Jewgienij Łukin
Wygłuszacz
Z tomu Portret wiedźmaga w młodości („Partriet kudesnika w junosti”)
Opowieści z Bakłużyno w tłumaczeniu EuGeniusza Dębskiego
A wy na tej ziemi żyjecie,
Jak czerwie w spróchniałym pniu drzewa:
Ani rymu nikt o was nie ułoży,
Ani piosenki o was nie zaśpiewa!
Maksym Gorki
I nagle włączyłem swoje urządzenie! A ci się przestraszyli, przerazili wręcz, jak
zwyczajne owce!
Ray Bradbury
– A to takie z ciebie ścierwo... – marudnym tonem uczynił zarzut klientowi stary
czarodziej Jefrem Niechoroszew, wysłuchawszy do końca jego opowieści. – Nie
lubisz, rozumiem, jak naród odpoczywa duchowo?
Po trzydniówce zawsze był dość obcesowy w stosunkach z ludźmi, ale nawet jeśli
był co nieco chamowaty, to w sposób specyficznie dobroduszny, i prawie nikt się na
niego z tego powodu nie gniewał.
A tu trafił się klient eksplozywny, co się zowie. Podryguje, ręce fruwają z miejsca
na miejsce, ostra grdyka wysunięta do przodu ofiarnie i wyzywająco zarazem, jak
u hugenota w wigilię Nocy Świętego Bartłomieja: macie, rżnijcie!
– Ja też jestem naród! – Klient od razu wskoczył na wysokie obroty. – I wcale nie
wiadomo, jakich ludzi jest więcej: takich, jak ja, czy...
Czarodziej zarechotał.
– Więcej, mniej... – wycedził leniwie. – Kto jest głośniejszy, ten jest naród,
rozumiesz?
Gość zacisnął zęby. Kości policzkowe i zapadnięte blade policzki pokryły się
plamami. Przez chwilę wydawało się nawet, że wstanie i trzaśnie drzwiami.
Nie wstał. Wytrzymał.
– Dobra! – rzucił. – Twoje na wierzchu. Ścierwo ze mnie... Ale teoretycznie,
można ich wyciszyć?
– Ależ można... – posępnie odparł wieszcz, czując, że nie odczepi się klient, oj nie.
Ale też nie lubił, Niechoroszew, wdawać się w zaklinanie na kacu, silnie nie lubił. –
Wszystko można... Dlaczego nie? Rzucę na ciebie zaklęcie...
– Na mnie?!
– Przecież nie na siebie, nie? Trzask-prask, i po krzyku. Nie będziesz ich więcej
słyszał...
Przez kilka sekund klient trwał w osłupieniu.
– No to są jaja – powiedział w końcu. – To po licho ja sobie daczę kupowałem?
Żeby siedzieć w martwej ciszy?.. A szpaki? A żaby?.. Przecież muszę się przywitać,
jak sąsiad się odezwie...
– Nie ogłuszę cię całkowicie... – skrzywił się czarodziej. – Żaby będziesz słyszał,
szpaki... sąsiadów też, jeśli się do ciebie odezwą...
Klient rzucił szybkie pełne niedowierzania spojrzenie na czarodzieja i pogrążył
się w niespokojnym namyśle.
– Hm... Myślałem, że wy na innych rzucicie zaklęcie... – mruknął niepewnie. –
Albo na cały teren...
– Na cały teren będzie troszki drogo – zauważył stary cudodziej.
Milczeli chwilę, pogrążeni w rozmyślaniach. Na obudowie monitora, zwieszając
senny pysk na zakurzony ślepy, aż chciałoby się rzec: zasnuty pajęczyną ekran,
rozwalił się kudłaty kocur, ale nie czarny, jak należałoby sądzić, a biały z szarymi
plamami. Zwierz, co było widoczne, tracił sierść, ponieważ dywan w zachłamionym
pokoju czarodzieja wyglądał jak źle uprzątnięte pole bawełniane.
– Nie rozumiem tylko – poskarżył się klient. – Po co oni ze sobą głośniki ciągną
na łono? Nie mogą w mieście się nasłuchać? Mam pecha do sąsiadów... Z prawej
Dmitro Karabastrow, z lewej Walerka Prokopjew, a działki wąskie, jak wstążki
makaronu, żeby każdy miał dostęp do jeziora...
Gospodarz udawał, że słucha, nawet czasem kiwał głową ze współczuciem, sam
natomiast kombinował, jakby tu się wycwanić i użyć jakiegoś tańszego zaklęcia
i może prostszego, żeby za bardzo mózgu nie szarpać. Mdliło Jefrema, kiwało. Ale
wyrzucić klienta za próg to zły omen.
– No i jak hukną z obu stron!.. – marudził klient.
Kot na monitorze z nudów ziewnął, prezentując różowy pysk i, przeciągnąwszy
się, zwinął w precel, łącząc pysk z ogonem. Kot widywał tu klientów naprawdę
różnistych.
– Niby, dobra, nie możesz, facet, bez ryku w uszach – namiętnie perorował gość.
– Kup sobie debilnik ze słuchawkami! Dlaczego, pytam, cały powiat zagłuszasz
swoją muzyką?..
Przy słowie „zagłuszasz” stary wiedźmag poderwał się, mętne oczka zapłonęły.
Olśniło, znaczy się.
– Jest! – zawołał. – Dokładnie to! Idź kup sobie debilnik na sedeki... taki prosty...
bez bajerów...
– Czy wy sobie kpicie?! – Klient w końcu nie wytrzymał i poderwał się na równe
nogi.
– Nie rzucaj się, tylko słuchaj! Księżyc jest w pierwszej ćwiartce, tak? Wyjdziesz
z domu dokładnie o północy, debilnik trzymaj za pazuchą. I pilnuj, żeby księżyc był
cały czas za lewym ramieniem. Potem spluń na wszystkie strony świata i druciki do
słuchaweczek – słuchasz mnie? – oderwij... U nasady, bez oszczędzania. Tylko
uważaj, nie wyrzuć – a ja potem na debilniku z nich zrobię zawiązy, rozumiesz?
– Co zrobicie?
– Zawiązy. Węzły z zamową... Co sprawi, że debilnik będzie działał jako
wygłuszacz. Tanie i silne, nie? Hektar pokryje lekko, z nawiązką, a ty, przecież,
więcej nie chcesz, tak? Jaką masz działkę? Sześć arów?
***
Wysiadłszy z brzęczącego i zgrzytającego całym sobą mikrobusu na pętli
„Chuliwy chutora”, Jegor Nadtoczij ominął osadę i ruszył dubrawą w kierunku
osiedla podmiejskich dacz. Kończył się kwiecień. Z gałęzi zwisały w wielkiej ilości
jasnozielone robaczki na połyskujących niewidzialnie cienkich, jedwabistych
niteczkach; Jegor co i rusz musiał między nimi lawirować.
Szedł, nie kryjąc zjadliwego uśmieszku, i od czasu do czas głaskał głęboką
kieszeń szortów, w której leżał zaczarowany debilnik z zawiązami z drucików. Czyli
wygłuszacz. Emiter zakłóceń. Jak na razie nie musiał go używać: ani radia nie było
w najbliższej okolicy, ani telewizora. Tylko odkuwał suche gałązki niewidzialny, zły
dzięcioł – widać nie trafił mu się jeszcze smaczny larwi kąsek. Z prawej w lukach
między pniami wymachiwał szarym listowiem osikowy zagajnik, z lewej widniało
niebo i wypinała się w kierunku ziemi zwarta białocielna chmura.
Och, doczekacie wy się u mnie, panowie... – smakował triumf Jegor, przemykając
pod kolejnym jasnozielonym robaczkiem. – Och, doczekacie się...
Na wprost na kursie pojawiły się zalewowe łęgi, i od razu, odbijając się od tafli
wody, jasny kobiecy głos z odległego głośnika oznajmił z radością: „A teraz
w wykonaniu chóru kozaczego wysłuchacie pieśni z tekstem Guillaume Apolineire
„Pod mostem Mirabeau cicho płynie Sekwana...”
Kilka sekund później chór dał do wiwatu – z pohukiwaniem, modulacją
i świstem. Jegorem wstrząsnął dreszcz.
Wkrótce pojawiły się pierwsze dacze. Audiopojedynek Karabastowa
i Prokopjewa słychać było z daleka. Eksplozja ciężkiego rocka rozbiła w dym
srebrnogłosy chór chłopięcy, złożony z dzieci rodzin patologicznych, a na
przeciwnym końcu osiedla ktoś ogłuszająco śpiewał „Oczi czornyje”, przy tym
kantował i fałszował tak, jak nie kantuje nawet Cygan na końskim targu.
Chyba już czas... Jegor wyjął debilnik i rozwinął go z papieru, na którym
natchnionymi fantazyjnie literami stary czarodziej Jefrem Niechoroszew wypisał był
tekst startowej zamowy. Starannie przeczytawszy wszystko co do słóweczka –
z miną maksymalnej złośliwości na ostrej jak szydło twarzyczce – wdusił oznaczony
magicznym krzyżykiem przycisk.
Nie zawiedź mnie, magu, proszę...
I nie zawiódł. Już w następnej sekundzie wszystkie głośniki w okolicy rozdarły
się magicznie wywołanym obrzydliwym falującym wyciem. Gdyby Jegor Nadtoczij
był starszy o jakieś tam pięćdziesiąt lat, to by rozpoznał ów bezlitosny tępy ryk,
przez który – ze zmiennym powodzeniem – usiłował był kiedyś przedrzeć się „Głos
Ameryki”, „Swoboda” i inne wraże radiostacje, których misją było wywoływanie
wątpliwości w uczciwych i prostych sercach obywateli radzieckich.
– No i teraz zobaczymy, jak długo wytrzymacie... – szyderczo rzucił w przestrzeń
Jegor, pakując wygłuszacz do kieszeni szortów.
Śmiertelnie przerażony koszmarnym rykiem, od którego, jak się wydawało,
wibrowało już całe osiedle, przeraźliwie kracząc i machając skrzydłami, rzucił się do
ucieczki rozczochrany gawron. Ale właściciele dacz – ludzie uparci – ciągle nie mogli
uwierzyć, że to, co słyszą to na serio, i na długo.
To nic. Jeszcze pięć, góra dziesięć minut – i rzucą się, kochaneczki, do miasta – do
serwisu aparatury. A w mieście usłyszą, że nie ma problema! Wszystko jest okejowo,
wszystko działa...
Za płotem ze sztachet, opierając się spracowanymi rękami o stylisko szpadla,
sterczał Dmitro Karabastow i z ciężkim niedowierzaniem na twarzy wsłuchiwał się
w wycie, płynące z wnętrza stojącego przed nim na taborecie radioodbiornika.
– Czołem, sąsiedzie! – ostrożnie odezwał się Jegor.
Dmitro zerknął nań zezem spod zasępionych brwi.
– Czołem, czołem... – odpowiedział ponuro, po czym znowu zatroskany wgapił
się w szalejący odbiornik. – No i popatrz: co chcą to z nami robią! Słyszałeś kiedy coś
takiego?
Myśląc tylko o tym, żeby się jakoś niechcący nie zdradzić, Jegor Nadtoczij uniósł
ramiona i udając przerażenie potrząsnął głową.
– Nie no, za cholerę nie rozumiem współczesnej muzyki – przyznał załamany
Dmitro. – Bo co to jest?! No co? A jakie kiedyś puszczali melodie, jakie piosenki!
Radosne, i wzruszające... A to co jest? Ani słów, ani melodii – ryk i tyle...
Powzdychał, powzdychał, i, machnąwszy z rezygnacją ręką, podkręcił
potencjometr na maksa.