Iraccy sunnici kosztują demokracji
Mariusz Zawadzki
2009-01-31, ostatnia aktualizacja 2009-01-30 17:35
Dzisiejsze wybory lokalne są pierwszym testem demokracji w sunnickich rejonach Iraku
kontrolowanych przez sprzymierzonych z Amerykanami plemiennych watażków
Fot. ERIK DE CASTRO REUTERS
Amerykański żołnierz pod plakatem wyborczym w Mosulu w północnym Iraku
Ostatni przed wyborami wiec partii Lista Plemion Iraku odbył się kilka dni temu w Ramadi, stolicy
pustynnej prowincji Anbar od wieków zamieszkanej przez plemiona sunnitów. W pewnym
momencie głos zabrał szejk Hamid al Hais, przywódca ugrupowania.
- Jeśli cokolwiek stanie się któremuś z naszych kandydatów, choćby najmniejsze zadraśnięcie,
zabijemy wszystkich ich kandydatów! - krzyczał. "Oni" to Islamska Partia Iraku popierana przez
konkurencyjne plemiona.
- Tak! Właśnie tak! - gardłował pewien szejk, który wyjaśnił, że jego zdaniem spory polityczne
należy rozwiązywać z użyciem dynamitu. Najprawdopodobniej żartował, choć reporter dziennika
"Washington Post", który obserwował wiec, całkowitej pewności w tym względzie nie miał.
Szejk Raad al Alwani, kandydat do rady prowincji z Listy Plemion Iraku, rozdawał tego samego
dnia ulotki wyborcze. Na jednej z nich było zdjęcie siedmiu zakrwawionych ciał i podpis: "Tak
skończy każdy, kto odważy się zaatakować dom szejka Raada al Alwaniego".
Do dzisiejszych wyborów lokalnych nie dożyło przynajmniej sześciu spośród 14 tys. kandydatów.
Najbardziej krwawy był czwartek, kiedy nieznani sprawcy zastrzelili trzech - w Bagdadzie, Mosulu
i Bakubie.
Kandydaci walczą o 440 miejsc w radach 14 prowincji. Iraccy policjanci i żołnierze głosowali już w
1 / 2
środę, żeby w następne dni skupić się na zabezpieczeniu wyborów. Wczoraj zamknięto granice
kraju i zablokowano wyjazd z większych miast.
Do wczoraj było bardzo spokojnie - tylko kilku zabitych kandydatów to sukces w kraju, w którym
jeszcze w 2007 r. ginęło po sto osób dziennie. Można oczekiwać, że samo głosowanie również
przebiegnie bez większych problemów.
Fala przemocy w Iraku zaczęła słabnąć dwa lata temu, kiedy w prowincji Anbar Amerykanie
sprzymierzyli się z sunnickimi szejkami - właśnie takimi jak Hamid i Raad - i zaoferowali amnestię
rebeliantom, którzy przejdą na ich stronę. Ruch Przebudzenie, który wtedy się narodził, stopniowo
obejmował cały kraj. Przystępowali doń nawet ci sami watażkowie, którzy wcześniej popierali al
Kaidę. Dziś Przebudzenie ma pod bronią prawie 100 tys. bojowników.
Iracka al Kaida została niemal całkowicie rozbita, ale pojawił się już nowy problem. Sunniccy
przywódcy plemienni uzyskali znaczenie, jakiego nie mieli chyba nawet sto lat temu, za czasów
imperium otomańskiego. Zaczął się ich obawiać centralny rząd w Bagdadzie zdominowany przez
szyitów i Kurdów.
Dzisiejsze wybory pokażą, czy szejkowie odłożą broń, czy dadzą się wcisnąć w ramy demokracji i
jak odnajdą się w radach prowincji, na urzędach gubernatorów i burmistrzów. Na szyickim
południu Iraku wybory mają mniejsze znaczenie, bo szyici stanowiący 60 proc. mieszkańców Iraku
jako pierwsi zaakceptowali reguły demokracji.
Tymczasem iraccy sunnici dopiero dziś mają okazję - pierwszy raz od obalenia Saddama Husajna -
zakosztować demokracji w pełnym wymiarze. Poprzednie wybory lokalne przeprowadzone
równolegle z pierwszymi wyborami do parlamentu w styczniu 2005 r. sunnici zbojkotowali.
Doprowadziło to do niebezpiecznych anomalii: np. w prowincji Niniwa, której stolicą jest Mosul,
większość mieszkańców to sunnici, ale zdecydowaną większość w radzie prowincji mieli iraccy
Kurdowie. Dlatego wielu sunnitów z Niniwy nie uznawało władz prowincji i często występowało
przeciw nim zbrojnie. Dzisiejsze wybory są szansą, żeby wybrali swoich, poczuli, że są u siebie.
Podobnie jest w wielu innych miastach i prowincjach.
Źródło: Gazeta Wyborcza
http://wyborcza.pl/1,75477,6220179,Iraccy_sunnici_kosztuja_demokracji.html?skad=rss
dostęp: 12.02.2009 / 15:29:29
2 / 2