p
o
p
rostu
polski serwis wolnościowy
chomsky:
proste
prawdy
http://poprostu.pl
Odkrywając
proste prawdy
Wstęp do „Rok 501...”
Zbigniew Jankowski
Świadomość każdego człowieka kształtowana jest
przez zbiór przekonań, symboli, zwyczajów i mitów
dominujących w kulturze, w jakiej żyje. Jedną z waż-
niejszych funkcji kulturowego dziedzictwa jest utrzy-
manie panującego status quo to jest społecznej hierar-
chii i definiowanych przez grupy uprzywilejowane
form porządku. Każda struktura społeczna nakłada na
jednostkę szereg religijnych, obyczajowych, ekono-
micznych i prawnych ograniczeń pomniejszających
indywidualną wolność człowieka; ...ty nie masz nigdy
najmniejszego prawa, by podnieść swe czoło, dopóki
nie odkryjesz czegoś, co nazwać można „mechani-
zmem intelektualnej samoobrony” tj. obrony przeciw
ideologicznym dogmatom i kulturowym pewnikom.
Przed ludźmi, którzy potrafili zrozumieć tę prawdę
pojawiało się zawsze coś nowego do ODKRYCIA.
Na początku lat 1970 telewizja holenderska przed-
stawiła program z udziałem dwóch wybitnych indy-
widualności intelektualnych naszego wieku, francu-
skiego filozofa i historyka Michela Foucault oraz
amerykańskiego profesora lingwistyki Noama Chom-
sky'ego. Tytuł programu brzmiał „Ludzka natura:
sprawiedliwość a władza”. Dwaj zaproszeni goście
przedstawili dosyć różne sposoby podejścia do pro-
blemu i w niewielu momentach przyznawano sobie
rację. Jedyną kwestią, co do której nie mogli się nie
zgodzić, było stwierdzenie, że współczesne zachodnie
systemy polityczne mają bardzo niewiele (jeśli cokol-
wiek) wspólnego z demokracją.
Pogląd ten jest dla większości z nas trudny do zro-
zumienia i jeszcze trudniejszy do zaakceptowania.
Wynika z niego bowiem, że albo różnie interpretu-
jemy sens słowa demokracja albo też różnie oceniamy
własną rzeczywistość. Bardziej już przemawiają do
nas słowa Winstona Churchilla, jakie wypowiedział
ten jeden z bardziej podziwianych w naszym kręgu
kulturowym myślicieli politycznych: „...rządy świata
muszą być powierzone narodom usatysfakcjonowa-
nym, które nie pragną dla siebie niczego ponad to, co
same posiadły. Jeśli rządy świata znalazłyby się w
rękach głodnych narodów, wówczas zawsze istniałoby
niebezpieczeństwo. Nikt z nas nie ma jednak jakich-
kolwiek powodów, by pragnąć czegokolwiek więcej.
Pokój utrzymany będzie przez narody, które żyły
według własnych zasad, bez większych ambicji. Na-
sza siła umieszcza nas ponad resztą. Byliśmy niczym
bogacze żyjący w pokoju na swoich rodzinnych zie-
miach”.
1
Metafizyka, która ukształtowała naszą współcze-
sną wiedzę polityczną, jest dla większości z nas nie-
przystępna bo jest ezoteryczna, czyli zrozumiała tylko
dla wybranych. „Wybrani” to eksperci – świecki kler,
jak nazywa ich Noam Chomsky – którymi są jednostki
przygotowane do tego, by artykułować opinie ludzi
będących u władzy. W ciągu całego okresu tworzenia
się tzw. nowoczesnej demokracji nie powstała jak
dotąd w kręgach politycznych poważniejsza próba
zakwestionowania zasady wyrażonej przed dwoma
wiekami przez prezydenta Kongresu Kontynental-
nego, Johna Jay'a, pierwszego przewodniczącego
Sądu Najwyższego USA, w formie maksymy mówią-
cej, że „ludzie, którzy posiadają państwo powinni nim
rządzić”.
W debatach nad Federalną Konstytucją (w roku
1787), pisze w „Powers and Prospects” Noam Chom-
sky, James Madison, późniejszy czwarty prezydent
Stanów Zjednoczonych, zwrócił uwagę, że „w Anglii,
w dzisiejszych czasach, jeśli wybory objęłyby wszyst-
kie klasy ludzi, własność posiadaczy ziemskich znala-
złaby się w zagrożeniu. Wprowadzono by wkrótce
prawo rolne”. Aby zatem zapobiec takiej niesprawie-
dliwości, „nasz rząd powinien zabezpieczyć trwałe
interesy naszego państwa przed innowacjami” po to,
by „chronić zamożną mniejszość przed większością”
społeczną.
2
Madison utrzymywał, że istnieją dwa „zasadnicze
cele rządu”: „prawa ludzi i prawa własności”, podkre-
ślając, że tym drugim należy nadać priorytet. W prze-
ciwnym razie prawo własności byłoby w ciągłym
zagrożeniu, jakie stwarzałaby „wola większości”
mogąca, przez swoją siłę w systemie demokratycz-
nym, „wkroczyć na prawa mniejszości”. Prawo wła-
sności było oczywiście rozumiane jako prawo ludzi,
ale tylko tych, którzy z definicji zaliczać mają się do
uprzywilejowanej mniejszości. Zasady konstytucyjne
obejmowały zatem „prawa ludzi” (rights of persons)
i dotyczyły w sposób jednolity ogółu społeczeństwa.
Priorytet „praw własności” w projektach madisońskiej
demokracji ujawnił się w systemie konstrukcji rządu,
który miał znaleźć się w rękach zamożnej mniejszości.
„W pewnym sensie można powiedzieć, że Państwo
należy do właścicieli ziemi”. 2
Z czasem właścicieli ziemi zastąpili przemysłowcy
i finansjera, ale koncepcja demokracji amerykańskiej,
jak nazywają swą formę plutokracji zachodni erudyci
i inteligencja, przetrwała jako ideał do dzisiaj.
Retoryka i demagogia dopasowywały się, jak zawsze,
do potrzeb tych, którym oprócz prawa własności
potrzebne są również uznanie i prestiż.
Kiedy po drugiej wojnie światowej Stany Zjedno-
czone wyłoniły się jako najprężniejsza gospodarka
i potęga militarna świata, pisze w innej publikacji
(„Year 501 the Conquest Continues”) Noam Chomsky,
ludzie odpowiedzialni za „trwałe interesy państwa”
porozumiewali się językiem również bardzo
rzeczowym i precyzyjnym. W roku 1948 przewodni-
czący personelu Planowania Politycznego Departa-
2
mentu Stanu George Kennan stwierdził, że „Powinni-
śmy zakończyć rozważania na temat tak mglistych i...
nierealnych celów, jak prawa człowieka, podnoszenie
standardu życia i demokratyzacja” i zacząć „działać w
czystych koncepcjach siły”, „nieskrępowani przez
ideologiczne slogany” o „altruizmie i światowym
dobrodziejstwie”. Chodziło o utrzymanie „pozycji
przewagi” Stanów Zjednoczonych, jaka separuje
przeogromne bogactwo tego państwa od ubóstwa
reszty. Zadaniem ideologów było i jest wytwarzanie
sprzyjającego klimatu do realizacji celów elity poli-
tycznej. Każda grupa rządząca w każdym państwie
musi stawić czoła podobnym problemom, jakie stwa-
rza większość społeczna mogąca jedynie zagrozić
interesom tych, którzy rządzą. Nigdy w historii nie
było inaczej. Ideologia była zawsze niezbędnym na-
rzędziem, za pomocą którego elity komunikowały się
z masami.
3
„Racjonalni są jedynie bierni obserwatorzy” wyda-
rzeń politycznych, jednakże „głupota szarego czło-
wieka” sprawia, że kieruje się on nie rozumem ale
wiarą, a ta naiwna wiara wymaga tworzenia „niezbęd-
nych iluzji” i „emocjonalnie przekonywującego su-
per–uproszczenia”, które dostarczają prostemu czło-
wiekowi ideolodzy czy twórcy mitów po to, by utrzy-
mać go na właściwym kursie, jak nauczał teolog esta-
blishmentu Reinhold Niebuhr nazwany przez Georga
Kennana „ojcem wszystkich nas”.
4
W takim klimacie politycznej kultury dokonała się
„rewolucja” w „praktykach demokratycznych”, jak
pisał w latach 1920 Walter Lippmann, jeden z bardziej
wnikliwych obserwatorów wydarzeń społeczno–
politycznych w USA. Rewolucja ta doprowadziła do
wytworzenia technik kontroli opinii, które określił
jako „the manufacture of consent” czyli wytwarzanie
przyzwolenia. Eufemizm dla tego określenia znamy
dzisiaj powszechnie jako „public relation industry”,
jakiemu powierzono zadanie „kształcenia narodu ame-
rykańskiego w sprawach dotyczących ekonomicznych
faktów życia” w celu zapewnienia przychylnej atmo-
sfery dla biznesu oraz kontroli „opinii publicznej”,
która stanowi „największe niebezpieczeństwo, przed
jakim stoi przedsiębiorstwo”, ostrzegał przed osiem-
dziesięcioma laty przewodniczący AT&T.
4
Teoria o „głupocie szarego człowieka”, będąca
fundamentem dla kultury politycznej kapitalistycz-
nych społeczeństw karmionych „niezbędną iluzją”
i „emocjonalnie przekonywującym superuproszcze-
niem”, została gruntownie i interdyscyplinarnie prze-
dyskutowana przez Noama Chomsky'ego wywołując
niemałe zamieszanie w kręgach intelektualnych wol-
nego świata. Człowiek, który stwierdził, że „edukacja
jest systemem narzuconej ignorancji” należał w ostat-
nich dwudziestu latach do grona dziesięciu najczęściej
cytowanych myślicieli, a jak musiała przyznać redak-
cja New York Times Book Review: „oceniając w
kryteriach siły, skali, oryginalności i wpływu swojej
myśli, Noam Chomsky jest ewidentnie najbardziej
znaczącym współcześnie żyjącym intelektualistą”.
5
Teoretyk języka i aktywista polityczny ma nad-
zwyczajny dorobek na swoim koncie nie znajdujący
precedensu w ostatniej historii Ameryki. Fundamen-
talnie przekształcił temat lingwistyki będąc jednocze-
śnie jednym z najbardziej rzeczowych i konsekwent-
nych krytyków władzy politycznej w każdym naj-
mniejszym detalu. W roku 1957 opublikował swoją
pracę „Syntactic Structures”, która zainicjowała to, co
nazywane jest powszechnie Chomskyan Revolution in
linguistics (Chomsky’ego Rewolucją w lingwistyce),
zyskując sobie przydomek Kopernika lingwistyki.
Zaproponował całkowicie nowy sposób patrzenia na
teorię gramatyki uniwersalnej, czyli wspólnej wszyst-
kim językom. Zasady gramatyki uniwersalnej są fun-
damentem wszystkich języków naturalnych. Chomsky
dowodził, że ten fundamentalny system gramatyczny,
czy po prostu mechanizm umożliwiający uczenie się
języka jest specyficzną dla naszego gatunku, wro-
dzoną cechą istot ludzkich.
W roku 1988 w uznaniu dla jego osiągnięć w dzie-
dzinie nauk podstawowych Noam Chomsky otrzymał
nagrodę Fundacji Inamori wręczaną w byłej stolicy
Japonii Kyoto, a przyrównywaną pod względem pre-
stiżu i wartości finansowej do Nagrody Nobla.
Od wielu lat jest wiodącym krytykiem władzy
państwowej, a w szczególności polityki zagranicznej
Stanów Zjednoczonych i zachodniego neokoloniali-
zmu. W swoich publikacjach politycznych i na od-
czytach wygłaszanych w wypełnionych po brzegi
salach college'ów i uniwersytetów w całych Stanach
Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i nawet
w Australii tłumaczy tym, których liderzy nazywają
„ogłupiałym motłochem”, rzeczy, które w każdym
demokratycznie funkcjonującym społeczeństwie ro-
zumiałoby każde potrafiące czytać i pisać dziecko.
„Głównym problemem w sprawach międzyludzkich,
jakie nie są ludziom obojętne”, mówi Chomsky, „jest
to, że nikt nie rozumie niczego”.
6
To właśnie dzięki
korupcji intelektualnej kultury zachodu, możliwym
było i jest wytwarzanie społecznego przyzwolenia
i poparcia dla politycznej opresji eksploatacji
i ludobójstwa w obszarach usługowych zachodniej
cywilizacji.
Elity polityczne współczesnych społeczeństw na-
zywanych demokratycznymi zdołały rozwinąć me-
chanizmy kształtowania opinii publicznej i ideologie
podtrzymujące stary system hierarchii opartej o prawo
do przywłaszczania, kontrolowania i niszczenia środ-
ków egzystencji ludzkiej i co równie ważne – prawo
do decydowania o sposobie ich użycia i podziału. Przy
ograniczonej możliwości stosowania przemocy pań-
stwowej jako mechanizmu kontroli społecznej, sprawą
szczególnej wagi we współczesnych społeczeństwach
przemysłowych stało się stworzenie mechanizmów
kształtujących opinię publiczną oraz instytucji odpo-
wiedzialnych za wytwarzanie społecznego przyzwole-
nia dla działań w procesie projektowania i realizowa-
nia celów politycznych.
Nie jest to zresztą aż taką nowością.
3
Formy indoktrynacji społecznej, chociaż przybie-
rały różny charakter, istniały w każdym systemie
państwowości zawsze tam, gdzie pojawiał się motyw
podziału pracy i nierozerwalnej z tym eksploatacji
i opresji. Kastowy system cywilizacji indyjskiej sta-
nowi skrajną formę zinstytucjonalizowanej nierówno-
ści społecznej, jaką stworzyli w procesie powstawania
państwa Aryjczycy po podboju ziem doliny Gangesu
zamieszkałej przez mniejsze społeczności cywilizacji
Harappa, wcielane z upływem czasu w scentralizo-
wane politycznie ośrodki większej skali. Hinduizm ze
swym systemem kastowym jest religijną formą in-
doktrynacji, jaka ewoluowała w procesie podporząd-
kowywania politycznego ludności podbitej przez
plemiona indo–europejskie, umieszczając najeźdźców
w kaście dającej najwyższe przywileje socjalne i eko-
nomiczne. Cztery varnas, czyli kolory (Brahman,
Kshatriya, Vaisya i Sudra), były wczesną formą sys-
temu kastowego, przypisującego ludziom odpowied-
nie prawa działalności ekonomicznej (zawodowej).
7
Pod tym względem powstające dwa wieki temu
państwo amerykańskie było bardzo podobne. „Demo-
krację zdefiniowano jako system kastowy zorganizo-
wany przez koncepcję zwaną rasą”, pisze jeden
z czołowych autorytetów od historii amerykańskich
Indian, Francis Jennings. W systemie tym imigranci
z Europy byli arbitralnie uznawani jako 'biali' i stano-
wili kastę uprzywilejowaną. Afrykańczycy i Azjaci
tworzyli kasty najniższe, a ich zadaniem było usługi-
wanie. Podobnie jak hinduizm, prawo kasty 'białej'
wykluczało możliwość 'awansowania' do kasty wyż-
szej: „nawet jeśli tylko jeden przodek danej osoby,
nieważne jak bardzo dawny, dawał zidentyfikować się
jako Azjata lub Afrykańczyk, nie można było zaliczyć
jej do 'białych'„, zgodnie z ustawodawstwem najsu-
rowszych pod tym względem stanów: Luizjany i Po-
łudniowej Karoliny. „Demokracja oznaczała równość
pomiędzy białymi. W Afryce Południowej w wieku
dwudziestym ten rodzaj demokracji nazywano demo-
kracją Herrenvolk”, czyli „demokracją wśród kasty
rządzącej”, kontynuuje Francis Jennings.
8
Rasizm, tak jak każdy inny mechanizm indoktry-
nacji, był ideologiczną koniecznością powstałą dla
wytłumaczenia opresji, w tym wypadku systemu opre-
sji jaki Europejczycy stworzyli w stosunku do obcych
kultur (głównie afrykańskich) w celu ekonomicznej
eksploatacji podbitych ludów. Istnieje on do dziś w
całym obszarze kultury zachodniej, tworząc funda-
ment wiary w naszą cywilizacyjną przewagę wynika-
jącą z naturalnych (jak wolimy to interpretować)
przemian historycznych, będących jednak w ostrej
sprzeczności z naszą własną chrześcijańską etyką.
„Znana europejska pogarda dla Afrykańczyków”,
pisze ekspert od historii Afryki Basil Davidson, „była
postawą, jaką stworzył atlantycki handel niewolni-
kami po roku 1650, i, w okresie późniejszym, kultura
europejskiego kapitalizmu. Nie miała żadnego instru-
mentalnego znaczenia, na żadną skalę, przed drugą
połową siedemnastego wieku, a została powszechnie
zaakceptowana dopiero w wieku osiemnastym”. Por-
tugalscy, holenderscy i angielscy żeglarze penetrujący
wcześniej wybrzeża afrykańskie nie odnotowywali
w swych dziennikach niczego, „co mogłoby wydać im
się dziwne lub zepsute, ale naturalne czy wręcz zna-
jome”. Cywilizacje, które napotykali, podobne były do
modeli europejskich, różniły się zaledwie pod wzglę-
dem zewnętrznej formy czy rytuału; nie zawsze, po-
mimo panującego bogactwa, kupcy europejscy znaj-
dywali zbyt na swoje towary, gdyż nie wszędzie były
one wystarczająco atrakcyjne. Fakt cywilizacyjnego
zaawansowania wielu regionów Afryki został przez
współczesnych historyków potwierdzony.
9
Jakie wyobrażenie na ten temat przeważyło w eu-
ropejskim kręgu kulturowym, zapytajmy sąsiada.
Jednym z większych sukcesów ideologicznych za-
chodniej kultury jest przeświadczenie o spełnieniu się
historycznego planu w naszym marszu ku wolności
i demokracji i przekonanie, że nasze cywilizacyjne
zdobycze powinny teraz oświecić również społeczno-
ści i narody innych kręgów kulturowych. Jednocześnie
elity „usatysfakcjonowanych narodów” zbierają swoje
żniwo, opowiadając „ogłupiałemu motłochowi” bajki
o wolnym rynku, pomocy gospodarczej dla Trzeciego
Świata i walce ze światowym terroryzmem – tak jak
czyniła to prasa 'wolnego świata', gdy opisywała nam
Peru roku 1997 wykorzystując stare, wypróbowane
metody propagandy Goebbelsa, która nazywała swego
czasu polskich partyzantów komunistycznymi terrory-
stami. Takie jest prawo usatysfakcjonowanych.
„Największe międzynarodowe operacje terrory-
styczne, jakie są znane, to te, które prowadzi Wa-
szyngton”, mówi Chomsky „Jeśli prawo trybunału
norymberskiego zostałoby zastosowane, wówczas
każdy powojenny prezydent USA byłby powieszony”.
„Moralność w sprawach międzynarodowych jest za-
sadniczo na poziomie nie wyższym niż za czasów
Dżyngis Hana”.
4
Jak do tej pory trudno jest nam, jako społeczeń-
stwu, zbliżyć się nawet do takich problemów; nie
mówiąc już o możliwości zmienienia czegokolwiek.
Nie ma też w tym nic dziwnego, skoro cała nasza
kultura społeczno-polityczna ogranicza się do „wiary
w absurdalnych miliarderów-zbawicieli, mitów
o niewinnej przeszłości i szlachetnych władcach, reli-
gijnego i szowinistycznego fanatyzmu, kultów konspi-
racyjnych, niezorientowanego sceptycyzmu i rozcza-
rowania”, czyli „mieszaniny, która nie przyniosła
szczęśliwych konsekwencji w przeszłości”.
10
Źródła:
1. Noam Chomsky pod redakcją Jamesa Peck'a
„Chomsky Reader”, New York, Pantheon Book,
1987, s.76; także W.S.Churchill: The Second
World War, tom 5., Closing the Ring. Boston:
Houghton Mifflin Co., 1951, s. 382.
4
2. Noam Chomsky, „Powers and Prospects”, South
End Press, Boston, MA. 1996, s. 117–8
3. Noam Chomsky, „Year 501 the Conquest Conti-
nues”, Black Rose Books, Montreal, New York,
1993, s. 33.
4. Mark Achbar, „Manufacturing Consent. Noam
Chomsky and the Media (fragmenty: John Jay,
Walter Lippmann, Reinhold Niebuhr, AT&T don,
oraz cytaty: „edukacja i ignorancja”, „prezydenci
USA”, „prawa norymberskie”, „Dżyngis Han”).
5. Artykuł Paul'a Robinson'a, recenzja Chomsky'ego
„Language and Responsibility” w New York Ti-
mes Book Review, 25.2.1979, s. 3 i 37.
6. Artykuł Dirk'a Beck'a „A Professor of Simple
Truths”, 29.2.1996, Vancouver, „The Georgia
Straight”.
7. John H.Bodley, „Cultural Anthropology. Tribes,
States, and the Global System”, Mayfield, Moun-
tain View, California, London, Toronto, 1994,
rozdział 9.
8. Francis Jennings, „The Founders of America”,
Norton, 1993, s. 309– 310.
9. Basil Davidson, „The Search for Africa”, Times
Books, 1994, s. 43.
10. Noam Chomsky, „Year 501 the Conquest Conti-
nues”, Black Rose Books, Montreal, New York,
1993, s. 64.
Zyskają jastrzębie
Wywiad dla La Jornada (14 września 2001).
Noam Chomsky: Terrorystyczne zamachy na
USA dotkną głównie biednych i uciskanych całego
świata. To prezent dla zarówno amerykańskiej jak
i izraelskiej skrajnej prawicy. A odwet będzie takim
samym prezentem dla Bin Ladena. Planowana odpo-
wiedź jest dokładnie tą, na którą czeka on i jego przy-
jaciele. Tą, która przyniesie im masowe poparcie
i która pociągnie za sobą nowe, być może gorsze, za-
machy. Tą, która zintensyfikuje wojnę.
Spójrzmy na przykład w mniejszej skali – Irlandię
Północną. Tam po obu stronach barykady znajdziemy
jastrzębie – ludzi u władzy, beneficjantów status quo.
To oni nakręcają spiralę przemocy, choć to nie oni
pociągają za spust i nie oni giną. Śmierć ludzi po ich
stronie daje im jedynie więcej okazji do zabijania.
Odnieśmy to teraz do poziomu superpotęg i samobój-
czych zamachów, których nie można powstrzymać.
Jedynie jastrzębie obu stron czerpią korzyści, cierpi
reszta.
USA planuje w tej chwili wojnę typu, do którego
Zachód jest przyzwyczajony, tj. będzie chciało przy-
puścić masowy atak. Problem jednak w tym, że tym
razem wszystko wyglądać będzie prawdopodobnie
inaczej. To jest to, czego Bin Laden i jemu podobni
oczekuje – masowych ataków. Odpowie prawdopo-
dobnie nowymi zamachami terrorystycznymi. Takich
zdarzeń jak te we wtorek nie da się powstrzymać.
Chociaż cała siła powietrzna Stanów była we wto-
rek pod ręką, nikt nie mógł nic zrobić. [Terroryści]
byli samobójcami, doskonale przygotowanymi na
śmierć. W 1983 samobójcza próba zamachu zlikwi-
dowała największą siłę militarną Libanu. To nie był
nic nie znaczący fakt– nikt nie może zatrzymać takich
zdarzeń.
Nie chcę nawet wspominać o rodzajach zagrożeń,
jakie – jeśli tylko się zastanowić – rysują się całkiem
wyraźnie. Jak trudno np. byłoby przenieść siedmioki-
logramową bombę plutonową przez meksykańską lub
kanadyjską granicę [USA]? Czy byłoby to powyżej
Twoich możliwości, czy moich, czy zorganizowanych
terrorystów? Przed takimi problemami jesteśmy wła-
śnie stawiani.
To, co stało się we wtorek to niewątpliwie wielka
tragedia. Ale to również typ terroru, który dotyka
większość świata; np. zniszczenie połowy zasobów
farmaceutycznych Sudanu (przez naloty amerykań-
skich samolotów w odpowiedzi na zamachy Bin La-
dena w 1998 roku). To biedny afrykański naród... Co
się stało po zniszczeniu tych zasobów? Cóż, nikt na
Zachodzie o to nie dba. Ale gdy próbować uzmysło-
wić sobie śmiertelne żniwo tej akcji – wychodzi, że
w wyniku nalotów zginęło kilkadziesiąt tysięcy osób.
Kogo to obchodzi? To świadczy o tym, jak ludzie są
świadomi rozgrywającej się historii.
5
La Jornada: Czy to nowy rodzaj wojny?
Noam Chomsky: To coś więcej niż nowa wojna.
To nowa klasa wojen. Popatrzmy na to jak USA to
rysuje: Albo jesteś z nami, albo licz się z możliwością
destrukcji. Czy można znaleźć historyczny odpowied-
nik? Nawet naziści nie posuwali się do takich skrajno-
ści.
To nowy rodzaj wojny także, jeśli spojrzeć histo-
rycznie. Niektórzy pojmują to wszystko jako wyda-
rzenie przełomowe i mają rację. To pierwszy raz
w historii USA, od czasu 1812, kiedy zostało zaatako-
wane ich terytorium. Ludzie używają analogii z Pearl
Harbor, ale są w błędzie. W Pearl Harbor Japończycy
zaatakowali dwie amerykańskie kolonie – Filipiny
i Hawaje. Atak na kolonie to nie to samo co atak na
metropolię.
USA atakowało obce terytoria; atakowało nawet
parokrotnie Kanadę i Meksyk, ale mimo to nikt nie
zaatakował USA. Co więcej – to odnosi się nawet do
historii Europy. Oczywiście Europę dotknęło wiele
potwornych wojen – nigdy jednak nie atakował jej
wróg zewnętrzny, Trzeci Świat, ex–kolonie – atak
zawsze przychodził z Europy.
Przełomowe jest niewątpliwe to, że po raz pierw-
szy w historii ofiary odpowiadają atakiem. Kiedy
Europa czy USA zostały zaatakowane przez ludzi ze
swoich kolonii, z terenów swojej dominacji? Histo-
rycznie to zupełna nowość.
Kiedy Wielka Brytania podbiła większość świata,
większość świata nie zaatakowała Anglii. Czy Meksyk
zbombardował USA, kiedy połowa jego terytorium
została zajęta? Mogę sobie wyobrazić, że byli w stanie
to zrobić. Powiedzmy, Nikaragua mogła zrzucić
bomby na Waszyngton. Ale to się nie zdarzyło. Są po
złej stronie barierki i ludzie są przekonani, że to jest
właśnie to miejsce, gdzie powinni stać.
To dlatego w Stanach jest taka afera, kiedy Pale-
styńczycy odpowiadają na ataki Izraela. Ludzie myślą,
że powinni trzymać wszystko w obrębie terytoriów
pod wojskową okupacją. To w ten sposób historia
pracuje dla Europy i USA.
La Jornada: Czy są więc jakieś alternatywy dla
tego konfliktu?
Noam Chomsky: Oczywiście. Alternatywą jest
zwrócenie uwagi, dlaczego doszło do zamachów. Nikt
tego pytania nie zadał sobie w artykułach New York
Timesa: [w ich przekonaniu] lunatycy zaatakowali nas
ponieważ jesteśmy tacy wspaniali. Ale wyjaśnienie
leży, rzecz jasna, gdzie indziej.
Napastnicy doprowadzili do wielkiej tragedii
w odpowiedzi na tragedie, za które jesteśmy odpowie-
dzialni my. I teraz spirala ma się nakręcić. Jeśli pomy-
śli się o jakimkolwiek rejonie Bliskiego Wschodu od
razu można zacząć liczyć zbrodnie, jakich doznał
z naszej strony. To nie ma żadnego znaczenia tutaj –
nikt na Zachodzie nie zajmuje się takimi rachunkami,
ale to nie znaczy, że nie ma to znaczenia dla ofiar tych
zbrodni.
Popatrzmy np. na Irak w przeciągu ostatniego
dziesięciolecia. Kiedyś był to najbardziej rozwinięty
kraj w świecie arabskim, na którego czele stał potwór,
ale potwór, którego wspierał Zachód. USA i Wielka
Brytania wspierały go, kiedy popełniał swoje najgor-
sze zbrodnie. Ale w ostatnich 10 latach ten kraj został
zdewastowany tak, że w tej chwili jest jednym z bied-
niejszych na świecie.
To nie Saddam Hussein został zdewastowany... To
irakijska populacja ucierpiała. Jak wielu zmarło? Na-
wet nie wiemy. Dwa lata temu, Madeleine Albright
przyjęła liczbę pół miliona dzieci, zmarłych w wyniku
amerykańskich sankcji. Powiedziała wtedy: To wielka
cena, ale byliśmy na nią przygotowani. Nie znaczy to
jednak, że przygotowani byli Irakijczycy czy ludzie
z tego regionu. Na Bliskim Wschodzie ludzie to
pamiętają.
W Libanie izraelskie ataki, wspierane przez USA,
zabiły prawdopodobnie 40 czy 50 tysięcy ludzi
w ciągu ostatnich 20 lat. No i znowu można
powiedzieć – kogo to obchodzi? Ale ludzi z Bliskiego
Wschodu wciąż to obchodzi.
Albo spójrzmy na terytoria okupowane. Można
tam usłyszeć izraelskie helikoptery i odrzutowce,
atakujące cywilne dzielnice i doskonale wiadomo, że
ten sprzęt pochodzi z USA i został sprzedany dokład-
nie w tym celu, do którego jest używany.
I to trwa. Tam ludzie wiedzą, że USA utrudniało
osiągnięcie wszelkich dyplomatycznych porozumień
opartych na międzynarodowym consensusie: USA po
prostu nie pozwoli Izraelczykom wycofać się z tere-
nów okupowanych.
Ludzie tamtych regionów doskonale to rozumieją
i wiedzą, że podobne przykłady można podawać dalej
– z całego świata. W tej chwili około miliona osób
głoduje w północnej Nikaragui i południowym
Hondurasie, regionach, które również pamiętają, że
nie tak dawno temu USA zrobiło tam parę rzeczy.
La Jornada: Co to wszystko znaczy dla USA?
Noam Chomsky: Myślę, że tak jak obecna akcja
to prezent dla Osamy Bin Ladena, to co się stało we
wtorek to prezent dla amerykańskich jastrzębi. To
znakomita okazja, by nałożyć większą dyscyplinę,
więcej represji, promować programy, które oni chcą,
żeby były promowane, militaryzować przestrzeń po-
wietrzną, etc. Już dzisiaj Paul Krugman zasygnalizo-
wał, że może by wprowadzić redukcje w korporacyj-
nych podatkach. Wspaniale!
Ogólnie, wtorkowa tragedia i reakcja na nią
wzmocni najbardziej brutalne i represyjne elementy.
Wszędzie. Tak to właśnie działa. Ta dynamika jest
znana od dawna.
6
Nie ma prostych
odpowiedzi
Wywiad ze stycznia 2002. Tłum. jimmy11
Stephen R. Shalom: Wojna w Afganistanie, słusz-
nie uznana przez polityków za mogącą prowadzić do
katastrofy humanitarnej, byłaby niemoralna nawet
gdyby nie było dla niej alternatywy. Jednak pan
i pozostali krytycy konfliktu byliście często pytani o
inne rozwiązania. Chciałbym teraz dokładniej poznać
pańskie poglądy aby móc je rozjaśnić.
Zwrócił pan uwagę na fakt, że Stany Zjednoczone
odrzuciły oferty Talibów, którzy byli gotowi wydać bin
Ladena trzeciej stronie. Najwyraźniej jednak Amery-
kanie dążyli do konfrontacji co jednak nie dowodzi, że
istniały prawdziwie pokojowe alternatywy dla tego
konfliktu. Gdyby Talibowie wydali wtedy bin Ladena
byłoby to związane z przemieszczeniem przez Wa-
szyngton dużych oddziałów wojskowych do granic
Afganistanu. Odrzucenie przez USA propozycji poko-
jowych wskazuje na preferowanie wojny, ale nie do-
wodzi wcale, że nieobecność siłowego przymusu za-
owocowałaby doprowadzeniem sprawców zamachów
11 września przed sąd. (Tak samo jak w innych przy-
padkach gdy Stany Zjednoczone odrzuciły propozycje
ustępstw wystosowane aby zapobiec wojnie: w 1990
i 1991 roku przez Saddama Husajna i w 1999 roku
przez Serbię.) Nic nie czyni tych wojen słusznymi, ale
powstaje pytanie czy pokojowe środki mogą po-
wstrzymać terroryzm (a ściślej mówiąc, określony
terroryzm, gdyż amerykańska „wojna z terroryzmem”
jest wymierzona tylko we wroga zewnętrznego i nie
uwzględnia działań ze strony sojuszników czy samego
Waszyngtonu).
Chomsky: Wszystkie pytania są bardzo trudne
i zasługują na dokładne rozpatrzenie. Postaram się
prześledzić je krok po kroku nie tyle udzielając goto-
wych odpowiedzi, co zarysowując kierunki, w których
powinniśmy podążać szukając rozwiązań. Być może
dobrze będzie zacząć od powtórzenia dwóch oczywi-
stych, ale ważnych punktów, które posłużą nam jako
fundament:
(1) Jeśli proponujemy jakąś zasadę, która ma być
narzucona antagonistom, wtedy musimy się zgodzić –
jest to w naszym interesie – aby ta zasada odnosiła się
również do nas.
(2) Dążąc do wyrobienia własnego zdania na temat
zaistniałej sytuacji, musimy wiedzieć, że miedzy na-
szą opinią (obojętnie jak przekonywującą) a podję-
ciem działań jest bardzo długi krok. Ten krok wymaga
argumentów – konkretnych argumentów w sytuacji
gdy proponowane działania pociągają za sobą
ogromne konsekwencje dla ludności (na przykład
bombardowanie jakiegoś kraju).
Mając to za punkt wyjścia, wróćmy do istoty za-
gadnień przedstawionych w pytaniach.
Po pierwsze, przypuśćmy, że ktoś postawi pytanie:
czy istniały prawdziwie pokojowe alternatywy dla
tego konfliktu? Przed zadaniem pytania należy zasta-
nowić się czy jest ono poprawnie sformułowane. Wy-
daje się ono sugerować, że jeśliby pokojowe środki
zawiodły, Stany Zjednoczone byłyby upoważnione
uciec się do przemocy, aby osiągnąć swoje cele –
w tym przypadku zabicie lub schwytanie sprawców
tragedii 11 września oraz ich wspólników. Jednak obaj
odrzucamy założenie, że Amerykanie mieli prawo
wywołania konfliktu. Jak zaznaczyłeś na początku,
wojna prowadzona na takich warunkach jak teraz
byłaby niemoralna nawet gdyby nie było dla niej al-
ternatywy. Przypuśćmy jednak, ze ktoś akceptuje
wspomniane wyżej założenie i zadaje pytanie sfor-
mułowane w sposób w jaki to przedstawiłem. Mamy
wtedy do czynienia z problemem (1): czy zgodzimy
się, aby wobec nas stosowano przemoc jeśli środki
pokojowe zawiodą? Czy zgodzimy się aby Nikaragua,
albo Kuba, albo Haiti (można jeszcze długo wymie-
niać) miały prawo do użycia siły w celu zabicia lub
pojmania poszukiwanych zbrodniarzy chronionych
przed ekstradycją w USA?
Przypadek Nikaragui jest wyjątkowo jasny
i w rzeczywistości nie wzbudza kontrowersji ze
względu na poparcie udzielone temu państwu przez
Radę Bezpieczeństwa i Trybunał Światowy. Ale
weźmy drobniejszy przykład, w którym
odpowiedzialnymi za terroryzm nie są przywódcy
USA (m. in. dowodzący drugą w ostatnim
dwudziestoleciu, ogłoszoną przez Waszyngton, Wojną
z terroryzmem), tylko ci, którzy przez to państwo są
ukrywani. Historia nie daje nam kontrolowanych
eksperymentów, ale te przykłady – a jest ich kilka – są
bardzo zbliżone do tego, o którym rozmawiamy.
Weźmy Haiti. Stany Zjednoczone odmawiają
ekstradycji Emmanuela Constanty, przywódcy
oddziałów paramilitarnych odpowiedzialnych za
tysiące brutalnych morderstw we wczesnych latach '90
pod panowaniem wojskowej junty, której Bush #1
i administracja Clintona udzielali jawnego wsparcia.
Wina Constanty jest niepodważalna. Został skazany
zaocznie przez haitański sąd. Nowo wybrany rząd już
kilkakrotnie wzywał USA do jego ekstradycji, ostatnio
30 września 2001 roku, w rocznicę przewrotu woj-
skowego. Wezwania te ciągle spotykają się z odmową,
prawdopodobnie z obawy przed tym co Constanta
mógłby powiedzieć o powiązaniach Waszyngtonu z lat
terroru. To tak jakby obce państwo, powiedzmy Irak,
wspierało terrorystyczne oddziały w USA, które
zabiły tysiące osób i popełniały inne zbrodnie. Prośby
o ekstradycje nie są po prostu odrzucane, ale ignoro-
wane i ledwie zauważone wśród zamieszania spowo-
dowanego zabójstwem tysięcy Amerykanów przez
podejrzanych, ukrywających się wśród Talibów. Czy
wobec tego należy wnioskować, że Haiti nie ma
prawdziwie pokojowej alternatywy dla konfliktu?
A jeżeli nie ma również odpowiedniej siły do otwartej
7
walki z USA, więc może uciekać się do innych środ-
ków, na przykład bioterroru, albo wysadzania budyn-
ków, albo użycia małych ładunków nuklearnych
przemyconych na teren Stanów Zjednoczonych? Ża-
den z nas nigdy nie uzna takiego rozwiązania w tym
lub nawet bardziej ekstremalnych przypadkach. Czy
w takim razie powinniśmy zaakceptować podobne za-
kończenie w sprawie Afganistanu? To by było prima
facie pogwałceniem zasady (1).
Odłóżmy to na bok i zaakceptujmy częste ciche
założenie, że USA miały prawo uciekać się do gróźb
czy użycia siły jeśli nie było prawdziwej alternatywy,
to znaczy innego sposobu zmuszenia Talibów do
wydania bin Ladena i jego współpracowników. Teraz
wracamy do faktycznego pytania: czy była jakakol-
wiek alternatywa? W tej sprawie pojawia się wcze-
śniejszy problem – w kwestii którego się zgadzamy,
ale możliwe, że warto go poruszyć dla jasności. Ist-
nieją pewne procedury ekstradycyjne. Pierwszym
krokiem jest przedstawienie niepodważalnych dowo-
dów przeciwko podejrzanemu. Tutaj sytuacja jest
odmienna od Haiti czy operacji mangusta i wyni-
kłego później terroru wprowadzonego przez USA
w stosunku do Kuby; a także wielu podobnych
przypadków, w których dowody były jasne
i niekontrowersyjne. Może Stany Zjednoczone miały
niezbite dowody przeciwko bin Ladenowi, a może nie.
Stanowczo jednak odmówiły przekazania ich Talibom,
co więcej, odmówiły wystąpienia z prośbą
o ekstradycję, przypuszczalnie dlatego, że to
sugerowałoby pewne ograniczenia w ich imperialnym
prawie do postępowania bez oglądania się na
autorytety. Żądanie brzmiało: wydajcie go nam, bo jak
nie, to nie zostawimy was w spokoju (obalenie reżimu
Talibów było późniejszym pomysłem). Żaden rząd, a z
pewnością nie amerykański, nigdy by się nie zgodził
na takie żądanie, chyba że przymuszony groźbą użycia
siły. Przy takim żądaniu musiała się ona pojawić, co
oczywiście nie jest usprawiedliwieniem ani dla
wystosowania tejże groźby ani tym bardziej
wprowadzenia jej w życie.
Pozostawiając ten problem zastanówmy się, czy
Talibowie wydaliby bin Ladena i innych bez groźby
konfliktu? Moja własna opinia jest podobna do Two-
jej: mało prawdopodobne. Jednak nie możemy tego
powiedzieć z pewnością gdyż nie poczyniono żadnych
starań, a różne propozycje Talibów, chociaż zawiłe,
były odrzucane. Ale nawet jeśli jesteśmy pewni swo-
jego osądu, pojawia się zasada (2). Nie ma następstw,
jeśli wcześniej nie uzupełnimy brakującego ogniwa –
argumentu. A to nie wydaje się łatwe.
Według mnie podobny problem pojawia się
w przypadku Saddama Husajna. Największą zmorą
administracji Busha #1 w sierpniu 1990 roku, zaraz po
inwazji Iraku na Kuwejt, było to, że w ciągu najbliż-
szych dni Irak może się wycofać pozostawiając tam
marionetkowy rząd, i wszyscy w świecie arabskim
będą szczęśliwi (dowódca połączonych sił Colin Po-
well). Czyniąc tak, Saddam postąpiłby tak samo jak
USA w Panamie z tym wyjątkiem, że kraje Ameryki
Łacińskiej były dalekie od zadowolenia. Czy te obawy
były uzasadnione? Czy kolejne oferty składane przez
Saddama między sierpniem 1990 a styczniem 1991
roku, dotyczące wycofania wojsk Irackich były praw-
dziwe? Nie możemy tego wiedzieć gdyż natychmiast
je odrzucano, ledwie o nich wspominając. Słusznie
jest utrzymywać, że jeśli były one prawdziwe to tylko
ze względu na wysokie prawdopodobieństwo użycia
siły. To po raz kolejny porusza punkt (2) i dopóki nie
możemy przedstawić brakującego argumentu jedyne
co jesteśmy w stanie powiedzieć, to to że groźby wy-
stosowane przez radę bezpieczeństwa, w przeciwień-
stwie do agresji, są uprawnione. Tyle wydaje mi się
właściwe.
Podobnie, w przypadku Serbii, można dyskutować
czy coś takiego jak porozumienie z czerwca 1999 roku
– będące kompromisem między stanowiskiem Serbów
i NATO z wigilii bombardowań – mogłoby być osią-
gnięte środkami dyplomatycznymi bez 78 dni nalotów.
Nie wiemy tego z takich samych przyczyn jak we
wcześniejszym przykładzie. A co z potrzebą grożenia
użyciem siły? Tutaj sytuacja jest złożona. Musimy się
dowiedzieć co działo się do marca 1999 roku (co nie
jest proste). Na przykład powinniśmy wziąć pod
uwagę fakt, że Brytyjczycy (najbardziej zacięci człon-
kowie koalicji pro–amerykańskiej) przypisywali więk-
szość zbrodni z Kosowa, bojownikom Wyzwoleńczej
Armii Kosowa (UCK) jeszcze w styczniu 1999 (co
wydaje się niezrozumiałe, ale taka była ich ocena),
i istnieje obszerny dowód, że później nic się nie zmie-
niło. To, że przez wiele lat istniały okrutne represje ze
strony Serbów, nie ulega kwestii, ale zwalczanie ich
nie było zmartwieniem państw zachodnich – a stało
się jedną z przyczyn dla których Albańczycy musieli
uciec się w 1998 roku do przemocy. Powstaje pytanie
o jej skuteczność i uprawnienia terrorystów do jej
użycia (bo terrorystycznymi określali Amerykanie
i Brytyjczycy działania UCK, dopóki sami nie zaczęli
ich popierać).
Shalom: Właściwą procedurą w postępowaniu
z terroryzmem jest przedstawienie dowodów
odpowiednim organizacjom międzynarodowym
i zezwolenie im na działanie zgodne z prawem. To, jak
pan wspomniał, była droga, na którą wystąpiła
Nikaragua w odpowiedzi na ataki terrorystyczne USA
w latach '80 jakkolwiek odmówiono jej
sprawiedliwości ze względu na obstrukcjonizm
Stanów Zjednoczonych. Hipokryzja Waszyngtonu jest
tutaj oczywista – ale dalsze wnioski z tego przykładu
nie są jasne. Czy powinniśmy przymuszać Stany
Zjednoczone (i innych), do zwrócenia się do ONZ, czy
też niedostrzeganie przez ONZ terrorystycznych
działań USA dyskredytuje tą organizację jako miejsce
dociekania sprawiedliwości? Dla pewności, jeśli USA
postanowiłyby zalegalizować swoje działania
odwołując się do ONZ, to nie zagwarantowałoby to
słuszności ich akcjom. Akcja może być jednocześnie
legalna i niesłuszna. Wystawianie mieszkańców
Afganistanu na ryzyko głodu nie byłoby słuszne nawet
8
gdyby ONZ zgodziło się na nie. Ale czy istnieją
jakiekolwiek, zgodne z prawem działania, które ONZ
mogłoby podjąć w odpowiedzi na ataki 11 września
(a które byłyby jednocześnie słuszne i legalne)?
Chomsky: W rzeczy samej ONZ nie może działać
bez poparcia ze strony wielkich mocarstw, głównie
USA. Na przykład ONZ nigdy nie mogło zaangażo-
wać się w Amerykańskie wojny w Indochinach po-
nieważ było jasne, że jeśli to zrobi to zostanie po-
dzielone. Podobnie, ONZ mogło mało zrobić – jak-
kolwiek więcej niż uczyniło – kiedy Stany Zjedno-
czone odmówiły arbitrażu Rady Bezpieczeństwa
i Trybunał Światowy w sprawie terrorystycznego kon-
fliktu z Nikaraguą. Ale czy to dyskredytuje tą organi-
zację jako miejsce dociekania sprawiedliwości? Nie
sądzę, żeby była to właściwa konkluzja. Przypuszcza
się, że Trybunał Norymberski był przykładem spra-
wiedliwości zwycięzców. Nawet główny prokurator
otwarcie to przyznał. Ale pomimo całej hipokryzji nie
uważam za złe sądzenie i skazanie nazistowskich
zbrodniarzy wojennych. Systemy sprawiedliwości są
niestety niezmiennie nieuczciwe. Ale to nie wystarczy
do ich odrzucenia w świecie takim, jaki istnieje obec-
nie. Z pewnością możemy próbować go zmienić, ale
wciąż musimy dokonywać wyborów i podejmować
w nim decyzje. Gdyby Stany Zjednoczone podążały
drogą ustaloną przez traktaty i prawo międzynaro-
dowe nie byłoby żadnych problemów. Pojawia się
jednak drugie pytanie, które jest dosyć trafne. Jest
pewne, że Rada Bezpieczeństwa autoryzowałaby
działania USA gdyby Waszyngton nie chciał działać
bez jakiegokolwiek poparcia, pokazując jednocześnie
swoją niezależność od jakichkolwiek zewnętrznych
autorytetów – bardzo naturalna postawa dla systemu
o przytłaczającej sile. Ale to nie uczyniłoby tych akcji
słusznymi i sprawiedliwymi a jedynie legalnymi co
jest zupełnie czym innym jak sam powiedziałeś. Czy
były możliwe działania słuszne i sprawiedliwe? Oto
jedna z możliwości, tak daleka od radykalnych po-
staw, że popierana nawet przez Watykan a także
główne rządowe pismo Foreign Affairs (styczeń
2002), w którym wybitny historyk wojskowości, bar-
dzo konserwatywny Michael Howard proponował:
operacja pod kierownictwem Narodów Zjednoczonych
wymierzona przeciwko siatkom zbrodniarzy, których
członkowie powinni zostać schwytani i doprowadzeni
przed międzynarodowy trybunał gdzie otrzymaliby
uczciwy proces i ewentualnie zostaliby uznani za win-
nych (nie wspomnę o jego innych, godnych uwagi
opiniach, które tutaj są nieistotne). To chyba dobry
pomysł, który jednak nigdy nie był brany pod uwagę.
Gdyby go zastosowano, w myśl zasady (1) Stany
Zjednoczone musiałyby zaakceptować podobne po-
stępowanie w stosunku do siebie – chociaż to nie
może nastąpić jeśli nie zajdą istotne zmiany wewnątrz
USA.
Shalom: Jedną z możliwości, o której pan wspo-
mniał jest wspieranie miejscowych oddziałów, które
mogłyby wyrzucić Talibów. Przytaczając wypowiedzi
Afgańczyków, zauważył pan, że opozycja chciała mieć
wsparcie z zewnątrz, ale nie prosiła Amerykanów
o bombardowania. Ale czy ci opozycjoniści byliby
w stanie rozbić Talibów bez militarnej pomocy?
RAWA (Rewolucyjne Ugrupowanie Kobiet Afganis-
tanu) wezwała Afgańczyków do powstania – ale samo
wezwanie nie prowadzi do działania, co zresztą
zostało potwierdzone. Sonali Kolhatkar informował
na stronach ZNet, że RAWA i inne organizacje „od lat
proponowały, zupełnie ignorowane – interwencję sił
pokojowych ONZ – dzięki której można by rozbroić
walczące oddziały i ustalić nowy porządek jak
w Timorze Wschodnim (bez pomocy USA, które
sprzedawało broń Indonezyjczykom pomagając im
w masakrach Timorczyków).” Dostawy broni
wydawały się nie pomagać w podrywaniu
Afgańczyków do walki tylko w umacnianiu
antydemokratycznych dowódców. Stąd pytanie
o konieczność międzynarodowej interwencji przy
obalaniu Talibów. ( Podobnie wyglądała sprawa
Iraku. Gdy Amerykanie odmówili wsparcia powstań-
ców Kurdyjskich i Shiickich w marcu 1991 roku po-
zwoliło to Saddamowi utrzymać się u władzy. Przed
połową 1990 roku Iracka opozycja nie miała naj-
mniejszych szans w walce z siłami rządowymi. Andrew
i Patrick Cockburn zanotowali, że USA wsparło kilka
ugrupowań opozycyjnych, które jednak zawiodły
w walce o obalenie Saddama.)
Chomsky: Zacznijmy od przypomnienia zasady
(2): możemy mieć własne opinie na dany temat, ale
nie mają one mocy tak długo, jak długo łańcuch ar-
gumentów nie jest uzupełniony. Teraz zastanówmy się
czy afgańskie propozycje pokonania reżimu Talibów
były wykonalne? Po pierwsze nie tylko RAWA miała
takie plany. Podobna propozycja została wysunięta
przez ulubieńca USA, Abdulla Haqa, który również
potępił bombardowania jako szkodliwe dla prób roz-
bicia reżimu od środka oskarżając jednocześnie Stany
Zjednoczone, że zaczęły naloty tylko po to, aby zade-
monstrować swoje siłowe przywództwo nad światem.
Nawet bardziej uderzające było poparcie tego stano-
wiska w październiku podczas spotkania 1000 przy-
wódców afgańskich – z kraju i zagranicy – o którym
wspomniano chyba raz. New York Times opisał to
spotkanie jako rzadki przejaw jedności między przy-
wódcami plemiennymi, Islamskimi nauczycielami,
kłótliwymi politykami i dawnymi dowódcami party-
zanckimi. W rzeczywistości zapanowała zgodność co
do niektórych kwestii: byli jednomyślni w potępieniu
bombardowań, które wtedy trwały już czwarty ty-
dzień, i wezwali do odnalezienia innego sposobu na
obalenie Talibów, zbliżonego do propozycji RAWA
i Abdulla Haqa. Podobną ocenę wystawił specjalista
od spraw Afganistanu, Pankaj Mishra, w New York
Review (17 styczeń 2002), który komentował z per-
spektywy czasu. Również dla mnie, afgańskie propo-
zycje wydają się rozsądne. Ale to o niczym nie świad-
czy z tej prostej przyczyny, że nie mam wystarczającej
9
wiedzy, żeby wyrobić sobie pewne zdanie. W każdym
razie nie widzę argumentów przemawiających za tym,
że decyzje w tej sprawie powinien podejmować Wa-
szyngton albo amerykańscy i brytyjscy komentatorzy
zamiast Afgańczyków. Co do Iraku to wydaje mi się,
że szanse na masowe powstanie były mgliste po tym
jak USA podkopało rewolty z marca 1991, przedkła-
dając żelazną pięść Saddama i stabilność nad możliwe
rezultaty rewolucji (jak uczciwie przedstawił to New
York Times i inni). Byłbym jednak ostrożny mówiąc
o poparciu udzielanym przez Stany Zjednoczone
opozycji. Do jakichkolwiek jednak wniosków byśmy
nie doszli, powstają te same pytania. Ludność
miejscowa ma pierwszeństwo przy wyborze rodzaju
akcji – jakkolwiek nie jest to głos rozstrzygający.;
żaden czynnik nie jest. Gdyby pojawiła się konkretna
propozycja jak obalić Saddama, z pewnością
powinniśmy ją rozważyć. On wciąż pozostaje takim
samym potworem jak wtedy gdy popierały go Stany
Zjednoczone i Brytyjczycy. Ale nie wystarczy gdybać.
Musielibyśmy rozpatrzyć konkretne propozycje.
Pytania są trafne i jak najbardziej na miejscu. Cza-
sami mają proste odpowiedzi; szczególnie kiedy po-
pełniane są duże zbrodnie lub gdy osobiście ponosimy
za nie odpowiedzialność, a nie mogą one zaistnieć na
szerszym polu dyskusji z wiadomych względów.
W innych przypadkach nie ma prostych odpowiedzi.
Czasami nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic sen-
sownego. Z pewnością nie da się wypracować ogólnej
zasady dla takich przypadków , chociaż można odna-
leźć proste reguły, które udzielą nam wskazówek.
Chomsky o ruchu
antywojennym
Wywiad dla The Guardian.
Tłum. cgc, cgc@poprostu.pl
Noam Chomsky: Demonstracje pokojowe były
kolejną oznaką nadzwyczajnego fenomenu. Na świe-
cie i w Stanach Zjednoczonych powstała opozycja dla
nadchodzącej wojny o rozmiarze bezprecedensowym
w historii USA i Europy zarówno pod względem
możliwości, jak i części populacji do której sięga.
Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek istniała
tak ogromna opozycja wobec wojny zanim ta jeszcze
się zaczęła. Im bardziej zbliżymy się do konflikto-
wego regionu, tym opozycja wydaje się być większa.
W Turcji badania opinii publicznej wykazały, że liczba
ludzi sprzeciwiających się wojnie sięga 90%,
w Europie też jest pokaźna, natomiast w USA liczby
pojawiające się w badaniach są mylące, ponieważ
badania nie uwzględniają ważnego czynnika, odróż-
niającego Stany od reszty świata. USA to jedyny kraj,
gdzie Saddam Husajn jest nie tylko pogardzany, ale
także budzi strach – od września badania wykazują, że
60–70% amerykanów uznaje Saddama Husajna za
nieuchronne zagrożenie dla ich egzystencji.
Obecnie nie ma żadnego obiektywnego powodu,
dla którego USA powinny bardziej bać się Saddama
niż, powiedzmy, Kuwejt. Przyczyną tej sytuacji jest
trwająca od września propaganda mająca na celu
przekonanie ludzi, że Saddam jest nie tylko straszną
osobą, ale że zamierza zaatakować nas jutro, jeśli nie
powstrzymamy go dziś. To trafia do ludzi. Tak więc
aby zrozumieć rzeczywisty rozmiar opozycji wobec
wojny w USA należy uwzględnić czynnik kompletnie
irracjonalnego strachu stworzonego przez masową
propagandę – wtedy okaże się, że opozycja jest mniej
więcej taka sama jak gdzie indziej.
W prasie nie wskazuje się, że taka publiczna opo-
zycja wobec wojny jest po prostu bezprecedensowa.
To rozciąga się dużo szerzej, to nie tylko opozycja
wobec wojny, to brak wiary w przywódców. World
Economic Forum kilka dni temu opublikowało wyniki
badań zaufania do władzy i w Stanach było ono naj-
niższe. Wierzy im nieco ponad jedna czwarta popula-
cji i myślę, że to odzwierciedla obawy wobec ryzyka,
brutalności i zagrożeń dostrzeganych w działaniach
i planach aktualnej administracji.
Na te rzeczy powinno się zwracać większą uwagę.
Nawet w USA istnieje przytłaczająca swą wielkością
opozycja i odpowiadający jej spadek zaufania do
liderów prowadzących kampanię wojenną. Ruch an-
tywojenny rozwijał się jakiś czas, ale teraz osiągnął
niezwyczajny stan liczebny (należy tu wspomnieć
o demonstracjach mających miejsce w ostatnim tygo-
dniu), co nigdy dotąd się nie zdarzyło. Gdyby porów-
nać tę sytuację z wojną w Wietnamie, obecny jej stan
10
jest podobny do tego z roku 1961 – zanim jeszcze
wojna się zaczęła, zanim USA zbombardowały Połu-
dniowy Wietnam, zamykały miliony ludzi w obozach
koncentracyjnych i używały broni chemicznej, wtedy
niemal nikt nie protestował. Faktycznie było kilka
protestów, ale mało kto o nich pamięta.
Protesty zaczęły się rozwijać kilka lat później, gdy
duża część Wietnamu Południowego była masowo
bombardowana przez B–52, setki tysięcy żołnierzy
amerykańskich brało udział w wojnie, setki tysięcy
zginęły. Nawet wtedy, gdy protesty wreszcie się za-
częły, skupiały się głównie na kwestiach pobocznych
– bombardowanie Wietnamu Północnego było bez
wątpienia zbrodnią, jednak południe było bombardo-
wane bardziej intensywnie, co zawsze było celem
USA.
Nawiasem mówiąc rząd wyciągnął z tego wnioski.
Kiedy administracja przychodzi do biura, pierwszą
rzeczą, którą robią, jest zapoznanie się z raportami
wywiadu na temat sytuacji na świecie. Te dane są
tajne, ludzie poznają je po trzydziestu, czterdziestu
latach, kiedy są odtajnione. Kiedy pierwsza admini-
stracja Busha objęła urząd w 1989 r., informacje wy-
wiadowcze przeciekały do opinii publicznej odsłania-
jąc wiele faktów o zdarzeniach, mających wtedy miej-
sce.
Z przecieków wynikało, że doktryna rządu zakła-
dała walkę wyłącznie ze słabszymi przeciwnikami.
Walka taka miała być wygrana bardzo szybko i zdecy-
dowanie, ponieważ w przeciwnym wypadku poparcie
dla niej szybko spadnie, gdyż jest i tak bardzo niskie.
W latach sześćdziesiątych rząd mógł prowadzić długą,
brutalną wojnę przez lata, praktycznie niszcząc pań-
stwo i nie powodowało to żadnych protestów. Ale nie
teraz. Teraz muszą wygrać. Teraz muszą wystraszyć
ludzi, żeby czuli, że istnieje jakieś wielkie zagrożenie
dla ich życia, po czym przeprowadzić cudowną akcję
militarną zakończoną szybkim i zdecydowanym zwy-
cięstwem nad tym ogromnym wrogiem, po czym
rozglądnąć się za następnym.
Pamiętajmy, że ludzie, którzy obecnie zarządzają
tym przedstawieniem w Waszyngtonie, to byli zwo-
lennicy Reagana, w gruncie rzeczy przeżywający na
nowo scenariusz lat osiemdziesiątych – to trafna ana-
logia. To oni w latach osiemdziesiątych promowali
programy wewnętrzne, które były szkodliwe dla lud-
ności i przez to niepopularne. Udało im się je przefor-
sować właśnie dzięki utrzymywaniu ludności w stanie
paniki.
Jednego roku była to baza lotnicza w Grenadzie,
której Rosjanie mieli jakoby użyć w celu zbombardo-
wania Stanów Zjednoczonych. To brzmi śmiesznie,
ale to było skuteczne propagandowe kłamstwo.
Nikaragua miała być dwa dni marszu od Texasu –
sztylet wycelowany w serce Texasu, parafrazując
Hitlera. Ponownie moglibyście pomyśleć, że ludzie
umrą ze śmiechu, ale nie umarli. Ta kwestia była
podnoszona aby nas wystraszyć – Nikaragua mogła
nas podbić na swojej drodze do zawłaszczenia całej
półkuli. Zagrożenie ze strony Nikaragui stało się kwe-
stią narodowego bezpieczeństwa. Płatni mordercy
z Libii kręcili się po ulicach Waszyngtonu, aby prze-
prowadzić zamach na nasze władze. Ciągle nowe
zagrożenia były wyczarowywane, aby utrzymać ludzi
w stanie zastraszenia, podczas gdy władza przeprowa-
dzała kolejne wojny antyterrorystyczne.
Pamiętajmy, że ci sami ludzie zadeklarowali wojnę
terroryzmowi w 1981 r., która miała być chlubą ame-
rykańskiej polityki zagranicznej, skupiającą się przede
wszystkim na Ameryce Centralnej, co skończyło się
zabiciem około dwustu tysięcy ludzi i zdewastowa-
niem czterech krajów. Od 1990 r., kiedy USA ponow-
nie przejęły nad nimi kontrolę, ciągle popadają
w głębokie ubóstwo. Teraz władze robią dokładnie to
samo z dokładnie tych samych powodów – wdrażają
wewnętrzne programy, które są niepopularne, ponie-
waż krzywdzą ludzi.
Jednak międzynarodowe ryzykanctwo, wywoły-
wanie wrogów mających nas zniszczyć, to dobrze nam
znana ich druga natura. Oni tego nie wynaleźli, inni
robili to samo, historia zna wiele takich przypadków,
ale oni stali się mistrzami tej sztuki.
Nie chcę sugerować, że administracja nie ma po-
wodów, by chcieć przejąć kontrolę nad Irakiem.
Oczywiście, że mają – te powody są ciągle te same
i wszyscy je znają. Kontrolowanie Iraku da USA bar-
dzo silną pozycję do rozszerzania swojej dominacji
nad głównymi zasobami energetycznymi świata. To
bardzo ważny powód.
Zwróćcie uwagę na czas kampanii propagandowej.
To uderzające, że zaczęła się we wrześniu – co takiego
się wtedy wydarzyło? Cóż, we wrześniu rozpoczęła
się kampania wyborcza przed wyborami do Kongresu.
Dla Republikanów było oczywiste, że jeśli pozwolą
dominować kwestiom społecznym i ekonomicznym,
to przegrają. Zostaliby wręcz zmiażdżeni. Musieli
więc robić to, co w latach osiemdziesiątych – zastąpić
je kwestiami bezpieczeństwa. W sytuacji zagrożenia
ludzie skupiają się wokół prezydenta – silnej postaci,
która obroni nas przed strasznymi zagrożeniami.
Najbardziej prawdopodobnym kierunkiem,
w który zwróci się świat po wojnie w Iraku, będzie
Iran a być może Syria. Korea Północna to inny
przypadek. Ich zachowanie to demonstracja, że
jedynym sposobem na odstraszenie USA jest
posiadanie broni masowej zagłady (BMZ). Nic innego
nie jest w stanie odstraszyć USA, z pewnością nie jest
to broń konwencjonalna. To straszna lekcja, ale
musimy się jej nauczyć.
Przez lata eksperci w głównonurtowych mediach
wskazywali, że USA powoduje rozprzestrzenianie się
broni przez swoją ryzykowną politykę, ponieważ tylko
posiadanie BMZ, lub zagrożenie terrorem może po-
wstrzymać ich od ataku. Kenneth Waltz ostatnio o tym
pisał. Lata temu, jeszcze przed administracją Busha,
główni komentatorzy jak Samuel Huntington z Fore-
ign Affairs, głównego magazynu establishmentu,
wskazywał, że polityka USA przyjmuje niebezpieczny
kurs. Mówił o administracji Clintona, ale napisał, że
dla większej części świata USA są postrzegane jako
11
państwo–łobuz, główne zagrożenie ich egzystencji.
Faktycznie uderzające jest to, że obecna opozycja
wobec wojny rozciąga się szeroko na całe polityczne
spektrum, tak więc dwa główne magazyny zajmujące
się polityką zagraniczną, Foreign Affairs i Foreign
Policy w swoich ostatnich wydaniach zamieściły
bardzo krytyczne artykuły napisane przez wybitne
postacie głównego nurtu.
Amerykańska Akademia Sztuki i Nauki rzadko
zajmuje stanowisko w kontrowersyjnych kwestiach,
jednak ostatnio opublikowała długi monogram o woj-
nie, napisany tak życzliwie, jak tylko się dało, zdając
relację ze stanowiska administracji Busha i krytykując
ją w dość ograniczonym zakresie – znacznie bardziej
ograniczonym, niż bym chciał – jednak skutecznie.
Powszechne są obawy i strach przed ryzykanc-
twem USA, jeden analityk nawet nazwał to głupimi
fantazjami domowego zacisza. Ja pytam raczej Co
stanie się z ludnością Iraku? i Co stanie się z regio-
nem? a nie tylko Co stanie się z nami?
Matthew Tempest: Czy ta propaganda przestanie
być skuteczna, jeśli w Iraku nie zostanie ustanowiona
demokracja po tym „wyzwoleniu”?
Noam Chomsky: Propaganda to właściwe okre-
ślenie. Bo jeśli demokracja jest celem wojny, to czemu
tego nie powiedzą? Czemu okłamują resztę świata?
Jaki jest sens pracy inspektorów ONZ? Zgodnie z tą
propagandą wszystko, co mówimy publicznie to
czysta farsa – nie interesuje nas broń masowej za-
głady, nie interesuje nas rozbrojenie, mamy inny cel
na myśli, ale nie powiemy ci jaki, ponieważ nagle
chcemy zaprowadzić demokrację przy pomocy wojny.
Jeśli to jest cel, to przestańmy kłamać i skończmy tą
farsę z inspektorami i po prostu powiedzmy, że rozpo-
czynamy krucjatę o demokrację w krajach, które jęczą
pod butem tyrana. Właściwie to jest tradycyjna kru-
cjata, ponieważ to właśnie leżało u podstaw horroru
wojen kolonialnym i ich współczesnych odpowiedni-
ków. Mamy bardzo długą historię z której wynika, że
to działa. To nic nowego w historii.
W tym konkretnym przypadku nie można przewi-
dzieć, co stanie się po wybuchnięciu wojny. W naj-
gorszym wypadku może stać się to, co przewidują
agencje wywiadowcze i organizacje pomocowe, czyli
narastanie terroru odstraszającego oraz motywowa-
nego zemstą, a dla ludności Iraku, która już teraz jest
na granicy ubóstwa, oznaczać to będzie katastrofę
humanitarną, przed którą ostrzegają ONZ i organiza-
cje pozarządowe.
Z drugiej strony, może się zdarzyć to, czego ja-
strzębie w Waszyngtonie sobie życzą – szybkie zwy-
cięstwo, bez większych potyczek, narzucenie nowego
reżimu, nadanie mu demokratycznej fasady, upewnie-
nie się, że USA mają tam duże bazy wojskowe
i wreszcie – faktyczna kontrola nad zasobami ropy
naftowej.
Szanse na to, że administracja dopuści do powsta-
nia czegoś w rodzaju prawdziwej demokracji są nie-
wielkie. Stoi tu na przeszkodzie kilka problemów –
problemów, które motywowały Busha nr 1 aby sprze-
ciwić się rebelii, która w 1991 r. mogła obalić Sad-
dama Husajna. W końcu zostałby obalony, gdyby
Stany nie pozwoliły mu zmiażdżyć tego powstania.
Jednym poważnym problemem jest to, że około
60% populacji Iraku to Sitowie. Jeśli w Iraku powsta-
nie demokratyczny rząd, to będą mieli tam dużo do
powiedzenia. Oni nie są proirańscy, ale są duże
szanse, że dołączą do reszty regionu w próbie po-
prawy stosunków z Iranem i zredukowania poziomu
napięcia w regionie. Arabowie podjęli już kroki w tym
kierunku i Sitowie prawdopodobnie też podejmą. A to
ostatnia rzecz, jakiej chcą USA. Iran to następny cel.
USA nie chcą poprawy stosunków w regionie. Po-
nadto jeśli Sitowie uzyskają rzeczywistą reprezentację
parlamentarną, Kurdowie będą chcieli czegoś podob-
nego. Będą chcieli realizacji ich całkiem sprawiedli-
wych żądań wysokiego stopnia autonomii w północ-
nych regionach. Turcja nie zamierza tego tolerować.
Turcja dysponuje tysiącami żołnierzy w Północnym
Iraku właśnie po to, by zapobiec takim zmianom. Jeśli
Sitowie ruszą w stronę miasta Kirkuk, które uważają
za swoją stolicę, Turcja na to nie pozwoli, a USA ją
poprą, tak jak popierały ich masowe okrucieństwo
wobec Kurdów w latach dziewięćdziesiątych w regio-
nach południowo–wschodnich. Tak więc możemy się
spodziewać raczej dyktatury wojskowej z jakąś demo-
kratyczną fasadą, albo marionetkowego parlamentu,
który głosuje, podczas gdy naprawdę rządzi wojsko –
nie byłoby to nic niezwykłego – albo przejęcia władzy
przez mniejszość sunnitów, która już kiedyś rządziła.
Nikt nie może tego przewidzieć. W chwili rozpo-
częcia wojny sytuacja po jej zakończeniu nie jest
znana. CIA nie może tego przewidzieć, Rumsfeld
także nie. Może się wydarzyć wszystko z wyżej wy-
mienionych. Dlatego rozsądni ludzie przestrzegają
przed użyciem siły jeśli nie ma bardzo poważnych
powodów do jej użycia – ryzyko jest zwyczajnie zbyt
duże. Jednak to uderzające, że ani Bush ani Blair nie
przedstawili takich celów wojny. Czy powiedzieli
Rady Bezpieczeństwa ONZ, że chcą przegłosować
rezolucję o użyciu siły celem zaprowadzenia demo-
kracji w Iraku? Oczywiście, że nie. Ponieważ wie-
dzieli, że zostaliby wyśmiani.
Bush i jego administracja mówili w listopadzie
otwarcie i bezpośrednio, że ONZ będzie istotna, jeśli
zezwoli im na zrobienie tego, co chcą, a jeśli nie, to
będzie nieistotna. Nie można wyrazić tego jaśniej.
Powiedzieli, że mają już tyle władzy, ile potrze-
bują, aby robić co zechcą, a ONZ może ich popierać
albo nie będzie uznana za istotną. Nie mogli jaśniej
powiedzieć światu, że nie obchodzi ich, co świat my-
śli, bo i tak zrobią to, co zechcą. To jedna z głównych
przyczyn spadku zaufania do władz USA w badaniach
World Economic Forum.
Inne kraje zapewne pójdą na wojnę z USA – ale
bez strachu.
12
Istotne problemy
Noam Chomsky
(Tłum. mc1)
W tej ponurej chwili nie możemy uczynić nic aby
powstrzymać trwającą inwazję. Nie znaczy to jednak,
iż jest to koniec działań dla osób zaangażowanych
w realizację zasad sprawiedliwości, wolności i praw
człowieka. Wręcz przeciwnie. Zadania staną się teraz
bardziej pilne niż kiedykolwiek do tej pory, bez
względu na to jaki będzie rezultat ataku. Jego wyniku
nikt nie jest w stanie przewidzieć – ani Pentagon, ani
CIA, ani ktokolwiek inny. Alternatywy rozciągają się
od przerażającej katastrofy humanitarnej – o prawdo-
podobieństwie której ostrzegały organizacje humani-
tarne działające w Iraku, do relatywnie łagodnych
konsekwencji – lecz nawet jeżeli nikomu nie spadnie
włos z głowy, w żaden sposób nie umniejsza to
zbrodni tych, którzy dla realizacji swych haniebnych
celów gotowi są narazić bezbronnych ludzi na tak
straszne ryzyko.
Upłynie sporo czasu zanim można będzie dokonać
wstępnej oceny rezultatów ataku. Jednym z doraźnych
zadań jest dostarczenie środków pomocy dla złago-
dzenia jego skutków. Chodzi głownie o zaspokojenie
potrzeb ofiar, nie tylko tej wojny lecz również złośli-
wych i destrukcyjnych sankcji narzuconych przez
Waszyngton w ciągu poprzednich dziesięciu lat, które
zniszczyły społeczeństwo obywatelskie, wzmocniły
rządzącego tyrana i zmusiły ludność do zdania się na
niego, aby przeżyć. Jak wskazywano przez lata, sank-
cje podkopały nadzieje, że Saddama Husajna spotka
los innych, nie mniej niż on brutalnych i krwawych
tyranów. Należących do tej strasznej galerii zbrodnia-
rzy, popieranych przez będących teraz u steru w Wa-
szyngtonie, aż do ostatnich dni ich krwawych rządów
– wśród nich Ceausecescu, by wskazać tylko jeden
oczywisty i adekwatny przykład.
Zwykła przyzwoitość nakazywałaby wypłatę ol-
brzymich reparacji wojennych przez USA, a wobec
ich braku – przynajmniej zapewnienie dopływu po-
mocy dla Irakijczyków, aby mogli odbudować znisz-
czenia w sposób wybrany przez nich samych, a nie
narzucony przez ludzi z Waszyngtonu i Crawford
(rancho Busha w Teksasie) – wierzących, iż władza
opiera się na lufach karabinów.
Pojawiły się zagadnienia o charakterze fundamen-
talnym i dalekosiężnym. Skala sprzeciwu wobec in-
wazji na Irak nie ma precedensu w historii. Właśnie
dlatego Bush musiał spotkać się ze swoimi dwoma
kumplami w amerykańskiej bazie wojskowej położo-
nej na wyspie, gdzie znajdowali się w bezpiecznej
odległości od zwykłych ludzi. Protesty skupiają się na
ataku na Irak, lecz dotyczą również kwestii o znacznie
szerszym charakterze. Narasta obawa przed potęgą
Stanów Zjednoczonych uważaną – prawdopodobnie
przez zdecydowaną większość – za największe zagro-
żenie dla pokoju w skali globalnej. Dostępne obecnie
środki masowej zagłady, gwałtownie stając się coraz
bardziej śmiercionośne i złowieszcze, sprawiają, że
zagrożenie dla pokoju jest zagrożeniem dla życia
w ogóle.
Strach przed rządem USA nie jest oparty jedynie
na fakcie dokonania inwazji, lecz na całokształcie
okoliczności które do niej doprowadziły – otwarcie
deklarowanej determinacji by rządzić światem przy
użyciu siły, stanowiącej jedyny wymiar w którym
potęga Stanów Zjednoczonych zdecydowanie przo-
duje oraz pilnowaniu aby ta dominacja nie została
nigdy zagrożona. Wojny prewencyjne mogą być to-
czone z zastrzeżeniem, że są one faktycznie prewen-
cyjne, a nie są wojnami mającymi zniszczyć siłę mili-
tarną wroga (pre–emptive). Jakiekolwiek argumenty
zostałyby użyte dla uzasadnienia wojny mającej
zmiażdżyć przeciwnika – nie sprawią one by zmieściła
się ona w zdecydowanie odmiennej kategorii wojen
prewencyjnych – jest to użycie sił militarnych w celu
usunięcia urojonego lub świadomie wymyślonego
zagrożenia.
Otwarcie głoszonym celem jest powstrzymanie
wyzwań rzuconych potędze, pozycji i prestiżowi Sta-
nów Zjednoczonych. Każde takie wyzwanie, obecne
czy przyszłe lub jego oznaki, zostanie skonfrontowane
z przytłaczającą siłą przez rządzących państwem,
które wyraźnie wyprzedza wszystkie pozostałe kraje
(ujęte łącznie) w wydatkach na środki przemocy
i wkracza na nowe niebezpieczne ścieżki – dla przy-
kładu – prace nad stworzeniem śmiercionośnej broni
umieszczonej w przestrzeni kosmicznej, pomimo
niemal jednogłośnego sprzeciwu reszty świata.
Warto pamiętać, że słowa które zacytowałem nie
zostały wypowiedziane przez Dicka Chenney'a czy
Donalda Rumsfelda lub innego z radykalnych ekstre-
mistów będących obecnie u władzy. Są to słowa sza-
nowanego męża stanu – Deana Achesona sprzed 40
lat, gdy był on wysokim rangą doradcą w administra-
cji Kennedy'ego. Usprawiedliwiał on w ten sposób
działania USA przeciwko Kubie – wiedząc, że mię-
dzynarodowa kampania terrorystyczna skierowana na
zmianę reżimu doprowadziła świat na skraj totalnej
wojny nuklearnej. Niemniej jednak, wskazywał on
Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Prawa Międzyna-
rodowego, iż nie powstają żadne zagadnienia prawne
związane z reakcją Stanów Zjednoczonych na wy-
zwania rzucone ich potędze, pozycji i prestiżowi –
reakcji polegającej na atakach terrorystycznych i woj-
nie ekonomicznej przeciwko Kubie.
Przytoczyłem te fakty, aby przypomnieć, że oma-
wiane zagadnienia są głęboko zakorzenione. Obecna
administracja znajduje się na pozycjach ekstremi-
stycznych gdy chodzi o pełne spektrum planowania
politycznego, a jego awanturniczość i inklinacja do
stosowania przemocy są szczególnie niebezpieczne.
Lecz polityczne spektrum nie jest zbyt szerokie i do-
póki te głębsze problemy nie zostaną właściwie roz-
strzygnięte, możemy być pewni, że inni ultrareakcyjni
13
ekstremiści zdobędą władzę nad potężnymi środkami
zniszczenia i represji.
Imperialne ambicje sprawujących władzę, jak
wprost bywają określane, spowodowały opór na
całym świecie, jak również wśród głównego nurtu
establishmentu w kraju. Oczywiście w innych
miejscach reakcje są nasycone głębszą obawą,
zwłaszcza wśród tych którzy zazwyczaj byli ofiarami.
Zbyt dobrze znają historię, zbyt dotkliwie jej
doświadczyli aby znaleźć ukojenie w egzaltowanej
retoryce. Zbyt wiele jej już słyszeli przez stulecia,
wówczas gdy byli podbijani przez klub zwany
cywilizacją. Kilka dni temu, jeden z przywódców
ruchu opozycji przeciwko wojnie, w skład którego
wchodzą rządy krajów zamieszkałych przez większą
część ludności świata – określił administrację Busha
jako bardziej agresywną niż Hitlera. Tak się składa, że
jego dotychczasowa postawa była bardzo
proamerykańska i jest zaangażowany w liczne
międzynarodowe projekty ekonomiczne wprowadzane
przez Waszyngton. Nie ulega wątpliwości, że mówi on
nie tylko w imieniu tych którzy tradycyjnie są
ofiarami, lecz również w imieniu wielu spośród tych
którzy byli zazwyczaj agresorami.
Łatwo jest żyć dalej, ale ważne jest aby przemy-
śleć te problemy dogłębnie – z uwagą i uczciwością.
Zanim jeszcze rząd Busha mocno zwiększył te obawy
w ostatnich miesiącach, wywiad i specjaliści w zakre-
sie stosunków międzynarodowych informowali każ-
dego kto chciał słuchać, że doktryny polityczne
wprowadzane przez Waszyngton mogą spowodować
wzrost terroru i rozprzestrzenianie się broni masowej
zagłady – jako odwet lub po prostu sposób odstrasza-
nia. Są dwa sposoby w jaki Waszyngton odpowiada na
zagrożenia spowodowane swoimi działaniami lub
zaskakującymi proklamacjami. Pierwszym sposobem
jest uśmierzenie zagrożeń przez zwrócenie uwagi na
swoje prawnie uzasadnione krzywdy i zgoda na zosta-
nie cywilizowanym członkiem światowej społeczności
oraz okazywanie pewnego szacunku dla światowego
porządku i jego instytucji. Drugim sposobem jest
stworzenie groźnych instrumentów zniszczenia i do-
minacji – tak że każde rzucone wyzwanie, bez
względu no to jak odległe, może zostać zmiażdżone –
prowokując kolejne jeszcze większe wyzwania. Ten
sposób postępowania stwarza poważne zagrożenie dla
społeczeństwa Stanów Zjednoczonych i całego świata
– może też z dużym prawdopodobieństwem doprowa-
dzić do zagłady życia na Ziemi – i nie są to tylko
bezpodstawne spekulacje.
Ostatecznej wojny nuklearnej udało się w prze-
szłości uniknąć niemal cudem, zaledwie kilka mie-
sięcy przed przemówieniem Achesona, by wskazać
tylko jeden przykład, który jeszcze dzisiaj powinien
być dość świeży w naszej pamięci. Zagrożenia są
jednak poważne i wciąż narastają. Świat ma istotne
powody by przyglądać się temu co dzieje się w Wa-
szyngtonie z lękiem i obawami. Obywatele Stanów
Zjednoczonych są tymi, którzy mają największe moż-
liwości aby rozwiać te lęki i kształtować przyszłość
pełną nadziei i konstruktywnych rozwiązań.
Jest to kilka spośród ważnych problemów o któ-
rych istnieniu musimy pamiętać obserwując nieprze-
widywalny przebieg wydarzeń – gdy najgroźniejsza
potęga militarna w historii ludzkości została rzucona
przeciwko bezbronnemu przeciwnikowi przez poli-
tycznych przywódców, którzy zgromadzili już na
swoich kontach przerażające dowody barbarzyństwa
i zniszczeń, których dokonali odkąd przejęli stery wła-
dzy ponad 20 lat temu.
PoProstu (http://poprostu.pl) to [był] polski
niezależny serwis internetowy. Nie ma on charakteru
komercyjnego, nie czerpiemy z jego istnienia żadnych
zysków. Dzięki temu a także z tej racji, że nie
reprezentujemy żadnej organizacji ani jedynie słusznej
ideologii, mamy szansę pozostać niezależni zarówno
wobec środowisk wolnościowych jak i względem
wszystkich czynników, które mają wpływ na oficjalny
obieg informacji. Nie oznacza to jednak, że rościmy
sobie tutaj prawo do wyimaginowanej obiektywności,
jesteśmy subiektywni zarówno w ocenach, jak
i w naszej wizji świata. Pamiętajcie o tym.
14