Tytuł oryginału: Interyentions
Copyright © by Noam Chomsky 2007 Published first in English in North America
by Lights Books/Open Media
Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright
© 2008 for the polish transłation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga
Zdjęcie na okładce: Corbis
Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski Korekta: Magdalena Bargłowska
ISBN: 978-83-7508-075-9
Dystrybucja: Firma Księgarska
Jacek Olesiejuk Sp.z 0.0. Poznańska 91; 05-
850 Ożarów Mazowiecki ;
tel. 022 72130 00
mail: hurt@ olesiejuk.pl
/
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z 0.0. pl. Grunwaldzki 8-10; 40-950
Katowice 132 782 64 77, fax 032 253 77 28 e-mail:
Skład i łamanie: Sonia Draga Group
Katowice 2008. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z 0.0.
Dygitalizacja: hooltaj
Spis Treści
11 września - nieodrobiona lekcja................................................................................7
Stany Zjednoczone przeciwko Irakowi - skromna propozycja..................................11
i listopada 2002 roku.................................................................................................11
Argument przeciwko wojnie w Iraku.........................................................................15
Skoro mamy wojnę....................................................................................................19
Irak jest poligonem doświadczalnym........................................................................23
Mapa drogowa donikąd.............................................................................................26
11 września i „epoka terroru".....................................................................................31
Stany Zjednoczone i Organizacja Narodów Zjednoczonych.....................................36
Dylematy dominacji..................................................................................................40
Saddam Husajn przed trybunałem.........................................................................46
Saddam Husajn i zbrodnie stanu..............................................................................51
Mur jako broń.............................................................................................................55
Stany Zjednoczone - schronienie dla terrorystów....................................................59
Niebezpieczne czasy - wojna amerykańsko-iracka i jej skutki.................................63
Irak - korzenie oporu................................................................................................66
Jak zażegnać konflikt izraelsko-palestyński.............................................................69
Kto ma rządzić światem i w jaki sposób?...................................................................73
John Negroponte - z Ameryki Środkowej do Iraku..................................................77
Budowa demokracji musi się rozpocząć we własnym kraju.....................................81
Zaburzenie w amerykańskiej demokracji.................................................................85
„My" jesteśmy dobrzy...............................................................................................89
Imperialna prezydentura i jej konsekwencje............................................................92
Klęska w Iraku a porządek międzynarodowy...........................................................96
„Lansowanie demokracji" na Bliskim Wschodzie....................................................99
Uniwersalność praw człowieka...............................................................................103
Doktor Strangelove o wieku terroru........................................................................107
Opieka socjalna nie jest w kryzysie..........................................................................111
Ukryte zamiary w wojnie w Iraku............................................................................115
Dziedzictwo Hiroszimy i współczesny terror..........................................................118
11 września i doktryna szlachetnych zamiarów.......................................................122
Administracja Busha w czasie sezonu huraganów..................................................126
„Inteligentny projekt" i jego konsekwencje............................................................129
Ameryka Południowa w punkcie zwrotnym............................................................132
Ukryte znaczenie wyborów w Iraku........................................................................137
Zwycięstwo Hamasu i „lansowanie demokracji".....................................................141
Azja, Ameryki i rządzące supermocarstwo..............................................................145
Teoria „sprawiedliwej wojny" i prawdziwy świat....................................................150
Rozbrajanie nuklearnych arsenałów Iranu.............................................................155
Spoglądanie na Liban przez luk bombowy..............................................................161
Ameryka Łacińska ogłasza niepodległość...............................................................166
Alternatywy dla Ameryk..........................................................................................170
Co jest stawką w Iraku?...........................................................................................174
Zimna wojna między Waszyngtonem i Teheranem................................................179
Władza wielka duchem............................................................................................184
Kilka słów o autorze................................................................................................189
Indeks.......................................................................................................................191
11 września - nieodrobiona lekcja
4 WRZEŚNIA 2002 ROKU
Dzień 11 września wstrząsnął wieloma Amerykanami do tego stopnia, że
uświadomili sobie konieczność uważniejszego przyglądania się działaniom rządu
Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej i temu, w jaki sposób jest to
odbierane. Wiele spraw, o których wcześniej milczano, stało się przedmiotem
dyskusji. To dobrze. Jeśli zamierzamy uniknąć w przyszłości podobnych
potworności, wykazujemy się tylko zdrowym rozsądkiem. Słowa prezydenta Busha,
że „nasi wrogowie nienawidzą naszej wolności", być może są pocieszające, ale nie
należy ignorować prawdziwego świata, który uczy nas czegoś zupełnie innego.
Prezydent nie jest pierwszą osobą, która zapytała: „Dlaczego oni nas
nienawidzą?". Czterdzieści cztery lata temu, podczas dyskusji ze swoimi
współpracownikami, prezydent Eisenhower mówił o „kampanii nienawiści w
świecie arabskim prowadzonej przeciwko nam nie przez rządy, ale przez narody".
Jego Rada Bezpieczeństwa Narodowego przedstawiła wtedy podstawowe przyczyny
takiej sytuacji, stwierdzając, że Stany Zjednoczone popierają skorumpowane i
dyktatorskie rządy oraz „sprzeciwiają się postępowi politycznemu i
gospodarczemu", ponieważ chcą kontrolować miejscowe zasoby ropy naftowej.
Badania przeprowadzone w świecie arabskim po li września ujawniły, że te
same przyczyny są aktualne również dzisiaj, a dodatkowo wzmacnia je niechęć
wobec pewnych amerykańskich poczynań. Uderzające jest to, że powyższe poglądy
są żywe również w tych częściach regionu arabskiego, który można uznać za
uprzywilejowany i zorientowany na Zachód. Oto jeden z ostatnich przykładów: i
sierpnia 2002 roku w „Far Eastern Economic Review" międzynarodowy uznany
ekspert świata arabskiego Ah- med Rashid napisał, że w Pakistanie „rośnie gniew
spowodowany tym, że Stany Zjednoczone swoim wsparciem umożliwiają
wojskowemu reżimowi [Musharrafa] odkładanie w czasie obiecanej demokracji".
Dzisiaj nie przynosi nam korzyści wiara w to, że „oni nas nienawidzą" czy
„nienawidzą naszej wolności". Wręcz przeciwnie - ci ludzie lubią Amerykanów oraz
amerykański styl życia, w tym nasze wolności. To czego nienawidzą, to oficjalna
polityka, która odmawia im prawa do ich własnych wolności, do których również
dążą.
Z tych powodów tyrady Osamy bin Ladena po 11 września - na przykład o tym,
że Stany Zjednoczone wspierają skorumpowane i brutalne reżimy, albo o „inwazji"
Stanów Zjednoczonych w Arabii Saudyjskiej - wywołują pewien oddźwięk, nawet
wśród tych, którzy się nim brzydzą lub którzy się go boją. Z niechęci, gniewu i
frustracji terroryści czerpią poparcie oraz nowych rekrutów.
Powinniśmy również zdawać sobie sprawę z tego, że duża część świata uważa
Waszyngton za reżim terrorystyczny. W ostatnich latach Stany Zjednoczone
wspierały lub angażowały się w akcje w Kolumbii, Ameryce Środkowej, Panamie,
Sudanie i Turcji - wymieniając tylko kilka - które były prowadzone zgodnie z
oficjalną amerykańską definicją „przeciwdziałania terroryzmowi".
W najbardziej rozsądnym piśmie naszego establishmentu, „Foreign Affairs",
Samuel Huntington napisał w 1999 roku: „Podczas gdy Stany Zjednoczone
regularnie nazywają rządy różnych krajów bandyckimi, w oczach wielu narodów
stają się zbójeckim supermocarstwem [...], które stanowi dla nich największe
zewnętrzne zagrożenie".
Tego zdania nie zmienił fakt, że 11 września po raz pierwszy w historii
zachodni kraj na własnej ziemi padł ofiarą straszliwego ataku terrorystycznego, na
skalę aż zbyt dobrze znaną ofiarom zachodnich mocarstw. Atak ten był znacznie
poważniejszy niż nazywane czasami „terrorem detalicznym" akcje IRA, algierskiego
Frontu Wyzwolenia Narodowego czy Czerwonych Brygad.
Atak terrorystyczny z 11 września wywołał zdecydowane potępienie na całym
świecie i wzbudził szczere współczucie dla niewinnych ofiar. Ale nie bez zastrzeżeń.
Międzynarodowe badanie, przeprowadzone przez Instytut Gallupa pod koniec
września 2001 roku, wykazało niewielkie poparcie dla „militarnego ataku" Stanów
Zjednoczonych na Afganistan. Najniższe wyrażono w Ameryce Łacińskiej (na
przykład w Meksyku tylko 2 procent), a więc w regionie najbardziej doświadczonym
przez podobne amerykańskie interwencje.
Obecną „kampanię nienawiści" w świecie arabskim napędza również
amerykańska polityka wobec Izraela, Palestyny i Iraku. Stany Zjednoczone bardzo
mocno wspierały brutalną izraelską okupację militarną, która trwa już trzydzieści
pięć lat.
Jednym ze sposobów na złagodzenie napięcia między Izraelczykami a
Palestyńczykami byłoby niedopuszczenie do jego wzrostu, a to właśnie czynimy,
ponieważ nie tylko nie przyłączamy się do wieloletniego międzynarodowego
konsensusu, który wzywa do uznania prawa wszystkich krajów tego regionu do
życia w pokoju i bezpieczeństwie, w tym państwa Palestyńczyków na terenie
obecnie okupowanym (być może po niewielkich korektach granic), ale także
wspieramy gospodarczo, militarnie i dyplomatycznie nieustanne wysiłki Izraela,
które uniemożliwiają zażegnanie konfliktu.
W Iraku dekada surowych sankcji utrzymywanych pod naciskiem Stanów
Zjednoczonych wzmocniła Saddama Husajna i jednocześnie doprowadziła do
śmierci setek tysięcy Irakijczyków - być może większej liczby ludzi „niż liczba
zamordowanych przez tak zwaną broń masowego rażenia w ciągu całej historii
ludzkości", jak napisali analitycy wojskowi John i Karl Muellerowie w „Foreign
Affairs" w 1999 roku.
Jeśli zaś chodzi o atak Stanów Zjednoczonych na Irak, to nikt, nawet Donald
Rumsfeld, nie jest w stanie oszacować jego kosztów ani konsekwencji.
Radykalni ekstremiści islamscy z pewnością mają nadzieję, że atak na Irak
spowoduje śmierć wielu ludzi i zniszczenie znacznych obszarów kraju, dzięki czemu
pojawią się nowi rekruci gotowi na terrorystyczne akcje
1
. Zapewne cieszą się oni
również z „doktryny Busha", wyznającej prawo do atakowania wszystkich
potencjalnych zagrożeń, których liczba jest właściwie nieograniczona. Prezydent
oświadczył, że „nie można powiedzieć, ile trzeba będzie stoczyć wojen, aby
zapewnić wolność naszej ojczyźnie". To prawda.
Zagrożenia są wszędzie, nawet w ojczyźnie. Prowadzenie niekończącej się
wojny stanowi znacznie większe zagrożenie dla Amerykanów niż ich potencjalni
wrogowie, i to z przyczyn, które organizacje terrorystyczne doskonale rozumieją.
Dwadzieścia lat temu były izraelski szef wywiadu wojskowego, Jeho- szafat
Harkabi, który był także uznanym arabistą, wyraził opinię, która wciąż jest
prawdziwa. „Zaoferowanie Palestyńczykom honorowego rozwiązania, które
uszanuje ich prawo do decydowania o własnym losie: oto rozwiązanie problemu
terroryzmu - powiedział Harkabi. - Kiedy wysuszymy bagno, nie będzie już
komarów".
Wówczas Izrael był całkowicie odporny na akcje odwetowe na okupowanych
terytoriach, dlatego stan ten utrzymał się jeszcze do niedawna. Przestroga
Harkabiego była jednak trafna, a wyniesiona z historii lekcja dotyczy większej
liczby spraw.
Długo przed 11 września zdawano sobie sprawę z tego, że dzięki nowoczesnej
technologii bogate i wpływowe państwa stracą monopol na stosowanie przemocy i
będą mogły spodziewać się okropności na własnej ziemi.
Jeżeli nadal będziemy tworzyć nowe bagna, pojawi się znacznie więcej
komarów z niesamowitą wręcz siłą rażenia.
Gdy jednak poświęcimy swoje zasoby na osuszanie bagien, zwracając uwagę
na korzenie „kampanii nienawiści", wówczas nie tylko zdołamy zmniejszyć
zagrożenia, przed którymi stoimy, ale będziemy także realizować wyznawane i
osiągalne ideały - jeśli tylko zaczniemy traktować je poważnie.
PRZYPISY
1.
Wyrażając pogląd ekspertów wywiadu, Michael Scheuer, starszy analityk
służb wywiadowczych, który był odpowiedzialny za śledzenie bin Ladena od
1996 roku, pisze w swojej książce Imperiał Hubris (2004), że „bin Laden nie
ma chyba większej nadziei niż ta, że Stany Zjednoczone zaatakują Irak i będą
go okupować, co byłoby dla niego [Osamy bin Ladena] prezentem od
Ameryki". Fawaz Gerges w swojej najlepszej naukowej pracy na temat ruchu
dżihad - Journey ofthe Jihadist (2006) - mówi o tym, że zbrodnie terrorystów
z 11 września były ostro potępione przez zwolenników dżihadu i dzięki tej
postawie Stany Zjednoczone miały możliwość oddzielenia ich od bin Ladena.
Jednak szybkie odwołanie się Busha do przemocy, a szczególnie zaatakowanie
Iraku, spowodowało, że połączyli oni swoje siły z bin Ladenem, co
doprowadziło w końcu do znacznie większego zagrożenia terroryzmem.
Stany Zjednoczone przeciwko Irakowi -
skromna propozycja
1 LISTOPADA 2002 ROKU
Gorliwe wysiłki administracji Busha, podejmowane w celu przejęcia kontroli nad
Irakiem - w wyniku wojny, przewrotu wojskowego albo jakimikolwiek innymi
środkami - wywołały wiele opinii dotyczących motywów, jakimi kierują się
decydenci.
Jedna z interpretacji, przedstawiona przez Anatola Liyiena, współpracownika
Carnegie Endowment for International Peace w Waszyngtonie, mówi, że wysiłki
Busha są zgodne z „klasyczną współczesną strategią zagrożonych prawicowych
oligarchów, która ma na celu obrócić niezadowolenie społeczeństwa w
nacjonalizm", co można osiągnąć, wywołując strach przed zewnętrznymi wrogami.
Celem administracji, wyjaśnia dalej Leyien, jest .jednostronne panowanie nad
światem przez całkowitą dominację militarną", dlatego właśnie większość
społeczności międzynarodowej obawia się rządu Stanów Zjednoczonych i jest
nastawiona do niego antagonistycz- nie, co często jest błędnie nazywane
„antyamerykanizmem".
Powyższą interpretację potwierdza, a nawet znacznie poszerza, analiza działań
poprzedników dzisiejszego wojowniczego Waszyngtonu.
Od czasu ataków z 11 września republikanie wykorzystują zagrożenie
terroryzmem jako pretekst do poszerzenia swojej prawicowej polityki. W czasie
wyborów do Kongresu strategia ta odsunęła uwagę od spraw ekonomicznych i
przeniosła ją na wojnę. Kiedy zaczyna się kampania prezydencka, republikanie z
całą pewnością nie chcą, aby ludzie zadawali im pytania na temat przyszłych
emerytur, rynku pracy, zmian w opiece zdrowotnej czy innych podobnych
problemów. Powinni raczej chwalić swoich bohaterskich liderów za to, że ratują
nas przed nieuniknionym niszczącym
atakiem ze strony groźnego wroga oraz że nie uciekają przed konfrontacją z
przeciwnikiem, który tylko czeka, aby nas unicestwić.
Okropności 11 września były także pretekstem do wdrożenia długofalowych
planów, których celem jest przejęcie kontroli nad ogromnymi zasobami ropy
naftowej Iraku, jednymi z największych w Zatoce Perskiej, już w 1945 roku
opisanymi przez Departament Stanu jako „niewiarygodne źródło potęgi
strategicznej i władzy oraz jedna z największych zdobyczy materialnych w historii
świata". Kontrola nad źródłami energii napędza amerykańską potęgę ekonomiczną
i militarną, a „potęga strategiczna" przekłada się na poziom kontroli nad światem.
Inna interpretacja zakłada, że administracja wierzy w to, co mówi, a więc że
Irak nagle stał się zagrożeniem dla naszej egzystencji i dla swoich sąsiadów.
Musimy mieć pewność, że iracka broń masowego rażenia oraz środki do jej
produkcji zostaną zniszczone, a potwór wcielony, Saddam Husajn, zostanie
wyeliminowany. I to szybko. Wojnę należy rozpocząć tej zimy - na przełomie 2002 i
2003 roku, bo następna zima będzie terminem zbyt późnym. Wtedy bowiem grzyb
atomowy, który przewiduje Condole- ezza Rice, doradca do spraw bezpieczeństwa,
już nas pochłonie.
Załóżmy, że interpretacja ta jest właściwa. Jeśli mocarstwa Środkowego
Wschodu boją się Waszyngtonu bardziej niż Saddama, co wydaje się prawdą, to
taka postawa ujawnia ich ograniczone postrzeganie rzeczywistości. A to, że
następnej zimy będzie trwała w Stanach Zjednoczonych kampania prezydencka, to
po prostu czysty przypadek.
Przyjmując oficjalną interpretację, należy postawić oczywiste pytanie o to, w
jaki sposób osiągnąć zapowiadane cele. Przy takich założeniach od razu widać, że
administracja nie dostrzegła idealnej alternatywy dla inwazji na Irak. Niech zrobi
to Iran. Ten prosty plan wydaje się pominięty, być może dlatego, że zostałby
uznany za szalony, i pewnie słusznie. Ale warto zapytać dlaczego.
Skromna propozycj a brzmi więc tak, żeby Stany Zjednoczone zachęciły Iran
do inwazji na Irak, jednocześnie wspierając Irańczyków niezbędną pomocą
logistyczną i militarną z bezpiecznej odległości (pociski rakietowe, bomby, bazy
wojskowe itd.). Inaczej mówiąc: jeden biegun „osi zła" zająłby się drugim.
Ta propozycja ma wiele zalet w porównaniu z rozwiązaniem alternatywnym.
Po pierwsze, Saddam zostanie obalony. A właściwie rozniesiony na kawałki
razem z każdym, kto znajduje się blisko niego. Jego broń masowego rażenia
również zostanie zniszczona, wraz ze środkami do jej produkcji.
Po drugie, nie będzie ofiar wśród Amerykanów. To prawda, że wielu
Irakijczyków i Irańczyków zginie. Ale to raczej nie jest powód do zmartwień.
Otoczenie Busha - w tym wielu przejętych zwolenników Reagana mocno wsparło
Saddama po jego ataku na Iran w 1980 roku, nie zważając na ogromną liczbę ofiar,
które oddały swoje życie, wtedy lub później, na skutek sankcji reżimu.
Saddam może użyć broni chemicznej. Ale obecna administracja bez wahania
wsparła „potwora z Bagdadu", kiedy użył on broni chemicznej przeciwko Iranowi za
prezydentury Reagana, i później, kiedy użył gazu bojowego przeciwko „własnemu
narodowi" (w tym miejscu powtórzę znane powiedzenie: Przeciwko Kurdom, którzy
byli jego narodem w takim znaczeniu, w jakim Indianie Cherokee byli narodem
Andrew Jacksona
1
).
Obecni waszyngtońscy planiści wspierali „potwora" również po tym, jak
popełnił on swoje najgorsze zbrodnie, a nawet dostarczali mu środki, dzięki którym
mógł rozwinąć broń masowego rażenia, biologiczną i nuklearną, przydatną podczas
inwazji w Kuwejcie.
Bush senior i Cheney w zasadzie nie stawiali Saddamowi żadnych zarzutów
także po rzezi na szyitach w marcu 1991 roku, w interesie „stabilności", jak wówczas
to tłumaczono. Wycofali swoje poparcie dopiero po ataku na Kurdów - i to tylko na
skutek ogromnej presji w kraju i na świecie.
Po trzecie, nie będzie problemu z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Nie
trzeba będzie wyjaśniać światu, że ONZ jest przydatna tylko wtedy, kiedy wypełnia
rozkazy Stanów Zjednoczonych, a w innym wypadku nie.
Po czwarte, Iran z pewnością ma znacznie lepsze od Waszyngtonu podstawy
do wywoływania wojny, a następnie rządzenia postsaddamow- skim Irakiem. W
przeciwieństwie do administracji Busha, Iran nie wspierał mordercy Saddama ani
jego programu broni masowego rażenia.
Można oczywiście zaprotestować, że nie należy ufać irańskim władzom
-ale tym bardziej nie należy ufać tym, którzy wspierali Saddama jeszcze długo po
tym, gdy popełnił on swoje największe zbrodnie.
Co więcej, oszczędzimy sobie ewentualnego wstydu za ślepą wiarę w
przywódców, którą słusznie wyśmiewamy w państwach totalitarnych.
Po piąte, wyzwolenie spotka się z entuzjazmem dużej części społeczeństwa, o
wiele większym niż w wypadku inwazji Amerykanów. Ludzie będą świętować na
ulicach Basry i Karbali, a my dołączymy do irańskich dziennikarzy w wysławianiu
szlachetności wyzwolicieli i ich słusznej sprawy.
Po szóste, Iran może zacząć wdrażać „demokrację". Większość społeczeństwa
to szyici i Iran miałby znacznie mniej problemów niż Stany Zjednoczone w
przyznawaniu im głosu w nowym irackim rządzie.
Nie będzie problemu z dostępem do zasobów irackiej ropy naftowej,
amerykańskie koncerny mogłyby więc bez trudu podjąć natychmiast eksploatację
irańskich źródeł energii, gdyby tylko Waszyngton się na to zgodził.
Z pewnością ta skromna propozycja, żeby to Iran wyzwolił Irak, jest szalona.
Ma tylko jedną zaletę: jest bardziej sensowna niż plany obecnie realizowane - lub
byłaby, gdyby cele, które deklaruje administracja, miały cokolwiek wspólnego z
rzeczywistymi.
PRZYPISY
1.
Jak się okazało, Saddam Husajn nie miał broni chemicznej w 2003 roku.
Ale przyjęto za pewnik, że ma, i dlatego amerykańskie wojska wyposażono w
odpowiednie środki ochrony. Szczególne środki ostrożności podjęto również w
Izraelu.
Argument przeciwko wojnie w Iraku
3 MARCA 2003 ROKU
Najpotężniejsze państwo w historii ogłasza, że zamierza kontrolować świat za
pomocą siły, a więc w wymiarze, w którym ma absolutną przewagę. Prezydent Bush
i jego współpracownicy najwyraźniej uważają, że dysponują środkami przymusu tak
nadzwyczajnymi, że mogą z pogardą zlikwidować każdego, kto stanie im na drodze.
Skutki takiego rozumowania mogą być katastrofalne zarówno w Iraku, jak i w
innych częściach świata, gdyż odpowiedzią na działania Stanów Zjednoczonych
może być niebywała kumulacja akcji odwetowych terrorystów, prowadząca nawet
do nuklearnego Armagedonu.
Bush, Cheney i Rumsfeld są oddani „imperialnej ambicji - jak napisał John
Ikenberry we wrześniowo-październikowym wydaniu «Foreign Af- fairs» z 2002
roku - jednobiegunowego świata, w którym Stany Zjednoczone nie mają żadnego
poważnego konkurenta" i w którym „żadne państwo ani koalicja nie odważy się
nigdy przeciwstawić globalnemu liderowi, obrońcy i egzekutorowi". Ambicja ta z
całą pewnością obejmuje kontrolę nad zasobami Zatoki Perskiej i zainstalowanie
tam baz wojskowych, które będą zaprowadzać amerykański porządek w regionie.
Jeszcze zanim administracja zaczęła uderzać w wojenne bębny przeciw
Irakowi, pojawiało się mnóstwo ostrzeżeń, że agresja Stanów Zjednoczonych
doprowadzi do rozpowszechnienia broni masowej zagłady, a także terroru,
zastraszania i odwetu.
Teraz Waszyngton udziela światu bardzo brzydkiej i niebezpiecznej lekcji: jeśli
chcecie się przed nami obronić, to lepiej zacznijcie naśladować Koreę Północną i
stwórzcie poważne zagrożenie militarne. W przeciwnym wypadku zmieciemy was z
powierzchni ziemi.
Mamy powody przypuszczać, że jednym z celów wojny z Irakiem jest
zademonstrowanie tego, czym kieruje się imperium, kiedy decyduje się uderzyć
(chociaż słowo „wojna" jest w tym wypadku terminem niewłaściwym ze względu na
ogromną nierównowagę sił).
Propaganda zalewa nas ostrzeżeniami, że jeśli nie powstrzymamy Saddama
Husajna dziś, to on zniszczy nas jutro. W październiku 2002 roku, kiedy Kongres
dał prezydentowi wolną rękę w kwestii wojny, uczynił to, aby „chronić
bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych przed nieustannym zagrożeniem ze strony
Iraku".
Żaden sąsiad Iraku nie czuje się jednak zbyt mocno zagrożony przez
Saddama, bez względu na to, jak bardzo nienawidzi tego morderczego tyrana - być
może dlatego, że doskonale wie o tym, że Irakijczycy są na skraju wytrzymałości.
Irak stał się jednym z najsłabszych państw regionu. Jak można przeczytać w
raporcie Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk, iracki potencjał gospodarczy i
inwestycje wojskowe to jedynie ułamek potencjału i wydatków Kuwejtu, w którym
mieszka 90 procent mniej ludzi niż w Iraku.
W rzeczywistości sąsiednie państwa próbowały doprowadzić do ponownej
integracji Iraku z regionem, do którego należą przecież Iran i Kuwejt, a więc kraje
zaatakowane niegdyś przez Irak.
Saddam Husajn korzystał z pomocy Stanów Zjednoczonych podczas wojny z
Iranem i później, aż do dnia inwazji na Kuwejt. Osoby odpowiedzialne za ten stan
rzeczy w większości powróciły obecnie do władzy w Waszyngtonie. Administracj e
Reagana i Busha seniora udzielały pomocy Saddamowi, dostarczając mu między
innymi środki do rozwoju broni masowego rażenia, i to w czasach, kiedy „potwór z
Bagdadu" był znacznie niebezpieczniejszy niż obecnie i kiedy popełnił już swoje
największe zbrodnie, jak choćby wymordowanie tysięcy Kurdów trującym gazem.
Zakończenie panowania Saddama uwolniłoby Irakijczyków od ogromnego
ciężaru. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że podzieliby on los
Ceaucescu i innych bezwzględnych tyranów wspieranych przez Stany Zjednoczone i
Wielką Brytanię, gdyby tylko irackie społeczeństwo nie zostało zniszczone
surowymi sankcjami, przez które musi się poddać tyranii Saddama, aby przeżyć, i
które tym samym wzmacniają jego i jego klikę.
Saddam pozostaje ogromnym zagrożeniem dla wszystkich, którzy są w jego
zasięgu. Dziś nie sięga on jednak poza granice swojego kraju, chociąż może się tak
zdarzyć, że amerykańska agresja natchnie nowe pokolenie terrorystów żądzą
zemsty i nakłoni Irak do przeprowadzenia akcji terrorystycznych, podobno już
przygotowywanych.
W 2002 roku zespół pod kierownictwem Gary'ego Harta i Warrena Rudmana
przygotował dla Rady do spraw Stosunków Międzynarodowych raport Ameryka -
wciąż nieprzygotowana, wciąż zagrożona. Ostrzega on przed prawdopodobnymi
atakami terrorystycznymi, o wiele okrutniejszy- mi niż te z 11 września, bo z
użyciem broni masowej zagłady, przed zagrożeniami „bardziej prawdopodobnymi
w perspektywie wojny, którą Stany Zjednoczone chcą rozpocząć z Irakiem".
Dziś Saddam ma wszelkie powody, aby utrzymywać pod ścisłą kontrolą całą
broń chemiczną i biologiczną, jaką ewentualnie dysponuje. Nie udostępniłby jej
osobom pokroju Osamy bin Ladena, stanowiącym realne zagrożenie dla niego
samego, pomijając zupełnie kwestię, czy istnieje najmniejsza choćby przesłanka, że
do takiej śmiercionośnej transakcji w ogóle mogłoby dojść. Zwolennicy rozwiązań
siłowych w Waszyngtonie wiedzą więc doskonale, że istnieje znikome
prawdopodobieństwo, że Irak użyje jakiejkolwiek broni masowej zagłady -
ryzykując tym samym swoje całkowite unicestwienie.
Zaatakowane irackie społeczeństwo rozpadłoby się jednak, a tym samym
utracono by jakąkolwiek kontrolę nad bronią masowego rażenia. Mogłaby ona
zostać „sprywatyzowana", jak ostrzega międzynarodowy specjalista do spraw
bezpieczeństwa, Daniel Benjamin, i zaoferowana na ogromnym „rynku broni
niekonwencjonalnej, na którym bez trudu znalazłaby nabywców". To naprawdę
scenariusz katastroficzny, podkreśla Benjamin
1
.
Losu Irakijczyków w czasie wojny nikt nie jest w stanie przewidzieć: ani CIA,
ani Rumsfeld, ani nawet ci, którzy nazywają siebie ekspertami do spraw Iraku,
dosłownie nikt. Ale międzynarodowe organizacje niosące pomoc ludziom na całym
świecie przygotowują się na najgorsze.
Według szacunków uznanych organizacji medycznych, mogą zginąć setki
tysięcy osób. Tajne raporty ONZ ostrzegają, że wojna może wywołać „katastrofę
humanitarną na niewyobrażalną skalę", przy czym nawet 30 procent irackich dzieci
może umrzeć z powodu niedożywienia
2
.
Dziś z całą pewnością można wykluczyć, że administracja w Waszyngtonie
uwzględnia ostrzeżenia międzynarodowych,organizacji humanitarnych o
katastrofalnychskutkach ataku.
Ta potencjalna katastrofa to jeden z powodów, dla których przyzwoici ludzie
nie biorą pod uwagę zastraszania ani przemocy - czy to w życiu osobistym, czy w
stosunkach międzynarodowych - jeśli nie stoją za tą decyzją naprawdę druzgocące
argumenty. Jak dotąd nie pojawiło się jednak nic, co mogłoby usprawiedliwić
użycie siły w Iraku.
PRZYPISY
1. Najwyraźniej coś w rodzaju scenariusza katastroficznego już się zdarzyło. W
Iraku naprawdę były środki do rozwoju broni masowej zagłady, ale pod
nadzorem inspektorów ONZ, którzy je demontowali i którzy musieli się
wycofać po ataku Stanów Zjednoczonych. Rumsfeld, Wolfowitz i ich wspólnicy
nie nakazali jednak wojskowym, aby ochraniali składy tych substancji.
Inspektorzy kontynuowali swoją pracę za pomocą satelity i donosili, że ponad
sto obiektów jest systematycznie grabionych, w tym również ze
śmiercionośnych biotoksyn i cennego sprzętu, który mógłby być wykorzystany
w pociskach i w broni nuklearnej. Miejsce przeznaczenia jest nieznane - i nie
jest to optymistyczny wniosek.
2. Najbardziej wiarygodne szacunki dotyczące liczby ofiar znalazły się w
przygotowanym we współpracy z Centrum Studiów Międzynarodowych przy
Massachusetts Institute of Technology artykule zespołu pod kierunkiem
doktora Gilberta Burnhama The Humań Cost ofthe War in Iraq [Straty w
ludziach w wojnie w Iraku], opublikowanym w październikowym numerze
czasopisma „Lancet" z 2006 roku. W artykule mówi się o możliwej liczbie 650
tysięcy śmiertelnych ofiar inwazji. Ponadto wspomina się o milionach
uchodźców oraz o ogromnych zniszczeniach i biedzie.
Skoro mamy wojnę
24 MARCA 2003 ROKU
Jeżeli z historii wojen wynika cokolwiek oczywistego, to zawiera się to w
stwierdzeniu, że niewiele można przewidzieć.
W Iraku najpotężniejsze militarne mocarstwo w dziejach ludzkości
zaatakowało znacznie słabszy kraj - niewiarygodna wręcz dysproporcja sil. Upłynie
bardzo dużo czasu, zanim będzie można choćby wstępnie ocenić konsekwencje tego
ataku. Należy zatem podjąć wzmożone wysiłki, aby zminimalizować krzywdy i
zapewnić Irakijczykom wszechstronną pomoc w odbudowywaniu
postsaddamowskiego społeczeństwa. Musi to być jednak taka pomoc, jakiej oni
sobie życzą, a nie podyktowana przez zagranicznych władców.
Nie ma powodu wątpić w niemal powszechne przekonanie, że wojna w Iraku
jedynie zwiększy zagrożenie terrorem i prawdopodobieństwo wykorzystania broni
masowego rażenia jako narzędzia zemsty lub środka odstraszającego
1
.
W Iraku administracja Busha realizuje swoje „imperialistyczne ambicje", czyli
zastrasza świat i zamienia Amerykę w międzynarodowego pariasa. Stany
Zjednoczone nie deklarują, że intencją ich bieżącej polityki jest narzucenie potęgi
militarnej, która będzie dominować nad światem i której nikt nie odważy się
przeciwstawić. Amerykanie pokazują po prostu, że mogą prowadzić wojny
prewencyjne, kiedy chcą (prewencyjne, a nie wyprzedzające). Jeśli nawet istnieje
jakiekolwiek usprawiedliwienie działań wyprzedzających, to na pewno nie spełniają
one podstawowego warunku prowadzenia wojny prewencyjnej - użycia siły w celu
wyeliminowania potencjalnego lub rzeczywistego zagrożenia.
Taka polityka otwiera drogę do przedłużających się walk między Stanami
Zjednoczonymi a ich wrogami, z których część zrodziła się z powodu amerykańskiej
przemocy i agresji, i to nie tylko na Środkowym Wschodzie. W tym znaczeniu atak
Stanów Zjednoczonych na Irak był odpowiedzią na modły bin Ladena.
Koszty wojny i jej następstwa dla świata mogą być ogromne. Wystarczy podać
przynajmniej jedną możliwość - destabilizacja w Pakistanie może doprowadzić do
przejęcia „zagubionej broni jądrowej" przez globalną siatkę terrorystyczną, a
inwazja i okupacja wojskowa Iraku jest w stanie skutecznie pobudzić takie
działania. Inne groźne następstwa łatwo sobie wyobrazić.
Ale widać w tym wszystkim również nadzieję - począwszy od ogólnoświatowej
pomocy dla ofiar wojny, brutalnej tyranii i morderczych sankcji w Iraku.
Obiecującym znakiem jest również to, że międzynarodowy sprzeciw w
związku z inwazją - przed jej dokonaniem oraz po tym, gdy już nastąpiła - jest
całkowicie bezprecedensowy. Dla porównania, dokładnie czterdzieści jeden lat
temu, licząc od marca 2003 roku, kiedy administracja Kennedyego rozpoczęła
bezpośredni atak na Wietnam Południowy, właściwie nikt przeciwko temu nie
protestował. Protesty nie przybrały również na sile podczas tych kilku lat, gdy w
Wietnamie Południowym przebywało kilkaset tysięcy amerykańskich żołnierzy,
kraj został zniszczony, a Stany Zjednoczone rozciągnęły obszar działań wojennych
na Wietnam Północy.
Dziś w Stanach Zjednoczonych - i na całym świecie - powszechnie są
organizowane gorące i pryncypialne protesty antywojenne. Ruch na rzecz pokoju
działał silnie jeszcze przed rozpoczęciem nowej wojny w Iraku.
Odzwierciedla to stale rosnący w ostatnich latach brak tolerancji dla agresji i
okrucieństw, będący częścią większych zmian zachodzących na świecie. Działalność
aktywistów w ciągu ostatnich czterdziestu lat przyniosła cywilizujący narody
skutek.
W tej chwili Stany Zjednoczone, jeśli chcą zaatakować znacznie słabszego
wroga, mogą jedynie uruchomić ogromną machinę propagandową, przedstawiającą
go jako najwyższe zło, a nawet jako zagrożenie dla naszego przetrwania. Tak
właśnie wyglądał scenariusz Stanów Zjednoczonych w wypadku inwazji na Irak
2
.
Działacze ruchu na rzecz pokoju dysponują jednak obecnie o wiele większymi
możliwościami powstrzymania następnej fali przemocy, co ma kolosalne znaczenie.
Sprzeciw wobec wojny Busha został w ogromnej mierze obudzony przez
świadomość tego, że Irak jest jedynie specjalnym przypadkiem „imperialnych
ambicji", wyrażonych jednoznacznie w Narodowej Strategii Bezpieczeństwa we
wrześniu
2 0 0 2
roku.
Z punktu widzenia naszej obecnej sytuacji, warto śledzić najnowsze
wydarzenia na świecie. W październiku
2 0 0 2
roku skala zagrożeń dla pokoju
została dramatycznie podkreślona podczas spotkania w Hawanie z okazji
czterdziestej rocznicy kubańskiego kryzysu rakietowego, w którym to spotkaniu
uczestniczyli przedstawiciele Kuby, Rosji i Stanów Zjednoczonych.
To, że przetrwaliśmy ten kryzys, zakrawało na cud. Dowiedzieliśmy się, że
świat został uratowany przed prawdopodobną zagładą nuklearną przez oficera z
rosyjskiego okrętu podwodnego, Wasilija Archipowa, który wstrzymał rozkaz
odpalenia torped wyposażonych w głowice nuklearne, kiedy rosyjskie okręty
podwodne zostały zaatakowane przez amerykańskie niszczyciele. Gdyby nie
Archipow, ładunek nuklearny niemal na pewno zostałby odpalony, co wywołałoby
odwet, który „zniszczyłby półkulę północną", jak twierdził Eisenhower.
Ta porażająca wizja jest szczególnie aktualna w obecnych okolicznościach.
Korzenie kryzysu kubańskiego sięgają międzynarodowego terroryzmu, dążącego do
„zmiany reżimu" zgodnie z dwiema najbardziej popularnymi dzisiaj koncepcjami.
Amerykańskie ataki terrorystyczne przeciwko Kubie rozpoczęły się wkrótce po tym,
jak władzę przejął Castro, a ich eskalacja nastąpiła za czasów prezydentury
Kennedy'ego, tuż przed kryzysem oraz po nim.
Te nowe odkrycia wyraźnie pokazują straszne i nieprzewidywalne zagrożenie
związane z atakiem na „znacznie słabszego wroga" dążącego do „zmiany reżimu" -
zagrożenie, które mogłoby zgubić nas wszystkich, co mówię bez najmniejszej
przesady.
Stany Zjednoczone karczują nowe i niebezpieczne ścieżki przez niemal
jednogłośną dżunglę światowej opozycji.
Waszyngton może na dwa sposoby zareagować na zagrożenia, które po części
wynikają z jego własnych działań i zaskakujących oświadczeń. Po pierwsze, może
podjąć próbę złagodzenia tych zagrożeń. Wystarczy, że zwróci większą uwagę na
uznanie krzywd i stanie się cywilizowanym członkiem ogólnoświatowej
społeczności, zachowując szacunek dla międzynarodowego porządku i jego
instytucji. Po drugie, może stworzyć jeszcze groźniejsze instrumenty destrukcji i
dominacji, tak aby zniszczyć każde dostrzeżone niebezpieczeństwo, choćby nie
wiadomo jak bardzo odległe. Wybierając tę drugą możliwość, spowoduje jednak
powstanie nowych, jeszcze większych niebezpieczeństw.
PRZYPISY
1. Operacje wywiadowcze przeprowadzone po inwazji ujawniły, że wzrost ten był
znacznie wyższy, niż się tego spodziewano. Proszę zajrzeć do mojej książki Fa-
iled States (2006), na stronę 18. i następne, oraz do tajnego dokumentu
National Intelligence Estimate (ocena wywiadu krajowego), który referuje
Mark Mazzetti w artykule Spy Agencies Say Iraą War Worsens Terrorism
Threat (Agencje wywiadowcze twierdzą, że wojna w Iraku zwiększa
zagrożenie terroryzmem) opublikowanym w „New York Timesie" z 24
września 2006 roku. W marcowo-kwietniowym wydaniu „Mother Jones" z
2007 roku eksperci do spraw terroryzmu, Peter Bergen i Paul Cruickshank,
omawiają swoje niedawne badania, wskazujące, że „wojna w Iraku
spowodowała siedmiokrotny wzrost liczby śmiercionośnych ataków dżihadu w
ciągu roku, a więc dosłownie setki
nowych ataków terrorystycznych oraz tysiące ofiar wśród cywilów. Nawet jeśli
nie uwzględnimy w tych szacunkach
2. Politycy są świadomi tego problemu. Dokument, który pojawił się w formie
przecieku w momencie, kiedy władzę obejmowała administracja Busha
seniora, analizujący „zagrożenia Trzeciego Świata”.
Irak jest poligonem doświadczalnym
29 KWIETNIA 2003 ROKU
Pośród chaosu, jaki teraz panuje w Iraku, podstawową kwestią sporną pozostaje
pytanie o to, .
Nie jest niespodzianką, że świeccy i religijni opozycjoniści Saddama Husajna
chcą, aby krajem rządzili Irakijczycy, oczywiście przy wsparciu Organizacji
Narodów Zjednoczonych.
Amerykańscy decydenci mają zupełnie odmienną koncepcję. Wydają się
zdecydowani wprowadzić w Iraku reżim wasalny, zgodnie z praktyką w całym
regionie i przede wszystkim na obszarach zdominowanych przez Stany Zjednoczone
od stu lat - w Ameryce Środkowej i na Karaibach.
Brent Scowcroft, doradca Busha seniora do spraw bezpieczeństwa
narodowego, powtarza rzecz oczywistą: „Co się stanie, jeśli zezwolimy na wybory w
Iraku i okaże się, że wygrają radykałowie? Co zrobicie? Na pewno nie możemy
dopuścić do tego, aby przejęli władzę".
Kraje regionu traktują motywy Stanów Zjednoczonych szczególnie
sceptycznie. Od Maroka po Liban i Zatokę Perską blisko 95 procent ludzi uważa, że
wojnę w Iraku rozpoczęto po to, aby zapewnić „kontrolę nad arabskimi złożami
ropy naftowej i podporządkowanie Palestyńczyków Izraelowi", jak pisze Youssef
Ibrahim w „Washington Post", cytując wyniki badań zleconych przez Shibleya
Telhamiego z Uniwersytetu Maryland.
Jak uczy doświadczenie, specjaliści od public relations z administracji Busha
zechcą zapewne zaprowadzić w Iraku jakiś rodzaj formalnej demokracji, pod
warunkiem że będzie ona nieznaczna. Raczej trudno sobie wyobrazić, że
Waszyngton dopuści do głosu szyicką większość, która zapewne dążyłaby do
wprowadzenia islamskiej władzy i do ściślejszej współpracy z Iranem, co jest
ostatnią rzeczą, jakiej chcieliby zwolennicy obecnego prezydenta. Podobnie mało
prawdopodobne jest przekazanie prawa do decydowania o przyszłości kraju
kurdyjskiej mniejszości, która dążyłaby zapewne do uzyskania autonomii w ramach
struktur federacji, co wzbudziłoby nienawiść Turcji.
Turcja pozostaje główną bazą sił wojskowych Stanów Zjednoczonych - mimo
napięć, jakie wywołała decyzja władz tureckich, które pod wpływem opinii
publicznej nie zgodziły się, aby amerykańska inwazja na Irak rozpoczęła się z ich
kraju.
Pełna demokracja na Środkowym Wschodzie to cel niezgodny z dążeniami
Stanów Zjednoczonych, czyli z ustanowieniem amerykańskiej dominacji w tym
regionie.
Administracja Busha oświadczyła publicznie, że następnym celem mogą być
Syria i Iran - do czego, jak łatwo się domyślić, konieczne będą duże bazy wojskowe
zlokalizowane w Iraku. To kolejny powód, dla którego Stany Zjednoczone nie
zezwolą na pełną demokrację w tym kraju.
Bazy wojskowe w samym sercu regionu o największych światowych zasobach
energetycznych oznaczają oczywiście umocnienie kontroli nad tymi surowcami oraz
nad strategiczną potęgą i bogactwem, jakie one zapewniają.
Wojna w Iraku to próba unaocznienia światu, że Narodową Strategię
Bezpieczeństwa ogłoszoną przez administrację Busha we wrześniu 2002 roku
należy traktować poważnie. Przekaz jest jasny: Waszyngton zamierza rządzić
światem siłą w tym jednym wymiarze, w którym ma przewagę, i że nie zrezygnuje z
tego, usuwając wszelkie potencjalne zagrożenia. Oto sedno niedawno ogłoszonej
doktryny wojny prewencyjnej.
Przed rozpętaniem wojny przeciwko Irakowi Stany Zjednoczone próbowały
zmusić społeczność międzynarodową do zaakceptowania swojej pozycji i nie zdołały
tego osiągnąć. Zazwyczaj jednak świat ustępuje. Weźmy na przykład pierwszą
wojnę w Zatoce Perskiej. Wtedy Stany Zjednoczone wywierały ogromny nacisk na
Radę Bezpieczeństwa, aby ta zaakceptowała ich plany wojenne, chociaż większość
państw była im przeciwna. W każdym systemie prawnym werdykty wydawane pod
przymusem uznano by za nieważne. Ale kiedy o stosunkach międzynarodowych
decydują najpotężniejsi, wtedy decyzje takie są w porządku. To się nazywa
dyplomacja.
Organizacja Narodów Zjednoczonych znalazła się w niebezpiecznym
położeniu. Stany Zjednoczone mogą doprowadzić do rozwiązania organizacji albo -
co najmniej - do jej osłabienia. Ekstremistyczne stanowisko obecnej administracji
poważnie zagraża przyszłości ONZ, a co za tym idzie - całemu porządkowi prawa
międzynarodowego, który z takim trudem budowano po drugiej wojnie światowej,
aby stworzyć bezpieczny, żyjący w pokoju świat.
Oczywiście ważne jest również utrzymanie władzy we własnym kraju. W
jesiennych wyborach z 2002 roku, przeprowadzanych w połowie kadencji
prezydenta, administracja Busha zapewne nie odniosłaby sukcesu, gdyby skupiła
się na problemach społecznych i gospodarczych. Udało się jej więc położyć nacisk
na sprawy bezpieczeństwa, jak rzekome zagrożenie ze strony Iraku. Do czasu
najbliższych wyborów prezydenckich administracja będzie musiała znaleźć sobie
nowego smoka do zgładzenia.
Tymczasem jedną z najważniejszych spraw dla Amerykanów powinno być
dążenie do tego, aby Irakiem rządzili Irakijczycy i aby Stany Zjednoczone niosły im
ogromną pomoc, którą Irak wykorzystywałby według uznania - zapewne inaczej,
niż wspierane podatkami Amerykanów korporacje Halliburton i Bechtel.
Innym priorytetem powinno być zablokowanie niezwykle niebezpiecznej
polityki ogłoszonej w Narodowej Strategii Bezpieczeństwa i zaprzestanie
wykorzystywania Iraku jako swoistej szalki Petriego, jak określili to David Sanger i
Steven Weisman w „New York Timesie".
Trzeba również zwiększyć wysiłki podejmowane w celu powstrzymania
niekontrolowanego handlu bronią, który zgodnie z oczekiwaniami będzie skutkiem
wojny i przyczyni się do uczynienia ze świata okropniejsze- go i bardziej
niebezpiecznego miejsca.
Rozpocząć, jak zwykle, powinniśmy od rozpoznania zła, które się dzieje na
świecie, później zaś musimy się postarać uczynić wszystko, co w naszej mocy (i
więcej niż inni), aby temu złu zapobiec. Niewielu cieszy się taką jak my
uprzywilejowaną pozycją, władzą i wolnością - a zatem i taką odpowiedzialnością. I
powinien to być kolejny truizm.
Mapa drogowa donikąd
18 SIERPNIA 2003 ROKU
Dziś, kiedy trwa proces pokojowy między Izraelem i Palestyną, postępuje również
budowa zapory, którą Izraelczycy nazywają „płotem bezpieczeństwa", a
Palestyńczycy „murem podziału"
1
.
Prezydent George W. Bush i premier Ariel Sharon mogą mieć różne zdania co
do umiejscowienia zapory, ale aby właściwie zrozumieć proces pokojowy - a więc i
tę zaporę - trzeba pamiętać, że bez przyzwolenia i wsparcia Stanów Zjednoczonych
Izrael może niewiele zdziałać. I rozsądni Izraelczycy wiedzą o tym. Izraelski
komentator polityczny Amir Oren całkiem tramie zauważył, że „szef zwany
partnerem to administracja Stanów Zjednoczonych".
W krajach arabskich mało kto ma złudzenia o podporządkowaniu
Waszyngtonu Izraelowi lub też proizraelskiemu lobby w Stanach Zjednoczonych
(które wbrew pozorom jest nie tylko żydowskie). Pomysł, że Stany Zjednoczone
pozwoliły Izraelowi sobą rządzić, jest - według mnie - poważnym
nieporozumieniem
2
.
Wybory, których dokonywał Izrael przez ostatnie trzydzieści lat, znacznie
ograniczyły mu możliwości działania. Przy obecnym kursie politycznym Izrael w
zasadzie nie ma innego wyjścia niż służenie Stanom Zjednoczonym jako baza
wojskowa w regionie i stosowanie się do żądań Waszyngtonu.
Możliwości takie najwyraźniej było widać w 1971 roku, kiedy prezydent Egiptu
Sadat zaproponował Izraelowi traktat pokojowy w zamian za wycofanie się Izraela z
terytorium Egiptu, zgodnie z propozycją wysłannika ONZ Gunnara Jarringa. Izrael
mógł dokonać brzemiennego w skutki wyboru: albo zaakceptować propozycję
zaprowadzenia pokoju i zintegrowania tego regionu świata, albo wybrać dalszą
ekspansję i konfrontację, uzależniając się w ten sposób od Stanów Zjednoczonych.
Wy- l>rał to drugie, ale nie ze względu na bezpieczeństwo, tylko z żądzy ekspansji,
wówczas skierowanej na egipski Synaj, co doprowadziło do wojny w 1973 roku,
która mocno zaangażowała Izrael i cały świat, gdyż włączyły się w nią wielkie
mocarstwa. Ani trochę nie jest niezwykłe to, że wielkie państwa, w tym Stany
Zjednoczone, stawiają bezpieczeństwo na dalszym planie niż inne swoje cele.
W maju 2002 roku Hussein Agha, naukowiec z Bliskiego Wschodu pracujący
na uniwersytecie w Oxfordzie, oraz Robert Malley, doradca prezydenta Clintona do
spraw stosunków arabsko-izraelskich, pisali na lamach „Foreign Affairs" o
zauważalnych „możliwych zarysach rozwiązania" impasu izraelsko-palestyńskiego,
które „od pewnego czasu wydają się zrozumiałe". Autorzy nakreślili nawet schemat
takiego porozumienia - dokonanie podziału terytorialnego wzdłuż
międzynarodowej granicy, łącznie z wymianą terenów w stosunku jeden do
jednego. Pisali leż, że „takiej drogi [porozumienia] od początku nie dostrzegała
żadna ze stron", ale spostrzeżenie to, choć prawdziwe, jest jednak mylące. Tę
właśnie drogę blokowały bowiem Stany Zjednoczone przez dwadzieścia pięć lat, a
obecnie w Izraelu nadal ją odrzucają nawet najbardziej ugodowi politycy.
W okresie rządów Sharona i Busha juniora perspektywy pokojowego
rozwiązania konfliktu jeszcze się pogorszyły, a Izrael - przy nieustającym wsparciu
Stanów Zjednoczonych - rozwinął program żydowskiego osadnictwa. Izraelskie
osiedla zajmują dziś 42 procent Zachodniego Brzegu, zgodnie z danymi B'Tselem,
izraelskiej organizacji praw człowieka. Między tymi osiedlami są rozsiane osady
Palestyńczyków, będące „wspomnieniem po obrzydliwych reżimach z przeszłości,
takich jak system apartheidu w Afryce Południowej", jak raportuje B'Tselem
3
.
Jeśli chodzi o bieżące plany administracji Busha, to dysponujemy dwoma
źródłami informacji: retoryką i działaniami. Na poziomie retorycznym znajduje się
Bushowska wizja państwa palestyńskiego - którą mamy podziwiać, ale nie wolno
nam jej dostrzegać - i „mapa drogowa" autorstwa ONZ, Rosji, Unii Europejskiej i
Stanów Zjednocznych. Ale „mapa drogowa" celowo jest niejasna wkilku ważnych
punktach, w tym w podstawowej sprawie granic. Co więcej, Izrael formalnie przyjął
„mapę drogową", ale - przy wsparciu Stanów Zjednoczonych - zgłosił do niej
czternaście zastrzeżeń, które zupełnie pozbawiły ją treści. W związku z tym
zarówno Stany Zjednoczone, jak i Izrael od razu pogwałciły „mapę drogową", którą
niesłusznie, ale powszechnie uważa się za inicjatywę administracji Busha.
„Fakty dokonane - komentuje izraelska dziennikarka Amira Hass - określają i
będą określać obszar, na którym zostanie zastosowana «mapa drogowa», miejsce,
gdzie ustanowi się twór znany jako «państwo palestyńskie".
Prowadząc budowę muru i podejmując inne akcje, Izrael oraz jego „szef
zwany partnerem" niweczą nadzieje na pokojowe rozwiązanie dyplomatyczne, a na
pewno na samo nakreślenie takiego rozwiązania, ponieważ skutki są oczywiste.
Izrael tłumaczy swoje działania palestyńskim terrorem, który rzeczywiście stał się
groźniejszy, obejmując samobójcze ataki na ludność cywilną Izraela podczas
intifady Brygady Męczenników Al-Aksy, która wybuchła we wrześniu 2000 roku.
Należy jednak zwrócić uwagę, że jeszcze do niedawna brutalna izraelska okupacja
militarna wywoływała niezbyt wzmożone akty odwetu przeciwko Izraelowi ze
strony mieszkańców terytoriów okupowanych, a zbrodnie popełniane na tych
terenach przez wojska okupacyjne i izraelskich osadników nie stawały się
przedmiotem troski władz.
Nie inaczej było na początku obecnej intifady. W pierwszych jej miesiącach,
według przedstawicieli armii izraelskiej, stosunek ofiar śmiertelnych wynosił
niemal dwadzieścia do jednego (siedemdziesiąt pięć ofiar wśród Palestyńczyków,
cztery ofiary wśród Izraelczyków), a było to okres, kiedy opór ograniczał się
właściwie do terytoriów okupowanych i polegał niemal wyłącznie na obrzucaniu
kamieniami. I dopiero wtedy, gdy stosunek ten zbliżył się do wartości trzy do
jednego, podniosły się nagle głosy oburzenia - nad cierpieniami niewinnych
Izraelczyków.
Ta reakcja na cierpienia Izraelczyków jest właściwa. Ale czy równie właściwe
było ignorowanie znacznie większych cierpień Palestyńczyków, zanim stosunek ten
zmienił się na niekorzyść Izraela, i trwanie w tej ignorancji do dziś - kiedy naród
palestyński cierpi od wielu lat, i to przy znacznym wsparciu ze strony Stanów
Zjednoczonych?
Intifada ujawniła duże zmiany, które nastąpiły w Izraelu. Władza, jaką
osiągnęła tam armia, jest tak znaczna, że izraelski korespondent wojskowy Ben
Kaspit mówi o swoim kraju, że nie jest to „państwo ze swoją armią, ale armia ze
swoim państwem". Armia, która w dodatku jest tak naprawdę częścią potęgi
militarnej dominującej nad światem w sposób, jaki nie ma precedensu w historii, a
dotyczy to nie tylko regionu bliskowschodniego.
Ale mimo tych problemów wciąż jeszcze jest nadzieja na pokój. Historia
świata zawiera mnóstwo przykładów, które pokazują, że z pozoru niemożliwe do
rozstrzygnięcia konflikty udawało się zakończyć. Ostatnim taMm miejscem jest
Irlandia Północna - choć trudno jeszcze mówić o sielance, to jednak sytuacja
poprawiła się tam nieporównywalnie w ciągu ostatniej dekady.
Innym przykładem jest Republika Południowej Afryki. Jeszcze kilka lat temu
konflikty rasowe i ogromne represje zdawały się doprowadzać społeczeństwo do
rozpaczy. Sytuacja znacznie się ostatnio poprawiła, chociaż warunki bytowe
większości mieszkańców, czarnych i biednych, prawie się nie zmieniły, a dla wielu
nawet się pogorszyły.
W konflikcie izraelsko-palestyńskim codzienny horror powoduje, że rośnie
kamienny mur nienawiści, strachu i chęci zemsty. Ale nigdy nie jest za późno, aby
ten mur obalić.
Jedynie ludzie, którzy codziennie cierpią i którzy wiedzą, że następnego dnia
cierpienia będą jeszcze większe, mogą się poważnie podjąć tego zadania. Wszyscy z
zewnątrz mogą im w tym znacznie dopomóc, ale dopiero wtedy, kiedy uczciwie
zechcą podjąć się swojej roli i odpowiedzialności - i odpowiednio dopracować
sensowną „mapę drogową", tak aby ich rządy musiały ją wdrożyć.
PRZYPISY
1. W 2004 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości uznał izraelski mur za
nielegalny. Amerykański sędzia Buergenthal zgłosił osobną deklarację, przyznając,
że czwarta konwencja genewska, która zakazuje przesiedlania ludności okupanta na
terytoria okupowane, ma zastosowanie do Zachodniego Brzegu, a więc „mur, który
jest budowany przez Izrael dla ochrony terenów zasiedlonych, jest ipso facto
pogwałceniem międzynarodowych praw człowieka" (orzeczenie Międzynarodowego
Trybunału Sprawiedliwości z 15 września 2005 roku). Dotyczy to zatem 80-85
procent muru, wzniesionego dla ochrony osadników, ale w rzeczywistości
zwiększającego zagrożenie dla Izraela, jeśli Palestyńczycy nie zostaną wysiedleni z
terenów nielegalnie zajętych w granicach muru. W maju 2006 roku premier Izraela
ogłosił swój plan „przekształcenia", który zmienia mur w linię wyznaczającą granice
aneksji. Plan ten przewiduje, że Izrael przejmie regiony otoczone murem, aby
podzielić na części kurczące się tereny pozostawione Palestyńczykom i aby je
zamknąć w ramach przejęcia Doliny Jordanu. Plan ten wsparła administracja
Busha, a komentatorzy zachodni chwalili go jako „umiarkowany" - może zbyt
umiarkowany, jak ustaliły Stany Zjednoczone i Izrael po inwazji na Liban w lipcu
2006 roku.
Niekiedy Waszyngton zbaczał z tego kursu, aby upokorzyć Izrael, na co lobby nie
reagowało. Jeden z takich uderzających przykładów z 2005 roku został opisany
przeze mnie w książce Failed States na stronie 189. Uri Avneri utrzymuje, że
polecenia Stanów Zjednoczonych zablokowały izraelskie plany w 2006 roku
dotyczące wojny z Libanem, plany, które powstały dużo wcześniej, przez co premier
Ehud Olmert złożył rezygnację w marcu 2007 roku. Można o tym przeczytać w
Olmerfs Truth pióra Avneriego z marca 2007 roku (
). Więcej również w przypisie pod tekstem Dylematy dominacji
w niniejszym tomie.
Liczby te, przez przypadek, nic nie znaczą, gdyż nie uwzględniają przewidywanych
granic osiedli, które są zazwyczaj tajemnicą państwową, czy też ogromnych
projektów infrastrukturalnych - superautostrad dla Izraelczyków, niedostępnych
dla Palestyńczyków, z szerokimi poboczami, izraelskich punktów kontrolnych i
innych wymysłów, które mają utrudniać życie Palestyńczykom. Bardziej
realistyczne są zapewne szacunki mówiące, że izraelskie osiedla zajmują już około
70 procent Zachodniego Brzegu, ale dokładne dane są niedostępne, gdyż nie chcą
ich ujawnić ani Stany Zjednoczone, ani Izrael. Aktualne wiadomości na temat
osiedli izraelskich można znaleźć w dokumentach B'T- selem lub w regularnie
ukazujących się Raportach o osiedlach izraelskich, wydawanych przez Fundację na
rzecz Pokoju na Bliskim Wschodzie (Foundation for Middle East Peace).
11 września i „epoka terroru
2 WRZEŚNIA 2003 ROKU
W szoku wywołanym samobójczymi zamachami w Bagdadzie, Jerozolimie i
Nadżafie oraz innymi niezliczonymi aktami terroru, które nastąpiły po 11 września
2001 roku, łatwo jest zrozumieć, dlaczego wiele osób uważa, że świat wkroczył w
nową, przerażającą epokę - „epokę terroru", jak /.ostała ona nazwana w tytule
zbioru esejów naukowców z Uniwersytetu Yale i innych publicystów. A jednak dwa
lata po 11 września Stany Zjednoczone wciąż jeszcze nie dotarły do korzeni
terroryzmu, wywołały więcej wojen niż pokojowo zakończonych zbrojnych
konfliktów i nadal podnoszą stawkę ogólnoświatowej konfrontacji.
Na wydarzenia 11 września świat odpowiedział szokiem i przerażeniem oraz
współczuciem dla ofiar. Ale trzeba pamiętać również o tym, że duża część
społeczności międzynarodowej zareagowała w jeszcze jeden sposób: „Witamy w
klubie!". Po raz pierwszy w historii zachodnie mocarstwo było celem okrucieństwa,
które jest tak powszechne gdzie indziej.
Każda próba zrozumienia wydarzeń z 11 września w sposób oczywisty
rozpocznie się od prześledzenia poczynań Stanów Zjednoczonych - ich reakcji i
metod dalszego działania.
Rok po wydarzeniach 11 września celem ataku stał się Afganistan. Ludzie,
którzy kierują się podstawowymi zasadami moralnymi, mają sporo pracy do
wykonania, kiedy próbują wykazać, że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania miały
prawo zbombardować mieszkańców Afganistanu, aby zmusić ich w ten sposób do
wydania ludzi podejrzanych o dokonanie zbrodni, co podawano jako oficjalny
powód ataku
1
.
Następnie, we wrześniu 2002 roku, największe mocarstwo w historii świata
ogłosiło nową Narodową Strategię Bezpieczeństwa, z której wynika, że zamierza
ono utrzymać na stałe swoją światową dominację. Jakiekolwiek próby zagrożenia
tej dominacji będą zwalczane silą na skalę, w której Stanom Zjednoczonym nikt nie
dorówna.
W tym samym czasie zaczęto uderzać w wojenne bębny, aby zmobilizować
społeczeństwo do inwazji na Irak. Zaczęła się również kampania przed
wyborami do Kongresu, które zdecydują, czy administracja będzie mogła
zrealizować swój wewnętrzny i międzynarodowy program.
Ostatnie dni 2002 roku były, jak zauważył specjalista do spraw
międzynarodowych Michael Krepon, „najbardziej niebezpieczne od czasu
rakietowego kryzysu kubańskiego w 1962 roku", o którym to kryzysie Arthur '
Schlesinger pisał, nie bez powodu, jako o „najbardziej niebezpiecznym
momencie w historii ludzkości". Krepon był zaniepokojony rozprzestrze-:
nianiem broni nuklearnej w „Iranie, Iraku, Korei Północnej i na subkon-
tynencie indyjskim" oraz „niestabilnym pasem, w którym broń ta może się
rozprzestrzenić, sięgającym od Pyongyang do Bagdadu". Działania administracji
Busha wiatach 2002-2003 spotęgowałyjedynie to zagrożenie w samym tym
pasie i wokół niego.
Narodowa Strategia Bezpieczeństwa daje Stanom Zjednoczonym prawo do
prowadzenia „wojen prewencyjnych" - prewencyjnych, a nie wyprzedzających,
czyli wywoływanych wtedy, kiedy nie ma żadnego realnego zagrożenia, bo
istnieje ono jedynie w opinii agresorów, nawet jeśli jest wymyślone lub
domniemane. Wojna prewencyjna jest, najprościej mówiąc, „najwyższą
zbrodnią" potępioną w Norymberdze.
Od początku września 2002 roku administracja Busha wysyłała groźne
ostrzeżenia o niebezpieczeństwie, jakie Saddam Husajn stanowił dla Stanów
Zjednoczonych, czyniąc aluzje, że iracki tyran jest powiązany z al Kaidą i
zamieszany w ataki z 11 września. Ten propagandowy atak pomógł administracji
uzyskać poparcie wystraszonego społeczeństwa dla swoich planów inwazji na
kraj, który jest właściwie bezbronny, ale stanowi łakomy kąsek, leżąc w samym
centrum regionu o największych światowych zasobach surowców
energetycznych.
W maju 2003 roku, po domniemanym zakończeniu wojny w Iraku,
prezydent Bush wylądował na pokładzie lotniskowca Abraham Lincoln i ogłosił,
że odniósł „zwycięstwo w wojnie terrorem [przez] usunięcie wszystkich
sprzymierzeńców al Kaidy".
Ale nadejdzie 11 września 2003 roku i nie przyniesie żadnych
wiarygodnych dowodów na rzekome związki Saddama z jego zawziętym
wrogiem
Osamą bin Ladenem. A jedynym znanym powiązaniem między zwycięstwem i
terrorem jest to, że inwazja Stanów Zjednoczonych na Irak spowodowała, że do al
Kaidy przyłącza się więcej ochotników oraz że rośnie zagrożenie terrorem.
„Wall Street Journal" uznał, że przesadna radość Busha, starannie odegrana
na pokładzie Abrahama Lincolna, „to początek kampanii wyborczej przez
wyborami prezydenckimi w 2004 roku", która jak chce tego Biały Dom, „będzie
oparta tak dalece, jak to tylko jest możliwe, na zagadnieniach bezpieczeństwa
narodowego". Jeżeli administracja dopuści do tego, że sprawy krajowe wezmą w tej
kampanii górę, znajdzie się w poważnych tarapatach.
Tymczasem bin Laden pozostaje na wolności, a sprawcy ataków
terrorystycznych za pomocą wąglika, jakie nastąpiły po 11 września, wciąż są
nieznani - co jest tym bardziej upokarzającą porażką, że źródło tej śmiercionośnej
substancji znajduje się prawdopodobnie w Stanach Zjednoczonych, być może nawet
w jednym z federalnych laboratoriów pracujących nad bronią biologiczną. Iracka
broń masowej zagłady została cichutko zapomniana.
W drugą rocznicę wydarzeń z 11 września, jak i po niej, mamy właściwie do
wyboru dwie drogi. Możemy kontynuować marsz naszych wojsk do przodu, w
przekonaniu, że światowy egzekutor wyeliminuje całe zło - jak twierdzą autorzy
prezydenckich przemówień, dokonując plagiatu starożytnych opowieści i bajek dla
dzieci. Albo też możemy poddać analizie doktryny ogłoszonej nowej epoki,
wyciągając z nich racjonalne wnioski, i być może wydobyć sens tworzącej się
rzeczywistości.
Wojny, które nazywa się „wojnami z terrorem", mogą się toczyć przez długi
czas. „Nie mówmy o tym, ile potrzeba nam wojen, aby zapewnić wolność w naszej
ojczyźnie" - oświadczył prezydent w 2002 roku. W porządku. Potencjalne i
niespodziewane zagrożenia są niezliczone. I istnieje poważny powód, aby wierzyć,
że realne zagrożenia stają się jeszcze poważniejsze na skutek bezprawia i przemocy
stosowanych przez administrację Busha.
Powinniśmy również zwrócić uwagę na niedawne słowa Ami Ayalona, szefa
izraelskiej Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego (Shabak, Shin Bet) w latach 1996-
2000, który powiedział, że „ci, którzy chcą odnieść zwycięstwo" nad terroryzmem
bez oglądania się na krzywdy, jakie są powodem terroryzmu, „chcą niekończącej się
wojny".
Ta uwaga jest bez wątpienia uniwersalna.
Świat ma wszelkie powody ku temu, aby obserwować to, co się dzieje w
Waszyngtonie, z zaniepokojeniem i trwogą. Należy jednak stale podkreślać, że
ludzie, którzy mają największe możliwości oddalenia tego niepokoju, są w Stanach
Zjednoczonych. Są to ludzie, którym dano szansę uczynienia więcej, niż dokonali
inni, aby kształtować naszą przyszłość - dzięki potędze swojego kraju oraz dzięki
wolności i pozycji, jaką się cieszą, znacznie większej niż gdziekolwiek indziej.
PRZYPISY
1. Talibowie zażądali od Stanów Zjednoczonych dowodów, na podstawie których
mieliby wydać Osamę bin Ladena i jego współpracowników. Administracja
Busha odmówiła przedstawienia jakichkolwiek dowodów, ponieważ jak się w
końcu okazało, żadnych materiałów obciążających nie miała. Osiem miesięcy
później szef FBI, Robert Mueller, poinformował prasę, że „według wiedzy"
biura 11 września był spiskiem, który wykluł się w Afganistanie, a powstał w
Zjednoczonych Emiratach Arabskich i w Europie. Trzy tygodnie po
rozpoczęciu bombardowań oficjalne cele się zmieniły - brytyjski admirał sir
Michael Boyce poinformował Afgańczyków, że będą bombardowani dopóty,
„dopóki nie zmienią swoich przywódców", co jest podręcznikowym
przykładem terroryzmu państwa. Bombardowania zostały zdecydowanie
potępione przez najważniejszych afgańskich przywódców opozycji zwalczającej
tali- bów, w tym przez faworyta Stanów Zjednoczonych Abdula Haqa, który
błagał Waszyngton, aby ten przestał zabijać niewinnych Afgańczyków jedynie
po to, aby „pokazać swoje muskuły", tym samym skazując na porażkę wysiłki
zmierzające do obalenia talibów przez samych Afgańczyków (tak właśnie to
wyglądało z perspektywy czasu). Przeciwko bombardowaniom ostro
występowała większość krajów świata, jak wynikało z badań Instytutu Gallupa,
zwłaszcza wtedy, kiedy celem bombardowań stawali się cywile, co działo się od
samego początku. Wyników tych badań nie ujawniono w Stanach
Zjednoczonych. Kiedy podejmowano decyzję o bombardowaniach,
spodziewano się, że doprowadzą one miliony ludzi na skraj śmierci głodowej, i
z tego powodu bombardowania zostały ostro potępione przez międzynarodowe
organizacje niosące pomoc humanitarną. Kilka miesięcy później Sarnina
Ahmed, czołowy specjalista do spraw Afganistanu pracujący na Uniwersytecie
Harvarda, napisał w harwardzkim czasopiśmie „Bezpieczeństwo
międzynarodowe" (zima 2001/2002): „ponieważ pomoc humanitarna była
niemożliwa przez naloty armii amerykańskiej, miliony Afgańczyków są
narażone na ryzyko śmierci głodowej". Jest to niezwykły komentarz dotyczący
moralności i kultury intelektualnej Zachodu, gdzie operacja w Afganistanie
jest bezdyskusyjnie prezentowana jako „wojna sprawiedliwa".
Stany Zjednoczone i Organizacja
Narodów Zjednoczonych
17 PAŹDZIERNIKA 2003 ROKU
Stany Zjednoczone, biorąc pod uwagę porażkę wojskowej okupacji Iraku, poprosiły
Organizację Narodów Zjednoczonych o wzięcie na swoje barki część kosztów.
Rada Bezpieczeństwa ONZ zatwierdziła amerykańsko—brytyjską rezolucję
numer 1511 jednogłośnie, ale nie jednomyślnie. Chiny, Francja i Rosja
-stali członkowie Rady Bezpieczeństwa - sprzeciwili się tej rezolucji i nie wyślą
swoich wojsk ani też nie przeznaczą więcej funduszy na okupację, ale podobnie jak
Niemcy, Pakistan i inne kraje, poddały się presji Stanów Zjednoczonych o
zachowanie symbolicznej jedności.
Poważne podziały utrzymują się nadal, szczególnie w jednej sprawie
-czy i kiedy okupanci przekażą prawdziwą polityczną władzę w ręce Irakijczyków.
Te zróżnicowane reakcje na rezolucję są odzwierciedleniem długiej historii
arbitralności Waszyngtonu wobec społeczności międzynarodowej i wobec samej
Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Prowadzona przez Stany Zjednoczone wojna w Iraku została rozpoczęta bez
wsparcia Organizacji Narodów Zjednoczonych. Waszyngton działa zgodnie z
Narodową Strategią Bezpieczeństwa - ogłoszoną przez administrację Busha we
wrześniu 2002 roku - która dała Stanom Zjednoczonym prawo do użycia siły, w
razie potrzeby jednostronnie, przeciwko tym, którzy są przez Amerykę postrzegani
jako wrogowie.
W konsekwencji, jeśli ONZ nie działa jak instrument w rękach Stanów
Zjednoczonych, Waszyngton lekceważy Organizację Narodów Zjednoczonych. Na
przykład w 2002 roku oenzetowski Komitet do spraw
Rozbrojenia i Bezpieczeństwa Międzynarodowego przyjął rezolucję wzywającą do
bardziej zdecydowanego powstrzymywania militaryzacji przestrzeni kosmicznej
oraz rezolucję podtrzymującą ustalenia protokołu genewskiego z 1925 roku
przeciwko używaniu trujących gazów bojowych i broni bakteriologicznej. Obie
rezolucje przegłosowano jednogłośnie, ale przy dwóch głosach wstrzymujących się -
Stanów Zjednoczonych i Izraela. W praktyce wstrzymanie się Stanów
Zjednoczonych od głosowania oznacza weto.
Od lat sześćdziesiątych XX wieku Stany Zjednoczone pozostają
zdecydowanym liderem w głosowaniach nad rezolucjami Rady Bezpieczeństwa
Organizacji Narodów Zjednoczonych, nawet tych, które wzywały poszczególne
państwa do przestrzegania prawa międzynarodowego. Na drugim miejscu jest
Wielka Brytania, Francja i Rosja są daleko z tyłu. Obraz ten jest jednak wypaczony
przez fakt, że niezwykle silna pozycja Waszyngtonu często wymusza osłabienie
znaczenia rezolucji, którym sprzeciwiają się Stany Zjednoczone, a nawet powoduje,
że ważne sprawy w ogóle nie trafiają pod obrady.
Rutynowe wykorzystywanie prawa weta przez światowego lidera jest ogólnie
ignorowane lub bagatelizowane w Stanach Zjednoczonych (czasem nazywa się go
„pryncypialnym stanowiskiem oblężonego Waszyngtonu"), ale postawa ta nie jest
interpretowana jako umniejszająca zasadność działania i wiarygodność Organizacji
Narodów Zjednoczonych, chociaż tak właśnie jest. Przeciwnie, to niechęć innych
krajów do uznania przywództwa Stanów Zjednoczonych jest postrzegana jako
problem - co jest pokazem arogancji, dzięki której można zyskać niewielu
przyjaciół.
Podczas debaty w ONZ w sprawie Iraku Waszyngton upierał się przy uznaniu
jego prerogatyw do jednostronnego działania. Na przykład na konferencji prasowej
6 marca 2003 roku Bush oświadczył, że istnieje tylko .jedno pytanie: Czy reżim
iracki przeprowadził pełne i bezwarunkowe rozbrojenie, jak nakazuje mu
[oenzetowska rezolucja numer] 1441, czy też nie?". Nie pozostawił więc
wątpliwości, że decyzja o tym, jak w rzeczywistości jest realizowana ta rezolucja,
należy do Stanów Zjednoczonych, nie zaś do kogokolwiek innego, ajuż na pewno
nie do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Co więcej, natychmiast dał także jasno
do zrozumienia, że odpowiedź nie ma znaczenia, ogłaszając, że „w sprawach
naszego własnego bezpieczeństwa tak na prawdę nie potrzebujemy niczyjej zgody".
Inspekcje ONZ i obrady Rady Bezpieczeństwa były z tego powodu farsą, a w
pełni zweryfikowany fakt wypełnienia przez Irak rezolucji i tak nie miałby żadnego
znaczenia. Stany Zjednoczone wprowadziłyby swój reżim w Iraku nawet wtedy,
gdyby Saddam całkowicie się rozbroił (tak naprawdę nawet wówczas, gdyby
Saddam i jego rodzina opuścili kraj, jak powiedział prezydent na szczycie na
Azorach w przededniu inwazji).
Kiedy armii okupacyjnej nie udało się znaleźć irackiej broni masowego
rażenia, administracja zmieniła swoje stanowisko mówiące o „absolutnej pewności"
istnienia takiej broni i zaczęła argumentować, że Stany Zjednoczone mają prawo
działać przeciwko każdemu państwu, które choćby ma zamiar rozwijać broń
masowej zagłady. Obniżanie granicy zagrożenia, przy której można uciekać się do
stosowania siły, jest najbardziej czytelnym dowodem na to, że ogłaszane powody
inwazji nie istniały.
Dziś najważniejszą kwestią jest to, kto rządzi Irakiem. Niewielu ufa, że Stany
Zjednoczone doprowadzą do stworzenia rządu, któremu pozwolą działać
niezależnie. Z tego powodu światowa opinia publiczna zdecydowanie chciałaby, aby
to ONZ przejęła działania w tym zakresie. Podobnie sądzą Amerykanie,
przynajmniej tak wynika z badań prowadzonych od kwietnia 2003 roku w ramach
„Programu na temat poglądów na politykę międzynarodową" („Program on
International Policy Attitude", PIPA) prowadzonego na Uniwersytecie Maryland.
Trudno oceniać opinię samych Irakijczyków, ale ostatnie badanie (z 2003
roku) Instytutu Gallupa w Bagdadzie pokazuje, że spośród zagranicznych polityków
najlepiej oceniany jest Chirac, znacznie lepiej niż Bush czy Blair. Prezydent Francji
był oczywiście największym krytykiem inwazji.
Przy tych wszystkich zmieniających się uzasadnieniach i pretekstach jedna
zasada pozostaje niezmienna: Stany Zjednoczone muszą w ostatecznym
rozrachunku uzyskać rzeczywistą kontrolę nad Irakiem, pod jakąś fasadą
demokracji, jeśli będzie to wykonalne.
Sposób rozumowania Stanów Zjednoczonych został zobrazowany w
schemacie organizacyjnym „Administracja cywilna w powojennym Iraku". Jest w
nim szesnaście kwadratów, z których każdy zawiera nazwisko i zakres
odpowiedzialności - począwszy od prezydenckiego wysłannika Paula Bremera
(odpowiedzialnego przed Pentagonem), a skończywszy na najniższych
stanowiskach. Siedem osób to generałowie, większość pozostałych to amerykańscy
urzędnicy rządowi. Na samym dole, w siedemnastym kwadracie, wielkości jednej
trzeciej pozostałych kwadratów, bez nazwisk i funkcji, napisano: „iraccy doradcy
ministerstw".
Prezydent Bush zabiegał o kogoś, z kim będzie mógł podzielić koszty, ale nie
władzę w powojennym Iraku. U władzy musi być Waszyngton, a nie Organizacja
Narodów Zjednoczonych czy Irakijczycy.
Dylematy dominacji
26 LISTOPADA 2003 ROKU
W czasie kiedy Stany Zjednoczone zmagają się z zaprowadzeniem porządku w
Iraku, łącznie z narzuceniem reżimu, który będzie odpowiadał amerykańskim
interesom, wybuch następnego kryzysu grozi w Korei Północnej.
Na tak zwanej osi zła Korea Północna jest najbardziej niebezpiecznym
elementem, ale - podobnie jak Iran i w przeciwieństwie do Iraku - nie spełnia
pierwszego kryterium Stanów Zjednoczonych, aby mogła stać się celem ataku: nie
jest bezbronna.
Korea Północna ma broń odstraszającą - nie nuklearną (przynajmniej w
czasie, kiedy są pisane te słowa), ale potężną artylerię ulokowaną na granicy strefy
zdemilitaryzowanej, wycelowaną w Seul, stolicę Korei Południowej, i w dziesiątki
tysięcy amerykańskich żołnierzy, którzy stacjonują na południe od granicy.
Żołnierze ci mają zostać wycofani poza zasięg artylerii północnokoreańskiej,
powoduje to jednak niepewność - zarówno na północy, jak i na południu - co do
intencji Stanów Zjednoczonych.
W październiku 2002 roku Stany Zjednoczone oskarżyły Koreę Północną o to,
że rozpoczęła tajny program wzbogacania uranu, łamiąc w ten sposób umowę z
1994 roku. Polityczna gra bronią nuklearną, która rozpoczęła się od tych oskarżeń,
przypomina niektórym obserwatorom okres kubańskiego kryzysu rakietowego. W
2003 roku Waszyngton dał światu ohydną nauczkę: jeśli chcecie się przed nami
obronić, to naśladujcie Koreę Północną i stańcie się dla nas rzeczywistym
militarnym zagrożeniem
1
.
Korea Północna nie spełnia również drugiego warunku stawianego państwu,
aby miało się stać militarnym celem Stanów Zjednoczonych - jest jednym z
najbiedniejszych krajów świata.
Ale Korea Północna ma ważne położenie geostrategiczne, przez które może
stać się celem ataku Stanów Zjednoczonych, jeśli tylko znajdzie się sposób na
pokonanie jej odstraszającej broni. Korea Północna leży w północno-wschodniej
Azji, w regionie, który dla Waszyngtonu stanowi nie lada wyzwanie w dążeniu do
śwatowej dominacji.
W nowej formie „trójpolarnego" systemu gospodarki światowej, która wyłania
się od trzydziestu lat, ścierają się ze sobą trzy światowe centra gospodarcze: Stany
Zjednoczone, Europa i północno-wschodnia Azja.
W jednym wymiarze tej rywalizacji, w wymiarze militarnym, Stany
Zjednoczone są klasą samą w sobie, ale w pozostałych już nie. Regiony te rywalizują
między sobą o dominację, mimo skomplikowanych powiązań, jakie je łączą, i
właściwie takich samych interesów elit, które je reprezentują.
Ostatnie badania grupy roboczej do spraw polityki Stanów Zjednoczonych
wobec Korei, kierowanej przez Seliga S. Harrisona - przeprowadzone dla Centrum
Polityki Międzynarodowej (Center for International Policy) w Waszyngtonie oraz
dla Centrum Wschodniej Azji (Center for East Asian Studies) w Chicago - dotyczyły
relacji Azji Północno—Wschodniej z resztą świata.
Azja Północno-Wschodnia jest obecnie dynamicznym gospodarczo regionem
świata, w którym powstaje prawie 30 procent światowego produktu krajowego
brutto, znacznie więcej niż w Stanach Zjednoczonych (19 procent). To 30 procent
stanowi równowartość połowy globalnych rezerw walutowych. Zarówno Stany
Zjednoczone, jak i Europa prowadzą wymianę handlową z Azją Północno-
Wschodnią na większą skalę niż wzajemnie między sobą.
W Azji Północno-Wschodniej znajdują się dwie główne potęgi przemysłowe -
Japonia i Korea Południowa, trzecią taką potęgą stają się Chiny. Syberia kryje
bogate zasoby surowców mineralnych, w tym ropę naftową. Zwiększają się obroty
handlowe między państwami tego regionu oraz jego związki z Azją Południowo-
Wschodnią - przez nieformalną organizację, która jest czasem nazywana
Stowarzyszeniem Narodów Azji Południowo- Wschodniej (Association of South
East Asian Nations, ASEAN) oraz Chin, Japonii i Korei Południowej.
Z obszarów występowania złóż surowców naturalnych, na przykład z Syberii,
buduje się rurociągi do centrów przemysłowych. Niektóre z nich mogłyby
prowadzić przez terytorium Korei Północnej i Korei Południowej, a kolej
transsyberyjska mogłaby być przedłużona w tym samym kierunku.
Stosunek Stanów Zjednoczonych do integracji Azji Północno- Wschodniej z
południem jest ambiwalentny. Obawy Waszyngtonu budzi to, że zintegrowane
regiony, jak Europa lub Azja Pólnocno-Wschodnia, mogą chcieć się uniezależnić i
stać się tym, co w czasach zimnej wojny nazywano „trzecią silą".
Grupa robocza do spraw polityki Stanów Zjednoczonych wobec Korei zaleca,
aby Waszyngton znalazł dyplomatyczne rozwiązanie obecnego kryzysu związanego
z Koreą Północną, co niepewnie i niekonsekwentnie rozpoczęła administracja
Clintona jako proces „gwarantujący bezpieczeństwo Korei Północnej wolnej od
broni nuklearnej, lansujący pojednanie Korei Północnej i Korei Południowej oraz
prowadzący do współpracy gospodarczej między Koreą Północną i jej sąsiadami".
Takie współdziałanie mogłoby przyspieszyć reformy gospodarcze w Korei
Północnej, które z czasem doprowadziłyby do „rozproszenia władzy ekonomicznej,
osłabienia polityki totalitarnej i ograniczenia łamania praw człowieka".
Taka polityka odpowiadałaby konsensusowi w regionie. Alternatywa -
konfrontacja zgodna ze strategią wojny prewencyjnej, jaką głosi trio Bush, Chaney i
Rumsfeld - „mogłaby wciągnąć Azję Północno-Wschodnią i Stany Zjednoczone w
niechcianą wojnę", uważają członkowie grupy roboczej.
Bardziej umiarkowana polityka mogłaby zachęcić Azję Północno- Wschodnią,
podobnie jak Europę, do uzyskania niezależności, co jednak utrudniłoby Stanom
Zjednoczonym utrzymanie porządku świata, w którym inni muszą uznać swoje
właściwe miejsce.
W tych wzajemnych stosunkach uzależnienie od surowców energetycznych ma
największe znaczenie. Od czasów drugiej wojny światowej amerykańscy stratedzy
poszukują sposobu przejęcia kontroli nad ogromnymi zasobami surowców
energetycznych Bliskiego Wschodu, co w rezultacie przekładałoby się na kontrolę
nad światem. Z tych samych powodów Europa i powstające mocarstwa azjatyckie
dążą do tego, aby ich źródła zaopatrzenia w te surowce były wolne od, jak to nazwał
wybitny strateg Geo- rge Kennan, „siły weta" amerykańskiej kontroli nad
dostawami surowców energetycznych oraz morskimi szlakami żeglugowymi.
Konflikt dotyczący Bliskiego Wschodu i centralnej Azji odzwierciedla te obawy.
Stany Zjednoczone od dawna ostro reagują na „udany bunt" takich krajów
Trzeciego Świata, jak Kuba, które poszukiwały drogi niezależnego rozwoju, dając
przy tym pierwszeństwo potrzebom wewnętrznym przed potrzebami zagranicznych
inwestorów i waszyngtońskich strategów. Dla Waszyngtonu wspomniane obawy
zawsze docierały również do centrów przemysłowych największych mocarstw -
szczególnie teraz, kiedy ten „trój - polarny" porządek światowej gospodarki
przybiera nowe formy.
Inwazja na Irak była „przykładową akcją", demonstrującą światu, że
administracja Busha poważnie traktuje swoją doktrynę, która pozwala jej na użycie
siły według własnego uznania w celu zaznaczenia swojej globalnej dominacji i
zablokowania wszystkich potencjalnych prób kwestionowania tej dominacji,
jakkolwiek odległe mogłyby one być.
Przemoc to potężne narzędzie kontroli, jak uczy nas historia. Ale dylematy
dominacji także nie są małe.
PRZYPISY
1. Do 2006 roku Korea Północna, jak się szacuje, wyprodukowała osiem do
dziesięciu głowic nuklearnych, przeprowadziła testy rakiet dalekiego zasięgu
oraz próbny wybuch jądrowy, który okazał się nieudany. Osiągnięcia te można
śmiało dopisać do listy osiągnięć Busha. „Kiedy prezydent Bush objął urząd -
pisze Leon Sigal w Current History z listopada 2006 roku - Korea Północna
zaprzestała prób z rakietami dalekiego zasięgu. Miała wtedy zapas plutonu w
ilości wystarczającej na wyprodukowanie jednej lub dwóch głowic i nie
produkowała więcej, co było wówczas potwierdzone". Sigal, jeden z
najlepszych specjalistów od spraw azjatyckich, uważa, że w relacjach ze
Stanami Zjednoczonymi Korea Północna „stosuje politykę wet za wet -
odwzajemniając współpracę Waszyngtonu, ale równocześnie biorąc odwet za
każdym razem, kiedy Waszyngton odstępuje od tej polityki, chcąc przez to
zmusić Koreę do zmiany wrogiej postawy". W1993 roku Korea Północna
niemal porozumiała się z Izraelem, że zaprzestanie eksportu rakiet na Bliski
Wschód w zamian za jej dyplomatyczne uznanie, co zdecydowanie
poprawiłoby bezpieczeństwo Izraela. Ale Stany Zjednoczone „nakłoniły Izrael
do wycofania tej ugody", co też Izrael uczynił. Wybierając taką zależność od
Stanów Zjednoczonych, Izrael musi teraz słuchać poleceń Amerykanów. Korea
Północna zareagowała na to, przeprowadzając swój pierwszy test z rakietą
średniego zasięgu. Takie zachowania powtarzały się później przez okres
prezydentury Clintona. Agresywny militaryzm Busha miał swoje
przewidywalne skutki, podobnie jak wcześniej taki militaryzm (co też zresztą
przewidziano) sprowokował rozwój broni ofensywnej przez F Waszyngton
twierdził, że Korea Północna wykorzystuje banki do fałszowania waluty
amerykańskiej. Wiarygodno
W lutym 2007 roku „wzrastająca presja na reżim północnokoreański i
zaangażowaną w konflikt administrację Stanów Zjednoczonych, starających się
odnieść sukces w swoich zmaganiach z «osią zla», pomogły tchnąć życie w proces,
który dawno uznano za niemożliwy do ponownego podjęcia" (Anna
Fifield, Negotiators seek right chemistry to curb NKorea 's nuclear ambitions
[Negocjatorzy szukają sojuszników wypełnienia zapisów zostały zerwane" z
niejasnych powodów, „a Korea Północna zignorowała ostrzeżenia środowisk
międzynarodowych i przeprowadziła próbyjądrowe" (Jim Yardley, Nuclear Talks
on North Korea Set to Resume in Beijing [Rozmowy o broni nuklearnej mają być
wznowione w Pekinie, „New York Times" z 8 lutego 2007 roku). To nie do końca
cała prawda. Osiągnięto porozumienie podobne do tego, które Waszyngton utopił
we wrześniu 2005 roku. Jednocześnie administracja przyznała się do tego, że jej
zarzuty z 2002 roku były oparte na wątpliwych dowodach. Ustępstwo jest
traktowane jako „zapobiegawcze", a wynika ono z obawy, że jeśli
międzynarodowi inspektorzy wejdą do Korei Północnej na podstawie nowego
porozumienia, to oskarżenia Waszyngtonu wysunięte na podstawie doniesień
wywiadowczych mogą „być ponownie skonfrontowane z rzeczywistymi
ustaleniami na miejscu", co może doprowadzić do takiego samego rezultatu jak w
wypadku Iraku (David Sanger, William Broad, U.S. Concedes Uncertainty On
Korean Uranium Ef- fort [Stany Zjednoczone przyznają się do braku pewności co
do koreańskich prób z uranem], „New York Times" z 1 marca 2007 roku).
Jak zauważa Leon Sigal, z tego wszystkiego wypływa taka nauka: działania
dyplomatyczne są skuteczne, jeśli prowadzi się je w dobrej wierze.
Saddam Husajn przed trybunałem
15 GRUDNIA 2003 R O K U
Wszyscy ludzie, którym zależy na przestrzeganiu praw człowieka, sprawiedliwości i
prawości, powinni być szczególnie zadowoleni ze schwytania Saddama Husajna i z
nadzieją oczekiwać na jego uczciwy proces przed międzynarodowym trybunałem
1
.
Akt oskarżenia przeciwko Saddamowi obejmowałby nie tylko liczne
okrucieństwa i rzezie oraz zagazowanie Kurdów w 1988 roku, ale także masakrę
szyickich buntowników, którzy mogli go obalić w 1991 roku.
W tamtym okresie Waszyngton i jego sprzymierzeńcy wyrażali „uderzająco
jednomyślny pogląd, że bez względu na to, jakie grzechy ma na sumieniu iracki
przywódca, dał on Zachodowi i regionowi większą nadzieję na stabilność swojego
kraju niż ci, którzy cierpieli z powodu jego represji" - donosił Alan Cowell w „New
York Timesie". Słowo „stabilność" oznacza tutaj działanie zgodne z interesami
Stanów Zjednoczonych. Nie było to sprzeczne z tym, o czym pisał na łamach „New
York Timesa" z 22 maja 1977 roku James Chace, były wydawca magazynu „Foreign
Affairs", a mianowicie, że czynione przez Nbcona i Kissingera „wysiłki zmierzające
do destabilizacji wybranego w wolnych wyborach marksistowskiego rządu w Chile"
zostały podjęte, ponieważ „byliśmy zdeterminowani, aby doprowadzić do
stabilności".
W grudniu 2002 roku Jack Straw, minister spraw zagranicznych Wielkiej
Brytanii, ujawnił dossier zbrodni Saddama popełnionych przez niego w czasie,
kiedy popierały go Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Prezentując - jak zwykle -
swoją moralną prawość, zarówno Straw w raporcie, jak i Waszyngton w reakcji na
raport przeoczyły to poparcie.
W tego typu praktykach stosuje się głęboko zakorzenioną w kulturze
intelektualnej doktrynę „zmiany kursu", do której Stany Zjednoczone odwołują się
co dwa, trzy lata. Treść tej doktryny jest następująca: „Tak, w przeszłości robiliśmy
złe rzeczy z powodów niezawinionych lub nieumyślnych. Ale to się już skończyło,
nie traćmy zatem więcej czasu na te nudne, zwietrzałe sprawy".
Doktryna ta jest nieuczciwa i tchórzliwa, ale ma swoje zalety: chroni nas przed
niebezpieczeństwem zrozumienia tego, co dzieje się na naszych oczach.
Na przykład pierwszym powodem wojny wytoczonej Irakowi, jaki podawała
waszyngtońska administracja, była ochrona świata przed tyranem, który pracował
nad rozwinięciem broni masowego rażenia i który wspierał terroryzm. Dziś już nikt
w to nie wierzy, nawet autorzy przemówień Busha.
Kiedy powody te okazały się nieprawdziwe, pojawiło się nowe
usprawiedliwienie wojny: najechaliśmy na Irak, aby ustanowić tam - a tak
naprawdę na całym Bliskim Wschodzie - demokrację.
Prezentowanie tej postawy budowniczych demokracji zyskuje niekiedy pełne
entuzjazmu uznanie. Na przykład w listopadzie 2003 roku David Ignatius,
komentator piszący dla „Washington Post", opisał inwazję na Irak jako „najbardziej
idealistyczną wojnę współczesnych czasów", toczoną jedynie po to, aby zaprowadzić
demokrację w Iraku i w całym regionie.
Ignatius był pod szczególnym wrażeniem Paula Wolfowitza, „głównego
idealisty administracji Busha", przedstawiał go bowiem jako prawdziwego
intelektualistę, który „krwawi na widok opresji [w jakiej żyje świat arabski] i marzy
o jego wyzwoleniu".
Być może tłumaczy to karierę Wolfowitza, podobnie jak jego poparcie dla
Suharto w Indonezji, jednego z największych agresorów i zbrodniarzy XX wieku,
który ma na sumieniu zbrodnie ludobójstwa, w czasach, kiedy Wolfowitz był
ambasadorem w tym kraju za prezydentury Reagana i jedną z osób najsilniej
wspierających Suharto, tak zresztą jak i w późniejszych latach
2
.
Jako pracownik Departamentu Stanu za czasów Reagana, odpowiedzialny za
Wschodnią Azję i Pacyfik, Wolfowitz nadzorował wsparcie udzielane mordercy i
dyktatorowi Chun Doo-Hwan w Korei Południowej oraz Marcosowi na Filipinach.
Wszystko to nie ma znaczenia dzięki wygodnej doktrynie zmiany kursu. A
więc tak, serce Wolfowitza krwawi z powodu ofiar represji, jeśli zaś fakty wskazują
na coś innego, to są to nudne, stare sprawy, o których chcemy zapomnieć.
Niezapomniany jest również inny przejaw miłości Wolfowitza do demokracji.
Parlament Turcji, ulegając niemal jednogłośnemu sprzeciwowi narodu tureckiego
wobec wojny w Iraku, nie udzielił zgody armii Stanów Zjednoczonych na działania z
terytorium Turcji. Wywołało to prawdziwą furię w Waszyngtonie.
Najbardziej zajadły w swoim sprzeciwie wobec takiego obrotu spraw był
Wolfowitz. Potępił on generałów tureckich za to, że nie potrafili skutecznie
interweniować, żeby uchylić tę decyzję, i zażądał od nich przeprosin dla Stanów
Zjednoczonych za ten zły postępek. Władze Turcji słuchały swojego narodu, a nie
rozkazów z Crawford w Teksasie.
Najnowszy rozdział tej historii to determinacja Wolfowitza w licytacji o
niezwykle zyskowne kontrakty w Iraku i skutki jego działań w tym zakresie. Zostały
z niej wyłączone kraje, których rządy ośmieliły się podzielić opinię zdecydowanej
większości swoich obywateli. Rzekomym powodem takiego wyłączenia, jaki podaje
Wolfowitz jest „kwestia bezpieczeństwa", która nie istnieje, chociaż instynktownej
nienawiści do demokracji trudno nie zauważyć, a także to, że amerykańskie firmy
wydobywcze Halliburton i Betchel mogą teraz swobodnie „konkurować" z
Uzbekistanem i Wyspami Salomona, ale nie z największymi potęgami
przemysłowymi świata.
Odkrywcze i ważne dla przyszłości jest to, że pokaz pogardy dla demokracji,
jaki daje Waszyngton, wystąpił jednocześnie z chóralnym wychwalaniem
waszyngtońskiej administracji za prezentowane przez nią pragnienie demokracji.
Jest to imponujące osiągnięcie, trudne do naśladowania nawet przez państwa
totalitarne.
Irakijczycy mają możliwość doświadczania na własnej skórze relacji między
zdobywcami i podbitymi.
Brytyjczycy stworzyli Irak we własnym interesie. Kiedy rządzili tą częścią
świata, zastanawiali się, jak powołać do życia coś, co sami nazywali „arabską
fasadą" - słabe i uległe rządy (tam, gdzie to możliwe - parlamentarne), sprawujące
władzę tak długo, jak długo prawdziwe rządy sprawowali Brytyjczycy.
Kto by się spodziewał, że Stany Zjednoczone kiedykolwiek będą miały zamiar
dopuścić do powstania niezależnego rządu irackiego? Szczególnie teraz, kiedy
Waszyngton zarezerwował sobie prawo do stworzenia stałych baz militarnych
właśnie tam - w sercu regionu o największym na świecie wydobyciu ropy naftowej, i
narzucił reżim gospodarczy, którego nie mógłby zaakceptować żaden suwerenny
kraj, powierzając w ten sposób losy Iraku zachodnim korporacjom.
W historii nawet najsurowszym i najbardziej haniebnym metodom towarzyszą
deklaracje szlachetnych zamiarów i retoryka niesienia wolności i niepodległości.
Poczyniona kiedyś przez Thomasa Jeffersona obserwacja pozostaje prawdziwa
i dzisiaj: „Nie bardziej wierzymy w walkę Bonapartego o wolność mórz niż w walkę
Wielkiej Brytanii o wolność ludzkości. Cel jest zawsze ten sam - zagarnąć dla siebie
władzę, bogactwo i zasoby innych narodów".
PRZYPISY
1. Saddam Husajn był sądzony i skazany za udział w zamordowaniu 150 osób w
1982 roku, co - według jego standardów - było błahym czynem. Proces został
potępiony przez największe organizacje walczące o prawa człowieka jako
szczególnie nieuczciwy. Komentatorzy całkowicie zignorowali to, jak istotny
był 1982 rok w stosunkach Stanów Zjednoczonych z Irakiem (więcej na ten
temat w rozdziale u września i doktryna szlachetnych zamiarów).
Jeśli w ogóle mówiono o wsparciu, jakiego Saddamowi udzielały Stany
Zjednoczone i Wielka Brytania, co czyniono niezwykle rzadko, to tłumaczono
to wsparcie tym, że Irak walczył z Iranem, który był znacznie groźniejszym
wrogiem. Ten pretekst jest bezwartościowy. Zarówno Stany Zjednoczone, jak i
Wielka Brytania niezmiennie wspierały Saddama, także dostarczając mu
środki do produkcji broni masowego rażenia, nawet po zakończeniu wojny z
Iranem. W1989 roku irackich inżynierów, którzy zajmowali się energiąją-
drową, zaproszono do Stanów Zjednoczonych na zaawansowane szkolenie. W
kwietniu 1990 roku, cztery miesiące przed inwazją Saddama na Kuwejt,
delegacja senacka pod przewodnictwem Boba Dole'a, republikańskiego
kandydata na prezydenta z 1996 roku, pojechała do Iraku, aby przekazać
Saddamowi życzenia od prezydenta Busha i zapewnie go, że nie ma on powodu
do niepokoju w związku z krytyką, jaką słyszy z ust niektórych amerykańskich
komentatorów. Wsparcie nie ustawało aż do inwazji na Kuwejt. W wypadku
Wielkiej Brytanii trwało ono nawet dłużej.
Powołaniu Wolfowitza na prezesa Banku Światowego towarzyszyły pochwalne
komentarze prasowe, w których mówiło się o jego oddaniu sprawom
demokracji i rozwoju oraz walce z korupcją. Pomijano haniebne zasługi
Wolfowitza we wspieraniu działań służących łamaniu praw człowieka i
niszczeniu demokracji w Indonezji, które były ostro potępiane przez
tamtejszych aktywistów, zapomniano o jego roli w upadku miejscowej
gospodarki, nie wspomniano również o przygotowanym w tamtym czasie przez
Transparency International raporcie, z którego wynikało, że przyjaciel
Wolfowitza, Suharto, był najbardziej skorumpowanym przywódcą na świecie.
Szczegóły na ten temat można znaleźć w mojej książce Failed States (strona
133 i następne).
Saddam Husajn i zbrodnie stanu
22 STYCZNIA 2004 ROKU
Długotrwały i niejasny związek między Saddamem Husajnem a Zachodem rodzi
pytania o to, jakie kwestie - i sprawy wstydliwe - mogą wypłynąć przed trybunałem
1
.
W uczciwym procesie Saddama - co jest właściwie niewyobrażalne - jego
obrońca mógłby zupełnie słusznie wezwać przed sąd Collina Powel- la, Dicka
Cheneya, Donalda Rumsfelda, George'a Busha seniora oraz innych wysokich
urzędników administracji Reagana i Busha, którzy udzielali znacznego wsparcia
dyktatorowi nawet wtedy, kiedy popełniał on swoje największe okrucieństwa.
Uczciwy proces pozwoliłby zastosować przynajmniej podstawową moralną
zasadę równości - oskarżyciele i oskarżony muszą przestrzegać tych samych
standardów. Przed trybunałami do spraw zbrodni wojennych precedensy są
niejasne. Nawet w Norymberdze - w trybunale, który można uznać za mający
najmniej wad spośród tego rodzaju sądów (i przed którym stanęła największa grupa
najgorszych zbrodniarzy, jaką kiedykolwiek udało się zebrać w jednym miejscu) -
robocza definicja „zbrodni" oznaczała rzeczy, które robili Niemcy, a których nie
robiły wojska sprzymierzone.
„Husajn, tak jak Milosević, będzie próbował wprawić Zachód w zakłopotanie,
mówiąc o poparciu, jakie otrzymywał od niego dla reżimu, który stworzył w Iraku -
co pod względem prawnym byłoby nieistotne, ale wykrzywiłoby twarz Jacques'a
Chiraca i Donalda Rumsfelda" - pisał ostatnio w „Boston Globe" Gary J. Bass,
profesor Uniwersytetu Princeton i autor książki Stay the Hand ofVengeance: The
Politics ofWar Cńmes Tribunals z 2000 roku.
W rzeczywiście uczciwym procesie na pewno ma to znaczenie, gdyż obfitość
dokumentacji, jaką można znaleźć w Kongresie i innych miejscach, pokazuje, że
Waszyngton zawarł z Saddamem w latach osiemdziesiątych XX wieku wcale nie
święte przymierze. Pierwotnym jego pretekstem było to, że Irak powstrzymywał
Iran - który zaatakował przy wsparciu Stanów Zjednoczonych - ale ten sam powód
był podawany jeszcze długo po tym, kiedy wojna iracko-irańska się skończyła.
A teraz ci, którzy byli odpowiedzialni za tamto przymierze, stawiają Saddama
przed obliczem sprawiedliwości.
Rumsfeld, jako specjalny wysłannik Reagana na Bliski Wschód, odwiedził Irak
w 1983 i 1984 roku, aby zacieśnić stosunki z Saddamem (w tym samym czasie
administracja Stanów Zjednoczonych krytykowała Saddama za użycie broni
chemicznej).
Powell był doradcą do spraw bezpieczeństwa Busha seniora między grudniem
1987 i styczniem 1989 roku, a kilka miesięcy później został przewodniczącym
Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Z kolei Cheney był ministrem obrony
Busha seniora. Tak więc Powell i Cheney byli najważniejszymi decydentami w
okresie, gdy Saddam dokonywał największych zbrodni - rzezi i zagazowania
Kurdów w 1988 roku oraz zdławienia w 1991 roku szyickiego buntu, który mógł go
obalić.
Dziś, za czasów Busha juniora, Powell, Cheney i inni bez przerwy używają tych
właśnie zbrodni jako usprawiedliwienia walki z diabłem - całkiem słusznie, chociaż
nie wspominają o tym, jak istotne dla Saddama było wówczas poparcie, którego
udzielały mu Stany Zjednoczone.
W październiku 1989 roku Bush senior wprowadził dyrektywę dotyczącą
bezpieczeństwa narodowego, która mówiła, że „normalne stosunki między Stanami
Zjednoczonymi i Irakiem służyłyby naszym długoterminowym interesom i
stabilizacji w rejonie Zatoki i na Bliskim Wschodzie".
Stany Zjednoczone dostarczały do Iraku subsydiowaną żywność, bardzo
potrzebną reżimowi Saddama po zniszczeniu kurdyjskiej gospodarki rolnej, a przy
okazji również zaawansowaną technologię i środki biologiczne, które można było
zastosować w produkcji broni masowego rażenia.
Po tym, kiedy Saddam się wyłamał i zaatakował Kuwejt w sierpniu 1990 roku,
polityka i preteksty się zmieniały, ale jeden element pozostał niezmienny:
Irakijczykom nie wolno przejąć kontroli nad własnym krajem.
W1990 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych nałożyła sankcje
gospodarcze na Irak, których przestrzegania pilnowały głównie Stany Zjed-
noczone i Wielka Brytania. Sankcje te, utrzymywane również za prezydentury
Clintona i Busha juniora, to prawdopodobnie najbardziej pożałowania godna
spuścizna polityki Stanów Zjednoczonych wobec Iraku.
Nikt spośród ludzi Zachodu nie zna lepiej Iraku niż Denis Halliday i Hans von
Sponeck, którzy kolejno po sobie sprawowali tam w latach 1997-2000 funkcję
koordynatorów akcji humanitarnej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Obaj
zrezygnowali na znak protestu przeciwko sankcjom, które Halliday nazwał
„ludobójczymi". Jak przez lata wskazywali Halliday, von Sponeck i inni, sankcje
zdziesiątkowały ludność Iraku i jednocześnie wzmacniały Saddama i jego klikę,
ponieważ Irakijczycy stawali się bardziej zależni od tyrana, chcąc przeżyć.
„Podtrzymaliśmy [reżim Saddama] i odrzuciliśmy szansę na zmiany -
powiedział Halliday w 2002 roku. - Uważam, że gdyby Irakijczycy mieli swoją
gospodarkę, gdyby odzyskali swoje życie, swój sposób życia, sami wprowadziliby
własny sposób rządzenia, najbardziej odpowiedni dla swego kraju"
2
.
Czy historia ta będzie kiedykolwiek przedstawiona przed trybunałem, czy też
nie, sprawa tego, kto będzie rządził Irakiem w przyszłości, wciąż pozostaje istotna, a
obecnie jest ona mocno kwestionowana.
Poza tą ważną sprawą ci, którzy interesują się tragedią Iraku, mieli trzy
podstawowe cele: 1. obalenie tyrana, 2. zakończenie sankcji, przez które cierpieli
ludzie, nie przywódcy, i 3. zachowanie pewnych pozorów światowego porządku.
Nie może być niezgody między przyzwoitymi ludźmi co do dwóch pierwszych
celów: osiągnięcie ich jest okazją do radości, szczególnie dla tych, którzy
protestowali najpierw przeciwko wsparciu, jakiego Stany Zjednoczone udzielały
Saddamowi, a później przeciwko zbrodniczym sankcjom. Dlatego mogą tym celom
przyklasnąć bez hipokryzji.
Drugi cel, a zapewne i pierwszy, był możliwy do osiągnięcia bez szkody dla
trzeciego.
Administracja Busha otwarcie deklarowała swoje intencje rozmontowania
większości tego, co pozostało z systemu porządku światowego, i rządzenia światem
za pomocą siły, a Irak był demonstracją tych intencji.
Wywołały one strach i często nienawiść na całym świecie, a także desperację
tych, których troską są możliwe konsekwencje wyboru, polegającego na wspieraniu
polityki agresji stosowanej według własnego uznania, jaką prowadzą Stany
Zjednoczone. Jest to oczywiście wybór spoczywający głównie w rękach
społeczeństwa amerykańskiego.
PRZYPISY
1.Jak wspominałem wcześniej, trybunał zajął się tylko zbrodniami z 1982 roku, a
więc mało znaczącymi wydarzeniami w skali okrutności Saddama, dzięki temu
pewne było bowiem to, że hańbiąca rola Stanów Zjednoczonych, Wielkiej
Brytanii i innych krajów, które wspierały te zbrodnie, nie ujrzy światła
dziennego, a nawet nikt nie będzie miał okazji do zastanawiania się, jak istotne
relacje łączyły wtedy Stany Zjednoczone i Irak.
2.Więcej na temat przerażających skutków sankcji, a także roli Stanów
Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii w brutalnym karaniu ludności irackiej,
można znaleźć w pracy Hansa von Sponecka A Different Kind of War: The UN
Sanctions Regime in Iraq z 2006 roku. Von Sponeck zrezygnował z funkcji
dyrektora programu „Ropa za Żywność" w 2000 roku, gdyż uznał, że jest on
pogwałceniem konwencji w sprawie ludobójstwa. Była już mowa o tym, że jego
poprzednik, Denis Halliday, również zrezygnował z tych samych powodów.
Administracj a Clintona uniemożliwiła im poinformowanie Rady
Bezpieczeństwa o prawdziwej sytuacji. Jak wyjaśnił to postępowanie rzecznik
Departamentu Stanu James Rubin, „temu panu w Bagdadzie płaci się za
pracę, nie za gadanie". Media w Stanach Zjednoczonych postąpiły podobnie.
Halliday i von Sponeck wiedzieli więcej o Iraku niż niejeden obywatel
zachodu. Jednak - a może dlatego - ich głosy nie były słyszane w
najważniejszych mediach amerykańskich przez wszystkie lata przed inwazją.
Mur jako broń
23 LUTEGO 2004 ROKU
Tłumaczenie się przez rządy kwestiami bezpieczeństwa, kiedy podejmują one
kontrowersyjne działania, będące często pretekstem do czegoś innego, stało się
właściwie odruchem. Takie działania trzeba zawsze uważnie obserwować. Dobrym
tego przykładem jest izraelski „mur bezpieczeństwa", który jest przedmiotem
rozpoczynających się dziś przesłuchań w Międzynarodowym Trybunale
Sprawiedliwości w Hadze
1
.
Niewielu kwestionuje prawo Izraela do obrony przed atakami
terrorystycznymi, takimi jak ten wczorajszy, nawet budowę muru ochronnego, jeśli
miałby on być właściwym sposobem obrony. Jest również oczywiste, gdzie taki mur
należałoby wznieść, gdyby bezpieczeństwo było rzeczywistą przesłanką jego
budowy - wewnątrz Izraela, wewnątrz międzynarodowo uznanych granic, czyli
wzdłuż „zielonej linii" ustanowionej po wojnie z lat 1948-1949. Mur mógłby
regulować dostęp do Izraela w sposób, w jaki władze uznają za stosowny:
patrolowany przez armię z obu stron, zaminowany i niedostępny. Tego typu mur
zapewniałby maksymalne bezpieczeństwo i nie dochodziłoby do
międzynarodowych protestów czy do łamania prawa międzynarodowego.
Jest to zrozumiałe. Tymczasem Wielka Brytania popiera Stany Zjednoczone w
ich sprzeciwie wobec przesłuchań w Hadze, a brytyjski minister spraw
zagranicznych, Jack Straw, pisze, że mur jest „nielegalny". Z kolei inny urzędnik
ministerstwa, który dokonał inspekcji „muru bezpieczeństwa", powiedział, że
powinien się on znajdować na „zielonej linii" lub „rzeczywiście po izraelskiej stronie
tej linii". Brytyjska parlamentarna komisja śledcza również wezwała, żeby mur był
wzniesiony na terytorium izraelskim, potępiając barierę jako część izraelskiej
„zamierzonej strategii brania ludności pod obcas".
W rzeczywistości mur pozbawia Palestyńczyków ich ziem. Jest również - jak
określił prowadzoną przez Izrael wojnę izraelski socjolog Baruch Kimmerling
„politycznym mordem" przeciwko Palestyńczykom - pomaga w przekształcaniu
palestyńskich osad w lochy, przy których południowoafrykańskie bantustany
wyglądają jak symbole wolności, suwerenności i samostanowienia.
Jeszcze przed rozpoczęciem budowy muru Organizacja Narodów
Zjednoczonych oceniła, że izraelskie bariery, projekty infrastrukturalne i osiedla
doprowadziły do stworzenia pięćdziesięciu niepołączonych ze sobą palestyńskich
wysepek na Zachodnim Brzegu. W czasie, kiedy wyłaniały się plany budowy muru,
Bank Światowy szacował, że może on odizolować 250-300 tysięcy Palestyńczyków,
więcej niż 10% palestyńskiej populacji, i że realnie może doprowadzić do
przyłączenia nawet 10% ziem Zachodniego Brzegu. I kiedy w końcu rząd Ariela
Szarona opublikował mapę proponowanego przebiegu muru, stało się jasne, że
podzieli on Zachodni Brzeg na szesnaście odizolowanych enklaw, ograniczonych do
42% ziem Zachodniego Brzegu, o których wcześniej Szaron powiedział, że mogą
zostać odstąpione państwu palestyńskiemu, jak to wynika z analizy raportu ONZ
dokonanej przez Sarę Roy, naukowca z Uniwersytetu Harvarda, która zajmuje się
sprawami Bliskiego Wschodu.
Mur już doprowadził do przyłączenia do Izraela niektórych najbardziej
żyznych ziem Zachodniego Brzegu. I przede wszystkim rozszerza izraelską kontrolę
nad źródłami wody pitnej, z których Izrael i osadnicy izraelscy mogą czerpać do
woli, podczas gdy miejscowa ludność palestyńska często nie ma do nich dostępu.
Palestyńczycy żyjący w strefie między murem a „zieloną linią" będą mogli
poprosić o prawo do pozostania we własnych domach, choć Izraelczycy
automatycznie otrzymują prawo do korzystania z tych ziem. „Za argumentem
bezpieczeństwa i pozornie neutralnym, biurokratycznym językiem wojskowych
rozporządzeń kryje się pretekst do wydaleń - napisała w dzienniku «Haaretz»
izraelska dziennikarka Amira Hass. - Krok po kroku, niezauważalnie, w taki sposób,
aby nie zostało to dostrzeżone na świecie i nie zaszokowało opinii publicznej". To
samo dotyczy również regularnych mordów, terroru i codziennej dawki brutalności
i poniżenia w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat ciężkiej okupacji, podczas kiedy
ziemie i zasoby zostały zagarnięte dla osadników zwabionych pokaźnymi
dotacjami, dostępnymi dzięki hojnemu kasjerowi z zagranicy, chociaż bez poparcia
społeczności amerykańskiej
2
.
Wydaje się też prawdopodobne, że Izrael przeniesie do okupowanego
Zachodniego Brzegu 7,5 tysiąca osadników, których, jak ogłosił to rząd izraelski w
lutym 2004 roku, przesiedli ze Strefy Gazy. Obecnie Izraelczycy ci dysponują
żyznymi terenami i świeżą wodą, podczas gdy milion Palestyńczyków jest w stanie
ledwie przeżyć, mając nieliczne źródła wody, właściwie nie do użytku. Strefa Gazy
to klatka, a ponieważ miasto Rafah na południu jest systematycznie niszczone,
mieszkańcy mogą być pozbawieni jakiegokolwiek kontaktu z Egiptem i dostępu do
morza.
Błędem jest nazywanie tych wszystkich poczynań „polityką Izraela". Jest to
polityka amerykańsko-izraelska, możliwa dzięki nieustannemu zbrojnemu,
ekonomicznemu i dyplomatycznemu, a zwłaszcza ideologicznemu poparciu Stanów
Zjednoczonych - chodzi mianowicie o sposób, w jaki wydarzenia te są
przedstawiane w mediach.
Polityka ta funkcjonuje od 1971 roku, kiedy - z poparciem Waszyngtonu -
Izrael odrzucił propozycję pełnego pokoju oferowaną przez Egipt, wybierając
podbój, a nie bezpieczeństwo. W1976 roku Stany Zjednoczone zawetowały rezolucję
Rady Bezpieczeństwa, nawołującą do rozwiązania prowadzącego do powstania
dwóch państw, które miało jednomyślne poparcie międzynarodowe. Dziś wariant
ten jest popierany przez większość Amerykanów i mógłby natychmiast być
wprowadzony w życie, gdyby tylko Waszyngton się na to zgodził.
Przesłuchania w Hadze zakończą się co najwyżej opiniodawczym orzeczeniem,
że mur jest nielegalny. Niczego to jednak nie zmieni. Jakakolwiek szansa na
polityczne rozwiązanie - i na zapewnienie godnego życia mieszkańcom tego regionu
- zależy od Stanów Zjednoczonych.
PRZYPISY
1. Więcej na temat negatywnych skutków istnienia izraelskiego muru można
znaleźć w raporcie BTselem Under the Guise ofSecurity: Routing the Sepa-
ration Barrier to Enable Expansion of Israeli Settlements in the West Bank z
grudnia 2005 roku. Budowa mura postępuje z bezczelnym pogwałceniem
prawa międzynarodowego i postanowień trybunału w Hadze, ale jego
posiedzenia nie utrudniają właściwie realizacji inwestycji, głównie dzięki
wsparciu Stanów Zjednoczonych, a szczególnie za sprawą oficjalnego poparcia
prezydenta Busha, które wcześniej było poparciem milczącym. Więcej w
artykule Sary Roy The Palestinian State: Division and Dispair w „Current
History" ze stycznia 2004 roku.
Większość amerykańskiego społeczeństwa uważa, że należy wycofać pomoc dla tej
strony konfliktu izraelsko-palestyńskiego, która odmawia rozpoczęcia rozmów na
temat politycznego rozwiązania, jakie zyska międzynarodowe poparcie. Oznacza to
odcięcie pomocy dla Izraela, choć zapewne niewielu zdaje sobie z tego sprawę.
Wyniki takich badań są uznawane za nieistotne i sprawa nigdy nie jest poddawana
dyskusji. Więcej na ten temat w rozdziale Hegemonia i przetrwanie (w niniejszym
tomie).
Stany Zjednoczone - schronienie dla
terrorystów
5 MARCA 2004 ROKU
Każdy szanujący się amerykański prezydent ma swoją doktrynę. Najważniejszym
punktem doktryny Busha juniora jest to, że Stany Zjednoczone muszą „uwolnić
świat od zła", jak powiedział prezydent po wydarzeniach z 11 września 2001 roku.
Szczególną odpowiedzialnością władzy jest prowadzenie wojny z
terroryzmem, czego następstwem jest stwierdzenie, że każde państwo, które daje
schronienie terrorystom, jest państwem terrorystycznym i powinno być
odpowiednio potraktowane.
Zadajmy proste i uczciwe pytanie: Jakie byłyby konsekwencje, gdyby doktrynę
Busha potraktować poważnie i uznać kraje chroniące terrorystów jako kraje
terrorystyczne, które należy bombardować i dokonywać na nie inwazji?
Stany Zjednoczone od dawna są schronieniem dla różnego rodzaju łobuzów,
których czyny pozwalają zaliczyć ich do terrorystów i których obecność narusza
zasady głoszone przez amerykańskich polityków.
Rozważmy w związku z tym przykład „kubańskiej piątki" - grupy obywateli
Kuby skazanych w Miami w 2001 roku za udział w siatce szpiegowskiej. Proces
apelacyjny „kubańskiej piątki" odbędzie się w Miami 10 marca 2004 roku
1
.
Aby zrozumieć te wydarzenia, które wywołały międzynarodowe protesty,
musimy przyjrzeć się ohydnej historii stosunków amerykańsko-kubańskich
(pomijając tutaj sprawę wykańczającego, długoletniego embarga Stanów
Zjednoczonych, będącego pogwałceniem rezolucji Zgromadzenia Ogólnego
Organizacji Narodów Zjednoczonych, w którym Stany Zjednoczone są właściwie
odizolowane).
Stany Zjednoczone od 1959 roku brały udział w atakach terrorystycznych (o
większej lub mniejszej skali) na Kubę, w tym w inwazji na Zatokę Świń,
dziwacznych spiskach, które miały na celu zabicie Castro, i w poważniejszych
atakach na Kubę i Kubańczyków za granicą. W czasach Kennedy'ego operacjami
takimi kierował Robert Kennedy, dla którego najważniejszą sprawą było
„sprowadzenie światowego terroru" na Kubę, jak mówił Arthur Schlesinger, jego
biograf, a zarazem historyk i doradca. Akcje terrorystyczne zostały wznowione
przez Kennedyego po kryzysie rakietowym, następnie wstrzymane przez Lyndona
Johnsona, i uruchomione ponownie za prezydentury Nixona.
Bezpośrednie zaangażowanie rządu w ataki skończyło się pod koniec lat
siedemdziesiątych XX stulecia - przynajmniej oficjalnie.
W 1989 roku prezydent Bush senior ułaskawił Orlando Boscha, jednego z
cieszących się najgorszą sławą terrorystów, walczącego z Castro, oskarżonego o
zaplanowanie zamachu na kubański samolot pasażerski w 1976 roku, w którym
zginęły siedemdziesiąt trzy osoby. Bush zmienił decyzję Departamentu
Sprawiedliwości, który oddalił prośbę Boscha o azyl, konkludując, że „na
bezpieczeństwo tego narodu wpływajego zdolność do przekonywania w wiarygodny
sposób innych narodów, aby odmawiały pomocy i schronienia terrorystom, których
celem stajemy się często również my".
Zdając sobie sprawę, że Stany Zjednoczone mają zamiar chronić terrorystów
walczących z Castro, agenci kubańscy rozpoczęli infiltrację tych siatek. W 1998
roku wysocy urzędnicy FBI zostali wysłani do Hawany, gdzie otrzymali tysiące
stron dokumentów i setki godzin nagrań wideo dokumentujących akcje
terrorystyczne komórek na Florydzie.
Reakcją FBI było aresztowanie ludzi, którzy udostępnili te informacje, w tym
członków grupy znanej obecnie jako „kubańska piątka".
Po aresztowaniach nastąpił pokazowy proces w Miami. Pięć osób zostało
skazanych, z tego trzy osoby na dożywocie - za szpiegostwo, a przywódca, Gerardo
Hernandez, również za udział w spisku mającym na celu zabójstwo.
Tymczasem ludzie uznani przez FBI i Departament Sprawiedliwości za
niebezpiecznych terrorystów żyją sobie szczęśliwie w Stanach Zjednoczonych, dalej
spiskując i popełniając zbrodnie.
Lista terrorystów-rezydentów Stanów Zjednoczonych obejmuje również
Emmanuela Constanta z Haiti, znanego jako Toto, byłego przywódcę organizacji
paramilitarnej z czasów Duvaliera. Constant jest założycielem Frontu Wspierania
Postępu na Haiti (Front of Advancement of Progress in Haiti, FRAPH), grupy
paramilitarnej, która przeprowadziła większość akcji terrorystycznych w swoim
kraju na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, w czasach rządów junty
wojskowej, która obaliła prezydenta Aristida. Według ostatnich doniesień, Constant
mieszkał w Queens w Nowym Jorku.
Stany Zjednoczone odmówiły Haiti jego ekstradycji. Powodem odmowy, jak
się powszechnie uważa, jest to, że Constant mógłby ujawnić związki między
Waszyngtonem i juntą wojskowa, która zabiła 4-5 tysięcy Haitańczyków, a w
morderstwach tych główną rolę odgrywały grupy paramilitarne Constanta.
Wśród gangsterów, którzy dowodzą przeprowadzanym właśnie zamachem
stanu na Haiti, są również przywódcy Frontu Wspierania Postępu na Haiti.
Dla Stanów Zjednoczonych Kuba od dawna była najważniejszym problemem
na tej półkuli. Odtajniony dokument Departamentu Stanu z 1964 roku mówi o
Castro jako o zagrożeniu, którego nie można tolerować, gdyż „reprezentuje on
zwycięski bunt przeciwko Stanom Zjednoczonym, jest negacją całej naszej polityki
dotyczącej tego regionu, którą prowadzimy od niemal stu pięćdziesięciu lat", odkąd
- zgodnie z doktryną Monroe'a - nie ma tolerancji dla kwestionowania dominacji
Stanów Zjednoczonych na tej półkuli.
Podobny problem skutecznego buntu występuje obecnie w Wenezueli. W
niedawnym artykule z pierwszej strony „The Wall Street Journal" stwierdzono:
„Fidel Castro znalazł sobie ważnego dobroczyńcę i spadkobiercę, który spowodował
krach planów Stanów Zjednoczonych co do Ameryki Łacińskiej - prezydenta
Wenezueli Hugo Chaveza".
W lutym 2004 roku Wenezuela poprosiła Waszyngton o ekstradycję dwóch
byłych oficerów, którzy starają się o azyl w Stanach Zjednoczonych. Obaj brali
udział w wojskowym zamachu stanu, który - zanim został obalony przez
ogólnonarodowe powstanie - rozwiązał parlament, Sąd Najwyższy i inne
pozostałości demokracji. Wszystko to działo się przy wsparciu Waszyngtonu, stale
wychwalanego za swoje oddanie „szerzeniu demokracji", choć również
krytykowanego za nadmierny zapał w tej sprawie.
Rząd Wenezueli, co jest istotne, zastosował się do orzeczenia Sądu
Najwyższego Wenezueli, który zakazał ścigania przywódców zamachu stanu. Dwaj
wspomniani oficerowie byli później zamieszani w zamach terrorystyczny i uciekli
do Miami.
Oburzenie na bunt jest głęboko zakorzenione w historii Stanów
Zjednoczonych. Thomas Jefferson ostro potępił Francję za jej „postawę
buntownika" w Nowym Orleanie, którego Jefferson pożądał. Ostrzegał on, że
„postępowanie Francji jest powodem ciągłych tarć z nami, którzy, choć kochamy
pokój i bogacenie się, nie możemy sobie na nie pozwolić".
„Bunt Francji [zmusza nas] do sprzymierzenia się z brytyjską flotą i narodem"
- groził Jefferson, odwołując w ten sposób swoje wcześniejsze pochwały dla zasług
Francji w uwolnieniu kolonistów spod władzy brytyjskiej.
Dzięki wysiłkom Haiti zmierzającym do wyzwolenia, które pozostawały bez
wsparcia i które budziły powszechny opór, bunt Francji szybko się skończył. Ale
zarówno wówczas, jak i dziś podstawowe zasady wciąż obowiązują, określając, kto
jest przyjacielem, a kto wrogiem.
PRZYPISY
1.Po skomplikowanych procedurach prawnych decyzja sądu w marcu 2007 roku
została podtrzymana i proces apelacyjny jest kontynuowany.
2.Jeden z cieszących się najgorszą sławą na świecie terrorystów, Luis Posada
Carriles (domniemany wspólnik Boscha między innymi w zamachu
bombowym na kubański samolot pasażerski), wjechał nielegalnie na
terytorium Stanów Zjednoczonch w 2005 roku, za co został zatrzymany.
Prośby o jego wydalenie, wysyłane przez Wenezuelę (za zamachy bombowe) i
przez Kubę (za zamachy i inne zbrodnie), spotykają się z odmową. Meksyk i
inne kraje nie zgodziły się na jego wjazd. Amerykański Departament
Sprawiedliwości odmawia uznania go za terrorystę, pozostawiając Carrilesa w
rękach władz imigracyjnych. W lutym 2007 roku sędzia federalny odmówił
zwolnienia go za kaucją do czasu decyzji deportacyjnej.
Niebezpieczne czasy - wojna
amerykańsko-iracka i jej skutki
18 MARCA 2004 ROKU
Potworne zamachy bombowe w Madrycie - bez względu na ich źródło - są mocną i
bolesną odpowiedzią na pierwszą rocznicę dowodzonej przez Stany Zjednoczone
inwazji na Irak, która jest przedstawiana jako odpowiedź na zamachy z 11 września.
W ciągu roku od rozpoczęcia wojny z Irakiem przewidywania wielu
analityków okazały się trafne, szczególnie jeśli chodzi o konsekwencje stosowania
przemocy, która rodzi następną przemoc.
Prowadzona pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych wojna z Irakiem
została rozpoczęta mimo ogólnoświatowego przekonania, że równie dobrze może
ona doprowadzić do rozprzestrzenienia broni masowego rażenia i terroru, ale to
ryzyko administracja Busha najwyraźniej uznała za nieistotne w porównaniu z
perspektywą przejęcia kontroli nad Irakiem, opanowania ogromnych złóż
surowców energetycznych w regionie, trwałego ustalenia normy „wojny
prewencyjnej" i ręcznego sterowania miejscowymi rządami.
Otrzymując sygnały o przyspieszonym zbrojeniu się Stanów Zjednoczonych
na długo przed 11 września, Rosja znacznie zwiększyła swoje siły ofensywne,
podczas gdy inne państwa, uważające się za potencjalne cele Waszyngtonu,
zareagowały za pomocą dostępnych im środków: terroru jako narzędzia zemsty lub
zastraszenia oraz - w wypadku Iranu i Korei Północnej - rozwoju prac nad bronią
masowego rażenia.
Lista miejsc, w których po 11 września przeprowadzono ataki terrorystyczne,
obejmuje - poza Madrytem - Bagdad, Bali, Casablance, Istambuł, Dżakartę,
Jerozolimę, Mombasę, Moskwę i Rijad. Prędzej czy później terror i broń masowego
rażenia staną się narzędziami w tych samych rękach, z tragicznymi tego skutkami.
Rzekome powiązania Iraku z al Kaidą były odrzucane przez poważnych
analityków i nie znaleziono na to wiarygodnych dowodów. Ale jest obecnie
oczywiste, że Irak po raz pierwszy stal się „rajem dla terrorystów",
0czym pisze w „New York Timesie" Jessica Stern, specjalistka do spraw terroru z
Uniwersytetu Harvarda, po zamachu bombowym na siedzibę ONZ w Bagdadzie w
sierpniu 2003 roku.
„Wojna prewencyjna" jest eufemistycznym określeniem „agresji według
własnego uznania". To właśnie ta doktryna, a nie tylko jej wdrażanie w Iraku,
spowodowała szeroki i nieznany wcześniej protest przeciw irackiej inwazji
(następna ogólnoświatowa demonstracja takiego protestu ma się odbyć 20 marca
[2004 roku]). Reakcja ta z pewnością wstrzymała kolejne próby wprowadzania
„doktryny agresji" w życie.
Badania Davida Kaya, podobnie j ak podważanie oskarżeń wobec Iraku o
posiadanie przez Irakijczyków broni masowego rażenia, ukazały, jak kruche były
podstawy władzy Saddama w ostatnich latach. W ten sposób wzmocniono tylko
opinię wyrażaną przez ludzi Zachodu, którzy znają Irak najlepiej - koordynatorów
programu pomocy ONZ Denisa Hallidaya
1Hansa von Sponecka - że gdyby sankcje nie uderzyły w zwykłych Irakijczyków, oni
sami obaliliby Saddama.
W kwietniu 2003 roku przeprowadzono badania, z których wynikało, że
zdaniem Amerykanów to Organizacja Narodów Zjednoczonych, a nie Stany
Zjednoczone, powinna być odpowiedzialna za polityczną i gospodarczą odbudowę
Iraku po zakończeniu wojny.
Porażka okupacji Iraku przez Stany Zjednoczone jest niespodzianką, biorąc
pod uwagę siłę i zasoby Ameryki, wygaśnięcie sankcji i upadek tyrana oraz brak
większego zewnętrznego wsparcia dla ruchu oporu w Iraku.
Częściowo z powodu tej właśnie porażki administracja Busha wycofała się i
zwróciła o pomoc do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wątpliwe jest jednak, że
ONZ doprowadzi do tego, aby Irak stal się czymś więcej niż państwem satelickim
Stanów Zjednoczonych.
Waszyngton przygotowuje największą na świecie misję dyplomatyczną w
Iraku, w którą zaangażowano 3 tysiące osób - jak donosi Robert Wright w
styczniowym numerze „Washington Post" z 2004 roku - co jest jasnym sygnałem,
że niezależność tego kraju w sposób zamierzony będzie ograniczona. Taki wniosek
zyskuje potwierdzenie w uporze Stanów Zjednoczonych, z jakim chcą one
utrzymywać swoje bazy wojskowe i siły zbrojne w Iraku, oraz żądaniami Paula
Bremera, konsula Stanów Zjednoczonych, który chce, aby gospodarka była otwarta
na przejęcia przez zagraniczne koncerny (warunek, jakiego nie zaakceptowałoby
żadne niezależne państwo). Jest rzeczą oczywistą, że utrata kontroli nad
gospodarką w istotnym stopniu zmniejsza polityczną niezależność i perspektywy
szybkiego rozwoju gospodarczego, co dobitnie pokazuje historia światowej
gospodarki.
Usilne żądania Irakijczyków, aby wprowadzono demokrację i coś więcej niż
pozorną niezależność, zmusiły Stany Zjednoczone do wycofania się z zamiaru
zainstalowania rządu, który mógłby być całkowicie kontrolowany przez
Waszyngton, ale nawet postęp w tworzeniu formalnych władz nie kończy tego
nieustającego konfliktu.
W grudniu 2003 roku badania opinii publicznej, przeprowadzone przez
nadawcę telewizyjnego PIPA/Knowledge Network, pokazywały, że Amerykanie w
niewielkim stopniu popierają swój rząd w jego dążeniach do utrzymania w Iraku
stałej, militarnej i dyplomatycznej, obecności. W Stanach Zjednoczonych
powszechne obawy związane z wojną i okupacją są być może w dużej mierze
spowodowane niepokojem co do słuszności powodów tych działań.
Zwrot może nastąpić wraz z wyborami prezydenckimi. Polityczne spektrum w
Stanach Zjednoczonych jest nieznaczne, a ludzie wiedzą, że wybory w Ameryce
przede wszystkim się kupuje. John Kerry jest dość trafnie przedstawiany jako Bush
w lżejszym wydaniu („Bush-lite"), niemniej jednak wybór między dwiema
frakcjami „partii biznesowej" może doprowadzić do zmian w tych wyborach, jak to
się zdarzyło w 2000 roku.
Jest to prawdziwe zarówno w stosunku do spraw wewnętrznych, jak i
międzynarodowych. Ludzie skupieni wokół Busha są bardzo oddani sprawie
zniweczenia tego, co wysiłkiem wszystkich Amerykanów udało się osiągnąć przez
ostatnie sto lat. Krótka lista celów obejmuje system opieki zdrowotnej,
bezpieczeństwo zatrudnienia i progresywne podatki. Coraz mniejsze są widoki na
rząd, który służy dobru ogólnemu.
Od czasu rozpoczęcia wojny w Iraku świat stał się jeszcze bardziej
niebezpiecznym miejscem. Wybory w Stanach Zjednoczonych oznaczają
znalezienie się na rozwidleniu dróg. Przy obecnej ogromnej sile Ameryki nawet
drobna zmiana może się przełożyć na wielkie rezultaty o dalekosiężnych skutkach.
Irak - korzenie oporu
13 KWIETNIA 2004 ROKU
Nawet jeśli pominiemy kluczową kwestię zbrodniczej inwazji, powinno być jasne, że
przedłużający się gwałtowny konflikt - przejawiający się na przykład w wielkich
manifestacjach w Faludży i innych irackich miastach - mógłby równie dobrze nie
wybuchnąć, gdyby arogancja i ignorancja wojsk okupacyjnych pod wodzą Stanów
Zjednoczonych była mniejsza i gdyby okupanci byli bardziej kompetentni.
Zdobywcy, którzy mieliby intencje przekazania Irakijczykom takiej suwerenności,
jakiej oni rzeczywiście pragną, prowadziliby swoje działania zupełnie inaczej.
Administracja Busha, podając całą listę powodów inwazji na Irak,
przedstawiała wizję demokratycznej rewolucji w świecie arabskim, wyraźnie jednak
unikała zdradzenia najbardziej prawdopodobnej przyczyny ataku, czyli
ustanowienia baz militarnych w podporządkowanym sobie państwie, w samym
sercu jednego z największych światowych złóż surowców energetycznych.
Irakijczycy nie unikają tej kluczowej kwestii. W badaniach przeprowadzonych
przez Instytut Gallupa w Bagdadzie, ujawnionych w październiku 2003 roku, na
pytanie o to, w jakim celu Stany Zjednoczone najechały na Irak, 1 procent
respondentów wskazało chęć zaprowadzenia demokracji, 5 procent - pomoc
Irakijczykom, a reszta - kontrolowanie zasobów naturalnych Iraku i reorganizacji
Bliskiego Wschodu w sposób odpowiadający amerykańskim interesom.
Inne badania opinii publicznej w Iraku, ujawnione w grudniu 2003 roku przez
Oxford Research International, są równie odkrywcze. Na pytanie, czego Irak
potrzebuje właśnie teraz, 70 procent Irakijczyków odpowiedziało, że demokracji, 10
procent - Koalicyjnego Rządu Tymczasowego, a 15 procent - Irackiej Tymczasowej
Rady Zarządzającej. Mówiąc „demokracja", Irakijczycy mieli na myśli demokrację, a
nie suwerenność, którą szykuje im administracja Busha.
Ogólnie rzecz biorąc, czego dowiodły badania, „ludzie nie ufają wojskom
Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (79 procent) i Koalicyjnemu Rządowi
Tymczasowemu (73 procent)". Ahmed Chalabi, faworyt Pentagonu, nie znalazł więc
poparcia.
Konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Irakijczykami w kwestii
niezależności Iraku był szczególnie dobrze widoczny w pierwszą rocznicę inwazji.
Paul Wolfowitz i jego współpracownicy z Pentagonu sygnalizowali, „że są za stałą,
długotrwałą obecnością wojsk amerykańskich w Iraku i za stosunkowo słabą iracką
armią, co jest najlepszym sposobem na pielęgnowanie demokracji" - jak pisał
Stephen Glain w „Boston Globe". To nie jest demokracja, jaką chcieliby widzieć
Irakijczycy, albo jakiej oczekiwaliby Amerykanie, gdyby znaleźli się pod obcą
okupacją.
Od początku inwazja na Irak nie miałaby sensu, gdyby jej celem nie było
zainstalowanie tam na stałe baz wojskowych - jak w uzależnionym państwie
satelickim w stylu tradycyjnym dla Stanów Zjednoczonych. Organizacja Narodów
Zjednoczonych być może przyśle swoje oddziały, ale Waszyngton domaga się od
niej, aby „dała przyszłemu rządowi irackiemu jedynie ograniczoną niezależność i
władzę. Na zaproszenie tego rządu wojska okupacyjne pozostałyby na miejscu" - jak
komentowano na łamach „Financial Timesa" w styczniu 2004 roku.
Poza kontrolą wojskową Irakijczycy dostrzegają również środki, jakimi
ogranicza się ich niezależność gospodarczą, co przejawia się na przykład w
nawoływaniu do otwarcia irackiego przemysłu oraz irackich banków i do przejęcia
ich przez Stany Zjednoczone.
Nic dziwnego, że plany Stanów Zjednoczonych zostały potępione przez
irackich biznesmenów, którzy uznali, że realizacja tych pomysłów zniszczyłaby
krajowy przemysł.
Jeśli zaś chodzi o robotników irackich, to aktywista związkowy David Bacon
donosi, że wojska okupacyjne wdzierały się do siedzib związków zawodowych i
aresztowały ich liderów. Egzekwuje się również antypracowni- cze przepisy pracy
stworzone w czasach reżimu Saddama oraz udziela się koncesji inwestorom
amerykańskim, którzy są stanowczo antyzwiązkowi.
Niechętny stosunek Irakijczyków i porażka okupacji Iraku zmusiły
Waszyngton do wycofania się w pewnym stopniu z bardziej skrajnych działań.
Propozycja otwarcia gospodarki na jej przejęcie przez zagranicznych
inwestorów nie dotyczy przemysłu naftowego. Z pewnością zdano sobie sprawę, że
byłoby to zbyt bezczelne. Niemniej jednak Irakijczycy wcale nie muszą czytać „Wall
Street Journal", aby uświadomić sobie, że „większe zaangażowanie w zniszczony
sektor naftowy Iraku [dzięki lukratywnym kontraktom finansowanym przez
amerykańskich podatników] w ostateczności może pomóc firmie Halliburton
opanować najważniejszą jego części", podobnie jak pozwoli na przejęcie tego
przemysłu innym wielkim korporacjom wspieranym przez państwo amerykańskie.
Czas pokaże, czy Irakijczycy kiedykolwiek zostaną przymuszeni do
zaakceptowania suwerenności, którą oferuje się im przez różne „fikcyjne
konstytucje" wymyślane przez państwa okupacyjne. Dla uprzywilejowanych
mieszkańców zachodniego świata ważniejsza jest inna kwestia - czy pozwolą oni
swoim rządom na „pielęgnowanie demokracji" w interesie wąskiej grupy mocarstw,
którym te rządy służą, mając przeciw sobie silną niechęć Irakijczyków?
Jak zażegnać konflikt izraelsko-
palestyński
10 MAJA 2004 ROKU
Konflikt izraelsko-palestyński wciąż pozostaje główną przyczyną chaosu i cierpień
na Bliskim Wschodzie. Ale przełamanie impasu jest możliwe.
W krótkiej perspektywie jedynym możliwym i w miarę przyzwoitym
rozwiązaniem konfliktu jest uzgodnienie długotrwałego międzynarodowego
konsensusu, czyli rozdzielenie zwaśnionych stron wzdłuż uznanej przez społeczność
światową granicy („zielonej linii"), z pewnymi niewielkimi i obustronnymi
korektami.
Jak dotąd wspierana przez Stany Zjednoczone izraelska taktyka zakładania
osiedli i budowania infrastruktury zmienia znacznie pojęcia „niewielkie korekty".
Istnieje jednak kilka propozycji rozwiązań dla obu stron konfliktu, spośród których
najbardziej znane jest porozumienie genewskie, przedstawione w grudniu 2003
roku przez grupę wybitnych negocjatorów izraelskich i palestyńskich, którzy
pracowali nad nim poza oficjalnymi instytucjami i gremiami.
Porozumienie genewskie zawiera między innymi szczegółowy plan wymiany
terenów w stosunku jeden do jednego i jest chyba najlepszą wersją ugody spośród
tych, które byłyby możliwe do zawarcia w krótkim okresie. Rozwiązanie to mogłoby
być oczywiście zrealizowane, gdyby zyskało poparcie rządu Stanów Zjednoczonych.
Rzeczywistość polityczna jest bowiem taka, że Izrael musi zaakceptować to, co
dyktuje mu wielkie mocarstwo.
„Plan wycofania się" Busha i Sharona jest tak na prawdę planem integracji po
ekspansji. Nawet wtedy, gdy Sharon wzywa do jakiejś formy wycofania się ze Strefy
Gazy, „Izrael inwestuje dziesiątki milionów dolarów w osiedla na Zachodnim
Brzegu" - cytuje oświadczenie izraelskiego ministra finansów Benjamina
Netanyahu reporter „New York Timesa" James Bennet. Inne doniesienia wskazują,
że rozwój osiedli będzie następował również po palestyńskiej stronie bezprawnego
„muru granicznego".
Takie osiedla stoją w opozycji do „mapy drogowej" lansowanej przez Busha,
która wzywa do wstrzymania „wszelkiej działalności związanej z zakładaniem
osiedli".
„Tak ważne wydarzenie, jakim jest zakończenie przez Izrael okupacji Strefy
Gazy, wymaga odpowiedniej zmiany polityki wobec Bliskiego Wschodu, aby
państwo izraelskie mogło odnieść z tego jakieś korzyści" - pisze Geoffrey Aronson z
waszyngtońskiej Fundacji na rzecz Pokoju na Bliskim Wschodzie. Fundacja
opublikowała niedawno mapę z izraelskimi planami dotyczącymi Zachodniego
Brzegu, która pokazuje skrawki niepołączonych ze sobą, oddzielonych murem
enklaw palestyńskich, które przypominają najgorszy okres
południowoafrykańskiego apartheidu, jak wskazywał na to Meron Benvenisti na
łamach gazety „Haaretz".
Pytanie, które jest stawiane obecnie, dotyczy tego, czy społeczności izraelskie i
palestyńskie na terytoriach okupowanych są na tyle ze sobą zżyte, żeby mogły
funkcjonować bez podziałów. W listopadzie 2003 roku były dowódca Shin Bet,
izraelskiej Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zgodził się z pomysłem, że Izrael
mógłby i powinien się całkowicie wycofać ze Strefy Gazy. Na Zachodnim Brzegu od
85 do 90 procent osadników zapewne opuści swoje domy „przy pewnym wsparciu
finansowym", natomiast pozostałe 10 procent to tacy, „z którymi dojdzie do starć"
w trakcie ich przenoszenia, co w opinii szefa Shin Bet nie jest specjalnie dużym
problemem.
Porozumienie genewskie opiera się na podobnych założeniach, które wydają
się realistyczne.
Prawdą jest, nawiasem mówiąc, że żadna z tych propozycji nie porusza ani
ogromnej nierównowagi w potencjale militarnym i gospodarczym między Izraelem
i państwem palestyńskim, ani pozostałych istotnych kwestii.
W dłuższej perspektywie mogą się pojawić inne rozwiązania, w miarę jak
stosunki między tymi krajami będą się poprawiać. Jedną z takich możliwości,
proponowaną już wcześniej, jest dwupaństwowa federacja, która w latach 1967-
1973 mogła połączyć Izrael i Palestynę. W tamtym okresie było również osiągalne
porozumienie, które zapewniłoby całkowity pokój
między Izraelem a państwami arabskimi - i rzeczywiście zostało ono zaoferowane w
1971 roku przez Egipt, a następnie przez Jordan. Ale jeszcze przed 1973 rokiem
zaprzepaszczono tę szansę.
Doprowadziła do tego wojna w 1973 roku oraz zmiana opinii Palestyńczyków,
świata arabskiego i społeczności międzynarodowej na korzyść prawa
Palestyńczyków do własnego państwa, co znalazło wyraz w rezolucji nr 242 Rady
Bezpieczeństwa ONZ z 22 listopada 1967 roku, do której dodano zapisy
przewidujące powstanie państwa palestyńskiego na terytoriach okupowanych, z
których Izrael miał się wycofać. Stany Zjednoczone jednak blokowały jednostronnie
tę rezolucję przez ostatnie trzydzieści lat.
Rezultatem tego były wojny i zniszczenie, okrutna okupacja militarna,
przejmowanie ziem i zasobów, powstawanie i działalność ruchu oporu, a w końcu
coraz większa przemoc, wzajemna nienawiść i brak zaufania. Tego nie da się zmyć.
Postęp wymaga ustępstw od każdej ze stron. Co jest uczciwym ustępstwem?
Najbardziej odpowiednia definicja mówi, że należy stosować te kompromisy, które
prowadzą do najlepszego możliwego rozwiązania i do zmian na lepsze.
Głoszona przez Sharona propozycja „dwupaństwowego" rozwiązania, które
dla Palestyńczyków oznaczałoby zamknięcie ich w Strefie Gazy oraz w kantonach w
połowie Zachodniego Brzegu, nie spełnia powyższego kryterium. Porozumienie
genewskie jest tej definicji bliskie i dlatego, jak sądzę, powinno być zaakceptowane,
przynajmniej jako punkt wyjścia dalszych negocjacji izraelsko-palestyńskich.
Jedną z najbardziej drażliwych kwestii jest prawo Palestyńczyków do
powrotu. Uchodźcy palestyńscy na pewno nie będą chcieli się tego prawa wyrzec,
ale w dzisiejszym świecie - prawdziwym świecie, a nie w jakimś wymyślonym, o
którym można sobie rozprawiać na seminariach - nie będzie możliwości
skorzystania z tego prawa, chyba że w ograniczony sposób, w Izraelu. Tak czy
inaczej, niewłaściwe jest szafowanie nadziejami na spełnienie rzeczy niemożliwych,
i to na oczach ludzi, którzy cierpią nędzę i ucisk. Zamiast tego należy podjąć
konstruktywne wysiłki, łagodzące ich cierpienia i dążące do rozwiązania ich
problemów w prawdziwym świecie.
Propozycja dwupaństwowego rozwiązania, zgodna z międzynarodowym
konsensusem, jest już akceptowana przez dużą część izraelskiej opinii publicznej.
Nawet przez ekstremistów, którzy są tak zaniepokojeni „problemem
demograficznym" - problemem zbyt dużego odsetka ludności nieży- dowskiej w
„państwie żydowskim" - że posuwają się dalej, proponując (co oburzające) oddanie
gęsto zaludnionych osiedli arabskich, znajdujących się na terenie Izraela, we
własność nowego państwa palestyńskiego.
Większość Amerykanów również popiera tę propozycję. Nie jest więc
wykluczone, że działania amerykańskich aktywistów mogą doprowadzić do tego, że
rząd Stanów Zjednoczonych przyłączy się do opinii międzynarodowej w tej sprawie,
a wtedy najprawdopodobniej uczyni tak również Izrael.
Nawet bez nacisków Stanów Zjednoczonych znakomita większość
Izraelczyków popiera tego typu rozwiązanie - w zależności od tego, jak są im
zadawane pytania w badaniach opinii publicznej. Zmiana stanowiska Waszyngtonu
miałaby ogromne znaczenie. Byli szefowie Shin Bet oraz izraelskiego ruchu
pokojowego (Gush Shalom i inni) wierzą, że izraelska opinia publiczna zaakceptuje
takie rozwiązanie.
Ale spekulacje na ten temat nie są naszą prawdziwą troską. Jest nią raczej
spowodowanie, aby polityka rządu Stanów Zjednoczonych była taka sama, jak
polityka reszty świata i dążenia większości amerykańskiej opinii publicznej.
Kto ma rządzić światem i w jaki sposób?
17 CZERWCA 2004 ROKU
W maju 2004 roku minęła pierwsza rocznica zadeklarowania przez prezydenta
Busha „zakończenia misji" i zwycięstwa w Iraku.
Inwazja została podjęta zgodnie z doktryną Busha - „nową wielką strategią
imperialną", jak nazwała ją gazeta „Foreign Affairs" - według której Stany
Zjednoczone zdominują świat na zawsze i unicestwią każdego, kto tę dominację
będzie kwestionował.
Pomijając sytuację w Iraku, być może warto się przyjrzeć temu, wjaki sposób
polityka stojąca za inwazją i okupacją tego kraju uczyniła świat miejscem bardziej
niebezpiecznym, w którym zwiększone zagrożenie terrorem to tylko jeden z
wymiarów rosnącego zagrożenia.
Amerykański Departament Stanu właśnie przyznał, że jego oświadczenie z
kwietnia 2004 roku, że spadło zagrożenie terrorystyczne - co jest głównym
tematem toczącej się teraz kampanii prezydenckiej Busha - było nieprawdziwe.
Poprawiony raport przyznaje, że „liczba aktów terrorystycznych i liczba ofiar
znacznie wzrosły".
Dla rządowych planistów najważniejszym celem nie była walka z
terroryzmem, tylko ustanowienie baz militarnych Stanów Zjednoczonych w
uzależnionym od nich kraju, w samym sercu największych światowych złóż
surowców energetycznych, a tym samym zyskanie przewagi nad rywalami.
Zbigniew Brzeziński pisze w zimowym wydaniu „The National Interest" z
2003/2004 roku, że „rola Ameryki w zapewnieniu bezpieczeństwa w regionie [co
po angielsku oznacza dominację militarną] daje jej pośrednią, ale politycznie
istotną przewagę nad gospodarkami Europy i Azji, które również są uzależnione od
importu surowców energetycznych z tego regionu".
Brzeziński doskonale wie, że jednym z głównych problemów w dążeniu
Stanów Zjednoczonych do dominacji jest to, że Europa i Azja (szczególnie
dynamiczny region Azji Północno-Wschodniej) mogą zechcieć się uniezależnić.
Kontrola nad Zatoką Perską i centralną Azją staje się więc obecnie jeszcze
ważniejsza niż w przeszłości - analitycy przewidują, że ogromna rola państw Zatoki
Perskiej w światowej produkcji surowców energetycznych będzie jeszcze rosnąć.
Wspieranie przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię Turkmenii, Uzbekistanu i
innych dyktatur w centralnej Azji oraz ich walka o to, którędy będą przebiegać
ropociągi i pod czyim znajdą się nadzorem, to część nowej, chociaż tej samej co
kiedyś, „wielkiej gry".
Tymczasem zachodni komentatorzy już niemal rytualnie twierdzą, że celem
inwazji była „wizja prezydenta" zaprowadzenia demokracji w Iraku.
Zupełnie co innego wynika z badań opinii publicznej przeprowadzanych w
Bagdadzie, gdzie „wizja" ta - ogłoszona w „drodze do wolności", przedstawionej
przez Busha w listopadzie 2003 roku, a więc długo po tym, kiedy się okazało, że
podawane przyczyny inwazji są nieprawdziwe - jest odrzucana przez dosłownie
każdego, panuje natomiast przypuszczenie, że motywem Waszyngtonu, który
pchnął go do inwazji, było przejęcie kontroli nad irackimi zasobami naturalnymi i
zreorganizowanie Bliskiego Wschodu zgodnie z interesami Stanów Zjednoczonych.
Nie jest niczym niezwykłym, że ci, którzy nie należą do właściwego klubu, lepiej
rozumieją świat, w którym żyją.
Istnieje wiele innych dowodów na to, że Waszyngton uważa terroryzm za
mało ważny problem w porównaniu z przejęciem przez Stany Zjednoczone
właściwej kontroli nad Bliskim Wschodem. Nie dalej jak w maju 2004 roku
administracja Busha wprowadziła sankcje gospodarcze wobec Syrii,
wdrażając Ustawę o odpowiedzialności Syrii i przywróceniu suwerenności Libanu
(Syria Accountability and. Syria pozostaje na oficjalnej liście państw
wspierających terroryzm, ogłoszonej przez Stany Zjednoczone, mimo że
amerykański rząd przyznał wcześniej, że Syria nie wspiera terroryzmu od wielu
lat oraz że dostarczyła Waszyngtonowi ważnych informacji wywiadowczych na
temat al Kaidy i innych radykalnych grup islamskich, o czym pisał Stephen Zunes
wiosną 2004 roku w „Middle East Policy". Tak więc Stany Zjednoczone na własne
życzenie pozbawiają się dostępu do tych informacji wywiadowczych, dążąc do
osiągnięcia istotniejszego celu - ustanowienia reżimu, który będzie spełniał
żądania Stanów Zjednoczonych i Izraela.
Oto tylko jeden z przykładów wyraźnych, choć niezauważanych priorytetów:
amerykański Departament Skarbu utrzymuje Biuro Kontroli nad Zagranicznymi
Aktywami (Office of Foreign Assets Control, OFAC), którego zadaniem jest
śledzenie podejrzanych transferów finansowych, co jest ważnym elementem „wojny
z terrorem". Biuro ma stu dwudziestu pracowników. Kilka tygodni temu - w marcu
2004 roku - biuro poinformowało Kongres, że w końcu 2003 roku cztery osoby
spośród tych stu dwudziestu - tylko cztery - zajmowały się śledzeniem finansów
Osamy bin Ladena i Saddama Husajna, podczas kiedy niemal dwa tuziny
pracowników odpowiadało za kontrolowanie, czy jest przestrzegane embargo
nałożone na Kubę. Co więcej, biuro donosiło, że rozbieżność między stwierdzonymi
przypadkami łamania embarga a nałożonymi za to karami ciągnie się od 1990 roku.
Dlaczego amerykański Departament Skarbu poświęca znacznie więcej energii
na tłamszenie Kuby niż na wojnę z terrorem? Skuteczne przeciwstawianie się
Stanom Zjednoczonym nie jest tolerowane, dlatego jest ważniejszym priorytetem
niż zwalczanie terroryzmu.
Kluczem do sukcesu w procesie osiągnięcia dominacji może być przemoc, ale
jest ona okupiona potężnym kosztem. Może ona również sprowokować w odwecie
większą jeszcze przemoc. Prowokowanie akcji terrorystycznych nie jest najbardziej
złowieszczym przykładem.
W lutym 2004 roku Rosja przeprowadziła największe od dwóch dekad
ćwiczenia wojskowe, pokazując w nich nową, bardziej wyrafinowaną broń
masowego rażenia. Rosyjscy przywódcy polityczni i wojskowi jasno dali do
zrozumienia, że to wznowienie wyścigu zbrojeń było odpowiedzią na działania i
programy administracji Busha - szczególnie na rozwijanie przez Stany Zjednoczone
broni jądrowej o ograniczonym rażeniu (o mocy do 5 kiloton), zwanej pogromcą
bunkrów. Analitycy strategiczni obu stron wiedzą, że taka broń może niszczyć
bunkry ukryte w górach, w których jest rozmieszczony rosyjski arsenał nuklearny.
Może to doprowadzić do nuklearnej reakcji łańcuchowej. Rosjanie i Chińczycy
w odpowiedzi na poczynania Stanów Zjednoczonych rozbudowują swoją broń
strategiczną. Indie zareagują na działania Chin, Pakistan zareaguje na działania
Indii... i być może wyścig ten rozprzestrzeni się na inne kraje.
Tymczasem Irak na swój sposób stara się uzyskać tak zwaną suwerenność.
Przekazanie władzy wciąż aktualne - brzmi tytuł niedawnego artykułu Antona La
Guardii z „London Daily Telegraph". W ostatnim akapicie autor donosi, że „wysoki
urzędnik administracji Busha wyraził to w sposób delikatny: Rząd iracki będzie w
pełni suwerenny, ale w praktyce nie będzie wypełniał wszystkich suwerennych
funkcji»". Lord Curzon przytaknąłby temu z miną mędrca.
Zdecydowana odmowa Irakijczyków zaakceptowania tradycyjnej
„konstytucyjnej fikcji" zmusiła Waszyngton do stopniowych ustępstw, z pewną
pomocą ze strony „drugiego supermocarstwa", jak Patrick Tyler z „New York
Timesa" nazwał światową opinię publiczną po wielkich demonstracjach w połowie
lutego 2003 roku, kiedy po raz pierwszy w historii masowe protesty przeciw wojnie
odbyły się jeszcze przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Jest różnica.
Gdyby na przykład dzisiejsze problemy w Faludży pojawiły się w latach
sześćdziesiątych XX wieku, zostałyby rozwiązane za pomocą bombowca B-52S i
masowych morderstw na ziemi.
Dziś bardziej cywilizowane społeczeństwo nie toleruje takich środków równie
łatwo jak kiedyś, dając przynajmniej ofiarom nieco przestrzeni do działań, które
mają na celu uzyskanie prawdziwej suwerenności. Jest nawet możliwe, że tego typu
sygnały mogą zmusić administrację Busha do porzucenia swoich imperialnych
ambicji wobec Iraku.
John Negroponte - z Ameryki Środkowej
do Iraku
28 LIPCA 2004 ROKU
Jedną z oczywistych kwestii moralnych, która nie może wywoływać kontrowersji,
jest zasada równości - musimy wobec siebie stosować takie same standardy, jakie
stosujemy wobec innych, a właściwie wobec siebie powinniśmy być nawet bardziej
wymagający.
Jest rzeczą powszechną, niestety, że w sytuacji, w której jakieś państwa są na
tyle silne, żeby postępować bezkarnie, gardzą one moralnymi oczywistościami,
twierdząc, że są tym jedynym wyjątkiem zwolnionym od stosowania zasady
równości. My też stale tak czynimy. Każdy dzień przynosi na to nowe dowody.
Na przykład w czerwcu 2004 roku John Negroponte pojechał do Bagdadu
jako ambasador Stanów Zjednoczonych w Iraku, stając na czele największej na
świecie misji dyplomatycznej, z zadaniem przekazania suwerenności w ręce
Irakijczyków, wypełniając tym samym „mesjańską misję" Busha, która polega na
niesieniu Bliskiemu Wschodowi i całemu światu demokracji (przynajmniej tak się
nas o tym uroczyście informuje).
Negroponte zdobył doświadczenie jako amerykański ambasador w
Hondurasie w latach osiemdziesiątych XX wieku, podczas tej fazy prezydentury
Reagana, kiedy kariery robiło wielu dzisiejszych wysokich urzędników
Waszyngtonu i kiedy toczyła się pierwsza wojna przeciw terroryzmowi w Ameryce
Środkowej i na Bliskim Wschodzie.
W kwietniu 2004 roku Carla Anna Robbins z „Wall Z Journal" pisała o
powołaniu Negroponte na misję w Iraku w artykule zatytułowanym Nowoczesny
prokonsul. W Hondurasie był znany właśnie jako „«prokon- sul», co jest tytułem,
jaki nadawano potężnym administratorom za czasów kolonialnych". Stal on tam na
czele drugiej co do wielkości ambasady w Ameryce Łacińskiej, w której była
największa placówka CIA na świecie w tamtym okresie - z pewnością nie dlatego, że
Honduras był chlubą największego światowego mocarstwa.
Robbins zauważyła, że Negroponte był krytykowany przez obrońców praw
człowieka za „tuszowanie nadużyć honduraskiej armii [co jest eufemizmem
państwowego terroru na wielką skalę], aby nie zakłócały one przekazywania
pomocy Stanów Zjednoczonych" do tego ważnego kraju, który był „bazą dla ukrytej
wojny, prowadzonej przez prezydenta Reagana z sandinistowskim rządem
Nikaragui". Ukryta wojna rozpoczęła się po tym, jak rewolucja sandinistów przejęła
władzę w Nikaragui. Waszyngton wyrażał wówczas obawy, że w Ameryce Środkowej
może powstać druga Kuba. W Hondurasie Negroponte jako prokonsul miał za
zadanie nadzorować bazy wojskowe, w których najemna armia terrorystyczna -
Contras - była szkolona, zbrojona i wysyłana z misją obalenia sandinistów.
W1984 roku Nikaragua zareagowała na takie postępowanie w sposób, w jaki
powinien zareagować każdy przestrzegający prawa kraj, wniosła mianowicie
przeciw Stanom Zjednoczonym skargę do Międzynarodowego Trybunału
Sprawiedliwości w Hadze. Trybunał nakazał Stanom Zjednoczonym zaprzestać
„niedozwolonego używania siły" - czyli, mówiąc językiem dla laików,
międzynarodowego terroryzmu - przeciw Nikaragui oraz zapłacić jej znaczne
odszkodowania. Ale Waszyngton zignorował postanowienie sądu, następnie
zawetował dwie rezolucje Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów
Zjednoczonych, które podtrzymywały wyrok i wzywały wszystkie kraje do
przestrzegania prawa międzynarodowego.
Doradca prawny amerykańskiego Departamentu Stanu Abraham D. Sofaer
wyjaśnił powody takiego postępowania. Skoro „nie możemy liczyć" na to, że
większość świata „podzieli nasze stanowisko", musimy „zastrzec sobie prawo do
decydowania", w jaki sposób będziemy działać oraz które sprawy będą podlegać
„właściwie jurysdykcji wewnętrznej Stanów Zjednoczonych, zgodnie z decyzją
Stanów Zjednoczonych", na przykład terrorystyczny atak na Nikaraguę, potępiony
przez trybunał.
Lekceważenie przez Waszyngton wyroku trybunału i pogarda waszyngtońskiej
administracji dla społeczności międzynarodowej są być może istotne dla bieżącej
sytuacji w Iraku.
Terrorystyczna wojna w Nikaragui pozostawiła po sobie formalną
demokrację, zależną i skorumpowaną, ustanowioną niemożliwym do określenia
kosztem. Szacuje się, że śmierć poniosły dziesiątki tysięcy cywilów -
proporcjonalnie „znacznie więcej niż Amerykanów, którzy zginęli w wojnie
secesyjnej oraz we wszystkich wojnach XX wieku", jak oblicza Thomas Carothers,
uznany historyk zajmujący się kwestią „lansowania demokracji" w Ameryce
Łacińskiej.
Carothers pisze z perspektywy zarówno naukowca, jak i osoby, która była
uczestnikiem wydarzeń (pracował jako urzędnik Departamentu Stanu za
prezydentury Reagana w czasach, kiedy realizowano programy „poprawiania
demokracji" w Ameryce Środkowej). Wierzy on, że programy czasów Reagana były
„szczere", chociaż „poniosły porażkę", gdyż Waszyngton godził się jedynie na
„ograniczone formy zmian demokratycznych przeprowadzanych z góry w dół, które
nie naruszały tradycyjnej struktury władzy, z jaką Stany Zjednoczone były w
wieloletnim sojuszu".
Jest w tych historycznych faktach zdecydowane podobieństwo do pogoni za
wizją demokracji, którą Irakijczycy najwyraźniej rozumieją, nawet jeśli my nie
chcemy tego zrozumieć.
Dziś Nikaragua jest drugim najbiedniejszym krajem naszej półkuli (na
pierwszym miejscu jest Haiti, główny cel interwencji Stanów Zjednoczonych w XX
wieku). Około 60 procent nikaraguańskich dzieci poniżej drugiego roku życia jest
dotkniętych anemią, będącą wynikiem niewłaściwego odżywiania - oto tylko jeden
ponury znak tego, co obwołuje się zwycięstwem wolności.
Administracja Busha twierdzi, że chce dać Irakowi demokrację, wyznaczając
do tego zadania tych samych doświadczonych urzędników, których kierowano na
placówki w Ameryce Środkowej.
Podczas senackich przesłuchań Negroponte, kiedy ubiegał się o to stanowisko,
wspomniano kampanię międzynarodowego terroryzmu w Nikaragui, ale uznaje się
ją jako akcję pozbawioną szczególnego znaczenia, dzięki temu, j ak należy
przypuszczać, że my - tacy wspaniali - stanowimy wyjątek od konieczności
stosowania zasady równości.
Kilka dni po powołaniu Negroponte Honduras wycofał swój niewielki
kontyngent wojskowy z Iraku. To mógł być zbieg okoliczności, choć być może
mieszkańcy Hondurasu pamiętają z czasów, kiedy był u nich Negro- ponte, coś,
czego my wolimy nie pamiętać.
Budowa demokracji musi się
rozpocząć we własnym kraju
30 SIERPNIA 2004 ROKU
Kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych potwierdza tylko poważne braki
w demokracji, jaka panuje w najpotężniejszym państwie świata.
Amerykanie mogą wybierać między kandydatami głównych partii, którzy
urodzili się, aby być bogatymi i sprawować władzę, którzy ukończyli ten sam
elitarny uniwersytet, byli członkami tego samego tajnego stowarzyszenia, gdzie
uczyli się stylu i zachowań władców, i mogą się ubiegać o wybór, gdyż są
finansowani przez niemal te same wielkie korporacje - co jest najlepszym dowodem
na to, że Stany Zjednoczone, od tak dawna uczestniczące w rzekomym „budowaniu
demokracji" na świecie, koniecznie muszą ożywić procesy demokratyczne we
własnym kraju.
Weźmy na przykład system ochrony zdrowia, jeden z głównych narodowych
problemów. Koszty opieki zdrowotnej w naszym systemie, w większości
sprywatyzowanym, rosną w zastraszającym tempie i są już znacznie wyższe niż w
społeczeństwach na porównywalnym poziomie rozwoju, ale wydolność tego
systemu jest znacznie mniejsza. Wyniki badań opinii społecznej regularnie
pokazują, że większość Amerykanów popiera jakąś formę narodowego
ubezpieczenia zdrowotnego. Ale to rozwiązanie jest regularnie prezentowane jako
„politycznie niewykonalne" lub „niemające politycznego wsparcia". Przeciwne są
temu instytucje finansowe i firmy sektora farmaceutycznego. Z powodu erozji
kultury demokratycznej nie ma znaczenia, czego chce społeczeństwo.
Irak to najważniejszy problem międzynarodowy dla Stanów Zjednoczonych.
W Hiszpanii, kiedy wyborcy domagali się, aby hiszpańskie wojska zostały wycofane,
jeśli nie przejdą pod zwierzchnictwo ONZ, zostali potępieni za „działanie na rzecz
terrorystów". W istocie taka była opinia większości Amerykanów krótko po inwazji.
Różnica jednak polega na tym, że w Hiszpanii ludzie wiedzą, czym jest opinia
ogółu, i umieją korzystać ze swojego prawa do głosowania.
W Stanach Zjednoczonych elektorat jest rozczarowany, jak twierdzą twórcy
projektu „znikający wyborcy" (Vanishig Voter Project) z John F. Kennedy School of
Government. W czasie kampanii wyborczej w 2000 roku szef projektu, Thomas
Patterson, stwierdzał: „Poczucie Amerykanów o braku jakiegokolwiek wpływu na
sytuację w kraju osiągnęło już alarmujący poziom", gdyż 53 procent respondentów
odpowiedziało „bardzo mały" lub „żaden" na pytanie: „Jak duży wpływ, twoim
zdaniem, mają ludzie tacy jak ty na to, co robi rząd?". Poprzednio największy
odsetek podobnych odpowiedzi wystąpił trzydzieści lat temu i wynosił 41 procent.
Niezadowolenie jest zrozumiałe, co pokazują badania, biorąc pod uwagę
opinię wyborców, którzy uważają, że politycy powiedzą wszystko, byleby tylko
zostać wybranymi, oraz że bogaci sponsorzy mają zbyt duże wpływy.
Wydaje się, że w 2004 roku stawka jest wyższa, a interesy większe, jak
twierdzą twórcy projektu, ale w dalszym ciągu występuje brak zaangażowania,
głównie po stronie reprezentantów biedniejszej części społeczeństwa i klasy
pracującej, którzy po prostu mają poczucie, że nikt ich nie reprezentuje. „Różnica
we frekwencji między pierwszą i ostatnią czwórką w rankingu dochodów jest
zdecydowanie największa wśród zachodnich demokracji i stale się powiększa" -
pisze Patterson.
Genialnym osiągnięciem obecnego systemu politycznego jest uczynienie
polityki zbędną, gdyż spoty wyborcze i media koncentrują się nie na „problemach",
ale na „przymiotach", takich jak styl czy osobowość kandydatów, i innych
nieistotnych sprawach.
Dla ostrego kontrastu: Brazylia, drugi największy kraj na półkuli zachodniej,
przeprowadziła prawdziwie demokratyczne wybory w 2002 roku. Zorganizowani
wyborcy ogromną większością głosów wybrali Luiza In- acio Lula da Silvę,
przedstawiciela klasy pracującej i najuboższych warstw społecznych. Kampania
wyborcza pokonała bariery znacznie większe niż te w Stanach Zjednoczonych, bo
Brazylia to kraj represyjny, o ogromnej dysproporcji społecznej, koncentracji
bogactwa i mediów oraz o ogromnej wrogości dla obcego kapitału i jego instytucji.
W wyborach zwyciężyły masowe organizacje społeczne, które nie pokazują się
raz na cztery lata, aby pchnąć dźwignię, ale pracują codziennie, u samych podstaw,
nad kwestiami lokalnymi, w miejscowych władzach i przy najważniejszych
kwestiach politycznych.
W Stanach Zjednoczonych reprezentanci Zielonych koncentrują się na
długookresowym rozwoju alternatywy wyborczej, podobnej do tych, które odniosły
sukces w krajach o bardziej funkcjonalnej demokracji niż nasza. Ale Zieloni nie
mają poparcia wśród korporacji, a to jest niezbędne, żeby stanąć do rywalizacji w
wyborach w Stanach Zjednoczonych - tak jak ktoś, kto produkuje samochody w
garażu, nie ma odpowiednich środków, aby rywalizować z General Motors.
Ralph Nader wykorzystał - raczej sztuczny - blask polityki wyborczej, aby
podnieść kwestie, którymi nie zajmują się korporacje lub partie polityczne. Ale jest
on postrzegany jako rozrabiaka i przykrywka dla Busha (wbrew swoim intencjom),
co dyskredytuje i jego samego, i wspaniałe organizacje, jakie założył.
Poza alternatywnymi kandydatami istnieje prawdziwy problem rywalizacji
Busha i Kerry'ego. Obecnie Bush dysponuje znacznie większymi funduszami niż
Kerry, a to dzięki wspaniałym prezentom, jakie szczodrze rozdaje bogaczom i
korporacjom, i dzięki niezwykłym osiągnięciom w niszczeniu postępowej legislacji,
która zrodziła się jako rezultat społecznych wysiłków w ostatnich latach. I Bush
prawdopodobnie wygra, o ile ogromna mobilizacja społeczna nie doprowadzi do
pozbawienia go jego ogromnej i zwykle rozstrzygającej przewagi.
Ludzie skupieni wokół Busha najpewniej wyrządzą poważną szkodę, być może
nawet nie do naprawienia, jeśli będą mieli możliwość rządzenia przez jeszcze jedną
kadencję. Perspektywa rządów, które będą służyć interesom ogółu, oddala się więc
coraz bardziej.
Ci, którzy działają z zamiarem doprowadzenia do ponownego wyboru Busha,
tak naprawdę mówią ludziom: „Nieważne jest dla nas to, czy macie szansę na lepszą
opiekę zdrowotną lub na pomoc dla waszej starej matki, albo czy poprawi się
środowisko naturalne, które zapewni waszym dzieciom dobre życie, albo czy
powstanie świat, w którym unikniemy zniszczenia na skutek przemocy, która jest
inspirowana przez klikę Bush-Che- ney-Rumsfeld-Wolfowitz i inni".
Ożywienie kultury politycznej w Stanach Zjednoczonych i sprawienie, żeby
poprawnie funkcjonowała, jest sprawą ogromnej wagi dla rozsądnych ludzi, a na
pewno dla potencjalnych ofiar w kraju i za granicą. I to samo dotyczy znacznie
prostszego pytania, które nasunie się przy urnach wyborczych w listopadzie 2004
roku.
Zaburzenie w amerykańskiej demokracji
27
PAŹDZIERNIKA
2004 ROKU
Wyścig prezydencki w Stanach Zjednoczonych, przypominający niemal histerię,
raczej nie wygląda na poryw zdrowej demokracji.
Amerykanów zachęca się do głosowania, ale nie do bardziej świadomej i
szerszej aktywności politycznej. Wybory to tak naprawdę jeszcze jeden sposób na
marginalizowanie społeczeństwa. Wielka kampania propagandowa ma na celu
skupienie uwagi obywateli na spersonalizowanych widowiskach teatralnych i
przekonanie ich, że „to właśnie jest polityka". Ale to nie jest polityka. To tylko jej
niewielka część.
Społeczeństwo zostało ostrożnie wyłączone z aktywności politycznej, i to nie
przez przypadek. Włożono ogromny wysiłek w pozbawienie nas praw
obywatelskich. W latach sześćdziesiątych XX wieku nagły wybuch społecznego
uczestnictwa w demokracji wystraszył klasy uprzywilejowane i rządzące, które
przygotowały ogromną kampanię skierowaną przeciw temu uczestnictwu, trwającą
w różnych formach do dziś.
Bush i Kerry mogą startować w wyborach, bo mają wsparcie finansowe ze
strony podobnych ośrodków koncentrujących prywatne klasy rządzące. Obaj
kandydaci rozumieją, że kampania wyborcza powinna pomijać prawdziwe
prpblemy. Są tworami przemysłupublic relations, który trzyma społeczeństwo z
dala od procesów wyborczych. Ich zadaniem jest skupianie uwagi wyborców na
„przymiotach" kandydatów, nie na polityce. Czy to jest lider? Fajny facet? Wyborcy
w końcu zaczynają popierać wizerunek kandydata, nie zaś jego platformę
polityczną.
Normalnym powołaniem korporacji, które co kilka lat sprzedają kandydatów,
jest dystrybuowanie dóbr. Każdy, kto włącza telewizor, widzi, że firmy czynią
ogromne wysiłki, aby urzeczywistnić abstrakcyjną teorię, że konsumenci dokonują
racjonalnych wyborów. Reklama - inaczej niż w prawdziwym systemie rynkowym -
nie niesie jednak informacji, ale jest oszustwem i iluzją, która ma stworzyć
niedoinformowanych konsumentów dokonujących nieracjonalnych wyborów.
Niemal identyczne metody są stosowane do osłabienia demokracji, a ich celem jest
to, żeby elektorat pozostawał niedoinformowany i zatopiony w ułudzie.
We wrześniu 2004 roku Instytut Gallupa zapytał Amerykanów, dlaczego
głosują na Busha lub na Kerry'ego. Na formularzu, na którym można było wybrać
odpowiedzi z podanej listy, zaledwie 6 procent wyborców Busha i 13 procent
wyborców Kerry'ego wskazało odpowiedź „programy/ pomysły/platforma
polityczna/cele". Oto, jakie preferencje ma system polityczny. Często problemy, z
którymi borykają się ludzie, w ogóle nie stają się tematem debaty.
Kwestię wyłączenia się obywateli z procesów demokratycznych omawia nowy
raport Rady Stosunków Międzynarodowych w Chicago (Chicago Council on Foreign
Relations), która regularnie bada stosunek Amerykanów do kwestii
międzynarodowych.
Zdecydowana większość Amerykanów opowiada się za „działaniem w ramach
Organizacji Narodów Zjednoczonych, nawet jeśli realizuje ona politykę, która nie
podoba się Stanom Zjednoczonym". Większość Amerykanów uważa, że „państwa
powinny mieć prawo prowadzenia wojen tylko wtedy, kiedy mają mocne dowody na
to, że grozi im nieuchronne niebezpieczeństwo stania się celem ataku", odrzucając
w ten sposób zgodę na „wojnę wyprzedzającą".
Jeśli chodzi o sprawę Iraku, to badania przeprowadzone w ramach programu
na temat poglądów na politykę międzynarodową (Program on International Policy
Attitude, PIPĘ) pokazują, że większość Amerykanów popiera ideę, aby Organizacja
Narodów Zjednoczonych objęła nadzór nad rekonstrukcją i politycznymi
przemianami w tym kraju. W marcu 2004 roku hiszpańscy wyborcy mogli o tych
kwestiach zadecydować w głosowaniu.
Warto zauważyć, że Amerykanie wyrażają te i podobne poglądy (na przykład
na temat Międzynarodowego Trybunału Kryminalnego lub protokołu z Kioto)
właściwie w izolacji - rzadko słyszą je w przemówieniach wyborczych i zapewne
uważają je za szczególne. Jednocześnie poziom aktywności dla zmian społecznych
może być w Stanach Zjednoczonych
większy niż kiedykolwiek. Ale tej aktywności brak zorganizowania. Nikt nie wie, co
się dzieje na drugim końcu miasta.
Dla porównania spójrzmy na konserwatywnych chrześcijan. Na początku
października 2004 roku w Jerozolimie Pat Robertson stwierdził, że założy trzecią
partię polityczną, jeśli Bush i republikanie zawahają się co do wsparcia Izraela. Jest
to poważna groźba, ponieważ może mu się udać zmobilizować dziesiątki milionów
protestantów, którzy są już znaczną polityczną siłą dzięki wspólnym działaniom w
ostatnim dziesięcioleciu w kilku ważnych kwestiach. W gronie tym bez trudu
znaleźliby się odpowiedni kandydaci, zajmujący eksponowane stanowiska od rad
uczelni po prezesów wielkich firm.
Wyścig prezydencki nie jest oczywiście pozbawiony działaczy, którzy chcą
rozwiązywać problemy. Podczas wyborów wstępnych, zanim rozpoczyna się główna
walka wyborcza, kandydaci podnoszą ważne kwestie i szukają dla nich szerokiego
poparcia, przez co do pewnego stopnia wpływają na kampanię wyborczą. Cóż z
tego, gdy po wyborach wstępnych same tylko oświadczenia nie mają wielkiego
znaczenia bez wielkiej organizacji, która za nimi stoi.
Pilnym zadaniem dla tych, którzy chcą nadać polityce odpowiedni kierunek -
często zgodny z opinią większości - jest umocnienie swojej pozycji na tyle, żeby
ośrodki władzy nie mogły tego znaczenia zignorować. Siły napędowe zmian, które
powstawały oddolnie i wstrząsały całym społeczeństwem, to ruch ludzi pracy,
obrońców praw obywatelskich, ruchy pokojowe, organizacje kobiece i inne, które
mogły zaistnieć dzięki nieustannej i oddanej pracy na wszystkich poziomach -
każdego dnia, a nie tylko raz na cztery lata.
Ale nie możemy lekceważyć wyborów. Powinniśmy zdać sobie sprawę, że
jedna z dwóch grup, które obecnie rywalizują o władzę, to grupa ekstremalna i
niebezpieczna, która już sprawiała wiele kłopotów, a może sprawić jeszcze więcej.
Ponieważ często jestem o to pytany, powtórzę, że moje stanowisko jest takie
samo jak w 2000 roku. Jeżeli się wahacie, powinniście głosować tak, aby odsunąć
od władzy najgorszych ludzi. Jeśli jesteście zdecydowani, róbcie to, co uważacie za
najodpowiedniejsze. Jest wiele możliwości.
Bush i jego administracja zobowiązali się publicznie, że usuną i zniszczą
wszystkie postępowe prawa i opiekę społeczną, a więc wartości, które wywalczono
dzięki powszechnym wysiłkom przez ostatnie sto lat. W kwestiach
międzynarodowych nawołują do dominacji nad światem przy użyciu siły, nawet
„objęcia w posiadanie kosmosu", aby rozwinąć monitoring oraz zdolność do
zadania pierwszego uderzenia.
W czasie głosowania trzeba zatem podjąć rozsądną decyzję. Ale wybory te są
czymś wtórnym w stosunku do poważnej aktywności politycznej. Głównym
zadaniem jest stworzenie prawdziwej demokracji, i to zadanie musi być realizowane
zarówno przed wyborczym spektaklem, jak i po nim, bez względu na jego skutek.
My jesteśmy dobrzy
24 LISTOPADA 2004 ROKU
W dyskusjach na temat stosunków międzynarodowych fundamentalnym
założeniem jest to, że „my jesteśmy dobrzy" (gdzie „my" to rząd, zgodnie z
totalitarną zasadą, że państwo i naród to jedno). „My" jesteśmy dobrotliwi i
życzliwi, dążymy do pokoju i sprawiedliwości, chociaż zdarzają się „nam" błędy.
Przeszkadzają „nam" w tym łajdacy, którzy nie dorównują „nam" poziomem.
Wydarzenia ostatnich tygodni - w tym wybory w Stanach Zjednoczonych, atak
na Faludżę i zmiany w gabinecie prezydenta Busha - nadają dramatyzmu
obowiązującej zasadzie, zwiększając w praktyce niebezpieczeństwo wojny i terroru.
Polityka wojskowa Waszyngtonu „niesie ze sobą znaczne ryzyko ostatecznego
zniszczenia" - piszą analitycy wojskowi John D. Steinbruner i Nancy Gallagher w
letnim numerze „Deadalusa" z 2004 roku, czasopisma Amerykańskiej Akademii
Sztuk i Nauk, i nie jest to hiperbola. Autorzy wyrażają nadzieję, że ryzyko to
zostanie zażegnane przez koalicję miłujących pokój krajów, na których czele stoją
Chiny. Sprawy mają się kiepsko, skoro dobrze poinformowani komentatorzy są
zmuszeni do wyciągania wniosku, że pokój musi zależeć od Chin. Ukryta w tym
krytyka amerykańskiej demokracji jest ostra i gorzka.
Pominąwszy nawet dosłowne zagrożenie dla przetrwania gatunków, sprawa
jest naprawdę bardzo pilna. W Iraku mogło zginąć 100 tysięcy cywilów -
bezpośrednio lub pośrednio w wyniku inwazji z marca 2003 roku, którą kierowały
Stany Zjednoczone - jak mówią wyniki badań opublikowanych w brytyjskim
czasopiśmie medycznym „Lancet", przeprowadzonych przez naukowców z Johns
Hopkins Uniyersity
1
.
Administracja w Waszyngtonie i Londynie pomija te badania, a nawet kiedy
wspomina o nich drobnym drukiem, to nazywa je „kontrowersyjnymi".
Podane liczby nie obejmują jednak ostatnich ofiar w Faludży. Atak nastąpił w
momencie, kiedy żołnierze amerykańscy i iraccy przejęli Szpital Główny w Faludży,
opisywany przez oficerów jako „zaplecze propagandowe dla bojówek [...] które
donosiły o cywilnych ofiarach", jak podaje „New York Times". W innym artykule
gazeta donosi, że „pacjenci i pracownicy szpitala zostali wygonieni z pokojów i
rozkazano im usiąść lub położyć się na podłodze, podczas kiedy żołnierze wiązali im
ręce na plecach".
Atak na szpital jest pogwałceniem konwencji genewskiej, która stanowi część
konstytucji Stanów Zjednoczonych i jest fundamentem nowoczesnych praw
człowieka. Ustawa o zbrodniach wojennych z 1996 roku (uchwalona przez
amerykański Kongres zdominowany przez republikanów) przewiduje karę śmierci
dla dowódców odpowiedzialnych za „poważne naruszenia" konwencji genewskiej.
Ustawa o zbrodniach wojennych pojawiła się wraz z powołaniem Alberta
Gonzalesa, doradcy Białego Domu, na stanowisko prokuratora generalnego. W
styczniu 2002 roku, w piśmie do prezydenta na temat metod stosowanych w
„wojnie z terroryzmem", Gonzales doradzał Bushowi, aby obejść konwencję
genewską i w ten sposób „zdecydowanie zmniejszyć ryzyko krajowych procesów
kryminalnych prowadzonych na podstawie ustawy o zbrodniach wojennych"
2
.
Pogarda dla prawa międzynarodowego jest powodem do dumy dla ludzi
Busha. Condoleezza Rice, powołana przez prezydenta na stanowisko sekretarza
stanu, przedstawiła swoje poglądy w styczniowym numerze „Foreign Affairs" z
2000 roku, gdzie potępiła „odwoływanie się [...] do pojęć prawa międzynarodowego
i norm międzynarodowych oraz przekonanie, że poparcie wielu krajów - a nawet
instytucji, takich jak Organizacja Narodów Zjednoczonych - jest niezbędne do
legalnego i uzasadnionego użycia siły".
Nie mamy raczej wątpliwości w kwestii celów, jakie stawiają sobie ludzie
Busha, ale to, co uda im się osiągnąć, zależy od okoliczności, również tych, które
sami stworzymy. Powinny one obejmować stworzenie - a w części odtworzenie -
demokracji, w niej bowiem opinia publiczna
ma znaczny wpływ na plany rządzących i obowiązuje podstawowa zasada moralna,
że stosujemy wobec siebie te same standardy, jakie stosujemy wobec innych.
PRZYPISY
1.Bardziej aktualne szacunki znajdują się w przypisie
2
do rozdziału Argument
przeciwko wojnie w Iraku.
2.Ustawa o komisjach wojskowych z 2006 roku skutecznie chroni urzędników
administracji Busha przed ustawą o zbrodniach wojennych, co jest tylko
jednym ze sposobów uniknięcia przez nich odpowiedzialności, zapisanych w tej
najbardziej chyba wstydliwej regulacji prawnej w historii Ameryki.
Imperialna prezydentura i jej
konsekwencje
22 GRUDNIA 2004 ROKU
To co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, ma ogromny wpływ na resztę świata. I
odwrotnie, bo wydarzenia międzynarodowe ograniczają możliwości nawet
najbardziej potężnego państwa. Mają one również wpływ na wewnętrzny -
amerykański - składnik „drugiego supermocarstwa", jak „New York Times" nazwał
światową opinię publiczną po ogromnych protestach przed inwazją na Irak.
W przeciwieństwie do tych wystąpień, w Stanach Zjednoczonych minęło
bardzo dużo czasu, zanim pojawiły się poważne protesty przeciw rozpoczętej w
1962 roku wojnie w Wietnamie, od początku okrutnej i barbarzyńskiej. Od tamtego
czasu świat się zmienił, choć nie z powodu dobrotliwych przywódców, tylko dzięki
ogromnemu społecznemu zaangażowaniu, które pojawiło się o wiele za późno, ale
było skuteczne.
Świat jest dziś w opłakanej kondycji, lecz i tak w znacznie lepszej niż wczoraj,
jeśli chodzi o brak tolerancji dla agresji, a także pod innymi względami, co po
prostu traktujemy jako rzecz stałą i oczywistą. Lekcję z takiej przemiany
powinniśmy jednak zawsze pamiętać.
Nie jest niespodzianką, że w miarę jak społeczeństwa stają się bardziej
ucywilizowane, władza stosuje coraz bardziej wymyślne i brutalniej- sze środki, aby
objąć kontrolą „wielką bestię" - jak Alexander Hamilton nazywa ludzi. Ta wielka
bestia rzeczywiście jest przerażająca.
Lansowana przez administrację Busha koncepcja prezydenckiej suwerenności
idzie tak daleko, że zrodziła bezprecedensową krytykę ze strony najbardziej
szanowanych i poważnych czasopism. W świecie po 11 września rząd zachowuje się
tak, jakby normy konstytucyjne i inne regu- ly prawne zostały zawieszone - pisze
Sanford Levinson, profesor prawa z Uniwersytetu w Teksasie, w letnim numerze
„Daedalusa" z 2004 roku, czasopisma Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk.
Postawę „wszystko uchodzi podczas wojny" można scharakteryzować
następująco: „Nie ma normy, która miałaby zastosowanie w czasach chaosu".
Cytat ten, jak podkreśla Levinson, pochodzi od Carla Schmitta, czołowego
niemieckiego filozofa prawa w czasach nazizmu, którego Levinson opisuje jako
„prawdziwą szarą eminencję administracji [Busha]". Zgodnie z radą Alberta
Gonzalesa, doradcy Białego Domu, obecnie prokuratora generalnego,
administracja przedstawiła „wizję władzy prezydenckiej, która jest za bardzo
podobna do władzy, jaką Schmitt chciał widzieć w rękach swojego Fuhrera" -
zauważa Levinson.
Rzadko słyszy się takie słowa z samego centrum establishmentu.
Takie właśnie koncepcje imperialistycznej władzy prezydenckiej tkwią u
podstaw polityki rządu. Inwazja na Irak na początku była usprawiedliwiana jako
„wojna wyprzedzająca". Atak ten pogwałcił zasady określone przez trybunał w
Norymberdze, będące podstawą Karty Narodów Zjednoczonych, według której
wszczynanie wojny agresyjnej jest „największą zbrodnią międzynarodową, różniącą
się od innych zbrodni wojennych tylko tym, że zawiera w sobie całe zło tych
zbrodni", a więc: zbrodnie wojenne w Faludży i Abu Ghraib, zbrodnie popełniane
przez rebeliantów, przerażające niedożywienie dzieci od czasu inwazji (obecnie tak
wielkie jak w Burundi, znacznie większe niż na Haiti czy w Ugandzie) i wszystkie
pozostałe okrucieństwa.
Wiosną 2004 roku - po tym, jak doniesiono, że prawnicy amerykańskiego
Departamentu Sprawiedliwości próbowali udowodnić, że prezydent ma prawo
zezwolić na tortury - dziekan Yale Law School Harold Koh powiedział gazecie
„Financial Times": „Przyjęcie założenia, że prezydent ma konstytucyjne prawo
zezwalać na tortury, jest równoważne z przyznaniem, że konstytucja pozwala mu na
ludobójstwo".
Doradcy prawni prezydenta i nowy prokurator generalny nie powinni mieć
dużego problemu z udowodnieniem, że Bush rzeczywiście ma takie prawo, jeśli
„drugie supermocarstwo" pozwoli mu z tego prawa korzystać
1
.
Administracja z mozołem szuka sposobu na zwolnienie wysokich rangą
urzędników z odpowiedzialności. Święta doktryna nietykalności na pewno będzie
obowiązywać w procesie Saddama Husajna (w ciągu tygodnia od daty publikacji
tego tekstu w Iraku może powstać akt oskarżenia przeciwko członkom irackiego
rządu, a być może również przeciwko samemu Saddamowi). Kiedy prezydent Bush,
premier Tony Blair i reszta zacnego towarzystwa w zachodnich rządach, a także
komentatorzy, lamentują nad strasznymi zbrodniami Saddama, zawsze świadomie
pomijają słowa: „z naszą pomocą, ponieważ się nie przejmowaliśmy".
„Czynione są wysiłki, aby powołać trybunał, który będzie niezawisły, ale co do
którego Stany Zjednoczone będą miały pewność, że jest pod kontrolą, aby uniknąć
kwestionowania roli Stanów Zjednoczonych i innych krajów zachodnich, które
wcześniej wspierały reżim" - powiedział gazecie „Le Monde Diplomatiąue" w
styczniu 2004 roku Cherif Bassiouni, profesor prawa i ekspert w dziedzinie
irackiego systemu prawnego. „To sprawia, że wszystko to wygląda jak zemsta
zwycięzców". Akurat nam tego mówić nie trzeba.
Jaka jest najlepsza reakcja na tę sytuację? W Stanach Zjednoczonych cieszymy
się tradycją wielkich przywilejów i wolności, nieporównywalnych z innymi rejonami
świata i historycznie największych. Możemy tę tradycję odrzucić i łatwo oddać się
negacji, mówiąc: wszystko jest beznadziejne, poddaję się.
Możemy też jednak wykorzystać tę tradycję do wsparcia demokracji, w której
społeczeństwo odgrywa pewną rolę w wyznaczaniu standardów nie tylko na arenie
politycznej, ale także na ważnej arenie gospodarczej.
To nie są wcale radykalne pomysły. Wyrażał je na przykład John Dewey,
czołowy amerykański filozof społeczny XX wieku, który wskazywał, że dopóki
„gospodarczy feudalizm" nie stanie się „gospodarczą demokracją", dopóty polityka
pozostanie „cieniem rzucanym przez wielki biznes na społeczeństwo".
Dewey czerpał z bogatej tradycji myśli i czynów, która rozwinęła się
niezależnie wśród bostońskiej klasy pracującej od początku amerykańskiej
rewolucji przemysłowej. Idee te mogą stać się żywe w naszej społeczności i kulturze
oraz w naszych instytucjach. Ale - podobnie jak w wypadku innych tryumfów
sprawiedliwości i wolności w ciągu wieków - nic nie stanie się samo. Oto jedna z
najbardziej oczywistych nauk, jaka płynie z historii, w tym z historii najnowszej:
praw nikt nam nie nada, prawa musimy sobie wywalczyć.
PRZYPISY
1.
Administracja Clintona w zasadzie przyznała sobie to prawo, kiedy
wyłączyła się z procesu przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości,
jaki Jugosławia wytoczyła NATO. Jugosławia powołała się na konwencję w
sprawie ludobójstwa, ale administracja Clintona argumentowała przed sądem,
że Stany Zjednoczone co prawda ratyfikowały konwencję (po czterdziestu
latach), z tym jednak, że może mieć ona zastosowanie wobec Stanów
Zjednoczonych tylko wtedy, gdy amerykański Kongres wyrazi na to zgodę.
Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości przyjął tę argumentację,
pozwalając na to, aby Stany Zjednoczone nie uczestniczyły w procesie.
Samonietykalność Stanów Zjednoczonych to już powszechność. Amerykanie
rzadko ratyfikują regulacje chroniące prawa człowieka i podobne im
konwencje, a kiedy już to robią, to zwykle - o ile nie zawsze - dodaj ą
zastrzeżenie, które wyłącza stosowanie tych przepisów wobec samych Stanów
Zjednoczonych. Jeśli chodzi o konwencję w sprawie stosowania tortur, to - jak
zauważa Levinson - Stany Zjednoczone zaakceptowały ją dopiero po tym, kiedy
Senat zmienił jej zapisy tak, aby była „bardziej przyjazna w wypadku
przesłuchań". Istnieje wiele innych przykładów takiego jawnego wyłączania się
Stanów Zjednoczonych spod jurysdykcji przepisów międzynarodowych.
Klęska w Iraku a porządek
międzynarodowy
11 LUTEGO 2005 ROKU
Niewiele jest obecnie pytań bardziej istotnych niż to o zasadność użycia siły, którą
zbyt krwawo pokazuje się w obrazach cierpiącego Iraku. Poza śmiercią wielu
niewinnych ofiar prowadzona pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych inwazja
i okupacja Iraku pogwałciła kruchy porządek świata, jaki powstał w następstwie
horroru drugiej wojny światowej, w którym uciekanie się do przemocy w sprawach
międzynarodowych jest działaniem bezprawnym. Naruszenie tego porządku i
panoszenie się terroryzmu skłoniło Organizację Narodów Zjednoczonych do
ponownego zainicjowania debaty na temat tego, kiedy użycie siły jest uzasadnione.
Tłem tej dyskusji jest pogarszająca się sytuacja w Iraku.
Kiedy władza używa siły, prawie zawsze towarzyszą temu zapewnienia o
dobrych intencjach. Nie inaczej jest w wypadku Iraku. Gdy wszystkie podawane
wcześniej oficjalne powody inwazji okazały się nieprawdziwe, specjaliści odpublic
relańons z Waszyngtonu zaczęli twierdzić, że misja w Iraku ma na celu
zaprowadzenie demokracji, dzięki której zostanie zreformowany kraj, a może i cały
region. Trzeba mieć iście imponującą wiarę w działania rządu, aby uznać, że
ogłaszana przez naszych przywódców wizja zaprowadzenia demokracji w Iraku w
momencie, kiedy inne preteksty inwazji upadły, to rzeczywiście prawdziwe intencje
ich działań.
Jak pokazują wybory w Iraku, Stany Zjednoczone były już zmuszone zgodzić
się na niektóre z formalnych mechanizmów demokracji - i bardzo dobrze - ale
zgoda na prawdziwą demokrację i prawo do suwerenności dla Iraku jest w zasadzie
nieosiągalne bez silnej presji ze strony obywateli Stanów Zjednoczonych i Iraku.
Zastanówmy się, jaka mogłaby być polityka suwerennego, niezależnego Iraku.
Przy szyickiej większości Irak zapewne powróciłby do podejmowanych wcześniej
prób nawiązania w miarę przyjaznych stosunków z Iranem. To z kolei mogłoby
pobudzić inicjatywy na zamieszkałych w większości przez szyitów terenach Arabii
Saudyjskiej, mających na celu połączenie się z nieformalnym regionem
zdominowany przez szyitów, który tak się akurat składa, obejmuje dwie trzecie
światowych złóż ropy naftowej.
Kontrola nad tymi zasobami pozostaje od czasów drugiej wojny światowej
kluczową kwestią polityczną, a wobec tworzącego się obecnie „trój- polarnego"
świata jest sprawą jeszcze większej wagi, z jego zagrożeniem, jakim jest większa
niezależność Europy i Azji. Mocna ręka kontrolująca wydobycie ropy daje „istotną
możliwość wpływania" na gospodarki Azji i Europy, jak zauważył Zbigniew
Brzeziński w swoim artykule w zimowym wydaniu „National Interest" z
2003/2004 roku, powtarzając od dawna znane zasady. Co więcej, niezależny Irak
stworzyłby w końcu ponownie swoją armię i być może rozwinąłby broń masowego
rażenia, aby przeciwstawić się arsenałowi takiej broni znajdującej się w rękach
wrogiego Irakowi Izraela - wspieranego przez Stany Zjednoczone.
Nie należy się spodziewać, aby Stany Zjednoczone mogły bezczynnie
obserwować taki obrót spraw. Ich prawdopodobna reakcja na to wszystko wynika z
polityki, która wymierzyła już wcześniej poważny cios w porozumienie dotyczące
użycia siły, jakie osiągnięto na świecie po drugiej wojnie światowej.
Karta Narodów Zjednoczonych zaczyna się od wyrażenia przez jej
sygnatariuszy determinacji, aby „uchronić przyszłe pokolenia od klęski wojny,
która dwukrotnie za naszego życia wyrządziła ludzkości niewypowiedziane
cierpienia" i która od tamtego czasu groziła całkowitym zniszczeniem, o czym
wiedzieli wszyscy sygnatariusze, ale wiedzieli również, że nie można było o tym
wspomnieć. Słowa „atomowa" czy „nuklearna" nie pojawiają się w Karcie Narodów
Zjednoczonych.
Wojna agresyjna była uważana za największą zbrodnię międzynarodową.
Formalnie dalej istnieje zgoda co do takiego jej traktowania. Zazwyczaj jednak
wyraźnie nie odrzuca się tej zgody, raczej się ją ignoruje.
Oficjalnie porozumienie to przestało obowiązywać całkiem niedawno, wiatach
dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy Stany Zjednoczone arogancko przyznały sobie
prawo użycia siły bez względu na to, czy same są celem ataku. Doktryna Clintona
mówiła, że Stany Zjednoczone zastrzegają sobie prawo do użycia siły militarnej
„jednostronnie w razie konieczności", do obrony ważnych interesów, takich jak
„zapewnienie nieograniczonego dostępu do kluczowych rynków, dostaw surowców
energetycznych i zasobów strategicznych", zgodnie z treścią raportu, który
Pentagon przedłożył Kongresowi w 1997 roku. Administracja Busha konsoliduje i
rozszerza to stanowisko, zgodnie z którym Stany Zjednoczone mająjednostronne
prawo do użycia siły, kiedy uznają to za stosowne.
Powody tej imperialistycznej postawy są tak stare jak historia Ameryki. Taki
sposób patrzenia na świat, jak pisze historyk William Earl We- eks w John Quincy
Adams and American Global Empire, jest oparty na „założeniu, że Stany
Zjednoczone mają unikalną cechę moralną, dzięki której mogą wypełniać misję
ratowania świata" przez szerzenie swoich świętych ideałów i „amerykańskiego
sposobu życia oraz wiary w przeznaczenie narodu, które wyświęcił Bóg". Ta
teologiczna otoczka powoduje, że polityka zostaje sprowadzona do wyboru między
dobrem i złem, ucinając w ten sposób racjonalną dyskusję i odpierając zagrożenie,
jakim jest demokracja.
Kwestia legalności użycia siły została podniesiona w listopadzie 2004 roku
przez zespół wysokiej rangi ekspertów ONZ, któremu przewodniczył sekretarz
generalny Kofi Annan. Zespół powtórzył wielokrotnie to, co jest zapisane w Karcie
Narodów Zjednoczonych: bez zgody Rady Bezpieczeństwa użycie siły jest
ograniczone jedynie do samoobrony przed zbrojnym atakiem.
Waszyngton nie akceptuje zasady, że Stany Zjednoczone powinny dostosować
się do takiego standardu - fakt ten powinien być troską wszystkich z nas, którzy
cieszą się przywilejami i wolnością, ale też związaną z tym odpowiedzialnością.
W swojej nowej książce War Law: Understanding International Law
and
Armed Conflict (Prawo wojenne: zrozumieć prawo międzynarodo
we i
konflikt zbrojny) z 2005 roku Michael Byers, naukowiec i ekspert w dziedzinie
prawa międzynarodowego, stawia pytanie o to, jak przeżyć „konflikt między
światem, który pragnie trwałego porządku prawnego, a supermocarstwem, które
najwyraźniej ma taki porządek za nic". Pytania tego nie można po prostu
zlekceważyć.
Lansowanie demokracji na Bliskim
Wschodzie
2 MARCA 2005 ROKU
Tak zwane lansowanie demokracji stało się tematem przewodnim
zapowiadanej przez Stany Zjednoczone polityki wobec Bliskiego Wschodu.
Projekt ten ma tło historyczne. Istnieje „wyraźna linia ciągłości" w okresie po
zimnej wojnie, jak pisze Thomas Carothers, dyrektor programu „Demokracja i
rządy prawa" prowadzonego przez Carnegie Endowment for International Peace
(prywatna organizacja, która stawia sobie za cel wspieranie pokoju między
narodami), w swojej nowej książce Critical Mission: Essays on Democracy
Promotion z 2004 roku.
„Tam, gdzie demokracja jest w zgodzie z bezpieczeństwem i interesem
ekonomicznym Ameryki, tam Stany Zjednoczone lansują demokrację - konkluduje
Carothers. - Jeżeli zaś demokracja ściera się z innymi, ważniejszymi interesami,
jest bagatelizowana, a nawet ignorowana".
Carothers był urzędnikiem Departamentu Stanu za prezydentury Reagana i
pracował przy projektach „umacniania demokracji" w Ameryce Łacińskiej w latach
osiemdziesiątych XX wieku. W książce opisał te projekty, wyciągając w zasadzie
identyczne wnioski. Te same działania i fałszywe pozory, jakie wtedy występowały,
są też charakterystyczne dla innych państw o dominującej pozycji.
Wyraźna linia ciągłości i mocarstwowe interesy, które ją podtrzymują, mają
wpływ na ostatnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie, ujawniając prawdziwą treść
„lansowania demokracji".
Ciągłość tę potwierdza chociażby nominacja Johna Negroponte na stanowisko
pierwszego szefa wywiadu narodowego. Łuk kariery Negroponte rozciąga się od
Hondurasu, gdzie jako ambasador za prezydentury Reagana nadzorował wojnę
terrorystycznego ugrupowania Contras przeciw Nikaragui, aż po Irak, gdzie jako
ambasador nominowany przez Busha krótko nadzorował inny rzekomy rozwój
demokracji - jest to doświadczenie, które pomaga mu w nowych obowiązkach,
polegających na wsparciu walki z terrorem i niesieniu wolności. Orwell nie
wiedziałby, czy się śmiać, czy płakać.
Wybory w Iraku w styczniu 2005 roku były udane i godne pochwały. Niemniej
jednak największy ich sukces jest wspominany marginalnie, mianowicie to, że
Stany Zjednoczone musiały się zgodzić na te wybory. To jest prawdziwy triumf - nie
terrorystów podkładających bomby, ale pokojowego oporu społecznego, zarówno
świeckiego, jak i religijnego is- lamistów, dla których wielki ajatollah Ali al-Sistani
jest symbolem.
Mimo zwłoki ze strony Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, al-Sistani
zażądał szybkich wyborów, odzwierciedlając tym samym powszechną determinację
w uzyskaniu wolności i niezależności oraz jakiejś formy demokratycznych praw.
Bierny opór społeczny trwał tak długo, aż Stany Zjednoczone (i Wielka Brytania,
posłusznie idąca za Ameryką) nie miały wyjścia i musiały się zgodzić na wybory.
Ruszyła wówczas pełną parą maszyna doktrynalna, która przedstawiała wybory
jako inicjatywę Stanów Zjednoczonych.
Zgodnie z wyraźną linią ciągłości i jej instytucjonalnymi korzeniami, możemy
się spodziewać, że Waszyngton nie będzie ochoczo tolerował politycznych skutków
wyborów, którym się przeciwstawia, szczególnie w tak ważnej części świata.
Irakijczycy glosowali z nadzieją na koniec okupacji. W styczniu 2005 roku
przeprowadzono przedwyborczy sondaż w Iraku, którego wyniki opublikowali
analitycy niezależnego instytutu badawczego Brookings Institu- tion. Okazuje się,
że 69 procent szyitów i 82 procent sunnitów opowiada się za „szybkim wycofaniem
wojsk amerykańskich". Ale Blair, Rice i reszta otwarcie nie chcą ustalać
jakichkolwiek terminów wycofania wojsk - czyli przesuwają ten moment na bliżej
nieokreśloną przyszłość - do momentu, kiedy armie okupacyjne wypełnią swoją
„misję", czyli ustanowią demokrację, zmuszając wybrany w wyborach rząd do
spełniania żądań Stanów Zjednoczonych, zgodnie z wyraźną linią ciągłości.
Przyspieszenie wycofania wojsk amerykańskich i brytyjskich zależy nie tylko
od Irakijczyków, ale również od tego, czy wyborcy w Ameryce i w Wielkiej Brytanii
zechcą zmusić swoje rządy do tego, aby te zaakceptowały iracką suwerenność.
W miarę rozwoju wypadków w Iraku Stany Zjednoczone utrzymują swoją
bojową postawę wobec Iranu. Ostatnie przecieki o tym, że w Iranie znajdują się
amerykańskie siły specjalne - bez względu na to, czy są to informacje fałszywe czy
też prawdziwe - tylko zaogniają sytuację.
Prawdziwym zagrożeniem jest to, że Stany Zjednoczone przeniosły w
ostatnich latach do baz w Izraelu ponad sto zaawansowanych bombowców
odrzutowych, z jasnym przesłaniem, że samoloty te mogą zbombardować Iran. Są
to udoskonalone wersje samolotów, którymi Izrael zbombardował iracki reaktor
jądrowy w 1981 roku, przypadkowo inicjując tym samym program budowy broni
jądrowej przez Saddama Husajna, na co są dowody.
Pozostaje w sferze przypuszczeń, że to wymachiwanie szabelką ma dwa cele:
sprowokowanie przywódców irańskich do większych represji, a przez to
doprowadzenie do społecznego oporu wobec nich w Iranie, oraz zniechęcenie
amerykańskich rywali w Europie i Azji do wychodzenia wobec Iranu z inicjatywami
dyplomatycznymi i gospodarczymi. Postawa taka już wystraszyła niektórych
europejskich inwestorów w Iranie, właśnie z powodu obaw o działania odwetowe
Stanów Zjednoczonych, jak donosi Matthew Karnitschnig na łamach „Wall Street
Journal".
Innym wydarzeniem okrzykniętym jako triumf „lansowania demokracji" jest
zawieszenie broni między Sharonem i Abbasem. Wiadomość o tym porozumieniu
jest dobrą informacją - lepiej uchronić ludzi przed śmiercią niż zabijać, nawet
chwilowo. Ale przyjrzyjmy się bliżej warunkom zawieszenia broni. Jedynym
istotnym zapisem jest to, że palestyński ruch oporu, w tym skierowany przeciw
armii okupacyjnej, musi się skończyć.
Jastrzębi ze Stanów Zjednoczonych i z Izraela nic nie usatysfakcjonowałoby
bardziej niż pełny pokój, który pozwoliłby im bez przeszkód wdrażać politykę
przejmowania wartościowej ziemi i zasobów naturalnych Zachodniego Brzegu oraz
realizowania wielkich projektów infrastrukturalnych, które rozbiłyby pozostające w
rękach Palestyńczyków terytorium na niesamodzielne kantony.
Rabunek, którego na terenach okupowanych dokonuje Izrael przy wsparciu
Stanów Zjednoczonych, jest od lat główną przyczyną konfliktu, ale w porozumieniu
o zawieszeniu broni nie ma o tym ani słowa. Rząd Abbasa zaakceptował to
porozumienie, być może dlatego - choć można się sprzeczać - że uznał tę propozycję
za najlepszą z możliwych w sytuacji, kiedy Izrael i Stany Zjednoczone uparcie nie
godzą się na polityczne rozwiązanie. Warto tutaj dodać, że ta nieprzejednana
postawa Waszyngtonu jest możliwa tylko tak długo, jak długo pozwoli na nią
amerykańskie społeczeństwo.
Chciałbym o tym porozumieniu myśleć optymistycznie i korzystam skwapliwie
z każdej zapowiedzi zawarcia rozejmu, ale póki co nie widzę żadnych realnych
działań.
Dla Waszyngtonu rzeczywiście istnieje wyraźna linia ciągłości, niemal
dokładnie taka, o jakiej ze smutkiem mówi Carothers, mianowicie że demokracja i
rządy prawa są akceptowane wtedy i tylko wtedy, kiedy służą oficjalnym celom
gospodarczym i strategicznym. Ale postawa społeczeństwa amerykańskiego wobec
Iraku oraz konfliktu izraelsko-palestyńskiego jest zupełnie odmienna od polityki
rządu w tym zakresie, czego dowodzą badania opinii publicznej. Powstaje zatem
pytanie, czy nie byłoby najlepiej, gdyby prawdziwe lansowanie demokracji zaczęło
się w Stanach Zjednoczonych.
Uniwersalność praw człowieka
7 KWIETNIA 2005 ROKU
W ostatnich latach etyka i nauka poznawcza zgłębiły to, co wydaje się głęboko
zakorzenioną intuicją moralną, być może jest nawet samym fundamentem osądów
moralnych.
Badania w tym zakresie skupiają się na wymyślonych przykładach, które
często ujawniają zdumiewającą jednolitość osądów w różnych kulturach, zarówno
wśród dzieci, jak i wśród osób dojrzałych. Aby to zobrazować, posłużę się dla
odmiany rzeczywistym przykładem, który wprowadzi nas w zagadnienie
uniwersalności praw człowieka.
W1991 roku Lawrence Summers, późniejszy sekretarz skarbu za prezydentury
Clintona, a obecnie rektor Uniwersytetu Harvarda, był głównym ekonomistą Banku
Światowego. W wewnętrznym dokumencie banku Sum- mers stwierdzał, że należy
zachęcać zanieczyszczający środowisko naturalne przemysł, aby przenosił swoją
działalność do najbiedniejszych krajów.
Powodem takiego postępowania miało być to, że „wielkość kosztów
ponoszonych w związku z utratą zdrowia na skutek zanieczyszczeń zależy od
utraconych zysków w wyniku zwiększonej zachorowalności i śmiertelności - jak
pisał Sommers. - Z tego punktu widzenia szkodzące zdrowiu zanieczyszczenie
środowiska powinno się kumulować w kraju o najniższych kosztach, inaczej
mówiąc: w kraju o najniższych płacach. Myślę, że nie ma nic nagannego w logice
gospodarczej, która mówi, aby większość toksycznych odpadów znalazła się w
kraju, gdzie płace są najniższe. Powinniśmy więc poważnie rozważyć to
rozwiązanie".
Summers zwrócił uwagę, że wszystkie „zastrzeżenia moralne" czy też „obawy
społeczne" związane z takim postępowaniem „mogą mieć odwrotny skutek i być
mniej lub bardziej efektywnie wykorzystane przeciwko propozycjom liberalizacji,
jakie przedstawia Bank Światowy".
Dokument ten wyciekł do mediów i doprowadził opinię publiczną niemal do
furii, najdobitniej chyba wyrażonej przez Jose Lutzenbergera, brazylijskiego
ministra ochrony środowiska, który napisał do Summersa: „Pana rozumowanie jest
doskonale logiczne, ale całkowicie chore". Ci, którzy zgadzają się z wnioskiem
Lutzenbergera, stoją przed trudnym i ważnym zadaniem. Jeśli doskonale logiczny
argument prowadzi do całkowicie chorego wniosku, oznacza to, że problem musi
tkwić w przesłankach, szczególnie w odrzucaniu „zastrzeżeń moralnych" czy „obaw
społecznych". W tym miejscu pojawia się następująca myśl: jeśli Summers ma
rację, że taki krok może być wykorzystany przeciwko wszystkim propozycjom
Banku Światowego w kwestii liberalizacji, to jest to wdrożenie „waszyngtońskiego
porządku świata". Wniosek jest oczywisty. Być może interesujące jest również to, że
przedstawione rozumowanie, niebędące w zasadzie niczym innym niż elementarną
logiką, jest ignorowane przez najważniejszych komentatorów, którzy nie próbują go
ani obalić, ani też lansować.
Współczesnym standardem w takich sprawach jest Powszechna Deklaracja
Praw Człowieka, przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów
Zjednoczonych w 1948 roku.
Artykuł 25. tej deklaracji brzmi: „Każdy człowiek ma prawo do poziomu życia
zapewniającego zdrowie i dobrobyt jemu i jego rodziny, w tym do wyżywienia,
odzieży, mieszkania, opieki lekarskiej i koniecznych świadczeń społecznych, oraz
prawo do poczucia bezpieczeństwa w wypadku bezrobocia, choroby, kalectwa,
wdowieństwa, starości lub utraty środków do życia w inny sposób od niego
niezależny".
W identycznych niemal słowach zapisy te zostały potwierdzone w innych
konwencjach Zgromadzenia Ogólnego oraz w umowach międzynarodowych
dotyczących „prawa do rozwoju".
Wydaje się sprawą całkowicie jasną, że tak sformułowane uniwersalne prawa
człowieka odrzucają nienaganną logikę głównego ekonomisty Banku Światowego
jako głęboko niemoralną, jeśli nie chorą - co było tak naprawdę właściwie
powszechną opinią.
Chcę tutaj podkreślić słowo „właściwie". Zachodnia kultura potępia wiele
narodów jako „relatywistów", którzy wybiórczo interpretują Powszechną Deklarację
Praw Człowieka. Stale jednak pomija się to, że jednym z najbardziej
relatywistycznych krajów jest największe światowe mocarstwo, lider wśród państw
nazywających siebie „państwami oświeconymi".
W marcu 2005 roku amerykański Departament Stanu opublikował swój
doroczny raport na temat praw człowieka. „Lansowanie praw człowieka to nie tylko
element naszej polityki zagranicznej, ale także podstawa naszej polityki w ogóle i
nasza największa troska" - powiedziała Paula Dobriansky, podsekretarz stanu
zajmująca się kwestiami demokracji i sprawami międzynarodowymi.
Dobriansky pełniła funkcję zastępcy sekretarza stanu odpowiedzialnego za
prawa człowieka i działania humanitarne za prezydentury Reagana i Busha seniora
i będąc na tym stanowisku, próbowała rozwiać, jak sama to nazywała, „mit", że to
„«prawa ekonomiczne i społeczne* stanowią prawa człowieka". Stanowisko to było
wielokrotnie powtarzane i jest ono wetem Waszyngtonu wobec „prawa do rozwoju"
i jego stałą odmową zaakceptowania wszystkich konwencji o prawach człowieka.
Rząd może odrzucać zapisy Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, ale
społeczeństwo Stanów Zjednoczonych nie zgadza się z tym. Jednym z przykładów
jest publiczna reakcja na ostatnio zaproponowany budżet państwa, jak wynika z
badań przeprowadzonych w ramach „Programu na temat poglądów na politykę
międzynarodową" („Program on International Policy Attitude", PIPA) na
Uniwersytecie Maryland.
Opinia publiczna domaga się znacznej redukcji wydatków na zbrojenia i
zdecydowanie większych nakładów na edukację, badania medyczne, szkolenia
zawodowe, ochronę środowiska, odnawialne źródła energii i na inne programy
socjalne oraz na Organizację Narodów Zjednoczonych, pomoc gospodarczą i
humanitarną, żąda również przywrócenia wyższego opodatkowania najbogatszych,
które zredukował Bush. Ogólnie rzecz biorąc, preferencje społeczeństwa
amerykańskiego są całkowitą odwrotnością tego, co znalazło się w budżecie.
Na świecie rosną obawy, w pełni uzasadnione, związane z szybko
powiększającym się deficytem handlowym i budżetowym Stanów Zjednoczonych.
Ze wzrostem tym jest ściśle związany proces erozji demokracji - nie tylko w Stanach
Zjednoczonych, ale w ogóle w zachodnim świecie.
Właśnie minęła dwudziesta piąta rocznica zabójstwa arcybiskupa Salwadoru
Oscara Romero, znanego jako „głos tych, którzy głosu nie mają", oraz piętnasta
rocznica mordu na sześciu głównych intelektualistach Ameryki Łacińskiej,
jezuitach, również z Salwadoru.
Wydarzenia te zamykały okrutną dekadę lat osiemdziesiątych XX wieku w
Ameryce Środkowej. Romero oraz jezuiccy intelektualiści zostali zamordowani
przez tajne służby uzbrojone i wyszkolone przez Waszyngton. Wśród osób za to
odpowiedzialnych są czołowe postaci obecnej administracji oraz ich mentorzy.
Arcybiskup został zamordowany krótko po tym, jak skierował list do
prezydenta Cartera, prosząc go, aby nie udzielał wsparcia dla junty wojskowej w
Salwadorze, które „zaostrzy represje wobec organizacji społecznych walczących o
obronę najbardziej fundamentalnych praw człowieka". Terror państwowy wzrósł - z
pomocą Stanów Zjednoczonych i przy milczącym współudziale Zachodu.
Podobne zbrodnie są dokonywane również obecnie przez organizacje zbrojne
wyposażone i wyszkolone przez Waszyngton, przy wsparciu zachodnich
sojuszników - na przykład w Kolumbii, w kraju, który od wielu lat jest liderem w
gwałceniu praw człowieka na tej półkuli, a jednocześnie w tym samym okresie
największym beneficjentem pomocy militarnej ze Stanów Zjednoczonych, co jest
kolejną ilustracją wyraźnej linii ciągłości, dobrze udokumentowaną.
Okazuje się, że w 2004 roku Kolumbia utrzymała pozycję lidera, mordując
więcej aktywistów związków zawodowych, niż łącznie zginęło ich w całej reszcie
świata. W lutym 2005 roku, w mieście, którego mieszkańcy sami siebie nazywali
„pokojową społecznością", zbrojne oddziały zmasakrowały osiem osób, w tym
przywódcę miasta i trójkę dzieci.
Przypominam te rozrzucone przykłady po to, abyśmy pamiętali o tym, że nie
jest to jedynie wykład na temat abstrakcyjnych zasad albo dyskusja o odległych
kulturach, których nie rozumiemy. Mowa jest tutaj o nas, o wartościach moralnych
i intelektualnych uprzywilejowanych społeczności, w jakich żyjemy. Jeżeli szczerze
nie podoba nam się widok w lustrze, kiedy patrzymy na siebie, to mamy okazję
teraz właśnie coś z tym zrobić.
Doktor Strangelove o wieku terroru
28 KWIETNIA 2005 ROKU
W przyszłym tygodniu konferencja Organizacji Narodów Zjednoczonych, złożona z
przedstawicieli stu osiemdziesięciu państw-sygnatariuszy, będzie omawiać traktat o
nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia (NPT), powszechnie uważany za
podstawę wszelkich poważnych nadziei na uniknięcie katastrofy nuklearnej, która
jest właściwie gwarantowana przez logikę broni nuklearnej.
„Traktat nigdy jeszcze nie wydawał się tak słaby, a jego przyszłość nie była tak
niepewna" - pisze w tegorocznym kwietniowym numerze „Current History" Thomas
Graham, były specjalny przedstawiciel Stanów Zjednoczonych do spraw kontroli
zbrojeń, nierozprzestrzeniania broni i rozbrojenia oraz autor książki Common
Sense on Weapons ofMass De- struction z 2004 roku.
Jeśli traktat przestanie obowiązywać w najbliższych tygodniach, ostrzega
Graham, to „nuklearny świat koszmaru" może stać się rzeczywistością.
Podobnie jak inni analitycy, Graham dostrzega, że największym zagrożeniem
dla traktatu jest polityka rządu Stanów Zjednoczonych, chociaż podobną
odpowiedzialność ponoszą inne kraje dysponujące bronią nuklearną.
Traktat był platformą, w ramach której kraje mające broń jądrową „w dobrej
wierze" podejmowały działania w celu jej wyeliminowania. Najważniejszy był
artykuł czwarty traktatu - jak dotąd nikt, poza administracją Busha, nie ogłosił, że
nie akceptuje już podstawowego zapisu traktatu, a nawet dąży obecnie do rozwoju
nowej broni nuklearnej.
Traktat zakładał również zobowiązanie do przestrzegania kilku innych umów:
traktatu o całkowitym zakazie prób z bronią nuklearną, który został odrzucony
przez republikański Senat w 1999 roku i nie znajduje się obecnie na liście
porozumień, którymi George W. Bush miałby się zajmować, traktatu o
ograniczeniu systemów obrony przeciwrakietowej, który Bush unieważnił, i -
prawdopodobnie najważniejszego - traktatu o zakazie produkcji materiałów
rozszczepialnych, który jak pisze Graham, oddaliłby straszne zagrożenie
powiększania „istniejących już arsenałów broni nuklearnej".
W listopadzie 2004 roku oenzetowski Komitet do spraw Rozbrojenia
zagłosował za przyjęciem traktatu stosunkiem głosów 147 do 1. Ten jeden głos
Stanów Zjednoczonych stanowi tak naprawdę weto. Umożliwia on wgląd w
priorytety planistów rządowych, jeśli chodzi o ich listę gatunków, które miałyby
przetrwać.
Wcześniej administracja Busha wysłała do Europy swojego reprezentanta,
Johna Boltona, z informacją, że długie negocjacje dotyczące wprowadzenia zakazu
używania broni biologicznej zakończyły się, ponieważ ich prowadzenie „nie leżało w
najlepszym interesie Stanów Zjednoczonych", przez co wzrosło zagrożenie
bioterrorem.
Jest to zgodne z jawnym stanowiskiem Boltona: „Kiedy Stany Zjednoczone
pełnią funkcję przywódcy, Organizacja Narodów Zjednoczonych również temu
przywództwu podlega. Jeżeli jej działania będą odpowiadać naszym interesom,
będziemy je wspierać. Jeżeli nie będą zgodne z naszymi interesami, nie będziemy
ich popierać".
Jeśli Stany Zjednoczone chcą znieważyć Europę i resztę świata, powinny
powołać Boltona na swojego ambasadora przy Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
Przy obecnie prowadzonej polityce „konfrontacja nuklearna jest
nieunikniona" - ostrzega Michael McGwire, były planista NATO, w lutowym
numerze „International Affairs" z 2005 roku, czasopiśmie wydawanym przez
Brytyjski Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych. „W porównaniu z kosztami
globalnego ocieplenia, koszty eliminacji broni nuklearnej byłyby niewielkie - pisze
McGwire. - Ale skutki katastrofy, jaką byłaby globalna wojna nuklearna,
wielokrotnie przewyższyłyby skutki postępujących zmian klimatu, ponieważ
rezultat takiego konfliktu byłby natychmiastowy i nie dałoby się go w żaden sposób
złagodzić. Ironia tej sytuacji polega na tym, że mamy możliwość wyeliminowania
zagrożenia globalną wojną nuklearną, natomiast zmian klimatycznych uniknąć się
nie da".
Ostrzeżenia Mc Gwire'a są powtarzane po tej stronie Atlantyku przez Sama
Nunna, byłego senatora Partii Demokratycznej i przewodniczącego senackiej
Komisji do spraw Służb Wojskowych, osobę, która jest autorytetem w dziedzinie
kontroli zbrojeń i wysiłków na rzecz usunięcia zagrożenia wojną nuklearną. „Szanse
na przypadkowy, spowodowany błędem lub zainicjowany przez nieuprawnione
osoby atak nuklearny mogą wzrosnąć" - napisał Nunn w „Financial Times" w
grudniu 2004 roku. W rezultacie polityki, która pozostawiła „przetrwanie Ameryki
[zależnym od] dokładności rosyjskiego systemu ostrzegania i od rosyjskich
dowódców i rosyjskiej kontroli [... ] ponosimy niepotrzebne ryzyko Armagedonu na
własne życzenie".
W tle wywodów Nunna jest prowadzona zdecydowana ekspansja programów
militarnych Stanów Zjednoczonych, zaburzających równowagę strategiczną w
sposób, który może spowodować, że stanie się „bardziej prawdopodobne", że Rosja
„rozpocznie atak na podstawie ostrzeżenia, bez sprawdzenia, czy to ostrzeżenie jest
prawdziwe czy też nie". Zagrożenie wzrasta jeszcze bardziej, dodaje Nunn, gdyż
„rosyjski system wczesnego ostrzegania jest przestarzały, a w związku z tym rośnie
prawdopodobieństwo, że przekaże on fałszywy alarm o zbliżających się pociskach".
Inną obawą jest to, że broń nuklearna może prędzej czy później trafić w ręce
grup terrorystycznych, co jest bardziej prawdopodobne przez to, że rosyjski arsenał
nuklearny, ze względu na zapewnienie Rosji możliwości działań odwetowych wobec
Stanów Zjednocoznych, jest rozproszony na wielkim obszarze, a materiały
rozszczepialne są często transportowane z miejsca na miejsce. „Ten ciągły ruch
stanowi dużą słabość, gdyż transport jest piętą achillesową systemu bezpieczeństwa
związanego z bronią nuklearną" - zauważa Bruce Blair, prezes mającego siedzibę w
Waszyngtonie Center for Defense Information (organizacji pozarządowej, która
zajmuje się analizą wyścigu zbrojeń i rozprzestrzeniania broni masowego rażenia),
a wcześniej osoba odpowiedzialna za wdrożenie do produkcji pocisku Mi- nuteman.
Blair mówi o możliwym scenariuszu, że „terroryści przejmą taką broń w czasie jej
transportu między fabryką a wyrzutnią".
„Ryzyko to dotyczy nie tylko terytorium Rosji - dodaje Blair. - Problemy z
systemami wczesnego ostrzegania i systemami kontroli, które są plagą w
Pakistanie, Indiach i innych krajach budujących arsenały nuklearne, są jeszcze
bardziej dotkliwe, [i] w miarę jak kraje te stają na krawędzi sytuacji, kiedy mogą
nacisnąć nuklearny guzik, będzie rosło zagrożenie, związane z przejęciem ich broni
atomowej przez terrorystów". Wszystko to sprawia, że pozostaje nam „tylko czekać,
kiedy zdarzy się incydent", jak konkluduje Blair.
Terror państwowy i inne formy zagrożenia oraz wykorzystywanie siły
doprowadziły świat na skraj nuklearnego unicestwienia. Organizacja Narodów
Zjednoczonych powinna odpowiedzieć na wezwanie Bertranda Russella i Alberta
Einsteina sprzed pięćdziesięciu lat: „Oto więc problem, który wam przedstawiamy,
nagi i straszny, i nieunikniony: czy unicestwimy rasę ludzką, czy też ludzie
wyrzekną się wojny".
Opieka socjalna nie jest w kryzysie
29 MAJA 2005 ROKU
W debacie na temat opieki socjalnej przedstawiciele prezydenta Busha odnotowali
już na swoim koncie pewne zwycięstwa, przynajmniej na krótką metę.
George W. Bush i Karl Rove, zastępca szefa personelu, odnieśli sukces,
przekonując większość Amerykanów, w tym ponad dwie trzecie studentów, że jest
pewien poważny problem z opieką socjalną, który zmusza do rozważenia
rządowego programu prywatnych kont w miejsce publicznego systemu
emerytalnego. Naród się wystraszył, podobnie jak wystraszył się nieuchronnego
zagrożenia ze strony Saddama Husajna i jego broni masowego rażenia. Presja na
polityków rośnie, gdyż liderzy amerykańskiej Izby Reprezentantów mają nadzieję,
że uchwalą nową legislację w zakresie opieki socjalnej do końca czerwca 2005 roku.
Warto być może zauważyć, że nasz system opieki socjalnej jest jednym z
najmniej hojnych spośród krajów rozwiniętych, jak wynika z nowego raportu
Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Ograni- sation for Economic Co-
Operation and Development) przy Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Administracja Busha chce „zreformować" opiekę socjalną, co oznacza jej
demontaż. Propaganda rządowa tworzy w mediach „kryzys fiskalny", który w
większości jest wymysłem. Jeśli pojawi się jakiś problem w odległej przyszłości, to
będzie go można pokonać prostymi metodami, takimi jak zniesienie ograniczeń
progresywnej stawki podatku.
Oficjalnie mówi się o tym, że pokolenie powojennego wyżu demograficznego
(osoby urodzone po drugiej wojnie światowej) doprowadzi do większego obciążenia
systemu, ponieważ stosunek osób pracujących do osób starszych się obniży. To
akurat jest prawda. Ale co się działo z tym pokoleniem, zanim nie osiągnęło ono
wieku dwudziestu lat? Czy nie utrzymywały ich osoby wtedy pracujące? Abyliśmy
wówczas znacznie biedniejszym społeczeństwem.
W latach sześćdziesiątych XX wieku zmiany demograficzne stwarzały pewien
problem, ale nie kryzys. Z wyżem demograficznym poradzono sobie dzięki
większym wydatkom na szkoły i inne instytucje służące wychowywaniu dzieci.
Problem nie był duży, zanim pokolenie to nie ukończyło dwudziestu lat, dlaczego
więc miałby być większy, kiedy będzie miało lat siedemdziesiąt lub
dziewięćdziesiąt?
Istotnym wyznacznikiem jest tutaj odsetek osób pracujących w danym
społeczeństwie. Ten odsetek był najmniejszy w 1965 roku. Kolejny tak niski poziom
jest przewidziany najwcześniej w 2080 roku, zgodnie z szacunkami administracji
opieki społecznej. Przewidywania tak odległej przyszłości nie mają znaczenia.
Co więcej, deficyt finansowy systemu, jaki może wyniknąć z konieczności
opieki społecznej nad osobami starszymi z wyżu lat powojennych, został już dziś
pokryty przez wzrost podatków od osób fizycznych w 1983 roku, który został
dokonany właśnie w tym celu. A do czasu kiedy ostatnia osoba z pokolenia
powojennego wyżu odejdzie z tego świata, społeczeństwo będzie znacznie bogatsze,
gdyż każdy pracujący będzie wytwarzał nieporównywalnie więcej zasobów.
Innymi słowy, kryzys tak naprawdę mamy już za sobą. A wszystko, co
nadciąga, można rozwiązać za pomocą takiej czy innej korekty.
Tymczasem wyłania się inny rzeczywisty kryzys fiskalny, mianowicie opieka
zdrowotna. Stany Zjednoczone mają jeden z najbardziej niewydajnych systemów
opieki zdrowotnej rozwiniętego świata, w którym koszty per capita są znacznie
wyższe niż w innych krajach i w którym usługi są na znacznie niższym poziomie.
System opieki zdrowotnej jest prywatny i to jest jeden z powodów jego
niewydolności, gdyż koszty administrowania takim systemem są zdecydowanie
wyższe niż koszty administrowania programem Medicare (rządowy program opieki
zdrowotnej, który jest w Stanach Zjednoczonych alternatywą dla programów
prywatnych) czy publicznymi programami opieki zdrowotnej w innych krajach.
Wysokie koszty to tylko jedna z wielu innych wad prywatnego systemu opieki
zdrowotnej.
Ale „reforma" systemu opieki zdrowotnej nie znajduje się w programie Busha.
Pojawia się zatem paradoks: prawdziwy i bardzo poważny kryzys fiskalny nie jest
kryzysem, a to, co kryzysem nie jest, wymaga drastycznych działań, aby pogorszyć
funkcjonowanie wydajnego systemu, który jest całkiem zdrowy.
Racjonalni obserwatorzy zaczną poszukiwać różnic między systemem opieki
społecznej i systemami opieki zdrowotnej, które będą mogły wytłumaczyć ten
paradoks.
Niektóre powody wydają się oczywiste. Nie można ruszać systemu opieki
zdrowotnej, który znajduje się pod kontrolą firm ubezpieczeniowych i korporacji
farmaceutycznych. Taki system jest odporny i będzie odporny nawet wtedy, kiedy
będzie stwarzał ogromne problemy finansowe (zupełnie inne niż koszty osobowe),
dopóki jakiś inny sektor o wielkiej sile finansowej, na przykład przemysł
produkcyjny, nie wejdzie w tę dziedzinę lub - lepiej - dopóki formalne instytucje
demokratycznego społeczeństwa nie zaczną wystarczająco dobrze działać dla dobra
tego społeczeństwa, aby dobro to było brane pod uwagę przy tworzeniu polityki.
Inny powód: opieka socjalna nie ma większej wartości dla bogatych, chociaż
jest niezbędna dla przetrwania ludzi pracy, ludzi biednych, tych, którzy pozostają
na utrzymaniu takich osób, oraz dla osób niepełnosprawnych. A jako program
rządowy ma tak niskie koszty administrowania, że nie ma nic do zaoferowania
instytucjom finansowym. Przynosi on korzyść tylko „szerokim masom
społecznym", a nie „zamożnym obywatelom", używając języka Thorsteina Veblena.
System opieki zdrowotnej działa jednak bardzo dobrze dla tych ludzi, którzy
są ważni. Opieka medyczna jest tak naprawdę racjonowana przez bogactwo, a
ogromne zyski płyną do prywatnych firm dzięki praktykom zarządczym
nastawionym na zyski, a nie na opiekę zdrowotną. Szerokim masom społecznym
można udzielać wykładów o odpowiedzialności.
Amerykański Kongres wprowadził niedawno przepisy reformujące zasady
bankructwa, które są znacznie mniej korzystne dla szerokich mas społecznych.
Mniej więcej połowa ogłaszanych w Stanach Zjednoczonych bankructw
obywatelskich jest spowodowana wysokimi kosztami leczenia.
Opinia publiczna i oficjalna polityka ponownie są w konflikcie. Tak jak w
przeszłości, większość Amerykanów opowiada się za powszechnym ubezpieczeniem
zdrowotnym. Podając jeden choćby przykład - w 2003 roku, w badaniach opinii
społecznej przeprowadzonych przez Washington Post i telewizję ABC, 80 procent
respondentów uznało powszechną opiekę zdrowotną za sprawę „ważniejszą niż
niskie podatki".
Abstrahując zupełnie od powyższych opinii, należy stwierdzić, że opieka
socjalna opiera się na wyjątkowo niebezpiecznej zasadzie - trosce o to, aby
niepełnosprawna wdowa na drugim końcu miasta miała co jeść. „Reformatorzy"
opieki socjalnej woleliby raczej, abyśmy koncentrowali się na maksymalizowaniu
własnej konsumpcji i na posłuszeństwu władzy. Troska o innych oraz przyjmowanie
odpowiedzialności za takie sprawy, jak zdrowie i emerytury, to dla nich kwestie
głęboko wywrotowe.
Ukryte zamiary w wojnie w Iraku
1 LIPCA 2005 ROKU
W swoim przemówieniu z 28 czerwca 2005 roku prezydent Bush przekonywał, że
inwazja na Irak została przeprowadzona jako część „światowej wojny z
terroryzmem", którą toczą Stany Zjednoczone. W rzeczywistości, jak się
spodziewano, inwazja zwiększyła zagrożenie terroryzmem, być może nawet
znacznie.
Półprawdy, błędne informacje i ukryte zamiary charakteryzują oficjalne
komunikaty w sprawie amerykańskich motywów rozpoczęcia wojny w Iraku od
samego jej początku. Ostatnie rewelacje na temat pośpiechu, z jakim wszczęto
wojnę, są jeszcze bardziej wyraźne pośród chaosu, który pustoszy kraj i stanowi
zagrożenie dla regionu, a właściwie dla całego świata.
W 2002 roku Stany Zjednoczone i Wielka Brytania proklamowały swoje
prawo do inwazji na Irak, gdyż kraj ten rozwijał broń masowego rażenia. Było to
„jedyne pytanie", jak nieustannie podkreślali Bush, premier Blair i ich
współpracownicy. Była to też jedyna podstawa uzyskania przez Busha zgody od
Kongresu na użycie siły.
Odpowiedź na to „jedyne pytanie" pojawiła się krótko po inwazji, kiedy
niechętnie przyznano: broń masowego rażenia nie istniała. Szybko jednak rząd i
doktrynalne media spreparowały nowe powody i usprawiedliwienia wojny.
„Amerykanie nie lubią myśleć o sobie jak o agresorach, ale właśnie z brutalną
agresją mieliśmy do czynienia w Iraku" - stwierdził John Pra- dos, ekspert w
dziedzinie bezpieczeństwa narodowego i wywiadu, w swojej książce Hoodwinked
po dokładnym przestudiowaniu dokumentów. Prados opisuje „plan przekonania
Ameryki i świata, że wojna w Iraku była konieczna i pilna", realizowany przez
Busha jako „studium przypadku nieuczciwości rządu [... ] która wymagała
ewidentnie nieprawdziwych komunikatów przekazywanych opinii publicznej i
bezczelnej manipulacji informacjami wywiadowczymi".
Wewnętrzne pismo z Downing Street, które i maja 2005 roku opublikował
„Sunday Times", oraz inne dostępne od niedawna tajne dokumenty to dodatkowe
dowody oszustwa.
Pismo powstało po spotkaniu gabinetu wojennego Blaira, które odbyło się 23
lipca 2002 roku, na którym sir Richard Dearlove, szef brytyjskiego wywiadu
zagranicznego, oświadczył, że „dane wywiadowcze i fakty były naginane na potrzeby
polityki", aby uprawomocnić rozpoczęcie wojny w Iraku.
Pismo to zawiera również wypowiedź brytyjskiego ministra obrony, Geoffa
Hoona, który powiedział, że „Stany Zjednoczone rozpoczęły już działania «mające
przygwoździć» Irak, aby wywrzeć presję na reżim".
Brytyjski dziennikarz Michael Smith, który dotarł do tego pisma i opublikował
je, rozwinął temat w następnych artykułach. „Przygważ- dżanie" to obejmowało
najwyraźniej kampanię powietrzną koalicji, która miała sprowokować Irak do
działania, nazwanego w piśmie casus belli (pretekst do wypowiedzenia wojny).
Samoloty rozpoczęły bombardowania południowego Iraku w maju 2002 roku -
zrzucono w tym miesiącu 10 ton bomb, zgodnie z oficjalnymi danymi rządu
brytyjskiego. „Przygważ- dżanie" specjalnie rozpoczęło się pod koniec sierpnia (we
wrześniu zrzucono 54,6 ton bomb).
„Innymi słowy, Bush i Blair rozpoczęli swoją wojnę nie w marcu 2003 roku,
jak wszyscy wierzą, ale pod koniec sierpnia 2002 roku, sześć tygodni przed
zatwierdzeniem przez Kongres akcji militarnej przeciw Irakowi" - pisze Smith.
Bombardowania przedstawiano jako działania obronne mające ochronić
samoloty koalicji w strefie zakazu lotów. Irak składał protesty w Organizacji
Narodów Zjednoczonych, ale nie dał się wciągnąć w pułapkę odwetu
1
.
Dla strategów ze Stanów Zjednoczonych i z Wielkiej Brytanii inwazja na Irak
miała o wiele większe znaczenie niż „wojna z terrorem". Wiele informacji można
znaleźć w agencjach wywiadowczych tych państw. W przeddzień inwazji, w
poufnym dokumencie stworzonym przez Narodową Radę Wywiadu (National
Intelligence Council, NIC), która jest centrum stratę-
gicznej działalności wywiadowczej, „przewidziano, że inwazja na Irak pod
zwierzchnictwem Stanów Zjednoczonych zwiększy poparcie dla polityków
islamskich i doprowadzi do głębokich podziałów w irackim społeczeństwie,
podatnym na agresywny wewnętrzny konflikt" - pisali we wrześniu 2004 roku w
„New York Timesie" Douglas Jehl i David E. Sanger.
W grudniu 2004 roku, o czym doniósł Jehl kilka tygodni później, Narodowa
Rada Wywiadu ostrzegała, że „konflikt w Iraku i inne możliwe konflikty w
przyszłości przyczynią się do zdobycia przez grupy terrorystyczne nowych
członków, terenów do szkoleń i wiedzy technicznej oraz poszerzą bazę językową
grup terrorystycznych nowej klasy, dla których przemoc polityczna stanie się celem
samym w sobie".
Gotowość najważniejszych strategów do wystawienia się na ryzyko częstszych
ataków terrorystycznych nie oznacza oczywiście, że są oni zadowoleni z takich
rezultatów. Oznacza to raczej, że nie są one dla nich bardzo istotne w osiąganiu
innych celów, takich jak kontrolowanie jednych z największych światowych złóż
surowców energetycznych.
Jeśli Stany Zjednoczone utrzymają kontrolę nad Irakiem, gdzie znajdują się
drugie pod względem wielkości na świecie zasoby ropy naftowej oraz jedne z
największych złóż innych surowców energetycznych, wzmocni to zdecydowanie
strategiczne znaczenie Stanów Zjednoczonych i ich wpływ na głównych rywali w
obecnym trójpolarnym świecie, który kształtuje się od trzydziestu lat:
zdominowana przez Stany Zjednoczone Ameryka Północna, Europa oraz Azja
Północno-Wschodnia, powiązana z gospodarkami Azji Południowej i Azji
Południowo-Wschodniej.
To racjonalne rozumowanie, oczywiście przy założeniu, że przetrwanie
człowieka nie jest szczególnie istotne w porównaniu z posiadaniem na krótko
władzy i bogactwa. I nie jest to nic nowego. Taka polityka zdarzała się już w historii.
Jedyną różnicą między czasami współczesnymi a historią jest to, że w dobie broni
nuklearnej stawka jest nieporównywalnie większa.
PRZYPISY
1.
W kwestii bezprawnego wprowadzenia strefy zakazu lotów i groźnych
skutków tego kroku dla ludności cywilnej odsyłam do książki von Sponecka
Dif- ferent Kind of War z 2006 roku.
Dziedzictwo Hiroszimy i współczesny
terror
2 SIERPNIA 2005 ROKU
Przypadająca w tym miesiącu rocznica zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę i
Nagasaki zmusza do trzeźwej refleksji i zarazem do szczerej nadziei, że ten horror
nigdy się nie powtórzy. Przez sześćdziesiąt lat atak atomowy na japońskie miasta
nękał światową wyobraźnię, ale najwyraźniej nie aż tak mocno, żeby strach ten
doprowadził do ograniczenia rozwoju i rozszerzania bardziej zabójczej broni
masowego rażenia.
Podobne obawy, które prezentowano w literaturze technicznej na długo przed
wydarzeniami z 11 września, dotyczą tego, że broń nuklearna wcześniej czy później
może wpaść w ręce grup terrorystycznych.
Niedawne zamachy terrorystyczne w Londynie w lipcu 2005 roku są jeszcze
jednym ostrzeżeniem, w jaki sposób może następować eskalacja ataków
odwetowych - nieprzewidzianie, doprowadzając nawet do wydarzeń znacznie
gorszych niż te, które nastąpiły w Hiroszimie i Nagasaki.
Światowe mocarstwo samo sobie przyznaje prawo do wypowiadania wojen
według własnego uznania, zgodnie z doktryną „spodziewanej konieczności
samoobrony", która obejmuje każdą ewentualność, jaką uzna ono za wystarczającą.
Środki do niszczenia przeciwnika mają być nieograniczone.
Wydatki wojskowe Stanów Zjednoczonych są mniej więcej na takim samym
poziomie jak wydatki wojskowe całej reszty świata, z kolei sprzedaż uzbrojenia
przez trzydzieści osiem północnoamerykańskich firm (z których tylko jedna jest w
Kanadzie) to ponad 60 procent światowego handlu bronią (od 2002 roku nastąpił
wzrost o 25 procent).
Trwają wysiłki, aby umocnić tę cienką nić, na której wisi nasze przetrwanie.
Najważniejszym działaniem było przyjęcie w 1970 roku traktatu
o nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia. Regularnie zwoływana
konferencja w sprawie traktatu, organizowana co pięć lat, odbyła się ostatnio w
Stanach Zjednoczonych w maju 2005 roku.
Istnienie traktatu jest zagrożone, głównie dlatego, że kraje dysponujące
bronią nuklearną nie są w stanie go dotrzymać, szczególnie zapisów artykułu
czwartego, zgodnie z którym są one zobowiązane do podejmowania działań „w
dobrej wierze" w celu wyeliminowania broni nuklearnej. Stany Zjednoczone są w
czołówce państw, które odmawiają stosowania zapisów artykułu czwartego
traktatu. Mohamed ElBaradei, szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej,
podkreśla, że „niechęć jednej ze stron do wypełnienia swoich zobowiązań rodzi
niechęć pozostałych stron".
Były prezydent Jimmy Carter oskarżył Stany Zjednoczone o to, że „są
głównym sprawcą erozji traktatu. Przekonując, że chronią świat przed groźbą
rozwijania broni nuklearnej przez Irak, Libię, Iran czy Koreę Północną, przywódcy
amerykańscy nie tylko znieśli u siebie ograniczenia wynikaj ące z traktatu, ale
również mają plany testowania i rozwoju nowych broni, w tym pocisków
antybalistycznych, pocisków penetrujących pod powierzchnią ziemi i tam
wybuchających, zwanych «niszczycielami bun- krów», i być może również nowych
«małych» bomb. Zwolnili się również od wcześniejszych zobowiązań i obecnie
grożą, że pierwsi użyją broni nuklearnej przeciw państwom, które jej nie mają".
W ciągu lat, które upłynęły od zniszczenia Hiroszimy, zagrożenie to
wielokrotnie niemal się urzeczywistniło. Najbardziej znaną sprawą był kubański
kryzys rakietowy z października 1962 roku, „najniebezpieczniejsza chwila w
dziejach ludzkości", jak w 2002 roku zauważył na konferencji w Hawanie Arthur
Schlesinger, historyk i były doradca prezydenta Johna F. Kennedy'ego.
Świat był „o włos od nuklearnej zagłady" - wspomina Robert McNa- mara,
minister obrony za prezydentury Kennedy'ego, który również brał udział w
konferencji w Hawanie. W majowo-czerwcowym wydaniu pisma „Foreign Affairs" z
2005 roku jego wspomnieniom towarzyszy ostrzeżenie o „nadchodzącej
apokalipsie".
McNamara uważa „obecną politykę Stanów Zjednoczonych w sprawie broni
nuklearnej za niemoralną, nielegalną, niepotrzebną z militarnego punktu widzenia
i ogromnie niebezpieczną", stwarzającą „ryzyko dla innych narodów i dla nas
samych, którego nie możemy akceptować", zarówno ryzyko „przypadkowego lub
niezamierzonego odpalenia pocisków nuklearnych", które jest „nie akceptowalnie
wysokie", jak i ryzyko stania się celem nuklearnego ataku terrorystów. McNamara
podpisuje się pod opinią wyrażoną przez Williama Perry'ego, ministra obrony
pełniącego swoją funkcję za prezydentury Billa Clintona, że „istnieje ponad
pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo nuklearnego ataku na cele w
Stanach Zjednoczonych w ciągu najbliższej dekady".
Podobne opinie są często wyrażane przez znanych analityków. W książce
Nuclear Terrorism z 2004 roku Graham Allison, ekspert do spraw stosunków
międzynarodowych na Uniwersytecie Harvarda, mówi o „powszechnym
przekonaniu wśród osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo narodowe" - do
których i on należy - że atak z wykorzystaniem „brudnej bomby" jest
„nieunikniony", a atak z wykorzystaniem bomby nuklearnej jest wysoce
prawdopodobny, jeśli materiały rozszczepialne - niezbędne do produkcji ładunków
nuklearnych - nie będą bezpiecznie odzyskiwane i strzeżone. Allison mówi o
częściowym sukcesie, jakim zakończyły się wysiłki zmierzające do takiej kontroli,
podjęte na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku z inicjatywy senatorów Sama
Nunna i Richarda Lugara, a które zostały zniweczone już w pierwszych dniach
urzędowania administracji Busha, kiedy sparaliżował je, jak to nazywa senator
Joseph Biden, „ideologiczny idiotyzm".
Waszyngtońska administracja odłożyła na bok programy zmierzające do
nierozprzestrzeniania broni nuklearnej i poświęca swoją energię i zasoby na to, aby
uwikłać kraj w wojnę, uciekając się przy tym do oszustwa, a następnie na to, aby
opanować katastrofę, jaką spowodowała w Iraku. Groźby i stosowanie siły
zachęcają do prac nad rozwijaniem broni nuklearnej, podobnie jak do
terrorystycznych akcji dżihadu.
Przeprowadzona na wysokim szczeblu analiza „wojny z terrorem" dwa lata po
inwazji „skoncentrowała się na kwestii poradzenia sobie z nowym pokoleniem
terrorystów, szkolonych w Iraku w ciągu ostatnich dwóch lat", jak pisze Susan B.
Glasser w „Washington Post". I dodaje: „Wysocy urzędnicy rządowi coraz częściej
mówią o przewidywanym przez siebie, jak to zostało nazwane, «napływem świeżej
krwi», czyli powrotem setek tysięcy wyszkolonych w Iraku bojowników dżihadu do
ich rodzinnych krajów na Bliskim Wschodzie lub w Europie Zachodniej. «To nowa
część nowego równania», powiedział były wysoki urzędnik administracji Busha.
«Jeśli nie wiadomo, kim są ci ludzie w Iraku, to jak ich zlokalizować w Stambule
lub w Londynie?»".
Amerykański specjalista do spraw terroryzmu, Peter Bergen, twierdzi w
„Boston Globe", że „prezydent ma rację, że Irak to główny front w wojnie z
terroryzmem, ale jest to front, który sami stworzyliśmy".
Krótko po zamachach w Londynie Chatham House, najważniejsza w Wielkiej
Brytanii instytucja zajmująca się sprawami międzynarodowymi, opublikowała
wyniki badań, z których wynika oczywisty wniosek - z oburzeniem odrzucany przez
rząd - że „Wielka Brytania jest narażona na szczególne ryzyko, gdyż jest
najbliższym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, wysłała swoje wojska na misję
wojskową przeciw talibom w Afganistanie i na wojnę w Iraku [... ] i jest pasażerem
na tylnym siodełku motocykla" amerykańskiej polityki.
Prawdopodobieństwo mogącej wkrótce nastąpić apokalipsy trudno
realistycznie oszacować, ale z pewnością dla każdej trzeźwo myślącej osoby jest ono
zbyt duże, żeby zachować spokój. Podczas kiedy takie spekulacje nie mają sensu,
reakcja na zagrożenie kolejną Hiroszimą z pewnością ma sens. Przeciwnie, jest ona
pilna, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, z powodu szczególnej roli
Waszyngtonu w przyspieszaniu wyścigu do destrukcji przez rozszerzanie swojej
zbrojnej dominacji, największej w historii, wspomaganej przez politykę
agresywnego militaryzmu, zarówno w słowach, jak i w czynach, co jest właściwie
zaproszeniem do katastrofy.
11 września i doktryna szlachetnych
zamiarów
30 SIERPNIA 2005 R O K U
Nie jest łatwym zadaniem zrozumieć stosunki międzyludzkie. W niektórych
wypadkach jest to trudniejsze niż rozwiązanie problemów, z jakimi zmagają się
nauki przyrodnicze. Matka Natura nie udziela gotowych odpowiedzi, ale
przynajmniej nie przechodzi samej siebie w tworzeniu przeszkód w zrozumieniu
swoich poczynań.
W stosunkach międzyludzkich jest konieczne odkrywanie i usuwanie
przeszkód powstałych wskutek obowiązujących doktryn, do czego trzeba użyć
pewnych środków, które biorą się bezpośrednio z koncentracji siły. Czasami
przyznaje się to wprost, jak uczynił Samuel Huntingon, profesor prawa
administracyjnego z Harvardu, który wyjaśnił, jaką funkcję spełniało zagrożenie ze
strony Związku Radzieckiego w 1981 roku, kiedy administracja Reagana rozkręcała
zimną wojnę. „Być może trzeba będzie przedstawić [interwencję i inne działania
militarne] w taki sposób, aby spowodować mylne wrażenie, że wrogiem, z którym
się walczy, jest Związek Radziecki - pisał. Właśnie w ten sposób Stany Zjednoczone
postępują już od czasów doktryny Trumana".
Systemy doktrynalne najczęściej przedstawiają swoich wrogów jako diabłów
wcielonych w celu wsparcia wysiłków marketingowych. Takie ich
charakteryzowanie czasem jest trafne, ale zbrodnie rzadko są źródłem uciekania się
do siły w walce z celem, który stoi na drodze realizacji bieżących planów.
Najnowszą ilustracją takiego postępowania jest Saddam Husajn - bezbronny
cel przedstawiany jako ogromne zagrożenie dla naszego istnienia, który był
powiązany z zamachami z 11 września i który znowu nas zaatakuje.
W1982 roku administracja Reagana wykreśliła, będący pod rządami Saddama,
Irak z listy państw wspierających terroryzm, a uczyniła tak po to, aby można było
rozpocząć wysyłanie militarnej i wszelkiej innej pomocy dla tego zbrodniczego
tyrana. Pomoc ta, która między innymi obejmowała środki do produkcji broni
masowego rażenia, była kontynuowana długo po największych zbrodniach
dokonanych przez Saddama i po zakończeniu jego wojny z Iranem. Wyczyn ten,
raczej znany, podpada pod „milczącą umowę, że «nie byłoby dobrze» wspominać o
tym akurat fakcie", mówiąc słowami Orwella.
Trzeba tworzyć fałszywe wrażenie nie tylko w stosunku do aktualnych
„wielkich szatanów", ale również co do własnej wyjątkowej szlachetności.
Szczególnie agresja i terror muszą być przedstawiane jako samoobrona i jako
oddanie dla wielkich wizji.
Japoński cesarz Hirohito w deklaracji kapitulacji w sierpniu 1945 roku mówił
do swoich poddanych: „Wypowiedzieliśmy wojnę Ameryce i Wielkiej Brytanii, gdyż
naszym prawdziwym pragnieniem było zapewnienie Japonii ochrony, a wschodniej
Azji stabilizacji, i dalecy byliśmy od myśli o naruszaniu suwerenności innych
państw lub poszerzaniu własnych terytoriów".
Historia międzynarodowych zbrodni jest przepełniona podobnymi
szlachetnymi zamiarami niemal na wskroś. W1935 roku, kiedy nadciągały czarne
chmury nazizmu, Martin Heidegger wzywał Niemcy, aby uprzedziły „zagrożenie
wojenne, które rodzi się" poza ich granicami. Dzięki odrodzonej pod rządami
nazistów „nowej duchowej energii" Niemcy były w końcu zdolne „podjąć się
historycznej misji" obrony świata przed „unicestwieniem" przez „obojętne masy"
zewsząd, szczególnie z Ameryki i Rosji.
Nawet osoby najbardziej inteligentne i cechujące się najwyższą moralnością
ulegają tej patologii. W szczytowym okresie brytyjskich zbrodni w Indiach i Chinach
John Stuart Mili, człowiek, który doskonale o tych zbrodniach wiedział, napisał
swój klasyczny esej o interwencjach humanitarnych, w którym ponaglał Wielką
Brytanię do jak najszybszego podjęcia się takiej misji - nawet jeśli będzie ona
„uznana za hańbę" przez zacofane narody Europy, które nie potrafią pojąć, że
Anglia jest „awangardą świata", narodem, który działa jedynie „w służbie innym",
sama ponosząc koszt zaprowadzenia pokoju i sprawiedliwości na świecie.
Wizerunek jedynego sprawiedliwego wydaje się niemal wszechobecny. W
Stanach Zjednoczonych jednym ze stałych tematów jest poświęcenie w
zaprowadzaniu demokracji i niepodległości cierpiącemu światu.
W świecie nauki i w mediach powszechny jest pogląd, że amerykańska
polityka zagraniczna oscyluje między dwiema sprzecznymi tendencjami. Jedna z
nich jest nazywana Wilsonowskim idealizmem (od Wilsona Woodrowa, prezydenta
Stanów Zjednoczonych w czasie pierwszej wojny światowej), opartym na
szlachetnych intencjach. Druga to trzeźwy realizm, który mówi, że musimy zdać
sobie sprawę z ograniczenia naszych szlachetnych zamiarów. Te dwie tendencje to
jedyne, jakie istnieją.
Bez względu na retorykę, trudno nie dostrzec elementów prawdy w obserwacji
historyka Arno Mayera, że od 1947 roku Ameryka jest głównym sprawcą „terroru
państwowego" i innych „łobuzerskich działań", wywołując niezmierne krzywdy,
„zawsze w imię demokracji, wolności i sprawiedliwości".
Dla Stanów Zjednoczonych wrogiem od dawien dawna pozostaje niezależny
nacjonalizm, szczególnie kiedy istnieje obawa, że stanie się on „wirusem" siejącym
chorobę, mówiąc językiem Henryego Kissingera, którego ten używał, opisując
demokrację socjalistyczną w Chile, zaprowadzaną po wyborze Salvadora Allende na
urząd prezydenta w 1970 roku. Wirus ten musiał być zatem wykorzeniony - i został
wykorzeniony 11 września 1973 roku, w dniu, który często jest nazywany w Ameryce
Łacińskiej „pierwszym 11 września".
Tego właśnie dnia, po latach działalności wywrotowej prowadzonej przez
Stany Zjednoczone, wojska dowodzone przez generała Augusta Pino- cheta
zaatakowały pałac prezydenta Chile. Allende zginął, a ścisłej popełnił samobójstwo,
nie chcąc paść ofiarą ataku, który obalił najstarszą i najbardziej żywą demokrację
Ameryki Łacińskiej. Pinochet ustanowił brutalny reżim. Oficjalna liczba ofiar
śmiertelnych tego „pierwszego 11 września" wyniosła 3,2 tysiąca osób, rzeczywistą
liczbę ofiar powszechnie szacuje się na dwa razy tyle. W stosunku do liczby
mieszkańców jest ona równoważna 50-100 tysiącom ofiar w Stanach
Zjednoczonych. Ofiarami okrutnych tortur padło później 30 tysięcy osób, jak się
szacuje, co odpowiada, w stosunku do liczby mieszkańców, 700 tysiącom ofiar
tortur w Stanach Zjednoczonych.
Waszyngton zdecydowanie popierał reżim Pinocheta i odegrał niepoślednią
rolę w jego początkowym sukcesie. Wkrótce po tym Pinochet szybko przystąpił do
integracji państw Ameryki Łacińskiej popieranych przez Stany Zjednoczone,
rządzonych przez wojskowych dyktatorów, w międzynarodową sieć państw
stosujących terroryzm państwowy, zwaną „Operacją Kondor", która siała
spustoszenie w Ameryce Łacińskiej.
Jest to jedna ze zbyt licznych ilustracji „lansowania demokracji" na tej półkuli
i wszędzie indziej.
W tej chwili każe się nam wierzyć, że misja Stanów Zjednoczonych w
Afganistanie i Iraku to zaprowadzanie tam demokracji.
„To nieprawda, że « muzułmanie nienawidzą naszej wolności», oni raczej
nienawidzą naszej polityki" - głosi raport opublikowany we wrześniu 2004 roku
przez Radę Naukową Obrony (Defense Science Board, DSB), która jest ciałem
doradczym Pentagonu, dodając, że „kiedy dyplomacja amerykańska mówi o
zaprowadzaniu demokracji wśród społeczności islamskich, jest to widziane jako
hipokryzja dla własnych celów". W oczach muzułmanów, czytamy dalej w raporcie,
„amerykańska okupacja Afganistanu i Iraku nie doprowadziła tam do demokracji, a
jedynie do większego chaosu i cierpień".
David Gardner w swoim artykule w „Financial Times" w lipcu 2005 roku,
cytując powyższy raport, pisze: „W większości Arabowie są przekonani, że to Osama
bin Laden obalił status quo, nie George W. Bush, [ponieważ] ataki z 11 września
sprawiły, że Zachód i jego arabscy despotyczni sojusznicy nie mogli już dłużej
ignorować układu politycznego, który zrodził ślepą nienawiść wobec nich". Ten sąd
może się okazać zbyt optymistyczny.
Nie powinno dziwić, że Stany Zjednoczone, podobnie jak inne mocarstwa
kiedyś i obecnie, działają w imieniu strategicznych i ekonomicznych interesów
dominujących sektorów za pomocą retoryki swojego wyjątkowego poświęcenia
najwyższym wartościom.
W tle katastrofy rozgrywającej się w Iraku bezkrytyczna wiara w szlachetne
zamiary opóźnia jedynie szalenie potrzebną zmianę na lepsze w podejściu i polityce.
Administracja Busha w czasie sezonu
huraganów
30 WRZEŚNIA 2005 ROKU
W miarę jak ci, którzy przeżyli huragan Katrina, starają się odbudować swoje życie
na nowo, staje się coraz bardziej wyraźne, że katastrofę tę poprzedziła gromadząca
się od długiego czasu burza niewłaściwych priorytetów polityki.
W raporcie przygotowanym przed 11 września Federalna Agencja Zarządzania
Kryzysowego (Federal Emergency Management Agency, FEMA) wymieniała wielki
huragan, który przeszedł nad Nowym Orleanem, jako jedną z trzech najbardziej
prawdopodobnych katastrof mogących nawiedzić Stany Zjednoczone. Dwie
pozostałe to atak terrorystyczny w Nowym Jorku i trzęsienie ziemi w San
Francisco.
Nowy Orlean stał się priorytetem dla agencji w styczniu 2005 roku, kiedy jej
ówczesny dyrektor, obecnie już odwołany, Michael Brown, wrócił z Azji, gdzie
oglądał zniszczenia po tsunami. „Nowy Orlean to była największa katastrofa, o
której rozmawialiśmy - powiedział «New York Timesowi* Erie L. Tolbert, były
pracownik Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. - Mieliśmy obsesję na
punkcie Nowego Orleanu z powodu ryzyka". Rok przed uderzeniem Katriny
agencja przeprowadziła z sukcesem symulację akcji na wypadek katastrofy, jaką
byłoby zniszczenie przez huragan Nowego Orleanu, ale opracowane przez nią plany
nie zostały nigdy wdrożone.
W tym niepowodzeniu ważną rolę odegrała wojna. Oddziały Gwardii
Narodowej, które zostały wysłane do Iraku, „zabrały ze sobą mnóstwo potrzebnego
w takich sytuacjach sprzętu, w tym dziesiątki pojazdów zdolnych do poruszania się
na terenach zalanych przez wodę, samochody Humvees, tankowce i generatory,
które byłyby potrzebne na wypadek wielkiej katastrofy - donosił «Wall Street
Journal». - Wysoki rangą oficer armii amerykańskiej powiedział, że odmówiono
wysłania czwartej brygady dziesiątej Dywizji Górskiej z Fort Polk, ponieważ
jednostka ta, która liczy kilka tysięcy żołnierzy, jest w okresie przygotowań do misji
w Afganistanie".
Biurokratyczne manewry również były ważniejsze niż ryzyko katastrofy
naturalnej. Byli pracownicy Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego
opowiedzieli „Chicago Tribune", że możliwości jej działania zostały „zdecydowanie
ograniczone" za czasów prezydentury George'a W. Busha, kiedy agencja stała się
częścią Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jej środki zostały
zmniejszone, a procedury biurokratyczne się rozrosły, nastąpił „drenaż mózgów",
gdyż zdemotywowani pracownicy odeszli, na jej czele zaś stanął kumpel polityczny
Busha, który nie miał żadnych kwalifikacji. Kiedyś „jedna z najważniejszych agencji
federalnych", obecnie „nie siedzi nawet na tylnym siedzeniu", jak powiedział
„Financial Times" Erie Holdeman, dyrektor zarządu sytuacji kryzysowych w
hrabstwie King w stanie Waszyngton. .Agencja ma swoje miejsce w bagażniku
samochodu należącego do Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego".
Cięcia funduszy dokonane przez Busha w 2004 roku skłoniły Korpus
Inżynierów armii amerykańskiej do ograniczenia prac nad zabezpieczeniami przed
powodzią, w tym niezbędnym umocnieniem wałów przeciwpowodziowych, które
chroniły Nowy Orlean. W budżecie na 2005 rok przygotowanym przez rząd Busha
przewidziano kolejną znaczną redukcję nakładów na te cele - co stało się
specjalnością tego rządu, podobnie jak zdecydowane ograniczenie wydatków na
bezpieczeństwo transportu publicznego tuż przed atakiem bombowym na londyński
system transportu publicznego w lipcu 2005 roku.
Brak troski o środowisko naturalne to kolejny element, który przyczynił się do
katastrofalnych skutków huraganu. Mokradła (tereny zalewowe) pomagają
zredukować siłę huraganu i gwałtownych ulew, ale - jak napisała Sandra Postel,
ekspert w dziedzinie melioracji, w „Christian Science Monitor" - „w większości nie
istniały one w momencie uderzenia huraganu Katrina", częściowo dlatego, że
„administracja Busha w 2003 roku skutecznie realizowała wobec mokradeł politykę
«zero strat», która została zapoczątkowana przez rząd Busha seniora".
Liczba osób, które zginęły i ucierpiały z powodu huraganu Katrina, jest
niemożliwa do obliczenia, szczególnie wśród najbiedniejszych mieszkańców,
wiadomo za to na pewno, że 28 procent mieszkańców Nowego Orleanu żyje w
ubóstwie - i jest to wskaźnik ponad dwukrotnie wyższy niż średnia w całym kraju.
Podczas prezydentury Busha wskaźnik ubóstwa w Stanach Zjednoczonych wzrósł,
a opieka ze strony państwa zdecydowanie się zmniejszyła. Skutki tego były tak
porażające, że nawet prawicowe media były przerażone skalą zniszczeń, jaka
dotknęła biedną, zwłaszcza kolorową ludność.
Podczas kiedy prasa na pierwszych stronach przedstawiała obrazy ludzkiego
nieszczęścia, na dalszych donosiła, że republikańscy przywódcy bezzwłocznie
przystąpili do działań, „wykorzystując wszystkie dostępne środki i sposoby
niesienia pomocy dla zniszczonego przez huragan wybrzeża w celu zaprowadzenia
szerokich konserwatywnych działań ekonomicznych i socjalnych", jak pisał „Wall
Street Journal".
Środki te przyjęły formę zawieszenia przepisów nakazujących zapłatę przez
rządowych zleceniobiorców i przekazania przesiedlonym dzieciom voucherów -
kolejne podstępne działanie przeciwko systemowi publicznej edukacji. Obejmowały
one także zniesienie restrykcji związanych z ochroną środowiska i „zniesienie
podatków majątkowych dla ofiar śmiertelnych w stanach dotkniętych przez
huragan" - wielkie dobrodziejstwo dla osób uciekających ze slumsów Nowego
Orleanu. Wszystkie te działania udowadniają tak naprawdę, nie po raz pierwszy
zresztą, że cynizm nie ma granic.
W całej tej powodzi utonęła troska o potrzeby miast i potrzeby ludzi. Górę
bierze kwestia rozszerzania globalnej dominacji i wewnętrznej koncentracji
bogactwa i władzy.
Obrazy cierpień w Iraku czy skutków huraganu Katrina nie byłyby w stanie
pokazać konsekwencji bardziej dobitnie.
Inteligentny projekt" i jego konsekwencje
2 LISTOPADA 2005 ROKU
Prezydent George W. Bush jest zwolennikiem nauczania w szkołach zarówno teorii
ewolucji, jak i teorii „inteligentnego projektu", „po to, aby ludzie zdali sobie sprawę,
o co toczy się debata".
Zwolennicy teorii „inteligentnego projektu" wyrażają pogląd, że wszechświat
jest zbyt skomplikowany, aby mógł powstać bez udziału siły potężniejszej niż
ewolucja czy dobór naturalny. Dla krytyków „inteligentny projekt" to kreacjonizm -
dosłowna interpretacja Księgi Rodzaju - bardzo nieudana lub po prostu bezmyślna,
równie interesuj ąca, co niezrozumiała, jak to zawsze bywa z prawdą w nauce,
zanim się coś zrozumie. W związku z tym nie może być żadnej „debaty".
Nauczanie teorii ewolucji od dawna było trudne w Stanach Zjednoczonych.
Obecnie zrodził się narodowy ruch za nauczaniem teorii „inteligentnego projektu"
w szkołach. Sprawa ta miała głośną odsłonę w sądzie w Dover w stanie
Pensylwania, gdzie władze oświatowe wprowadziły na lekcjach biologii
obowiązkowy wykład o teorii „inteligentnego projektu", a rodzice, mający na
względzie zapisany w amerykańskiej konstytucji rozdział państwa od Kościoła,
zaskarżyli tę decyzję.
W interesie sprawiedliwości osoby piszące prezydentowi przemowy powinny
traktować go poważnie wtedy, kiedy każą mu twierdzić, że szkoły mają prezentować
otwarty umysł i nauczać wszystkich teorii. Jak na razie program nauczania nie
obejmuje jednego oczywistego poglądu: teorii wrogiego projektu.
W przeciwieństwie do teorii „inteligentnego projektu", na którą nie ma
żadnych dowodów, teoria wrogiego projektu jest poparta tonami empirycznych
dowodów, znacznie większą ich ilością niż teoria ewolucji Darwina, i to w zakresie
jednego kryterium: okrucieństw, z którymi mamy do czynienia w świecie.
Tak czy inaczej, tłem obecnych sporów między zwolennikami ewolucji i
„inteligentnego projektu" jest powszechne odrzucanie odkryć naukowych, co jest
zjawiskiem sięgającym daleko wstecz amerykańskiej historii i wykorzystywanym
cynicznie dla osiągania wąskich celów politycznych w ciągu ostatniego
ćwierćwiecza.
Teoria „inteligentnego projektu" rodzi pytania o to, czy jest mądrze ignorować
naukowe dowody w kwestiach najistotniejszych dla narodu i dla świata - takich jak
globalne ocieplenie.
Staromodny konserwatysta wierzyłby w wartość idei oświecenia -
racjonalności, krytycyzmu, wolności słowa, wolności do zadawania pytań - i
próbowałby przystosować je do warunków życia współczesnego społeczeństwa.
Ojcowie założyciele, którzy byli dziećmi oświecenia, bronili tych idei i w bólach
tworzyli konstytucję, która dawała wolność religijną i oddzielała państwo od
Kościoła. Stany Zjednoczone, mimo mesjanizmu prezentowanego od czasu do czasu
przez przywódców, nie są państwem teokratycznym.
W naszych czasach wrogość administracji Busha wobec naukowych dociekań
staje się dla świata ryzykowna. Katastrofa ekologiczna - bez względu na to, czy
wierzymy, że świat istnieje od czasów opisywanych w Księdze Rodzaju, czy też
istnieje od eonów - jest zbyt poważna, aby ją ignorować.
Podczas przygotowań do szczytu G8 latem 2005 roku narodowe akademie
nauk wszystkich państw grupy (w tym amerykańska), wraz z państwowymi
akademiami nauk z Chin, Indii i Brazylii, wezwały przywódców bogatych krajów do
pilnych działań mających na celu zażegnanie globalnego ocieplenia lub jego
zminimalizowanie. „Naukowe zrozumienie zmian klimatu jest obecnie
wystarczające do tego, aby usprawiedliwić szybkie działania - stwierdzają naukowcy
w swoim oświadczeniu. - Istotne jest, aby wszystkie narody wiedziały, jakie
działania, efektywne kosztowo, mogą podjąć od zaraz, aby przyczynić się do
znacznej i długotrwałej redukcji w globalnej emisji gazów cieplarnianych".
W artykule otwierającym jeden z numerów „Financial Times" poparł ten
„dźwięk rogu", zauważając jednocześnie: „Niestety, Biały Dom i George W. Bush
upierają się, że wciąż zbyt mało wiemy o zjawiskach zmieniających klimat".
Ignorowanie dowodów naukowych na to, że nasze przetrwanie jest zagrożone,
aby być zgodnym z poglądem naukowym Busha, jest rutyną. Kilka miesięcy
wcześniej, podczas dorocznego spotkania Amerykańskiego Stowarzyszenia na rzecz
Postępu w Nauce (American Association for the Advancement of Science, AAAS),
czołowi amerykańscy klimatolodzy ujawnili „najbardziej przekonujący dowód, jaki
dotychczas przedstawiono", na to, że za globalne ocieplenie odpowiada człowiek
przez swoją działalność, jak donosi „Financial Times". Naukowcy przewidzieli
główne następstwa klimatyczne, w tym znaczne ograniczenie zasobów wody pitnej
w tych regionach, w których dostęp do wody jest zapewniony przez rzeki zasilane
przez topniejący śnieg i lodowce.
Inni szanowani naukowcy na tej samej konferencji przedstawiali dowody na
to, że topniejące lądolody Arktyki i Grenlandii powodują zmiany w zasoleniu mórz,
które grożą tym, że „przestanie działać Oceaniczny Pas Przesyłowy, który
transferuje ciepło z obszarów tropikalnych do obszarów polarnych za
pośrednictwem prądów, takich jak Golfsztorm". Takie zmiany mogą spowodować
zdecydowane obniżenie temperatury w Europie północnej.
Podobnie jak oświadczenie naukowców z narodowych akademii nauk na
szczycie państw grupy G8, również ujawnienie „najbardziej przekonującego
dowodu, jaki dotychczas przedstawiono", spotkało się z minimalnym
zainteresowaniem w Stanach Zjednoczonych, mimo rozgłosu, jaki nadano w tym
samym czasie wprowadzeniu w życie protokołu z Kioto, w czym nie brał udziału
najważniejszy rząd na świecie.
Trzeba podkreślić słowo „rząd". Doniesienia o tym, że Stany Zjednoczone jako
jedyne odmawiają przyjęcia protokołu z Kioto, są prawdziwe tylko wówczas, gdy
określenie „Stany Zjednoczone" nie obejmuje amerykańskiego społeczeństwa, które
mocno popiera porozumienie z Kioto (73 procent obywateli - zgodnie z wynikami
badań opinii publicznej przeprowadzonych w lipcu 2005 roku w ramach
„Programu na temat poglądów na politykę międzynarodową").
Być może jedynie określenie „wrogi stosunek" będzie w stanie właściwie
opisać sytuację, w której nie uznaje się zdecydowanie naukowych kwestii
związanych ze zmianami klimatu. Stąd „czystość moralna" rządu Busha obejmuje
również jego nonszalancki stosunek do losu naszych wnuków.
Ameryka Południowa w punkcie
zwrotnym
5 GRUDNIA 2005 R O K U
„W jaki sposób dzięki Wenezueli płoną domowe ogniska w Massachusetts?" -
czytamy w pełnostronicowej reklamie w jednym z głównych amerykańskich
dzienników, którą zlecił PDVSA, wenezuelski państwowy koncern naftowy, oraz
CITGO, jego filia z siedzibą w Houston. Reklama mówi o programie - wspieranym
przez prezydenta Wenezueli Hugo Cha- veza - sprzedaży przez Wenezuelę taniego
oleju opałowego dla biednych mieszkańców Bostonu, Południowego Bronksu i
innych miejsc w Stanach Zjednoczonych. Jest to jeden z bardziej ironicznych
gestów, jakie kiedykolwiek wystąpiły w dialogu Północy z Południem.
Ma to swoje tło. Propozycja Wenezueli jest odpowiedzią na list grupy
amerykańskich senatorów, którzy zwrócili się do dziewięciu największych kompanii
naftowych z prośbą o to, aby przeznaczyły one część swoich rekordowych zysków na
pomoc biednym mieszkańcom, których nie stać na opłacanie rachunków za
ogrzewanie. Jedyna odpowiedź nadeszła z CITGO.
Komentarze na temat tej propozycji, jakie pojawiają się w Stanach
Zjednoczonych, są w najlepszym wypadku urągające, kiedy mówi się o tym, że
Chavez, który oskarża administrację Busha o próbę obalenia swojego rządu,
przedstawia propozycję powodowany jedynie motywami politycznymi - w
przeciwieństwie do, na przykład, czysto humanitarnych programów Amerykańskiej
Agencji do spraw Rozwoju Międzynarodowego.
Olej opałowy Chaveza to tylko jedno z wielu wyzwań rzucanych przez Amerykę
Łacińską rządowym strategom z Waszyngtonu. Głośne protesty podczas wizyty
prezydenta Busha na Szczycie Obu Ameryk w Argentynie w listopadzie 2005 roku
dobrze ilustrują ten dylemat.
Od Wenezueli aż po Argentynę, cala półkula wymyka się spod kontroli, w
miarę jak we wszystkich niemal krajach władzę przejmują rządy centro-lewicowe.
Nawet w Ameryce Środkowej, która wciąż cierpi z powodu skutków, jakimi
zakończyła się „wojna z terrorem" prowadzona przez prezydenta Reagana, kontrolę
zachowuje się z najwyższą trudnością.
Rdzenne społeczności Ameryki Południowej stały się znacznie bardziej
aktywne i wpływowe, szczególnie w Boliwii i Ekwadorze, które są głównymi
producentami energii i gdzie społeczności te sprzeciwiają się wytwarzaniu paliw i
gazu lub też chcą, aby ich produkcja odbywała się pod kontrolą ich własnych
rządów. Niektóre nawet nawołują do stworzenia „narodu indiańskiego" w Ameryce
Południowej.
Tymczasem umacnia się wewnętrzna integracja gospodarcza, odradzając
tendencje izolacyjne sięgające czasów hiszpańskich podbojów. Co więcej,
współpraca Południa z Południem, szczególnie gospodarcza, rośnie, a przewodzą jej
największe kraje (Brazylia, Republika Południowej Afryki, Indie). Ameryka
Łacińska zwiększa swoje obroty handlowe z Unią Europejską i Chinami, co nie jest
wolne od problemów, ale ma potencjał rozwoju, szczególnie w wypadku
eksporterów surowców naturalnych, jak Brazylia czy Chile. Spośród wszystkich
państw Ameryki Łacińskiej prawdopodobnie Wenezuela ma najściślejsze stosunki z
Chinami i planuje zwiększać sprzedaż ropy naftowej do Chin w ramach działań,
których celem jest większe uniezależnienie się od wrogiego rządu Stanów
Zjednoczonych.
Najbardziej drażliwym problemem dla Waszyngtonu jest Wenezuela, która
zaspokaja 15 procent zapotrzebowania Stanów Zjednoczonych na ropę naftową.
Prezydent Hugo Chavez, wybrany w 1998 roku, prezentuje tego typu niezależność,
którą Stany Zjednoczone nazywają buntem - podobnie jak jego sojusznik, Fidel
Castro. W 2002 roku Waszyngton wsparł wizję demokracji prezydenta Busha,
udzielając pomocy przewrotowi wojskowemu, który na krótko obalił rząd Chaveza.
Administracja Busha musiała jednak ustąpić pod naciskiem sprzeciwu wobec
przewrotu, jaki zrodził się w całej Ameryce Południowej, oraz z powodu szybkiego
pokonania wywrotowców przez ogólnonarodowe powstanie.
Dodatkowy niepokój wywołuje w Waszyngtonie to, że Wenezuela i Kuba
nawiązują bliższe relacje. Wspólne umowy kubańsko-wenezuelskie gwarantują
pomoc medyczną tym ludziom, którzy nie mają nadziei uzyskania jej w inny sposób,
a finansuje ten program Wenezuela.
Chavez wielokrotnie wygrywał nadzorowane wybory i referenda, mimo
ogromnej wrogości ze strony mediów. Poparcie dla rządu wybranego w wolnych
wyborach ogromnie wzrosło za prezydentury Chaveza
l
.
Wieloletni korespondent z Ameryki Łacińskiej, Hugh 0'Shaughnessy, w
artykule dla „Irish Times" wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje: „W Wenezueli, gdzie
przemysł naftowy przez ponad dekadę stworzył elitę superbogaczy, 25 procent osób
poniżej piętnastego roku życia przymiera z głodu, a 60 procent tych, którzy
ukończyli pięćdziesiąt dziewięć lat, nie ma w ogóle żadnych dochodów. Mniej niż
jedna piąta społeczeństwa jest objęta ubezpieczeniami społecznymi. Dopiero teraz,
za prezydentury Chaveza, [...] leki zaczęły być dostępne dla zubożałej większości w
tym bogatym, lecz głęboko podzielonym - a więc tak naprawdę nie funkcjonującym
- społeczeństwie. Od czasu, kiedy wygrał demokratyczne wybory i rozpoczął
reformy systemu zdrowotnego i socjalnego, który tak źle służył większości
społeczeństwa, postęp w tej dziedzinie być może nie jest szybki. Ale jest
dostrzegalny".
Teraz Wenezuela staje się członkiem MERCOSUR (Mercado Comun del Sur -
Wspólny Rynek Południa), międzynarodowej organizacji gospodarczej Ameryki
Południowej. MERCOSUR, do której należą obecnie Argentyna, Brazylia, Paragwaj
i Urugwaj, stanowi alternatywę dla „Umowy o wolnym handlu obu Ameryk" („Free
Trade Agreement of the Ame- ricas"), wspieranej przez Stany Zjednoczone.
Ważną kwestią w tym regionie, jak i w innych regionach świata, są
alternatywne modele socjalne i gospodarcze. Powstały ogromne, bezprecedensowe
ruchy społeczne, które rozwijają ponadgraniczną integrację, ta zaś - poza sprawami
gospodarczymi - obejmuje prawa człowieka, ochronę środowiska i kontakty
międzyludzkie. Ruchy te, co jest śmieszne, są nazywane „antyglobalizacyjnymi",
gdyż opowiadają się za globalizacją w interesie ludzi, a nie inwestorów i instytucji
finansowych.
Problemy Stanów Zjednoczonych w obu Amerykach rozciągają się nie tylko na
południe, ale i na północ. Z oczywistych powodów Waszyngton miał nadzieję, że
będzie mógł się w większym stopniu oprzeć na Kanadzie, Wenezueli i innych
dostawcach ropy naftowej spoza Bliskiego Wschodu. Ale stosunki Kanady ze
Stanami Zjednoczonymi są bardziej „napięte i bojowe" niż kiedykolwiek wcześniej,
a wszystko to z powodu, między innymi, sprzeciwu Waszyngtonu wobec decyzji
NAFTA, korzystnych dla Kanady. Jak donosi Joel Brinkley w „New York Timesie":
„Częściowo skutek tego jest taki, że Kanada czyni wysiłki dla ustanowienia
stosunków z Chinami [i] niektórzy urzędnicy twierdzą, że Kanada może przenieść
znaczną cześć swojej wymiany handlowej, szczególnie w zakresie ropy naftowej, ze
Stanów Zjednoczonych na Chiny".
Rzeczywiście, Waszyngton musi mieć prawdziwy talent, skoro udało mu się
zrazić nawet Kanadę.
Polityka Waszyngtonu wobec Ameryki Łacińskiej pogłębia izolację Stanów
Zjednoczonych. Ostatni przykład: po raz czternasty z rzędu Zgromadzenie Ogólne
Organizacji Narodów Zjednoczonych głosowało przeciwko amerykańskiemu
embargu wobec Kuby. Głosowanie nad rezolucją zakończyło się stosunkiem głosów
182 do 4 (Stany Zjednoczone, Izrael, Wyspy Marshalla i Palau). Mikronezja się
wstrzymała. A więc w rzeczywistości było to 182 do 1
2
.
PRZYPISY
1.
Przeprowadzone w grudniu 2006 roku przez uznaną chilijską agencję
Lati- nobarómetro badania opinii publicznej dowiodły, że Wenezuela
otrzymała drugą najlepszą, zaraz po Urugwaju (można nawet powiedzieć, że
pierwszą ex aeąuó) ocenę za demokrację w kraju, wybór demokracji jako
formę rządów oraz uznanie wyborów jako najlepszego sposobu na
dokonywanie zmian. Najwyżej uplasowały się w ocenach działania rządu,
które uznano jako działania dla ogółu, a nie tylko dla grup najbardziej
wpływowych. Uzyskała też najlepsze oceny sytuacj i gospodarczej, perspektyw
na przyszłość i polityki gospodarczej rządu. Była jednym z pięciu krajów, w
których większość społeczeństwa oceniła wybory jako uczciwe. O wynikach
tych badań wspomniały media w Stanach Zjednoczonych, kiedy prezydent
Bush wyruszał do Ameryki Łacińskiej, mówiąc o „wyraźnym
przewartościowaniu priorytetów Waszyngtonu i ustawieniu na czele ich listy
kwestii odpowiedzi na wyzwania, jakie stawia prezydent Wenezueli Hugo
Chavez" (Larry Rother, Bush to Set Out Shift in Agenda forLatin Trip, „New
York Times" z 6 marca 2007 roku). Znaczenie faktu, że Bush „przeciwstawia
się Chavezowi" przez próbę naśladowania jego retoryki (ale niestety nie jego
programów), nie zostało odnotowane. Chociaż o wynikach badań opinii
rzeczywiście w końcu wspomniano, ale w takim aspekcie, że Chavez poza
Wenezuelą jest tak samo negatywnie oceniany jak Bush (John McKinnon,
Mart Moffett, Bush Poised to Counter Chavez, „Wall Street Journal" z 5 marca
2007 roku; Sara Miller-Lana, Mark Rice-Oxley, Chavez's Oil Largesse
Winning FansAbroad, „Christian Science Monitor" z 5 marca 2007 roku).
Wspomniane artykuły to jedyne komentarze badań, jakie widziałem w prasie,
która powtarza i wzmacnia retorykę Waszyngtonu w kwestii niszczenia
demokracji w Wenezueli. Wszystko to jednak zaledwie osiąga poziom wciąż
bijących bębnów histerycznej propagandy o Chavezie w dominujących
prawicowych mediach w Ameryce Łacińskiej i co stało się tak interesującym
tematem, że powinno być przedmiotem odrębnej analizy. W listopadzie 2006
roku glosowanie zakończyło się stosunkiem głosów 183 do 4 (tych samych
czterech państw).
Ukryte znaczenie wyborów w Iraku
4 STYCZNIA 2006 ROKU
Prezydent Bush nazwał irackie wybory z grudnia 2005 roku „kamieniem milowym
w marszu ku demokracji". Są one rzeczywiście kamieniem milowym, tylko że nie
tego rodzaju, jaki chciałby widzieć Waszyngton.
Pomijając znane deklaracje szlachetnych intencji składane przez niektórych
przywódców, spójrzmy na historię. Kiedy Bush wraz z brytyjskim premierem
Tonym Blairem dokonał inwazji na Irak, uporczywie powtarzanym pretekstem
ataku było „jedno pytanie": Czy Irak zniszczy swoją broń masowego rażenia? Po
kilku miesiącach na to „jedno pytanie" udzielono niewłaściwej odpowiedzi. Później,
bardzo szybko, prawdziwym powodem inwazji stała się „mesjańska misja" Busha,
polegającą na przyniesieniu demokracji Irakowi i Bliskiemu Wschodowi.
Niezależnie od upływającego czasu, demokratyzacja - będąca skutkiem efektu
śnieżnej kuli - postępuje nawet wbrew temu, że Stany Zjednoczone próbowały w
każdy możliwy sposób nie dopuścić do wyborów w Iraku. W styczniu 2005 roku
wybory się odbyły, głównie z powodu masowego pokojowego sprzeciwu wobec
działań Stanów Zjednoczonych, którego to sprzeciwu żołnierze amerykańscy nie byli
w stanie powstrzymać. Każdy chyba szanujący się obserwator zgadza się z
dziennikarzami „Financial Ti- mesa", którzy w marcu 2005 roku napisali, że
„powodem, dla którego [wybory] się odbyły, był upór wielkiego ajatollaha Alego al-
Sistaniego, który zawetował trzy propozycje składane przez okupantów pod wodzą
Stanów Zjednoczonych, aby je odłożyć na półkę lub osłabić".
Poważne traktowanie wyborów to zwracanie uwagi na wolę narodu.
Najważniejsze pytanie dla okupacyjnej armii brzmi więc: Czy oni nas tutaj chcą?
Odpowiedź jest znana. Udzieliły jej na przykład wyniki badań opinii
społecznej, przeprowadzone przez irackich badaczy uniwersyteckich dla
brytyjskiego ministerstwa obrony w sierpniu 2005 roku, które wyciekły do
brytyjskiej prasy. Wyniki te ukazują, że 82 procent badanych jest „zdecydowanie
przeciwna" obecności wojsk koalicyjnych, a mniej niż 1 procent uważa, że dzięki ich
obecności poprawiło się bezpieczeństwo.
Analitycy z Brookings Institution w Waszyngtonie donoszą, że w listopadzie
2005 roku 80 procent Irakijczyków opowiadało się za „bardzo szybkim wycofaniem
żołnierzy amerykańskich". Inne źródła podają podobne opinie
1
.
Tak więc siły koalicyjne powinny się wycofać, tak jak chce tego naród iracki,
zamiast pozostawać i usilnie próbować stworzyć satelicki reżim, którego armia
byłaby pod pełną kontrolą koalicji.
Ale Bush i Blair nadal odmawiają ustalenia daty wycofania wojsk, jak na razie
wycofując się symbolicznie z pewnych regionów, gdzie osiągnęli już swoje cele.
Jest dobry powód, dla którego Stany Zjednoczone nie są w stanie
zaakceptować suwerennego, mniej lub bardziej demokratycznego Iraku. Nie podaje
się go jednak szerokiej opinii publicznej, gdyż pozostaje on w sprzeczności z
obowiązującą od dawna doktryną: mamy wierzyć, że Stany Zjednoczone
najechałyby na Irak również wtedy, gdyby był on wyspą na Oceanie Indyjskim, a
jego głównym produktem eksportowym byłyby ogórki marynowane, nie zaś ropa
naftowa.
Dla każdego, kto nie jest wierny linii rządzącej partii, jest oczywiste, że
przejęcie kontroli nad Irakiem niezmiernie umocniłoby władzę Stanów
Zjednoczonych nad globalnymi zasobami surowców energetycznych, co jest
niezwykle istotnym środkiem do uzyskania kontroli nad światem.
Załóżmy, że Irak staje się suwerenny i demokratyczny. Wyobraźmy sobie, jaką
by uprawiał politykę. Ludność szyicka na południu, gdzie znajduje się większość
irackich złóż ropy naftowej, uzyskałaby dominujący wpływ. Ta część ludności Iraku
opowiadałby się za przyjaznymi stosunkami z szyickim Iranem. Ich relacje już są
bliskie. Badr Brigade, czyli ugrupowanie zbrojne, które kontroluje większość
południa Iraku, zostało wyszkolone w Iranie. Wysoce wpływowi duchowni islamscy
również od dawna podtrzymują relacje z Iranem, w tym ajatollah al-Sistani, który w
Iranie się wychował. A tymczasowy rząd iracki, zdominowany przez szyitów,
rozpoczął już nawiązywanie stosunków gospodarczych - i być może wojskowych z
Iranem.
Co więcej, tuż za granicą, w Arabii Saudyjskiej, mieszka duża, bardzo
represjonowana społeczność szyicka. Jakikolwiek ruch w kierunku niepodległości
Iraku najprawdopodobniej nasili starania tej społeczności o uzyskanie większej
autonomii i sprawiedliwości. Tak się składa, że to również są regiony, gdzie
znajdują się największe złoża saudyjskiej ropy naftowej.
Wynikiem mógłby być luźny sojusz szyicki, obejmujący Irak, Iran i ro-
ponośne obszary Arabii Saudyjskiej, sojusz niezależny od Waszyngtonu i
kontrolujący ogromną ilość światowych zasobów ropy naftowej.
Niewykluczone, że taki blok, pod przywództwem Iranu, a z udziałem Chin i
Indii, pracowałby nad ważnymi projektami energetycznymi.
Iran być może zrezygnuje z Europy, przypuszczając, że ta nie zechce działać
niezależnie od Stanów Zjednoczonych. Chiny jednak nie dadzą się zastraszyć.
Dlatego właśnie Stany Zjednoczone tak boją się Chin.
Chiny już teraz nawiązują stosunki z Iranem, a nawet z Arabią Saudyjską,
zarówno militarne jak i gospodarcze. Azjatycka sieć bezpieczeństwa energetycznego
opiera się na Chinach i Rosji, ale prawdopodobnie dołączą do niej także Indie,
Korea i inni. Jeżeli Iran pójdzie w tym kierunku, może stać się najważniejszą
częścią sieci.
Taki rozwój wypadków, w którym byłaby możliwa zarówno suwerenność
Iraku, jak i - być może - najlepszych roponośnych obszarów Arabii Saudyjskiej,
byłby dla Waszyngtonu największym koszmarem.
W Iraku odradzają się również związki zawodowe, co jest bardzo ważnym
faktem. Waszyngton bowiem opowiada się za utrzymaniem niekorzystnych dla
pracujących przepisów prawa pracy wprowadzonych przez Saddama Husajna, ale
ruch związkowy i tak prowadzi swoją działalność, mimo tych przepisów i trudnych
warunków. Aktywiści ruchu są mordowani. Nikt nie wie przez kogo, być może przez
rebeliantów, być może przez byłych członków socjalistycznej partii Baas, a może
przez kogoś innego. Ale mimo to są uparci. Są jedną z głównych sil
demokratycznych, która ma swoje głębokie korzenie w historii Iraku i która może
się odrodzić, ku przerażeniu sił okupacyjnych.
Podstawowe pytanie brzmi: Jak zareaguje Zachód? Czy staniemy po stronie
wojsk okupacyjnych, które próbują zapobiec demokracji i suwerenności? Czy też
staniemy po stronie mieszkańców Iraku?
PRZYPISY
1. Badania opinii publicznej, przeprowadzone w połowie 2006 roku przez
Departament Stanu oraz w ramach „Programu na temat poglądów na politykę
międzynarodową", dowodzą, że dwie trzecie mieszkańców Bagdadu chce, aby
wojska amerykańskie wyszły natychmiast, większość zaś żąda wycofania wojsk
w ciągu najwyżej roku.
Zwycięstwo Hamasu i „lansowanie
demokracji"
9 LUTEGO 2006 ROKU
Wyborcze zwycięstwo Hamasu jest złowieszcze, ale niestety zrozumiałe w świetle
ostatnich wydarzeń.
Uczciwe jest opisywanie Hamasu jako ugrupowania radykalnego,
ekstremistycznego, stosującego przemoc i będącego zagrożeniem dla pokoju oraz
sprawiedliwego politycznego rozwiązania sytuacji w regionie. Ale trzeba pamiętać,
że w istotnych kwestiach Hamas nie jest tak bardzo ekstremalny, jak Stany
Zjednoczone i Izrael. Na przykład Hamas twierdzi, że zgodzi się podpisać
długoterminowy rozejm na granicy sprzed czerwca 1967 roku, uznawanej na
świecie, na czas trwania negocjacji nad politycznym rozwiązaniem. Pomysł ten jest
zupełnie obcy Izraelowi i Stanom Zjednoczonym, które nie godzą się z
jakimkolwiek ograniczeniem dla ich swobody stosowania przemocy, odmawiają
negocjacji i uparcie prezentują stanowisko, że jakiekolwiek polityczne rozwiązanie
musi uwzględniać przejęcie przez Izrael znacznych terenów na Zachodnim Brzegu
(i być może zapomniane Wzgórza Golan).
Hamas zwyciężył dzięki połączeniu zdecydowanego oporu wobec okupacji
militarnej i organicznej pracy dla społeczeństwa oraz służby dla biednych, co jest
praktyką, która pozwala zdobyć głosy wyborców właściwie wszędzie na świecie.
Dla administracji Busha to zwycięstwo jest jeszcze jedną przeszkodą w
realizacji polityki dławienia rozwiązań demokratycznych, którą oficjalnie i zgodnie
z panującą nowomowa nazywa się „lansowaniem demokracji".
Stanowisko Waszyngtonu wobec wyborów w Palestynie jest niezmienne.
Wybory nie odbywały się aż do śmierci Jasira Arafata, ponieważ było oczywiste, że
on by je wygrał. Wybory - jak z tego wynika - nie mogą się odbywać, jeśli może je
wygrać niewłaściwy kandydat. Śmierć Arafata została okrzyknięta okazją do
rozpoczęcia realizacji „wizji" demokratycznej Palestyny, jaką ma Bush - blade i
niewyraźne odbicie międzynarodowego konsensusu co do dwupaństwowego
rozwiązania, które Stany Zjednoczone blokowały przez trzydzieści lat.
Opublikowany przez „New York Timesa" zaraz po śmierci Arafata artykuł
Hoping Democracy Can Replace a Palestynian Icon, jego autor, Steven Erlanger,
rozpoczyna wyjaśnieniem, że „era postarafatowska będzie ostatnim sprawdzianem
wyrażanej przez Amerykę wiary, że wybory dają legitymację nawet najsłabszym
instytucjom".
Pod koniec artykułu czytamy: „Paradoks dla Palestyńczyków jest jednak
wielki. W przeszłości administracja Busha sprzeciwiała się wyborom wśród
Palestyńczyków. Myślano, że wybory sprawią, że pan Arafat będzie przez to
wyglądał lepiej i że wybory dadzą mu nowy mandat oraz mogą zwiększyć zaufanie
dla Hamasu i jego władzę".
Krótko mówiąc, „typowy akt wiary" jest taki, że wybory to dobra rzecz, ale pod
warunkiem, że ich wynik jest właściwy.
Ten problem ma swój odpowiednik. W Iraku masowy pokojowy opór zmusił
Waszyngton i Londyn do przyzwolenia na wybory, które wcześniej próbowano
blokować za pomocą wielu różnych „programów naprawczych". Następujące po tym
wysiłki, aby wpłynąć na wyniki niechcianych wyborów przez znaczne wspieranie
ulubionego kandydata administracji państw okupacyjnych i wyeliminować
niezależne media, również się nie powiodły.
Waszyngton uciekł się do podobnej działalności wywrotowej również w
wypadku Palestyny. W styczniu 2006 roku „Washington Post" donosił, że
amerykańska Agencja do spraw Rozwoju Międzynarodowego stała się
„niewidzialnym kanałem" w wysiłkach zmierzających do „zwiększenia popularności
Autonomii Palestyńskiej w przededniu ważnych wyborów, w których partia
rządząca staje przed poważnym wyzwaniem ze strony radykalnego ugrupowania
islamskiego Hamas". A „New York Times" podaje, że „Stany Zjednoczone wydały
1,9 miliona dolarów z rocznego, wynoszącego 400 miliony dolarów budżetu pomocy
dla Palestyńczyków na kilkanaście szybkich akcji przed wyborami w tym tygodniu,
mających poprawić wśród wyborców wizerunek rządzącej frakcji Fatah oraz
wzmocnić tę frakcję w walce politycznej ze zbrojnym ugrupowaniem Hamas".
Jak to zwykle bywa, konsulat Stanów Zjednoczonych we wschodniej
Jerozolimie zapewniał prasę, że intencją ukrytych działań propagujących Fatah
było jedynie „wzmocnienie demokratycznych instytucji i demokratycznych aktorów
sceny politycznej, nie tylko Fatah".
W Stanach Zjednoczonych i w krajach Zachodu nawet najmniejszy ślad tego
typu ingerencji z zagranicy zniszczyłby kandydata, ale głęboko zakorzeniona
mentalność imperialna dopuszcza taki rodzaj wpływu na wynik wyborów w każdym
innym miejscu świata. I tym razem jednak wysiłki te były głośnym niewypałem.
Teraz rządy Stanów Zjednoczonych i Izraela muszą sobie jakoś poradzić z
radykalną partią islamską, która zbliża się do podobnej jak amerykańska i izraelska
negacji międzynarodowego konsensusu, chociaż nie w całości, jeśli Hamas
rzeczywiście chce zgodzić się na uznanie rozejmu na granicach sprzed 1967 roku.
Oddanie Hamasu sprawie „zniszczenia Izraela" stawia go na równi ze Stanami
Zjednoczonymi i Izraelem, które formalnie oświadczyły, że nie może być
„dodatkowego państwa palestyńskiego" (czyli innego oprócz Jordanii), dopóki
Palestyńczycy nie złagodzą swojego skrajnego negatywnego stanowiska z
poprzednich lat i nie zgodzą się na utworzenie „państwa" na terenach, które
pozostają po tym, co Izrael przejmie od Palestyny.
Dla zrozumienia sporu wyobraźmy sobie odwrotną sytuację - zgodę Hamasu
na to, aby Izraelczycy pozostali w porozrzucanych, niezdolnych do samodzielnego
rozwoju kantonach, odseparowanych od siebie wzajemnie i od Jerozolimy, podczas
gdy Palestyna prowadziłaby ogromny program budowy osiedli i inwestycje
infrastrukturalne w celu przejęcia cennych ziem i zasobów, co uniemożliwia
podróżowanie, nawet przejazd dla karetek pogotowia. I Hamas godzący się nazywać
te fragmenty „państwem".
Gdyby padły propozycje tej zubożałej formy „państwowości", bylibyśmy - i
słusznie - przerażeni, byłby to sygnał o odradzaniu się nazizmu i wezwanie do
postawienia Hamasu przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości za
nawoływanie do ludobójstwa, co byłoby pogwałceniem konwencji w tym zakresie.
Wówczas, pozycja Hamasu byłaby właściwie taka sama jak Stanów Zjednoczonych i
Izraela.
PRZYPISY
Kilka dni po ukazaniu się tego artykułu amerykańskie i europejskie elity
dramatycznie zademonstrowały swoją świadomą nienawiść dla demokracji.
Azja, Ameryki i rządzące supermocarstwo
7 MARCA 2006 ROKU
Perspektywa, że Europa i Azja mogą zmierzać w kierunku większej niezależności,
już od czasów drugiej wojny światowej stanowi problem amerykańskich strategów.
Obawy te jeszcze się zwiększyły, kiedy „trójpolarny porządek świata" - Europa,
Ameryka Północna i Azja - zaczął się wyraźnie kształtować.
Z każdym dniem również Ameryka Łacińska staje się coraz bardziej
niezależna. Obecnie Azja i obie Ameryki zacieśniają swoje stosunki, podczas kiedy
rządzące supermocarstwo, dziwny stwór z zewnątrz, pożera sam siebie na skutek
niepowodzeń na Bliskim Wschodzie.
Regionalna integracja w Azji i Ameryce Łacińskiej to coraz ważniejsza kwestia,
która z perspektywy Waszyngtonu oznacza zbuntowany świat, wymykający się spod
jego kontroli. Złoża surowców energetycznych są oczywiście wszędzie
najważniejszym czynnikiem, obiektem sporu.
Chiny, w przeciwieństwie do Europy, nie dają się zastraszyć Waszyngtonowi,
co j est główną przyczyną obaw, j akie kraj ten budzi wśród amerykańskich
strategów. Najlepiej ilustruje to następujący dylemat: działania konfrontacyjne są
hamowane przez uzależnienie amerykańskich korporacji od Chin jako rosnącego
rynku dla ich produktów oraz od chińskich rezerw finansowych, które stają się
powoli tak wielkie jak japońskie.
W styczniu 2006 roku król Arabii Saudyjskiej Abdullah odwiedził Pekin, co
jak się oczekuje, doprowadzi do chińsko-saudyjskiego porozumienia wzywającego
do „większej współpracy między obu państwami w zakresie sprzedaży ropy naftowej
i gazu oraz inwestycji wzajemnych" - donosi „Wall Street Journal".
Już teraz znaczne ilości irańskiej ropy są eksportowane do Chin, te zaś
zaopatrują Iran w broń, co oba kraje zapewne traktują jako działanie odstraszające
wobec planów Stanów Zjednoczonych.
Indie również mają kilka możliwości działania. Mogą wybrać większe
uzależnienie od Stanów Zjednoczonych albo przyłączyć się do niezależnego bloku
azjatyckiego, który się kształtuje i coraz bardziej zacieśnia stosunki z producentami
ropy naftowej z Bliskiego Wschodu. Siddarth Varadarjan, zastępca redaktora
naczelnego czasopisma „Hindu", zauważa, że „jeśli XXI wiek ma być «wiekiem
Azji», to pasywna postawa Azji w sektorze energetycznym musi się skończyć".
Kluczowa jest współpraca między Indiami i Chinami. Podpisana w styczniu
2006 roku w Pekinie umowa „oczyściła Indiom i Chinom drogę do współpracy nie
tylko w zakresie technologii, ale również w zakresie eksploatacji i produkcji paliw
węglowodorowych, co jest partnerstwem mogącym ostatecznie zmienić równowagę
w światowym sektorze naftowym i gazowym" - podkreśla Varadarjan.
Następnym działaniem, które się właśnie rozważa, jest handel na azjatyckim
rynku ropy w euro. Wpływ takiego kroku na międzynarodowy system finansowy i
na równowagę na świecie mógłby być znaczny.
Nie powinno zatem dziwić, że prezydent Bush odwiedził niedawno Indie,
próbując je zatrzymać przy Stanach Zjednoczonych i oferując w tym celu
współpracę w zakresie energii nuklearnej oraz wabiąc innymi łapówkami".
Tymczasem w Ameryce Łacińskiej - od Wenezueli aż po Argentynę - władzę
przejęły rządy centrolewicowe. Rdzenne społeczności stały się bardziej aktywne i
wpływowe, szczególnie w Boliwii i Ekwadorze, gdzie albo domagają się krajowej
kontroli nad produkcją ropy naftowej i gazu, albo żądają nawet całkowitego
zaprzestania ich produkcji. Wielu rdzennych mieszkańców tych krajów nie widzi
najwyraźniej powodu, dla którego ich życie, ich społeczeństwa lub ich kultura
miałyby być zakłócane lub niszczone po to, aby nowojorczycy mogli w swoich
suvach stać w korkach ulicznych.
Wenezuela, największy eksporter ropy naftowej na półkuli, nawiązała
najprawdopodobniej najściślejsze spośród wszystkich państw Ameryki Łacińskiej
stosunki z Chinami i planuje zwiększać eksport ropy do Chin, co jest częścią działań
zmierzających do mniejszego uzależnienia od otwarcie wrogo nastawionego do niej
rządu Stanów Zjednoczonych.
Wenezuela przyłączyła się do MERCOSUR, południowoamerykańskiej unii
celnej, co przez argentyńskiego prezydenta Nestora Kirchnera zostało nazwane
„krokiem milowym" w rozwoju tego bloku i zostało odebranie przez brazylijskiego
prezydenta Luiza Inacio Lula da Silvę jako „nowy rozdział w naszej integracji".
Wenezuela oprócz tego, że dostarcza Argentynie ropę do produkcji paliw,
zakupiła w 2005 roku niemal jedną trzecią obligacji dłużnych wyemitowanych
przez Argentynę, co jest elementem działań w całym regionie, które mają na celu
uwolnienie się tych krajów spod kontroli Międzynarodowego Funduszu
Walutowego po dwóch dekadach katastrofalnego w skutkach przestrzegania zasad
tej międzynarodowej instytucji finansowej zdominowanej przez Stany Zjednoczone.
Działania na rzecz integracji w Ameryce Południowej nabrały tempa w
grudniu 2005 roku wraz z wyborem Evo Moralesa na prezydenta Boliwii,
pierwszego prezydenta tego kraju wywodzącego się spośród rdzennych
mieszkańców. Morales szybko podpisał kilka porozumień z Wenezuelą w zakresie
dostaw surowców energetycznych. Jak pisze „Financial Times", „oczekuje się, że
porozumienia te pozwolą przeprowadzić nadchodzące radykalne reformy
boliwijskiej gospodarki i sektora energetycznego", uwzględniwszy ogromne rezerwy
gazu tego kraju, drugie co do wielkości w Ameryce Południowej, zaraz po
Wenezueli.
Stosunki kubańsko-wenezuelskie stają się coraz ściślejsze, oba kraje mają
bowiem coś do zaoferowania sobie nawzajem. Wenezuela dostarcza taniej ropy, w
zamian za co Kuba opracowuje programy edukacyjne i zdrowotne, wysyłając tysiące
wykształconych profesjonalistów, nauczycieli i lekarzy, którzy pracują z
najbiedniejszymi i w najbardziej zaniedbanych regionach, podobnie jak to czynią w
innych krajach Trzeciego Świata.
Pomoc medyczna Kuby jest również mile widziana w innych miejscach. Jedną
z największych tragedii ostatnich lat było trzęsienie ziemi w Pakistanie w
październiku 2005 roku. Oprócz tego, że pociągnęło ono za sobą ogromną liczbę
ofiar śmiertelnych, to nieznana liczba tych, którzy przeżyli, musiała zmagać się z
ciężkimi zimowymi warunkami pogodowymi przy zbyt małej liczbie miejsc, w
których mogliby się schronić, zbyt małej ilości jedzenia i niedostatecznej pomocy
medycznej.
„Kuba przysłała największą liczbę lekarzy i leków do Pakistanu", pokrywając
wszystkie koszty (być może korzystając ze wsparcia finansowego
Wenezueli), jak pisze John Cherian w indyjskiej gazecie „Frontline",
cytując największy pakistański dziennik „Dawn". Prezydent Pervez
Musharraf wyraził swoją „głęboką wdzięczność" dla Fidela Castro za
„ducha i współczucie" kubańskiego zespołu medycznego, który
składał się z ponad tysiąca wyszkolonych osób, z czego 44 procent
stanowiły kobiety pracujące w odległych górskich wioskach,
„mieszkające w namiotach na mrozie i w obcej sobie kulturze" po
tym, jak wycofano zespoły z państw zachodnich.
Rozwijające się ruchy społeczne, szczególnie na Południu, ale
coraz częściej także w bogatych, uprzemysłowionych państwach, są
podstawą wielu działań zmierzających do uzyskania większej
niezależności i skupiających się na potrzebach szerokich rzesz
społeczeństwa.
PRZYPISY
1. Dnia 18 grudnia 2006 roku, po uzyskaniu - ogromną większością głosów - zgody
od Kongresu, prezydent Bush podpisał ustawę o amerykańsko-indyjskiej
pokojowej współpracy w dziedzinie energii atomowej (United States-India
Peaceful Atomie Energy Cooperation Act). Jak to jest praktyką od czasów
urzędowania Reagana i Gingricha, tytuły ustaw Kongresu są brane z
twórczości Orwella. W tym wypadku również nie było inaczej. Prawdziwą
treścią tej ustawy jest w rzeczywistości aprobata dla rozwijania przez Indie
broni nuklearnej w sposób, który nie podlega traktatowi o
nierozprzestrzenianiu broni atomowej. Zapewnia ona również Indiom pomoc
w programach nuklearnych oraz inne korzyści. Inicjatywa Busha była
jednostronna (jak zwykle), o czym mówi specjalista do spraw broni nuklearnej
Gary Milhollin, podjęta bez wymaganego powiadomienia oraz współpracy z
instytucjami międzynarodowymi (Grupa Dostawców Jądrowych, Reżim
Kontrolny Technologii Rakietowych), które powołano, aby powstrzymać
rozprzestrzenianie broni nuklearnej i jej dostaw. Amerykańsko-indyjska
umowa jest pogwałceniem „kardynalnych zasad obu instytucji", a dotyczą one
„wszystkich krajów". Waszyngton „zachęcił innych członków tych instytucji do
podobnego działania" - mówi Milhollin, które mogą podpisać podobne
jednostronne umowy z Iranem lub Pakistanem" albo z kimkolwiek, według
własnego uznania. Nowe inicjatywy Waszyngtonu, które obalają bariery
chroniące przed wojną nuklearną, dodaje Milhollin, „mogą przybliżyć nas do
dnia, wktórym eksplozja bomby nuklearnej zniszczy amerykańskie miasto".
Powodem uchwalenia ustawy, jak przyznała sekretarz stanu Puce, było
wsparcie eksportu firm amerykańskich. Najważniejszym towarem
eksportowym w tym znaczeniu, jak uważa Milhollin, jest amerykański samolot
wojskowy. Wiadomość wysyłana w świat jest taka: „kontrola eksportu jest dla
Stanów Zjednoczonych mniej istotna niż pieniądze", czyli zyski
amerykańskich korporacji („Current History" z listopada 2006 roku). Wkrótce
po tym wydarzeniu pojawiły się informacje, że Chiny i Indie zamierzają
podpisać podobne porozumienie, dzięki któremu Indie „uzyskałyby dostęp do
zaawansowanych technologii nuklearnych, jakich wcześniej im odmawiano".
Umowa ta pozwoliłaby Indiom „zachować taki sam dystans i do Chin, i do
Stanów Zjednoczonych" - wyjaśnił przedstawiciel Indii, podczas kiedy Chinom
pomogłaby ona w rozwinięciu współpracy z Rosją i Indiami, równoważącej
globalną hegemonię Stanów Zjednoczonych (Jehangir Pocha, China and
India on verge ofnuclear deal, „Boston Globe" z 20 listopada 2006 roku).
Tymczasem indyjski premier Manmohan Singh poinformował parlament, że
„nie ma mowy, abyśmy pozwolili amerykańskim inspektorom poruszać się po
naszych instalacjach nuklearnych", a minister spraw zagranicznych dodał, że
„nie zezwolimy na obcą kontrolę naszych strategicznych programów lub też
mieszanie się do nich", mając na myśli rozwój i testowanie broni nuklearnej
(Pallava Bagla, Indo-U.S. Nuclear Pact in Jeopardy, „Science" z 22 grudnia
2006 roku).
Powaga tych działań jest podkreślana przez Michaela Krepona, współzałożyciela
Henry J. Stimson Center i czołowego specjalisty w zakresie działań prowadzących
do ograniczenia zagrożenia nuklearnego. „Teraz, kiedy Stany Zjednoczone dały
Indiom możliwość uniknięcia kontroli ich technologii nuklearnych - pisze Krepon -
inne kraje również zechcą odnosić korzyści z rozprzestrzeniania tych technologii".
Jednostronny ruch Stanów Zjednoczonych, wyłączający Indie spod światowych
zasad dotyczących technologii nuklearnych, jest „bezprecedensowy" i jeśli inni
członkowie Grupy Dostawców Jądrowych „zechcą też odnosić z tego zyski" - a
chodzi tutaj o pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa, podobnie jak Stany
Zjednoczone - i „zyski te staną się dla nich ważniejsze od nierozprzestrzeniania
technologii nuklearnej", to całej doktrynie nierozprzestrzeniania zostanie zadany
bolesny cios. „Mówiąc prościej, kontrola w ramach grupy nie będzie się niczym
różniła od innych kontroli eksportowych" - konkluduje Krepon. „Wysocy urzędnicy
administracji Busha postrzegają amerykańsko-indyjską umowę jako istotną część
spuścizny tej administracji - zauważa Krepon. - Niestety mogą mieć rację" (Michael
Krepon, The Nuclear Flock, „Bulletin of the Atomie Scientists", marzec-kwiecień
2007 roku).
Teoria „sprawiedliwej wojny" i
prawdziwy świat
5 MAJA 2006 ROKU
Coraz częściej zarówno w kręgach akademickich, jak i politycznych
odradzają się dyskusje na temat „sprawiedliwej wojny", których podłożem są
obecne inwazje i współczesna przemoc.
Tymczasem działania podejmowane w rzeczywistym świecie aż nazbyt często
opierają się na maksymie Tukidydesa, który powiedział, że „silni działają, jak
mogą, a słabi cierpią, jak muszą", co jest nie tylko w oczywisty sposób
niesprawiedliwe, ale na etapie, na jakim znajduje się obecnie cywilizacja, stanowi
poważne zagrożenie dla przetrwania naszego gatunku. Współczesne odrodzenie się
teorii „sprawiedliwej wojny" raczej dobrze pasuje do tej maksymy.
W swoich przychylnie komentowanych refleksjach na temat „sprawiedliwej
wojny" Michael Walzer opisuje amerykańską inwazję na Afganistan jako „triumf
teorii takiej wojny", podobnie jak mianem „wojny sprawiedliwej" określa on
interwencję w Kosowie. Walzer nie przedstawiajednak argumentów, a jedynie
ocenę. W obu tych wypadkach bowiem jego argumenty to stwierdzenia typu: „jest
w moim odczuciu całkowicie uzasadnione", „wierzę", „nie ma wątpliwości".
Fakty są ignorowane, nawet te najbardziej oczywiste. Zaraz po rozpoczęciu
bombardowań w październiku 2001 roku prezydent Bush ostrzegł Afgańczyków, że
ataki będą kontynuowane tak długo, aż nie zostaną wydani ludzie podejrzani przez
Stany Zjednoczone o terroryzm.
Ważne jest słowo „podejrzani". Osiem miesięcy później szef FBI Robert S.
Mueller III powiedział redaktorom „Washington Post", że po tym, co nosiło
znamiona największej obławy w historii ludzkości, „wydaje się
nam, że pomysłodawcami zamachów [z 11 września 2001 roku] byli wysoko
postawieni przywódcy al Kaidy przebywający w Afganistanie. Spiskowcy i inni
przywódcy spotykali się w Niemczech i być może w innych krajach".
To, co było niejasne w czerwcu 2002 roku, nie mogło być stuprocentowo
pewne w październiku rok wcześniej, chociaż nieliczni tylko mieli na początku
wątpliwości, że to była prawda. Ja również tych wątpliwości nie miałem, ale
domysły i dowody to dwie różne rzeczy. Wydaje się uczciwe stwierdzenie, że
okoliczności - choć ledwie ich tutaj dotykamy - rodzą pytanie o to, czy
bombardowanie Afganistanu było jasnym przykładem „wojny sprawiedliwej".
Większość z tego jest prawdziwa w wypadku bombardowania Serbii w 1999
roku, o co toczyło się wiele dyskusji. Zwłaszcza że nie ma kontrowersji co do tego, że
morderstwa i wygnania na wielką skalę nie były przyczyną tych bombardowań, jak
ciągle twierdzono, ale ich skutkiem - skutkiem, który przewidywano, mimo że
media i ośrodki naukowe twierdziły, że takich przewidywań nie było
1
.
Zarzuty Walzera - nie argumenty - są kierowane anonimowo (poza
niepopartymi niczym oszczerstwami pod adresem Edwarda Saida i Richarda
Falka), na przykład wobec opozycji akademickiej, nazywanej „pacyfistami". Walzer
dodaje, że ich „pacyfizm" jest „złym argumentem", gdyż on uważa, że użycie
przemocy bywa czasem uzasadnione.
Możemy się równie dobrze zgodzić, że przemoc może być uzasadniona (ja się z
tym zgadzam), trudno jednak uznać za rzucający na kolana argument, zaczynający
się od słów „uważam, że", którego wobec rzeczywistych zdarzeń używa Walzer.
Niestety uciekanie się do teorii „wojny sprawiedliwej" jest typowym
wytłumaczeniem przemocy, którą stosuje Waszyngton
2
.
Odwołując się do „wojny sprawiedliwej" czy posługując się hasłem walki z
terroryzmem, Stany Zjednoczone zwalniają się z przestrzegania podstawowych
zasad porządku świata, w których sformułowaniu i wprowadzeniu w życie
odgrywały główną rolę.
Po drugiej wojnie światowej został ustanowiony nowy system norm prawa
międzynarodowego. Jego zasady prowadzenia wojen są zapisane w Karcie
Organizacji Narodów Zjednoczonych, w konwencji genewskiej i zasadach z
Norymbergi przyjętych przez Zgromadzenie Ogólne. Karta zakazuje stosowania
gróźb lub używania siły bez zgody Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów
Zjednoczonych albo zezwala tylko wtedy, kiedy zajdą okoliczności opisane w
artykule 51. - w celu samoobrony przed zbrojnym atakiem - do czasu podjęcia
działań przez Radę Bezpieczeństwa.
W czasie panelu zwołanego w 2004 roku przez Organizację Narodów
Zjednoczonych, w którym uczestniczył między innymi były doradca do spraw
bezpieczeństwa Brent Scowcroft, stwierdzono, że: „Artykuł 51. nie wymaga żadnych
zmian w zakresie jego stosowania. W świecie pełnym potencjalnych zagrożeń zbyt
duże i niemożliwe do zaakceptowania jest ryzyko, jakie dla porządku świata i dla
norm zakazujących interwencji, na jakich porządek ten wciąż jest oparty, miałaby
legalizacja jednostronnego ataku prewencyjnego, w przeciwieństwie do działań
będących wynikiem szerokiego porozumienia. Zgoda na takie działania dla jednego
państwa byłaby zgodą dla wszystkich innych".
Narodowa Strategia Bezpieczeństwa z września 2002 roku, przyjęta ponownie
w marcu 2006 roku, daje Stanom Zjednoczonym prawo do tak zwanej wojny
wyprzedzającej, co oznacza „wojnę prewencyjną" i jest bezpośrednim
pogwałceniem Karty Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jest to prawo do
dokonania agresji wyrażone prosto i wyraźnie.
Pojęcie agresji zostało jednoznacznie zdefiniowane przez Roberta Jacksona,
sędziego amerykańskiego Sądu Najwyższego, który w Norymberdze był głównym
oskarżycielem z ramienia Stanów Zjednoczonych. Zostało ono zapisane w rezolucji
przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jako
„agresora" Jackson określa państwo, które pierwsze dopuści się działania
polegającego na „użyciu swoich sił zbrojnych, z wypowiedzeniem lub bez
wypowiedzenia wojny, na terytorium innego państwa".
W oczywisty sposób dotyczy to inwazji na Irak.
Odpowiednie są także poniższe, pełne elokwencji słowa wygłoszone przez
sędziego Jacksona w Norymberdze: „Jeżeli pewne działania łamiące porozumienia
międzynarodowe są przestępstwem, to muszą być one traktowane jak
przestępstwo, niezależnie od tego, czy dopuszczą się ich Stany Zjednoczone czy
Niemcy. Nie wolno nam formułować oskarżeń o popełnienie przestępstwa wobec
innych, jeżeli tych samych norm nie chcemy stosować wobec siebie samych". I
gdzie indziej: „Nie wolno nam nigdy zapomnieć, że sprawy, za które sądzimy tych
oskarżonych dzisiaj, to sprawy, za które historia osądzi nas jutro. Podanie tym
oskarżonym zatrutego kielicha jest tym samym, co zanurzenie własnych ust w tym
kielichu".
Dla przywódców politycznych groźba zastosowania tych zasad - lub w ogóle
przestrzeganie prawa - jest rzeczywiście poważna. Lub raczej byłaby poważna w
sytuacji, gdyby ktokolwiek odważył się przeciwstawić „jedynemu bezwzględnemu
supermocarstwu, którego przywódcy mają zamiar ukształtować świat zgodnie z
własnym, narzucanym punktem widzenia" - jak opisał Waszyngton w tegorocznym
majowym wydaniu czołowego pisma izraelskiego „Haaretz" Reuven Pedatzur,
korespondent wojenny i polityczny.
Zapamiętajmy kilka prostych prawd. Pierwsza mówi, że działania są oceniane
na podstawie skali ich najbardziej prawdopodobnych konsekwencji. Druga jest
zasadą uniwersalności: wobec samych siebie należy stosować te same standardy, co
w stosunku do innych, jeżeli nie bardziej surowe.
Poza tym, że są to truizmy, zasady te stanowią również fundament teorii
„wojny sprawiedliwej", a przynajmniej tej jej wersji, która jako jedyna zasługuje na
poważne traktowanie. Ale niestety nie tej wersji, która jest prezentowana przez jej
prominentnych zwolenników.
PRZYPISY
1. Odsyłam do dokumentów, które opublikowałem w The New Generation Draws
the Line z 2000 roku, która to książka jest już uaktualniona (jak również do moich
prac Hegemony or Suruwal i Failed States). Obecnie na najwyższych szczeblach
administracji uznaje się już, że główną przyczyną bombardowań nie było „ciężkie
położenie Albańczyków z Kosowa" - co było oczywiste od razu i wynikało z
niezbitych dowodów - ale „sprzeciw Jugosławii wobec szerszych reform
politycznych i gospodarczych", mówiąc szyfrem neoliberalnych programów
Waszyngtonu (John Norris, Collision Course, 2005).
Wstęp do książki Collision Course został napisany przez przełożonego Norrisa,
Stroba Talbotta, zastępcę sekretarza stanu za czasów Clintona, który był
odpowiedzialny za planowanie związane z wojną w Jugosławii. Talbott pisze, że
„dzięki Johnowi Norrisowi", ci, którzy interesują się wojną w Kosowie „będą
wiedzieć [... ] jak sprawy się miały i co czuliśmy wtedy my, którzy byliśmy w te
sprawy włączeni" na samej górze.
W kwestii Afganistanu odsyłam do tekstu 11 września i „epoka terroru".
Odsyłam do Hegemony or Survival, gdzie można znaleźć ocenę wkładu
filozof i moralisty Jean Bethke Elshtain (szczególnie rozdział 8).
Rozbrajanie nuklearnych
arsenałów Iranu
15 CZERWCA 2006 ROKU
Najpilniejszym obecnie działaniem jest powstrzymanie procesu rozprzestrzeniania
broni nuklearnej i rozpoczęcie jej niszczenia.
Jeżeli nie uda się tego uczynić, to prawdopodobne konsekwencje mogą być
bardzo groźne, łącznie z zagładą naszego gatunku. Niezależnie od tego, jak bardzo
przerażający byłby to kryzys, istnieją środki jego rozładowania.
Wydaje się, że w pierwszej kolejności dojdzie do zatrzymania programów
nuklearnych w Iranie. Przed 1979 rokiem, kiedy krajem tym rządził szach,
Waszyngton mocno wspierał te programy.
Dziś twierdzi się, że Iran nie ma potrzeby prowadzenia prac nad energią
nuklearną, wobec tego „musi prowadzić tajne prace nad rozwijaniem takiej broni".
„Dla tak dużego producenta ropy naftowej, jakim jest Iran, prace nad energią
nuklearną to marnotrawienie zasobów" - napisał Henry Kissinger na łamach
„Washington Post" w 2005 roku.
Jednakże trzydzieści lat temu, kiedy był sekretarzem stanu w administracji
prezydenta Geralda R. Forda, Kissinger uważał, że „wdrożenie energii nuklearnej
pozwoli Iranowi zarówno zaspokoić potrzeby rozwijającej się gospodarki, jak i
uwolni rezerwy ropy naftowej, którą można będzie wyeksportować lub przetworzyć
na paliwa".
W 2005 roku Dafna Linzer z „Washington Post" zapytała Kissingera o tę nagłą
zmianę punktu widzenia. Kissinger odpowiedział ze swoją zwykłą ujmującą
szczerością: „Iran był naszym sojusznikiem", dlatego miał prawdziwą potrzebę
rozwijania energii nuklearnej.
W 1976 roku administracja Forda „poparła plany Iranu budowy wielkiego
przemysłu produkującego energię atomową, ale jednocześnie również ciężko
pracowała nad doprowadzeniem do wielomiliardowej transakcji, która dałaby
Teheranowi kontrolę nad ogromnymi ilościami plutonu i wzbogaconego uranu,
otwierając mu tym samym drogę do bomby nuklearnej" - napisała Lizner.
Najwięksi stratedzy w administracji Busha juniora, którzy obecnie potępiają te
programy, byli wtedy najważniejszymi ludźmi odpowiadającymi za bezpieczeństwo
narodowe: Dick Cheney, Donald Rumsfeld i Paul Wolfowitz.
Irańczycy nie tak chętnie jak Zachód wyrzucają historię do śmietnika, w tym
ten jej rozdział. Wiedzą również, że Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńcy przez
ponad pięćdziesiąt lat dręczyli Irańczyków, odkąd ame- rykańsko-brytyjski
przewrót wojskowy usunął rząd i zainstalował szacha, który rządził żelazną ręką,
gwałcąc okrutnie prawa człowieka, o czym media milczały, dopóki nie został
usunięty przez ogólnonarodowe powstanie
-wówczas media wyrażały swoje oburzenie w związku z łamaniem praw człowieka,
do czego dochodziło po obaleniu tyrana wspieranego przez Stany Zjednoczone
1
.
Później administracja Reagana wsparła napaść Saddama Husajna na Iran,
udzielając pomocy militarnej i innej, umożliwiając mu w ten sposób dokonanie
mordu na setkach tysięcy Irańczyków (oraz na irackich Kurdach). Następnie
nastała epoka ostrych sankcji nałożonych przez administrację Clintona, a po niej
groźby Busha, który straszy atakiem na Iran
-co samo w sobie jest poważnym naruszeniem Karty Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
W maju 2006 roku administracja Busha warunkowo zgodziła się włączyć do
rozmów z Iranem, które prowadzą państwa europejskie, ale nie wycofała swoich
gróźb ataku na Iran, sprawiając, że jakakolwiek oferta negocjacji,
przeprowadzanych z pistoletem przy głowie, nie miała znaczenia. Najnowsza
historia podaje kolejne powody do sceptycyzmu, jeśli chodzi o intencje
Waszyngtonu.
W maju 2003 roku Flynt Leverett, wówczas wyższy urzędnik Rady
Bezpieczeństwa Narodowego w administracji Busha, podał, że reformatorski rząd
Mohammada Chatamiego zaproponował „agendę procesu dyplomatycznego,
którego celem jest całkowite rozwiązanie wszelkich sporów między Stanami
Zjednoczonymi i Iranem". Rozmowy miały dotyczyć
„broni masowego rażenia, wypracowania rozwiązania konfliktu izraelsko-
palestyńskiego, kwestii przyszłości organizacji Hezbollah w Libanie oraz
współpracy z agencją bezpieczeństwa nuklearnego ONZ" - donosił „Financial
Times" w maju 2006 roku. Administracja Busha odmówiła udziału w tym procesie i
zganiła szwajcarskiego dyplomatę, który przekazał tę ofertę
2
.
Rok później Unia Europejska porozumiała się z Iranem: Iran miał zawiesić
program wzbogacania uranu, w zamian za to Unia Europejska miała udzielić
Iranowi gwarancji, że nie zostanie zaatakowany przez Stany Zjednoczone i Izrael.
Najwyraźniej pod naciskiem Waszyngtonu Unia Europejska wycofała się z tego
porozumienia, a Iran wznowił program wzbogacania uranu
3
.
Zarówno w wypadku oferty składanej w 2003 roku, jak i innych, jest tylko
jeden sposób, aby się przekonać, czy inicjatywy Iranu są poważne - przystąpić do
ich realizacji. Na podstawie dotychczasowych zachowań można jedynie wyciągnąć
wniosek, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy obawiają się, że te inicjatywy mogą
być poważne.
Irański program nuklearny - z tego co wiadomo - jest zgodny z artykułem
czwartym traktatu o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej, który daje krajom
niemającym broni jądrowej prawo do produkcji paliwa nuklearnego do celów
energetycznych. Administracja Busha twierdzi, że zapisy artykułu czwartego należy
zaostrzyć. Moim zdaniem ma to sens.
Kiedy traktat o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej wszedł w życie w 1970
roku, istniała istotna luka między produkcją paliwa nuklearnego do celów
energetycznych i do wytwarzania broni jądrowej. Ale dzięki postępowi
technologicznemu ta luka się zmniejszyła. Niemniej jednak wszystkie zmiany
zapisów artykułu czwartego musiałby zapewnić otwarty dostępu do materiałów
jądrowych nieprzeznaczonych do użytku militarnego, zgodnie z pierwotnymi
ustaleniami traktatu, poczynionymi między państwami mającymi materiały
nuklearne i tymi, które nimi nie dysponują.
W 2003 roku sensowna propozycja w tym kierunku została złożona przez
Mohameda ElBaradei, szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.
Zakładała ona, że produkcja i przetwarzanie materiałów jądrowych, możliwych do
zastosowania w broni nuklearnej, powinna być objęta międzynarodową kontrolą, z
„zapewnieniem, że uprawnione państwa będą mogły utrzymywać dostawy".
Według propozycji Mohameda ElBa- radei, miał to być pierwszy krok w kierunku
pełnego wdrożenia rezolucji ONZ z 1993 roku, wzywającej do podpisania traktatu o
zakazie produkcji materiałów rozszczepialnych (Fissile Materiał Cutoff Treaty,
FISSBAN). Dopóki nie wprowadzi się w życie podobnych do zaproponowanych
rozwiązań, długookresowe perspektywy na przetrwanie rasy ludzkiej nie są
świetlane.
Do dziś propozycja Mohameda ElBaradei została zaakceptowana tylko przez
jedno państwo, według mojej wiedzy - Iran, co w lutym 2006 roku zadeklarował Ali
Larijani, główny negocjator irański do spraw energii nuklearnej
4
.
I znowu jedynym sposobem na upewnienie się, czy stanowisko Iranu jest
poważne, jest przyjęcie propozycji. A przynajmniej mówienie o niej, tak aby
wywierać nacisk na Waszyngton, żeby sam sprawdził, czy jest ona poważna.
Administracja Busha nie zgadza się na FISSBAN - i jest w tym osamotniona,
nie pierwszy zresztą raz. W listopadzie oenzetowski Komitet do spraw Rozbrojenia
glosował za przyjęciem FISSBAN. Przyjęto go stosunkiem głosów 147 do l (Stany
Zjednoczone), przy dwóch głosach wstrzymujących się: Izraela i Wielkiej Brytanii.
W czasie debaty ambasador Wielkiej Brytanii oświadczył, że jego kraj popiera
traktat, ale nie mógł za nim głosować, bo zaproponowana wersja „podzieliła
społeczność międzynarodową" (147 do 1). Priorytety rządu Blaira prezentują się
jasno i wyraźnie.
W 2005 roku w sprawie traktatu głosowało całe Zgromadzenie Ogólne
Organizacji Narodów Zjednoczonych. Głosowanie zakończyło się wynikiem 179 do
2, przy czym Izrael i Wielka Brytania ponownie wstrzymały się od głosu. Dwa głosy
przeciwko należały do Stanów Zjednoczonych i Republiki Palau.
Istnieją sposoby na złagodzenie i prawdopodobnie zakończenie tego kryzysu.
Po pierwsze, Stany Zjednoczone i Izrael muszą odwołać groźby ataku, które
zachęcają Iran do rozwijania broni nuklearnej jako środka odstraszającego (prace
te, jeśli ktoś chciałby wiedzieć, są poważnym naruszeniem Karty Organizacji
Narodów Zjednoczonych).
Po drugie, Stany Zjednoczone musiałyby dołączyć do reszty świata i przyjąć
FISSBAN, jak również propozycję ElBaradei lub inną podobną.
Po trzecie, należałoby przestrzegać artykułu czwartego traktatu o
nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej, który zobowiązuje państwa mające
taką broń do działania „w dobrej wierze" w celu jej wyeliminowania, co jest
prawnym obowiązkiem tych państw, jak stwierdził Międzynarodowy Trybunał
Sprawiedliwości. Żadne z państw dysponujących bronią nuklearną nie wypełnia w
całości zapisów artykułu czwartego, ale Stany Zjednoczone wiodą prym w jego
naruszaniu.
Nawet drobne działania w tym kierunku złagodziłyby nadchodzący kryzys
irański. Przede wszystkim ważne jest, aby wziąć pod uwagę słowa Mohameda
ElBaradei: „Ta sytuacja nie znajdzie rozwiązania w działaniach militarnych. Jest to
niewyobrażalne. Jedyne trwałe rozwiązanie może być osiągnięte przez negocjacje".
I jest to w naszym zasięgu
5
.
PRZYPISY
1. Odsyłam do książki The U.S. Press and Iran Williama A. Dormana i Mansoura
Farhanga z 1987 roku. Więcej ogólnych informacji na ten temat znajduje się w
załączniku V.3 pracy Necessary Illusions.
2. Więcej najświeższych szczegółów można znaleźć w artykule Glenna Kesslera
2003 Memo Says Iranian Leaders Backed Talks w „Washington Post" z 14
lutego 2007 roku. Pełny tekst irańskiej propozycji znajduje się na stronach
internetowych „Washington Post".
3. W tej kwestii odsyłam do tekstu Selig Harrison It is time toput security issues
on the table with Iran w „Financial Times" z 18 stycznia 2006 roku.
4. Więcej w wywiadzie Larijani udzielonego radiu francuskiemu 16 lutego 2006
roku. Notatka prasowa rządu Iranu z 17 lutego 2006 roku. Polecam również
tekst Garetha Smytha i innych Iran raises hopes ofnuclear settlement w
„Financial Timesie" z 12 lutego 2007 roku.
5. Pierwsze duże badanie opinii publicznej w tej sprawie z lutego 2007 roku
(przeprowadzone w ramach „Programu na temat poglądów na politykę
międzynarodową") ujawniło pogląd, że gdyby Stany Zjednoczone i Iran były
państwami o dobrze funkcjonującej demokracji, w której głos opinii
publicznej ma wpływ na politykę, nierozwiązane problemy można by
prawdopodobnie znacznie łatwiej rozwiązać. Irańczycy i Amerykanie w
większości zgadzają się w „niemal wszystkich kwestiach związanych z
rozprzestrzenianiem broni nuklearnej", jak wynika z badania, szczególnie w
kwestii prawa Iranu do nuklearnej energii, ale nie nuklearnej broni, w kwestii
eliminacji wszelkiej broni nuklearnej i ustanowienia „strefy wolnej od broni
nuklearnej na Bliskim Wschodzie, do której należałyby zarówno państwa
islamskie, jak i Izrael". Waszyngton stanowczo odrzuca te poglądy, przy
silnym wsparciu obu partii politycznych. Jest to jeszcze jeden przykład
rozdźwięku między publiczną opinią i publiczną polityką. Więcej na ten temat
w mojej książce Failed States oraz w pracy Benjamina Page'a (i Marshalla
Boutona) The Foreign Policy Disconnect z 2006 roku.
Spoglądanie na Liban przez luk bombowy
24 SIERPNIA 2006 ROKU
W Libanie trwa kruchy rozejm, kolejny w ostatnich dziesięcioleciach z całej serii
rozejmów między Izraelem i jego przeciwnikami, będący częścią cyklu, w którym po
rozejmie pojawią się walki, rzezie i ludzkie cierpienie.
Nazwijmy ten obecny kryzys po imieniu: amerykańsko-izraelska inwazja na
Liban pod cynicznym pozorem legalności. W jej tle, jak w przeszłości, leży konflikt
izraelsko-palestyński.
Nie pierwszy raz Izrael zaatakował Liban pod pozorem wyeliminowania
rzekomego zagrożenia. W żadnym wypadku nie było uzasadnionej przyczyny ataku.
Również podczas największej izraelskiej inwazji na Liban w 1982 roku, wspieranej
przez Stany Zjednoczone. W Ameryce atak ten przedstawiano jako odpowiedź na
palestyński terror, na przykład atak rakietowy na Galileę. Jest to zwykły wymysł.
Organizacja Wyzwolenia Palestyny (OWP) stosowała się ściśle do zainicjowanego
przez Stany Zjednoczone zawieszenia broni, mimo powtarzających się (i często
kończących się mordem niewinnych ludzi) ataków Izraela na Liban, które były
próbą sprowokowania działań mogących stanowić pretekst do planowanej inwazji.
Z drugiej strony tylko dwukrotnie nastąpiła słaba reakcja, którą z trudem można
było uznać choćby za ostrzeżenie. Izrael zaatakował pod nieprawdziwym
pretekstem w czerwcu 1982 roku, korzystając z poparcia administracji Reagana. W
samym Izraelu, w najwyższych kręgach militarnego i politycznego wywiadu,
inwazja, w wyniku której zginęło od 15 do 20 tysięcy osób i która obróciła w gruzy
większą część kraju, była opisywana jako wojna o Zachodni Brzeg. Podjęto ją po to,
aby OWP zaprzestała irytujących wezwań do dyplomatycznego rozwiązania
konfliktu.
Mimo wielu różnych okoliczności w lipcu 2006 roku nastąpiła kolejna inwazja
na Liban. Tym razem pretekstem było porwanie przez Hezbollah dwóch izraelskich
żołnierzy podczas przygranicznego ataku. Zachód najbardziej krytykował tę
amerykańsko-izraelską inwazję, która znowu powodowała niszczenie kraju i śmierć
cywili, za to, że jest „nieproporcjonalna". Ale taka reakcja to czysty cynizm. Izrael
przez dziesięciolecia porywał i mordował cywili w Libanie lub na pełnym morzu, na
wodach libańskich lub palestyńskich, przetrzymywał ich w Izraelu przez długi
okres, czasami jako zakładników, czasami w tajnych miejscach tortur, takichjak
Obóz 1391, czyli więzienie izraelskich sił obronnych
1
.
Nie było nigdy wezwań do inwazji na Izrael. Ani na Stany Zjednoczone, które
przecież udzielają pomocy niezbędnej do takich akcji.
Podobny pretekst był przedstawiany, kiedy Izrael zaostrzył ataki na Gazę po
pojmaniu kaprala Gilada Shalita, co nastąpiło 25 czerwca 2006 roku. Stany
Zjednoczone i ich sojusznicy wyrażali szok związany z tą przerażającą zbrodnią i -
jak zwykle zastrzegając, że być może reakcja na nią wydaje się nieproporcjonalna -
udzielili wsparcia brutalnej akcji odwetowej przeprowadzonej przez Izrael (takiej,
jak zniszczenie elektrowni, przez co pozbawiono ludność prądu, wody i kanalizacji,
jak nocne ataki bombami dźwiękowymi przerażającymi dzieci, jak morderstwa na
cywilach i wiele innych działań, które powodują, że państwo izraelskie „przestało
się czymkolwiek różnić od organizacji terrorystycznej", która czyni ze swoich ofiar
„uschnięty, zniszczony ogród, okryty smutkiem i cierpieniem"
2
).
Oszustwo leżące u podstaw tej reakcji było bardziej widoczne niż zazwyczaj.
Dzień wcześniej, 24 czerwca 2006 roku, Izrael porwał dwóch cywili w Gazie, braci
Muammar, co było znacznie większą zbrodnią niż porwanie żołnierza, i uprowadził
ich w głąb kraju, gwałcąc w ten sposób postanowienia konwencji genewskiej. Bracia
przepadli gdzieś wewnątrz izraelskiego systemu więziennictwa, gdzie blisko tysiąc
osób jest przetrzymywanych bez jakichkolwiek zarzutów. Zachód nie protestował
przeciwko porwaniu z 24 czerwca, tak naprawdę prawie tego porwania nie
zauważył.
Co mogłoby przerwać to błędne koło? Podstawowe zarysy rozwiązania tego
izraelsko-palestyńskiego konfliktu są znane i zgodnie popierane przez społeczność
międzynarodową już od ponad trzydziestu lat - porozumienie o uznawanej przez
wszystkich granicy, z możliwymi niewielkimi i wzajemnymi korektami.
Państwa arabskie formalnie zaakceptowały to rozwiązanie w 2002 roku,
podobnie jak znacznie wcześniej uczynili to Palestyńczycy. Przywódca Hezbollahu,
Sayyed Hasan Nasrallah, wyraźnie oświadczył, że choć rozwiązanie takie nie jest dla
Hezbollahu najlepsze, to organizacja nie będzie występować przeciw niemu.
„Najwyższy przywódca" Iranu, ayatollah Chamenei, niedawno ponownie
oświadczył, że Iran również popiera ten plan. Hamas wydał wyraźne oświadczenie,
że jest gotów negocjować porozumienie zakładające takie warunki.
Stany Zjednoczone i Izrael wciąż jednak blokują to polityczne rozwiązanie
konfliktu, podobnie jak czyniły przez ostatnie trzydzieści lat, z małymi przerwami.
Odmowa może być lepszym rozwiązaniem w ich krajach, ale ofiary nie mają tego
luksusu.
Ta amerykańsko-izraelska odmowa objawia się nie tylko w słowach, ale co
ważniejsze, w czynach. Z poparciem Stanów Zjednoczonych Izrael systematycznie
kontynuuje swój program anektowania i rozdzielania coraz mniejszych terytoriów
palestyńskich oraz aresztowań działaczy palestyńskich w dolinie Jordanu. Program
„scalania", który ku zdumieniu wszystkich, w Stanach Zjednoczonych jest nazywany
„odważnym wycofywaniem się".
W rezultacie Palestyńczycy stoją przed wizją zniszczenia swojego narodu.
Największe wsparcie otrzymują Palestyńczycy od Hezbollahu, organizacji, która
powstała w odpowiedzi na izraelską inwazję z 1982 roku. He- zbollah zdobył
uznanie dzięki wysiłkom zwieńczonym zmuszeniem Izraela do wycofania się z
Libanu w 2000 roku. Podobnie jak inne ruchy islamskie, Hezbollah zdobył
poparcie ludności, udzielając pomocy biednym.
Dla strategów ze Stanów Zjednoczonych i Izraela oznacza to, że He- zbollah
musi zostać bardzo osłabiony lub zniszczony, podobnie jak trzeba było w 1982 roku
przepędzić z Libanu Organizację Wyzwolenia Palestyny. Ale Hezbollah jest tak
głęboko zatopiony w społeczeństwie libańskim, że nie można go zniszczyć, nie
niszcząc przy okazji większości Libanu, dlatego atak na ludność i infrastrukturę jest
prowadzony na dużą skalę.
Jak można się było spodziewać, izraelska agresja powoduje wzrost poparcia
dla Hezbollahu, nie tylko w świecie arabskim, ale i w samym Libanie.
Badania opinii publicznej przeprowadzone w lipcu 2006 roku ujawniły, że 87
procent Libańczyków popiera opór Hezbollahu wobec inwazji, w tym 80 procent
chrześcijan i druzów. Nawet kardynał Mar Nasrallah
Boutros Sfeir, patriarcha Kościoła maronickiego, duchowy przywódca
prozachodnich dzielnic Libanu, przyłączył się do przywódców religijnych sunnitów
i szyitów i razem z nimi wydał oświadczenie potępiające „agresję" i popierające
„opór, głównie opór Hezbollahu". Badania wykazały również, że 90 procent
Libańczyków uważa Stany Zjednoczone za „współwinne izraelskich zbrodni
wojennych na ludności libańskiej".
Amal Saad-Ghorayeb, czołowy libański uczony zajmujący się Hezbol- lahem,
zauważa, że „wyniki badania są tym bardziej znaczące, jeśli porówna się je z
wynikami podobnych badań przeprowadzonych pięć miesięcy temu [w styczniu
2006 roku], kiedy jedynie 58% Libańczyków uważało, że Hezbollah miał prawo
pozostać organizacją zbrojną i kontynuować swoją działalność opozycyjną".
Dynamika ta jest znana. Rami G. Khouri, wydawca libańskiej edycji „Daily
Star", pisze, że „Libańczycy i Palestyńczycy odpowiedzieli na powtarzające się coraz
częściej okrutne ataki Izraela na ludność cywilną, tworząc organizacje, które mają
ich bronić i pomagać im".
Tego typu społeczne siły staną się jedynie silniejsze i bardziej ekstremalne,
jeżeli Stany Zjednoczone i Izrael dalej będą niszczyć nadzieje Palestyńczyków na
własne państwo i nadal będą niszczyć Liban.
W obliczu dzisiejszego kryzysu nawet król Abdullah z Arabii Saudyjskiej,
która jest dla Waszyngtonu najstarszym (i najważniejszym) sojusznikiem w
regionie, był zmuszony powiedzieć: „Jeżeli pokój zostanie odrzucony z powodu
arogancji Izraela, to pozostanie jedynie wojna, i nikt nie jest w stanie przewidzieć,
jakim echem ta wojna odbije się w regionie, ale następstwem mogą być wojny i
konflikty, które nie oszczędzą nikogo, również tej strony, która ma militarną
przewagę i próbuje igrać z ogniem".
Nie jest tajemnicą, że Izrael pomagał w zniszczeniu świeckiego arabskiego
nacjonalizmu oraz w powstaniu Hezbollahu i Hamasu, podobnie jak amerykańska
przemoc doprowadziła do wzrostu islamskiego fundamentalizmu i terroru dżihadu.
Ostatnie posunięcia zapewne stworzą nowe pokolenia gniewnych i pragnących
zemsty wojowników dżihadu, podobnie jak uczyniła to inwazja na Irak.
Izraelski pisarz Uri Avnery zauważył, że izraelski szef sztabu Dan Halutz, były
dowódca sił lotniczych, „spogląda na świat przez celownik bombowy". Tak samo
postępują Rumsfeld, Cheney i Rice oraz inni główni stratedzy w administracji
Busha. Jak uczy nas historia, takie spoglądanie na świat nie jest czymś wyjątkowym
wśród osób, które dysponują większością środków przemocy.
Saad-Ghorayeb opisuje obecną przemoc w „kategoriach apokalipsy",
ostrzegając, że „piekło zostanie uwolnione", jeżeli w rezultacie kampanii
amerykańsko-izraelskiej powstanie sytuacja, w której „społeczność szyicka będzie
kipieć oburzeniem wobec Izraela, Stanów Zjednoczonych i własnego rządu, który
jest postrzegany jak zdrajca".
Najważniejsza kwestia - a więc konflikt izraelsko-palestyński - może być
załagodzona dyplomatycznie, jeśli Stany Zjednoczone i Izrael przestaną takie
rozwiązanie odrzucać. Inne nierozstrzygnięte problemy w regionie równie łatwo
dałoby się rozwiązać przez negocjacje i dyplomację. Nie może być gwarancji, że
takie działania zakończą się sukcesem, można być jednak pewnym, że dalsze
spoglądanie na świat przez celownik bombowy przyniesie tylko więcej biedy i
cierpień, być może nawet „apokaliptycznych".
PRZYPISY
1. Na temat tego więzienia więcej można przeczytać w: Aviv Lavie, Inside Israel's secret
prison, „Haaretz" z 22 sierpnia 2003 roku; Jonathan Cook, Facility 1391: Israel's
Guantanamo, „Le Monde diplomatiąue" z listopada 2003 roku; Chris McGreal,
Facility 1391: Israels secret prison, „Guardian" [wydanie brytyjskie] z 14 listopada
2003 roku.
2. Gideon Levy w „Haaretz" z 2 lipca i 18 sierpnia 2006 roku. Zobacz raport BTselem Act
of Vengeance: Israels Bombing ofthe Gaza Power Plant and its Effects z września
2006 roku. To oczywiście jedynie najbardziej ewidentny przykład.
Ameryka Łacińska ogłasza
niepodległość
6 WRZEŚNIA 2006 ROKU
Pięć wieków po podboju dokonanym przez Europejczyków Ameryka Południowa
ponownie staje się niepodległa. Od Wenezueli po Argentynę większa część regionu
zaczyna odrzucać spuściznę obcej dominacji minionych czasów oraz okrutne i
wyniszczające podziały społeczne, które powstały w jej wyniku.
Mechanizmy imperialistycznej kontroli - przemoc i wojna gospodarcza, które
nie są w Ameryce Łacińskiej odległą przeszłością - przestają być skuteczne, co jest
znakiem, że kraje kontynentu zaczynają dążyć do niezależności. Waszyngton jest
obecnie zmuszony tolerować rządy, które w przeszłości powodowałby amerykańską
interwencję lub działania odwetowe.
Przez cały kontynent przechodzi fala ruchów społecznych, które budują
podstawy pełnej demokracji. Rdzenne społeczności, jak gdyby odkrywszy na nowo
swoje przedkolumbijskie dziedzictwo, stają się coraz aktywniejsze i wpływowe,
szczególnie w Ekwadorze i Boliwii.
Taki rozwój wydarzeń jest częścią szerszego zjawiska, jakie od kilku lat
obserwują w Ameryce Łacińskiej specjaliści i instytucje badające opinię społeczną:
w miarę jak wybrane rządy stawały się formalnie bardziej demokratyczne,
obywatele zaczynali wyrażać rosnące rozczarowanie sposobem funkcjonowania
takiej demokracji oraz brak wiary w instytucje demokratyczne. Chcieli stworzenia
takiego systemu demokracji, w którym głos miałoby społeczeństwo, a nie elity i obca
dominacja.
Przekonująco wyjaśnił ten spadek wiary w istniejące instytucje argentyński
politolog Atilio Borón, który zaobserwował, że nowa fala demokraty-
zacji w Ameryce Łacińskiej zbiegła się z narzucanymi z zewnątrz „reformami"
gospodarczymi, jakie uderzały w ustrój: neoliberalny „waszyngtoński konsensus",
którego każdy element jest podważeniem demokracji i który doprowadził do
gospodarczej katastrofy na tym kontynencie, podobnie jak w innych regionach
świata, gdzie był zastosowany.
Koncepcje demokracji i rozwoju są ze sobą w wielu aspektach blisko
powiązane. Jednym z takich aspektów jest ich wspólny wróg: utrata suwerenności.
W świecie państw narodowych jest oczywiste z definicji, że utrata suwerenności
powoduje zanikanie demokracji oraz brak możliwości prowadzenia polityki
społecznej i gospodarczej. To z kolei ogranicza rozwój, co wynika z historii
gospodarczej w ciągu wieków.
Historia ujawnia również, że utrata suwerenności prowadzi do narzuconego
liberalizmu, oczywiście w interesie tych, którzy mają władzę i mogą narzucić swój
porządek społeczny i gospodarczy. Ostatnio taki narzucony porządek jest nazywany
„neoliberalizmem". Nie jest to najlepsze określenie, gdyż porządek ten nie jest ani
nowy, ani liberalny, przynajmniej nie w rozumieniu klasycznych liberałów.
W Stanach Zjednoczonych społeczeństwo również traci wiarę w instytucje i
ma ku temu dobre powody. Powstał ogromny rozdźwięk między opinią publiczną i
polityką, o którym rzadko się mówi, chociaż ludzie zdają sobie sprawę z tego, że ich
głos jest ignorowany.
Wiele nauki można wynieść z porównania ostatnich wyborów prezydenckich
w najbogatszym kraju świata i najbiedniejszym kraju Ameryki Łacińskiej - Boliwii.
W listopadzie 2004 roku wyborcy w Stanach Zjednoczonych mieli możliwość
wyboru między dwoma kandydatami, którzy pochodzili z bogatej i
uprzywilejowanej elity. Ich programy były podobne, zgodne z potrzebami ich
wyborców: głosiły bogactwo i przywileje. Badania opinii publicznej ujawniły, że w
ogromnej większości najważniejszych kwestii obie partie są wychylone
zdecydowanie na prawo od oczekiwań społeczeństwa, a już szczególnie daleko od
poglądów społeczeństwa znajduje się administracja Busha. Częściowo z tego
powodu pewne kwestie nie są podejmowane w kampanii wyborczej i niewielu
wyborców znało opinie kandydatów w tych sprawach. Kandydaci są pakowani i
sprzedawani jak pasta do zębów, samochody lub środki upiększające - i przez te
właśnie sektory gospodarki oddane ułudzie i oszustwu.
Dla odmiany spójrzmy na Boliwię i wybór Evo Moralesa w grudniu 2005 roku.
Wyborcy znali problemy, bardzo realne i ważne, takie jak kontrola państwa nad
wydobyciem gazu naturalnego i innych surowców naturalnych, co cieszy się w tym
kraju miażdżącym poparciem społecznym. Prawa rdzennej ludności, prawa kobiet,
prawo do ziemi i do wody są przedmiotem polityki, podobnie jak inne niezwykle
istotne kwestie, o które nieustannie walczyły organizacje społeczne. Społeczeństwo
wybrało kandydata równego sobie statusem, a nie reprezentanta wąskich grup
uprzywilejowanych. To był rzeczywisty udział, a nie jedynie wrzucenie kartki do
urny raz na kilka lat.
To porównanie, nie jedyne z resztą, rodzi pytanie o to, gdzie są potrzebne
programy „lansujące demokrację".
Patrząc na rozwój wypadków, można się spodziewać, że Ameryka Łacińska
sama sobie poradzi ze swoimi największymi problemami. Region ten jest znany z
chciwości swoich klas bogaczy i z ich zupełnego braku poczucia odpowiedzialności
społecznej.
Porównanie rozwoju gospodarczego Ameryki Łacińskiej i wschodniej
Azjijestwtym aspekcie bardzo odkrywcze. Nierówności społeczne w Ameryce
Łacińskiej są jednymi z największych na świecie, w Azji Wschodniej są one jednymi
z najmniejszych. To samo dotyczy edukacji, opieki zdrowotnej i ogólnie dobrobytu
społeczeństwa. Import do Ameryki Łacińskiej zaspokajał głównie konsumpcjonizm
najbogatszych, w Azji Wschodniej import to przede wszystkim inwestycje
zwiększające produkcję. Odpływ kapitału z Ameryki Łacińskiej osiągnął poziom jej
zadłużenia, sugerując sposób pozbycia się tego ogromnego ciężaru. W Azji
Wschodniej przepływy kapitałowe są objęte ścisłą kontrolą.
Gospodarki Ameryki Łacińskiej pozostają również bardziej otwarte na
inwestycje zagraniczne niż gospodarki wschodniej Azji. Zgodnie z danymi
Konferencji Narodów Zjednoczonych do spraw Handlu i Rozwoju (UNCTAD) od lat
pięćdziesiątych XX wieku zagraniczne koncerny międzynarodowe mają znacznie
większy udział w produkcji przemysłowej Ameryki Łacińskiej niż w sukcesie
gospodarczym Azji Wschodniej. Bank Światowy donosił, że zagraniczne inwestycje i
prywatyzacja zastąpiły inne przepływy kapitałowe w Ameryce Łacińskiej, przez co
zagraniczne koncerny kontrolowały gospodarkę i transferowały zyski za granicę,
zupełnie inaczej niż w Azji Wschodniej.
Tymczasem programy socjalne i gospodarcze wdrażane w Ameryce Łacińskiej
zmieniają rzeczywistość, która pochodzi aż z czasów hiszpańskich podbojów, nadal
bowiem elity i gospodarki tego kontynentu są powiązane z obcymi mocarstwami, a
nie ze sobą nawzajem.
Nie dziwi więc, że zmiany te są bardzo źle widziane w Waszyngtonie - z
oczywistych powodów, Stany Zjednoczone oczekują bowiem, że będą mogły polegać
na Ameryce Łacińskiej j ako bezpiecznym źródle surowców, rynku sprzedaży i
miejscu do inwestowania. I jak od dawna podkreślają stratedzy, jeśli ten kontynent
wymknie się spod kontroli Waszyngtonu, to czy Stany Zjednoczone mogą mieć
nadzieję, że zdołają powstrzymać nieposłuszeństwo gdziekolwiek indziej?
Alternatywy dla Ameryk
29 GRUDNIA 2006 ROKU
W tym miesiącu narodziny i śmierć stały się sygnałem zmian w Ameryce
Południowej, a tak naprawdę również na świecie.
Były chilijski dyktator Augusto Pinochet zmarł, a przywódcy Ameryki
Południowej zamknęli dwudniowy szczyt w Cochabamba w Boliwii, któremu
przewodniczył boliwijski prezydent Evo Morales. Uczestnicy i temat przewodni
szczytu stanowiły antytezę dla Pinocheta i jego ery neonazistowskich państw
bezpieczeństwa narodowego (wspieranych i czasem instalowanych przez kraj o
największych wpływach na półkuli), a także plagi terroru, tortur i barbarzyństwa,
które rozeszło się z Argentyny na Amerykę Środkową.
W deklaracji z Cochabamba prezydenci i przedstawiciele dwunastu państw
uzgodnili, że będą pracować nad utworzeniem kontynentalnej społeczności na wzór
Unii Europejskiej.
Deklaracja ta oznacza nowy etap w działaniach zmierzających do integracji
Ameryki Południowej pięćset lat po jej podboju przez Europejczyków. Kontynent -
od Wenezueli aż po Argentynę - może stanowić dla świata przykład, w jaki sposób
budować nową przyszłość daleką od spuścizny imperializmu i terroru.
Stany Zjednoczone od dawna dominują nad tym regionem, stosując dwie
metody: przemoc i nacisk gospodarczy. Ogólnie mówiąc, przypomina to działania
mafii. Ojciec chrzestny poważnie traktuje każdą próbę oszukania go, nawet przez
małych sklepikarzy, z czego Ameryka Łacińska zdaje sobie doskonale sprawę.
Wcześniejsze próby uzyskania niezależności były tłumione, częściowo z braku
współpracy między państwami kontynentu. Bez niej łatwo ulec groźbom.
Dla Stanów Zjednoczonych prawdziwym wrogiem zawsze był niezależny
nacjonalizm, szczególnie wtedy, kiedy powstawało niebezpieczeństwo, że stanie się
on „zaraźliwym przykładem", cytując określenie demokratycznego socjalizmu w
Chile, jakiego użył Henry Kissinger. Socjalizmu, który został wyleczony li września
1973 roku w opisany wcześniej sposób.
Wśród południowoamerykańskich liderów w Cochabamba była obecna
prezydent Chile Michelle Bachelet. Podobnie jak Allende, jest ona socjalistką i
lekarzem. Jest też byłą wypędzoną i więźniarką polityczną. Jej ojciec, generał,
zmarł w więzieniu na skutek tortur.
W Cochabamba Morales i prezydent Wenezueli Hugo Chavez świętowali nowy
wspólny projekt tych państw dotyczący eksploatacji gazu w Boliwii. Taka
współpraca wzmacnia rolę regionu jako jednego z głównych graczy na światowym
rynku energetycznym. Wenezuela już obecnie jest jedynym krajem Ameryki
Łacińskiej, który jest członkiem OPEC, mając największe, poza Bliskim Wschodem,
złoża ropy naftowej na świecie. Cha- vez ma wizję stworzenia Petroamerica,
zintegrowanego systemu energetycznego na wzór tego, który Chiny próbują
zainicjować w Azji.
Nowy prezydent Ekwadoru, Rafael Correa, zaproponował stworzenie systemu
transportowego lądowego i rzecznego z brazylijskiej puszczy amazońskiej do
wybrzeża Pacyfiku w Ekwadorze, co byłoby południowoamerykańskim
konkurentem dla kanału panamskiego. Inne tego typu inicjatywy to na przykład
Telesur (telewizja), który ma być próbą złamania zachodniego monopolu w tej
dziedzinie. Brazylijski prezydent Luiz Lula da Silva wezwał innych przywódców do
pokonania historycznych różnic i zjednoczenia kontynentu, bez względu na to, jak
trudne będzie to zadanie.
Integracja to warunek wstępny dla prawdziwej niepodległości. Kolonizacja -
prowadzona przez Hiszpanię, Anglię czy innych kraje Europy, a także przez Stany
Zjednoczone - nie tylko rozdzieliła od siebie państwa Ameryki Południowej, ale
również ostro podzieliła je wewnętrznie, powstały bowiem nieliczne bogate elity i
ogromne rzesze żyjące w biedzie.
Powiązanie z kwestiami rasowymi jest dość bliskie. Bogata elita była biała,
europejska, zachodnia, a biedę cierpieli rdzenni mieszkańcy, Indianie, czarni i rasy
mieszane. Te w większości białe elity nie miały prawie w ogóle relacji z własnymi
krajami i społeczeństwami. Były zorientowane na Zachód, a nie własne
społeczności na Południu.
Z powodu nowych trendów w Ameryce Południowej Stany Zjednoczone
zostały zmuszone do korekty swojej polityki. Rządy, które obecnie cieszą się
poparciem Stanów Zjednoczonych - jak rząd Brazylii, na którego czele stoi Lula da
Silva - w przeszłości równie dobrze mogły być obalone, jak brazylijski rząd
prezydenta Joao Goularta, który został obalony przy wsparciu Stanów
Zjednoczonych w 1964 roku.
Największą kontrolę nad gospodarką sprawował w przeszłości
Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który tak naprawdę jest częścią
amerykańskiego Departamentu Skarbu. Argentyna była ulubionym dzieckiem
funduszu, do krachu w 2001 roku. Argentyna wyszła z kryzysu, ale przez złamanie
zasad Międzynarodowego Funduszu Walutowego, odmawiając spłaty swoich
długów i wykupując to, co z nich pozostało (częściowo udało się to dzięki pomocy
Wenezueli w nowej formie współpracy).
Brazylia również na swój sposób poszła drogą, która miałają uwolnić od
wpływów Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Boliwia była posłusznym
uczniem funduszu przez około dwadzieścia pięć lat i skończyło się to dla niej
dochodem per capita niższym niż wtedy, kiedy jej współpraca z tą instytucją się
zaczynała. Obecnie Boliwia również pozbywa się wpływów Międzynarodowego
Funduszu Walutowego i też korzysta przy tym z pomocy Wenezueli.
W wypadku Ameryki Południowej Stany Zjednoczone musiały się dostosować
do centrolewicowych rządów i zaczęły rozróżniać „tych dobrych" od „tych złych".
Jednym z dobrych jest prezydent Brazylii Lula da Silva. Złymi są Chavez i Morales.
Utrzymując taką politykę, Waszyngton musi również akceptować pewne fakty.
Na przykład to, że jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobił Lula da Silva po
ponownym wyborze na prezydenta w październiku 2006 roku, był wyjazd do
Caracas i poparcie Chaveza wjego kampanii wyborczej. Lula da Silva podarował
również brazylijski projekt infrastrukturalny w Wenezueli, most nad rzeką
Orinoko, i rozmawiał o innych wspólnych projektach.
W
grudniu
2006
roku
sygnatariusze
MERCOSUR,
południowoamerykańskiego porozumienia handlowego, kontynuowali rozmowy o
zjednoczeniu Ameryki Południowej na spotkaniu w Brazylii, na którym Lula da
Silva zainaugurował obrady Parlamentu MERCOSUR - jeszcze jeden pełen nadziei
krok w uwalnianiu się od demonów przeszłości.
Bariery dla podwójnej integracji - między krajami i wewnątrz nich -
przeszkadzają, ale podejmuje się w tym kierunku obiecujące działania, w czym
wielką rolę odgrywają masowe ruchy społeczne, które są podstawą prawdziwej
demokracji i niezbędnych zmian społecznych.
Co jest stawką w Iraku?
30 STYCZNIA 2007 ROKU
Niektóre bardzo istotne informacje dotyczące Iraku są na Zachodzie ignorowane
albo też nie rozmawia się o nich. Dopóki nie zacznie się ich poważnie traktować,
propozycje amerykańskiej polityki w Iraku nie będą rozsądne ani moralnie, ani
strategicznie.
Jedną z takich kwestii związanych z cierpiącym narodem irackim, która nie
została prawie wcale zauważona, a której zignorowanie dobrze oddaje poziom
ignorancji, są wyniki badania opinii Irakijczyków w sprawie inwazji,
przeprowadzone w Bagdadzie, Anbarze i Najafie. „Około 90 procent Irakijczyków
uważa, że sytuacja w ich kraju była lepsza przed inwazją dokonaną pod wodzą
Stanów Zjednoczonych niż teraz" - przedstawia wyniki badania z listopada 2006
roku, przeprowadzonego przez irackie Centrum Badań i Studiów Strategicznych,
organizacja United Press International. „Niemal połowa respondentów opowiada
się za natychmiastowym wycofaniem obcych wojsk inwazyjnych" - donosi „Daily
Star" w Bejrucie. Dwadzieścia procent respondentów chciałoby, aby stopniowe
wycofywanie wojsk rozpoczęło się niezwłocznie. (Badanie przeprowadzone przez
amerykański Departament Stanu, również zignorowane, ujawniło, że dwie trzecie
mieszkańców Bagdadu chce natychmiastowego wycofania wojsk koalicyjnych.)
Ogólnie jednak opinia publiczna - czy to w Iraku, czy w Stanach
Zjednoczonych, czy gdziekolwiek indziej - nie jest brana pod uwagę przez
decydentów politycznych, chyba że może zakłócić im osiągnięcie zamierzonych
celów. Jest to jeszcze jedna oznaka tego, w jaki sposób stratedzy i ich poplecznicy
lekceważą demokrację, przy jednoczesnym akompaniamencie zalewającej nas
wzniosłej retoryki na temat miłości do demokracji i mesjańskiej misji, jaką jest jej
lansowanie.
Badania amerykańskie ujawniają, że większość jest przeciwna wojnie, ale
tworząc politykę, na tę większość nie zwraca się uwagi i nie uwzględnia się jej głosu
ani też nie bierze pod uwagę krytyki wobec planów politycznych. Najnowszą opinią
tego rodzaju był raport opublikowany przez Baker-Hamilton Iraq Study Group
(powołana przez amerykański Kongres dziesięcioosobowa grupa badawcza, złożona
z pięciu republikanów i pięciu demokratów, która ma doradzać rządowi Busha w
sprawach sytuacji w Iraku i znalezieniu politycznych rozwiązań), szeroko
okrzyknięty jako wartościowa krytyka polityki administracji George'a W. Busha,
dzięki której można wprowadzić korekty, co natychmiast stało się przyczyną
wysłania tego raportu w niebyt. Jedną wybitną cechą tego raportu jest brak troski o
pragnienia Irakijczyków. Raport cytuje wyniki niektórych badań opinii
Irakijczyków, ale jedynie w stosunku do bezpieczeństwa wojsk amerykańskich.
Raport głosi tezę, że polityka powinna odzwierciedlać interesy rządu Stanów
Zjednoczonych, a nie interesy Irakijczyków (albo Amerykanów, również
ignorowanych).
Twórcy raportu nie dociekają, jakie są te interesy ani dlaczego Stany
Zjednoczone przeprowadziły inwazję albo dlaczego zagrażają suwerennemu i mniej
lub bardziej demokratycznemu Irakowi, chociaż odpowiedzi nietrudno znaleźć.
Prawdziwy powód inwazji jest oczywiście taki, że w Iraku są drugie co do wielkości
na Ziemi złoża ropy naftowej, bardzo taniej w wydobyciu. Kwestią nie jest tutaj
dostęp do tych zasobów, ale kontrola nad nimi (a dla korporacji kwestią są zyski).
Jak zauważył w maju 2006 roku wiceprezydent Dick Cheney, kontrola nad
zasobami surowców energetycznych, jest narzędziem zastraszania lub szantażu"
(oczywiście jeśli jest w rękach kogoś innego).
W raporcie jest ukryta rekomendacja, aby pozwolić korporacjom (głównie
amerykańskim i brytyjskim) na kontrolowanie irackich złóż surowców
energetycznych. Raport ujmuje to bardziej delikatnie: „Stany Zjednoczone powinny
wesprzeć irackich przywódców w uznaniu krajowego przemysłu wydobywczego
ropy naftowej za przedsięwzięcie komercyjne, aby poprawić dzięki temu
efektywność, przejrzystość i odpowiedzialność".
Ciągły brak woli do dyskusji nad tak nieistotnymi kwestiami sprawia, że Study
Group nie jest w stanie stawić czoła rzeczywistości amerykańskiej polityki w obliczu
omawianej wcześniej katastrofy, jaką spowodowała inwazja.
Główną kwestią, jaką porusza raport Study Group, jest wycofanie wojsk
amerykańskich z Iraku, szczególnie wyłączenie ich z bezpośredniej walki, chociaż
propozycje wyjścia armii zostały obwarowane wieloma ograniczeniami i
zastrzeżeniami. Raport w kilku słowach namawia prezydenta, aby ten ogłosił, że
Stany Zjednoczone nie zamierzają ustanowić stałej obecności wojskowej w Iraku,
ale nie wzywa do zakończenia budowania baz wojskowych, wobec tego taka
deklaracja prawdopodobnie nie będzie poważnie potraktowana przez Irakijczyków.
Raport zakłada, przemilczając tę kwestię, że logistyka, podpora nowoczesnej
armii, powinna pozostać pod amerykańską kontrolą i że jednostki bojowe muszą
pozostać w Iraku dla „ochrony pokoju" (w tym ochrony amerykańskich oddziałów
wchodzących w skład oddziałów irackich) w kraju, w którym 60 procent ludności -
a ludności arabskiej znacznie więcej tam, gdzie rozmieszcza się jednostki - traktuje
żołnierzy jako cel uprawnionych ataków.
Nie ma również mowy o tym, że Stany Zjednoczone zachowają kontrolę nad
przestrzenią powietrzną, a przez to mogą zechcieć sięgnąć po taktykę, którą już raz
zastosowano w wojnach w Indochinach, gdzie również wycofywano żołnierzy, co
jest złowieszczą perspektywą. Kwestię tę omawiają dwaj wybitni eksperci w
sprawach Kambodży, Taylor Owen i Ben Kiernan, dyrektor Yale University
Genocide Project, w niezwykle ważnym artykule Bombs over Cambodia („Walrus"
[wydanie kanadyjskie] z października 2006 roku). Jest rzeczą dobrze znaną, że
wycofywaniu wojsk lądowych z południowego Wietnamu towarzyszyło
przyspieszenie bezlitosnych bombardowań, szczególnie na północny Laos i
Kambodżę. Ale autorzy podają nowe dane na temat skali i następstw tych
bombardowań. Ujawniają one, że częstotliwość nalotów na Kambodżę była
pięciokrotnie większa niż wcześniej podawana oficjalnie, co oznacza, że
bombardowania rolniczej Kambodży były większe niż bombardowania wszystkich
wojsk sprzymierzonych przez całą drugą wojnę światową. Nowe informacje
potwierdzają wcześniejsze szacunki skutków bombardowań. Cytując słowa
autorów: „Liczba ofiar wśród cywili w Kambodży spowodowała, że rozwścieczone
społeczeństwo rzuciło się w ramiona rebeliantów, którzy przed nalotami cieszyli się
bardzo małym poparciem, co spowodowało dojście do władzy Czerwonych
Khmerów, a tym samym ostatecznie ludobójstwo w Kambodży". Rozkazy Nixona o
rozpoczęciu nalotów zostały przekazane przez Henry'ego Kissingera słowami:
„wszystko, co lata na wszystko, co się porusza", co jest jednym z najbardziej
dobitnych wezwań do ludobójstwa w historii świata. Te słowa Kissingera zostały
przypomniane w „New York Timesie" z 27 maja 2004 roku (Elizabeth Becker,
Kissinger Tapes Describe Crises, War and Stark Photos ofAbuse), ale nie wywołały
żadnej reakcji. Również nowe rewelacje zostały pominięte milczeniem. Brak reakcji
jest kolejnym dowodem na to, jaką tak naprawdę troską otaczają mieszkańców
Kambodży ci mieszkańcy Zachodu, którzy radośnie wykorzystywali ich położenie
dla osobistych korzyści i służąc władzy w okresie, kiedy Czerwoni Khmerzy
dokonywali swoich mordów, bez sugestii, co z tym począć. Całkowicie przeciwnie
do reakcji tych samych ludzi na inne podobne okrucieństwa, za które ponosiliśmy
największą odpowiedzialność i które moglibyśmy przerwać, gdybyśmy chcieli
1
.
Nie można łatwo odrzucić obaw wyrażanych przez Owena i Kernana co do
tego, jak sytuacja może się rozwinąć w Iraku w świetle takich wcześniejszych
wydarzeń jak te.
Niektórzy obserwatorzy obawiają się, że wycofanie się Stanów Zjednoczonych
z Iraku mogłoby doprowadzić do wojny domowej, która objęłaby cały kraj i
zniszczyłaby go zupełnie. Co do skutków wycofania - sami możemy je oceniać, i
będą one tak samo niepewne i wątpliwe jak oceny dokonywane przez amerykański
wywiad. Ale te oceny nie mają znaczenia. Znaczenie ma to, co myślą Irakijczycy.
Lub mówiąc inaczej, to, co oni myślą, powinno w końcu mieć znaczenie.
Jeśli spójne wyniki wielu badań opinii publicznej nie wystarczają, sprawa
wycofania wojsk mogłaby zostać rozstrzygnięta w referendum przeprowadzonym
pod międzynarodowym nadzorem, aby na jego wyniki nie miały wpływu wojska
okupacyjne i ich poplecznicy w Iraku.
Obecnie - przeciwnie do sugestii zawartych w raporcie Baker-Hamil- ton Iraq
Study Group (oraz opinii publicznej w Iraku i Stanach Zjednoczonych) -
Waszyngton planuje „napływ", a więc wysłanie większej liczby wojsk do Iraku.
Niewielu analityków wojskowych czy specjalistów do spraw Bliskiego Wschodu
wierzy w to, aby taka taktyka przyniosła sukces, ale nie to jest tutaj najwyraźniej
głównym problemem, chyba że się zgodzimy, że jedynym problemem jest to, czy
amerykańska agresja pozwoli na osiągnięcie celów, które dzięki niej chce się
osiągnąć. Nie należy nie doceniać znaczenia długoterminowego celu polityki
zagranicznej Stanów
Zjednoczonych, którym jest utrzymanie przez nie kontroli nad ważnymi złożami
surowców naturalnych regionu. Prawdziwa suwerenność Iraku nie będzie łatwa do
zaakceptowania przez okupanta, ale podobnie ani Irak, ani żaden z jego sąsiadów
nie będzie w stanie zaakceptować zmniejszenia znaczenia Iraku lub też możliwej
wojny w regionie, która może być tego skutkiem.
PRZYPISY
1.
Więcej na temat tego ohydnego epizodu w historii, jak i wielu innych
podobnych, można znaleźć w książce Edwarda Hermana i Noama Chomskiego
Ma- nufacturing Consentz 1998 roku (wydanie uaktualnione ukazało się w
2002 roku) i w źródłach już cytowanych, szczególnie w dwutomowej Political
Eco- nomy of Humań Rights z 1979 roku.
Zimna wojna między Waszyngtonem i
Teheranem
5 MARCA 2007 ROKU
Na bogatym w złoża surowców energetycznych Bliskim Wschodzie jedynie dwa
państwa nie podporządkowały się żądaniom Waszyngtonu - Iran i Syria, oba są
więc traktowane jako wrogie państwa, z tym że Iran jest wrogiem o wiele
ważniejszym.
Tak jak to było normą w czasie zimnej wojny, uciekanie się do przemocy jest
regularnie usprawiedliwiane jako reakcja na zły wpływ głównego wroga, co często
jest najsłabszym z możliwych pretekstów. Nie jest niespodzianką, że w miarę jak
Bush wysyła coraz więcej wojsk do Iraku, pojawiają się informacje o ingerencji
Iranu w wewnętrzne sprawy Iraku - kraju, który normalnie jest wolny od wszelkich
zagranicznych ingerencji, przy milczącym założeniu, że Waszyngton rządzi
światem.
W zimnowojennej mentalności, jaka dominuje w Waszyngtonie, Teheran jest
przedstawiany jako pinakiel tak zwanego szyickiego półksiężyca, który rozciąga się
od Iranu, przez szyicki południowy Irak i Syrię, aż do Hezbollahu w Libanie. I
ponownie nie dziwi, że „napływowi" wojsk do Iraku oraz eskalacji gróźb i oskarżeń
pod adresem Iranu towarzyszy niechętnie wyrażana gotowość do uczestnictwa w
konferencji państw regionu, która ma się zająć w zasadzie tylko sprawą Iraku, a
mówiąc ściśle: sprawą osiągnięcia amerykańskich celów w Iraku.
Przypuszczalnie ten niewielki gest w kierunku dyplomacji ma w założeniu
złagodzić rosnący niepokój i złość widoczne w coraz bardziej agresywnej postawie
Waszyngtonu, którego siły militarne obsadzają pozycje przed atakiem na Iran i
który regularnie dopuszcza się prowokacji i gróźb wobec tego kraju.
Dla Stanów Zjednoczonych najważniejszą kwestią na Bliskim Wschodzie
zawsze była i pozostaje kontrola nad ogromnymi złożami surowców
energetycznych. Sprawą drugorzędną jest dostęp do nich. Jak tylko ropa znajdzie
się w zbiornikach tankowców na morzu, można ją wysłać wszędzie. Kontrola
oznacza tutaj instrument dominacji nad światem.
Irańskie wpływy w półksiężycu stanowią dla Stanów Zjednoczonych
wyzwanie. Przez przypadek największe złoża ropy naftowej znajdują się w rejonach
Bliskiego Wschodu zamieszkanych przez szyitów: południowy Irak, przylegające do
niego tereny Arabii Saudyjskiej i Iran, gdzie znajdują się również znaczne zasoby
gazu ziemnego. Najgorszym koszmarem Waszyngtonu byłoby luźne przymierze
szyickie, kontrolujące większość światowych zasobów ropy naftowej i niezależne od
Stanów Zjednoczonych.
Taki blok, jeśli powstanie, mógłby się przyłączyć do Azjatyckiego
Porozumienia Energetycznego (Asian Energy Security Grid) lub nawet do
Szanghajskiej Organizacji Współpracy (Shanghai Cooperation Organization, SCO) z
siedzibą w Chinach. Iran, który ma już statut obserwatora, ma zostać członkiem tej
organizacji. Wychodzący w Hongkongu „South China Morning Post" donosił w
czerwcu 2006 roku, że „irański prezydent Mahmoud Ahmadinejad stał się
obiektem ogólnego zainteresowania na dorocznym spotkaniu Szanghajskiej
Organizacji Współpracy, kiedy wezwał grupę państw wchodzącą w skład tej
organizacji do zjednoczenia się przeciwko innym krajom, które ostro potępiają Iran
za to, że prowadzi swój program nuklearny". Szanghajska Organizacja Współpracy,
do której należą kraje Azji Centralnej, stwierdziła, że Iran ma „niezbywalne prawo"
do prowadzenia takich programów i „wezwała Stany Zjednoczone do określania
terminu, w którym wycofają one instalacje militarne ze wszystkich krajów
członkowskich"
1
.
Jeśli administracja Busha zrealizuje te wezwania, pozycja Stanów
Zjednoczonych w świecie będzie znacznie osłabiona.
Podstawową metodą obrony przed Waszyngtonem stosowaną przez Teheran
było buntowanie się - i to już od chwili obalenia szacha przez Stany Zjednoczone w
1979 roku i kryzysu związanego z amerykańskimi zakładnikami w ambasadzie
Stanów Zjednoczonych w Teheranie. Ameryka odegrała w Iranie ponurą rolę już we
wcześniejszych latach. W odwecie za nieustępliwość Teheranu Waszyngton szybko
udzielił wsparcia Saddamowi Husajnowi w jego agresywnej wojnie z Iranem, która
doprowadziła do śmierci setek tysięcy ludzi i obróciła kraj w ruinę. Następnie, w
okresie prezydentury Busha, przyszedł okres morderczych sankcji i odrzucania
dyplomatycznych wysiłków Iranu na rzecz rosnącego zagrożenia atakiem.
W lipcu 2006 roku Izrael dokonał inwazji na Liban, piątej od 1978 roku. Jak
wcześniej, poparcie przez Stany Zjednoczone tej agresji było czynnikiem
krytycznym. Pretekst dla ataku szybko upadł, gdy dokładniej mu się przyjrzano, a
konsekwencje dla Libańczyków są poważne. Jedną z przyczyn tej amerykańsko-
izraelskiej inwazji jest to, że rakiety, jakimi dysponuje Hezbollah, mogłyby zagrażać
powodzeniu potencjalnego ataku na Iran.
Mimo całego tego wymachiwania szabelką jest, moim zdaniem, bardzo mało
prawdopodobne, aby administracja Busha zaatakowała Iran. Sprzeciwia się temu
zdecydowanie cały świat. Siedemdziesiąt pięć procent Amerykanów opowiada się
za rozwiązaniami dyplomatycznymi, a nie siłowymi, i jak wcześniej była mowa,
Irańczycy i Amerykanie w większości zgadzają się w swoich poglądach na kwestie
energii nuklearnej. Badanie przeprowadzone przez niezależną organizację Terror
Free Tomorrow z Waszyngtonu ujawnia, że „mimo głębokiej historycznej wrogości,
jaką żywią do siebie irańscy szyici i ich w większości sunniccy, arabscy, tureccy i
pakistańscy sąsiedzi, zdecydowana większość mieszkańców tych krajów woli
zaakceptować dysponujący bronią nuklearną Iran niż jakąkolwiek akcję militarną
Stanów Zjednoczonych w tym kraju". Okazuje się, że amerykańscy wojskowi i
pracownicy wywiadu również są przeciwni takim atakom.
Iran nie jest w stanie obronić się przed atakiem ze strony Stanów
Zjednoczonych, ale może odpowiedzieć na inne sposoby, między innymi przez
spowodowanie jeszcze większego chaosu w Iraku. Niektórzy ostrzegają, że
odpowiedź Iranu może być znacznie bardziej zabójcza, tak twierdzi na przykład
szanowany brytyjski historyk wojskowości Corelli Barnett, który pisze, że „atak na
Iran może w praktyce spowodować wybuch trzeciej wojny światowej".
Administracja Busha pozostawia po sobie katastrofę wszędzie, gdzie się
pojawia, począwszy od doświadczonego przez huragan Katrina Nowego Orleanu aż
po Irak. W desperackim akcie wyzwolenia, nikt nie wie tak naprawdę czego, rząd
może podjąć ryzyko spowodowania jeszcze większych katastrof.
Jednocześnie Waszyngton może też podjąć próbę zdestabilizowania Iranu od
środka
2
. Mieszkańcy Iranu są bardzo zróżnicowani etnicznie, wielu z nich nie ma
pochodzenia perskiego. Istnieją w tym kraju tendencje secesjonistyczne i
prawdopodobnie Waszyngton próbuje nimi kierować, na przykład w Kuzestanie na
wybrzeżu Zatoki Perskiej, gdzie przetwarza się irańską ropę naftową - region ten j
est w większości zamieszkały przez Arabów, a nie Persów.
Eskalacja gróźb ma również służyć jako presja wywierana przez Stany
Zjednoczone na inne kraje, aby przyłączyły się do sankcji gospodarczych mających
stłamsić Iran, i w Europie presja ta może być skuteczna. Innym skutkiem gróźb,
być może zamierzonym, jest sprowokowanie przywódców irańskich do ostrych
represji wobec społeczeństwa, prowadzących do niepokojów i być może
wewnętrznego oporu wobec władz i jednocześnie skazujących na niepowodzenia
wysiłki odważnych irańskich reformatorów, którzy zdecydowanie protestują
przeciw taktyce Waszyngtonu. Ważne jest demonizowanie irańskich przywódców.
Na Zachodzie każde ostre stwierdzenie prezydenta Iranu Mahmouda
Ahmadinejada od razu trafia na czołówki gazet w nie do końca wiernym
tłumaczeniu. Ale wiadomo przecież, że Ahmadinejad nie sprawuje kontroli nad
polityką zagraniczną, która jest w rękach jego zwierzchnika, najwyższego
przywódcy ayatollaha Ali Chamenei.
Media w Stanach Zjednoczonych ignorują wypowiedzi Chamenei, szczególnie
wtedy, kiedy są to wypowiedzi ugodowe. Na przykład szeroko rozpowszechnia się
słowa Ahmadinejada, kiedy ten mówi, że Izrael powinien przestać istnieć, ale
pomija się milczeniem wypowiedzi Chamenei, kiedy ten oświadcza, że Iran
„podziela poglądy krajów arabskich w najważniejszych kwestiach islamsko-
arabskich, a szczególnie w kwestii Palestyny", co oznacza, że Iran podziela
stanowisko Ligi Arabskiej (pełna normalizacja stosunków z Izraelem w zakresie
międzynarodowego konsensusu w kwestii rozwiązania konfliktu, któremu Stany
Zjednoczone i Izrael stanowczo się sprzeciwiają, niemal w osamotnieniu
3
).
Amerykańska inwazja na Irak w praktyce stanowiła dla Iranu impuls do
rozwijania technologii nuklearnych jako czynnika odstraszającego. Izraelski
historyk wojskowości, Martin van Creveld, pisze, że gdyby po inwazji Stanów
Zjednoczonych na Irak „Iraóczycy nie podjęli się budowy broni nuklearnej, byliby
szaleni". Przesłanie, jakim była inwazja na Irak, jest jasne i wymowne: Stany
Zjednoczone zaatakują, jeśli tylko uznają to za stosowne i jeśli tylko cel ataku
będzie bezbronny. Teraz Iranjest okrążany przez wojska amerykańskie w
Afganistanie, Iraku, Turcji i krajach Zatoki Perskiej oraz odcięty przez uzbrojony w
broń nuklearną Pakistan, a także przez Izrael, który jest regionalnym
supermocarstwem dzięki wsparciu, jakiego udzielają mu Stany Zjednoczone.
Jak była mowa wcześniej, irańskie wysiłki w doprowadzeniu do rozmów na
temat spornych kwestii były odrzucane przez Stany Zjednoczone, a porozumienie
między Unią Europejską i Iranem zostało zniweczone przez odmowę Waszyngtonu
na żądania, aby zaprzestał on gróźb ataku na Iran. Szczera chęć zapobieżenia
rozwojowi broni nuklearnej w Iranie - i rosnącego napięcia wojennego w regionie -
spowodowałaby, że Waszyngton wdrożyłby w życie postanowienia umowy z Unią
Europejską, zgodziłby się na prawdziwe negocjacje i dołączyłby do państw, które
dążą do integracji Iranu z międzynarodowym systemem gospodarczym, czego chce
opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych, Iranie, krajach z nim sąsiadujących i
tak naprawdę opinia publiczna na całym świecie.
PRZYPISY
1. Odsyłam do artykułów: M.K. Bhadrakumar, China, Russia welcome Iran into
thefold, „Asia Times" z 18 kwietnia 2006 roku; Bill Savadove, President of
Iran callsfor unity against west, „South China Morning Post" z 16 czerwca
2006 roku; Non-aligned nations baek Iran's nuclear program, „Japan Eco-
nomic Newswire" z 30 maja 2006 roku; Edward Cody, Iran SeeksAid in Asia
In Resisting the West, „Washington Post" z 15 czerwca 2006 roku.
2. Więcej na ten temat między innymi w artykule Williama Lowthera i Colin
Freeman USfunds terror groups to sow chaos in Iran w „Sunday Telegraph" z
25 lutego 2007 roku.
3. Oświadczenie Khamenei: Leader Attends Memoriał Ceremony Marking the i/
h
DepartureAnniversary oflmam Khomeini, 4 czerwca 2006 roku (http://
Władza wielka duchem
13 LIPCA 2006 ROKU
Wybranie kilku tematów z niezwykłej liczby dzieł Edwarda Saida to wyzwanie. Ja
skupię się na dwóch: kultura imperium i odpowiedzialność intelektualistów, czy też
tych, których nazywamy „intelektualistami", o ile mają oni przywilej i możliwości
zostania postaciami publicznymi.
Wyrażenie „odpowiedzialność intelektualistów" zawiera w sobie istotną
dwuznaczność: zaciera różnicę między „powinno" i „jest". W znaczeniu „powinno" -
ich odpowiedzialność powinna być taka sama jak każdego uczciwego człowieka,
chociaż większa: przywileje dają możliwości, a możliwości oznaczają moralną
odpowiedzialność.
Mamy rację, potępiając posłusznych intelektualistów z brutalnych i
stosujących przemoc krajów za ich „konformistyczną służbę władzy". To
stwierdzenie zapożyczyłem od Hansa Morgenthaua, twórcy teorii stosunków
międzynarodowych.
Morgenthau miał jednak na myśli nie komisarzy służących tyranom, ale
zachodnich intelektualistów, których zbrodnie są znacznie gorsze, gdyż nie
przyznawali się do strachu przed władzą, ale okazywali przed nią tchórzostwo i
wiernopoddaństwo. Opisywał to, co „jest", a nie to, co „powinno" być.
Historia intelektualistów jest pisana przez intelektualistów, nie dziwi więc, że
są oni przedstawiani jako obrońcy prawa i sprawiedliwości, chroniący
najważniejszych wartości i stawiający czoło władzy i złu z godną podziwu odwagą i
prawością. Rzeczywistość przedstawia jednak inny obraz.
„Konformistyczne wiernopoddaństwo" sięga najwcześniejszej znanej historii
ludzkości. Takim konformistą był człowiek, który „zepsuł młodzież Aten" za pomocą
„fałszywych bogów" popijających cykutę, a nie ci, którzy oddawali cześć
prawdziwym bogom uznawanym przez ówczesną doktrynę. Duża część Biblii jest
poświęcona ludziom, którzy potępiali zbrodnie państwa i niemoralne praktyki.
Nazywa się ich „prorokami", co jest nie najlepszym tłumaczeniem niejasnego w
gruncie rzeczy słowa. Współcześnie takich ludzi nazywa się „intelektualistami
dysydentami". Nie trzeba nawet sprawdzać, w jaki sposób ich traktowano: nędznie,
co było normalnym sposobem traktowania dysydentów.
Byli również intelektualiści, którzy w czasach proroków cieszyli się wielkim
szacunkiem: pochlebcy dworu. Ewangelia przestrzega przed „fałszywymi
prorokami, którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy
drapieżni. Po owocach ich poznacie".
Dogmaty podtrzymujące szlachetność władzy państwowej są niemal
niepodważalne, mimo zdarzających się czasem błędów i porażek, na których
potępianie pozwalają sobie krytycy. Ta powszechnie obowiązująca prawda była
wyartykułowana przez prezydenta Johna Adamsa dwa wieki temu: „Władza zawsze
uważa, że jest wielka duchem i ma wielkie wizje, których słabi nie potrafią pojąć".
Jest to głęboko zakorzeniona kombinacja okrucieństwa i przekonania o własnej
nieomylności, będąca chorobą, na którą cierpi mentalność imperialistyczna - i do
pewnego stopnia każda władza i każdy przejaw dominacji.
Można dodać, że oddawanie czci temu wielkiemu duchowi władzy przez
intelektualne elity jest czymś normalnym, przy czym intelektualiści ci tłumaczyli się
tym, że powinni sprawować nad władzą kontrolę albo przynajmniej być blisko niej.
Powszechnie wyróżnia się dwa rodzaje intelektualistów: „technokratów
zorientowanych na politykę" - odpowiedzialnych, trzeźwo myślących,
konstruktywnych - i tych „zorientowanych na wartości", groźną grupę ludzi, którzy
są zagrożeniem dla demokracji, ponieważ „poświęcają się krytykowaniu
przywódców, kwestionowaniu ich władzy i demaskowaniu instytucji".
Cytuję tutaj wyniki badań przeprowadzonych w 1975 roku przez Komisję
Trójstronną - złożoną z liberalnych internacjonalistów ze Stanów Zjednoczonych,
Europy i Japonii. Zastanawiali się oni nad „kryzysem demokracji", który nastąpił w
latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy to zawsze pasywne i apatyczne grupy
społeczne, zwane grupami „specjalnej troski", zapragnęły wkroczyć na arenę
polityczną i zamanifestować swoje obawy.
- Te niewłaściwe inicjatywy spowodowały stan, który raport komisji nazywał
„kryzysem demokracji", gdyż właściwe funkcjonowanie państwa było zagrożone
przez „nadmierną demokrację". Aby zapobiec kryzysowi, należało grupy te
ponownie umiejscowić tam, gdzie było ich miejsce, jako biernych obserwatorów po
to, aby „technokraci i zorientowani na wartości intelektualiści" mogli w spokoju
wykonywać swoją konstruktywną pracę.
Grupami zakłócającymi funkcjonowanie demokracji są kobiety, młodzież,
osoby starsze, robotnicy, rolnicy, mniejszości i większości wszelkiego rodzaju - w
skrócie: społeczeństwo. Jedynie jedna grupa w tym zestawie nie została ujęta,
mianowicie korporacje. Ale ma to sens. Korporacje to „interes narodowy" i nie
może być oczywiście wątpliwości, że władza interes narodowy chroni.
Reakcja na ten niebezpieczny cywilizujący i demokratyzujący trend odcisnęła
swoje piętno na czasach współczesnych.
Ci, którzy chcą zrozumieć, co nas czeka w przyszłości, powinni szczególnie
uważnie przyjrzeć się od dawna ustalonym zasadom, jakimi w swoich decyzjach i
działaniach kierują się najwięksi - w dzisiejszym świecie przede wszystkim Stany
Zjednoczone.
Chociaż Stany Zjednoczone są tylko jednym z trzech mocarstw gospodarczych
i politycznych, to jednak przewyższają wszystkie inne mocarstwa znane z historii
swoją dominacją militarną, która szybko rośnie i może polegać na wsparciu Europy
i Japonii, drugiej największej gospodarki świata.
Jest to jasna doktryna w ogólnej linii polityki zagranicznej Stanów
Zjednoczonych. Dominuje ona w zachodniej prasie i niemal we wszystkich
ośrodkach naukowych, nawet wśród krytyków obecnej polityki. Naczelną kwestią
jest „wyjątkowość Ameryki": teza, że Stany Zjednoczone są inne niż pozostałe
wielkie mocarstwa w przeszłości i obecnie, ponieważ mają do wypełnienia
„transcendentalny cel" - „doprowadzenie do równej wolności dla wszystkich w
Ameryce", a właściwie na całym świecie, gdyż „scena, na której Stany Zjednoczone
muszą osiągać ten cel i go bronić, obejmuje cały świat".
Wersja tezy zacytowanej powyżej jest szczególnie interesująca ze względu na
osobę jej autora: Hansa Morgenthaua. Ale ten cytat pochodzi z czasów
Kennedy'ego, zanim wojna w Wietnamie wybuchła w pełni swojego okrucieństwa.
Poprzedni cytat pochodził z 1970 roku, kiedy Morgen- thau zaczął już myśleć
bardziej krytycznie.
Osobistości o najwyższej inteligencji i zasadach moralnych były mistrzami w
prezentowaniu postawy „wyjątkowości", czego przykładem może być klasyczny esej
Johna Stuarta Milla A Few Words on Non-
Intervention.
Mili zadawał pytanie, czy Anglia powinna interweniować w tym ohydnym
świecie, czy też powinna zajmować się własnymi sprawami i pozwolić
barbarzyńcom na ich okrucieństwa. Wniosek, do jakiego doszedł, pełen niejasności
i skomplikowany, brzmiał, że powinna, chociaż czyniąc to, narazi się na hańbę i
obelgi Europejczyków, którzy „będą się doszukiwali niskich pobudek" takiego
działania, gdyż nie są w stanie zrozumieć, że Anglia to „nowa jakość na świecie",
anielska moc, która niczego nie pragnie dla siebie i działa jedynie dla dobra innych.
Chociaż Anglia bezinteresownie ponosi koszty interwencji, razem z innymi równo
dzieli się korzyściami z nich wynikającymi.
Wyjątkowość wydaje się niemal uniwersalna. Podejrzewam, że gdyby istniały
pisemne przekazy z czasów Czyngis—chana, to tam również można byłoby o niej
przeczytać.
Zasada, którą posługuje się władza, jest po wielekroć zilustrowana w historii:
polityka jest zgodna z ideałami jedynie wówczas, gdy ideały te zgodne są z
interesami. Pojęcie „interesy" nie dotyczy interesów społeczeństwa, lecz „interesów
narodowych" - interesy tych, którzy w swoich rękach skupiają władzę pozwalającą
im dominować nad społeczeństwem.
W artykule Who Influences US Foreign Policy?, opublikowanym w 2005
roku w „American Political Science Review", Lawrence Jacob i Benjamin Page
odkrywają, co nie dziwi, że główny wpływ mają „korporacje, które prowadzą swoje
działania na skalę międzynarodową", chociaż pewien wpływ mają też „eksperci",
którzy, jak mówią autorzy, „sami mogą być pod wpływem korporacji". Opinia
publiczna, dla odmiany, ma „bardzo małe lub wręcz żadne znaczenie dla
urzędników rządowych".
Na próżno szukać jakichkolwiek motywów działania tych, którzy mają
największy wpływ na politykę, poza ochroną własnych interesów.
Wielki duch władzy rozciąga się daleko, dotyczy każdej dziedziny życia, panuje
nad naszymi rodzinami i nad stosunkami międzynarodowymi. Każda forma władzy
i dominacji musi mieć swoje uzasadnienie. Nie może sama siebie usankcjonować. I
jeśli dla władzy nie ma uzasadnienia, to taka władza musi odejść. To jest od samego
początku przewodnia myśl ruchów anarchistycznych, przyjmujących wiele zasad
klasycznego liberalizmu.
Jednym z najlepszych osiągnięć ostatnich czasów w Europie, moim zdaniem,
obok uzgodnień podjętych w ramach Unii Europejskiej i większej elastyczności,
jaką ona stworzyła, jest decentralizacja władzy państwowej, odrodzenie się
tradycyjnych kultur i języków oraz większa autonomia regionalna. Osiągnięcia te
sprawiają, że wielu widzi przyszłość Europy w regionach właśnie, ze
zdecentralizowaną władzą państwową.
Zachowanie właściwych proporcji między społeczeństwem obywatelskim i
wspólnym celem z jednej strony oraz regionalną autonomią i różnorodnością
kulturalną z drugiej, nie jest sprawą łatwą i pytania dotyczące demokratycznej
kontroli nad instytucjami państwa rozciągają się również na inne sfery życia.
Pytania takie powinny być priorytetem dla ludzi, którzy nie modlą się w świątyni
wielkiego ducha władzy, ludzi, którzy pragną uratować świat przed niszczącymi
siłami zagrażającymi jego przetrwaniu i którzy wierzą w to, że wizja bardziej
cywilizowanego społeczeństwa jest możliwa do urzeczywistnienia.
Kilka słów o autorze
NOAM CHOMSKY urodził się w Filadelfii w stanie Pensylwania 7 grudnia 1928
roku. Studiował lingwistykę, matematykę i filozofię na Uniwersytecie Pensylwanii.
W 1955 roku uzyskał stopień naukowy doktora na macierzystej uczelni i rozpoczął
wykłady w Massachusetts Institute of Technology, gdzie jest emerytowanym
profesorem na Wydziale Lingwistyki i Filozofii.
Wiatach 1951-1953 Noam Chomsky był młodszym pracownikiem naukowym
na Uniwersytecie Harvarda. Wtedy też ukończył dysertację doktorską
zatytułowaną Transformational Analysis. Główna myśl tej pracy pojawiła się
w monografii SyntacticStructure, która została opublikowana w 1957 roku i
jest uznawana za dzieło, które zrewolucjonizowało współczesną lingwistykę. Praca
ta była częścią większego opracowania The Logical Structure ofLinguistic Theory,
rozprowadzonego w 1955 roku w formie odbitki powielaczowej. Większa część
wersji tego dzieła z 1956 roku została wydana drukiem w 1975 roku.
W 1961 roku Noam Chomsky został profesorem na Wydziale Języków
Współczesnych i Lingwistyki (obecnie Wydział Lingwistyki i Filozofii)
Massachusetts Institute of Technology. Wiatach 1966-1976 Noam Chom- sky
pracował w katedrze profesora Ferrari P. Warda na Wydziale Języków
Współczesnych i Lingwistyki. W1976 roku został profesorem Massachusetts
Institute of Technology i pełnił tę funkcję do 2002 roku.
Noam Chomsky jest autorem wielu ważnych prac z zakresu polityki, w tym:
FailedStates (wydana przez Metropolitan Books), Hegemony or Suruiual:
America's Questfor GlobalDominance (wydana przez Metropolitan Books), g-11
(wydana przez Open Media Series/Seven Stories
Press), Manufacturing
Consent: The Political Economy of the Mass Me
dia, wspólnie z Edwardem
Hermanem (wydana przez Pantheon), Neces- sary Illusions (wydana przez South
End Press), Understanding Power (wydana przez New Press) i wielu innych.
W 1988 roku Noam Chomsky otrzymał prestiżową Nagrodę Kioto w dziedzinie
myśli ludzkiej, przyznawaną „dla uhonorowania tych, którzy swoją działalnością
przyczynili się w sposób szczególny do naukowego, kulturalnego i duchowego
rozwoju ludzkości". Nagrodę dla Noama Chomskiego uzasadniono następująco:
„Teoretyczne rozważania doktora Choińskiego pozostają niezwykłym pomnikiem
dwudziestowiecznej nauki i myśli. Można z całą pewnością stwierdzić, że jest on
jednym z największych akademików i naukowców tego wieku".
Noam Chomsky mieszka w Lexington w stanie Massachusetts.
PETR HART jest działaczem i dyrektorem FAIR (Fairness & Accura- cy in
Reporting), instytucji pozarządowej kontrolującej media. Pisze dla „Extra!",
magazynu wydawanego przez FAIR, jest także producentem i redaktorem w
programie CounterSpin, nadawanym przez rozgłośnię prowadzoną przez FAIR,
oraz autorem książki The Oh Really? Factor: Un- spinning FoxNews ChanneUs
Bill o'Reilly (wydaną przez Seven Stories Press w 2003 roku).
Indeks
A Different Kind of War (von Sponeck) 60,127
Abdullah II159,180
Abraham Lincoln (lotniskowiec) 36
AbuGhraibi02
Adams John 204
Afganistan 24,39,166, 201
bombardowanie 35,166
i Stany Zjednoczone 132,136,138,165 opinia
publiczna 10,38,169 Agha Hussein 30
Ahmadinejad Mahmoud 198, 200 Ahmed
Sarnina 38 al Kaida
domniemany udział Saddama Husajna 36 i 11
września 133 Al-Aksa 31
al-Sistani, ayatollah 110,151-152 Allende
Salvador 135,188 ambasada
Stanów Zjednoczonych w Hondurasie 85-86
ambasadorzy 85-86,109
Ameryka Łacińska 145 -146,159,183,185,187
Ameryka Południowa 145,183 Ameryka
Środkowa 187
Amerykańska Agencja do spraw Rozwoju
Międzynarodowego
mieszanie się do wyborów w Palestynie 156
„programy humanitarne" 145 amerykański
Departament Stanu 14,115
przeprowadza badanie opinii Irakijczyków i
ignoruje jego wyniki 191
przyznaje się do fałszywych oskarżeń wobec
Iraku 81
zastrzega sobie prawo do przeprowadzenia
ataków terrorystycznych w Nikaragui 86
Amerykańskie Stowarzyszenie na rzecz Postępu
w Nauce (American Association for the Advan-
cement of Science) 143 Annan Kofi 107
antypracownicze przepisy pracy w Iraku 74,153
antywojenny ruch 22-23 apartheid 30,78 Arabia
Saudyjska 10 i Chiny 153 i Irak 106,153 arabskie
kraje
opinia Stanów Zjednoczonych 9-10
Arafat Jasir 155-156 Archipow Wasilij
23
Argentyna 147,189
t
Aronson Geoffrey 78
atak terrorystyczny z 11 września 2001 roku 9-
14,19,37, 69,129,165-166 arabska opinia
publiczna 136 domniemany udział Saddama
Husajna 54,113 i Afganistan 38
przewidywania Federalnej Agencji Zarządzania
Kryzysowego 137
reakcja międzynarodowa 35
ataki na szpitale 98
ataki terrorystyczne z wykorzystaniem wąglika
37 Avnery Uri 33,180 Ayaion Ami 37
Azja Północno-Wschodnia 46-47 Azja -
zagraniczne stosunki gospodarcze 159-160
Azjatyckie Porozumienie Energetyczne (Asian
Energy Security Grid) 198
Bachelet Michelle 188 Bacon David 74
Badr Brigade 152
•
Baker-Hamilton Iraq Study Group 192
banki i bankowość w Iraku 74
bankructwo spowodowane wysokimi kosztami
leczenia 123
Barnett Corelli 199
BassGary J. 57
Bassiouni Cherif 103
Bechtel Corporation 27
Benjamin Daniel 19
Benvenisti Meron 78
Bergen Peter 24,132
Biden Joseph 131
biedni ludzie
ich udział w polityce 91-92 zależność od opieki
socjalnej 121 bilans zasolenia oceanów
zagrożony przez topniejące lądolody 143
bin Laden Osama 10,12,19, 22,37,38,136
źródła finansowania 83 biologiczna broń
15,19,37
zakaz broni biologicznej odrzucony przez
Stany Zjednoczone 118
Biuro Kontroli nad Zagranicznymi Aktywami
(Office of Foreign Assets Control, OFAC) 83
Blair Bruce 119
Blair Tony 110,119-120,125-126,151-152,174. i
Saddam Husajn 103 iracka opinia publiczna 43
bogaci ludzie korzystają na systemie ochrony
zdrowia 121
Boliwia 146,160-161,183-184,187,189
i Wenezuela 161,189 Bolton John 118,
bombowce wyprodukowane w Stanach
Zjednoczonych i wysiane do Izraela 111
BorónAtilio 183 Bosch Orlando 66, 68 Boyce
Michael 38 Brazylia 90-91,142,146-147,189
Bremer Paul 43, 71 Brinkley Joel 148 Brown
Michael 137
Brzeziński Zbigniew 81-82,106
budżet federalny
opinia publiczna 115 Buergenthal Thomas 32
Bush George H.W. (senior) 15,18,55,57"58,115
Bush George W. 9, li, 17,47-49,58,69,71,
91-95,102,115,121,136,139,145,148-149,
156,165
i Indie 160,162 i „inteligentny projekt" 141 i
Irak 12-13,15, 23,42,44,52,58-59, 81-82,
85,103,125-126,151-152,172,197 i Izrael 29-30,
63-64,77-78 i lotniskowiec Abraham Lincoln
36-37 i Nowy Orlean 138
i próby z bronią nuklearną 117-118,131
odrzuca dowody naukowe 142-143 Byers Michael
107 BTselem 30, 33,63,181
Carothers Thomas
87,109,112,158 Carter
a Oscar Romero 116
rozwój zbrojeń Stanów Zjednoczonych 130
Castro Fidel 23,66-67,146,162 Center for
Defense Information 119 Central Intelligence
Agency (CIA) 19,49
operacja w Hondurasie 86 Centrum Polityki
Międzynarodowej (Center International Policy)
46 Chace James 54 Chalabi Ahmed 74 Chamenei
Ali 179, 200 Chatami Mohammad 172 Chatham
House 132 Chavez Hugo 67,145-149,188
kampania wyborcza 189
„zly chłopiec" dla Stanów Zjednoczonych 189
chemiczna broń 15-16,19 Cheney Dick 15,17,57-
58, 92,172,180,192 Cherian John 162 Chile
135,146,188
wybór Salvadora Allende 135 wysiłki Stanów
Zjednoczonych prowadzące do destabilizacji 51
Chiny 41,46,49,84,134,142,148,153, 159-
160,163,198
zagraniczne stosunki gospodarcze Arabia
Saudyjska 153 Indie 153,163 Iran 153
przyszły lider państw kochających wolność 97
Wenezuela 146,188 Chirac Jacąues 43,57
iracka opinia publiczna 43 Chun
Doo-Hwan 52 CITGO
tani olej opałowy dla biednych społeczności
145 Clintona doktryna 107 Collision Course
(Norris) 168 Common Sense on Weapon of Mass
Destruc= • tion (Graham) 117 Constant
Emmanuel 67 Contras (armia najemna) 86,110
Correa Rafael 188 CowellAlansi
Critical Missions (Carothers) 109
Cruickshank Paul 24 Curzon
George
jego duch, który żyje w Iraku 84
Czerwoni Khmerzy 194
„Deadalus" 97 Dearlove Richard 126 deklaracja z
Cochabamba 187 Departament Bezpieczeństwa
Wewnętrznego 138
Departament Sprawiedliwości Stanów
Zjednoczonych twierdzi, że prezydent może
dopuścić stosowanie tortur 102 Dewey John 103
Dobriansky Paula 115
dobro i zło - podstawy polityki zagranicznej
Stanów Zjednoczonych 97 Dole Robert 54
dostawy wody pitnej na Zachodnim Brzegu 62-63
Dowd Maureen 24
druga wojna światowa - kapitulacja Hirohito 134
dżihad 12, 24,131
wywołany przez przemoc Stanów
Zjednoczonych i Izraela 180
Egipt 29,63,79 Einstein Albert 120,
Eisenhower Dwight David 9, 23
ekonomiczne sankcje jako
ludobójstwo 59 wobec Iraku n, 22,58-
60,70,199 wobec Syrii 82 Ekwador
146,160,183,188 ElBaradei Mohamed
130,173-175 Elshtain Jean Bethke 169
Erlanger Steven 156 euro 160
ewolucja 141-142
Failed States (Chomsky) 24,33,55,168,176,209
Fairness & Accuracy in Reporting (FAIR) 210
Falk Richard 166 Faludża, Irak
atak Stanów Zjednoczonych na Faludżę 97
Fatah 157
fałszywe oskarżenia administracji Busha wobec
Korei Północnej 49 FBI 38,66
Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego
(Federal Emergency Management Agency, FEMA)
137-138 Fifield Anna 49 Filipiny 52
Francja i Stany Zjednoczone 68 Front Wspierania
Postępu na Haiti (Front for the Advancement of
Progress in Haiti, FRAPH) 67 Fundacja na rzecz
Pokoju na Bliskim Wschodzie 78
Gallagher Nancy 97
Glain Stephen 74
Glasser Susan B. 131
globalne ocieplenie 142-143 • ,
porównanie z zagrożeniem wojną nuklearną
UB Gonzales Alberto 98,102 Goulart Joao 189
Graham Thomas 117-118 granice
.
izraelsko-palestyńskie 11,30,32,61, 77-78,
155,157,178
Grupa Dostawców Jądrowych (Nuclear Sup-
pliers Group) 162-163
Grupa robocza do spraw polityki Stanów
Zjednoczonych wobec Korei 47 Gush Shalom 80
Gwardia Narodowa wysiana do Iraku i
niedostępna w Nowym Orleanie 137 głód w
Afganistanie 38-39
Haiti 67-68
głodujące dzieci, porównanie z Irakiem 102
Halliburton 27,53
i iracki przemysł naftowy 75
Halliday Denis 59-60,70 Halutz
Dan 180 Hamas 155-157,179-
180
Hamilton Alexander nazywa ludzi „wielką bestią"
101 Haq Abdul 38 Harkabi Jehoszafat 12 Harrison
Selig S. 46,175 Hart Gary 19 Hass Amira 31, 62
Heidegger Martin 134 Hernandez Gerardo 66
Hezbollah 178-180,197 ,199,
libańska opinia publiczna 173 Hill
Christopher 49 Hirohito 143 Hiroszima
zbombardowanie w 1945 roku 129
Hiszpania i wojna w Iraku, 90
Holdeman Erick 138 Honduras 85-86
jako baza dla Contras 86,110 wycofuje
wojska z Iraku 87 Hoodwinked (Prados)
125 HoonGeoffi26 Huntington Samuel
10 huragan Katrina 137-139 Husajn
Saddam 11,14,16,18,121,153
domniemany udział w atakach z 11 września 36
„niezwykłe zagrożenie dla naszego przetrwania"
133
pojmanie 42
proces i egzekucja 51,54,103 wsparcie
udzielane przez Stany Zjednoczone
57,111,172,198,
Ibrahim Youssef 25 Ignatius David 52 Ikenberry
John 17 Imperial Hubris (Scheuer) 12 Indie
broń nuklearna 162-163 i Chiny 146,153 i Stany
Zjednoczone 160 wyścig zbrojeń 84
zagraniczne stosunki gospodarcze 146
Indonezja 52,55
Instytut Gallupa 10, 38
Bagdad 43,73
wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych
94
intelektualiści 116, 204-205
„inteligentny projekt" 141-142
Intifada 31
Irackie Centrum Badań i Studiów
Strategicznych (Iraq Center for Research and
Strategie Studies) 191
Irak 11-14,17-27,36-37,41-45.50, 52-54, 57-
60,
69-71,73-75,81-82,84-87,90,94,
97,99,101-103,105-106,110-112,125-127,
130-132,134,136-137,139,151-154,156,167,
180,191-195,197-201
Iran 14-16,18,26,36,45,54,58,69,106, ni,
130,134,152-153,160,162,171-175,179,
197-201
Irlandia Północna 32
Izrael 11-12,16, 25,29-33,4
2
,48,61-64,77-80,
83,95,106,111-112,148,155,157,173-174, 176-
181,199-201
Jackson Andrew 15
Jackson Robert 167
Jacob Lawrence 206
Japonia i ogłoszenie wojny w celu zapewnienia
„ochrony"134
Jarring Gunnar 29
Jefferson Thomas 54
potępia Francję za „bunt" 68 Jehl
Douglas 127 jezuici 115-116
John Quincy Adams and the American Global
Empire (Weeks) 107 Jordan 79,179
Journey of the Jihadist (Gerges) 12
Jugosławia 104
Kambodża .
.
.
.
.
bombardowanie przeprowadzone przez Stany
Zjednoczone 193-194 Kanada
zagraniczne stosunki gospodarcze 148
KaspitBen3i Kay David 70 Kennedy John F.
66,130 Kennedy Robert 66 Kerry John 71,91,93-
94
trafnie nazywany Bushem w lżejszym wydaniu
71
Khouri Rami G. 180 Kiernan Ben 193
Kimmerling Barach 62 Kirchner Nestor
161 Kissinger Henry 51,135,171,188
wezwanie do ludobójstwa 194 klasa
pracująca i jej udział w polityce 90
klimatyczne zmiany 143
porównanie z zagrożeniem wojną nuklearną
118 Koh Harold 102
.
Kolumbia 116 Komisja Trójstronna 204
konflikt izraelsko-palestyński 11-12,25, 29-33,
61-64,77-80,111-112,155-158,173,177-181, 200
konstytucyjne prawo
rzeczywiście zawieszone po 11 września 101
kontrola uzbrojenia 117-120 konwencja
genewska 32,42 pogwałcenie przez Izrael 178
pogwałcenie przez Stany Zjednoczone w Iraku 98
prokurator generalny Stanów Zjednoczonych
doradza, jak obejść konwencję 98 konwencja w
sprawie ludobójstwa 60,104 Korea Południowa
45-47, 52,153 Korea Północna 17,36,45-50,
69,130 Korpus Inżynierów armii amerykańskiej
cięcie funduszy przez Busha 138 Kosowo
165,168 kreaejonizm 141 Krepon Michael 36,163
Kuba 23,86
amerykańskie embargo 83 i Pakistan 161-162
i Stany Zjednoczone 23,47, 65-68,148 i
Wenezuela 146,161 kubański kryzys rakietowy
23,36,45,
konferencja po latach na ten temat 23,130
Kurdowie 15,172
porównanie z Indianami Cherokee 15
zagazowani przez Saddama Husajna w 1998 roku
18,51,58 Kuwejt 18,54-55
iracka inwazja 18, 58
La Guardia Anton 84
* „Lancet"
artykuł na temat ofiar wojny irackiej 20,97
Laos 193
Larijani Ali 174-175 Latinobarómetro 148
Leverett Flynt 172 Levinson Sanford 102,104
Liban 25, 33,
Hezbollah 173,197,
inwazja amerykańsko- izraelska 177-181,199
liczba urodzeń a opieka socjalna 122 Lieven
Anatole 13 Linzer Dafna 171 Londyn
zamach bombowy w 2005 roku 129,132
ludobójstwo
Kambodża 193-194 ludzie
„grupy zakłócające funkcjonowanie
demokracji" 205
„wielka bestia" 101 „zamożni obywatele" 123
Lugar Richard 131
Lula da Silva Luiz Inacio 90,161,188-189
Lutzenberger Jose 114
Madryt
zamach terrorystyczny na kolei 69 Malley
Robert 30
Manufacturing Consent (Chomsky) 195,209
Marcos Ferdinand 52
Mayer Arno 135
McGwire Michael 118-119
McNamara Robert 130-131
media
„system doktrynalny" 125 medyczna opieka
121-124 medyczna pomoc międzynarodowa 161
MERCOSUR147,161,189 Międzynarodowa
Agencja Energii Atomowej (International
Atomie Energy Agency) 130,173
międzynarodowe agencje pomocy potępiające
bombardowania Afganistanu 38
międzynarodowe prawo
nieposzanowane przez Stany Zjednoczone
42,86,98,104
pogwałcone przez Izrael 32, 61,63
Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)
135
i Ameryka Południowa 161 jako odział
Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych 189
;
Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w 1
Hadze 32,104,157,175
i Nikaragua 86
Milhollin Gary 162-163
militarne bazy
Irak 26,54, 71,73-74,81,193, wezwanie
wystosowane przez Szanghajską Organizację
Współpracy do Stanów Zjednoczonych o
wycofanie wojsk 198 Mili John Stuart 134,
206,170 Morales Evo 161,185,187-188
„zły chłopiec" dla Stanów Zjednoczonych 189
moralna filozofia 113-116 moralna
odpowiedzialność 203-207 moralność i
amerykańska „misja ratowania 1 świata" 107
Morgenthau Hans 203,205-206 Mueller John 11
Mueller Karl 11 Mueller Robert S. 38,165
Musharraf Pervez 10,162
nacjonalizm 13
jako wróg Stanów Zjednoczonych 135,188
Nader Ralph 91
najemne armie w Ameryce Środkowej 86
Napoleon I Bonaparte 54
Narodowa Rada Wywiadu (National Intelligen- ce
Council, NIC) 127
Narodowa Strategia Bezpieczeństwa 36,41,167
Nasrallah Sayyed Hassan 179 NATO 104,118
nauka i polityka 141-143 nazistowska filozofia
134 Negroponte John 85-88,109 neoliberalizm -
ani nie nowy, ani nie liberalny 184
Netanjahu Beniamin 78
New Generation Draws the Line (Chomsky) 168
niedożywienie w Nikaragui 87 Niemcy
41,57,134,166
niewłaściwie nazwany ruch „antyglobalizacyjny"
147 Nikaragua 110
ukryta woja Stanów Zjednoczonych przeciw
Nikaragui 86-87
Nixon Richard 51,66,193
Norris John 168 Nowy
Orlean 68,199
powódź w 2005 roku 137-139
Nuclear Terrorism (Allinson) 131
nuklearna broń 15,17,20, 23,117-
120,127, i
129-131,199,201
Indie 160,162-163 Iran 171-176,198, 200
Korea Północna 45,47-50 niewspomniana w
Karcie Organizacji Narodów Zjednoczonych 106
przewidywany atak na Stany Zjednoczone
119,131
terroryzm 129
nuklearna energia
Iran 171
Nunn Sam 119
oddolne ruchy społeczne 95
odrodzenie się wyścigu zbrojeń 83
ogólne ubezpieczenie zdrowotne
amerykańska opinia publiczna 89,123-124
„ogrodzenia ochronne" na Zachodnim Brzegu
29,31-33,61-63,78 Olmert Ehud 33 opieka
społeczna 121-124 opieka zdrowotna 122-124
Karaiby 146-
147 Oren Amir 29
Organizacja Narodów Zjednoczonych (ONZ)
15,19, 20,27, 29-30,41-43, 62, 70, 79, 90,107,
118,173,174
Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju
(Ogranisation for Economic Co-operation and
Development) 121
Organizacja Wyzwolenia Palestyny 177,179
Orwell George 110,134,162 Owen Taylor 193-
194 Oxford Research International 73
Page Benjamin 176, 206 Pakistan 9,22,41,201
broń nuklearna 84,120,162 trzęsienie
ziemi 161 Palestyna 11-12, 25, 29-33, 62-
64,77-80, 111-112,156-158,177-181, 200
wybory 156
Partia Zielonych 91
<
partie polityczne w Stanach Zjednoczonych 71
A
:
89, 91,95, H9> 152,176,184 Patterson Thomas
90
PDVSA (wenezuelski państwowy końcem
naftowy) 145
Pedatzur Reuven 168 Perilous Power (Achcar)
158 Peny William 131 Pinochet Augusto 135,187
pokojowe ruchy 22
polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych
Afganistan 10,35,38,132,136,165 Ameryka
Łacińska 145-146 Ameryka Południowa 183-
186 bombardowania 35, 38, 65,111,126,165-
166, 168,193
Brazylia 91,189 Chile
188 Francja 41-43
Indie 160-163 Kanada
147-148 Korea
Południowa 45 Korea
Północna 45-50 Kuba
65-66 ONZ 41-44
organizowanie ataków terrorystycznych 66
Serbia 166
twierdzenie: „nie potrzebujemy czyjegokol-
wiek zezwolenia" (Bush junior) 42 udział w
zbrodniach wojennych 102 Wenezuela 146
porozumienie genewskie 77-79 porwanie
Izraelczyków 178 Posada Carriles Luis 68 Postel
Sandra 138
Powell Colin 57-58
1
powodzie
Nowy Orlean 137-139 Powszechna Deklaracja
Praw Człowieka 114 prawa człowieka 113-116
procesy zbrodniarzy wojennych w Norymberdze
57,102,167
„Program na temat poglądów na politykę
międzynarodową" („Program on International
Policy Attitude", PIPA) 43, 94,115 protokół
genewski z 1925 roku 42 protokół z Kioto 94
amerykańska opinia publiczna 143 próby z
bronią rakietową w Korei Północnej 47-50
przemysł farmaceutyczny i jego wpływ na politykę
89,123 przetrwanie człowieka
nieistotne wobec władzy i bogactw 127 nisko na
liście priorytetów rządowych 118 zagrożone przez
wojnę 171 public relations i polityczni kandydaci
93
Rada do spraw Stosunków Międzynarodowych
(Council on Foreign Affairs) 94 Rada Naukowa
Obrony (Defense Science Bo- ard, DSB) 136
Rada Stosunków Międzynarodowych w Chicago
(Chicago Council on International Rela- tions)
94
raport o osiedlach izraelskich 30,33
Rashid Ahmed 9
rdzenni mieszkańcy przejmujący rządy w Ameryce
Południowej 146,160 Republika Południowej
Afryki 32
porównanie z Izraelem 32, 62,78
Rice Condoleezza 14,98,110,163
Robbins Carla Anne 85 Robertson Pat
95 Romero Oscar 115 ropa naftowa 9,
25,106 Ameryka Południowa 160
Wenezuela 160-161,188,
Arabia Saudyjska 106,153 Azja
Północno-Wschodnia 46 handel
międzynarodowy 146-147,159 Irak
14,16,127,192 Iran 153,160,171
każe się nam wierzyć, że nie jest ważniejsza
od kiszonych ogórków 152
ropa za żywność - program ONZ 60 Stany
Zjednoczone i „bliskowschodnie złoża surowców
energetycznych" 54,160,198 Rosja 23,30, 41-
42,49, 69,134,153,163 broń nuklearna 119
odrodzenie się wyścigu zbrojeń 83 Rove Karl 121
Roy Sara 62,64
rozdział Kościoła od państwa 141
Rubin James 60
ruchy robotnicze
odradzające się w Iraku 153
represjonowane w Iraku 74-75
represjonowane w Kolumbii 116
Rudman Warren 19
Rumsfeld Donald 11,17,19-20,47,57-58,92,
172,180
Russell Bertrand 120
Saad-Ghorayeb Amal 180-181 Sadat Anwar 29
Said Edward 166, 203, 207 samobójcze zamachy
31,35 sandiniści 86 Sanger David 27,50,127
sankcje gospodarcze jako ludobójstwo 59 wobec
Iraku 11,18,22,58-60,70 wobec Syrii 82 wobec
Iranu 172,199-200 Scheuer Michael 12
Schlesinger Arthur 36,66,130 Schmitt Carl 102
Scowcroft Brent 25,167 Sfeir Mar Nasrallah
Boutros 179-180 Shalit Gilad 178
Sharon Ariel 29-30,77,79,111,216
Shin Bet 37,78, 80
Sigal Loen 48-50
Singh Manmohan 163
siły paramilitarne 67
Smith Michael 126
Sofaer Abraham 86
sprawa „Kubańskiej Piątki" 65
sprzedaż broni 27,129
„stabilizacja" jako synonim „służenia interesom
Stanów Zjednoczonych" 58 Stay the Hand of
Vengeance (Bass) 57 Steinbruner John D. 97
Stern Jessica 70 Straw Jack 51, 61 Strefa Gazy 63
atak izraelski 178 wycofanie wojsk izraelskich 77-
78 „strefy zakazu lotów" 126-127 Suharto 52, 55
Summers Lawrence 113,114 sunnici 110,199
przywołują opór Hezbollahu w Libanie 180
Syria 163,197
proponowany cel militarny Stanów
Zjednoczonych 26
sankcje ekonomiczne Stanów Zjednoczonych 82
Szanghajska Organizacja Współpracy (Shanghai
Cooperation Organization, SCO) 198 szczyt grupy
G8 142-143 szef wywiadu narodowego 88,109
szyici 106,153,181,197-198 Irak 25,51, 58,106,152-
153, Iran 16,199 Liban 180
wymordowani przez Saddama Husajna 15 za
„szybkim wycofaniem wojsk Stanów
Zjednoczonych z Iraku" 110
Talbott Strobę 168
talibowie 38,132
telewizja w Ameryce Południowej 188 teologiczne
podstawy polityki zagranicznej Stanów
Zjednoczonych 107 Terror Free Tomorrow 199
terroryści i terroryzm 10-13,17,19,22-24,35, 37-
38,52, 61,65-70,81-83,85-88,90, 98, 105,110,119-
120,125,127,129,131-132,134, 136-137,165-166
Tolbert Erie 137
topniejąca pokrywa lodowa Grenlandii 143
tortury 102,104
w Chile za czasów Pinocheta 135,187 w Izraelu
178 Toto (Edward Emmanuel Constant) 67 traktat
o całkowitym zakazie prób z bronią nuklearną
(Comprehensive Test Ban Treaty) 118 traktat o
nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia
(Nuclear Non-Proliferation Treaty) 117,130,173
i Iran 173-175
odmowa przestrzegania jego zobowiązań przez
Stany Zjednoczone 118
świadomie naruszony przez umowę amery-
kańsko-indyjską 162
traktat o ograniczeniu systemów obrony
przeciwrakietowej (Anti-Ballistic Missile Treaty)
118 traktat o zakazie produkcji materiałów
rozszczepialnych (Fissile Materiał Cutoff Treaty,
FISSBAN) 118,174
Transparency International 55
trzecia wojna światowa
rozpoczęłaby się, gdyby Iran zaatakował 199
Tukidydes 165
Turcja odważyła się posłuchać swojego narodu
53
Turkmenistan 82
Tyler Patrick 84
ubezpieczenie zdrowotne i amerykańska opinia
publiczna 89
Unia Europejska 30,146,201 i
Iran 172-173
jako model dla Ameryki Południowej 187
ustawa o amerykańsko-indyjskiej pokojowej
współpracy w dziedzinie energii atomowej
(United States-India Peaceful Atomie Energy
Cooperation Act) 160
ustawa o komisjach wojskowych chroniąca
urzędników Stanów Zjednoczonych przed
ustawą o zbrodniach wojennych 81 ustawa o
odpowiedzialności Syrii i przywróceniu
suwerenności Libanu (Syria Accountabili- ty
and Lebanese Sovereignity Restoration Act)
102-103
Uzbekistan 53,82
rywalizuje z Halliburtonem i Bechtelem 53
Vanishig Voters Project (projekt „Znikający
wyborcy") 90
Varadarjan Siddarth 160
Veblen Thorstein nazywa bogatych ludzi
„znaczącymi obywatelami" 123 von Sponeck
Hans 59-60,127
„Walrus" - artykuł na temat bombardowania
Kambodży 193 Walzer Michel 165-166 War Law
(Byers) 107 Weeks William Earl 107 Wenezuela
147-148,161 i Brazylia 157 i Chiny 146,160 i
Kuba 146-147 i Stany Zjednoczone 67 ropa
naftowa 146,160-161,188 Wielka Brytania
18,35,54, 82,134
i Irak 51,54-55, 60,74,110-111,125-126,
i Izrael 61 i ONZ
42,58,174
ryzyko spowodowane przez sojuszników Stanów
Zjednoczonych 132 w Chinach 134 w Indiach 134
więzienia w Izraelu 178,181 wojskowe wydatki 128
Wolfowitz Paul 20,52,92,172 pogarda dla
demokracji 53 wybrany na prezesa Banku
Światowego 55 za przedłużonym pobytem wojsk
amerykańskich w Iraku 74
współpraca Północy z Południem 145-146
wybory
Ameryka Południowa
Brazylia 90,189 Wenezuela 147-148
Irak 25,27,105,110,151,156 niedopuszczalne,
jeśli ma wygrać nieodpowiedni kandydat 131
Palestyna 155-156,158 prezydenckie Boliwia
161,184-185 Stany Zjednoczone 37, 71,90-
93,97,184 Stany Zjednoczone - 2002 rok 13,36
wzbogacony uran 45,172-173
zabójstwa
Oscar Romero 115-116 Zachodni Brzeg
30,32,33,62-63,78-79,111,
155,177
zamach stanu 67-68
z 11 września 1973 roku 135-136,188 zbrodnie
wojenne 36,140,180 Stany Zjednoczone 98-99
trybunały 57
ustawa o zbrodniach wojennych 98 zimna
wojna 47,109,133,197 Zunes Stephen 82 Związek
Radziecki 133