A mimo to, coś się wydarzyło przed sekundą... Coś bardzo, bardzo ważnego...
Zresztą,
chyba nie tutaj - za Dżumachlinką...
Jasnowidz nie pomylił się. Właśnie w tej samej chwili przed budynkiem, w którym
mieściła się firma "Ograbank", gdzie powinno było dojść, według pierwotnego
zamierzenia
Afrykanina, do spotkania "Czerwonych cherubinów", wybuchł samochód osobowy pełen

dynamitu...
-

Dziecię moje... - świętoszkowato wyrzekł Porfiriusz. - Przecież w

zasadzie
dogadaliśmy się: żadnych wybuchów...
-

Ten wybuch nie jest nasz - bronił się pobladły Pitirim.

Odwaga odwagą, ale na widok takiej pokory każdy stchórzy. Pokora, zdaniem
Dostojewskiego, to - ogólnie rzecz biorąc - ogromna siła, a już pokora
Patriarchy... Od razu

Strona 98

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

można zamawiać trumnę.
-

Nie nasz, mówisz? - z miną nierozumiejącego dziecka zapytał Porfiriusz.

- To czyj,
w takim razie?...
-

Trudno powiedzieć... Sprawdzamy... Najważniejsze - nie było tam

Afrykanina...
Pewnie wyczuł niebezpieczeństwo... zebrał podziemie pod innym adresem...
Oczy Patriarchy dobrotliwie rozjaśniły się, przenikając grzeszną duszę
metropolitruka
aż po samo dno... Wystraszył się - więc nie kłamie. W takich sytuacjach kłamią
bez strachu i
namysłu. Najwidoczniej, rzeczywiście ten wybuch nie jest dziełem jego rąk...
- Nawet jeżeli nie nasz!... - w końcu wywarczał Patriarcha, ponownie stając się
czepliwy i gderliwy. (Pitirimowi od razu kamień spadł z serca). - To co ty
robiłeś?... Dobrze,
że chociaż Afrykanin uchronił siebie! A gdyby
rozwaliło go w drobny puch?... Od razu pojawiłaby się legenda: żyje, ocalał, to
pokazał się jednemu, to ukazał się innemu, tam się pojawił... A jak potem
zaprzeczysz?
Przecież bez trupa będziemy jak bez rąk! - Porfiriusz parsknął, pomilczał, potem
spytał: - Co
Bakłużyno?
- Milczy... Najpewniej uważają, że to robota prołyckich elementów.
-

Tak, to zrozumiałe... Myślisz, że już zdążył komuś tam obrzydnąć?...

Komu?
-

Jutro wyjaśnimy!... - ożywiając się, szybko zapewnił Pitirim. - Już mamy

pewne
dane. Naprowadzającym był z pewnością któryś z "cherubinów", najprawdopodobniej
przewerbowany przez nas szofer dżipa. Nie wiedział, że zmieniono miejsce
schadzki, podał
poprzedni adres... Jak widać, nie tylko nam...
-

No, pochwalić, pochwalić - operacyjnie działacie, operacyjnie... -

pochwalił
Porfiriusz.
Ludowy komisarz inkwizycji po usłyszeniu komplementu znowu się przeraził. "Z
powodu ostrej niewydolności serca..." - zabrzmiał w jego uszach oficjalnie
żałobny głos
spikera radiowego.
Trzeba natychmiast coś zrobić. Natychmiast!... Mózg zdopingowany dodatkowym
kopem adrenaliny nie zawiódł.
-

Sądzę - odważył się rzec Pitirim, zarazem pokaszlując ostrożnie. - Czy

naprawdę
koniecznie musimy mieć trupa?...
-

Jak to rozumieć? - zainteresował się Patriarcha.

-

Jeśli pogrzeb przerodzi się w masową, ogólnonarodową demonstrację... Mam

wrażenie, że na Zachodzie uwierzyliby nam bez ciała... A u nas - tym bardziej...
-

Poczekaj, poczekaj... - powiedział odsuwając się Porfiriusz. - Co chcesz

zaproponować?
-

Wariant najprostszy. śałoba narodowa. Cynkowa trumna - i koniec

sprawy!...
Przez kilka sekund Porfiriusz nie poruszał się. Potem wstał. Rzadki przypadek.
Jakie
to żałosne, że Bóg nie obdarzył Patriarchy słusznym wzrostem. Niezasłużenie... -
Dlatego
Porfiriusz starał się rozmawiać z ludźmi siedząc, a na trybunę wspinał się
samotnie - żeby nie
można było go z nikim porównać.
I
Niesłyszalnym krokiem lunatyka przeszedł się po celi wysłanej dywanem. Z boku,
jakby ponownie chcąc odczytać i zapamiętać rysy jego twarzy, spojrzał na
Pitirima.
-

A co zrobić z samym Afrykaninem? - zapytał przymilnie.

-

Samozwaniec! - odpowiedział energicznie ludowy komisarz inkwizycji.

-

Jak to - samozwaniec?... Przecież w Bakłużynie cuda...!

-

Jakie tam cuda? Przecież będzie go grzebał cały naród! Szczerze!... Ze

łzami!... A to

Strona 99

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

oznacza, że sprawcza moc cudotwórcza od razu przejdzie z Afrykanina na jego
mauzoleum!
A z samozwańcem, pozbawionym mocy bożej, poradzimy sobie bez kłopotów -
sprzątniemy...
Patriarchy twarz wyrażała zamyślenie. Obszedł stół, powoli usadowił się w
wysokim
fotelu. Wygląda na to, że znalazło się wyjście z sytuacji, ale trzeba jeszcze
przemyśleć
szczegóły - bardzo dokładnie...
-

Mówisz: cynkowa trumna? To znaczy, że zginął podczas wybuchu. Tak,

patrioci
wyciągnęli ciało spod gruzów, przekazali nam... - Wtedy na twarzy Patriarchy
pojawił się
wyraz pewnego zwątpienia. - Cynkowa... - powtórzył z niezadowoleniem. - Nie, to
tak
niesolidnie! Lepiej urna z prochami... Jasne, że idealnym wariantem byłaby
mumia, ale... Na
to, żeby przygotować mumię nie mamy czasu... - Znowu zamyślił się. -
Poczekaj!... A co z
oficjalną wersją o chorobie?...
-

Wszystko pasuje... Poczuł zbliżanie się śmierci - zdecydował się paść w

boju. Ten
sam wariant Che Guevary, tylko trochę bardziej skomplikowany...
-

No dobrze! A dzisiejszy biuletyn? Kto go wywiesił?

- Wrogowie - a któż by inny?... - patrząc z oddaniem na Patriarchę rzekł
Pitirim. -
Wrogowie wewnętrzni... Ich jawny proces - od razu po pogrzebie! Bez tego, w
żaden
sposób...
Porfiriusz westchnął. Wyjątkowo nie chciało mu się rzucać w ofierze siwiutkiego,

jasnookiego Didima - no, ale co robić!... Trzeba.
ROZDZIAŁ 12
SASZKA, lat dwadzieścia jeden, lejtnant
Głupi mają szczęście. No jak to możliwe: pojawić się w biały dzień w rzucającym
się
w oczy ubiorze mnicha na głównym placu Bakłużyna - i nie zostać zatrzymanym?...
Na placu,
pełnym kwiatów, dzieci, kontrwywiadow-ców... Tam, gdzie na każdy metr kwadratowy
został
rzucony urok! W głowie się nie mieści... gdyby to był czarownik albo cudotwórca
- to jeszcze
można by zrozumieć! A to przecież frajer nad frajerami. A udało mu się!
Przeszedł...
Agenci operacyjni, co prawda, mówili potem, że uznali gada za swojego. Nawet do
głowy im nie przyszło, że na plac może przeniknąć ktoś obcy! Jeden nawet
próbował
twierdzić, że gdzieś już widział tę obrośniętą gnidę: czy to na przyjęciu w
ambasadzie
Baszkartostanu, czy też w sztabie korpusu pancernego...
Krótko mówiąc, prowokator nie zatrzymywany przez nikogo dotarł bez kłopotów do
wzorzystej kraty przed Pałacem Prezydenckim. Wyczekał, kiedy szereg szerokich
rządowych
samochodów wyjedzie zza domu towarowego, szybciutko przykuł się do żeliwnego,
ślepego
kąta ogrodzenia. Wyrzucił klucz od kajdanek w kwiaty na klombie i wyciągnął spod
czarnego
podolka purpurowe płótno z sierpem i młotem. Zażądał odzom-birowania więźniów
politycznych...
- Zostawić!... - błyskawicznie rozkazał znajdujący się o dziesięć kroków od
miejsca
zdarzenia starszy lejtnant Obruszyn (dla przyjaciół i zwierzchników - Pawełek).
Dwóch pracowników w cywilu, którzy rzucili się po klucz, natychmiast udało, że
po
prostu potknęli się. Unosząc ponownie brwi, w rozmarzeniu pogrążyli się w
kontemplacji
różanych krzewów.
- Saszka!. - wezwał zatroskanym głosem starszy lejtnant, patrząc spode łba na

Strona 100

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

przybliżającą się limuzynę prezydenta, którą otaczał złocisty, rozmyty blask. -
Zajmij go... A
ja pójdę, przyprowadzę rozwścieczone kobiety z domu towarowego...
Lejtnant Aleksander Koriepanow, z miną prostaka na twarzy, leniwym, spacerowym
krokiem ruszył do prowokatora.
-

A ty co, chłopie, a?... - naiwnie zdziwił się, zatrzymując się przed

przykutym. - A
jeśli rzucą urok?...
-

Zgiń, szatanie! - przez zęby odpowiedział mu tamten. Był wściekły,

wyczerpany,
niewiarygodnie obrośnięty. - Nie boję się waszych diabelskich sztuczek!...
Aura - rzadziutka, z odcieniem prędzej ofiary niźli napastnika... Broni ani
materiałów
wybuchowych też nie widać... Czyżby rzeczywiście przyszedł tylko
zaprotestować?...
- Dlaczego "naszych"?... - obraził się Saszka. - Może ja też jestem
komsomołobogomolcem?!...
Przeciągnął się, przeżegnał, nawet nie krzyżem, a znakiem gwiazdy, kreśląc
ściśniętą
pięścią w modlitewny zygzak: czoło - lewy sutek - prawe ramię - lewe ramię -
prawy sutek.
Jednak przy tym uczynił mały podstęp: przesunął kciuk pomiędzy palcem
wskazującym i
środkowym, a mały - pomiędzy środkowym i czwartym, tak że gest nie miał świętej
mocy.
Kto będzie niepotrzebnie ryzykował - rękę ma stracić? A może rzeczywiście
obrzuci łaską - i
żegnaj, kariero czarownika!... Wtedy zresztą trzeba by pożegnać się z każdą
karierą...
Przykuty mrugnął, z niedowierzaniem wpatrzył się w podejrzanego sojusznika. Ten
zaś podszedł bliżej, jakby przypadkiem zasłaniając podjeżdżającą kawalkadę
samochodów, z
ciekawością dotknął przypiętego do riasy Orderu Lenina, mistrzowsko wyciętego
piłką
włosową, wymalowanego i - w niektórych miejscach - nawet wyzłoconego.
- A dlaczego u ciebie order z dykty? Za Afrykanina, czy co, chcesz uchodzić?
Rzeczywiście protopartorg, jak lejtnant Koriepanow wiedział z całą pewnością,
także
nosił na piersi podobną samoróbkę - nawet wielu nią uzdrowił.
-

A choćby za Afrykanina!... - odgryzł się owłosiony, próbując wyjrzeć,

ale
bezskutecznie poza plecy lejtnanta.
-

A co tam?... - prostodusznie zainteresował się tamten. - Odwrócił się.

Kolumna zagranicznych samochodów, niczym kilwater zdążyła przybić do płasko
opadających ku placowi stopni schodów pałacu. Prezydent opuścił limuzynę i -
świecąc
niewidoczną dla zwykłych wyborców złocistą aureolą - stał teraz w towarzystwie
siwego
Murzyna, dwóch malutkich Japończyków w okularach i rosłego, długozębnego
Anglosasa...
Pozostałych cudzoziemców można było nie brać pod uwagę: Moskwa, Petersburg,
Kazań...
Wszyscy z powściągliwym zdziwieniem patrzyli na dziwaczną parkę stojącą przy
żeliwnym
ogrodzeniu.
- Wiesz co?... - ryzykownie zaproponował Saszka, znowu odwracając się do
prowokatora. - Hukniemy "Międzynarodówkę", no nie? Chórem! Fajnie będzie!
- Zgiń, maro nieczysta, powiedziałem!... - wysyczał ten bezsilnie, zasłonięty
całkowicie przed widokiem ze skrzydła.
- A niech cię! Coś tak się zapętlił? "Zgiń... zgiń..." No! śeby usłyszeli! No!
Razem!...
Bo zaraz odejdą...
Lejtnant Koriepanow obejrzał się. Właśnie tak było - komisja ONZ prowadzona
przez
prezydenta szła już do otwartych drzwi... Wtedy wreszcie, od domu towarowego
podbiegły
wyszukane przez Pawelka rozwścieczone kobiety. Na przedzie, z brezentowym
plecakiem w

Strona 101

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

odsuniętej ręce leciała jakaś miniaturowa osóbka. Zresztą nie, nie całkiem
miniaturowa.
Raczej - przyziemista, ponieważ przy całym swoim malutkim wzroście miała wielką
głowę,
szerokie bary i była wyjątkowo grubokoścista. Wydaje się, że Saszka już miał
szczęście
kiedyś się z nią spotkać...
- Ach, wy, dranie!... - wypiszczała atletycznie zbudowana karlica, z rozmachem
opuszczając twardy plecaczek na głowę Saszki. - Nam tu chłopów nie starcza, a
ten do
zakonu się wybrał?
Koriepanow gruchnął z łomotem na asfalt, wypełzł z tłumu, otrzymując jeszcze po
drodze kilka kopniaków po żebrach.
- Ej! Kobietki! Kobietki!... - mamrotał, zasłaniając potylicę. - A mnie to za
co? Przecie
ja tak, z ciekawości...
Kiedy przedarł się przez ścisk, obejrzał się. Komisja ONZ w pełnym składzie
stała na
schodach i - z zainteresowaniem mrużąc oczy - obserwo-
wała rozwój sytuacji. Dwóch milicjantów w wyjściowych mundurach wcisnęło się w
tłum. Starając się nikogo nie uszkodzić, przecisnęli się do przykutego,
zasłonili go sobą.
Trzeci milicjant ryl w klombie - szukał kluczy od kajdanek.
Prezydent z przepraszającym uśmiechem odwrócił się do zagranicznych gości,
lekkim
gestem rozłożył ręce. Tak u nas jest... Chronimy życie i zdrowie każdego
obywatela, bez
względu na to, jakie ma przekonania...
Odkutego owłosionego odprowadzili do milicyjnego radiowozu. Przy samych
drzwiczkach nagle odwrócił się, wyprostował prawą rękę i - widocznie czując, że
już nie ma
nic do stracenia - szybko przeżegnał krzyżem na pożegnanie narożnik domu
towarowego.
Kawał sztukatury na pierwszym piętrze, utrzymujący się jedynie na zaklęciu,
oderwał się od
ściany, z ciężkim łomotem gruchnął na asfalt...
- Widzisz, ale bydlak, nie?... - wycedził Pawełek, który zdążył już wrócić.
Odprowadził nieprzyjaznym spojrzeniem odjeżdżającą "sukę". - Skąd się taki
wziął?... A
gliniarze gdzie patrzyli?... Oczu nie mają?
Saszka, krzywiąc się, potarł pulchny rumiany policzek z głębokim zadrapaniem od
sprzączki plecaka. Nerwowym pstryczkiem strzepnął z klapy marynarki delikatny
listek
paprotnika.
- Słuchaj no, co to za dyletanci!... - poskarżył się. - Przecież z nimi nie daje
się
pracować!...
Można było zrozumieć Saszkę... Spróbuj, człowieku, wyjaśnić temu owłosionemu, że

swoim głupim, samowolnym popisem zepsuł poważną, szczegółowo zaplanowaną
prowokację!... Przygłup - zawsze będzie przy-głupem... Zapiał kogut - a świtu i
tak nie
będzie! A przecież trzeba będzie go jeszcze przesłuchać... Jakby mało było
roboty!
Z tłumu mieszkańców stolicy, którzy zjawili się przywitać przybyłą komisję ONZ,
wystąpił i zatrzymał się zmieszany, szczupły, podobny do wyrostka chłopina w
czarnej,
dopasowanej w talii riasie. Na oko można było mu dać zarówno trzydziestkę, jak i
cztery
dychy, a jeśli się złośliwie uprzeć - nawet całe czterdzieści pięć lat. Z
niezrozumieniem i
obrazą patrząc na kontrwywiadowców, bezwstydnie zadarł podołek i pokazał im
skraj
czerwonego proporca. Co mu teraz z tym robić, no?...
Starszy lejtnant Paweł Obruszyn ze złością pokręcił głową, jakby strzą-snąć
chciał
komara, próbującego usiąść mu na prawym uchu: teraz mam
ważniejsze sprawy niż ty... Chłopina od razu wszystko zrozumiał, zasłonił krocze

Strona 102

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

i
zniknął wśród tłumu.
Wszyscy wiedzą, że milicja i kontrwywiad nienawidzą się serdecznie, ale mało kto

zdaje sobie sprawę, że ta wzajemna nienawiść zrodziła się jeszcze na szkolnej
ławie. Jeśli do
kontrwywiadu wybierają zazwyczaj wzorowych uczniów z wysokimi ocenami ze
sprawowania, to do służby patrolowej najczęściej idą chłopcy z biednych rodzin.
Innymi
słowy, od razu rzuca się w oczy konflikt pomiędzy pierwszą i oślą ławką,
odwieczna
nienawiść dwójkarza do kujona - i na odwrót.
Kiedy pyta się pedagogów, po co przyszłemu bandziorowi wiedza o trygonometrii,
ci
zazwyczaj gniewnie uchylają się od odpowiedzi, mówiąc, że dla ogólnego rozwoju.
Jak każde
inne - pozbawione sensu - skrzydlate wyrażenie, brzmi to diabelnie pięknie, więc
wszyscy
szybko odczepiają się od nich, żeby nie okazać się głupcami. Ale jeśli pokonać
wstydliwość,
zadać jeszcze bardziej nietaktowne pytanie: na jaką cholerę trzeba wmawiać
przyszłym
żołnierzom, że bić się nieładnie! - wtedy pedagog ostatecznie się zbiesi,
ponieważ podpisał
dokument o zachowaniu tajemnicy...
Zatem informujemy wszystkich: powszechne obowiązkowe nauczanie jest
rozpaczliwą próbą państwa unieszkodliwienia własnych obywateli jeszcze w
kołysce, no,
może ciut później. Próbą otumanienia nieokrzepłych dziecięcych głów absolutnie
bezsensowną wiedzą oraz nie mniej bezsensownymi normami zachowania się. Mówiąc
prościej: wychować frajerów, ponieważ manipulowanie frajerami - to sama
przyjemność. Ale
chłopa-czyska są już na tyle bystre, że najbardziej błyskotliwych trzeba nawet
wysyłać do
poprawczaka...
Dlatego podejścia do przygotowania przyszłych kadr dla gliniarzy i dla
kontrwywiadu
są zupełnie różne. Główne zadanie milicji - nauczyć byłego "trudnego" młodzieńca
napisania
protokołu z wykorzystaniem wcześniej zatwierdzonych słów i wymówienia kilku zdań
pod
rząd bez użycia bluzgów. Wszystko pozostałe już umie - mimo całego
wychowywania...
Zadanie kontrwywiadu jest zupełnie przeciwstawne: zrobić z byłego maminsynka i
kujona
wyrachowanego zabójcę i kłamcę-wirtuoza.
Zresztą to zadanie nie jest już tak bardzo skomplikowane. Wystarczy, że
inteligent
chociaż raz przekroczy pewną wewnętrzną granicę - potem każdy bandyta przy nim
blednie!
Wystarczy wspomnieć - dla przykładu - Raskolnikowa... Każdy łysol na jego miescu

ograniczyłby się do jednej staruszki - zaś Rodion zaciukał dwie... Dlatego tak
obraźliwe jest
wysłuchiwanie brudnych, absurdalnych oskarżeń pod adresem Władimira Iljicza
Lenina!
Przecież, bez najmniejszej wątpliwości, był najbardziej honorowym człowiekiem, o

kryształowo uczciwej duszy, inteligentem z najwznioślejszymi ideałami...
Albowiem przelać
taką ilość krwi można jedynie w imię dobra i sprawiedliwości...
Jeśli można wierzyć świadectwom mu współczesnych (chociaż, rzecz jasna, nie
wolno
im w żadnym wypadku wierzyć), Ignacy Loyola jakoby mawiał, że - do czorta - cel
uświęca
środki... Tak! A im bardziej podłe są te środki, tym bardziej wzniosłego celu
potrzebują do
uświęcenia... A kiedy uczony znajduje w dokumentach historycznych podłość w

Strona 103

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

takiej skali,
że nie chce się w nią uwierzyć, ma świętą rację zakładając, że nie popełniono
jej dla czystej
sztuki, lecz dla osiągnięcia jakiegoś wyjątkowo światłego marzenia ludzkości.
Wróćmy jednak do naszych bohaterów...
O ile można sądzić po tych zarozumiałych, niedbale rzuconych słowach dotyczących

dyletantów, młodzi ludzie uważali siebie za doświadczonych profesjonalistów,
zmęczonych
cyników i - co zrozumiałe - nie całkiem mieli rację. Pół roku współpracy z
Wybierzniewem -
to, rzecz jasna, niezła szkoła, ale dla pełnej utraty iluzji ten okres wyraźnie
nie wystarcza...
Pewną wewnętrzną granicę Pawełek i Saszka przekroczyli już dawno, ale mimo
wszystko puder, którym w liceum, w koledżu obsypywano ich zwoje mózgowe, wytarł
się
jedynie w połowie. Na przykład, obaj szczerze wierzyli, że wrogowie znajdują się
po tamtej
stronie granicy, a nie po tej; że cudzoziemski agent jest bardziej
niebezpieczny, niż usiłujący
ciebie podsiąść kolega... Pawełek jeszcze był w miarę, ale Saszka był na tyle
naiwny, że
jeszcze teraz sądził, że w dyskusji rodzi się prawda. (Młodszym czytelnikom
wyjaśniam: w
dyskusji rodzi się zbiorowy błąd, który nazywamy prawdą tylko dla zwięzłości
wypowiedzi).
Właśnie teraz Pawełek z Saszka, zatroskani rozważali, jak tu najdelikatniej
zameldować Wybierzniewowi, że zaplanowana prowokacja nie wypaliła, a w zamian -
doszło
do niezaplanowanej. Jak to się mówi, komentarz zbyteczny...
-

Pozwolicie, Nikołaju Sanyczu?

-

Mhm...

Z niezapalonym papierosem przyklejonym do obwisłej dolnej wargi i z pilotem w
ręku pułkownik Wybierzniew siedział bokiem na brzegu biurka, z uwagą wpatrując
się w
ekran telewizora. Transmisja szła służbowym łączem bezpośrednio z Pałacu
Prezydenckiego.
Gleb Portniagin przyjmował wysokich gości w Sali Klonowej.
- W zasadzie nie ma żadnych podstawowych różnic poglądów z
komunoprawosławiem - czarująco uśmiechając się, wykładał przyjemnym barytonem. -
To
oni mają do nas pretensje! Mówią, na przykład, że jesteśmy przeciwnikami wody
święconej...
Przecież my nie jesteśmy przeciw!... Kropcie sobie na zdrowie!... Ale trzeba
przecież
wiedzieć, gdzie kropić!... Oni w swoich kościołach agitacyjnych kropią na oślep:
na prawo,
na lewo, gdziekolwiek... A bies - gdzie on! Siedzi sobie na suficie i śmieje
się...
Goście z zagranicy spojrzeli na sufit, na który wskazał szef państwa, z
zaciekawieniem przysłuchiwali się szybkiemu terkotaniu tłumacza.
- Metropolitruk go nie widzi!... - prezydent podniósł głos. - Ponieważ nie jest
czarownikiem! A nasze zaklęcia? Jak rozpoczynają się wszystkie? "Wyjdę ja, sługa
Boży..."
Albo też "służka Boża..." To jest, my sami siebie uznajemy za sługi Boże, tylko
oni nas za
takich nie uznają... Dla nich w ogóle nie jesteśmy ludźmi - a bezpartyjnymi
antychrystami...
Prezydent zamilkł obrażony, potem niespodzianie groźnie spojrzał w pusty róg
sali,
dmuchnął na kogoś. Gdyby Saszka znajdował się w sali, rzecz jasna zobaczyłby, na
kogo
właściwie, ale tak, z ekranu, za ciężko... Przeniknąć w astral poprzez telewizor
- na to trzeba
być, co najmniej - członkiem Ligi...
A Gleb Portniagin władczo poruszył brwią i kontynuował z narastającym
oburzeniem:
- Zakazali dziewkom w Wielkim Październiku warzyć lubczyk - potem jeszcze skarżą

Strona 104

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

się, że spada u nich przyrost naturalny!... Pewnie bakłużynianie rzucili na nich
uroki... A to,
że myśmy jakoby rozjechali czołgami cerkiew w kołchozie w Wieprznikach - to już
czyste
pomówienie... Po pierwsze nie była to cerkiew, a magazyn warzyw, a po drugie -
nikt go nie
rozjeżdżał. Od wstrząsu - tak, z tym mogę się zgodzić: mógł się rozwalić...
Zresztą pewnie
sami ją traktorem specjalnie sprasowali!...
- Daj Murzyna... - burknął Wybierzniew.
Saszka chciał zapytać, ale okazało się, że mówiono nie do niego. Gleb Portniagin

zniknął z ekranu, a kamera, prześlizgując się po twarzach siedzących za stołem,
zatrzymała
się na Murzynie w podeszłym wieku. Trzeba powiedzieć, że stało się to w dobrze
wybranym
momencie, ponieważ w następnej sekundzie czarnoskóry rozwarł szerokie, małpie
usta i silnie
mazurząc, głos'no spytał:
- W Bok-łużyn do-szło do wy-wibuch... Kto de-to-nator? I kogo?... Obraz zadrżał.

Widocznie operator znowu chciał pokazać Portniagina.
- Trzymaj Murzyna... - wycedził Wybierzniew. - Powiększ...
Twarz powiększyła się, nie stając się z tego powodu bardziej pociągająca. Zza
kadru
doniósł się pełen żalu przepiękny aksamitny baryton prezydenta:
-

Jeśli mister Jim Crow ma na myśli wczorajszy wybuch na alei

Nostradamusa, to na
razie żadna organizacja nie wzięła na siebie odpowiedzialności za ten akt
terrorystyczny.
Śledztwo trwa...
-

Mmmm... tak - rzekł Wybierzniew i ściszył dźwięk. - Coś nie najlepiej

idzie dziś
Kondratyczowi... Widziałeś, jaką czarnuch ma podejrzaną mordę? W dodatku już
trzeci raz
interesuje się tym wybuchem... Słyszysz? - Pułkownik podniósł palec.
Saszka wsłuchiwał się. Mruczał ściszony telewizor. Ktoś kręcił się, szeleszcząc,
w
ceglanej ścianie gabinetu. Czy to skrzat, czy też kręciko-łek?
-

N-nie... Niczego nie słyszę...

-

Właśnie. Ja też - z udręką mówił Wybierzniew. Zapalił, spojrzał na

Saszkę. - Co tam
u ciebie?
-

No więc... Pawełek przysłał mnie... zameldować...

-

No, no?...

Saszka tragicznie zmarszczył brwi i zameldował o zdarzeniu na placu. Wybierzniew

słuchał nieuważnie i ciągle zerkał na ekran...
- Szkoda... - w roztargnieniu powiedział w końcu. - Rzecz jasna z
"Międzynarodówką" byłoby bardziej malowniczo... Ale to, że domyśliliście się,
aby ściągnąć
baby - to doskonale!... Zuchy! Wyszła śliczna draka, wręcz napawałem się - z
daleka...
Dlatego dziękuję wam za mądre i szybkie działania!
- Ku chwale Bakłużyna... - poczerwieniał, wycisnął z siebie Saszka. Jeszcze nie
umiał
pojąć, że prowokacja - to bardziej sztuka niż nauka.
Dlatego improwizacja często bywa genialna: oryginał wywiera silniejsze wrażenie
niż
najbardziej drobiazgowo przygotowana podróbka, a amator, ustępując zawodowcowi w

mistrzostwie, wszędzie góruje nad nim szczerością...
-

Czy to wszystko?

-

Niestety nie, Nikołaju Sanyczu! Są problemy z zatrzymanym...

-

Co takiego?

-

Powołuje się na Afrykanina... - Saszka zaciął się. - Na pana także...

-

Taa-k?... - Wybierzniew zamyślił się, zgasił papierosa. - Jak on

Strona 105

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wygląda?
-

Taki obrośnięty...

-

Obrośnięty?... Hm... Dobrze, rozpocznijcie przesłuchanie, a ja do was

trochę
później zajrzę...
***
Przesłuchanie rozpoczęło się od usterek technicznych.
- Co, do diabła?... - wymamrotał zaniepokojony Saszka, wyciągając z woskowej
lalki
żelazną igłę i podnosząc jej pordzewiałe ostrze ku oślepiającej lampie. -
Dlaczego nie działa?
Prowokator siedział na przykręconym do podłogi krześle i sądząc po poruszających

się warstwach włosów, ironicznie uśmiechał się. Ręce miał skute za plecami.
-

A może przesłuchać go ręcznie? Manualnie?...

-

Przecież nie jesteśmy glinami, Saszka... - z wyrzutem przypomniał

bardziej
doświadczony Pawełek. - Nie, nie, już rób jak trzeba...
I starszy lejtnant ze skupieniem oglądał rozłożone na biurku instrumenty i
dowody
rzeczowe.
- No, jak mogła działać!... - wywarczał. - Obok leży święty Mikołaj, leszcze
ten,
łysy... Daj, schowam ich do sejfu...
Zawinął w purpurowy jedwab zarekwirowany obrazek ze świętym Mikołajem razem z
Orderem Lenina, skierował się do sejfu. Saszka rzucił pytające spojrzenie na
zatrzymanego -
znowu przebił laleczkę. Przesłuchiwany od razu zajęczał, zaczął się kręcić na
krześle.
-

Och, antychrysty!... - wydusił zdławionym głosem, dumnie wlepiejąc w

dręczyciela
zarośnięte włosami nozdrza. - Rżnijcie - nic wam nie powiem...
-

Słabo działa... - doradzał Saszka. - A-a... Przecież na nim jest jeszcze

krzyż!...
Słuchaj, pomóż, bo znowu ukąsi...
We dwóch jakoś udało im się uwolnić wściekle broniącego się prowokatora od
krzyżyka na piersi.
- No, teraz to już inna sprawa... - z zadowoleniem przemówił Saszka. - A więc...
W
jakim konkretnym celu, na czyje polecenie przeniknęliście na terytorium
niepodległej
Republiki Bakłużyno?
Owłosiony przyznał się do wszystkiego od razu...
Po - w przybliżeniu - dwudziestej minucie przesłuchania zajęczały ciężkie
piwniczne
drzwi. Współpracownicy obejrzeli się, wyprostowali. Saszka odłożył igłę.
Szczera, pięknie ukształtowana twarz pułkownika Wybierzniewa była ponura.
Najwidoczniej wstępna rozmowa prezydenta z przedstawicielami ONZ, jak uprzednio,

toczyła się nieprzychylnie, nie dała się kontrolować. Zasępiony pułkownik skinął
im głową,
wziął ze stołu protokół przesłuchania.
- Ach, nawypisywali!... - zdziwił się, przeglądając pierwszy arkusz. - Agent
Łycka?
No, no, no! Prosto zza Dżumachlinki?...
Pawełek z Saszą, czując, że coś nie tak, spojrzeli na siebie. Widać
przedobrzyli... A
pułkownik roztargnionym gestem odsunął podziurawioną jak rzeszoto woskową
laleczkę,
usiadł na skraju stołu, z narastającym zainteresowaniem wczytując się w
protokół.
-

Rozkujcie go... - warkliwie rozkazał, nie podnosząc głowy.

-

Tak, Nikołaju Sanyczu!... - przepłoszył się Pawełek. - Ale on

natychmiast zacznie
żegnać krzyżem wszystkie kąty!...
- Nie zacznie - rzekł Wybierzniew. - Zdejmijcie kajdanki. Saszka wzruszył
ramionami, oswobodził paskudę z kajdanek.
- Oj-jojL. - Wybierzniew wstrząśnięty jakąś "perełką" jęknął. - Próba zamachu na

Strona 106

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

prezydenta... na osobiste polecenie Afrykanina... Chłopaki, co wy, tak szybko
chcecie
otrzymać kolejny awans?
Młodzi ludzie równocześnie zaczerwienili się - na wszystkich czterech
policzkach.
- Potężnie, potężnie... - z szacunkiem mówił pułkownik. - A najważniejsze, że
tylko
przez pól godziny przesłuchiwali, nawet niecałe!...
Odłożył protokół. Nie schodząc ze stołu, odwrócił się do owłosionego. Ten z
wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się z nadzieją w swojego zbawcę. W twardej
brodzie
błyszczały łzy.
- No, zostawcie nas samych na dziesięć minut...
Saszka i Pawełek w milczeniu odwrócili się. Wyszli. Z pomocą nieskomplikowanych,

czarnoksięskich odbiorniczków, mogli, rzecz jasna, bez problemów podsłuchiwać
rozmowę
ubóstwianego przez nich Nikołaja Sa-nycza z zatrzymanym, ale - rozumie się - nie
śmieli. A
szkoda. Połowę ich złudzeń od razu zdmuchnęłoby niczym wiatrem...
-

Witalij... - powiedział pułkownik, kiedy doczekał się cichego

skrzypnięcia
żelaznych drzwi. - Kiedy spotkałeś się z Afrykaninem?
-

Przedwczoraj w nocy... - ze ściśniętym gardłem wysyczał domorosły

prowokator.
-

Dlaczego nie zameldowałeś? Kudłata głowa bezsilnie opadła na pierś.

-

Jasne... A po co wpakowałeś się na plac? To Afrykanin ci polecił?

-

Nie... Ja sam...

-

Co ty? Co ci odbiło?

-

Podpuścili mnie... i na czarodziei jestem zły...

-

Za co na czarodziei?

- Dom wyburzyli... Obiecali od razu przesiedlić do nowego - nie przesiedlili...
- Ech, Witalij,Witalij... - z wyrzutem powiedział pułkownik. - Nie mogłeś do
mnie się
zwrócić?... Przypomnij sobie: czy choć raz było tak, że poprosiłeś, a ja ci nie
pomogłem?...
Tłumiąc szloch, Witalij podniósł zarośniętą, jak u skrzata, twarz. Zapłakane
oczy były
pełne szaleństwa. Koniec porowatego nosa zbladł. Tak, to nic innego - owładnęła
nim pycha...
-

Za to co robiłem, nie będę się kajał!... - Głos Witalija, w zamierzeniu

miał
okrzepnąć i zabrzmieć dźwięcznie, ale zamiast dzwonu słychać było jedynie
skrzyp. -
Wiedziałem, na co idę. Gotowy jestem rozliczyć się ze swoich czynów!...
-

A za co masz się kajać?... - zdziwił się Wybierzniew. - My, właściwie,

tak to
zaplanowaliśmy. Tylko z innym wykonawcą. Zadziałałeś czyściutko, nawet wpadło ci
do
głowy sztukaturę na domu towarowym przeżegnać... A co do rozliczenia - jak
zwykle... -
Pułkownik westchnął, zlazł ze stołu, wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni
marynarki. Wyjął
paczkę, odliczył kilka zielonych papierków, wyciągnął pokwitowanie. - Podpisz
się tutaj -
jesteś wolny... Kiedy będziesz potrzebny - dam ci znać...
Powoli, niezgrabnie Witalij podniósł się z przykręconego do podłogi siedziska.
Chwiejąc się, podszedł do stołu. Nierozumiejącym wzrokiem spojrzał na dolary, na
kwit,
wyciągnął rękę po długopis i nagle zamarł. Ach, gdyby byli tutaj Pawełek z Saszą
- na pewno
zauważyliby, że aura Witalija pokryła się plamami! Nawet pułkownik, chociaż nie
był
czarownikiem, mógłby, jak się wydaje, zwrócić uwagę na ogólny stan wzburzenia
prowokatora. Jednak w danej chwili Wybierzniewa interesowały daleko ważniejsze
problemy: Afrykanin, dziwne zachowanie komisji ONZ, zagadkowy wybuch przed
"Ograbankiem"...

Strona 107

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Niech żyje Przenajświętsza Rewolucja!... - wystraszonym szeptem powiedział
Witalij. Potem drżącą ręką złapał jeszcze nie odczarowane narzędzie
przesłuchania i, z
przerażeniem jęknąwszy, jednym spazmatycznym ruchem ukręcił woskowej laleczce
głowę.
Głośno trzasnęły kręgi szyjne, porośnięta włosami twarz ofiary niezgrabnie
przekręciła się, wyszczerzyła zęby, oczy wytrzeszczyły się - i z tym okropnym
grymasem
biedak osiadł jak czarny, długi worek na betonowej podłodze piwnicy.
Pułkownik pospiesznie schował kwit i baksy - rzucił się do samobójcy, wiedząc z
pewnością, że można się już nie spieszyć... Złamanie kręgosłupa, w dodatku u
samej
podstawy czaszki?... Nie, tu nie ma nadziei...
-

Ach, ty, głupi głuptasie! - z udręką wymówił po jakimś czasie

Wybierzniew,
wstając z klęczek. - No, jak można tak... tak blisko przyjmować wszystko do
serca!...
-
Z tyłu zaskrzypiało - cicho, ale donośnie. Nikołaj obejrzał się. Na żelaznym
progu
stali, osłupiali, Pawełek z Saszą. Młodzi ludzie z przerażeniem patrzyli to na
trupa Witalija
leżącego z rozwartymi ustami, to na woskową laleczkę z ukręconą głową, to na
pułkownika...
- Zawołajcie lekarza sądowego... - burknął Wybierzniew. Długaśny Pawełek
przełknął
ślinę, rzucił się wypełnić polecenie. Znowu zaskrzypiały drzwi.
-

Nikołaju Sanyczu... - zacinając się rzekł Saszka. - To pan go?...

-

Nie... on sam...

-

A... A jak to teraz formalnie...

Pułkownik zamyślił się przez sekundę, spojrzał na rozpostarte ciało, poruszył
muskularni policzków.
- Jak... jak... - rzekł roztargniony. - Przecież biły go baby z domu towarowego!
No
więc, najwidoczniej przełamały mu kręgosłup...
***
Witalij, wieczne mu odpoczywanie, nie przyczynił kontrwywiadowi jakichkolwiek
problemów. Ekspert nie patrząc podpisał akt, ciało odesłano do kostnicy. Wszyscy
wiedzieli,
że dzień przybycia komisji ONZ będzie zwariowany. Obciążać go dodatkowymi
kłopotami
nikomu się nie chciało...
Około południa napięcie wzrosło... Do kolejnej prowokacji doszło zaraz po
zakończeniu wstępnych rozmów, kiedy zagraniczni goście, po opuszczeniu Pałacu
Prezydenckiego, wsiadali do samochodów, żeby pojechać do Dżumachły, gdzie miano
im
pokazać ślady barbarzyńskiego ostrzału artyleryjskiego. Nagle dwóch nieznanych
osobników
w niebezpiecznie bliskiej odległości od cudzoziemców zaczęło na sobie wzajemnie
stosować
chwyty i bloki kung-fu. Kiedy ich zwinięto, wyjaśniło się, że było to dwóch
głuchoniemych.
To wcale nie była bójka, a gorąca polemika dotycząca krawatu Murzyna: Cardin czy
nie
Cardin?...
Dokładnie w południe Saszka nie wytrzymał.
- Nikołaju Sanyczu!... - żałośnie zajęczał, wpadając do gabinetu. - Mam na
liście
jedenaście łyckich prowokacji! A w alei doszło właśnie do dwudziestej
pierwszej!...
W odróżnieniu od młodego pędu pułkownik Wybierzniew zachowywał się coraz
spokojniej. Wydawało się, że narastający chaos działa na niego uspokajająco.
-

Poważnie? - spytał. - No to dołącz ją do listy - i po krzyku!...

-

Ale przecież nie planowaliśmy ich!...

-

Widać Afrykanin zaplanował - niewzruszenie odrzekł Nikołaj Sanycz. - A

może -
tak, same z siebie...
Saszka złapał się za rozgorączkowane skronie, cichutko jęknął.

Strona 108

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

Migrena?... - upewnił się Wybierzniew, wsuwając rękę do szuflady biurka,

gdzie
przechowywał tabletki.
-

Ostatnia klepka właśnie odpadła... - przyznał się zduszonym głosem

Saszka. -
Nikołąju Sanyczu! Powie mi pan szczerze! Pan, co? Zwerbował Afrykanina? Czy on
dla nas
pracuje?...
-

Ależ dlaczego? - miękko odezwał się Wybierzniew. - Afrykanin pracował i

pracuje
przeciw nam... Po prostu nasze zadania w tym konkretnym przypadku się
pokrywają...
Zastraszyć komisję ONZ łyckim zagrożeniem, zaostrzyć sytuację...
-

Ucieknę w astral... - obiecał Saszka załamany.

-

Tylko spróbuj! Przydasz mi się jeszcze tutaj. - Pułkownik westchnął,

sposępniał,
dorzucił: - Nieszczęście, Saszka, znajduje się gdzie indziej... Coś ani nam, ani
Afrykaninowi
nic się, do diabła, nie udaje... A gdzie jest Pawełek?
-

Przecież odkomenderował go pan do DżumachłyL.

-

A! No tak... Pewnie pojedziemy razem... Trzeba, widzisz, spotkać się z

pewnym
mafiosem...
-

Z kim?! - Saszka nie uwierzył własnym uszom.

- Z Czaszką... - szybko wyjaśnił Wybierzniew. - Dostałem o nim bardzo ciekawe
informacje... A właśnie, Afrykanin dzisiaj rano oglądał muzeum etnograficzne...
Przyjechał
białym mercedesem... Czujesz, czym to pachnie?
Bezrobotny Maksym Krochotow czuł się obrażony do głębi duszy wydarzeniem na
placu. Wybierzniew nigdy wcześniej go takim nie widział.
-

No nie, to obraza, Nikołaju SanyczuL. - skarżył się żałośnie Maksym,

miotając się
po kuchni i wymachując czarnymi szerokimi rękawami dopasowanej riasy. W rogu, na

oparciu krzesła obijał się błyszczący purpurowy jedwab proporca, który na nic
się nie przydał.
- Przecież jeszcze nigdy was nie zawiodłem!... A tu nagle zamieniliście mnie na
jakiegoś...
niedorobionego!... No, mogliście wcześniej chociażby zrobić aluzję, że mi nie
dowierzacie!
Bo w takim razie, po co to?...
-

A niech tam cię... - łagodnie wyburczał Wybierzniew. Siedział, założył

nogę na
nogę, smętny, palił... Pułkownik dużo palił. - Przecież zapłaciliśmy ci za
fatygę... Jaki jest,
taki jest - zawsze zysk...
-

Czy na tym polega sprawa?... - cienko zapiszczał Maksym. - Przecież też

mam
swoją dumę! No, widziałem tego waszego... zarośniętego!... Riasa - obwisa!
Wyraźnie -
cudza! Dykcja - do niczego! Już o dziesięć kroków nic się nie da zrozumieć!... A
ja -
dopasowałem riasę, egzorcyzm "Bądź przeklęty" na pamięć wyuczyłem... Ech,
Nikołaju
Sanyczu! Przecież ja bym to "Bądź przeklęty" tak na placu huknął, że nas by od
razu, bez
zastanowienia, do NATO przyjęli! Ze strachu!...
-

Komisja nie z NATO... - delikatnie zauważył stojący w drzwiach Saszka. -

Z ONZ...
-

A to wszystko jedno - w głowę, albo po głowie!... Obraziliście mnie,

Nikołaju
Sanyczu... Wracałem do domu w tej riasie jak jakiś dureń - nie wiem nawet gdzie
oczy
podziać... Skrzata spotkałem po drodze - a ten szczerzy zęby... Ech!...
-

Dobrze już, Maksym, nie gorączkuj się - Wybierzniew zgasił papierosa. -

Jeszcześ
młody - zdążysz swoje odegrać!... Zdejmuj to swoje przebranie, idź pospacerować
na

Strona 109

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

godzinkę, zgoda?...
Obrażony Maksym Krochotow, gderając, poszedł się przebrać. Dumny. Będzie
prowokatorem pierwszej wody... Bez zaangażowania w tym zawodzie nie osiąga się
szczytów...
Prawdziwe nazwisko Czaszki wcale nie brzmiało Czaszkow, nawet nie Czaszkicyn,
jak przypuściłoby wielu, lecz - Kalinnikow. Przezwano go Czaszką wyłącznie z
powodu jego
wyglądu. Był średniego wzrostu. Wszystko pozostałe odpowiadało ksywie.
-

Po co wzywałeś, naczelniku?...

-

Pogadać o minionych czasach... - niewzruszenie odezwał się Wybierzniew.

- Jak
tam ci było, w przeszłości?
-

Wszystko normalka... - ostrożnie odpowiedział Czaszka.

- Nikt więcej nie okantował ciebie na piętnaście srebrników? Jakim cudem Czaszka

mógł zrobić grymas - to zupełnie nie do pojęcia. Skóra i kości. Ani jednego
mięśnia na
twarzy...
-

Niepotrzebnie śmieje się pan, naczelniku... Pan się podśmiewa, a ja w

głębi duszy
wierzę...
-

Tak i sądzę!... Jeśli już Esauła musieli pogrzebać - widać, wierzysz.

-

A jak można inaczej? Szanować przestaną...

-

To zrozumiałe... - Wybierzniew pokiwał. - Widać z tego, że Kulawiec ci

nie w
minionym życiu zalazł za skórę, a w bieżącym?...
Czaszka poruszył się i pytająco wpatrzył w pułkownika.
- Osobówka z dynamitem...-przypomniał mu ten.- Czaszka!... Przecież właściwie
nigdy nie pchałeś się do polityki... śycie ci obrzydło?... No, to idź do
Pankracego, powiedz
mu w oczy: tak, cholera, życie mi obrzydło. Będziesz miał jeszcze jedno minione
życie poza
sobą...
Przez sekundę Czaszka siedział, ze zmarszczonym, ściśniętym wpa-dłymi skroniami
czołem.
- A dlaczego mam do niego pójść?...
- No to ja pójdę, jeśli chcesz... Zmarszczki z ulgą wygładziły się.
-

A kto ci na to pozwoli, naczelniku?... - ze szczerym niezrozumieniem

powiedział
Czaszka. - Pan co, swojego starego nie znasz? No to, jeśli chcesz, wszystko ci o
nim
opowiem... jeszcze do rozpadu powiatu dwa razy mnie posadził...
-

Zrozumiałem! - energicznie, wesoło przerwał mu pułkownik. - To wszystko,

co
chciałem wyjaśnić. Lejtnancie, odprowadźcie...
Saszka mrugał oczyma. Zbity z pantałyku Czaszka podniósł się z krzesła, z lekko
uniesionymi kośćmi ramion wyszedł do przedpokoju. Widać do końca nie zrozumiał,
o co tu
chodzi...
- Nikołaju Sanyczu... - zamykając za gościem drzwi, zwrócił się do Wybierzniewa
bardziej dociekliwy i zakłopotany Saszka. Na jego krągłych policzkach wyraźnie
zbladły
rumieńce. - Co to znaczy?... śe
generał Wściekły... - ściszył głos do szeptu -... zamówił pana u Czaszki?...
-

Nie mnie... - poprawił Wybierzniew, przypalając kolejnego papierosa. -

Afrykanina... Mnie nie ma po co wysadzać... Po prostu Tol Tolicz nie miał
wyboru. Donieśli
mu, że my z Afrykaninem będziemy w jednej kompanii...
-

A pan teraz... zamelduje o tym prezydentowi?... - ze strachem spytał

Saszka.
Rozbawiony strachem młodego współpracownika Wybierzniew uniósł brwi, popatrzył
ironicznie na Saszkę.
-

Czytałeś Dostojewskiego?

-

T-tak... Coś tam...

-

Dziennik pisarza, na przykład?

-

N-nie...

-

Fiodor Michajłowicz tak rzekł: "W Rosji prawda prawie zawsze nosi

charakter

Strona 110

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

zupełnie fantastyczny..." Czy ty chcesz, żebym z tą fantastyką poszedł do
Kondratycza?...
-

Przecież jest magiem, Nikołaju Sanyczu! Głową Ligi!... Naprawdę nie

zrozumie?...
-

Zrozumieć, to zrozumie. Ale nieprawdopodobieństwa nigdy nie wybaczy.

Prawidłowo postąpi!... Ponieważ nieprawdopodobieństwo, zapamiętaj, to pierwszy
znak
nieprofesjonalizmu...
Wybierzniew pomilczał, potem z tęsknotą popatrzył na obłupany sufit kuchni.
- Cisza... - zauważył. - Od samego ranka...
Wtedy w końcu Saszka skojarzył, o co chodzi. Umilkł przeciągły, syczący dźwięk
amerykańskich turbin. Niebo nad Bakłużynem ogłuchło. Zresztą nad Łyckiem pewnie
także...
Pogoda zaczynała się psuć. Od strony Dżumachłinki pełzła płodna w błyskawice
ołowiana
chmura.
Nagle pułkownik poklepał lewą kieszeń marynarki, jakby łapiąc za rękę
niewidzialnego złodzieja. Najwidoczniej jego pager został nastrojony na
wibrację, a nie na
sygnał dźwiękowy. Wybierzniew wyjął aparacik, nacisnął przycisk...
- "Maszkę... złamano..." - przeczytał głośno wiadomość. - No i masz całe
wyjaśnienie... Łyck przyjął wszystkie warunki NATO... Włączając wydanie
Afrykanina...
-

Niemożliwe!...-jęknął Saszka.

-

Niemożliwe - zgodził się ponuro Wybierzniew. - A to oznacza, że

najprawdopodobniej tak jest rzeczywiście...
W tej sekundzie z otworu wentylacyjnego dobiegło cichutkie, pytające
pojękiwanie.
Pułkownik zmarszczył się, wsunął pager do kieszeni. Wstał, odkręcił gipsową
kratkę. W
kwadratowej czarnej dziurze natychmiast ukazała się pokryta miękką sierścią o
barwie
grochowin twarzyczka. Wypukłe oczka - odnosiło się wrażenie - że wyskakiwały z
orbit.
- Dziś' o czwartej będą brać ikonę z etnograficznego! - z marszu zameldował
Łachudrzak. - Afrykanin, Pankracy, Nika. Z nimi jasnoszary, jeśli, rzecz jasna,
nie kłamie!...
ROZDZIAŁ 13
ANCZUTKA, wiek nieznany, konspirator
Człowiekowi do szczęścia wystarczy skleroza... Tego, co zrobione, już się nie da

poprawić, a uważać siebie za łajdaka nikt nie chce. Prościej chyba wszystko
zapomnieć i spać
spokojnie. W tym sensie skrzaty mają gorzej niż my. My żyjemy najwyżej z
osiemdziesiąt lat,
a oni - po trzysta... No, pomyślcie sobie sami, ile łajdactw można nawyprawiać w
ciągu trzech
stuleci!...
Zresztą, długość życia specjalnej roli tu nie odgrywa, ponieważ nieprzyjemne
fakty ze
swojej biografii i ludzie, i skrzaty zapominają praktycznie momentalnie. Dlatego
nie warto
przypominać staremu dysydentowi o tym, że do domu wariatów wysłała go teściowa,
a wcale
nie KGB, jak mu to się teraz wydaje. Po prostu nie będzie mógł w to teraz
uwierzyć, a nawet,
co gorsza, uzna, że go obmawiacie...
Szczególnie łatwo zapomina się to, co najgorsze, w dni sukcesu. An-czutce nawet
sny
wydawały się takie sympatyczne, że zupełnie nie chciało się wstawać. Nikt nie
zmuszał go do
zeznań, nikt nie biegał za nim z wodą święconą, nie próbował zamachu na niego
kadzidłem,
nie wymuszał donosów na lokatora. Śniły mu się jasnopopielate skrzaty -
dobrotliwe,
życzliwe...
- Braciszku, braciszku... - śpiewnie wzywały go. - Nie chcesz śmietanki?... To
nie

Strona 111

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

sklepowa - z rynku...
Anczutka na wpół otworzył wypukłe, ciekawskie oczko - dostrzegł na wprost przed
sobą głęboką ceramiczną miskę ze śmietanką. Podniósł twarzyczkę - odkrył zaraz
obok miski
kucającego Karmiciela.
- Szaraki ciągną do karmazyna... - świecąc radością, przywitał obudzonego szef
lyckiej mafii. - Ty się na nas, bratku, nie gniewaj... - dorzucił prosząco. -
No, nie
zorientowaliśmy się na początku... Komu się to nie przytrafi?...
Anczutka wylazł zza żeberek kaloryfera centralnego ogrzewania, obli-, zał się.
Jak
każdy skrzat, na widok śmietanki z rynku tracił swoją wolę.
- Myśleliśmy, że jesteś frajerem... - w zaufaniu powiedział mu Karmiciel. - Kto
mógł
wiedzieć, że masz takie plecy!... Z Papciem przy jednym stole siadasz...
- Z Papciem? - nie zrozumiał Anczutka. - Z jakim Papciem? Karmiciel zdziwił się,

potem porozmyślał chwilkę, coś tam sobie, widać, skalkulował - z szacunkiem
spojrzał na
krewniaka.
- No nie, Afrykanin, rzecz jasna jest ważniejszy... - zmuszony był przyznać. -
Ale
tylko w Łycku, zauważ!... A tutaj, jakby na to nie patrzeć - Bakłużyno... Tutaj
my wszyscy
podlegamy Papciowi... Widziałeś go za stołem: taki wielki, prawie jak
prezydent... Dlaczego
nie jesz śmietanki?...
Anczutka zmrużył oczy - liznął. Trudno mu było ocenić, co jest bardziej
przyjemne:
chłeptać śmietankę czy słuchać przymilnych słów jasnoszarego szefa mafii. Mafios

podlizywał się: przecież to jasne, że Anczutka podczas spotkania siedział nie za
stołem, a pod
stołem... a jednak tak nie chciało się mu poprawiać Karmiciela...
Za oknem w nieprzyzwoicie cichym (zdążyli już wszyscy odwyknąć) niebie świtu
gromadziły się monumentalne obłoki. Na alei ktoś samotnie skandował: "Yankee, go
home!"
i "Ręce przecz od Łycka!". Potem nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, ryknął:
"Puszkin,
spieprzaj do Afryki! Jesienin, zwiewaj do RiazaniaL." Najwidoczniej repetycja -
gardło
gimnastykował...
Mieszkanie konspiracyjne umeblowane było po spartańsku: skrzynka amunicji w
rogu, oparty o ściankę granatnik. Pusto i głucho. Ani jednego straszka, ani
kątnika, ani
wiercipiętki. Za ścianą, zawinięty w wojskową pelerynę, pochrapywał Afrykanin.
- Bratku, przecież my wszyscy jesteśmy jasnopopielaci... - mruczał Karmiciel,
wspierając swoje słowa wyrazistą gestykulacją. - Po co mamy się kłócić?...
Wtedy ścianę przebiło ostre purpurowe świecenie - protuberancja, która oderwała
się
od potężnej, kipiącej aury protopartorga. Pewnikiem, coś mu się przyśniło...
Możliwe, że
Przenajświętsza Rewolucja... Kosmaty, migotliwy obłoczek przepłynął poprzez
skrzaty, obaj
poczuli ni to żar, ni to mróz. Karmiciel otrząsnął się jak szczeniak,
rozpryskując złote i
purpurowe iskierki. Złote (jeśli im się dobrze przyjrzeć) miały kształt sierpa i
młota.
Purpurowe - pięcioramiennych gwiazdek.
- Słuchaj, bratku... - mafios bojaźliwie ściszył głosik. - U nas mówią, że tyś
wczoraj
zrobił porządek z samą Niką. Chciała ciebie obrazić, chciała ciebie, tak jak
Gołbieczyka... Już
wydziergała pantalony... A ty ją usadziłeś, pokazałeś jej miejsce... Zawiązałeś
jej kokardkę...
różową... Czy to prawda?...
Anczutka tylko zmrużył oczy... Chrząknął coś niewyraźnego w odpowiedzi,
uchylając

Strona 112

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

się od bezpośredniego zaprzeczenia. Nie chciał zaprzeczać... Chociaż, jeśli
uczciwie, to
zawiązał nie on - zawiązała sama Nika na prośbę Afrykanina. I nie kokardkę, a
chusteczkę... I
nie różową, a czerwoną...
A niech tam, niech sobie opowiadają...
Za ścianą ochryple odkaszlnął Afrykanin. Karmiciel natychmiast rozejrzał się,
skojarzył, że pozostało mu mało czasu.
-

Ja do ciebie po co, bratku... - szybko, z troską w głosie zaczął. -

Kiedy obudzi się
stary, powiedz: Papcio prosił przekazać, że zasadzka z etnograficznego została
zdjęta... W
dowód przyjaźni, rozumiesz? Tak więc, jeśli mu potrzebna deska, niech ją sobie
bierze...
-

Mhm... - odezwał się roztargniony Anczutka, wylizując z rozmachem

ceramiczne
denko miski.
Wstali przy pierwszych promykach słońca, wybrali się na rozpoznanie.
- H-h-h... - rzekł stroskany Pankracy, wpatrując się w czarne tylne okno
mercedesa.
W czarnym kaszmirowym palcie, w kapeluszu o miękkich połach i z białym szalikiem

wyglądał wyjątkowo imponująco.
- Widzę... - obojętnie odrzekł z przedniego siedzenia Afrykanin, nie odwracając
głowy. Nie miał takiego nawyku. Jeśli już się odwracał - to całym swoim
ciałem...
Rzeczywiście, za mercedesem od dawna ciągnął się ogon - toyota na
dżumachlińskich
numerach. Pewnie stolicę patrolowały wszystkie siły MSW republiki, w tym grupy
operacyjne stażystów-chiromantów. Zupełnie naturalne, że absolwenci koledżu
imienia
Jefrema Niedobrowa po prostu nie mogli nie zwrócić uwagi na mercedesa, omotanego

purpurową, kosmatą aurą.
- Lepiej mi powiedz, Pankracy... - w zamyśleniu przemówił Afrykanin. - Dlaczego
sam ani razu nie spróbowałeś?... Ochrony - żadnej, drzwi
- nawet nie zaczarowane, nie udało im się...
-

P-p... - zaczął Pankracy, potem ze złością chrząknął i palcem wskazał

Arystarcha.
-

Bo to inna ikona! - wyjaśnił natychmiast Retiwoj, który już dawno

przywykł
wypełniać przy Kulawcu tę samą rolę, jaką wypełniał Aaron przy Mojżeszu. -
Portniagin
sprzedał oryginał za granicę, prywatnemu kolekcjonerowi. Tam się do dziś
znajduje...
Dlatego pomyśleliśmy: jaki sens jest ekspropriować podróbkę?...
-

Hm... Tak sądzicie?... - odezwał się Afrykanin. - A skąd bierze się moc

cudotwórcza, jeżeli to podróba?
-

Nie ma tam żadnej mocy cudotwórczej... - sprzeciwił się Arystarch.

- Deska, to deska... To tylko ludzie Portniagina plotą o cudach, żeby prawda nie

wypłynęła na wierzch...
Zwinięty w kłębuszek Anczutka drzemał na kolanach Afrykanina, rozmowie
właściwie się nie przysłuchiwał. Słowa Karmiciela przekazał pro-topartorgowi, a
pozostałe go
mało wzruszały...
- Hi, friend!...
Anczutka otrząsnął się, otworzył oczka. Ze schowka wyglądała ruda, bezczelna
mordka gremlinsa.
-

Kadzidło y-yes?... - spytała zagraniczna siła nieczysta prawie bez

zająknięcia.
Naćpał się, paskuda! Zdolny... Mercedes przecież nowiutki, nie dłużej niż dwa
miesiące krąży
po drogach Bakłużyna - a ten, patrzcie, jak już włada rosyjskim!...
-

No nie - w odpowiedzi szepnął z przestrachem Anczutka. - Skąd?

Skończyłem z
kadzidłem... Już dawno rzuciłem...
Gremlins z niedowierzaniem poruszył noskiem. Od brody i riasy Afrykanina

Strona 113

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wyraźnie
niósł się zapach opium dla ludu, i pozostałych narkotyków.
- Do c-corta!... - rzucił zagraniczniak i znowu zniknął w schowku. Mercedes
zahamował przed muzeum etnograficznym. Toyota z dżu-machlińskimi numerami
przejechała obok, skręciła w zaułek. Pewnie przekazali obiekt kolejnej grupie
obserwatorów.
Kierowca wyskoczył z samochodu, energicznie go okrążył z przodu, otworzył
drzwiczki protopartorgowi. Ten postawił niedźwiedzią stopę na ziemi (cały czas
chodził
boso!), stęknął, wygramolił się z pojazdu. Zaraz za nim, jak puszysty jasnoszary
kłębuszek,
wytoczył się Anczut-ka.
- A więc, mówicie, że nie ma żadnej mocy?... - śmiejąc się w szeroką, srokatą
brodę,
powiedział Afrykanin. - To poczujcie ją, poczujcie...
Pankracy i Arystarch spojrzeli na siebie. Konspiratorzy nie byli ani
cudotwórcami, ani
jasnowidzami. A jednak, każdy z nich nagle odczuł jakieś' tętnienie, dobiegające
z prawego
skrzydła muzeum.
Anczutka zmarszczył się. Fluidy przenikały puszyste ciałko na wskroś'.
-

Widzę, że tutaj ani razu nie zaglądaliście... - zauważył mądrze

Afrykanin. -
Rozumiem: nie było czasu...
-

N... n-n... - zaczął Pankracy, wytrzeszczając oczy i szarpiąc za rękaw

oniemiałego
Arystarcha.
-

To co, co to więc?... - ocknął się i wyrzekł: - Wychodzi, że ikona, mimo

wszystko,
jest prawdziwa!
Afrykanin wydał głośne, cierpiętnicze westchnienie - prawie jęk. Naiwność
konspiratorów już zaczynała go dręczyć...
-

Jeśli naród wierzy, że ikona jest prawdziwa - szybko wycedził przez zęby

- to
znaczy, że jest prawdziwa...
-

T-to zna-a-aczy nie ma żadnej róż-żnicy?... - Arystarch zaczął się nawet

jąkać, na co
zazwyczaj nigdy sobie nie pozwalał. Kulawiec był podejrzliwy i łatwo się obrażał
- mógł
pomyśleć, że go przedrzeźnia.
-

śadnej - potwierdził Afrykanin.

"Cherubiny" stały wstrząśnięte. Słowa protopartorga zabrzmiały dla nich jak
odkrycie.
Chociaż, właściwie, odkrycie czego?... Czy nie powiedziano, że głos narodu - to
głos Boży?...
Dlatego sceptycy mogą sobie wyliczać, nawet z dokładnością do piątego miejsca po

przecinku, z jaką siłą wylatywała kula z karabinu maszynowego faszystów, na ile
metrów
powinna odrzucić od ambrazury szere-
gowego Aleksandra Matrosowa... Jeśli naród wierzy, że był bohaterski czyn
- to znaczy, że był. Nic nie zmienią tutaj żadne obliczenia!...
Ranek płynnie przechodził w dzień. Tłumy ciągnęły do centrum miasta, gdzie
niedługo powinno rozpocząć się spotkanie specjalnej komisji ONZ, mityngi,
prowokacje...
Krótko mówiąc - święto.
Obok zaparkowanego przy chodniku mercedesa, w kierunku pałacu prezydenta
przeszedł szczupły, podobny do wyrostka chłopina w czarnej, dopasowanej do talii
riasie. Na
oko można było mu dać trzydziestkę, albo i cztery dychy, a jeśli wrednie się
uprzeć - całe
czterdzieści pięć lat... Twarz - natchniona, uduchowiona... Z takimi twarzami
kroczy się w
świetlaną przyszłość.
-

Wasz? - spytał Afrykanin, wskazując głową przechodnia.

-

N-n... - Pankracy potrząsnął głową. - P-p...

-

Tak pomyślałem... - rzekł z westchnieniem protopartorg. - No cóż...

Jedziemy z

Strona 114

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

powrotem...
-

A-y?... - Kulawiec nerwowo wskazał palcem w kierunku głównego korpusu

muzeum.
-

Nie ma czasu, Pankracy... - zatrzymał go delikatnie Afrykanin. - No,

załóżmy, że
zabierzemy ją teraz... i kto o tym się dowie? Kto w to uwierzy?... Nie, bratku,
jak już kraść, to
kraść - z hałasem i cudami! Jak myślisz, dlaczego twój przyjaciel,
kontrwywiadowca, zdjął
zasadzkę?... Właśnie dlatego... śeby było jak najmniej rozgłosu. Przecież na
pewno mają
jeszcze parę duplikatów w odwodzie. "Jak to ukradli? Kto ukradł?...
- ogłoszą. - Nic podobnego! Oto ikona: jak wisiała - tak wisi..." Wygląda na to,
że
naszym głównym zadaniem nie jest teraz znalezienie wykonawców, lecz świadków...
Takich,
którzy rozniosą to po całym mieście. Na przykład ta kobieta, artystka, u której
wczoraj
piliśmy herbatkę... Mówiłeś, Arystarchu, że wykonywała już poszczególne
cerkiewno-
partyjne zadania...
"Cherubiny" zadrżały. Arystarch przełknął ślinę.
-

Ona nie ma telefonu... - słabo wyszeptał.

-

Poślemy kuriera - pocieszył go Afrykanin. Z uśmiechem spojrzał na

podrygującą,
nieszczęsną twarz Kulawca. - Postaraj się mnie pozbyć, Pankracy, jak
najszybciej... Odejdę z
ikoną do Łycka - znowu będziesz sam sobie panem... AnczutkaL. Wyłaź,
odjeżdżamy...
Kiedy dosłyszał wezwanie, skrzacik od razu wyszedł spod mercedesa i zanurkował
do
kabiny.
Rację miał wszystkowiedzący Afrykanin: dla świętej sprawy i nieczysta siła się
przyda. Pankracemu i Arystarchowi bardzo nie chciało się udać pod wskazany przez

protopartorga adres. Obaj zgrabnie uchylili się od zadania, powołując się na to,
że byłoby
zupełnie nierozumnie wykorzystywać szefów podziemia w charakterze zwykłych
kurierów.
Naruszenie subordynacji, i tak dalej... A wtajemniczać zwykłych kurierów w sedno
tajnych
planów także nie było warto. Dlatego trzeba było posłać Anczut-kę.
Jak każdy porządny skrzat, Anczutka wolał ze swojego podwórza nosa nie wysuwać.
Ale jeśli już Afrykanin powiedział: "Trzeba", znaczy się - trzeba...
Odniósł wrażenie, że dziś na ulice wyszła cała ludność stolicy. Jedni się
radowali, inni
- przeklinali... Na placu, u podnóża Car-stopy rozkręcał się potężny mityng pod
łycką flagą.
"Ludzie!... - grzmiał megafon. - Przypomnijcie sobie, kim byliście i co
jedliście!... Kim
staliście się i co jecie teraz?..." Przed pałacem prezydenta kogoś już bili, a
wśród bijących nie
można było dostrzec żadnego mężczyzny - same baby z siatami... Potem przybiegli
gliniarze,
odebrali babom ich ofiarę, chcieli ją wepchnąć do "suki" - ale wtedy, bez
żadnego powodu,
odwalił się kolejny kawał sztukaterii na domu towarowym. Dzięki Bogu, że nikogo
nie
przygniotło...
Zagapiony Anczutka prawie wpadł pod tramwaj pośpieszny, który z piskiem i
łomotem wypełzł z betonowej nory na świat Boży. Przylepiony do szorstkiej ściany
jakiegoś
ministerstwa, skrzacik z bijącym serduszkiem patrzył, jak obok niego przeleciało
to straszne
akwarium na kółkach. Wewnątrz akwarium siedzieli i stali bakłużynianie, wszyscy
z nosami
wsuniętymi w otwarte książki...
Tak, czasy zmieniają się. Wcześniej, do rozpadu powiatu, za czytanie w

Strona 115

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

transporcie
publicznym można było od razu zarobić w ryja. A teraz, patrzcie, wszystko na
odwrót...
Niczego nie da się zrozumieć - stolica. Stanowisko zobowiązuje...
Gdyby Anczutka miał skłonności do filozofowania, niewątpliwie pogrążyłby się w
ontologiczne rozważania: Jak to tak? Czytać - czytają, a żyją - jak żyli...
Kiedy to się zmieni?
Ale Anczutka nie lubił filozofować, zresztą nie umiał - w takim razie trzeba
będzie
zrobić to za niego...
Borges, powołując się na s'wiadectwo świętego Augustyna, twierdzi, że pod koniec

IV wieku ludzie przestali czytać mamrocząc czytany tekst pod nosem... A my,
powołując się
na Nikołaja Wasiliewicza Gogola, twierdzimy, że od około połowy XIX stulecia
czytaniu nie
towarzyszyły już nawet procesy myślowe... Chociaż, możliwe, że ten skok
jakościowy
dokonał się u nas już o wiele wcześniej. Kiedy człowiek czytając milczy, nie
porusza
wargami, jest to fakt zauważalny dla wszystkich. Ale zauważyć, że czytający w
dodatku nie
porusza korą mózgową, mógł tylko Gogol ze swoją - rzeczywiście diabelską -
spostrzegawczością...
Tak, jesteśmy najbardziej zawziętymi czytelnikami na całym świecie, i nie ma w
tym
żadnego paradoksu...
Tak właśnie mógłby rozmyślać Anczutka, gdyby miał skłonności do wyciągania
wniosków z teoretycznych rozważań...
Kiedy dotarł do skrzyżowania dwóch alei (Niedobrowa i Nostradamu-sa), skrzacik
przeniknął do narożnego domu, szybko przedarł się przez rury wentylacyjne i
znalazł się na
drugim piętrze. Otwór znajdujący się w kuchni zasłonięty był gipsową kratką, a
kratka dla
skrzatów, trzeba to podkreślić - to przeszkoda nie do pokonania, ponieważ składa
się z
samych krzyży. Chociaż - bywało i gorzej!... Kiedyś Anczutka przebywał w budynku
z
czasów stalinowskich - tam to już w ogóle było okropnie: kratki były albo w
kształcie
gwiazdek (pięcioramiennych), albo w sierpy i młoty. Nic gorszego sobie chyba już
nie można
wyobrazić!...
- Ej, ty, jasnoszary... - cichutko zawołano z ciemności. Anczutka przyjrzał się,

dostrzegł trochę wysuniętą ze ściany mordccz-kę koloru grochowin.
-

Ty, widzę, jesteś odważny! - przesadnie zachwycił się nieznajomy. - Nie

boisz
się?...
-

A co to, czy ja pierwszy raz? - wycedził Anczutka. Także wszedł w

ścianę.
Prawdę mówiąc, bał się, ale bardzo chciał sprawić przyjemność Afry-kaninowi...
Nika Niewyrazinowa w zachlapanych farbą spodniach i takiej samej koszulce stała
pośrodku kuchni. Krytycznie marszcząc brwi, przyglądała
się oślepiająco białym skrzypcom na tle niedbale poprzypalanej deski do
krojenia.
Przezornie wysuwając się ze ściany tylko do polowy, Anczutka zatrzymał się,
wyglądając w tym momencie jak coś w rodzaju płaskorzeźby, potem nabrał odwagi i
melodyjnie oczyścił gardełko.
Nika odwróciła się.
-

Ja-aki puszysty!... - wykrzyknęła w pełnym zachwycie.

-

Ja - od Pankracego... - pośpiesznie uprzedził ją skrzacik, na wszelki

wypadek
opierając się jak najsilniej o ścianę. Przecież wczoraj już to przeszedł...
Najpierw pogładzi,
potem poniańczy, a potem, zobaczysz - koronkowe pantalony, niebieska kokardka -
i amen!...
-

Oj, Pankracy!... - klasnęła Nika.

Strona 116

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

-

I od Afrykanina... - dorzucił Anczutka.

-

Oj, AfrykaninL.

Na szczęście Pankracy i Afrykanin teraz bardziej interesowali Nike niż mały,
jasnoszary skrzacik.
-

Okropny Pankracy!... Obiecał wziąć mnie na akt terrorystyczny!... No,

kiedy?...
-

Dzisiaj!... - wypalił Anczutka. - O czwartej po południu obok muzeum

etnograficznego...
Źrenice Niki rozszerzyły się.
-

Będzie strzelanina?...-jęknęła.

-

N-nie wiem... - uczciwie powiedział Anczutka. - Powiedziano: spotykacie

się z
Pankracym u wejścia i czekacie na nas z Afrykaninem. Będziemy kraść ikonę!... -
nie
wytrzymał, pochwalił się.
Nika podskoczyła, rzuciła się do szafy odzieżowej i na oścież rozwarła jej
drzwi. Po
pokoju rozleciały się wyrzucane razem z wieszakami ciuchy.
- Cholera! Nie mam w co się ubrać!...
W końcu światło dnia ujrzał kombinezon o ochronnej barwie.
- No, no... właściwie całkiem do rzeczy... - mówiła powątpiewająco Nika i
pytająco
spojrzała na skrzacika. - A?...
Ale skrzacik już zniknął. Ze ściany sterczało tylko delikatne uszko, które
zresztą,
natychmiast także się skryło. Nie wiadomo dlaczego, było nie jasnoszarego, a
oliwkowego
koloru...
Pośród białych, tektonicznych ruin "Ograbanku" stali w gromadzie jaskrawo
odziani
ratownicy i skromnie odziani maruderzy.
- Nie słuchają rodziców... - wzdychając, szeptał półgłosem jeden z nich. -
Przyszedł
wczoraj nad ranem - cały w siniakach! No, ile razy można powtarzać: nie chodź
nocą po
oświetlonych miejscach... Przecież tam pełno gliniarzy!...
Anczutka zatrzymał się, aby posłuchać i znowu zderzył się z ciągle tym samym
przeciętnym facetem w dopasowanej w talii riasie. Tylko, że tym razem facet
szedł w
przeciwnym kierunku: nie do pałacu, a od pałacu. Właściwie nie szedł, a prawdę
mówiąc -
ledwie powłóczył nogami. Jego twarz wyrażała kompletne rozgoryczenie.
Co do Anczutki, to ten przemieszczał się niezauważalnie - przebiegając wzdłuż
ścian.
Właściwie dostrzec go facet nie miał możliwości... Jednak wiadomo, że w chwilach
silnych
wstrząsów psychicznych w człowieku budzą się drzemiące zdolności, których
obecności w
sobie nawet nie podejrzewał.
Jednym słowem, kiedy spotkał się wzrokiem z Anczutka, facet żałośnie wykrzywił
usta, wymówił z udręką i goryczą:
- No nie, najważniejsze jest to, na kogo zamienili!... Na jakiegoś
zarośniętego... Co tak
się gapisz?... Ty też tam?...
Widać jednak zauważył skrzata...
Anczutka bojaźliwie popatrzył za nim. Spod czarnego podołka riasy wlókł się po
asfalcie skrawek czerwonego płótna...
W tej sekundzie serduszko zabiło mu jak dzwoneczek i zamarło na długo. Niestety
Anczutka dobrze wiedział, co to oznacza. Pierwszy raz odczuł podobne wrażenie,
kiedy
biedniacy szli rozkułaczyć Jegora Karpy-cza, za którego potem bardzo długo
opieprzał go
śledczy z NKWD, Grigo-rij Siemionowicz Tych. Drugi raz Anczutka poczuł to samo
przed
samym aresztowaniem kierownika sklepu Wasilija Sidorowicza Lalkina, któremu
zarekwirowano znalezione pod parkietem brylanty oraz wszystko pozostałe. Skrzaty
zawsze
wyczuwają serduszkiem, kiedy gospodarzowi domu grozi niebezpieczeństwo...

Strona 117

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Anczutka pobiegł po chodniku z całych sił swoich malutkich nóżek, ile tylko pary
w
sobie znalazł. Strach narastał z każdym krokiem. Swoim
rozumkiem skrzacik pojmował, że wielkie zagrożenia tak potężnego cudotwórcy, jak

protopartorg, nie mogą spotkać, ale nic na to nie mógł poradzić... denerwował
się.
Dookoła szumiała stolica. Przeszła kompania marynarzy - pojawiając się nie
wiadomo
skąd. Za każdą czapką wlokły się liczne jedwabne tasiemki we wszystkich kolorach
tęczy...
Obłoki zbierały się coraz większe i większe. Od strony Łycka zbliżała się
najeżona
błyskawicami chmura barwy ołowiu.
Tracąc siły ze strachu, Anczutka przeniknął do klatki schodowej, wbiegł po
schodach,
przeszedł do konspiracyjnego mieszkania przez s'cianę. Przed jego oczyma ukazało
się
okropne widowisko.
Protopartorg Afrykanin siedział na skrzynce z amunicją - nieruchomo i ociężale,
jak
gruda. Gruda, która na tyle wyschła, że tylko ją dotknij - rozsypie się...
rozsypie się na kupkę
pyłu. Wykrzywione usta - jak u teatralnej, tragicznej maski. Wielkie ręce
bezsilnie leżały na
kolanach. Oczy bezmyślnie wpatrzone w przeciwległy kąt pokoju.
Nawet na brzegu Dżumachlinki, przed samym przejściem państwowej granicy,
Afrykanin nie wyglądał aż tak żałośnie.
Ale najważniejsze - aura... Zamiast ogromnej, purpurowej poświaty, porównywalnej

jedynie z koroną słoneczną w momencie pełnego zaćmienia, potężną figurę
protopartorga
otaczało teraz coś zupełnie nieokreślonego, rudawego, podpalanego... Z rzadka
pojawiał się w
tym podejrzanym dymku purpurowy, kosmaty języczek, ale od razu znikał, gasł...
To odchodziło zaufanie wyborców, odchodziła miłość narodu. Gdzieś tam, daleko,
za
Dżumachlinką, nieutulony Łyck żegnał się ze swoim ulu-bieńcem - ze zdradziecko
wykradzionym, zabitym i ponownie wykradzionym Afrykaninem, o czym Anczutka,
rzecz
jasna, nie wiedział... Niektórzy w Łycku z początku po prostu nie chcieli
wierzyć w śmierć
płomiennego protopartorga, ale szlochające tłumy, żałobne głosy w megafonach i
głośnikach,
opuszczone do połowy sztandary z czarnym kirem - wszystko to szybko utwierdzało
wątpiących... Jedna po drugiej zaczęły znikać czerwone protuberancje w aurze
cudotwórcy.
W miarę tego, jak owinięta żałobnymi wstęgami laweta przepływała przez główny
plac
miasta Lycka, już niosący imię Afry-kanina, łaska opuszczała gospodarza
Anczutki,
przechodząc na urnę z - Bóg wie - czyimi prochami, oraz na wzniesione w ciągu
nocy
mauzoleum...
Jasnopopiełata siers'ć stanęła dęba. Pojękując z żalu, Anczutka podszedł do
Afrykanina, wczepił się pazurkami w riasę.
Protopartorg z wysiłkiem skierował oczy na skrzacika - wpatrzył się
nierozumiejącym
wzrokiem.
- A jednak wykreślił... - z niewyrażalnym zdziwieniem, ochryple wymamrotał. -
Patrzcie no! Nie pożałował siebie - wykreślił... Jak się na to mógł
zdecydować?...
Do pokoju, najpierw powoli, potem - ośmielając się - zaczęli niespiesznie
przenikać
przedstawiciele astralnej fauny: przepłynęło stadko kątni-ków, za plecami
protopartorga stał i
ponuro zgarbił się średniej wielkości straszek. Skądś tam przybył nawet
energiczny, malutki

Strona 118

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wiercipiętka, przebiegł po suficie, potrząsnął żyrandolem. Potem spadł na stół,
pociągnął
protopartorga za rękaw riasy... Ach ty, gadzie!... Myślałby kto, że wtedy, gdy
Afrykanin miał
moc, to byś swoje łapki tutaj wyciągnął! A teraz pojawiła się odwaga?...
Wściekły Anczutka złapał przezroczystego chama za skórkę (łapać wiercipiętka za
cokolwiek innego nie ma sensu - nie da się go utrzymać) i już gotowy był
wyrzucić bydlaka
przez ścianę, kiedy nagle wyczuł, że do Afrykanina podkrada się jeszcze jedno
niebezpieczeństwo - tym razem śmiertelne. W zamku drzwi zaskrzypiał wytrych.
Ze strachu Anczutka obejrzał się - zobaczył, że zza stojącego w rogu granatnika
złośliwie wytrzeszcza oczka zdumiona jasnopopiełata mordka Karmiciela, widać
znowu
przysłanego przez Papcia - powiadomić o jakimś kolejnym przyjacielskim uczynku.
- Pomóż, bratku!... - błagał Anczutka.
Karmiciel cynicznie spojrzał na niego, i zniknął. W tej samej sekundzie drzwi
otwarły
się, w przedpokoju pojawił się młodzieniec w riasie, z pistoletem o tępym pysku
w ręku.
Anczutka zobaczył tego młodzieńca po raz pierwszy, protopartorg - po raz drugi.
Szofer
dżipa.
- Pozdrowienia z Łycka!... - złowieszczo wyrzekł przybysz. Afrykanin ze wstrętem

spojrzał na szoferaka, podnoszącego już broń, i jedynie z obrzydzeniem skrzywił
usta. Strata
własnego życia w porównaniu ze stratą zaufania ludu wydała mu się drobnostką.
Tak, ale Anczutka tak nie uważał! Skrzacik (dla zabójcy był niewidzialny) pisnął
i z
rozmachem rzucił w bandytę wiercipiętka. Lepki bydlak
uchwycił swoimi czterema łapkami zadarty ryj pistoletu, w upojeniu potrząsnął
zdobyczą. Czy to z zaskoczenia, czy też od wstrząsu, killer nacisnął spust.
Grzmot i smród
prochu... Kule trafiały wszędzie - tylko nie w Afrykanina, który jak uprzednio
siedział
nieruchomo.
Na twarzy zabójcy pojawiło się przerażenie. Biedak uznał widocznie, że go
wrobili.
Nie będąc ani czarodziejem, ani jasnowidzem, nie mógł naocznie się przekonać, że
łaska
opuściła protopartorga. To, co się zdarzyło, wydało się łajdakowi cudem.
Najwidoczniej
okłamali go... Najwidoczniej lider prawicowych radykałów ma jeszcze moc...
W delikatnych uszkach Anczutki huczały echa i odgłosy wystrzałów, dlatego ciężki

stuk upadającego na podłogę pistoletu zabrzmiał ledwie do-słyszalnie. Zabójca
drobnymi
kroczkami rzucił się do drzwi... Potem błyskawicznie odwrócił się - i wyleciał z
mieszkania
szybciej od wiatru...
- Nie trzeba było... - obojętnie zachrypiał Afrykanin.
***
Basztowy zegar na Jefremie Wielkim wybił w oddali trzecią po południu.
- Anczutka... - bezsilnym głosem wezwał go protopartorg. - Idź, powiedz
Pankracemu,
że wszystko odwołujemy... Bo będzie czekał... Nie daj Boże, jeszcze coś
nawyrabia... ze
swoim wielkim rozumkiem...
Anczutka cofnął się o krok, zmarszczył się, uparcie zaprzeczył głową. Pozostawić

gospodarza samego?... W takim stanie?... Jak każdy porządny skrzat, po prostu
nie mógł się
na to zgodzić...
Protopartorg spojrzał na skrzacika spod kudłatej srokatej brwi, zmusił się do
uśmiechu.
- Dobrze... W takim razie - razem... Pomóż mi wstać...
We dwóch opuścili konspiracyjne mieszkanie, pozostawiając je otwarte. Zeszli po
schodach, wyszli na aleję... Wydawało się, że Afrykanina opuściła nie tylko

Strona 119

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

cudotwórcza, ale
i fizyczna moc: kulał, ledwie dreptał. Każdy krok czynił z wysiłkiem... Ubiór
protopartorga
nie przyciągał niczyjej uwagi - z okazji przyjazdu komisji specjalnej ONZ miasto
było
przepełnione prowokatorami w riasach.
Naprzeciw szli dwaj milicjanci, których twarze wydały się Anczutce znajome.
Glosy -
także.
-

Ech, sz-szakale... - cicho oburzał się jeden z nich. - Jak przyjechała

komisja - od
razu podkulili ogon!... Słyszysz?... Milczą... Ani jednego samolociku nie
wypuścili!...
-

To nie z powodu komisji... - odpowiedział mu niskim głosem drugi.

- Afrykanin odwalił kopyta... No, ten... ekstremista... W Łycku go dzisiaj
chowają...
Właśnie przed chwilą przekazywali...
-

[co?...

-

No, Amerykanie właśnie dlatego! Przecież żądali jego wydania... A teraz

nie mają
czego żądać...
Protopartorg zatrzymał się, długo patrzył za nimi.
- A-a... - w końcu, wstrząśnięty, wyrzekł. - To wymyślili, okazuje się...
- Patrz! - wypalił Anczutka z nadzieją, pokazując paluszkiem. Afrykanin
niechętnie
spojrzał. W podejrzanym rudawym dymku, okrążającym jego rękę, uparcie przebijały
się
purpurowe żyłki i włókienka.
- Myślisz, że jeszcze są tacy, co wierzą, że żyję? - z powątpiewaniem powiedział

protopartorg. - Nie, Anczutka, wątpliwe... Raczej leżą pijani i o niczym nie
wiedzą...
Nad głowami ściemniało, potem błysnęło. Grom wykaszlał się - i zamilkł... Potem
chmury, jakby wystraszyły się własnej śmiałości, zaczęły błyskawicznie rozpływać
się, nad
aleją Nostradamusa znowu wyjrzał błękit...
Ruszyli dalej. Właściwie ruszył sam Anczutka. Kiedy usłyszał z tyłu bolesne
chrząkanie protopartorga, obejrzał się, zobaczył, że ten ze wszystkich sił
próbuje podnieść
prawą stopę, która jakby wrosła w asfalt. Skrza-cik rzucił się na pomoc - i
wtedy z nim stało
się to samo. Prawą nóżkę - jakby przykuł magnes.
- To koniec, Anczutka... - z mrocznym zadowoleniem podsumował Afrykanin,
przerywając próby. - Amen, rzucili urok! Niewątpliwie - robota kontrwywiadu...
Poufale zasepleniły opony, do chodnika podpłynął długi, ciemny samochód. Pojawił

się jakby znikąd. Drzwiczki otworzyły się równocześnie
- jacyś ludzie w cywilu rzucili się do Afrykanina.
- No, dzięki Bogu, zdążyliśmy... - z ulgą westchnął, stając przed
protopartorgiem,
postawny, młody, trzydziestoletni piękniś. Pułkownik Wybierzniew. Papcio.
-

Dokąd zdążyliście?... - ze złośliwą goryczą zapyta! Afrykanin.

-

Nie dokąd, a skąd... - poprawi! pułkownik. - Na pana teraz, obywatelu

Ludzki, nie
mniej niż trzy zespoły killerów polują. Można powiedzieć, że wyciągnęliśmy im
pana sprzed
nosa... - Z tymi słowami, grzecznie, ale zdecydowanie wziął Afrykanina za
łokieć. - Proszę do
samochodu!...
-

Jak?... - ze wstrętem rzucił protopartorg, próbując bez powodzenia

unieść bosą nogę
nad trotuar.
-

Saszka!... - wycedził Wybierzniew, odwracając się. - No, o co chodzi?...

Młody, okrągły na twarzy Saszka rzucił się do protopartorga i - odczarował
stopę.
Dwóch barczystych agentów natychmiast złapało Afrykanina, energicznie wepchnęli
go do
wnętrza samochodu. Ten chciał się obejrzeć, szukając oczyma Anczutkę, ale

Strona 120

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

drzwiczki
zatrzaśnięto. Samochód ruszył gwałtownie z miejsca.
Pojękując, Anczutka siedział w kucki pośrodku chodnika i od czasu do czasu
próbował z wysiłkiem oderwać od niego swoją prawą nóżkę. Gdyby znajdował się
choć
trochę bliżej ściany budynku, mógłby nabrać energii, wzmocnić swoje siły,
spróbować zdjąć
urok samemu. A tak - chcesz, czy nie chcesz - trzeba siedzieć, czekać, póki
zaklęcie nie utraci
mocy. Sił starczało mu jedynie na to, aby podtrzymywać swoją niewidzialność.
Dobrze
jeszcze, że trafił się młodziutki czarownik. Gdyby to był ktoś doświadczony, z
Ligi
Czarodziei, rzuciłby urok - cały dzień trzeba by było posiedzieć jak przykuty, a
może nawet
całą dobę...
Nie wiadomo skąd pojawiło się trzech obywateli, którzy już zdążyli powitać
komisję
ONZ. Chwiejąc się, jak paski na państwowej fladze, zatrzymali się obok Anczutki.
- W Łycku - to jak?... - z zakłopotaniem skarżył się jeden. - Wypijesz - był
system
dwupartyjny, otrzeźwiejesz - znowu jednopartyjny. A u nas, w Bakłużynie, nawet
nie wiesz:
jesteś jeszcze pijany, czy też już trzeźwy...
Drugi słuchał, od czasu do czasu opuszczał głowę - jakby się zgadzał.
- Dajcie mi kałacha!... - gorączkował się trzeci. - Ja ich, wałów, zaraz
wystrzelam!...
Zgubili powiat!... Wszystkich, bydlaki, sprzedali!...
- A ty, jak zawsze, na krzywy ryj chcesz - twardo odrzekł pierwszy. - Kalacha
tobie! A
chociaż wiesz, ile teraz kosztuje automat?... A co, samemu na lufę nie możesz
zapracować?
Sil nie starcza?...
Wydaje się, że zaklęcie zaczynało powoli słabnąć... Anczutka sprężył się - pięta
z
mlaśnięciem oderwała się od szorstkiej powierzchni pokrycia. Skrzat rzucił się w
prawo,
potem w lewo - zamarł w rozterce. No, dokąd teraz? Pójść za Afrykaninem do
kontrwywiadu,
czy pójść uprzedzić Pan-kracego? Anczutka trochę się bał "Cherubinów", ale
jednocześnie
rozumiał, że oprócz nich nikt mu teraz nie pomoże...
Skrzacik szybko podreptał w kierunku muzeum etnograficznego.
Spóźnił się tylko o kilka minut. Przy wejściu do muzeum trwało aresztowanie -
także z
użyciem najbardziej czarnej magii... Członkowie terrorystycznej organizacji
"Czerwone
cherubiny" zastygli bez ruchu w znudzonych pozach. Najwidoczniej zaklęcie
ogarnęło ich
zupełnie niespodziewanie. Między nimi, energicznie zabierając wszystko, co
wybuchowe i
strzelające, biegali smętni i zatroskani ludzie w cywilu. Po rozbrojeniu,
zdejmowali
bojowników ze schodków i odnosili do suki.
Okrągłymi ze strachu oczyma, Anczutka patrzył, jak znikają w czarnym otworze
głęboko wycinane podeszwy butów Arystarcha Retiwoja. Zachwiał się, jakby
machając na
pożegnanie, biały szalik zanoszonego do furgonu Pankracego. Koniec. Odjechali...
Skrzat opuścił wątłe ramionka z goryczą i poszedł na opustoszałe schody. Więcej
już
nie mógł liczyć na nikogo - tylko na siebie...
- Nie rozumiem!... - zabrzmiał za nim melodyjny głosik. - Skrzacik, stawiając
jasnoszarą sierść dęba, podskoczył w miejscu.
Odwrócił się. Przed nim, w plamistym kombinezonie komandosa, z winchesterem w
rękach stała obrażona, pełna najlepszych chęci, Nika Nie-wyrazinowa, która -
według
swojego obyczaju - spóźniła się o pół godziny...
- Nie rozumiem! - chłodno powtórzyła. - Gdzie pozostali?

Strona 121

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

ROZDZIAŁ 14
GLEB PORTNIAGIN, lat czterdzieści cztery, prezydent
Nadzwyczajne wydanie "Czerwonego Sztandaru" zostało cale poświęcone
pompatycznemu i monumentalnemu pogrzebowi Afrykanina. Gleb Por-tniagin czytał
będąc
bliski apopleksji. Ach, wieprze! Ale sobie wymyślili!... Portniagin zmusił się
do oderwania od
parszywej gazetki - oczyścił czakry...
Za szybami ściemniło się, potem błysnęło. Grom odkaszlał się - i zniknął.
Prezydent
złapał słuchawkę.
- No, co tam się u nas dzieje, za oknami?... Aha, z Łycka przypełzło?... Co
teraz?
Mam sam chmury rozganiać?...
Rzucił słuchawkę, o mało nie rozbijając aparatu. Przepłukał swoje wnętrze
energią -
znowu wściekle pochylił się nad rozesłanym na stole "Sztandarem"...
Kolejny artykuł opisywał z zachwytem cuda, do których doszło już podczas
pogrzebu... Komsomołobogomołka Sierioznowa tylko spojrzała na mauzoleum
protopartorga
- i wyleczyła się z bezpłodności, od razu okazała się brzemienna - wprost na
placu. Kilku
ślepych, którzy dotknęli lawety, na której wieziono urnę z prochami Afrykanina,
przejrzało
politycznie na oczy i przy świadkach objawiło, że następnym razem obowiązkowo
zjawią się
na wyborach...
O, kłamcy!... Frazesowicze! Portniagina dusiła nienawiść. Trudno było się z tym
pogodzić, ale teraz Patriarcha Porfiriusz ograł go błyskotliwie... Trzeba było
znowu oczyścić
czakry.
Pogoda za oknem błyskawicznie się poprawiała... Spróbowałaby się nie poprawić! W

końcu zadzwonił telefon, który zresztą, prawdę mówiąc, już dawno powinien
zadzwonić...
-

No?...

-

Przywieźli, Glebie Kondratyczu...

-

Co z nim?

-

śywy... - jakoś' zbyt energicznie uchylając się od odpowiedzi odezwano

się na
tamtym końcu przewodu.
-

Wprowadzić!...

Gleb Portniagin wsparł się o oparcie fotela, wpatrzył się w drzwi. Twarz
prezydenta
skamieniała - nawet nie dlatego, że bał się, żeby jakiś straszek, który
podkradnie się za jego
plecami, nie wydał bezwiednie jego uczuć. Po pierwsze, straszki siedziały, tak
jak należy, za
portierą. A po drugie, prezes Ligi Czarodziei Baklużyna w tej chwili nie
zamierzał niczego
ukrywać. Wielkie ludzkie serce prezydenta, o którym tak często pisały stołeczne
gazety, biło
jak dzwon. W końcu pochyliła się błyszcząca klamka drzwi - do gabinetu wstąpił,
krzywo
stawiając stopy, silnie się garbiąc i patrząc spode łba...
Prezydent westchnął i wstał.
Do gabinetu wstąpił obrzmiały starzec z sokratesową, wypukłą łysiną i srokatą,
rozczochraną brodą. Z niejasnego powodu był bosy i odziany w obszerną, starą
riasę z
szaroburymi plamami... Dla pełni wrażenia brakowało jedynie wianka z polnych
kwiatów.
Boże, co z nami wyprawia czas!... Czyżby rzeczywiście, z tym ledwie stojącym na
nogach
próchnem, Gleb Portniagin - kiedyś tam, w młodzieńczym wieku - próbował razem
włamać
się do magazynu z artykułami żywnościowymi? Mój Boże, mój Boże!...
Za ponurym ramieniem przybysza wznosiła się postać rosłego pułkownika
Wybierzniewa. Piękna męska twarz wyrażała stosowną do okazji powstrzymywaną

Strona 122

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

żałość.
Gleb Portniagin wzruszył brwiami. Pułkownik potakująco skinął głową - wyszedł.
Zapadłe ze współczucia oczy prezydenta znowu zwróciły się ku byłemu
przyjacielowi i
wspólnikowi.
Widowisko rozdzierające serce... Zamiast potężnej purpurowej aureoli - jakieś
rzadziutkie kłaczki i kołtuny rudawych pajęczynowych promycz-ków. Nawet gwiazdy
filmowe, których aury już dawno wypiły zwierciadła i kamery filmowe, nie
wyglądają tak
żałośnie.
Tropem Afrykanina wprost przez ścianę do gabinetu wdarła się cała gromada
obrzydliwie zgarbionych straszków. Ogromne nieszczęście pro-topartorga było dla
nich tym
samym, co uczestnictwo w proszonym obiedzie.
Prezydent wyszedł zza stołu, zrobił krok ku przybyszowi i delikatnie, jak na
pogrzebie, objął byłego przyjaciela.
- Ech, Nikodemie... - z bólem powiedział.
Sokratesowa łysina protopartorga oparła się o szeroką pierś czarownika.
- Glebie... - w gardle pokonanego słychać było szloch. - Nie uwierzysz... ale
sam
szedłem się oddać...
Podtrzymując za ramiona stojącego niepewnie na nogach Afrykanina, Gleb
Portniagin
odprowadził go do fotela, posadził.
- Łajdaki, ach jakie łajdaki... - powiedział zduszonym głosem. - Co oni z tobą
zrobili!...
Afrykanin opadł na fotel, zgarbił się jeszcze bardziej.
- Wyślesz mnie do Hagi? - mlaszcząc jak starzec, zapytał z widoczną obojętnością
dla
swojego dalszego losu. Uprzednich słów współczucia protopartorg albo nie
dosłyszał, albo
nie potraktował ich poważnie.
Gleb wyprostował się. Z jego oczu błysnęły ciemne błyskawice.
- Do Hagi?... - ogłuszającym głosem zapytał, szeroko otwierając lwią paszczę. -
No,
nie!... Takiego prezentu ode mnie się nie doczekają!...
Gniewnie spojrzał przez ramię i lekkim dmuchnięciem rozwiał tłum pętających się
pośrodku gabinetu straszków. Rozdrażniały go...
Powoli, raczej z kompletnym niezrozumieniem niż z nadzieją, Afrykanin podniósł
umęczoną twarz, wpatrzył się... Znając Portniagina z dzieciństwa, nie liczył
nawet na litość...
Tylko jednego Nikodem nie wziął pod uwagę: czasami ludzie z wiekiem mądrzeją.
Szczególnie, jeżeli dopchają się do wysokich stanowisk...
Wielkoduszność prezydenta zaskoczyła Afrykanina - u protopartorga pojawił się
syndrom Iwana Groźnego, lubiącego w trudnych chwilach oddawać się samoponiżeniu
i
samobiczowaniu.
- Glebie... - złamanym głosem, ze łzami skruchy w oczach westchnął Afrykanin. -
Wybacz mi, Glebie!... Jestem winny, winny!... Nawet wtedy... Nawet wtedy w
magazynie...
Gdybym nie upuścił skrzynki z wódką -
ni cholery nie złapałby nas dzielnicowy! - protopartorgowi znowu kamień stanął w

gardle. - Glebie, wycofam się z polityki!... - przysiągł szybko. - Już się
wycofałem...
Zapomnijmy o wszystkim... Stańmy się znowu przyjaciółmi...
Ta nie poplątana przemowa wywarła na prezydencie wyjątkowo silne wrażenie, ale
zupełnie nie takie, na jakie po cichu liczył sam Nikodem. Z początku Gleb
Portniagin słuchał
protopartorga ze zdziwieniem, które szybko przeszło w zakłopotanie. A kiedy
doszło do
zapewnień o przyjaźni, twarda twarz czarodzieja z brązowej stała się żeliwna.
Powietrze w
gabinecie stało się ciężkie, jak przed burzą. Po kątach ze strachem zakłębiły
się kątniki i
pozostałe, drobne astralne bydlątka. Pod sufit wystrzeliła rozgałęziona
błyskawica, a za
kołyszącą się zasłoną podniósł się wściekły rwetes...

Strona 123

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- A na jaką cholerę jesteś mi potrzebny tutaj jako przyjaciel? - podnosząc ku
żyrandolowi ogromne kułaki, zagrzmiał Portniagin z całą mocą swoich pojemnych
płuc. - Ty
mi - tam!... Jesteś mi tam potrzebny, wśród wrogów! - i prezydent z siłą wskazał
palcem w
kierunku Łycka. - Dopóki jesteś tam - jesteś zagrożeniem! Tobą nawet w Ameryce
dzieci
straszą!... Przeciwko tobie potrzebny jest - jak powietrze - poważny
sojusznik!... A kto będzie
ich sojusznikiem - no, kto? To - ja!... To - BakłużynoL. A więc: pomoc
humanitarna,
wstąpienie do NATO!... Kredyty, inwestycje, do diabła!... A teraz co?...
Słyszysz?...
I dwóch odwiecznych, speszonych wrogów wsłuchało się w ciszę nad prezydenckim
pałacem.
-

Koniec... - wyjęczał Gleb. - Odlecieli... dopiero co ogłosili: desantowy

helikopterowiec "Tarava" zawrócił w Zalewie Szczuki. Wraca z powrotem na Morze
Kaspijskie!... Niczego nie będzie... Nie ma ciebie w Łycku - to znaczy nie ma
czego się bać!
A ty tutaj jakąś partyzancką partaninę rozwinąłeś!... Czego, do cholery,
zapomniałeś w
Bakłużynie? Po co tu w ogóle się przypętałeś?...
-

Tam chcieli mnie sprzątnąć, Glebie...

-

A co, nie mogłeś się ze mną skontaktować?... Skontaktować, wyjaśnić: tak

a tak
jest, chcą mnie sprzątnąć, ratuj... Czego ci potrzeba?... Ikony?... Masz, bierz
ikonę, bierz co
chcesz i wracaj do Łycka. Zrzuć tego bękarta Porfiriusza, ałe wróć mi Zachód!...
Wróć mi
sojuszników!...
-
Ścierając łzy radości i nie wierząc własnym uszom, Afrykanin patrzył na
rozzłoszczonego Gleba... Najwidoczniej jednak, w głębi duszy, mimo wszystko,
protopartorg
był bardzo dobrym człowiekiem. Ponieważ tylko bardzo dobry człowiek może okazać
się
takim patentowanym durniem.
***
Wróg - nie jest przyjacielem. Przyjaciele są jak dziewczynki na dworcu: tylko
gwizdnij - od razu się zbiegną... A wroga trzeba wybierać uważnie, jak małżonkę
- żeby raz, i
na całe życie.
Weźmy, na przykład, takiego Napoleona... No, jak rozpoczął, jak pięknie
rozpoczął! I
co z tego wynikło? Waterloo - i Wyspa Świętej Heleny. A dlaczego? Dlatego, że
zbyt łatwo
wzgardził starymi wrogami!... To z jednym powojował - zawarł pokój, to z
drugim... Potem
ze wszystkimi za jednym zamachem... No i go porzucili...
Zupełnie inny był Piotr Wielki!... Jak sobie wybrał Karla, tak przez całe życie
z nim
walczył. Kiedy zastrzelili Karla - kontynuował wojnę z jego spadkobiercami.
Dlatego stał się
Wielki! Historyk Kluczewski, co ten uczony o nich napisał? "Wrogowie, kochający
siebie
nawzajem". Historyk wiedział, co pisze... Kim bowiem jest WRÓG?... Przede
wszystkim to
twój nauczyciel! Twoja lepsza połowa! Im więcej ciebie bije, tym stajesz się
mądrzejszy.
Dlatego trzeba chronić swojego wroga. Na przykład zobaczysz: ma ciężką sytuację
- to mu
pomóż, w żadnym przypadku nie dobijaj. Powiedzmy: dał plamę pod Połtawą - to
okaż mu w
zamian grzeczność: zorganizuj sobie klapę na rzece Prut...
W ogóle trzeba być bardzo naiwnym człowiekiem, żeby wpadłszy w nieszczęście,
zwrócić się o pomoc do przyjaciół. Przyjaciele, najpewniej, wypną się na was,
ale za to

Strona 124

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wrogowie - wątpliwe. Oczywiście, pod warunkiem że wybraliśmy sobie rozumnych
wrogów...
W pozostałym - i ci, i tamci są zadziwiająco podobni do siebie. Miał rację, miał

absolutną rację pułkownik Wybierzniew, kiedy będąc jeszcze podpułkownikiem,
wypowiedział się, że wrogość to kontynuacja przyjaźni innymi środkami.
-

Teraz o czym tu myśleć!... - powiedział Afrykanin z goryczą. - Gdyby to

było... Za
późno, Glebie...
-

A to dlaczego za późno?...

-

No-o... - Zamiast odpowiedzi protopartorg, nie powstając z fotela,

niezgrabnie
wzruszył ramionami i rękoma, jakby prezentował wszystkie fałdy garnituru
kupionego bez
sensu na tandecie. - Sam widzisz. Nie, jak już pogrzebali - to znaczy
pogrzebali...
-

I co, na emeryturę się wybierasz?... - złowieszczo wydusił z siebie

Portniagin. -
Czekaj sobie tatka latka!... No, popatrzcie - jakie pieszczoty: pochowali!...
Niczego sobie!...
Zmartwychwstaniesz, jeśli trzeba!...
-

W takiej formie?... - Afrykanin jeszcze raz, bez nadziei, obejrzał swoją

rzadziutką
aurę.
-

A dlaczego w takiej formie?... - ryknął Gleb, wyprowadzony z równowagi

nieustępliwością Nikodema. - Będziesz miał w rękach ikonę! Cudotwórczą,
zauważ!...
Protopartorg chrząkał, pełen wątpliwości.
-

Cudotwórcza... Nie, Glebie, bez wsparcia narodu nawet z ikoną w ręku nic

nie
stworzysz...
-

A to już nie twoje zmartwienie... - wycedził Portniagin, łapiąc

słuchawkę telefonu. -
Matwieicz u mnie w sześć sekund dowolny cud zorganizuje... Jeśli będzie potrzeba
- całą
Ligę podłączymy, ale cuda - będą!... Wybierzniewa do mnie!... - rozkazał urwanym
głosem i
znowu odwrócił się do Afrykanina. - Na kiedy naznaczono nalot na etnograficzne?
Ten tylko uśmiechnął się w odpowiedzi - uprzejmie i żałośnie, jakby uśmiechał
się do
wspomnień o naiwnych chłopięcych marzeniach (o ograbieniu magazynu z artykułami
spożywczymi)...
- Dzisiaj, o szesnastej... - z westchnieniem powiedział. Portniagin spojrzał na
zegarek.
- No, ten termin już przegapiliśmy... Musimy w takim razie wszystko przełożyć na

siedemnastą trzydzieści... Punktualnie o wpół do szóstej na oczach wszystkich
wyniesiesz
cudotwórczą z muzeum. W twoim kierunku zostanie otwarty ogień... - prezydent
zatrzymał
się, postrzelał stawami palców. - O, właśnie tutaj potrzebny będzie pierwszy
cud... - z troską
oznajmił ni to Afrykaninowi, ni to sam sobie.
-

Czy ty nie rozumiesz, że oficjalnie - jestem nieboszczykiem? -

Protopartorg z
wysiłkiem podniósł głos. - No, załóżmy, że w Bakłużynie uwierzą, że ja żyję... A
w Lycku?
-

Łyck też rozpracujemy... - odpowiedział przez zęby Gleb i przebiegł

gabinet. - A
więc tak... Dotrzesz do szosy, z ikoną w rękach ruszysz w kierunku Dżumachły.
M-m... -
Portniagin znowu zatrzymał się. - N-nie... - dodał z widocznym żalem. - Ognia
artyleryjskiego nie warto otwierać - ONZ-owcy nie zrozumieją... Ograniczymy się
do
ładunków wybuchowych...
-

Pozwolicie, Glebie Kondratyczu?...

Portniagin odwrócił się. W przejściu, przytrzymując drzwi, stał podejrzanie
ponury

Strona 125

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

pułkownik Wybierzniew.
-

Wchodź! - rzucił Portniagin. Ciągnął dalej - upartym, nie dopuszczającym

sprzeciwu głosem: - Przy muzeum etnograficznym zebrali się teraz terroryści i
oczekują... -
prezydent wbił dociekliwy wzrok w pustkę za ramieniem Wybierzniewa. - Co się
stało?...
-

Już nie czekają, Glebie Kondratyczu... - głosem winnego zameldował

pułkownik. -
Wzięci...
-

Kto to rozkazał?!

Pułkownik spuścił wzrok, nie odpowiedział. Jednak pierwszy czarodziej państwa
zrozumiał go bez słów. Mimika straszków, stojących tłumnie za plecami
Wybierzniewa, była
dostatecznie wyrazista...
-

Wściekłego do mnie!...

-

Już tu jest, Glebie Kondratyczu...

Do gabinetu generał Wściekły wszedł bokiem.
- Zajmujesz się szkodnictwem?... - świszczącym szeptem zapytał Gleb Portniagin.
-
Co? Nostalgia cię opanowała?... Zatęskniłeś za etatem dzielnicowego?...
Siadaj!... - rozkazał,
wskazując brwią w kierunku długiego stołu do zebrań. Odwrócił się do
Wybierzniewa. - Ty -
także!...
Przysiedli. Generał Wściekły ukradkiem zerknął na Afrykanina. W jego wzroku nie
można było dostrzec żadnych ciepłych uczuć. Jak zresztą w spojrzeniu-odpowiedzi
protopartorga.
- Natychmiast skończyć! - ryknął prezydent, uderzając w stół ciężką dłonią. -
Widzicie, zezować na siebie będą!... - Złapał oddech, ciągnął przez zęby: -
Wszyscy razem
siedzimy po uszy w jednej kałuży! Kiedy
wypłyniemy - wtedy porachujecie się między sobą: kto i kiedy kogo ukąsił, kto
kogo
pałką walił... Kto pod kogo dynamit podkładał...
Obaj kontrwywiadowcy zamarli na sekundę, potem z ogromnym szacunkiem
popatrzyli na Gleba Kondratycza. A ten rozmyślał ze wszystkich sił. Wyraziste
palce
prezydenta masowały zmarszczone czoło, jakby wyszukiwały potrzebnych myśli.
- Może to i dobrze, że wszystkich zdjęto... - w zamyśleniu wymamrotał w końcu
Portniagin. - Nie trzeba szukać, zbierać. No, tego... ich lidera... co się
trzęsie... Też tutaj!
Generał Wściekły pośpiesznie wyciągnął telefon komórkowy, rozkazał natychmiast
dostarczyć zatrzymanego Kulawca do gabinetu prezydenta.
Protopartorg pomlaskał wargami jak starzec. Wydaje się, że ożywał. Spod
kosmatych,
srokatych brwi drwiąco i ze zrozumieniem wyjrzały głębokie uważne oczy.
- A więc, Glebie, oddajesz mi ikonę... - przerywając, a nawet jakby z pewnym
wyrzutem powiedział. - Asystujesz mi do Łycka... Mówisz, że ze starej
przyjaźni... Albo, no,
nie wiem - wrogości... Oj, Glebie!... Już nie kręć, powiedz od razu: czym się
tobie będę
musiał odwdzięczyć?...
Pytanie celne jak kula snajpera! Prezydent chrząknął, opuścił wzrok. Potem
wstał,
przeszedł po gabinecie. Brwi - zsunięte, usta - zaciśnięte w grymasie
zamyślenia. W końcu
zatrzymał się przed fotelem protopar-torga.
- Zorganizujesz wystrzelenie rakiety bojowej w mój Pałac Prezydencki?... -
zapytał
cicho.
Generał z pułkownikiem, kompletnie zapominając o obecności za ich plecami
straszków, spojrzeli na siebie oszołomieni. Każdy z nich - w myślach - pokręcił
przystawionym do skroni palcem. Nawiasem mówiąc, Afrykanin także trochę
zgłupiał.
Wystrzelić do pałacu Portniagina rakietę bojową?... Przecież o tym przez całe
życie marzył!...
Prezydent Republiki Baklużyno patrzył z nadzieją na swojego byłego wspólnika. I

Strona 126

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

czy
to się prezydentowi wydało, czy też rzeczywiście w aurze Afrykanina przybyło
purpurowych
niteczek: zapłonęły, zamigotały...
Ten zastanowił się, poruszył brodą.
- Hm... Rakietą! - burknął, poprawił order. - Łatwo powiedzieć... Tam tylko
nazwa
pozostała, że to rakieta. Kropiłem, to wiem... No nie, wystartować, pewnie
wystartuje... Jeśli
ją poświęcić, modlitwą wesprzeć, to widzicie, z Bożą pomocą, do granicy
dociągnie. Ale
dalej...
-

Dalej - to już mój problem - z ulgą przerwał mu Gleb. - Przechwycimy,

zaczarujemy
- i prościutko w kopułę!
-

Tylko w niej nie ma co wybuchnąć - uczciwie uprzedził Afrykanin. -

Poważnie
uszkodzona...
-

Nawet nie trzeba!... - prezydent poweselał głośno, klasnął w dłonie i

zatarł je. - W
najgorszym razie zaminujemy pałac. Ale trzeba to zrobić najpóźniej jutro,
podczas kolejnego
spotkania z komisją ONZ... - Jego twarz znowu zmarszczyła się. - A, jeszcze
jedno - dorzucił
z niepokojem. - Dobrze by było, żeby ją oznakować... Napisać na niej coś w
rodzaju...
"Śmierć czarownikom!" czy też, powiedzmy, "Nasza odpowiedź imperializmowi!" śeby
było
jasne, skąd wystrzelono... Jednym słowem: "Pozdrowienia z ŁyckaL."
Kulawca dostarczyli w stanie nieodczarowanym. Dziecięcymi, niepewnymi kroczkami
przybliżył się do stołu prezydenta, w czymś podobny do gibbona w długim,
kaszmirowym
palcie. Oczy Pankracego nie wyrażały niczego, oprócz błogiego niezrozumienia.
Portniagin ze złością zmarszczył się, jednym ruchem małego palca zdjął urok.
Kulawiec zadrżał - ocknął się... Zobaczył wprost przed sobą wroga ludzkości
numer jeden,
nerwowo zapuścił prawą rękę pod biały szalik, ale pistoletu, jasna sprawa,
nigdzie nie znalazł.
- Tak... - władczo rzekł prezydent. - Nie mam czasu ciebie przekonywać. Dlatego
słuchaj uważnie... Twoich bojowników zaraz wypuszczą... Razem z nimi skierujesz
się do
muzeum i dokończysz to, co rozpocząłeś. Wedrzesz się do prawego skrzydła, a póki

Afrykanin będzie brał ikonę, zrobisz tam jak najwięcej hałasu...
Spopielając Portniagina wzrokiem pełnym nienawiści, Pankracy Kulawiec zadrżał,
nerwowo potrząsnął kędziorkami. Nie, z czarnoksiężnikami nie będzie żadnych
negocjacji.
- Dobrze... - wycedził prezydent. - Nie wierzysz mi - uwierz w takim razie
chociażby
jemu...
Zaczarowany płynnym, szerokim gestem pierwszego maga kraju, Kulawiec odwrócił
się. Na widok siedzącego w fotelu, rozwalonego Afryka-nina zadrżał, głupkowato
wywalił
oczy, a pułkownik Wybierzniew, znając namiętność szefa podziemia do ataków
epileptycznych, pospiesznie wstał, gotując się podchwycić opadające w
konwulsjach ciało.
Jednak do ataku nie doszło.
- Ach, ty bydlaku!... - wypalił ze złością Kulawiec, wyprostował się, ruszył na
protopartorga. - Sprzedałeś się Lidze?...
Ani Afrykanin, ani Portniagin, ani Wybierzniew, ani Wściekły, ani nawet sam
Kulawiec w pierwszej sekundzie nie pojęli, że wymówił to wszystko czysto, bez
zająknięcia...
Ludzka psychika także ma swoje granice wytrzymałości. Najwidoczniej szok okazał
się na
tyle silny, że poprawił mowę oraz postawę Pankracego. W dodatku - raz na zawsze.
- Bóg z tobą, Pankracy... - z żartobliwym wyrzutem odezwał się Afrykanin,
powstając
z fotela. - Kto komu się sprzedał?... My z Glebem, jak uprzednio, pozostajemy

Strona 127

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

wrogami - no i
co z tego?... Przecież ciebie i pułkownika także nie można nazwać przyjaciółmi,
a patrz, jak
współpracujecie...
Płynna, równomierna mowa protopartorga otuliła Pankracego na podobieństwo
ciepłej, kołyszącej mgiełki. Cudotwórcza moc opuściła Afry-kanina, ale nie
stracił talentu
mówcy... śeby namówić szefa podziemia, potrzebował niewiele więcej niż pięć
minut.
Stracono jeszcze pięć minut na to, żeby rozwinąć pośrodku stołu szczegółowy plan

miasta, przygotować plan operacji przechwycenia cudotwórczej ikony. Ale wtedy w
kieszeni
generała Wściekłego ożył telefon komórkowy. Generał przeprosił, odszedł na bok i
złym,
głośnym szeptem rzekł do słuchawki:
- Słucham... Kto-kto?... Zadzwońcie później... Jak to, ograbili?!
Kiedy usłyszeli okrzyk, wszyscy podnieśli głowy. Ze strachem wpatrzyli się w
generała. Ze słuchawki wyraźnie dobiegało podenerwowane kwakanie jakiejś
staruszki.
- No, co tam jeszcze?... - wycedził prezydent.
Wściekły zakończył rozmowę, przez jakiś czas stał i mrugał oczyma, opuściwszy
rękę
z komórką. Dwóch generalskich straszków odegrało za jego plecami całą pantomimę.
Prezes
Ligi Czarodziei patrzył z zimną krwią,
z jaką uroczystą złośliwością energetyczne bliźniaki Tola Tolicza stroją miny do

pułkownika Wybierzniewa - rozszerzają usta, wysuwają język... W końcu Wściekły,
jak mu
się samemu wydawało, wziął się w garść, stłumił wewnętrzną radość, odwrócił się
do
Portniagina.
- Dzwoniła dyrektorka muzeum etnograficznego... - zaraportował. - Przed
dziesięcioma minutami na muzeum dokonano zbrojnego napadu. Budynek został
uszkodzony,
a cudotwórcza ikona - została skradziona.
Odnosiło się wrażenie, że ta pechowa wiadomość rozbawiła prezydenta - nic
więcej. Z
dużym zainteresowaniem przyglądał się surowej, nieprzeniknionej mordzie byłego
dzielnicowego.
-

Czyja to robota?...

-

Obywatelki Niewyrazinowej... Dyrektorka ją rozpoznała... - niechętnie

wydusił z
siebie generał. Zerknął posępnie na Nikołaja. Wybacz mi, druhu. Przyjaźń -
przyjaźnią...
-

Gospodyni mieszkania konspiracyjnego - westchnąwszy, wyjaśnił Afrykanin.

- Też
z "cherubinów"... Właśnie chciałem ją użyć w akcji...
Wzruszając ramionami, kręcąc w zamyśleniu głową, prezydent wrócił na swoje
robocze miejsce za stołem, usiadł.
- Szczegóły!... - cicho zażądał, uderzając ciężką dłonią w numer "Czerwonego
Sztandaru".
-

Grabiła w parze z jasnoszarym skrzatem... - skąpo poinformował generał.

-

Anczutka... - ze zrozumieniem skłonił głowę Afrykanin.

Wznosząc w zamyśleniu brwi, Prezes Ligi Czarodziei ciągle wpatrywał się w
generała
Ws'ciekłego. Czuło się, że prezydent jest silnie rozczarowany.
- Tolu Toliczu... - przemówił po chwili. - Nie pytam ciebie, dla jakiego celu
chciałeś
zwinąć całe podziemie za jednym zamachem... Ale jeśli już się na to zdecydowałeś
- to zwijaj
wszystkich!... Nawet tego nie potrafiłeś zrobić... jeszcze ten przypadek z
dynamitem...
Starzejesz się, Tolu Toliczu, starzejesz...
Straszki za plecami generała zwiesiły głowy, za to za plecami pułkownika
odtańczyły
taniec radości.

Strona 128

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

- Co będziemy robić? - zainteresował się Gleb Portniagin, przesuwając spojrzenie
na
Wybierzniewa.
-

Wydaje mi się, że wszystko idzie doskonale - ten bezczelnie powiedział.

Jakby nic
się nie stało, kontynuował: - Uczciwie powiedziawszy, coś w naszym planie mnie
niepokoiło
od samego początku... Po pierwsze: brak zaskoczenia... Do posterunku granicznego

Afrykanin dociera, o ile dobrze zrozumiałem, około dziewiątej, przez całą noc
idzie do Łycka
z ikoną w rękach, tworząc po drodze różne cuda... najpierw z naszą pomocą, a
potem już -
własnymi siłami. To posunięcia, jasne, piękne, sprawdzone: coś jak ucieczka
Napoleona z
Korsyki... Ale z tego wychodzi, że pozostawiamy przeciwnikowi całą noc na to,
żeby
oprzytomniał...
-

No, no?... - podtrzymał go prezydent.

Straszki za plecami pułkownika zatarły ręce z radości.
-

Po drugie - niewzruszenie ciągnął swoje Wybierzniew. - Przekonanie

Bakłużyna nie
będzie trudne - mamy do naszej dyspozycji środki informacji masowej... Ale
główne zadanie
- to przekonać Łyck!
-

Krócej! - przyspieszył prezydent. - Co proponujesz?

-

Afrykanin powinien zmartwychwstać w Łycku. Inaczej cały nasz pomysł -

nie jest
nic warty...
-

Hm... - prezydent zastanowił się, pomyślał. - No... a jak to widzisz,

konkretnie?...
Jeśliby nie było straszków, Portniagin pomyślałby, że plan operacji pułkownik
przemyślał wcześniej.
-

Pracujemy według scenariusza zmartwychwstania carewicza Dymitra - to

jest - na
tle potęgujących się plotek, że pochowano nie tego i że w rzeczywistości -
Afrykanin żyje...
Uratował się cudem... W Łycku teraz powódź, kilka osiedli pozostaje odciętych od
stolicy.
Uważam, że właśnie tam, w pierwszym rzędzie, należy podjąć obróbkę opinii
publicznej... W
ten sposób chociaż częściowo przywrócimy Afrykaninowi wiarę wyborców, to jest -
cudotwórczą moc...
-

Ile na to potrzeba czasu?... - zazdrośnie wepchnął się generał. Lepiej

by, rzecz jasna,
siedział cicho, ale nie mógł spokojnie patrzeć, jak Papcio napawa się swoim
sukcesem!...
Prezydent z niezadowoleniem zerknął na generała - i przemilczał.
- Sądzę, że wystarczą dwie godziny, licząc od momentu rozpoczęcia operacji -
spokojnie odpowiedział Wybierzniew Wściekłemu. - Odtworzyć łaski w uprzedniej
mocy w
ciągu tego czasu, to zrozumiałe, nie możemy, ale to nie będzie potrzebne. Na
początek w
Łycku obywatel Ludzki będzie musiał dokonać tylko jednego, jedynego cudu, i to
dostatecznie skromnego: na jakiś czas być nierozpoznany dla zwykłych wyborców...
Portniagin myślał... Widział, że próbując wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji,
pułkownik Wybierzniew sam sobie przeczy. Jeżeli Afrykanin, zgodnie z plotką,
ocalał po
wybuchu w Bakłużynie, to z jakiego, do diabła, powodu ma zmartwychwstać w Łycku?
I po
jakiego diabła ma w ogóle zmartwychwstać?! Zresztą, to akurat najmniej
interesowało
prezydenta... Wiedział, że plotka na początek powinna być absurdalna - inaczej
nikt w nią po
prostu nie uwierzy... Czy jest dostatecznie nielogiczna - to był główny problem,
który teraz
rozważał Gleb Portniagin...
Pytająco spojrzał na protopartorga i trzeba przyznać, osłupiał. Aura Afrykanina

Strona 129

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

powoli, ale silnie napełniała się purpurową poświatą. Oznaczać mogło to tylko
jedno:
obywateli Lycka, wierzących w to, że protopar-torg żyje, z każdą minutą
przybywało...
***
Właściwie, w czym tkwi sens prawdziwej mądrości? Po pierwsze w tym, żeby
wyjaśnić sobie, dokąd zmierzamy, i jeśli zmierzamy we właściwym kierunku,
przekonać
otoczenie, jakoby dzieje się tak wyłącznie dzięki nam.
W tym sensie pułkownik Wybierzniew wszystko wykonał prawidłowo: przewidział
nadchodzące wydarzenia i zdecydował się, można tak powiedzieć, do nich się
dopisać. Można
do niego mieć jedną pretensję: trochę się spóźnił. Plotki pojawiły się
wcześniej, niż zaczął je
rozpowszechniać...
Skąd to się wzięło?... Łycka Patriarchia nie potrafiła ukryć przed zwykłymi
wyborcami swojej zgody na spełnienie żądań bloku NATO. A pogłoski nie mogły nie
powiązać tego uwłaczającego faktu ze śmiercią protopartorga, za którego czasów,
jak
wiadomo, Ameryka bała się Łycka jak diabeł święconej wody, a nawet bogoburczy
sojusz
atlantycki siedział cicho, jak myszka...
To oznacza, że do tego momentu, kiedy Nikołaj Wybierzniew tylko przygotowywał
się wyłożyć swój przebiegły plan, w Łycku już wszyscy
uznawali pragnienia za rzeczywistość: żywy ojciec nasz, o... o... zaraz się nam
objawi... da komu trzeba popalić tak, że ten popamięta... i pragnienia stawały
się
rzeczywistością.
-

No, no... widzę, że rozważać to już nie ma potrzeby... - wymruczał po

chwili
prezydent. - Afrykanina przeprawiamy natychmiast do Łycka... A w jaki sposób
trafi tam
ikona?
-

Ten, kto ją ukradł, ten ją dostarczy - twardo powiedział Nikołaj.

-

To... obywatelka Niewyrazinowa?... Hm... A zgodzi się?

-

Myślę, że tak.

ROZDZIAŁ 15 (początek)
WSZYSCY DO KUPY, wiek - przeróżny, rodzaj zajęcia - także
-

A więc tak... - ze skupieniem wyrzekł Nikołaj, łapiąc za sznurek od

dzwonka do
drzwi. - Mówię ja, a wy dwaj wspieracie mnie i potakujecie... Zaraz, a gdzie
Pankracy?...
-

Zatrzymał się na dole... - odpowiedział zawstydzony Retiwoj. - Przed

wejściem...
Mina Arystarcha była trochę dziwna. Już zbyt wiele silnych wrażeń spadło dzisiaj
na
jego głowę: urok, areszt, oswobodzenie... i najważniejsze - Kulawiec, który
przestał się jąkać.
W dodatku - także trząść się i zezować...
-

Co to znaczy: zatrzymał się? - nie uwierzył Wybierzniew. - Idziemy do

roboty!...
-

Spotkał dziewczynę, z którą chodził do jednej klasy... - patrząc

ogłupiało na
Nikołaja, wyjaśnił Arystarch. - N-no... właśnie... zagadali się...
Wybierzniew zaklął po cichu, skokami ruszył na dół po schodach. Wybiegł z klatki

schodowej - i zrozumiał, że najprawdopodobniej się spóźnił. Przystojny,
imponujący brunet
Kulawiec rozmawiał z atrakcyjną blondynką w wieku balzakowskim. Właściwie
rozmowę
prowadziła ona, ale kiedy pojawiała się możliwość wtrącić swoje, Pankracy
wykorzystywał
okazję z widoczną przyjemnością.
- Zamęczył mnie już swoją zazdrością, Pankusiu! - lał się staccatem sopran. -
Rozwód
i wyłącznie rozwód!... Wczoraj spóźniłam się o pięć
minut - a on mi powiedział: odgryzę ci nos!... Na cholerę mi taki potrzebny?...
No,

Strona 130

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

powiedz!...
- Sytuacja... - dumny z siebie, płynnie wyrzekł Kulawiec.
Na oczach Wybierzniewa, kontynuując rozmowę w tym samym stylu parka odwróciła
się i trzymając się pod rękę skierowała się do ławki stojącej na środku
podwórza. Nikołaj
chciał zawołać przeobrażonego Pankra-cego, ale rozmyślił się. Doświadczenie
podpowiadało
Wybierzniewowi, że Kulawca lepiej teraz nie brać na żadną robotę. Kiedy przestał
wyglądać
jak potwór, Pankracy utracił swoją wartość w oczach kontrwywiadu. No po co mu
teraz
polityka - jemu, normalnemu człowiekowi?... Jasne było, jak Boży dzień, że
Arystarch
Retiwoj, mimo swoich ciepłych uczuć do Pankracego, szybko zepchnie go na drugi
plan i sam
zostanie szefem podziemia...
Nikołaj zawrócił w miejscu i błyskawicznie wbiegł na drugie piętro.
- Idziemy bez Kulawca... - powiedział do Arystarcha, nie wdając się w szczegóły.

Pociągnął za sznurek dzwonka.
Dobrze, że chociaż drzwi mieszkania numer dziesięć otwierały się do środka, a
nie na
zewnątrz: inaczej Nika ze swoją manierą otwierania wszystkiego na oścież za
każdym razem
przyczyniałaby swoim gościom ciężkich obrażeń...
-

Zjawiliście się w końcu?... - wypaliła jeszcze na progu, strzelając

oczyma to w
stronę Pieseczka, to ku Arystarchowi. - No i co to wszystko znaczy?... Dlaczego
musiałam,
jak głupia, okradać muzeum do spółki z jakimś skrzatem? Czy tak się umawialiśmy?
Gdzie
Afrykanin? Gdzie Pankracy?...
-

Cicho bądź, cicho... - ściszonym głosem wyrzekł Wybierzniew i ze

strachem
rozejrzał się po klatce schodowej. Tak intrygujący początek wywarł na Nice
odpowiednie
wrażenie. Szybko przepuściła gości do przedpokoju, z kolei sama uważnie
obejrzała
półpiętro, zamknęła drzwi prawie bezgłośnie.
Nikołaj poszedł do dużego pokoju, opadł w fotel i długo nie mógł wymówić słowa.
Cudotwórcza ikona stalą w rogu, obok opartego o ścianę winchestera. W
przeciwległym
kącie, z ogłupiałą miną przyczaił się nastroszony skrzacik jasnoszarej maści,
wyraźnie
gotowy w razie czego dać nogę.
-

Czy ty choć sama rozumiesz, co narobiłaś?... - spytał załamanym głosem

Wybierzniew.
-

A co ja narobiłam?! - natychmiast zapiszczała Nika. - Ani Pankracego,

ani
Afrykanina - w ogóle nie było nikogo! Stoję przy wejściu, jak głupia, sama, w
pełnym
kamuflażu, w kombinezonie, z bronią!... Czekam! Nikt się nie zjawia!...
-

Nie trzeba było... nie trzeba było kraść tej ikony!

-

Dlaczego nie trzeba?... A co tam stoi w kącie?...

-

Nie, ja nie mogę... - wyjęczał Nikołaj. - Arystarch, spróbuj choć ty jej

wyjaśnić!...
-

A jak ja jej mogę to wyjaśnić? - ze strachem rzekł Arystarch. - Przecież

sam
mówiłeś, że to tajemnica państwowa...
Doskonale powiedziane! Można od razu pójść o zakład, że po takich słowach Nika
wypatroszy obu, ale dotrze do prawdy... Tak też się stało. Już po kilku minutach
zupełnie
zamęczony Nikołaj Wybierzniew siedział na fotelu, z głową opuszczoną pomiędzy
dłonie,
starczym, bezsilnym głosem ujawniał wszystko, jak na spowiedzi:
-

Nasza współpracowniczka...

-

Ach, wasza współpracownica?...

-

Tak... nasza współpracownica... powinna zabrać cudotwórczą ikonę,

Strona 131

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

dostarczyć ją
na posterunek graniczny... Abakłużyńscy pogranicznicy dostali zadanie: spróbować

zatrzymać... ale na widok ikony, wszyscy padają na twarz... jak na rozkaz...
-

Cu-u-u-u-downieL. Jeśli trzeba zarekwirować ikonę - to ja, a jak padać

na twarz - to
przed nią?...
-

Po łyckiej stronie wszyscy także padają na twarz...

-

Och, po łyckiej także?...

-

Tak... Do mostu zbiegną się tłumy komsomołobogomolców... No, w tym

sensie - że
nasi ludzie-komsomołobogomolcy. Potem już wszyscy pozostali... Eskortowana przez
tłum,
współpracownica idzie z ikoną do Łycka...
-

A dlaczego nie ja?!

Wybuchła cisza. Wybierzniew i Arystarch, patrząc na wściekłą Nike, trochę się
odsunęli. Anczutka do połowy wsunął się w ścianę.
- Dlatego, że ja tobie zakazuję! - opamiętał się i ryknął Wybierzniew. Właściwie
od tej
chwili można było uznać operację za rozpoczętą...
***
W tym samym czasie, albo nawet ciut wcześniej, do pomieszczeń służbowych
dżumachlińskiego posterunku granicznego wpadł rozjuszony, barczysty młodzian w
kamizelce kuloodpornej narzuconej na wierzch kombinezonu w ochronne plamy.
-

Zastrzelę tę padlinę!... - krwiożerczo zagroził.

-

Jaką padlinę?... - z zaciekawieniem spytano go, przerywając czyszczenie

broni.
-

Jaką-jakąL. Tego z h... na pięcie! Ciągle lezie za szlaban! Co go

odepchnę - znowu
lezie!...
-

A po co mu to?

-

Jak to po co... Afrykanin przeklął go przed s'miercią, a nasi odczarować

nie mogą!...
Teraz rwie się do mauzoleum - do Lycka...
-

A jak go przeklął?...

Młodzik chciał znowu zakląć, ale zamiast tego przełknął ślinę, poweselał i
jasnymi,
prostymi słowy oznajmił towarzyszom broni, jak dokładnie
nieboszczyk-protopartorg przeklął
złodziejaszka, który zwinął mu buty, oraz co takiego wyrosło mu na pięcie...
-

Bredzisz!... - zwątpił któryś.

-

Nie wierzysz - idź sobie popatrz...

Nieszczęśnik siedział, załamany, na poboczu, ze dwadzieścia metrów od szlabanu.
Jego prawa noga owinięta była szmatą.
- Cześć, kontrabando... - powitał go jeden z pograniczników. - Pokaż, co ty tam
bez
cła chciałeś do Łycka przewieźć... Będziemy wypełniać deklarację...
Kaleka spojrzał ponuro na żartownisia i nie odpowiedział.
-

Pokazuj, a obiecujemy... - pogranicznik trochę podniósł głos.

-

No, to obszukuj! - rzucił ze złością kaleka i podniósł w górę owiniętą

piętę.
Pogranicznicy odsunęli się z trochę obrażonymi twarzami, założyli ręce za plecy.
- Patrzcie, obraził się!... - ze zdziwieniem rzekł jeden do drugiego.
- śreć się chce... - złym głosem rzucił kaleka. - Od rana nie jadłem...
Stanęło na bochenku chleba i puszce tuszonki. Pokarany przez Afry-kanina
nieszczęśnik odwinął szmatę, wystawił swoją dojrzałą płciowo piętę na publiczny
widok.
Potem, nie zwracając uwagi na gromki śmiech po-graniczników, rzucił się na
żarcie. Kiedy
zaspokoił pierwszy głód, podniósł głowę i zauważył, że dookoła stoi więcej
ludzi.
-

Tak! - powiedział zdecydowanie, znowu owijając stopę. - A wy co, na

krzywy ryj?
Znaleźli się, cwaniaki...
-

Ile za obejrzenie? - uśmiechając się, spytał ogromny szofer jadącego za

granicę
furgonu.
-

Czerwoniec - rzucił kaleka, kładąc przed sobą czapkę. Jeszcze raz

Strona 132

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

przyjrzał się
tłumowi, a kiedy dostrzegł miłą, dziewiczą twarzyczkę z naiwnie rozszerzonymi
oczyma,
dorzucił surowo: - Baby - dwadzieścia pięć!...
Przy moście w ten dzień zebrało się sporo samochodów. Do czapki leciały
czerwonce
z profilem Niedobrowa, tęczowe dwudziestki piątki, gdzie stary czarodziej Jefrem
został
sportretowany w półobrocie. Potem kaleką zainteresowali się zagraniczni turyści
i w czapce
zazieleniło się.
Mrugając ze skupieniem oczyma cierpiętnik przeliczył zarobek. Wtedy pojął, że za

taką sumę może sobie wynająć każdego przemytnika i bez żadnych problemów
przeprawić
się na drugi brzeg. Rozejrzał się. Obłoki po łyckiej stronie już poróżowiały i
pozłociły się,
odbijając się w perłowej, pofalowanej powierzchni Dżumachlinki. W oddali, w
niedwuznacznej bliskości neutralnych wód, kołysała się motorowa łódeczka znanego

kłusownika Kotwicy. Sam Kotwica rozmawiał z kimś, kto uczepił się burty -
najwidoczniej z
wodnikiem... Potem pociągnął linkę startera - i łódka ruszyła do baklużyńskiego
brzegu.
Popłynął po klienta...
Kaleka jeszcze raz zajrzał do leżącej przed nim czapki - przeszło mu przez myśl,
że za
granicę właściwie już go nie ciągnie. Tutaj, jakkolwiek-by na to patrzeć, jaka
jest, taka jest,
ale ojczyzna...
Środek i koniec maja dla floty rzecznej to trudny okres. Zresztą, innej floty na

Dżumachlince być nie mogło... Mało tego, że powódź, a tutaj jeszcze bałagan z
kalendarzami!
To w jedną stronę powierzchnia wody nachy-
łona, to w drugą... O ile z tego powodu bardziej zużywają się silniki każdej
wiosny -
lepiej nie liczyć...
W Bakłużynie już przed tygodniem woda opadła, a w Łycku dopiero zamierza zacząć
opadać - zaległa na nizinach, po wąwozach, pokryła się błonką, jak bielmem oko
kury...
Kotwica miał paszport bakłużyński, dlatego za dnia starał się bez potrzeby nie
zapuszczać na terytorialne wody Łycka. O tej samej porze, kiedy nad lewym
brzegiem
zaczyna różowieć i złocić się zachód słońca, a na prawym brzegu było mu (słońcu)
wszystko
jedno, za burtą plusnęło cos' nie po rybiemu, potem na skraju burty pojawiła się
płetwiasta
łapa - wynurzyła się morda wodnika, wielkości prawie twarzy ludzkiej. Oczy - jak
pęcherze.
-

No, czego?... - leniwie spytał Kotwica.

-

Posłali mnie po ciebie... - przeziębionym, ochrypłym głosem odpowiedział

mieszkaniec rzeki.
-

A czego chcą?... - tak samo obojętnie zapytał stary flibustier rzecznych

toni.
-

Trzeba kogoś przeprawić do Łycka...

-

Poczekają... - rzucił Kotwica. - Ściemnieje, to wtedy...

- Nie! Nie poczekają... - powiedział wodnik. - Polecili: natychmiast... Kotwica
przeciągnął się.
- Słuchaj, Chlupąjło... - zaczął ziewając. - Chcesz, to podaruję ci grzebień na
dzień
demobilizacji? Będziesz miał czym brodę rozczesać...
W następnej sekundzie łódka głęboko przechyliła się, przemytnik o mało nie wpadł

głową w płaską toń rzeki.
- Ty co?! - wrzasnął. - śartów nie rozumiesz?... śabi pysk rozszerzył się
jeszcze

Strona 133

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

silniej.
-

Nie!... - ochryple i ostro odezwał się Chlupąjło. - I ci, którzy na

ciebie czekają -
także...
-

A kto czeka?... - spytał oszołomiony Kotwica.

-

"Cherubiny"... pogranicznicy... prezydent...

-

Jaki jeszcze, do diaska...? Prezydent?...

-

Jaki-jaki... Portniagin!

-

A płyń stąd ty... jak najdalej!... - wymamrotał Kotwica, ale mimo

wszystko zapuścił
motorek...
-
Diabli go wiedzą, prezydent - nie prezydent, ale na brzegu ukrytej przed
postronnym
wzrokiem zatoczki zebrał się rzeczywiście spory tłumek. Zapłacili tyle, że
Kotwica najpierw
własnym oczom nie uwierzył. Co prawda, uprzedzili: lepiej sam się utop, ale
klienta musisz
całego dostarczyć. Powiedzieli, gdzie wysadzić, powiedzieli - przywitają was...
A kiedy
Kotwica zająknął się, że dobrze by do zmierzchu poczekać - uspokoili: nikt
niczego nie
zobaczy, nie usłyszy... Najpewniej - czarownicy...
Klientem okazał się krzepki, łysy, brodaty mężczyzna. Odziany w ria-sę.
Pewnikiem
szpieg...
- Słyszysz - powiedział do niego Kotwica, przyglądając się. - Przecież już raz
ciebie
przeprawiłem do Łycka... Tak ci się spodobało, czy co?...
***
Prawy brzeg był jeszcze ozłocony zachodem, a na lewym już po zło-dziejsku
skradał
się fioletowy zmierzch o barwie denaturatu, kiedy bakłu-żynianie nagle, bez
żadnych
widocznych przyczyn, podnieśli alarm bojowy na posterunku granicznym. Z
niezrozumieniem i strachem pogranicz-nicy Łycka obserwowali dziwaczne zachowania

przeciwnika. Odnosiło się wrażenie, że ich bakłużyńscy koledzy oczekują z minuty
na minutę
napadu z kierunku Dżumachły - z głębi własnego terytorium.
Potem rozpoczęło się coś zupełnie już niepojętego. Na szosie zabrzmiały wybuchy.

Bez żadnej wątpliwości ktoś w walce przedzierał się do mostu. Reflektory jak
oszalałe
przeczesywały rzekę, słychać było gniewne rozkazy... Potem rozróba przeniosła
się na lewy
brzeg. Nie wiadomo skąd pojawiły się tłumy młodych i nie całkiem już młodych
obywateli
Łycka, którzy runęli na jezdnię, zapchali sobą terminal, dotarli do szlabanu. Od
nich
dowiedziano się, że komsomołobogomołka Nika w pojedynkę, pośród białego dnia
ograbiła
muzeum etnograficzne w Bakłużynie, porwała cudotwórczy obraz Łyckiej Matki Bożej
i teraz
kieruje się, wsparta łaską, wprost na posterunek graniczny...
Naczelnik łyckiego posterunku granicznego próbował połączyć się ze sztabem, ale
kiedy się łączył, na drodze, w świetle skrzyżowanych promieni reflektorów
pokazała się
samotna, zgrabna figurka w czarnej, świetnie skrojonej riasie. Widać było, jak
plugawi
poplecznicy czarodziej, nie bę-
dąc w stanie sprzeciwić się cudotwórczej mocy ikony, uciekają całymi grupami,
gubiąc broń, starając się zniknąć. A szlabany podniosły się same...
Jedyny człowiek po bakłużyńskiej stronie, który nie padł na twarz i nie próbował

uciekać, siedział na poboczu, wystawiając przed sobą bosą stopę, i patrzył
osłupiały, jak obok
niego przechodzi wielkooka istotka w czarnej riasie z ikoną w rękach.

Strona 134

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Nika, kiedy zrównała się z nieszczęsnym, nagle zatrzymała się, widocznie
kierowana
intuicją wycelowała w niego cudotwórczy obraz... Dopiero wtedy biedak skojarzył,
że
najwyższa pora uciekać. Podniósł się - i błyskawicznie ruszył, kulejąc na prawą
nogę, starając
się dotykać powierzchni jedynie czubkami palców... Jednak nie udało mu się. Z
rozmachem
stąpnął na asfalt całym ciężarem ciała. Przewrócił się i zamarł w oczekiwaniu na
ból... Potem,
nie mogąc sam uwierzyć w to, co się zdarzyło, usiadł, obmacał piętę. Pięta była
jak pięta - bez
jakichkolwiek dodatków...
Oszalałymi oczyma odszukał oddalającą się po moście Nike... Tak odchodziło
szczęście: syte, pełne dostatku dni, szelest zielonych biletów kredytowych w
czapce i - do
diabła! - przychylność jakiejś zamożnej hetero-seksualnej baby, zmęczonej szarą,
seksualną
codziennością...
- Ażeby cię pokręciło!... - wykrzyknął płacząc, grożąc kułakiem w ślad za
cudotwórczy nią. - Przecież dopiero co rozpoczynało się moje życie!...
Koniak "Stary czarodziej" dżumachlińscy winiarze pędzili głównie na eksport.
- Gruchniemy!... - zdecydowanie powiedział Wybierzniew, rozlewając do trzech
kieliszków życiodajny płyn. - Za sukces!... Bez niego dzisiaj - koniec z nami...
Działo się to w byłym gabinecie Tola Tolicza.
-

Komu sukces, a komu... - Pułkownik Wściekły nie dokończył, skrzywił się

i
machnął ręką w rozgoryczeniu. Głęboko przeżywał...
-

Tolu Toliczu... - z wyrzutem powiedział Nikołaj. - No, coś ty,

Kondratycza nie
znasz?... W złości ukarze, potem znowu się zlituje... przy okazji... - Spojrzał
na zegarek. -
Teraz już do mostu się zbliżają... Matwieicz!... Nie będzie żadnych wpadek z
cudami?... Na
pewno?
-
Matwieicz wypił kieliszek nie zakąszając, wzruszył pomiętymi ramionami, podniósł

znudzone oczy do sufitu - czy to zastanawiając się, czy też dziwiąc naiwności
szefostwa.
Kiedy to on, Matwieicz, dał plamę?... Tym bardziej z cudami...
Leżący na skraju stołu telefon komórkowy drżał co minutę. Nie pozostawiał czasu
na
podniesienie kieliszka do ust.
- Słucham... Wchodzą na most? A jak tam się trzyma Nika?... A, do diabła! No,
nie
może czegoś od siebie nie dorzucić!... Aha... Nasi padli na twarz... Ałyccy?...
Także?... Kto
strzelał?!
Wściekły i Matwieicz uważnie popatrzyli na Wybierzniewa. Ten do-słuchał, z
zagadkową miną odłożył komórkę na skraj stołu.
- Wopista z Łycka wystrzelił ze strachu... - otępiałe, jakby nie wiedząc, jak
ocenić taką
nowinę, powiedział. - Natychmiast go zadeptali... Dzięki Bogu - chybił...
Podniósł nie wypity kieliszek, ale znowu nie zdążył donieść go do ust.
- Aby cię...! Słucham! Tak... Co, już jestes'cie w stolicy? Ach, nawet na
placu?...
Szybko... A, dżipem podjechaliście? No to z Bogiem, chłopaki, z Bogiem!...
Znowu zamienił komórkę na kieliszek, ale tym razem postąpił mądrzej - najpierw
wypił, a dopiero potem podzielił się nowiną:
-

Afrykanin - już w Łycku. Stanął w kolejce do mauzoleum...

-

Widzialny?... - burkliwie spytał Wściekły.

-

Na razie-tak...

-

Nie rozpoznają go?...

-

No, w najgorszym razie pomyślą, że podobny. Zasłonę ma - w zasadzie -

dostateczną - wszystkich naszych tamtejszych agentów postawiliśmy na nogi...
Dajcie,
wypijemy jeszcze po jednym... dla uspokojenia nerwów...

Strona 135

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Gdy już odprowadził Wściekłego i Matwieicza do drzwi gabinetu, czasowo pełniący
obowiązki szefa kontrwywiadu Bakłużyna Nikołaj Wybierz-niew chciał wrócić do
stołu,
kiedy ze ściany wyszedł nagle jasnoszarej maści skrzat z kopertką w prawej
łapce.
- W sam raz... - kłótliwie zauważył pułkownik. - No, to co teraz z tobą zrobimy,
a?...
Dziobem kłapiesz, Wściekłemu donosisz... Afrykanina przez ciebie o mało nie
sprzątnęli...
- Papciu! - ze strachem pisnął skrzat. - Przecież to nie on! To ja!... Nikołaj
przyjrzał
się. Przed nim, najeżywszy sierść, stał i bojaźliwie wyciągał kopertkę nie
Karmiciel, a
ulubieniec Afrykanina - Anczutka.
-

Ta-ak... - przeciągle wyrzekł Wybierzniew, przyjmując z zamszowych

paluszków
występną łapówkę. - A ja, prawdę mówiąc, sądziłem, że ty z Afrykaninem do Łycka
pojedziesz... Chociaż, prawda!... Przecież sam stamtąd dałeś nogę... A co z
Karmicielem?...
-

Ondulowali Karmiciela! - radośnie powiadomił skrzacik. - Cala diaspora

go
ondulowała! I przywiązano mu kokardkę... niebieściutką!
-

Już dawno była pora... - wyburczał Wybierzniew, rzucając kopertę do

szuflady
biurka. - A towarzycho, widać, wybrało ciebie na szefa?...
-

Papciu... - z wyrzutem mruknął Anczutka, jego zamszowe paluszki lekko

się
wyprostowały. - No, sam pomyśl...
Nikołaj patrzył na niego z zainteresowaniem i pomyślał, jaki skrzat musi mieć
teraz
autorytet, ten który na rękach Afrykanina przekroczył granicę po wodzie, niczym
po lądzie,
który umiał obronić się przed Niką i razem z nią ograbił - aż strach pomyśleć! -
muzeum
etnograficzne... Tak, to lider. To legenda... śywa legenda...
- No cóż... - w zamyśleniu powiedział Papcio. - Idziesz prawidłową drogą,
Anczutka...
ROZDZIAŁ 15 (zakończenie)
WSZYSCY DO KUPY, wiek - przeróżny, rodzaj zajęcia - także
Dzień zbliżał się ku wieczorowi. Nad Łyckiem podobne do chorągwi powiewały
purpurowe obłoki ze złotym haftem. Powiewały zwycięsko...
Patriarcha Porfiriusz stał przy oknie swojej wysokiej celi i patrzył w dół, na
mauzoleum Afrykanina. Tłum jeszcze się nie rozszedł, ale uporządkował się. Po
placu wiła
się jak Dżumachlinka niekończąca się kolejka do spoczywającego w pokoju
protopartorga.
Cała była czarna, jakby w żałobie, ponieważ wielu przyszło w riasach. Tam, na
dole, z
pewnością tworzono niesłychane ilości cudów. Będąc pierwszym jasnowidzem kraju,
Patriarcha wyraźnie dostrzegał purpurowo-złote, promieniste lśnienie nad
mauzoleum.
Kilka razy Porfiriuszowi wydawało się, że w kolejce stoi sam Afryka-nin, co -
oczywiście - po prostu nie mogło być prawdą. Długo, och jak długo, będzie się
ukazywał
Patriarsze...
Pojawił się z meldunkiem zatroskany metropolitruk Pitirim. Patriarcha przyjął go

stojąc pod oknem - nawet nie starał się wdrapywać na swój wywyższony fotel, tak
był
zadowolony z widoku otoczonego aurą łaski mauzoleum.
-

Jak tam Didim? - nie odwracając się, ze skrywanym smutkiem spytał

Porfiriusz.
-

Najpierw się upierał... - ze skruchą powiadomił go młodziutki ludowy

komisarz
inkwizycji. - Ale jak mu wyjaśniono, że to wszystko nie dla
-
zła, a dla dobra - wtedy od razu podpisał... Teraz wkuwa przemowę skruchy...
- A samozwaniec?... No, ten, który w Bakłużynie...

Strona 136

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Pitirim cicho chrząknął, Porfiriusz obejrzał się. śywa twarzyczka
me-tropolitruka
wyglądała na cierpiącą.
-

Zgubiliście, czy co?

-

Gorzej... - przyznał się Pitirim. - Siedzi w kontrwywiadzie Bakłużyna.

-

Sam się oddał?

-

Nie, przechwycili... Zdążyli na pięć minut przed nami...

Jednak nawet to nieprzyjemne zdarzenie nie mogło Patriarsze zepsuć humoru.
-

Myślisz, że Portniagin odeśle go do Hagi?... Wątpliwe... Tam przecież,

najprędzej
uznają, że chce im podsunąć sobowtóra... Nie, nie... Portniagin, rzecz jasna, to
łajdak, ale na
pewno nie dureń... Czy to wszystko?
-

Niestety nie... - powiedział tak, jakby wskakiwał do przerębli, Pitirim.

- Mimo
wszystko na pożegnanie protopartorg podłożył nam świnię!... Okazało się, że
planował
wykraść z muzeum cudotwórczy obraz Łyckiej Matki Bożej (metropolitruk przeżegnał
się
gwiazdą) i z nim chciał powrócić do Łycka...
-

No cóż, to byłoby niegłupie - po krókim zastanowieniu się przyznał

Patriarcha. -
Powrócić jako bohater... Bohaterów nie zabija się od razu - najpierw trzeba ich
uczcić... Ale,
jak mówiłeś, aresztowali go?...
-

Aresztowali... - z westchnieniem potwierdził Pitirim. - Jego i

konspiratorów... Ale
jedna fanatyczka (wedle plotek, ulubienica Afrykanina) pozostała na wolności...
O szesnastej
trzydzieści pięć ograbiła muzeum samodzielnie. A pół godziny temu dotarła do
granicy,
przebiła się na naszą stronę...
-

Z ikoną? - uściślił krótko Patriarcha.

-

Z ikoną...

Porfiriusz zasępił się, jednak wrócił za stół. Wdrapał się na wysokie siedzisko,

pogładził blat... Ostatnia wiadomość była najbardziej nieprzyjemna. Po pierwsze,
jeśli ikona
wraca do Łycka, to o jedną pretensję do Ba-kłużyna będzie mniej... A po drugie,
jak to
wszystko od razu komplikuje międzynarodową sytuację polityczną... Zresztą, są w
tym pewne
korzystne aspekty:
chociażby dla przykładu - zachwyt klasy robotniczej... Bo wystarczyło, że
dogadaliśmy się z NATO, a od razu coś zaczęło zgrzytać wśród ludu...
-

Ale na pewno nie jest agentką Portniagina?

-

Raczej nie... Zbyt już jest znana...

-

A co na to Bakłużyno?

-

śąda wydania.

-

Czego?

-

Obojga...

Patriarcha pomyślał, westchnął.
-

Przeliczą się! - zdecydował. - Nie wydamy Matki Bożej!... A fanatyczkę?

N-no, tę
to może... Po jakimś czasie... Co tam teraz się dzieje? Mam na myśli: na
granicy...
-

Zbiegły się tłumy... - oznajmił niewesoło metropolitruk. - Całą kupą idą

do Łycka,
niosą ikonę... Nad ranem tutaj będą.
I nad ranem dotarli na miejsce. Jednak plotki o powrocie do Łycka cudotwórczej
ikony, a także o odważnej komsomołobogomołce niosącej zwycięskie imię Nika,
dosięgły
stolicy znacznie wcześniej niż sama procesja... Na długo przed świtem wszystkie
ulice,
przyległe do głównego placu, były znowu zapchane tłumami. Wielu płakało ze
szczęścia.
Z pierwszymi promieniami słońca ludzkie zbiegowisko zakołysało się, zaszumiało.
Próbując oczyścić drogę pochodowi, ścisnęli się - zadeptano jeszcze cztery

Strona 137

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

staruszki, jako
aneks do tych pięciu, które zrównano z ziemią wczoraj.
To była gwiazdorska godzina Niki Niewyrazinowej. W czarnej riasie, czerwonej
chusteczce, z cudotwórczym obrazem w rękach, wstąpiła Nika na plac. Oczy
artystki płonęły.
W końcu doczekała się takiego powitania, na jakie zasługiwała! Tłumy schylały
głowy przed
nią z nabożeństwem. Chociaż, właściwie, nie tyle przed nią, ile przed ikoną,
jednak wielu,
porównując cudotwórczy obraz z wielkooką twarzą Niki, nie mogło nie zauważyć
wyraźnego
podobieństwa. (Między nami mówiąc, nic dziwnego: kopista, wypełniający swego
czasu tajne
zamówienie Portniagina, dobrze znał Niewyrazinową).
Tłum rozsunął się, tworząc wąski, prosty korytarz do mauzoleum Afry-kanina. Tym
przejściem Nika przybliżyła się do niewysokiego, lecz monumentalnego budynku.
Łyccy cudotwórcy (całe Biuro Polityczne w pełnym składzie) stali na pierwszym
stopniu. Na trzecim, górując nad pozostałymi, stał tylko Porfi-riusz. Wyżej, po
bokach
prostokątnego, wypełnionego czernią wejścia, rozmieszczeni byli zamarli na
baczność
wartownicy...
Obiema rękoma Nika uniosła ikonę - i wtedy stało się to, o czym mieszkańcy
prawosławnego, socjalistycznego Lycka długo będą jeszcze w przyszłości opowiadać

wnukom i prawnukom.
Niezbyt głośny, ale mocny jęk przetoczył się nad tłumem. Trudno było powiedzieć:

czy to sam tłum jęknął, czy też - mimo wszystko - dźwięk dobiegł z mauzoleum.
Potem
zapadła cisza, słychać było szurające kroki, z ciemnego wejścia, stąpając jak
niedźwiedź,
wyszła na świat Boży znajoma do bólu krępa, przysadzista figura, odziana w
starą, obszerną
riasę, z burymi plamami... Z niezadowoloną miną dopiero co obudzonego Afrykanin
spojrzał
na rozpościerający się u jego nóg nieskończony bruk z ludzkich głów...
Zbyt późno wyczuwając nieszczęście, Patriarcha Porfiriusz odwrócił się - i ku
swojemu przerażeniu spotkał się ze wzrokiem protopartorga. Straszliwa pauza
ciągnęła się
przez sekundę, może przez dwie. W końcu serce Patriarchy nie wytrzymało - opadł
jak czarna
szmatka na świeżo położone marmurowe płyty...
Tłum ryknął. Agent wywiadu Bakłużyna, obserwujący wydarzenia z dachu jednego z
domów, szybko wystukał jakiś numer na komórce - do drugiej, która została cwanie

połączona z zapalnikiem. Ryk ludzki był tak głośny, że wybuchu nie dosłyszano.
Powoli,
bezdźwięcznie, mauzoleum za plecami protopartorga zapadło się jakby samo w
siebie.
Zdumiony Afrykanin spojrzał na ciało Porfiriusza, potem na wartownika. Wartownik

stał, choć wzrok jego był nieprzytomny... Przesunął wzrok na Nike. Ta szła
prosto na
zmartwychwstałego protopartorga, wyciągając ku niemu cudotwórczy obraz.
Przyjął ikonę - i w tej sekundzie nie tylko jasnowidze, ale także zwykli wyborcy

ujrzeli, jak pojawiło się i uniosło aż do niebios migotliwe, złoci-sto-purpurowe
lśnienie. Łaska
przemnożyła się przez łaskę, aura - przez aurę... spotęgowały się...
Bez jakiekokolwiek wątpienia, to była najbardziej błyskotliwa operacja
bakłużyńskich
służb specjalnych, przeprowadzona za granicą.
Chociaż, jeśli wniknąć w sedno, to właściwie na czym polegała ich zasługa?...
Doszło
do tego, czego nie dało się uniknąć. Po zawarciu spisku z blokiem NATO
Patriarcha
Porfiriusz sam postawił się w roli Borysa Go-dunowa. Szepty o tym, że spod ruin

Strona 138

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

"Ograbanku" wyciągnięto zwłoki wcale nie Afrykanina, a jakieś' zupełnie
postronne ciało
(głupio zrobili, że grzebali urnę zamiast mumii!), roznosiły się już podczas
żałobnej
ceremonii. Do myślenia zmuszał sam pośpiech pochówku... Krótko mówiąc, już wtedy
lud
był moralnie przygotowany do drugiego pojawienia się protopartor-ga. A kiedy lud
jest
gotowy moralnie do czegokolwiek, to niechybnie się to wydarzy.
Nawet gdyby Afrykanin nie spotkał się z Glebem Portniaginem i nie skorzystał z
pomocy baklużyńskiego kontrwywiadu, jego aura tak albo inaczej szybko
napełniłaby się
purpurowym blaskiem, i zagoniłaby go do Łycka z tą samą ikoną w rękach...
Ktoś może powiedzieć: no, a jeśliby Anczutka chybił, rzucając wierci-piętką w
zabójcę? Jeśliby - krótko mówiąc - zastrzelili Afrykanina?... Ależ
zmartwychwstałby, jak
nowo narodzony!... Jeśli naród wierzy, że Afrykanin żyje - to znaczy, że żyje.
Nie ma po co tu
mędrkować!...
Dobrze. Załóżmy, że zabili - i nie zmartwychwstał! I tak wszystko jedno -
przecież
zaraz znajdzie się ktoś podobny! Albo nawet niepodobny - tak też się zdarzało...
Ogólnie
rzecz biorąc: w czym tu różnica?... Dymitr Samozwaniec II działał wcale nie
gorzej niż
Dymitr Samozwaniec I...
Obywatel, ma się rozumieć, przerazi się, jęknie: "Jak to nie ma żadnej różnicy?
Przecież nie ma człowieka!" Ale, na to jest obywatelem, żeby głupieć z powodu
drobnostek i
zadawać kompletnie bzdurne pytania. W rodzaju powiedzmy: "Dlaczego obowiązkowo
właśnie ja mam zginąć?..." W żaden sposób nie da się przekonać, aby spojrzał na
to z
państwowotwór-czego punktu widzenia...
Jeśli jednak wszystko tak pięknie zakończyłoby się samo, to po co były potrzebne

Wybierzniewowi te zbędne wysiłki: wprowadzić do akcji Nike,
wysadzać mauzoleum?... Jak to "po co"? Jak to "po co"?... A ranga genera-ła-
majora?... A fotel szefa baklużyńskiego kontrwywiadu?... Zrozumcie w końcu:
zrzucenie
Patriarchy Porfiriusza było jedynie środkiem! A prawdziwym celem jego operacji,
choćby
Wybierzniew nie wiadomo jak się wykręcał, było zrzucenie Tola Tolicza.
Afrykanin nie oszukał wspólnika. Nawet nie miał zamiaru go okłamywać. Kolejna
rozmowa Gleba Portniagina ze specjalną komisją ONZ powinna rozpocząć się o
dziesiątej
rano w Sali Klonowej Pałacu Prezydenckiego. O wpół do dziewiątej protopartorg
przybył z
ikoną na porzucone stanowisko bojowe Obrony Przeciwlotniczej. Z sześciu leżących
na
prowadnicach urządzeń, tylko jedno - i to w ogólnych zarysach - przypominało
rakietę.
Właśnie "to" przeładowano na stanowisko ogniowe, a potem, kiedy odstąpiono,
pokiwano
głowami ze współczuciem. Szczególnie niesolidnie wyglądały dziury w poszyciu -
rezultat
zeszłorocznych ćwiczeń, kiedy próbowano pospiesznie przeładować urządzenie, nie
czekając,
aż żyroskopy zupełnie się zatrzymają. Szaleńczo wirujące bączki wyskoczyły z
rakiety na
świat Boży i narobiły mnóstwo szkód, zanim wojskowemu metropolitrukowi przyszło
do
głowy unieszkodliwić je modlitwą...
Jednak nie było wyboru... Czasu też już nie starczało. Za jednym zamachem
pokropili,
poświęcili, pomalowali... Jasne, że nie obeszło się bez pomyłek i usterek: przy
okazji
poświęcili artystę-kaligrafa, który czołgał się po korpusie urządzenia, nanosząc
nań litery

Strona 139

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

napisu: "Łycka nie złamie się!" Po zakończeniu pracy nieborak złamał pędzel,
wylał
kopniakiem farby - i poszedł do monastyru. A dwóch chorążych, którzy przypadkowo
trafili
pod kropidło, natychmiast, nie opuszczając posterunku, pokajało się, przyznało
do
łapówkarstwa i zażądało dla siebie trybunału...
Przed dziesiątą przygotowania zakończono. Afrykanin wyjął komórkę, wystukał
numer Gleba.
- U mnie wszystko gotowe... Startować?
- Na szczęście, na pohybel... - z rozrzewnieniem odezwał się prezydent, a
protopartorgowi zabiło serce... Zapachniało młodością. Właśnie te same słowa
wyrzekł Gleb
Portniagin tej dawnej wiosny, kiedy we dwóch
zatrzymali się niezdecydowani przed żelaznymi drzwiami magazynu z artykułami
żywnościowymi...
Dokładnie o dziesiątej wypuszczono urządzenie w powietrze. Jasne, że w
normalnych
warunkach daleko by nie odleciało... Ale w tym konkretnym przypadku zbyt wielu
było
zainteresowanych w udanym starcie. Wsparta łaską i sterowana ideologicznie z
ziemi, rakieta
powłócząc dymem, ze świstem i łomotem wzniosła się w powietrze, potem wyrównała
lot i
błyskawicznie poszła w kierunku Bakłużyna... Nad Dżumachlinką, diabli wiedzą
dlaczego,
wyłączył się odrzutowy silnik na paliwo ciekłe. Albo zatkała się jakaś rurka,
albo skończyło
się paliwo, a może wyczerpała się łaska...
Ale to już było nieważne... Srebrzystą, ostronosą, upierzoną pałeczkę sztafety
przejęła
społem cała Liga Czarodziei. Podchwycony kolektywnym zaklęciem o niesłychanej
mocy,
zaczarowany odrzutowy ładunek, nie posiadając na pokładzie żadnych przyborów
nawigacyjnych, dojrzał cel i ruszył na niego - nie wiadomo jak...
Jak przewidział wczoraj Gleb Portniagin, trafił dokładnie w iglicę. Trafienie
było
wyjątkowo celne. Przebijając dach, rakieta z łomotem wsunęła swój ryj wprost do
Sali
Klonowej, jakby chciała zapytać zaciekawiona: "Aczym wy się tutaj, dobrzy
ludziska,
zajmujecie?" Wybuchnąć w niej nie miało co, rzecz jasna, ale mimo to nie obeszło
się bez
ofiar. Mister Jim Crow (tenże sam podstarzały Murzyn) oberwał kawałkiem tynku z
sufitu, a
długozębnemu Angłosasowi, jak to przyjęto określać u nich, za granicą, "odjęło
pamięć"...
A najważniejsze - na ciekawskim nosie rakiety, wypisane wielkimi purpurowymi
literami, płonęło dumne słowo: "Łyck..." Reszty można było nie czytać...
Światem wstrząsnęło. Desantowy helikopterowiec "Tarava" znowu wszedł do Zalewu
Szczuki. Sojusz NATO ogłosił, że ma zamiar natychmiast nanieść rakietowo-bombowe

uderzenia na Łyck - ponieważ, dzięki Bogu, rozpoznanie celów przygotowano
zawczasu.
Mimo to, dla przyzwoitości, przysłali kolejne ultimatum. W odpowiedzi Patriarcha

Wszechłycka Afrykanin, który zastąpił na tym stanowisku zmarłego wskutek ostrej
niewydolności serca Porfiriusza, z właściwą mu bezczelnością ogłosił, że sam
wyjdzie na
spotkanie pokładowego lotnictwa USA. śeby łatwiej im było celować...
W Łycku, jak zresztą i w Bakłużynie, objawiono podwyższoną gotowość bojową,
rozesłano listy mobilizacyjne szeregowym i oficerom rezerwy. W Dzumachli w
trybie
alarmowym powołano do szeregów siły obrony cywilnej i zrealizowano dawną groźbę,

dotyczącą mobilizacji skrzatów.
Starszy lejtnant Paweł Obruszyn (dla przyjaciół i szefostwa - po prostu Pawełek)

Strona 140

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

został pilnie odkomenderowany do Dżumachły - jako wybitny specjalista od
skrzatów,
kołowiertków i pozostałych miastowych sił nieczystych. Ponury i długachny,
siedział na
położonym na boku taborecie pośrodku archiwum, z którego wyniesiono - nie
wiadomo
dlaczego - całe umeblowanie, i prowadził instruktaż:
- A więc, powtarzam... Amerykanie ogłosili, że dokładnie o trzeciej zaczynają
bombardowanie Łycka. Ale!... Powtarzam: ale!... Możliwe, że to celowa
dezinformacja... To
jest - bombardowanie może rozpocząć się o godzinę wcześniej, o godzinę później,
a może się
wcale nie rozpocząć... Niech was to nie niepokoi, nie smuci i nie raduje...
Wcześniej albo
później - zacznie się... Nie dziś - to jutro...
Różnokolorowe skrzaty dżumachlińskie pokornie siedziały w kucki wokół
instruktora.
Słuchały, nie oddychając, i bojaźliwie łypały oczkami.
- Wasze zadanie... Rozejść się do domów i pozostawać tam zachowując podwyższoną
uwagę... Maksymalnie!... Jeśli nagle poczujecie, że waszemu domowi grozi
niebezpieczeństwo (w tym przypadku - zniszczenie), natychmaist powiadomcie
gospodarzy i
starszego grupy. W żadnym razie nie próbujcie własnymi siłami zbić z kursu
skrzydlatą
rakietę albo zapobiec temu w jakikolwiek inny sposób. Nawet jeśli wam się to
uda, rakieta z
pewnością wpadnie w dom sąsiada, skąd my już ewakuować mieszkańców po prostu nie

zdążymy... Co?... Pytanie?... Kto tam wyciąga rączkę?...
Z puszystego tłumu wstał niewyróżniający się niczym, łopuchouchy trójbarwny
skrzacik, z którym starszy lejtnant rozmawiał wczoraj rano o Afrykaninie, i
zatykając się
spytał:
-

A... dlaczego Amerykanie będą nas... bombardować?...

-

Powtarzam... - wycedził Pawełek. - Dla wyjątkowo tępych... Nas

Amerykanie nie
będą bombardować... Będą bombardować Łyck... Ale!...
-
Skrzydlata rakieta, choć uważana jest za broń wysoce celną, mimo to może
przypadkowo... Rozumiecie? Przypadkowo!... chybić i trafić nie tam...
-

A... dlaczego ona tak... może?...

-

A dlatego, że sprzedawaliście "kadzidło" gremlinsom!... - nie wytrzymał

i wrzasnął
Pawelek. - Cholerni narkotykowi baroni!...
Po zakończeniu instruktażu i rozpuszczeniu zmobilizowanej siły nieczystej do
domów, starszy lejtnant Paweł Obruszyn podniósł się z taboretu, postawił go jak
należy,
podszedł do otwartego na oścież okna, oparł się o parapet. Archiwum sztabu
obrony cywilnej
mieściło się na trzecim piętrze, z tej wysokości widać było szeroką panoramę
miasta. W dole,
z zieleni sadów wysuwały się dachy prywatnego sektora. Trochę dalej leżały
zapylone ruiny
dwóch skrajnych rejonów, które niedawno stały się celem barbarzyńskiego,
okrutnego
ostrzału artyleryjskiego z Łycka... Jeszcze dalej błyszczała i straszyła się
Dżumachlinka, a na
tamtym jej brzegu... Pawełek wyprostował się, ze złością pokręcił głową - jakby
strząsał
komara, który zaplanował sobie lądowanie na jego prawym uchu.
Na tamtym brzegu błyszczącej łuską Dżumachlinki poruszał się ogromny tłum. Ale
nawet nie to wstrząsnęło Pawełkiem. Absolwent koledżu imienia Jefrema
Niedobrowa,
dyplomowany czarownik, wyraźnie dostrzegał sięgające zenitu migotliwe,
purpurowo-złote
lśnienie, otaczające wszystkich zgromadzonych. Aura kolektywna... Takie zjawisko

zazwyczaj występuje podczas modlitw zbiorowych, mityngów, pogromów i pozostałych

Strona 141

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

masowych przejawów jednomyślności. Na pogrom to nie wygląda. Widać, albo mityng,
albo
modły...
Epicentrum blasku bez wątpienia znajdowało się nad niewysokim, przysadzistym
człowiekiem w obszernej riasie, stojącym przed wszystkimi z ikoną w rękach... Ot
co! A więc
Afrykanin nie żartował, kiedy objawił, że sam wyjdzie na spotkanie skrzydlatych
rakiet.
Fanatyk - był i pozostanie fanatykiem!... (Pawełek był poruszony i oburzony do
głębi duszy).
Po co przywlókł ze sobą ludzi? Ilu ich tam? Z dziesięć tysięcy? Nie, więcej...
Dwadzieścia,
trzydzieści... i wszyscy z jakiegoś powodu z rozwartymi ustami... Śpiewają, czy
co?...
Pawełek szybko wymamrotał zaklęcie, wsłuchał się.
Kipi nasz rozum oburzony... - s'piewano na tamtym brzegu.
No, oczywiście... Zresztą, purpurowo-złocista, sięgająca niebios aura
rzeczywiście aż
kipiała od szlachetnej wściekłości, nawet w niektórych miejscach rozpalając się
do białości...
Kiedy dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie po tej stronie Dżuma-chlinki,
Pawełek
zmusił się do oderwania wzroku od tego wstrząsającego widowiska i spojrzał na
szosę. Tam,
w kierunku posterunku granicznego, z olbrzymią szybkością jechały dwa samochody:
czarna
limuzyna i trochę z tyłu dżip z ochroną. Czyżby prezydent?... Dokąd go tam
niesie?...
Domyślić się Pawełek nie zdążył... Leżące w ruinie rejony Dżumachły wypuczyły
się
brudnym obłokiem, a w część sekundy później napłynęła podobna do gromu fala
uderzeniowa. Dobrze, że okno, przy którym stał instruktor, było otwarte - w
dwóch sąsiednich
wyleciały szyby. Sady wzburzyły się, z jednego z dachów zwiało parę arkuszy
blachy.
Powietrze pociemniało od wzniesionego z ziemi w górę brudu...
Pozostało nam tylko podziwiać, jak doskonale przeprowadził starszy lejtnant
Obruszyn swój instruktaż... Bombardowanie Łycka rozpoczęło się przed wyznaczonym

czasem i na chybił trafił.
Gdy tylko zameldowano Portniaginowi, że na przeciwległym brzegu Dżumachlinki
zebrał się niesłychanie wielki tłum, natychmiast przerwał nadzwyczajne
posiedzenie Ligi
Czarodziei, nie tracąc ani minuty wyjechał na miejsce nadchodzących wydarzeń. Po
co?...
Właściwie - rzeczywiście - po co? Cóż za potrzeba? Wszystkie rachunki zostały
wyrównane,
bilans zamknięty. Afrykanin uczciwie wystrzelił rakietę w jego pałac, a o nic
więcej się nie
umawiali...
Poszukiwanie rozumowego wyjaśnienia tej dziwacznej eskapady Gleba Portniagina
nie ma sensu. Ponieważ jedynym jej powodem był strach. Strach o kumpla...
Czyżby rzeczywiście był aż tak głupi, żeby wyjść na spotkanie pokładowego
lotnictwa
USA? Na co on liczy? Na to, że do tłumu strzelać nie
będą?... No, oczywiście, nie będą!... Będą strzelać do Afrykanina, a za
pozostałych
potem, hurtem, w ostateczności, złożą przeprosiny...
Na zakręcie do posterunku granicznego prezydent rozkazał zatrzymać samochód i
wysiadł z niewłaściwym dla siebie pośpiechem. Właśnie w tej sekundzie skrzydlata
rakieta
trafiła w ruiny prywatnego sektora...
- Glebie Kondratyczu! - czepiając się rękawa marynarki, zupełnie po babsku zawył

referent. - Nie wolno panu tutaj przebywać!... Niebezpiecznie!...
Ruchem łokcia Portniagin uwolnił rękaw, ale od tyłu nadbiegali mor-dziaści z
ochrony... Trzeba było ich pozbawić możliwości poruszania się zaklęciem.

Strona 142

background image

Lukin Jewgienij - Purpurowa aura protopartoga

Tymczasem nad rejonem pojawił się ciężki i sepleniący ryk turbin. Nad łęgiem,
wstrząsając i marszcząc gładź zalanych łąk, drapieżnie i leniwie zawracało
"skrzydło"
amerykańskich samolotów.
Zabójcy!... Portniagin nienawidził ich. Nienawidził tych rekinów wyszczerzonych
pysków, tych czarno-żółtych stabilizatorów, nienawidził świszczącego, tępego
dźwięku
silników... Albowiem tam, na lewym brzegu Dżumachlinki, pośród ogromnego, z
natchnieniem śpiewającego tłumu, stał z ikoną w rękach jedyny bliski mu
człowiek...
- Zaklęcie... - przymilnie podszepnął jakiś wewnętrzny głos (możliwe, że
gadułki). -
Rzuć na nich zaklęcie... Jesteś szefem Ligi...
Jaka pokusa!
"Zwariowałeś? - w myślach zaczął opierać się prezydent. - Tutaj wszystko się
wyda!..."
- Myślisz o czarnych skrzynkach?... - zapytał hałaśliwie ten sam głosik.
"Ja o gremlinsach! Skrzynka, załóżmy, że zamilknie, ale gremlinsy nie będą
milczały!..."
Portniagin nie wytrzymał, zmarszczył się, ale nawet to mu nie pomogło. Wybuch na

niebie na moment zaćmił słońce. Powieki jakby roztajały, stały się żółtorózowe,
prawie
przezroczyste. A potem po okolicy jakby ktoś przywalił ogromnym, tęgim kułakiem
- lup!...
Dźwięk był tak gęsty i sprężysty, że odbierało się go całym ciałem.
Gleb zmusił się, otworzył oczy, podświadomie wybierając moment, kiedy na niebie
wybuchła jeszcze para takich samych oślepiających ogni
- i w okolicę przywalił już nie jeden kułak, ale oba za jednym zamachem.
Otoczona zlocisto-purpurową poświatą gromada na tamtym brzegu stała nie
naruszona. Za to na wysokościach, nad poczerniałą Dżumachlinką pojawiło się
kilka białych
baloników z czarnym ożyłkowaniem. Z gęstego białego dymu, nieregularnie kręcąc
fikołki,
sypały się czarne odłamki. To, nie mogąc się oprzeć mocy cudotwórczej ikony i
szlachetnej
wściekłości łyckiego ludu, wybuchały w powietrzu samoloty szturmowe Szóstej
Floty USA...
Prezydent stał jak skamieniały.
- Przyjacielu... - ledwie słyszalnie szepnął.
Na tak szczodrą wdzięczność Gleb nawet nie liczył. Nie, nie odłamki - cały złoty

deszcz spadł na Bakłużyno: kredyty, inwestycje, pomoc humanitarna... Wstąpienie
do NATO,
niech to diabli!...
I ten dureń chciał odejść na emeryturę! Sam do Hagi się prosił!...
- Nie, przyjacielu... - zduszonym głosem rzekł Gleb Portniagin, czując, jak do
oczu
napływają łzy. - My jeszcze sobie z tobą powojujemy...
Protopartorg - nieprzetłumaczalny neologizm: proto- (przez analogię z cerkiewnym
terminem protodiakon) i partorg (skrótowiec ze słów
part-org, czyli partyjny organizator), termin czasów ZSRR odpowiadający
polskiemu "sekretarz podstawowej organizacji partyjnej" (przyp.
tłum.).
Przekład za: Słownik przysłów i powiedzeń polsko-rosyjskkh i rosyjsko-polskich,
Warszawa 2003 (przyp. tłum.).
1 List św. Jana Apostola (2:15) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.).
Ewangelia wg św. Mateusza (10:14) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.).
Księga Powtórzonego Prawa (5:7) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.).
Neologizm utworzony z przedrostka metro- (z cerkiewnego terminu metro-polita) i
używanego w Polsce skrótowca wzorowanego na
nowomowie radzieckiej "politruk", tj. zastępca (dowódcy) do spraw politycznych
(przyp. tłum.)

Strona 143


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Łukin Jewgienij Wygłuszacz
Łukin Jewgienij Strefa sprawiedliwości
Aura człowieka, przykłady aury oraz jak ją odróżnić od powidoku
3 oko ćwiczenia, aura
aura i zorza polarna eioba
Aura człowieka, przyklady aury
Maćkowiak Ewa - Ćwiczenia z Czakrami, aura, czakry,bioterapia
Jeżówka purpurowa, 1. ROLNICTWO, Rośliny lecznicze
AURA I CZAKRAMY, Etyka psychologiczna, ezo
Maha Ghosananda - Krok Po Kroku - Medytacje o mądrości i współczuciu., Medytacje, Czakry, Aura [Medi
Aura
Nexus 57 2008-1, Pionierzy badań nad aurą..., Pionierzy badań nad aurą
Manu – Protoplasta Ludzkiej Rasy
Purpura męczeństwa Duchowieństwo polskie w?chau
aura

więcej podobnych podstron