Continuum
Andrzej JóŸwiak
Ma³gosi
1
Enter
Prowadzono kliniczne badania podobnych
zachowañ. Nie s³ysza³ pan o tym, panie Jê-
dras?
Przyznam, doktorze Darvian, ¿e nie... cz³o-
wiek nie ma g³owy do, przepraszam, bzdur-
nych dociekañ. Kogo obchodzi, jak zacho-
wuj¹ siê zakochani?
Wiedzê poszerza siê dla niej samej. Nie za-
wsze od razu widaæ mo¿liwoæ praktycznego
zastosowania odkryæ czy konstatacji. Intere-
sowa³ nas behawior osobników poddanych
implantacji uczucia. Projekt w którym, ma-
my nadziejê, wemie pan udzia³ zak³ada
wykorzystanie wiedzy o uczuciu, jakiekol-
wiek by ono by³o...
1. Faza 0. Pierwsze wejrzenie. Charakterystyczne dla niej s³owa to: Bo¿e,
ona jest liczna, któ¿ to taki?! Jest to przykucie uwagi na tyle silne, ¿e nie po-
zwala o sobie zapomnieæ. Pamiêta siê je d³ugo, choæby brakowa³o nastêp-
nych kontaktów. Tym ró¿ni siê od innych, potocznych spostrze¿eñ,
o których zapomina siê nastêpnego dnia lub jeszcze tego samego, wieczorem.
Holzer nazywa wiêc tê fazê mnemofaz¹, a Schickel, nie wiadomo dlaczego,
erste Kuke.
2. Faza w¹tpliwoci. No i có¿ w niej takiego?! Jest to faza konieczna, spraw-
dzaj¹ca fazê 0. Nie s¹ to w¹tpliwoci pozorne, wmawiane sobie, choæ doæ
osobliwe. S¹ wyrazem podwiadomego lêku o w³asne ja, które nie poddaje
siê jeszcze destrukcji. Ego broni siê w ten sposób przed przeczuwanym ju¿
wyranie uzale¿nieniem. Zwykle (wg Ricarda 99,999(9) proc. przypad-
ków) obrona ta jest nieskuteczna. Smith okrela j¹ mianem bunt pozorowa-
ny (przed kim? pyta Ricardo, jak¿e s³usznie).
3. Faza euforii. Jatzewitsch nazywa j¹ faz¹ Nacht und Nebel. Jej imperatyw to
wszyscy musz¹ siê dowiedzieæ. Wbrew pozorom jest to faza silnego lêku.
Hastings (Austrel II) widzi tu nawet panikê, ale on zawsze przesadza³. Jeli
nie dzi, to nigdy, jeli nie ja, to o Bo¿e! kto inny! De Vries zwraca uwa-
gê na element mistyczny, pojawiaj¹cy siê niezale¿nie od formatu umys³owoci
badanego. Czêsto lêk jest zbyt silny, by badany (stymulowany, jak chce
Burns w swej Erotomachii) móg³ zwróciæ siê bezporednio do wybranej oso-
by (stymulatora, Burns; ibidem), wiêc robi on wszystko, by dowiedzieli siê
inni. Jeli ona tego nie widzi, to kto jej powie. Faza najg³upsza. Prowadzi
do ostrych konfliktów. Nie opanowana w porê koñczy zainicjowany nawet
pomylnie kontakt, choæ niestety nie wygasza uczucia. Badania Bella-
my'ego dowodz¹, ¿e w tej fazie dochodzi do 43,78 proc. przypadków samo-
bójstw, w przedziale wieku 16 24 (kobiety) i 17 26 (mê¿czyni). Osobniki
m¹dre i dojrza³e (niezale¿nie od wieku i p³ci) fazê tê pomijaj¹ i to z dobrymi
wynikami. Przetrwanie jej rokuje dobrze.
4. Faza wzglêdnego spokoju. Dochodzi do czêstych, coraz potrzebniejszych
kontaktów i zwierzeñ. Brak jeszcze czu³ych s³ów (sensywordów), choæ wystê-
puj¹ one w podtekstach (underwordy). Kruppa nazywa tê fazê (za Fermanem)
faz¹ ukrytej czu³oci. Wystêpuje tylko w sprzyjaj¹cych warunkach, gdy obie
strony przetrwa³y (lub pominê³y, Burns; op.cit.) fazê 3, co jest oczywicie spo-
strze¿eniem trywialnym, ale Kruppa zawsze trywializowa³. W fazie tej w³aci-
wie wszystko wiadomo, przynajmniej o jednej stronie, mimo ¿e nikt niczego
nie powiedzia³. Jedna strona kocha doæ otwarcie, choæ jeszcze siê tego przed
sob¹ wypiera, druga na to pozwala. W podwiadomoci kie³kuje zaintereso-
wanie stron¹ fizyczn¹ kontaktu (wg de Cardego), choæ ci¹gle duch przes³ania
materiê (jak chce von Josvick).
2
5. Faza desperacji. Albo, albo. Sellers nazywa j¹ te¿ faz¹ imperatywu katego-
rycznego. Uczucie gwa³townie domaga siê nazwania. Poprzednie fazy te¿
nazywa³y, lecz traktowa³y nazwê niejako roboczo. Faza 5 jest faz¹ m¹drego
uwiadomienia sobie rzeczy. Wypowiada siê (g³ono na co zwraca uwagê
Blum, jako na cechê niezbêdn¹) nazwê rzeczy sobie, przed sob¹, do siebie,
a gdy nie wyczuwa siê w niej fa³szu MUSI siê powiadomiæ o niej i drug¹ oso-
bê. Potrzeba ta wynika z dylematu stanie siê co nieodwracalnego, gdy po-
wiem, ale i gdy nie powiem wszystko przepadnie nieodwracalnie. (Nie bie-
rze siê pod uwagê, ¿e w tej fazie druga osoba i tak ju¿ wszystko wie Lampe
nazywa to zjawisko, nie wiadomo dlaczego, pseudomoni¹). Objawy przypo-
minaj¹ ostre stadium paranoi, dochodzi do autoanaliz typu: Co ja w³aciwie
wyprawiam? Ja, to znaczy kto? pyta s³usznie Himilsbach.
6. Faza spo¿ywania owoców. McIntosh i Vinogronov nazywaj¹ tê fazê degu-
stacyjn¹. Radykalny Banach okrela j¹ mianem konsumpcyjnej, lecz nie
wydaje siê to s³uszne. Wbrew nazwie nie musi to byæ faza fizykalna, choæ
przyznaæ trzeba (wg badañ Lypovsky´ego 66,09 proc.) ¿e czêsto bywa.
Zbli¿enia s¹ nieuniknione, choæby w najprostszych postaciach. De Carde na-
zwa³ j¹ nawet faz¹ kubikuliczn¹, co wydaje siê przesad¹. Czu³oæ wyra¿ana
jest ju¿ s³owami, spojrzeniami, pomoc¹ (choæby zbyteczn¹), tak¿e dotykiem.
(Cooper dodaje: poklepywanie, poszturchiwanie, kopniaki, szczypanie i k³u-
cie; Minde notuje tak¿e ci¹gniêcie za warkocze, jeli oczywicie stymulator je
posiada). Wszystko wokó³ staje siê niewa¿ne, chcia³oby siê robiæ tylko to, co
akceptuje druga osoba. Trwa poznawanie siê i wzajemne dopasowywanie.
Stymulator przestaje sk³adaæ siê wy³¹cznie z sacrum, co nie oznacza jednak
jeszcze totalnej desakralizacji. Pojawia siê coraz silniejsze przywi¹zanie
w optymalnych warunkach obustronne. Brak kontaktu odczuwany jest jako
dyskomfort, lecz nie prowadzi on ju¿ do stanów maniakalnych (nag³e wizyty,
rozpaczliwe listy lub telefony, wymuszane rozmowy ostateczne Pudding
wymienia a¿ 50 typów zachowañ desperackich, charakterystycznych dla faz
niedojrza³ych)...
Dr Vallery Darvian, Organoleptyka sensualna afektu, tom 1.
3
- Kontroler Sekcji Uranowców Agencji Informacyjnej Federacji, pilot PJ - rzuci³em
wystudiowanie obojêtnym tonem, poprawiaj¹c uwieraj¹cy mnie pasek kabury opera-
cyjnej.
- Ale¿ oczywicie, ju¿ proszê - g³os opad³ o ca³¹ oktawê. Nie czêsto ma siê okazjê roz-
mawiaæ w tym miecie z kontrolerami Sekcji. G³os, jak widzicie, nie docieka³ ju¿ nawet,
co za interes mo¿e mieæ "pilot pid¿ej" - tak to zabrzmia³o - do szanownej ma³¿onki.
- Pawe³? To ty, prawda? - spyta³ po chwili inny g³os, tym razem zupe³nie nie mêski.
- Jak na to wpad³a? - zyskiwa³em na czasie. Domyli³a siê, po tylu latach...
- Gdzie jeste? - spyta³a z nadziej¹, któr¹ raczej chcia³em s³yszeæ w owym g³osie, bo-
wiem jego tembr odwie¿a³ najmilsze wspomnienia. Najtrwalsze s¹ uczucia niespe³nio-
ne, mo¿ecie mi wierzyæ. Nie próbowa³em jej wmawiaæ, ¿e dzwoniê z Austrela. Potem
przysz³o mi do g³owy, ¿e w³anie tak¹ mog³a mieæ nadziejê.
- Niedaleko... - ci¹gle siê waha³em. Musia³a to wyczuæ.
- Nie wyg³upiaj siê, Pawe³. Wpadnij... - tym razem us³ysza³em w s³uchawce rezygna-
cjê.
4
Federacja:
Kontroler
S³ucham... zabrzmia³o w kabinie publicznego wideo-
fonu. W pierwszej chwili nie bardzo wiedzia³em, co odpo-
wiedzieæ. G³os by³ mêski, a wideo oczywicie nie dzia³a³o.
Czy móg³bym prosiæ... ma³¿onkê? strzeli³em staro-
wiecko. Okaza³o siê, ¿e celnie.
Oczywicie, zaraz podejdzie. Ale... przepraszam... nie
chcia³bym, by zabrzmia³o to zbyt obcesowo, proszê mnie
zrozumieæ... czy mo¿na wiedzieæ, kto mówi? wypali³ g³os
pl¹cz¹c siê w podejrzliwej ciekawoci.
Mog³em mu oczywicie powiedzieæ...
5
Gdzie w oddali bucza³ modulo-
wany sygna³ pomocy biomedycznej.
Dwiêk ten mia³ w sobie co niepo-
koj¹cego i wzruszaj¹cego zarazem.
Zatrzyma³em taksówkê. Pojazd ru-
szy³ majestatycznie, powoli nabiera-
j¹c prêdkoci. Nie chcia³em zbyt
szybko znaleæ siê uniej. Tak, s³yszê
to - wiêc dobrze - uNICH. Wszystko
to wziê³o siê zapewne z chwilowego
braku zajêæ. Mia³em urlop. Pierwszy
od wielu lat.
- Jestemy - rzuci³ po chwili ta-
ksówkarz. Nawet nie sprawdzi³ od-
czytu, gdy wsun¹³em ident w paszczê
zliczacza. Nie doliczy³em wiêc na-
piwku. Nie jestem sk¹py. Nazywam
to oszczêdnoci¹.
6
- Czeæ, Pawe³ - jej g³os by³ bardzo po-
wa¿ny, niemal namaszczony. Danka nie
zmieni³a siê wcale. Nigdy niczemu siê nie
dziwi³a, nigdy nie da³a mi do zrozumienia,
¿e jej przeszkadzam. A jednak to nie ja by-
³em teraz z ni¹. Czy ona mog³a kiedykol-
wiek byæ ze mn¹? Nie wiem tego do dzi.
W ka¿dym razie od niej muszê zacz¹æ tê
opowieæ, bo inaczej niczego nie zrozu-
miecie, choæbycie pêkli.
- Przepraszam za to najcie. Nie wiem,
czym je t³umaczyæ... - b¹kn¹³em. - Czeæ.
Za¿enowanie... ka¿dy by je czu³ na mo-
im miejscu. ¯aden z mieszkañców tego
miasta, a by³o ich dwa czy trzy miliony,
nigdy by czego podobnego nie zrobi³.
Nie by³em jednak mieszkañcem tego
miasta, jak i wielu innych, podobnych. Po-
da³em jej rêkê, chyba wtedy po raz pierw-
szy siê dotknêlimy, mimo ¿e pozna³em j¹
wiele lat temu. Tak bardzo trzeba by³o
dorosn¹æ, by jej dotkn¹æ, choæby tylko
przy powitaniu.
- Nie wyg³upiaj siê. Co tu t³umaczyæ?
Daleki by³em od wyg³upiania siê.
Przynajmniej na razie. Koniecznoæ po-
wieszenia okrycia pozwoli³a mi zebraæ
myli, których - szczerze mówi¹c - nie ko-
³ata³o siê w mej g³owie zbyt wiele.
- Chcesz herbaty?
Wypi³bym nawet deuter zmieszany
z trytem i poprosi³ o dolewkê.
- Kawa nam siê skoñczy³a - rzuci³a mar-
kotnie id¹c do kuchni.
Gdzie w dole, miêdzy mymi nogami,
usi³owa³ zachowaæ równowagê jaki ber-
beæ.
- No i jak ¿yjesz...? - b³ysn¹³em.
Pamiêtajcie, ¿e nadal zbiera³em myli,
¿eby mieæ kilka na póniej. Berbeæ zaj¹³
siê cukrem w cukiernicy. Obliza³ wszyst-
kie palce. Zrobi³em filutern¹ minê. Zacz¹³
p³akaæ.
- Sam widzisz - zabrzmia³o to jak wes-
tchnienie.
Berbeæ nie chcia³ piæ z butelki.
- Jedz, bo ci wujek zabierze - nie za-
brzmia³o to przekonuj¹co. - Hugo wyje-
cha³... wyszed³, zanim przyszed³e - poin-
formowa³a mnie Danka.
Rzeczywicie. Dopiero wtedy zauwa¿y-
³em, ¿e nikogo wiêcej nie ma w domu. By-
³em niezwykle spostrzegawczy jak na kon-
trolera Sekcji Informacyjnej Unii, musicie
przyznaæ. Mo¿ecie mnie nazywaæ Bystrzak
Pid¿ej. W telewizji dwóch facetów,
z których ¿aden nie wytkn¹³ nosa poza
Uk³ad, sprzecza³o siê na temat pochodze-
nia ropy naftowej. Nie interesowa³o mnie
to. Nie wiedzia³em co to takiego ta ropa.
- Poczêstowa³abym ciê czym mocniej-
szym... - Danka zawiesi³a g³os, jakby za-
stanawiaj¹c siê, co w³aciwie mówi - ...ale
wszystko wypili. Hugo mia³ imieniny.
- Nie rób sobie k³opotu. Nie pijê co-
dziennie - zabrzmia³o to nawet doæ szcze-
rze. Tylko w bajkach dla dzieci kontrole-
rzy nie pij¹. W bajkach dla doros³ych s¹cz¹
psychotropy o smaku owocowym. - S³u-
chaj, jeli ci przeszkadzam w jakikolwiek
sposób...
- Paaaweee³... - zaczê³a to s³owo doæ
wysoko, a skoñczy³a nisko, krel¹c w prze-
strzeni dwiêkowej zgrabn¹ sinusoidê.
- Ci¹gle ciê pamiêtam. Chyba bêdê ciê
pamiêta³ do koñca ¿ycia... - g³os zawis³ mi
na niebezpiecznej wysokoci, sk¹d mo-
g³em ju¿ tylko zjechaæ w czeluæ z³ego
smaku i braku dystansu do wszystkiego,
co tego dystansu wymaga.
- To ju¿ chyba niezbyt d³ugo - zamia³a siê, a ja z ulg¹ wypuci³em nadmiar powie-
trza. - Oboje jestemy doroli, prawda? Zawsze by³e taki... skryty. Chcesz jeszcze her-
baty? Mo¿e z cytryn¹...
By³o mi dobrze. Po raz pierwszy od d³u¿szego czasu. Oddycha³em powietrzem,
którym wype³nione by³o jej mieszkanie - zapach ma³ego dziecka, obiadu i czego je-
szcze... ciep³a? Nie potrafi³em tego zidentyfikowaæ. Nie by³y to na pewno dobre perfu-
my. Czy by³em skryty? S¹dzi³em, ¿e prawda bucha ze mnie wszystkimi otworami i ¿e
trudno j¹ przeoczyæ, nawet przy braku elementarnego rozgarniêcia.
- Pamiêtasz Bukowinê? - spróbowa³em podstêpnie.
- Oczywicie. Jedzimy tam co roku z Piotrkiem. Podstêp spali³ na panewce. Zagapi-
³em siê w okno, za którym nie by³o nic prócz ciemnoci. Choæ wydawa³o mi siê przez
chwilê, ¿e dostrzegam tam przelatuj¹cego Anio³a w okularach. Wiêc ów berbeæ to Pio-
trek...
- Co ty w³aciwie teraz robisz? - Danka kulturalnie podtrzymywa³a rozmowê. To nie
by³ ten etap, by sobie razem pomilczeæ. Ju¿ nie by³, jeszcze nie by³... i nigdy nie bêdzie.
Hm...
- To co zawsze chcia³em - sk³ama³em. - Jestem kontrolerem. Uranowce maj¹ swoje
narowy. Eksploduj¹ od czasu do czasu. Symulacje nie potrafi¹ wyjaniæ tych wypad-
ków. Potrzebni s¹ tacy jak ja. Nie wiem, co takiego jest we mnie, ¿e wydajê siê kompu-
7
terom niezbêdny. Nie wyjani³em jeszcze ¿adnej eksplozji. Dlaczego pozwoli³a mi tu
przyjæ? Bo Hugo w³anie wychodzi³? - strzeli³em obcesowo.
Moja bezczelnoæ przelecia³a niezauwa¿ona mimo jej kszta³tnych uszu i zniknê³a
gdzie za oknem. Delikatny powiew poruszy³ ¿ó³tymi zas³onami, letni wieczór zapach-
nia³ maciejk¹.
- Gdybym nie chcia³a, by przyszed³, powiedzia³abym od razu... - zrobi³a zrêczny
unik i wytar³a buziê Piotrkowi.
Dlaczego chcia³a mnie widzieæ, pozosta³o tajemnic¹, której nie próbowa³em ju¿ wy-
janiaæ. Czasem nie jest dobrze wiedzieæ zbyt wiele. Ogarn¹³ mnie lêk, ¿e wyjanienie
tajemnicy pozytywnego stosunku Danki do Bystrzaka Pid¿eja mog³oby wpêdziæ mnie
w lepy zau³ek, a nie by³em jeszcze na to gotów. Posiedzia³em czas jaki na ich - Danki
i Huga - kanapie, wypowiedzia³em kilka zdawkowych uwag i zabra³em swój ty³ek z te-
go miasta. W³aciwie nale¿a³oby napisaæ - w porê uciek³em z tego miasta. Da³em stam-
t¹d dyla, by wyjaniæ rzecz dok³adniej. Jaki¿ ja by³em wtedy m¹dry!A jednak oddalaj¹c
siê od kanapy Danki i Huga ci¹gle myla³em o tej wizycie. Chyba to w³anie wtedy co
we mnie pêk³o. I nie by³y to szelki od kabury.
8
>
W sekcji by³o spokojnie, jak w ka¿d¹ sobotê. Nie zna-
no tu dni wolnych. Odczuwa³o siê jednak pewne odprê-
¿enie.
Siadaj major Ferenc nie rozmawia³ ze mn¹ zbyt
czêsto. Co w³aciwie spowodowa³o twoj¹ decyzjê?
Brak predyspozycji wydawa³o mi siê, ¿e s³owa te
zakoñcz¹ rozmowê. I zakoñczy³yby w ka¿dym inteli-
gentnym towarzystwie. Ale major Ferenc pochodzi³
z oddalonej, madziarskiej prowincji Federacji, jeli rozu-
miecie, o co mi chodzi... Po monitorze wewnêtrznej ³¹cz-
noci spacerowa³a mucha. ledzi³em j¹ z zainteresowa-
niem. Pozwoli³o mi to lekko siê opanowaæ. Poza wszyst-
kim nie czu³em siê zbyt pewnie w ¿adnym z gabinetów
dowództwa sekcji.
Nie trzeba tak powa¿nie traktowaæ drobnych niepo-
wodzeñ major próbowa³ zbagatelizowaæ sprawê.
Nie wiedzia³, ¿e móg³bym mu opowiedzieæ wiêksz¹
czêæ mojego ¿yciorysu jako zbiór drobnych niepowo-
dzeñ. Ale có¿ go to mog³o obchodziæ?
Raportu o dymisjê nie pisze siê dla ¿artów wiedzia³em, czego chcê, jeszcze lepiej
wiedzia³em czego nie chcê, ale major wyranie oci¹ga³ siê z zajêciem zdecydowanego
stanowiska.
Co bêdziesz robi³ poza sekcj¹? spróbowa³ inaczej.
Jeszcze nie wiem umiechn¹³em siê. Musia³em wygl¹daæ jak kretyn z tym
umiechem. Mucha wystartowa³a z monitora wewnêtrznej ³¹cznoci i wyl¹dowa³a na
biurku Ferenca. Ten machn¹³ od niechcenia rêk¹.
Pójdziesz na badania, Jêdras. Tam ciê trochê podr¹¿¹, mo¿e sam siebie nie znasz.
Tak jest, panie majorze odpar³em. Ruszy³em do wyjcia. Mucha opuci³a gabi-
net, zanim automat zd¹¿y³ zamkn¹æ drzwi. Oboje bylimy wolni.
9
Unia:
Test
Kapitan Sekcji Dalekich Ingerencji Królewskiego Instytu-
tu Futurystycznego Unii, Javaharlal JahWeh, jeden
z trzech najbli¿szych wspó³pracowników koordynatora Elo-
hima Bis, rozkoszowa³ siê pierwszym od wielu cykli wolnym
oktetem. Siedz¹c wygodnie w rozmiêk³ym okluzie wyci¹gn¹³
nogi tak, by oprzeæ stopy daleko a¿ na trypanie peleasa.
By³o mu ciep³o, wilgotno i dobrze. Ssa³ wysch³ego portreta,
usi³uj¹c doszukaæ siê w nim resztek wigorodajnej ¿ywicy.
Nie siêga³ po nowego. Raz, ¿e le¿a³y za daleko, dwa posta-
nowi³ ograniczyæ ssanie, bo przytêpia³o, jak tr¹bi³y czytnie,
zapustnoæ. Mia³ gdzie zapustnoæ, jak wszystko inne,
o czym tr¹bi³y czytnie, co nie przeszkadza³o mu dbaæ o we-
getacjê. Czytnie s¹ g³upie, ale mo¿e tkwiæ jaki sens w pew-
nych twierdzeniach, szczególnie w tych powtarzanych z upo-
rem...
10
Rozleniwiaj¹cy ¿ar Trzeciej otula³ cz³onki Java doæ
szczelnie, nie dopuszczaj¹c do ich receptorów ¿adnych bod-
ców ch³odu. Maksymalne nag³onienie s¹czy³o mu w uszy pi-
ski modulatora, pog³êbiaj¹c stan b³ogoci, granicz¹cej z nir-
wan¹.
Le¿eæ ci tak do ostatka zamrucza³ gnunieæ w ciepe³-
ku i wilgoci, zapomnieæ o robocie i Bisie... O, bogowie! O eo-
ny!
Przekrêci³ siê lekko w swym okluzie, poprawi³ grawicjê,
siêgn¹³ po ssak o w¹skim, apetycznym ryjku, zagulgota³ z lu-
boci¹, przymkn¹³ oczy. Musn¹³ palcem sensor stereowizji,
odp³ywaj¹c powoli ku fantazjom.
Wyostrzaj¹cy siê obraz waciastej poros³oci przybra³ nieo-
czekiwanie barwê karmazynu, karmazyn pocz¹³ ¿ó³kn¹æ, by
powoli przejæ we fiolet. Wizja migota³a miarowo, acz dra¿ni¹-
co. Wkrada³o siê w to migotanie co niepokoj¹cego, zak³óca-
j¹c odbiór wra¿eñ, maj¹cych koiæ i relaksowaæ.
Niech to czanterie! parskn¹³ Jav. Mam wolny oktet!
Okrzyk niewele pomóg³, wizja odp³ynê³a, jej miejsce zaj¹³
obraz wprawdzie barwny i stereo, lecz jak¿e Javaharlalowi ob-
mierz³y. Ze stereowizji spogl¹da³a nañ bowiem twarz kaprala
Higginsa.
Koordynator Elohim wzywa pana, kapitanie wymlaska-
³a twarz i zniknê³a z wizji.
Javaharlal JahWeh
okluz
trypan peleasa
modulator
>
Ama Fait, pierwsza dama drugiego poziomu, trzyma³a siê wietnie, aczkolwiek
z pewnym ju¿ wysi³kiem. Zrêczne palce pudrowaczek i kremiarzy czyni³y cuda nie tyl-
ko z twarz¹ ale i z nastrojem. Jednak ten stukniêty Higgins niczego nie zauwa¿a³, zajê-
ty sprawami, jak¿e jej obojêtnymi. Zwiady, penetracje, raporty jakie¿ to wszystko
nudne!
Drugi poziom, niegdy elitarny, a dzi nadal na pewno o wiele lepszy od pierwszego,
zbyt bliskiego trzewi miasta, nie zaspokaja³ jej ambicji. Wy¿ej, dalej, lepiej kresu d¹-
¿eñ nie dostrzega³a jeszcze, mo¿e go wcale nie by³o. Skromny tytu³ bionika to co, co
osi¹gnê³a sama, tymi rêkoma i t¹ g³ow¹. Dalej sama zajæ nie mog³a. Jako kobieta skaza-
na by³a na stagnacjê. Co innego, gdyby ten idiota Higgins... choæby taki Higgins. Nie,
nigdy nie zwróci na ni¹ uwagi, na nic jej miech perlisty, gejzery dowcipu, wulkany
energii i rezerwuary zapustnoci.
W stereowizji D³ugole¿ow uzyska³ wyran¹ przewagê nad Funtak³akowem, lepienie
ba³wana na czas nie bardzo Amy interesowa³o, jak zreszt¹ ¿aden sport w ogóle, có¿ oni
w tym widz¹, ci mê¿czyni...
Ama wsta³a, nerwowo siêgnê³a po wydruk. Po raz nie wiadomo który wczyta³a siê
w tekst, choæ zna³a go ju¿ prawie na pamiêæ. Synteza jad³a przy pomocy wiat³a, nazwa-
na roboczo fotosyntez¹, to mog³o byæ ciekawe. Oczywicie nic wielkiego, trzeciorzêdne
dowiadczenie czwartorzêdnej bionik Amy Fait. W³aciwie wszystko ju¿ by³o jasne, ale
jak sprawdziæ efekt? Czy jad³o nie zaszkodzi na zapustnoæ, nie wypaczy genotypu, nie
zepsuje cery, wigoru? Nigdy za wiele ostro¿noci z nowymi technologiami. Pracowa³a
nad tym od dawna, w³aciwie nikt nie liczy³ na sukces, niech sobie tam d³ubie, byle ni-
komu nie przeszkadza³a. Trzy oktety temu G³ówny poprosi³ j¹ do siebie, pozwoli³
usi¹æ, zapyta³ o wyniki. Myla³a, ¿e siê po prostu czepia, ale nie, by³ to raczej rzadki
uniego przyp³yw gorliwoci, doæ ¿e wczyta³ siê dok³adnie, pomrucza³, podrapa³ ko³tu-
niasty, mêski ³eb... tak, tak... mo¿e pani odejæ panno Amo... Nigdy mu tego nie daruje,
pomyla³a wtedy. Tej panny. A dzi ów wydruk... Nie wiedzia³a, co o tym myleæ. Nie-
d³ugo siê dowie, tylko dlaczego w³anie w Okr¹g³ej Sali?
>
Koordynator Elohim Bis, zwany przez bli¿szych i dalszych wspó³pracowników Gro-
mow³adnym, mia³ do zgryzienia problem nie lada. Nie siêga³ pamiêci¹ okresu sprzed
eonów, gdy jego przodkowie wyruszyli z odleg³ego wiata, pozostawiaj¹c tam wy³¹cznie
swych nieudanych i przyg³upich kuzynów. Jeden z takich musia³ siê zabraæ w tê
podró¿. By³ nim przodek kaprala Higginsa.
I oto zarysowa³a siê godna uwagi mo¿liwoæ wyprawienia tej kreatury w wystarczaj¹-
co odleg³e rejony, by nie snu³ siê przed oczami. Wszystko zaczê³o siê od rozmowy
11
z g³ównym bionikiem. Ten stary zramola³y pajac nabi³ sobie sw¹ in¿yniersk¹ ³epetynê
wizj¹ produkcji jad³a ze... wiat³a!
Bis, przyjacielu mówi³ lini¹c siê ³akomie to co nieprawdopodobnego! I po-
myl: ¿adnych odpadów, proces o stuprocentowej wydajnoci! Rozumiesz, co to ozna-
cza?!
Bis rozumia³, ¿e przede wszystkim k³opoty dla niego. To jedno by³o pewne. Naj-
wa¿niejsze wiêc unikn¹æ k³opotów. Najlepszym za sposobem unikniêcia k³opotów
bywa zwykle przerzucenie ich na cudze barki. Jako tak od razu przysz³a mu na myl
g³upia gêba kaprala Higginsa.
Pomys³ przedni pozbyæ siê k³opotów i Higginsa za jednym zamachem! Rozwi¹za-
nie idealne, to prawda, tyle ¿e g³ówny bionik móg³ pos¹dziæ jego, Elohima, o z³oli-
woæ. Wystarczy³aby mu jedna rozmowa z Higginsem. Nie, sam Higgins to niestety za
ma³o...
Niewysoki facet o podkr¹¿onych oczach, jaki pojawi³ siê w gabinecie Elohima, sta³
lekko pochylony, z widocznym lêkiem spogl¹daj¹c na szefa.
Wyjmijcie ³apy z kieszeni! wrzasn¹³ Elohim. I wsadcie sobie ³askawie tê ko-
szulê w spodnie!
Tak jest, ser.
Chlejecie, kapralu, spirytus, benzolinê i cholera wie co jeszcze sp³ywa wam po tej
idiotycznej brodzie, a potem bawicie siê ogniem. Omal nie sp³onêlicie ¿ywcem. Jeste-
cie idiota, wiecie o tym?
Tak jest, ser.
No w³anie, Higgins. Tym razem was ugaszono, choæ nie wiem po co.
Bym móg³ dalej s³u¿yæ waszej wielemo¿noci, ser.
Zjawicie siê jutro w Okr¹g³ej Sali razem z kapitanem JahWehem.
Tak jest, ser.
Spocznijcie Higgins.
A wiêc JahWeh... Niez³y fachowiec, choæ trochê leniwy. Lubi siê migaæ. I jak on to
mówi o sobie? Nie masz kapitana nad JahWeha! Piramidalne. Ju¿ on co wymyli,
trzeba mu wejæ na ambicjê, wzi¹æ pod w³os. Nie, nie jest g³upi. A w parze z Higgin-
sem... taaak... Niele namieszam g³ównemu bionikowi! Nie po to istnieje bionika, by
tworzyæ nowe jadalne paskudztwa, tak jak nie po to mamy instytut, by dokonywaæ fu-
turystycznych ingerencji. To s¹ posady, panie g³ówny bionik. Chcesz sprawdzaæ za³o-
¿enia urojone w ³epetynie jakiej kobiety, w porz¹dku, dam ci ludzi. Ale na nic wiêcej
nie licz.
>
To jest machina produkuj¹ca jad³o. Technicy pospieszyli siê, miejscami sknocili,
s¹ przecieki promieniowania, ale ujdzie. Tu umieszczamy zielon¹ brejê, cokolwiek zie-
12
lonego, byle szybko ros³o. Nie, Higgins.
¯adne dro¿d¿e. Wiem, co ci chodzi po
g³owie. Potem zaczyna w ciepe³ku buzo-
waæ, puszcza dym, paruje, odcedza, zasy-
sa i wypluwa. Co wypluwa? W³anie... ta-
kie bia³e, kaszowate. Powiedzmy mniam-
mê. Nie mannê, Higgins! Tak, nazwijmy
to mniamm¹.
W Okr¹g³ej Sali zrobi³o siê cicho.
G³ówny bionik usiad³. Maszyna pomla-
skiwa³a, wyrzucaj¹c z ryjka bia³e jad³o.
Nawet niele pachnia³o. JahWeh po-
wiód³ wzrokiem po twarzach. Elohim wy-
da³ mu siê najz³oliwsz¹ besti¹, jaka kie-
dykolwiek wygrzewa³a siê w promie-
niach Trzeciej. I po to zabra³ mu wolny
oktet! Podstarza³y g³ówny bionik, jaka
rozradowana baba i ten jedyny w swoim
rodzaju Higgins. Niez³e towarzystwo.
W czym wiêc problem? rzuci³ sar-
kastycznie. Koniec k³opotów z aprowi-
zacj¹.
Ama wsta³a, spojrza³a powa¿nie na Ja-
wa, poprawi³a wiec¹c¹ ró¿owo fryzurê.
Nie znamy wp³ywu mniammy na
ustrój, kapitanie.
Elohim uniós³ wysoko brwi.
13
Na organizm poprawi³a siê Ama,
patrz¹c na koordynatora z tak¹ pob³a¿li-
woci¹, na jak¹ siê odwa¿y³a. Co za igno-
rant! Jestemy, jak panu zapewne wia-
domo, jedynym gatunkiem pod Trzeci¹.
Jedynymi istotami, prócz papu, jak¿e
ubogiego w bia³ko. To u³atwi³o decyzjê
naszym przodkom, którzy w³anie tu za-
koñczyli swój Wielki Exodus. Tu, gdzie
nie by³o biologicznej konkurencji, gdzie
by³a wolna nisza ekologiczna...
Ale siê m¹drzy nie wytrzyma³
JahWeh.
Za pozwoleniem, kapitanie wtr¹ci³
g³ówny bionik to tylko elementarne
wyjanienia, konieczne, by...
Dobra, dobra przerwa³ Elohim.
To nas tutaj nie obchodzi. Wiemy, sk¹d
wziêlimy siê pod Trzeci¹, nie wiemy tyl-
ko, o co ten ha³as z tym sapi¹cym rupie-
ciem.
Nie zapuszczamy siê dalej, ni¿ do
granic Drogi Mlecznej. Wiesz dlaczego?
spyta³ bionik.
¯arcie, papu. £atwo siê psuj¹. Dwa,
trzy oktety i po nich. Trzydziestokrotna
wietlna nie wystarcza, to wie ka¿dy ka-
pral.
Maszyna da ¿ywnoæ na piêæ okte-
tów.
Cholera mrukn¹³ JahWeh. Piêæ
oktetów w spodku, zamiast dwóch,
trzech. I on mia³ do tego przy³o¿yæ rêkê!
Musimy przetestowaæ mniammê.
Na ¿ywych organizmach powtórzy³a
Ama.
Mo¿e Higgins... zacz¹³ Bis
z nadziej¹.
Nie da rady odpar³ g³ówny bionik
z wyranym smutkiem.
Za g³upi?
Za stary. Przebadaæ trzeba ze dwa pokolenia, by mieæ pewnoæ. Mniamma mo¿e
zniekszta³caæ genotyp. Konwencja wyklucza badania na ludziach.
Ale Higgins... Bis nie poddawa³ siê tak ³atwo.
Nie da rady. To nie mo¿e byæ cz³owiek.
Mam! wrzasn¹³ Higgins.
Wszyscy obecni Bis, Ama, g³ówny bionik i JahWeh spojrzeli nañ z politowaniem.
Nawet maszyna przesta³a sapaæ, a w ka¿dym razie robi³a to o wiele ciszej, jakby chicho-
cz¹c.
Ziemia! Te istoty, tam...
Te przyg³upy pozostawione przez naszych przodków? Na pewno dawno siê ju¿
wymordowa³y. Bis nie móg³ uwierzyæ, ¿e w³anie Higgins wpad³ na tak dobry pomys³.
To musia³ byæ przypadek, krótkie spiêcie w mózgu. Mo¿e alkohol.
¯yj¹ tam nadal, koordynatorze zauwa¿y³ JahWeh. Mia³em niedawno w rêku
raport z Atlantydy.
14
>
Jak wy w³aciwie macie na imiê, kapralu Hig-
gins? zapyta³ JahWeh, gdy zakoñczy³ procedurê
startow¹ i skierowa³ têpy nos astrospodka Synaj,
nazwanego tak na czeæ syna komandora Tutenta-
mona, ku odleg³emu uk³adowi s³onecznemu, po
któym pa³êta³a siê Ziemia z kuzynami Unitów na
grzbiecie.
Moses, panie kapitanie.
Koszmar mrukn¹³ JahWeh. Kto to wymy-
li³?
Moja matka, ser.
Mielicie matkê, Moj¿esz?!
Moses, ser. Mia³em.
Nie bylicie klonowani?!
Nie. Mia³em matkê. I ojca.
Jakie¿ to nieestetyczne. Wybaczcie, Moj¿esz,
ale ten sposób... wiecie, te kopulacje... To¿ to nie-
higieniczne.
A jednak, ser. To nie moja wina. Pochodzê
z nizin spo³ecznych.
Mo¿e dlatego jestecie takim osi³kiem...
Ogolcie siê, Moj¿esz, obmyjcie, nie zbli¿ajcie siê
do kobiet... tfu, co ja wygadujê... I zawo³ajcie do
mnie tê Amê.
Synaj
15
Czy mogê wpaæ do was bez pretekstu? Hania, podobnie jak Danka, pochodzi³a
stamt¹d, sk¹d pochodzi³y wszystkie znane mi kobiety. Z dzieciñstwa. Kilka razy zagra-
limy w szachy. Z regu³y dawa³a mi mata. Nie wiem, dlaczego zadzwoni³em do niej
w³anie wtedy. Hania mieszka³a z siostr¹ Al¹.
Bez pretekstu... wypowiedzia³a to wyranie i powoli, jakby chcia³a przeanalizo-
waæ znaczenie rzeczownika pretekst lub co gorsza przyimka BEZ. Analiza musia³a
wypaæ pozytywnie. Oczywicie, Pawe³, s³uchaj...
S³ucha³em pilnie.
Federacja:
Misja
Lekko przetar³em rêkawem mosiê¿n¹ tabliczkê z napi-
sem Pawe³ Jêdras. Detekcja Prywatna. B³yszcza³a w ni-
k³ym wietle klatki schodowej ciesz¹c oko. Odszed³em
krok do ty³u by³o dobrze.
W gabinecie w³¹czy³em wszystkie urz¹dzenia bliskiej
³¹cznoci. Zdmuchn¹³em kurz z pulpitu biurka. Ogarn¹-
³em pokój uwa¿nym spojrzeniem urz¹dzenia mruga³y
uspokajaj¹cymi zielonymi wiate³kami, kanapa b³yszcza³a
wie¿o wyczyszczonym obiciem, doskonale imituj¹cym
skórê.
Przesiedzia³em tak do wieczora. Nikt siê nie zg³osi³.
¯adna zap³akana piêknoæ z d³ugimi nogami, ¿aden
podejrzliwie rozgl¹daj¹cy siê osobnik. W porz¹dku. Wy-
gasi³em urz¹dzenia, w³¹czy³em blokadê wejcia i wyci¹-
gn¹³em siê na kanapie. Doskona³a izolacja gabinetu za-
pewnia³a ca³kowity spokój. Nie brzêcza³y nawet muchy,
skutecznie zatrzymane przez filtry klimatyzatora. Przele-
¿a³em tak do wieczora, wpatruj¹c siê w sufit.
Rano zadzwoni³em do Hani...
...ale jestemy strasznie zajête, mamy
taki m³yn, nie wiem, czy nas zastaniesz...
Wiêc podaj jaki rozs¹dny termin
teraz ja by³em konkretny.
No, chyba nie dzi, mo¿e za tydzieñ...
Poniedzia³ek, wtorek? zna³em doæ
dobrze wiêkszoæ dni tygodnia i pochwali-
³em siê t¹ wiedz¹.
Nie, nie...
A wiêc w rodê? roda wypada, jak
wiecie, po wtorku. Przynajmniej w Fede-
racji.
Ewentualnie w rodê.
Siêgn¹³em po fajkê. Przez chwilê s¹dzi-
³em, ¿e twarz Hani nadal majaczy na ekra-
nie. Potem zrozumia³em, ¿e chcê, by tam
majaczy³a. Zacz¹³em grzebaæ w pamiêci.
Owe szachy, jaka wspólna dzieciêca zaba-
wa... Pi³ka? By³a te¿ pi³ka... Hania by³a za-
wsze doæ aktywna. Jedzi³a konno, kiedy
zauwa¿y³em wisz¹c¹ nad jej ³ó¿kiem
szpicrutê, jeli wiecie do czego to s³u¿y.
Do bicia, tak, tak... Machn¹³em rêk¹.
To wszystko z nieróbstwa... mruk-
n¹³em.
Zabrzmia³ sygna³ domofonu. Otworzy-
³em drzwi, nawet nie sprawdzaj¹c, kto
chce mnie odwiedziæ. Mê¿czyzna, który
przekroczy³ mój próg, by³ doæ wysoki
i nobliwie siwia³. Umiecha³ siê dobrodu-
sznie, co od razu sprawi³o, ¿e sta³em siê
czujny.
Pan Jêdras, jak s¹dzê? Kontroler Jê-
dras? wyci¹gn¹³ do mnie rêkê. By³a su-
cha, a ucisk nie zaskakiwa³ moc¹.
By³y kontroler.
Proszê?
By³y kontroler, panie...
Himilsbach. In¿ynier Himilsbach. Je-
stem asystentem gubernatora Greenspea-
ka.
Mi³o mi, proszê usi¹æ.
Moja kanapa przyda³a siê po raz pierw-
szy. Greenspeak zosta³ gubernatorem na-
szego pó³nocnego okrêgu niespe³na mie-
si¹c temu. Czego chcia³ ode mnie?
Panie Jêdras... moja misja jest doæ
delikatnej natury. Jako kontroler, choæby
by³y tu sk³oni³ siê lekko, z gracj¹ ma
pan niezbêdne predyspozycje do wykona-
nia pewnej misji. Delikatnej misji, od
której...
Zale¿¹ losy wiata spróbowa³em
roz³adowaæ atmosferê.
Zdziwi siê pan, ale tak.
To zabawne. W³anie zastanawia³em
siê nad jakim sensownym zajêciem.
Uda siê pan na Ziemiê, tê w Uk³a-
dzie S³onecznym.
¯aden problem. Tylko spakujê parê
drobiazgów. Wie pan, szczoteczka do zê-
bów, kilka krawatów na ró¿ne okazje...
umiechn¹³em siê pomny, ¿e nie nale¿y
dra¿niæ podobnych interesantów.
Co to s¹ krawaty? Ach tak, wiem jak
to zabrzmia³o Himilsbach spojrza³ na
mnie powa¿nie i, zdawa³oby siê, ca³kiem
normalnie. Zostanie pan translokowany
przy wykorzystaniu najnowszej metody
profesora Lipszyca.
Czy dobrze pana rozumiem? Chodzi
o Ziemiê? Planetê, z której przed tysi¹ca-
16
mi lat nasz gatunek wyruszy³ w Przestrzeñ, by znaleæ now¹ siedzibê? Która znajduje
siê tak daleko, ¿e...
Ja te¿ koñczy³em szko³ê elementarn¹, panie Jêdras.
Po co mia³bym siê tam... hm... translokowaæ?
W³óczy³ siê pan trochê po Przestrzeni...
Oczywicie, taki mia³em zawód, ale bez przesady, parê lat wietlnych w te i we-
wte... Nikt, o ile wiem, od czasu Drugiego Wielkiego Exodusu, który kosztowa³ nas ¿y-
cie kilku pokoleñ, nie próbowa³ odwiedziæ Ziemi. Tam pewnie ju¿ nikogo nie ma!
Jest, nie ma... Myli pan kategoriami równoczesnoci. Otó¿ mamy pewne podsta-
wy, by przypuszczaæ, ¿e mo¿na odnaleæ tam istoty nawet doæ do nas podobne. To
podobieñstwo jest tu bardzo istotne. Owe istoty, pozwoli pan, ¿e pozostanê przy tym
okreleniu, choæ to oczywicie nasi, hm... kuzyni, znakomicie nadaj¹ siê do pewnego
eksperymentu, nazwijmy to psychospo³ecznego.
No dobrze. Nawet jeli to prawda, jakie mam szanse dotrzeæ tam w sensownym
czasie? Zamrozicie mnie, zgoda. Lecz gdy wrócê, ¿adnego z was, eksperymentatorów,
nie zastanê przy ¿yciu. Odleg³oæ, panie Himilsbach, przekracza nasze mo¿liwoci.
Otó¿ nie. Ju¿ nie. Jak powiedzia³em, zostanie pan translokowany. Ta metoda tro-
chê zmienia nasze pojêcie odleg³oci. Translokuje siê osobno ducha i materiê w for-
mach, które s¹ w stanie wykorzystaæ krzywiznê czasoprzestrzeni. Oczywicie wie pan
doskonale, ¿e przy tych odleg³ociach mówienie o jakiej równoczesnoci nie ma sensu.
Ale w naszym eksperymencie nie ma to ¿adnego znaczenia.
No có¿, to pan jest in¿ynierem.
Spo³ecznym.
Nie rozumiem.
Jestem specjalist¹ in¿ynierii spo³ecznej. Konstruujê modele, symulakria, docho-
dzê do ró¿nych wniosków. Dotychczas jednak nie mia³em mo¿liwoci sprawdziæ ¿adnej
teorii na, ¿e tak to nazwê, ¿ywej tkance.
In¿ynieria spo³eczna. Ciekawe. Nie mówiê, ¿e siê zgadzam. Wie pan, ta ca³a trans-
lokacja, osobno duch i materia. Nawet nie spytam, co nazywa pan owym duchem.
Ale jeli ju¿ tyle wiem... na czym ma polegaæ pañski eksperyment?
Ludzie, uwa¿a siê powszechnie, jako jedyni zdolni s¹ do generowania uczuæ wy-
¿szych. Mi³oæ, nienawiæ...
Generowanie mi³oci? Wygenerowana mi³oæ to brzmi nêc¹co.
To tylko ¿argon, przecie¿ pan mnie rozumie. Potrzebujemy wyizolowanej grupy
istot rozumnych, no przynajmniej myl¹cych podobnie do nas któr¹ ³atwo by³oby
zasugerowaæ. Czyta³ pan pracê doktora Darviana? Na pewno nie, zajmowa³ siê w³anie
uczuciami. Proszê pomyleæ w³adza nad w³asnym uczuciem, by³oby to najpotê¿niej-
sze narzêdzie w rêku cz³owieka.
Narzêdzie, przepraszam, do czego?
Do konstruowania lepszej wspólnoty, panie Jêdras.
17
Ta, któr¹ mamy, nie wydaje siê najgorsza. Ciekawi mnie jedno... Oczywicie jasne
jest, ¿e nie mam pracy, mój ident jest niewiele wart...
Ile przeznaczamy na ten etap badañ? Nigdy nie wyda pan rodków, które mo¿emy
panu zaoferowaæ.
Lecê! Zaraz... a co w³aciwie mia³bym tam zrobiæ?
Pozostawiam to pañskiej intuicji. Najogólniej: spróbuje ich pan pobudziæ uczucio-
wo, zastymulowaæ. Na przyk³ad: nie czyñmy sobie krzywdy, bo wszyscy jestemy braæ-
mi, mamy wspólnego ojca, któremu zale¿y na nas, nadstawiajmy drugi policzek, ¿yjmy
w ubóstwie, co tam pan wymyli, doktor Darvian panu pomo¿e.
To mo¿e byæ niebezpieczne, drogi in¿ynierze! Wykoñcz¹ mnie, zanim zd¹¿ê
otworzyæ usta, by którego z nich poca³owaæ!
Proszê nie ¿artowaæ. Na orbicie zakotwiczy translokowany z panem nasz najnow-
szy kr¹¿ownik Lucylla Nebo, a jego za³oga bêdzie obserwowaæ dowiadczenie i na-
tychmiast pospieszy z wszelk¹ konieczn¹ pomoc¹. I jeszcze jedno dowiadczenie za-
kodowalimy pod nazw¹ Misja, wiêc najodpowiedniejszy dla pana pseudonim
brzmieæ musi Misjarz.
>
Zgodzi³e siê?! Hania patrza³a na mnie z przera¿eniem zmieszanym z politowa-
niem. Pocz¹tkowo ³udzi³em siê, ¿e jest tam te¿ trochê niepokoju.
Himilsbach to mi³y cz³owiek, choæ chyba zbyt uczciwy. Wszystko mi powiedzia³,
misja nie jest ¿adn¹ tajemnic¹.
Fajnie pykasz tym dymem Ala zainteresowa³a siê sposobem, w jaki palê fajkê.
Raz z jednej, raz z drugiej strony.
Dla równowagi wyjani³em.
Zaparzê herbatê Hania zniknê³a w kuchni.
Chcia³am wyskoczyæ na Austrel, mam w koñcu trochê czasu by po¿eglowaæ po ka-
na³ach, a tu nic nie wychodzi Ala by³a szczerze zmartwiona. Masz mo¿e papierosa?
Nie, nie wiedzia³bym, jak go u¿yæ.
Szkoda, znowu zaczynam paliæ westchnê³a.
Nie rób tego umiechn¹³em siê do niej. Zobaczê, co s³ychaæ w kuchni.
Podnios³em siê z fotela. Ka¿dy krok sprawia³ mi tak¹ trudnoæ, jakbym wpad³ w pe³-
ne przeci¹¿enie przy uszkodzonym antypolu. Ale musia³em pogadaæ z Hani¹. Zosta³o
mi niewiele czasu. Nie wiedzia³em tylko, sk¹d ta nag³a trema.
Hania p³uka³a czarki. K¹tem oka dostrzeg³em pojemnik z jak¹ kolorow¹ potraw¹
w przezroczystej wazie.
Spróbujesz? Hania unios³a naczynie z sa³atk¹. Spojrza³a na mnie, a pytanie, zga-
s³e ju¿ w powietrzu, nadal czai³o siê w jej oczach. Ala to przygotowa³a.
Spróbowa³em, co pozwoli³o mi odwlec rozmowê, do której siê szykowa³em. Potrawa
smakowa³a niele. Hania poda³a mi talerz. Otrzyma³em te¿ pe³n¹ czarkê ³agodnego
18
psychotropu. Spory ³yk doda³ mi si³ w
sam¹ porê. Wygas³¹ fajkê wsun¹³em
do kieszeni.
Nie wiem, co robiæ zacz¹³em
niezdarnie. Dzieci rób, idioto! za-
dwiêcza³o mi w uszach, nie wiadomo
sk¹d.
Nie wiesz, co robiæ Hania nawet
na mnie nie spojrza³a.
Chyba nie wszystko jest w po-
rz¹dku z t¹ misj¹ brn¹³em przez za-
spy niemia³oci z trudem wyci¹gaj¹c
s³owa ze niegu.
Sam widzisz tym razem spojrza-
³a na mnie, ale tak, jak kiedy w dzie-
ciñstwie, gdy szykowa³a mi mata.
Jednak ju¿ siê zgodzi³e.
Za uchylonym kuchennym oknem
bucha³o ciep³em rozs³onecznione lato.
Có¿ oni winni, ci nasi cholerni przod-
kowie, ¿e zostali tam, sk¹d lepsza
czêæ gatunku da³a nogê?! Nie mogli
z nami lecieæ. Nie rokowali najlepiej
ju¿ wtedy. Dzi to pewnie tylko zwie-
rzêta...
Tylko zwierzêta?! Hania spoj-
rza³a na mnie zwyczajnie: z niesma-
kiem. Co mi siê musia³o wymkn¹æ.
Mylisz, ¿e to ludzie?
Nie wiem. Jeli nie bracia, to na
pewno kuzyni.
Mo¿e w czym im pomogê? Mo¿e
co zrozumiej¹, jeli w ogóle mówi¹.
Spójrz na to z tej strony.
Ka¿da sprawa ma wiele stron i nie
mam zamiaru ich wszystkich ogl¹daæ.
Jestem w koñcu tylko prostym archi-
tektem, Pawe³. Zwykle kierujê siê po-
czuciem przyzwoitoci i tobie, z ca³ym
tym twoim pogubieniem, radzê to sa-
mo. Jeli wiesz, co to przyzwoitoæ. Po-
plami³e siê dostrzeg³a nagle co na
mym ³okciu. Musnê³a przelotnie moje
ramiê. D³ugo jeszcze pamiêta³em ten
19
Jestem w koñcu
tylko prostym
architektem...
dotyk, mimo ¿e bardzo krótko trwa³ jako
fakt fizyczny. Czasem wydaje mi siê, ¿e mi-
styfikujê takie wydarzenia...
Kontakt z technik¹ wyjani³em.
Przez chwilê milczelimy. Nagle wypali-
³em szybciej, ni¿ zd¹¿y³em pomyleæ:
Dziwnie mi jako przy tobie...
Nie rozumiem?
Niepokoisz mnie i dra¿nisz od jakie-
go czasu, co wydaje mi siê niebezpieczne
dla mego wewnêtrznego ³adu wyplo-
t³em tê mistern¹ frazê i zamilk³em przera-
¿ony, co te¿ w³aciwie plotê.
Intrygujesz mnie stwierdzi³a
ostro¿nie i nad wyraz w tej sytuacji tak-
townie.
Mo¿esz byæ pewna, ¿e niczego od
ciebie nie chcê niezbyt subtelnie za-
brn¹³em w jak¹ lep¹ uliczkê. Czego, u li-
cha, mia³bym od niej chcieæ?
Powiedz, Pawe³, o co ci chodzi? Ale
tak konkretnie, dobrze?
Atakujesz mnie, nawet o tym nie
wiedz¹c, samym swoim istnieniem. Je-
stem starym samotnikiem, najlepiej czujê
siê w Przestrzeni Cummingsa. Nie mam
g³owy do problemów, jakie niesie kontakt
z tob¹, ale i nie mam si³y go zlikwidowaæ.
Spróbuj mnie zrozumieæ... poprosi³em
o co, czego sam nie potrafi³em dokonaæ.
Spróbuj mi pomóc, jeli nie proszê o zbyt
wiele...
Nie muszê niczego rozumieæ. Przesa-
dzasz, jak zwykle. Nie by³am nigdy
w przestrzeni, o której mówisz. Nie wiem
nawet, co to takiego. Nie mam te¿, wy-
bacz, zbyt wielu zwi¹zanych z tob¹ wspo-
mnieñ. Przykro mi. W niczym ci nie po-
mogê, bo jak mia³abym to zrobiæ? Wyo-
bra¿asz sobie jako moj¹ pomoc? A TO,
o czym próbujesz mi tak nieudolnie po-
wiedzieæ... tu zawiesi³a g³os i spojrza³a
na mnie z takim niesmakiem, jaki odczu-
wa siê spostrzeg³szy, ¿e w ugryzionym
przed chwil¹ apetycznym jab³ku pomie-
szkuje ma³y bia³y robaczek ...trzeba po
prostu uci¹æ. Nie widzê innego wyjcia.
Zreszt¹ i ja muszê ci co powiedzieæ, skoro
dosz³o ju¿ do tego rodzaju, hm... zwie-
rzeñ...
U³o¿y³em siê w wielki znak zapytania
i zawis³em na jej ustach w tej, przyznacie,
niezbyt wygodnej i porêcznej pozie.
...domyla³am siê od dawna czego
TAKIEGO... By³am wiêc mo¿e trochê
szorstka... nie dziw siê, po prostu zaczy-
nasz budziæ we mnie podwiadom¹ agre-
sjê.
Co to, drzwi siê wam zatrzasnê³y?
Alinka w sam¹ porê zajrza³a do kuchni, za-
czyna³o mnie bowiem jako dziwnie
szczypaæ w oczach, które gwa³townie od-
wróci³em od Hani, korzystaj¹c z okazji.
G³odna jestem do... kroæset.
20
przestrzeñ Cummingsa
21
>
Gdy znalaz³em siê na ulicy, podesz³o do mnie dwóch pracowników Biura Bezpie-
czeñstwa Federacji. Zawsze chodzili we dwóch, dopiero wtedy sobie to uwiadomi³em.
Pawe³ Jêdras? zapyta³ wy¿szy. Zawsze jeden by³ wy¿szy. Ciekawe.
Skin¹³em tylko g³ow¹.
Pójdzie pan z nami.
Jechalimy doæ szybko uliczkami miasta. Ze cian domów zwiesza³y siê podarte
plakaty wyborcze gubernatora Greenspeaka, którego dobrotliwy umiech dziwnie
mnie irytowa³.
Pójdzie pan z nami...
BBF
Aha, i piszcie, powiada, co widzicie, niczego, Higgins, ty ³ajzo, nie opuszczajcie, bo
ja tu nie mam czasu lêczeæ przy odbiornikach, potem siê wszystko przeczyta i tyle. Po-
tem wtr¹ci³a siê Ama, ta Fait, która strasznie pieci³a tê smrodliw¹ maszynê, comy j¹ a¿
tu przytachali. Mówi ta Fait (straszna baba, glêda taka) a wybierzcie, kapralu, ludzi (lu-
dzi, widzicie j¹, na Ziemi!) odpowiednich do naszego eksperymentu. Maj¹ byæ silni,
zdrowi, z jednego plemienia i niezbyt rozgarniêci. Niezbyt rozgarniêci, zauwa¿cie! A ni-
by jacy tu mog¹ byæ?!
Tak sobie lecia³em i tak sobie przypomina³em wszystko, co wiem o tej tu Ziemi.
Stare planecisko, zapuszczone, istot, he, he, rozumnych niewiele, parê po¿al siê koor-
dynatorze, miasteczek, z gliny lub kamienia, pasterze, zbieracze, u biegunów gdzie
nikt przytomny mieszkaæ nie chce dzikie hordy, technologii ¿adnej... W sumie zupe³-
nie nieciekawie, mo¿ecie mi wierzyæ. I jak tu znaleæ odpowiednich? Dzikie hordy od-
padaj¹, bo niebezpieczne. Mog¹ siê dobraæ do pierza, a ta pierdo³a (potem siê wyma¿e)
JahWeh zakaza³ braæ miotacz. Taki m¹drala, wiecie, ¿e niby mogê narozrabiaæ, histo-
riê tym istotom zaklinczowaæ czy jako tak, strasznie m¹drze powiedzia³, plecie sam nie
wie co, no przecie¿ kapitan! Musi siê sadziæ, bo od razu by polecia³, i to nie na Ziemiê
ani na Austrel...
Nawet siê zastanawia³em, dlaczego w³anie on z t¹ Fait tu leci, ale mi powiedzia³,
jakby w mylach czytaj¹c: wy, Higgins, tego swojego perkatego nosa w sprawy wy-
¿szych szar¿ nie wtykajcie. Widzicie, go, wy¿sz¹ szar¿ê! Co to ja potem... Aha, wiêc jak
22
Ziemia:
Moses
Ca³¹ tê pisaninê zleci³ mi kapitan JahWeh, znacie
go pewnie. Zjedziecie, powiada, Higgins, w spodku na
Ziemiê, zobaczycie co i jak, rozejrzycie siê tam, no wie-
cie, potem zobaczymy... Zobaczymy! Potem!
mi tak powiedzia³, to i nie by³o co dalej siê
zastanawiaæ. W koñcu on tu szef, jak pod-
pad³, nie bêdzie siê t³umaczy³ byle kapra-
lowi. Trzasn¹³em kopytami, tak jest ser
i kropka.
Potem jeszcze ta Ama prawi mi o ja-
kiej donios³ej roli, o wadze, znaczeniu,
potomnoci i inne dyrdyma³y. Ja, kapral
Andrew Moses Higgins (niby to o mnie),
mam byæ dumny, bo to zaszczyt. I jeszcze
¿e jestem pionier. Zawsze, uwa¿acie, jak
trzeba ty³ka nadstawiæ, to zaszczyt. A pio-
nier to moja babka mia³a, tak¹ skrzynkê
gadaj¹c¹ na pr¹d, czêsto go s³ucha³a, ss¹c
ssaka lub ci¹gn¹c portreta. A ¿e czêsto
spluwa³a byle gdzie, to zwarcie kiedy
zrobi³a. Póniej, gdy nam siê poprawi³o,
ojciec kupi³ modulator. Mówi³: b³ogoæ
bêdzie, nerwuana i gulgot. Owszem, by³a
b³ogoæ, krótko. Stary zapomnia³ wy³¹-
czyæ, nikt nie zauwa¿y³ i w tej b³ogoci od-
jecha³. Wci¹gnê³o go. Potem siê okaza³o
¿e bezpieczniki drutem okrêca³, bo zapa-
sowe siê skoñczy³y, a mo¿e mocy chcia³
dodaæ... Taki to by³ ten mój stary... ale co
to was obchodzi. Przes¹dny by³.
A JahWeh nawet takiego starego nie
mia³. Klonowaniec.
Lecia³em wiêc ku tej Ziemi i g³ówko-
wa³em, gdzie by tu przysi¹æ. Najlepiej
wród pastuchów, bo to niewielu ich, kije
tylko maj¹, spokojni pewnie. Tak te¿
i przycelowa³em, trójk¹t w rodku globusa
ziemskiego wybra³em, wspó³rzêdne do
kompsa wsadzi³em i czekam, a¿ przysi¹-
dzie. Komps dane po³kn¹³, wiec¹ce kó³ka
trymera trójk¹t objê³y, w rogu czytam SY-
JAM, nawet dobrze nie pamiêtam, mo¿e
tam jaki b³¹d wyskoczy³, grat stary i prze-
ci¹¿ony, na Ziemi nigdy nie by³, móg³ siê
pomyliæ. Zreszt¹ JahWeh pozwoli³ l¹do-
waæ, gdzie mi siê spodoba, byle nie na bie-
gunach i nie w wodzie. W razie czego,
mówi³, macie Higgins skoczniê rakietow¹,
dacie kitê i podskoczycie gdzie bli¿ej lu-
dzi. Ca³y czas mieszy³o mnie, ¿e oni z Fa-
it tak siê tych ludzi uczepili. Co mi to za
ludzie? ¯e przodki nasze czy kuzyny, po-
bratymcy jacy, krew z krwi i koæ z koci
to przecie¿ tylko g³upie gadanie. Wiado-
mo, kto tam na Ziemi kiedy zosta³. By³y
przyg³upy i s¹ przyg³upy. Nawet wirolo-
tów nie maj¹. Zwierz¹t pilnuj¹, ¿eby przy-
ty³y, potem sami je wpieprzaj¹, a skórê
wci¹gaj¹ na siebie i tak ³a¿¹. Ludzie! Te¿
co.
Szykujê siê wiêc l¹dowaæ, podwozie
wypuszczone, sprawdzam skoczniê na
plecach, a tu jak nie gruchnie. Komps wy-
siad³, tylko dym poszed³ zielony, ko³o g³o-
wy mi siê zakrêci³ i w ssaku znikn¹³.
23
Mylê sobie, Higgins, le z tob¹. Musisz usi¹æ rêcznie, na sterach, bez wspomaga-
nia. Chwyci³em te dwie wajchy, co to, wiecie, miêdzy nogami pilotowi stercz¹ i dalej ni-
mi krêciæ. Jako przesta³o rzucaæ, elektrony wróci³y do swoich dziur, dzia³a neuronowe
pochowa³y ryje, niesie mnie, ale co krzywo, schodzê bokiem, jakim dzikim ulizgiem,
jednym s³owem krewa. Ledwo zd¹¿y³em namacaæ zwalniak i wyrzuci³o mnie w ostat-
nim momencie. Nie lubiê tego jak dziabli. W g³owie siê krêci, dech zapiera, ale có¿ ro-
biæ. Lepsze to ni¿ daæ siê rozp³aszczyæ w swobodnym spadaniu. O nie, Higgins, nie z to-
b¹ te numery.
Potem tylko plusnê³o i czujê, ¿e mokro. Ani tchu z³apaæ, ani siê ruszyæ. Otwieram
oczy, bo na wszelki wypadek mia³em je zamkniête, a tu zwyk³e b³oto, trzciny jakie
wpakowa³em siê do rzeki. I to tak, ¿e ani rêk¹, ani nog¹ ruszyæ.
Tkwi³em w tym bagnie doæ d³ugo, jakie zielone bestie z wielkimi zêbami przep³y-
wa³y obok, na szczêcie nie by³y g³odne, albo takiego dziwu jak ja nigdy wczeniej nie
widziawszy chcia³y mi siê baczniej przed posi³kiem przyjrzeæ. Myla³em, ¿e taki bêdzie
koniec mojej wyprawy, misji dziejowej, niech tê Amê pokrêci. Pionier skoñczy w brzu-
chu zielonej bestii. Komunikator dzia³a³, pos³a³em wiêc na SYNAJA sygna³, na co
JahWeh kaza³ gêbê zamkn¹æ, g³upot nie gadaæ, bo co tam dalekowidzem dostrzega
i pomoc niby blisko. Poza tym byle duperel¹, kapralu Higgins, g³owy swojemu kapita-
nowi nie zawracajcie gada bo jak wrócicie, to siê z wami policzê ostatecznie. Sied-
cie cicho, mo¿ecie najwy¿ej trochê pokwiliæ, niczym niemowlê, to kto was znajdzie,
a jak bêdziecie buczeæ, to siê przestraszy i da dyla. I jeszcze doda³, ¿e ³¹czyæ to on siê
bêdzie ze mn¹, nie ja z nim, i ¿eby jego imienia nie wzywaæ po pró¿nicy, bo ma wa¿niej-
sze sprawy na g³owie, ni¿ taki pierdo³a, jak ja.
24
Bo g³os mia³a zaiste niezwyk³y, to muszê szcze-
rze powiedzieæ. A¿ mnie co w do³ku cisnê³o, ru-
szyæ siê nie mog³em, tylko uszu nadstawia³em, by
nic z jej gadania nie uroniæ. Jako tak mi siê jej do-
brze s³ucha³o, jelim jeszcze o tym nie pisa³. Ale
jak d³ugo mo¿na s³uchaæ, choæby najpiêkniejszego
g³osu, gdy tkwi siê po pachy w cuchn¹cym szla-
mie, wród wij¹cych siê wokó³ zêbatych bestii...
Pomocy! zakwili³em wiêc raz jeszcze, a po-
³apawszy siê, ¿e wci¹¿ kwilê, doby³em nieco ducha
i jak nie wrzasnê:
Wyci¹gnijcie mnie st¹d, do jasnych pioru-
nów!
Wystraszy³y siê nieco, zamilk³y, to ja ju¿ spo-
kojniej:
Choæ rêkê podaj, piêkna istoto, bo dychaæ mi
trudno, a i bestie coraz mielej na mnie spogl¹daj¹.
Kto ty? spyta³a ta, co mówi³a, ¿e Isztar ma
na drugie.
Jam jest Andrew Moses Higgins, z Unii wy-
jani³em, czuj¹c ¿e tak trzeba, bo inaczej zrozu-
mieæ bêdzie im trudno.
Wa¿niejsze sprawy, zauwa¿-
cie. Wa¿niejsze, ni¿ misja?! Ju¿
ja wiedzia³em, co to za sprawy.
Stara³ siê os³aniaæ mównicê, ale
i tak, a¿ tu w tej zgni³ej wodzie,
s³ysza³em g³upie chichoty Amy.
Znam takie wa¿ne sprawy,
w koñcu klonowany nie by³em,
nie? Ale co bêdê z nim dysku-
towa³. Wy³¹czy³em komunika-
tor, schowa³em mównicê i pa-
trzê na brzeg.
Na brzegu za ruch siê zro-
bi³. Jaka istota ziemska, trochê
mniejsza ode mnie, w niebie-
skiej szacie pod szyjê, z dwoma
rzêdami z³oto po³yskuj¹cych
guzików od pasa po ramiona,
idzie i siê, cholera jasna! umie-
cha. A¿ zakwili³em ze z³oci.
Druga istota, co razem z ni¹
sz³a, powa¿niejsza jaka, co
tam tej pierwszej na ucho szep-
cz¹c, palcem mnie wskaza³a.
Pomocy! zakwili³em
znowu, bo strach mnie zdj¹³, ¿e
odejd¹, pomiawszy siê miêdzy
sob¹.
Co za dziwad³o jakie
mówi ta pierwsza, z guzikami.
G³os ma ³adny, doæ niski, ale
kobiecy. Lubiê kobiece g³osy
o takiej barwie, zas³ucha³em siê
wiêc, nawet mnie nie zdziwi³o,
¿e wszystko rozumiem.
To¿ on jak Sargon z Akadu
w trzcinach siedzi! parsknê³a
ta druga, wiêksza.
Sargon! Zaprawdê, a ja
przecie¿ Isztar mam na drugie
zapiewa³a pierwsza.
25
...i siê, cholera jasna!
uœmiecha...
Zuniji? pokrêci³a g³ow¹ ta druga, wy¿sza i mniej powabna. Dziwne imiê nosi-
cie, szlachetny mê¿u.
Da³¿ebym ja jej za tego mê¿a, gdybym siê móg³ ruszaæ!
Nie pora, by prezentacjê celebrowaæ, szlachetna pani zauwa¿y³em lekko niecier-
pliwie.
Wyci¹gnijmy¿ biedaka, bo siê przeziêbi uwaga m³odszej wyda³a mi siê ca³kiem
roztropna i ju¿ czu³em, ¿e j¹ polubiê.
Poda³y mi koniec jakiego kija, zapar³y siê obie, poci¹gnê³y mnie na brzeg. Gdy za
wylaz³em, okaza³o siê, ¿e kombinezon mam w strzêpach, po w³osach skacz¹ mi iskry ze
skoczni, antena powyginana dynda na mych plecach, s³owem nêdza i rozpacz. Otrze-
pa³em siê jako, otar³em, oczyci³em z wodorostów te partie stroju, których mog³em do-
siêgn¹æ i czekam, co dalej.
Mówisz, Zuniji, ¿e Moses... zamyli³a siê Isztar. Ses to po naszemu syn. Jeste
z Moabitu, Ammonitu, Bellemnitu czy mo¿e Eper?
Na pewnom nie Eper, pani. Z Unii przybywam, nie z tego wiata do którego nale-
¿ysz, piêkna wybawicielko sk³oni³em siê, nie zapominaj¹c przytrzymaæ podartego roz-
pora. A imiê me Moses. Kto mnie nie lubi, wo³a Higgins lub kapral Higgins.
£adnie siê nazywasz zauwa¿y³a Isztar. Choæ trudno spamiêtaæ: Moses Kapral
Zuniji Higins... Dla mnie bêdziesz Moses, kapralu z innego wiata, cokolwiek to ozna-
czaæ mo¿e. Mnie zw¹ Isztar, choæ to tylko drugie imiê. Pierwszego nie lubiê, wiêc go
nie poznasz, a to moja powiernica, Hebrajka Mamka Isitija.
To bardzo ³atwo zapamiêtaæ odpar³em grzecznie i pocz¹³em skakaæ to na jednej,
to na drugiej nodze, by resztka wody wyciek³a mi z uszu, co widz¹c Isztar rozemia³a
siê, tak jako piêknie, nie otwieraj¹c niemal ust. Zrobi³o mi siê od tego miechu trochê
niewyranie, bo to, musicie wiedzieæ, by³ miech niezwyk³y, jakiego nie s³ysza³em nig-
dy u¿adnej Unitki.
Pomia³a siê trochê, potem uniós³szy obie rêce do g³owy zanurzy³a swe palce
w swych po³yskuj¹cych w s³oñcu w³osach, wichrz¹c sw¹ czuprynkê, co jeszcze przyda³o
jej wdziêku i rzek³a:
Id, Mamko, a wykarm dobrze tego tu Mosesa. A ty, Mosesie, gdy odpoczniesz,
opowiesz mi o tej swojej Uniji. Chêtnie pos³ucham. I imiê masz ³adne powtórzy³a
takie... nie starzej¹ce siê.
Imiê mo¿e mi siê i nie starzeje mrukn¹³em, na tej uwadze poprzestaj¹c.
Plot³em co tam potem jeszcze przez chwilê, by oko d³u¿ej nacieszyæ t¹ niezwyk³¹
postaci¹, a¿ wreszcie powlok³em siê za powiernic¹ Hebrajk¹, która nie powiem nie-
le mnie wykarmi³a, a i przyodzia³a lepiej, gdy¿ kombinezon, jak ju¿ chyba pisa³em,
niele w katastrofie oberwa³.
26
27
Ziemia:
Misjarz
i Miriam
To musi byæ gdzie tutaj powiedzia³a Ha.
Stalimy na górce, by³o gor¹co.
Jeste pewna? spyta³a A.
Odwróci³em siê od nich. Co mi chodzi³o po g³owie.
Co ci chodzi po g³owie zauwa¿y³a Ha.
Potrz¹sn¹³em g³ow¹. Co spad³o mi z w³osów.
Mylisz siê, Ha by³em z³y, ¿e to zauwa¿y³a.
Ha odwróci³a siê od nas. Mru¿¹c oczy wpatrywa³a siê w Gu-
rê.
A mo¿e to nie tutaj...? mruknê³a A.
Podszed³em do A i po³o¿y³em jej d³oñ na ramieniu.
Raczej tutaj, A. Raczej tutaj... stara³em siê, by zabrzmia-
³o to tak, jak powinno.
Jest za gor¹co spostrzeg³a Ha.
Tak. Ale to tutaj upewni³em je. Znowu co chodzi³o mi
po g³owie, jednak nikt ju¿ na to nie zwraca³ uwagi. Gura powo-
li chowa³a siê za po¿yczonym lasem.
Staraj¹c siê nie nadepn¹æ ¿adnego paj¹ka, powoli wchodzi-
³em pod górê. Dopiero u szczytu uwiadomi³em sobie, jak bar-
dzo brakuje mi wiatru. Jakiegokolwiek podmuchu. Tu nigdy
nie wia³o. Tak jakby w ogóle nie by³o powietrza.
Idziecie? rzuci³em przez ramiê, lecz Ha i A nie odpowie-
dzia³y. Brakuje mi wiatru doda³em.
Ja ju¿ po prostu nie odnajdujê tamtych wzruszeñ. S¹ wy-
palone. Nieby³e. Zwerbalizowane. Czego tu w³aciwie szu-
kamy?! Ha macha³a rêkami na wszystkie strony, jakby próbu-
j¹c uchwyciæ niepochwytne.
Najbardziej brakuje mi tu wiatru upiera³em siê. Najl¿ej-
szego podmuchu, dowodu na istnienie powietrza.
Dowodu na istnienie Stwórcy Wszystkiego te¿ potrzebu-
jesz? parsknê³a Ha.
Patrzcie, po¿yczony las znika... jêknê³a A.
Piêknie. Prócz wiatru nie bêdzie i lasu zauwa¿y³em.
I tak by³ po¿yczony machnê³a rêk¹ Ha. Widocznie nad-
szed³ czas oddawania d³ugów.
Stalimy na szczycie nagiej góry. Wokó³ by³o Nic.
Wokó³ tylko Nic. Dlaczego tu tak pusto? spyta³a A.
Jest tu równie¿ Co. Stwórca Wszystkiego umiechn¹³em
siê. Do Ha.
Ba³wan mruknê³a Ha.
Pamiêtasz? Las po¿yczylimy z naszej Pierwszej Podró¿y
przypomnia³em A.
Upraszczasz... zauwa¿y³a Ha. A dok¹d to w³aciwie je-
chalicie? zainteresowa³a siê nagle.
Do róde³ umiechn¹³em siê. Do Ha.
Do róde³? zdziwi³a siê A. Nigdy tak o tym nie myla-
³am...
Nie widzisz, ¿e on sobie kpi? Ha spojrza³a mi w oczy,
bym poczu³ zmieszanie.
Nie kpiê poczu³em zmieszanie. Dla mnie by³a to
podró¿ do róde³, których nie ma.
Mimo wszystko upraszczasz nie dawa³a za wygran¹ Ha.
Gdybymy ten las, jak mówisz, po¿yczyli z waszej pierwszej
podró¿y...
28
Naszej Pierwszej Podró¿y sprostowa³em. A to zupe³nie
co innego. To nie jaka tam podró¿ P(0), poprzedzaj¹ca
podró¿e P(n).
Nawet i w takim wypadku koncept pozosta³by p³aski do-
koñczy³a Ha.
Przy okazji, która to ju¿ twoja podró¿? zainteresowa³a siê
nagle.
Nie liczê, bo, jak zapewne wiesz, ka¿da jest Pierwsza.
Kocha siê zawsze tê sam¹ duszê, choæ odnajduje siê j¹
w coraz to innych cia³ach wyjani³a nam to A po swojemu, pa-
trz¹c pod nogi, gdzie pojawi³ siê ma³y zielony listek na cienkiej
³ody¿ce. Nie chc¹ naszego lasu z powrotem zdziwi³a siê.
Doskonale wiesz, ¿e to by³ oszukany las, tak jak oszukana
by³a podró¿. Ty ca³y jeste oszukany wygarnê³a mi Ha.
ród³a nie by³y oszukane, choæ rzeczywicie powsta³y do-
piero w czasie podró¿y wyjani³em, przedzieraj¹c siê przez
g¹szcz ga³êzi zwróconego lasu. Ros³y w miarê, jak siê do nich
zbli¿alimy, ja i A. Ha, o dziwo, nie mia³a na nie ¿adnego wp³y-
wu. A przecie¿ uwa¿a³em, przecie¿ by³em pewien, ¿e to ona
w³anie by³a wtedy ród³em róde³. Tu i teraz budzi³a we mnie
mieszane uczucia. Jej dusza przemieci³a siê, musia³em przy-
znaæ racjê A.
29
>
W pewnej chwili zda³em sobie sprawê,
¿e kr¹¿ê nad planet¹ i wypatrujê swojego
cia³a. Gdzie tu przecie¿ musia³o byæ, jeli
teoria in¿yniera Himilsbacha mia³a siê
sprawdziæ. Ustêpuj¹ce majaki wskazywa-
³y, i¿ transfer dobieg³ koñca, wci¹¿ jednak
bezcielesnoæ by³a jedynym faktem do-
stêpnym moim resztkowym zmys³om.
W³aciwie samym ich korzonkom, które
tkwi¹c w jani daremnie poszukiwa³y
swych receptorów.
Zastanawia³em siê, dlaczego mogê kr¹-
¿yæ nad planet¹ i na czym to kr¹¿enie po-
lega, skoro nie mam cia³a. Nie wiedzia³em
te¿ jak to siê dzieje, ¿e cokolwiek widzê,
pozbawiony bêd¹c oczu. A jednak kr¹¿y-
³em i widzia³em, choæ mo¿e nie oznacza³o
to tego samego, o czym mylicie. W³anie
raczej myla³em, ¿e kr¹¿ê i widzê. Nie
wiem, jak siê to dzia³o. Nie wymagajcie
ode mnie zbyt wiele.
Wreszcie ujrza³em je. Le¿a³o w stercie
jakiego suszu, zwiniête w k³êbek, dziw-
nie pokraczne i nieatrakcyjne. Nie przy-
puszcza³em, ¿e jest a¿ tak le. Nie mia³em
jednak wyboru. By³o to moje cia³o i cokol-
wiek bym o nim myla³, musia³em ponow-
nie znaleæ siê w rodku. Tylko jak?
Ruszy³em w kierunku sterty. Jak wleæ
w to co, co siê tam kuli? Przez dziurkê
w nosie? Himilsbach wspomina³ o mo¿li-
woci ulizgu, nie da³ mi jednak ¿adnych
instrukcji na wypadek tak daleko posu-
niêtego rozszczepienia. W koñcu moje do-
wiadczenie nie mia³o precedensu. Nie-
wiele równie¿ czyta³em na temat ³¹czenia
siê z w³asnym cia³em po jego opuszcze-
niu. Lektury takie uwa¿a³em za stratê cza-
su. Cz³owiek nigdy nie czyta tego, co mo-
¿e siê kiedy okazaæ przydatne. Pamiêtaj-
cie o tym.
Sprawa okaza³a siê prosta. Pomyla-
³em, ¿e jestem tam, w rodku, i poczu³em
nagle, ¿e jest mi niewygodnie. To jednak
wspania³e uczucie mieæ cia³o, mo¿ecie mi
wierzyæ. Nareszcie poczu³em co prócz tê-
sknoty. Ta do Hani, tak niebacznie rozbu-
dzona, za nic nie chcia³a mnie opuciæ, nie
mo¿na siê bowiem têsknoty pozbyæ tak ³a-
two zwa¿cie jak cia³a. Towarzyszy³a mi
wiernie, jak najg³upszy pies. Powrót fi-
zycznej niewygody ³agodzi³ j¹ nieco, mo¿e
wiêc by³em zbyt surowy dla mego cia³a?
Mo¿e opuszczenie go nie jest ¿adnym
wyjciem? Nie koi przecie¿, a wrêcz potê-
guje dyskomfort...
Jakkolwiek wiêc nigdy przedtem ani
potem nie uwa¿a³em, by cia³o by³o mi do
czego szczególnego w kontekcie Hani
potrzebne, to jednak chwilowy jego brak
uleczy³ mnie z nadmiernej fascynacji
sprawami ducha, który okaza³ siê niewiele
wart, jako byt samoistny. I by³o to wyj¹t-
kowo korzystne dla mej jani dowiadcze-
nie. Uleczony bowiem zosta³em z owej
wiary w jakie wspólnoty dusz i podobne
bzdury, bo bez cia³ moglibymy co najwy-
¿ej unosz¹c siê nad planet¹ umrzeæ z nu-
dów, jeli w ogóle jakakolwiek mieræ jest
w podobnej sytuacji mo¿liwa.
Doktor Darvian niele namiesza³
w mej jani, zanim oddzieli³ j¹ od cia³a
i wys³a³ w Przestrzeñ.
30
Ruszy³em przed siebie okolic¹ pust¹ i ponur¹. Wokó³ ¿ywego ducha. Przypomnia-
³em sobie, i¿ mia³ czuwaæ nade mn¹ kr¹¿ownik Lucylla Nebo. Ale skoro mój prosty
duch mia³ taki k³opot z synchronizacj¹, o ile¿ trudniej by³o przemieciæ kr¹¿ownik, za-
³ogê, amunicjê i zapasy ¿ywnoci... Nie spodziewa³em siê wiêc opieki Neba w naj-
bli¿szym czasie.
Id¹c tak przez pustyniê zbli¿y³em siê do sporej rzeki, której mêtne wody bi³y o ka-
mienisty brzeg, tocz¹c siê ku sobie tylko wiadomemu przeznaczeniu. W rzece sta³
osobnik w odzieniu z sierci zwierzêcej, przepasany pasem skórzanym wokó³ bioder.
Osobnika otacza³o kilka podobnie odzianych postaci, które ten polewa³ wod¹, co tam
mamrocz¹c pod nosem o plemionach ¿mijowych i przysz³ym gniewie.
Ju¿ mia³em oddaliæ siê stamt¹d, gdy goæ w sierci dostrzeg³ mnie i wrzasn¹³:
Panie mój, a mo¿e mnie by tak kto wreszcie ochrzci³?!
Za pozwoleniem zdziwi³em siê, wk³adaj¹c translator pod jêzyk. O czym
mówisz, dobry cz³owieku?
Padam z nóg, a tu jeszcze tylu chêtnych ten na to.
Zrób sobie przerwê zaproponowa³em.
Mów mi Janie zaproponowa³ osobnik i doda³ zw¹ mnie te¿ Chrzciciel... jako ¿e
chrzczê to oto plemiê ¿mijowe.
Tu powiód³ rêk¹ wokó³, a zgromadzeni na brzegu rejwach niesamowity podnieli:
Janie, a ochrzcij mnie... I mnie ochrzcij, bom nie ochrzczon jeszcze... A kiedy ja, Janie?
Patrzcie go, pogaduchy sobie urz¹dza, ten wlaz³ bez kolejki, a my ca³y dzieñ czekamy!
Pawe³, Pawe³ Jêdras, zw¹ mnie te¿ misjarz wyci¹gn¹³em rêkê, któr¹ Jan ob³api³
nagle i ca³owaæ pocz¹³ ³apczywie, a¿ siê nieco przestraszy³em. Musia³o to uruchomiæ
komunikator, przytroczony do mego nadgarstka, bowiem ha³as wielki przetoczy³ siê
przez horyzont, a gdymy g³owy podnieli, oczom naszym ukaza³ siê nie inaczej!
31
Wokó³ ¿ywego ducha...
³owi, gdy ten zwiastowa³ mu, i¿ matka moja poro-
dzi. Fakt, ojciec by³ w podeszlym wieku, a matka
te¿ nie pierwszej m³odoci. Jednak nie nale¿y
w¹tpiæ, gdy Anio³ mówi. Tak wiêc, niech ci bê-
dzie, tylko zdejmij tê go³êbicê znad swej g³owy,
bym móg³ ciê wod¹ z Jordanu pokropiæ.
Z³apa³em wiêc sondê, otworzy³em zamek
b³yskawiczny i wyj¹³em dyskietkê, na której, jak
wspomnieli ci z Neba, zakodowano ostatnie
dla mnie instrukcje.
Jan tymczasem nabra³ wody w garcie i pola³
m¹ g³owê, co tam pod nosem mamrocz¹c i ja-
kie tajemne znaki d³oñmi czyni¹c.
Dobrze mrukn¹³em, chowaj¹c dyskietkê
do kieszeni. Chodmy w jakie ustronne i za-
cienione miejsce, bo tu za bardzo na widoku sto-
imy. Co mi siê wydaje, ¿e mamy sobie wiele do
powiedzenia.
astrostatek Lucylla Nebo, ko-
³ysz¹cy siê na stacjonarnym ci¹gu,
bij¹cy wokó³ ³unami emiterów
hamuj¹cych i rozsiewaj¹cy woñ
spalonej gumy jak mniemam
nieznan¹ tubylcom.
Ej, Misjarz, to ty? Szukamy
ciê od tygodnia, a ty siê tu, kurwa,
k¹piesz! dobieg³y z komunika-
tora s³owa niezbyt parlamentarne,
jednak sk³ama³bym twierdz¹c, ¿e
nie doda³y mi ducha. Masz tu
ostatnie instrukcje od Himilsba-
cha, no i narka... synu cz³owieczy,
he, he...
Od Neba oderwa³a siê nie-
wielka kuleczka, co jakby pta-
szek bia³y i sonda z instrukcjami
zawis³a nad m¹ g³ow¹.
Panie, nie jestem godzien
sanda³ów za tob¹ nosiæ za³ka³
Jan i przypad³ mnie ca³owaæ po
nogach, co nie by³o ³atwe zwa¿-
cie i¿ stalimy w wodzie za ci
na brzegu umilkli nagle, przypa-
truj¹c nam siê podejrzliwie, acz
z ciekawoci¹. Po³o¿y³em wiêc
d³oñ na ramieniu Jana: Najle-
piej bêdzie, jeli skropisz wod¹
m¹ g³owê, bo ta ho³ota gotowa
mnie jeszcze wzi¹æ za co z³ego...
Nie godzi siê, panie... za-
³ka³ Jan ponownie.
Dalej, chrzcij, potem ja
ochrzczê ciebie i bêdziemy kwita
zaproponowa³em lekko znie-
cierpliwiony, bo rzesze na brzegu
ros³y, a nie wydawa³y siê przyja-
nie nastawione.
Ojciec mój, stary Zachar, za-
niemówi³, bo nie uwierzy³ Anio-
32
...i pola³ m¹ g³owê
Nastêpnie sam nabra³em podpatrzonym gestem wody w d³onie, wyla³em j¹ na ko³-
tuniasty ³eb Jana i, powód³szy wokó³ wzrokiem pewnym a w³adczym, zagrzmia³em:
Ja ciebie te¿ chrzczê, Janie, jako ty mnie ochrzci³e.
>
Myleæ, zastanawiaæ siê, mo¿na wszêdzie zacz¹³em.
Tu uwiadomi³em sobie nagle, ¿e za wczenie jeszcze, by powiedzieæ wszystko. Na
jakim¿e to w³aciwie etapie znajduje siê moja jañ, doktorze Darvian? Wali³em g³ow¹
o mur niezrozumienia, za jak dot¹d trzeszcza³a nie przeszkoda, a moja nieszczêsna cza-
szka. Przeszkodê wznios³em sam. Poj¹³em te¿ tam, na Ziemi, i¿ nie wszystko mo¿na
ka¿demu wyt³umaczyæ, ¿e istniej¹ tak tajemne pobudki czynów i tak skryte motywy,
które uniemo¿liwiaj¹ jakiekolwiek porozumienie, i¿ czasem lepiej mo¿e o zgrozo
zrezygnowaæ...
Mylenia nie mo¿na znormalizowaæ. Ramy ka¿dego dogmatu ograniczaj¹ swobodê
wêdrówki myli ci¹gn¹³em, czuj¹c, ¿e pl¹czê. Mêtlik i niejasnoæ. Promieniowa³em
informacjami, jak cia³o doskonale czarne.
Doszed³em wreszcie do takiej wprawy, ¿e mog³em przywo³ywaæ obraz Hani, nie
przerywaj¹c ¿adnej wykonywanej w tym czasie czynnoci. Gdy wiêc usiedlimy z Ja-
nem w cieniu wysokiej ska³y, snuæ mi siê poczê³y po g³owie s³owa, ni to filozofi¹ pach-
n¹ce, ni majakiem sennym, ni têsknym skowytem do kogo, kogo nigdy ju¿ zobaczyæ
nie bêdzie wolno, a zakaz jest nie do z³amania, bo on sam mi ogl¹daæ siebie zabroni³...
Zrobi³o siê wreszcie ch³odniej. Nad Jordani¹, jak nazwa³em sobie dla porêcznoci to
miejsce, zapada³ zmrok. Jan mocniej uchwyci³ swój kij podró¿ny i pogrzeba³ nim
w ognisku, nad którym przypieka³y siê dwie wonne jordañskie ryby.
Niewiele mamy jad³a, panie poinformowa³ mnie.
Nebo posiada niewyczerpane zapasy wszelakiego po¿ywienia. Czy¿ wypada
nam martwiæ siê takimi duperelami? mrukn¹³em bezwiednie, ale obraz mej têsknoty
zbyt mnie zajmowa³, bym chcia³ go gasiæ, powracaj¹c do tej tam ziemskiej przanej rze-
czywistoci.
Rano, gdy zaszed³ Ksiê¿yc, a równinê rozwietli³a gwiazda zwana S³oñcem, ruszyli-
my w drogê. Jak mog³em do tego dopuciæ... beszta³em siê w mylach, katuj¹c
jañ, trzês¹c¹ mym cia³em, znowu czuj¹c ich wzajemn¹ obcoæ i nieprzystawalnoæ.
Czy têsknota za kie³kuj¹cym uczuciem to uczucie w³anie, czy te¿ bierna jedynie ob-
serwacja budz¹cej lêk pustki, jaka pozostaje, gdy obraz Tej Najwiêtszej blaknie,
wspomnienie wygasa, szaroæ wiat³o przes³ania... Kocham czy kochaæ siê wzbraniam,
lêkam siê, czy bezczelnie w oczy przeznaczeniu patrzê, czekaj¹c, co przyniesie...
Panie, przed nami rzesza stoi, drogê nam zagradza. Musisz przemówiæ do nich, bo
le bêdzie.
33
Ty sobie tak mn¹ g³owy nie zaprz¹-
taj dobieg³o mnie nagle, nie wiadomo
sk¹d.
£atwo ci mówiæ odpar³em jednak,
bowiem wyda³o mi siê wszystko jedno,
czy do siebie, czy do innej jani gadam.
Siedzi we mnie co najmniej dwóch Paw-
³ów. Ten co z tob¹ rozmawia, nie jest tym,
który zaprz¹ta sobie g³owê twoim obra-
zem. Ba, on z nim walczy!
Z Paw³em?... obraz, jak zwykle,
chwyci³ mnie za s³owo.
Z Paw³em i z obrazem odpar³em,
by sprawê na wszelki wypadek zagma-
twaæ.
Odpowied, jak odpowied... Nawet
gdybym jej rzeczywicie obrazowi udzie-
li³, i tak niewiele by zrozumia³. Takie ju¿
one wszystkie obrazów ród³a niepo-
skromione. Ale czy godzi³o siê walczyæ
z pamiêci¹?
Panie, rzesza... Jan chwyci³ mnie za
³okieæ i potrz¹sn¹³.
Ciszej, Janie. Ze swym stwórc¹ ga-
dam odpar³em z³y, ¿e mi konwersacjê
przerwa³ w tak interesuj¹cym momencie.
Wiesz, ¿e to ona mnie stworzy³a?
O mesjaszu! To ON jest... kobiet¹?!
Misjarzu, jeli ju¿, i jaki ON, idioto...
Ona jest kobiet¹, nie mam najmniejszych,
niestety, w¹tpliwoci. Choæ... no có¿...
i tak nie zrozumiesz. Tak, ona mnie stwo-
rzy³a, ale wiem o tym dopiero od chwili,
gdy pokaza³a mi drzwi.
Wygna³...³a z raju...
Co w tym rodzaju wykrzywi³em
ryja w krzywym umiechu. Pêta³em siê
to tu, to tam po innych wiatach, nie bar-
dzo wiedzia³em w co rêce w³o¿yæ, i nagle
b³ysk, wiat³o... Nie macie tu kompute-
rów? Na tej dyskietce zmieci³bym nie-
jedn¹ opowieæ. Mo¿e gdzie tutaj... nie,
idiota ze mnie. Janie, przyjacielu, wiesz,
¿e pisaæ mo¿na tylko dla kogo?
Dla Pan... ni?
Dla Pani, niech ci bêdzie. Nigdy tak
o niej nie myla³em. Ale jest pani¹, tak po
wielekroæ pani¹. Pani¹ mej duszy na pew-
no.
Da³... ³a ci duszê...
Oczywicie. Nie jeste taki g³upi.
Stworzy³a mnie tchnê³a w me cia³o, ta-
kie sobie, szczerze mówi¹c, marnoæ nad
marnociami, duszê. Dziêki niej zaistnia-
³em jako cz³owiek, istota rozumna. Jakie
to proste.
Gotujcie drogê pañsk¹! wrzasn¹³
Jan, a ja nie bardzo wiedzia³em, czy cza-
sem ze mnie nie zakpi³...
Ujrza³em wreszcie wielk¹ rzeszê ludz-
k¹, która sta³a naprzeciw nas wpatruj¹c siê
w nasze postacie i co tam szemrz¹c miê-
dzy sob¹. Prostujcie cie¿ki jego, ka¿dy
34
ty sobie tak mn¹ g³owy
nie zaprz¹taj...
padó³ niech bêdzie wype³niony, a ka¿da góra i pagórek zniesione... a ju¿ i siekiera do
korzenia jest przy³o¿ona, wszelkie wiêc drzewo, które nie wydaje owocu dobrego, zo-
stanie wyciête i w ogieñ wrzucone...
Zaraz przerwa³en nagle, olnieniem jakim trafiony. To wietna okazja, by jak
to t³umaczy³ Darvian? posiew rzuciæ.
Mówiê wam, zaprawdê ¿aden prorok nie jest uznawany w ojczynie swojej zamil-
k³em na chwilê, by myli zebraæ, a i rzesza umilk³a, czekaj¹c co te¿ dalej powiem.
A ojczyzna moja nie z waszego jest wiata...
Królestwo... szepn¹³ mi Jan do ucha.
Oczywicie, bracia. Królestwo moje nie z tego jest wiata, azali¿... Wiele tu panien
macie? spyta³em z g³upia frant, ale rzesza na szczêcie milcza³a, uznaj¹c za retorykê
s³owa moje. Milczycie, wiedzcie wiêc, ¿e Nebo w zamkniêciu swoim podró¿owa³o
do Ziemi waszej jakie trzy ziemskie lata i szeæ obrotów Ksiê¿yca waszego. I kobiety
¿adnej w za³odze, o ile wiem, nie mieli. No tak, ale co to was mo¿e obchodziæ tu kon-
cept nieco straci³em.
Ach, có¿ mamy z tob¹, mesjaszu niewydarzony rzek³ nagle jeden z t³umu. Przy-
szed³e nas zgubiæ? Wiemy dobrze, kim jeste.
35
ach, có¿ mamy z tob¹, mesjaszu niewydarzony...
To g³upi Damian. Nie zwracaj na niego uwagi, panie szepn¹³ Jan.
Zamknij siê warkn¹³em ostro. Wyjd z t³umu, Damianie i nie przekrêcaj funk-
cji mojej, która brzmi misjarz. W t³umie ka¿dy odwa¿ny. Stañ mo¿e naprzeciw mnie,
jak mê¿czyzna. Sk¹d mo¿esz wiedzieæ, kim jestem i sk¹d przychodzê?
Damian wyszed³ na rodek i spojrza³ mi hardo w oczy.
Stojê. I có¿ ty na to?
Bracie rzuci³em w olnieniu, a podszed³szy doñ, w ramiona go wzi¹³em, uca³owa-
³em i poklepa³em, zdaje siê, po zaroniêtym policzku.
Ten za sta³ przez chwilê jak oniemia³y, a¿ pad³ na kolana przede mn¹ i zajêcza³:
Kim¿e jeste, ¿e maj¹c w³adzê i moc, nakaza³e mi wyjæ, a ja wyszed³em? Oj, ro-
zejdzie siê wieæ o tym, rozejdzie... O, jasno widzê, o jasno, jakem Damian. Wszyscy
miaæ siê teraz bêd¹ ze mnie, nieszczêsnego.
Widzicie wiêc sami, ¿e moc uczucia jest wielka. Muszê i w innych miejscach
mówiæ o... królestwie moim, by inni tak¿e te wspania³e wieci pos³yszeli. Tak wiêc wy-
baczcie, ale na nas pora. Czasu zosta³o mi niewiele, by siê wype³ni³a misja moja. No to
amen.
Amen, amen! odkrzyknê³a rzesza, smakuj¹c s³owo nowe, którym odt¹d zapewne
pos³ugiwaæ siê bêd¹ z upodobaniem na pami¹tkê moj¹. A jeli nie, to i tak nic stracone-
go. Darvian mówi³ o koniecznoci implantowania fonemów. Muszê co jeszcze wymy-
liæ...
>
Którego dnia doszlimy nad jezioro. Rzesze jak zwykle t³oczy³y siê wokó³ mnie,
a przy brzegu w dwóch ³odziach rybacy co chwilê wyci¹gali puste sieci. Wszed³em wiêc
na jedn¹ z ³odzi, Jana pos³awszy po co na przek¹skê, i stamt¹d naucza³em, nie bardzo
nawet pamiêtam o czym, zapewne jak zwykle o mi³oci, bo przecie¿ o tym Wielki Prak-
tyk i Bystrzak Pid¿ej najwiêcej ciekawego ma do powiedzenia, jak ju¿ wiecie... Gdy
jednak g³ód pocz¹³ mi doskwieraæ, a Jan ci¹gle w pobliskim miasteczku marudzi³, wpa-
d³em na pomys³, by tym biednym prostaczkom nieco w po³owach dopomóc. Wyj¹³em
cichcem wtyczkê z komunikatora, gdzie oko³o 2000 woltów sta³ego napiêcia buzuje,
i za plecami w wodzie j¹ zanurzy³em, by ryb nag³uszyæ. Po chwili za zaproponowa³em
sprytnie, by w tym miejscu sieci zarzucili. Tak te¿ i zrobili. Jakie by³o ich zdumienie,
i rzesz na brzegu zgromadzonych, gdy sieæ pe³na ryb z toni siê wynurzy³a! Potem siê
zreszt¹ od owych rybaków odczepiæ nie mog³em, ³azili za mn¹ wszêdzie do koñca misji,
s¹dz¹c pewnie, ¿e sposób w jaki ryby im do sieci napêdzi³em nieszczêni podpatrz¹, by
g³odu nigdy nie zaznaæ.
36
To zwykle zaczyna siê niewinnie
zacz¹³em dla wprawy kolejny wyk³ad
przed Chrzcicielem, gdy w³ócz¹cy siê za
nami rybacy posnêli, a rzesze, zjawiaj¹ce
siê przy mnie nie wiadomo sk¹d, posz³y
sobie nie wiadomo gdzie, pewnie zoba-
czyæ jakie kamienowanie.
Tak sobie patrzysz i nic nie zatrzy-
muje twego wzroku. Mylisz, ¿e masz ju¿
spokój. Wiesz, Janie, jak to jest. I nagle to
przeklête lub b³ogos³awione nikt nie
wie na pewno... wzruszenie. Dokonu-
jesz analizy, bo przecie¿ jeste ju¿ doros³y,
wiele rozumiesz, znasz swoje reakcje,
przewidujesz niebezpieczeñstwa. Ale te
kilka ulotnoci wzruszaj¹cy szczegó³ do-
strze¿ony na rêkawie swetra (chitonu, do
licha), zadrapanie na palcu, miech, jakie
b³ahe lecz do ciebie wypowiedziane s³owa
wszystko zaczyna ¿yæ w twej jani w³a-
snym ¿yciem. I tu zaczyna siê podstêp
Natury. Tu, jeli na to pozwolisz a prze-
cie¿ trudno o w³adzê nad jani¹ kie³kuje
moc, której wkrótce nic nie bêdziesz móg³
przeciwstawiæ.
Ci¹gn¹³em w tym duchu doæ d³ugo,
trac¹c powoli kontrolê nad translatorem,
mowa moja musia³a wydawaæ siê Janowi
coraz mniej zrozumia³a, przerwa³ mi wiêc
nagle, zniecierpliwiony, czego zwykle nie
czyni³:
Panie mój, widzê, ¿e co ciê drêczy,
niczym robak figê zdrow¹ tocz¹cy.
Ha... sam nie wiem lub te¿ oszukujê
siê, ¿e nie wiem co mi siê przytrafi³o. W³a-
sna natura p³ata mi figle.
Która, panie? To¿ wiemy, ¿e dwojga
natur. Twej boskiej natury z³o siê przecie¿
nie ima.
Z³o? Nie wiem, czy to w³aciwe
okrelenie. Zreszt¹ dobrze, mo¿e to i z³o...
opowiem wam jak by³o, a ¿e sprawa jest
powa¿na, obud drugiego Jana, Mateusza,
£ukasza i Marka... Tak, si¹dcie tu przy
mnie i pos³uchajcie wszyscy, a ty, Chrzci-
cielu, bacz, by nikt nam nie przeszkadza³.
Wiem, ¿e bazgrzecie tam co we czterech
w skrytoci przede mn¹, tego co wam te-
raz opowiem nie wa¿cie siê jednak spisy-
waæ, bo to sprawa nie do publikacji i z mi-
sj¹ moj¹ wiele wspólnego nie ma. Muszê
siê wygadaæ i tyle, jasne?
>
Ta niewiasta o szarych, powa¿nie pa-
trz¹cych oczach, przysiad³a siê do mnie,
gdy odpoczywa³em nad jeziorem Geneza-
ret...
Od razu wyda³a mi siê jaka niebez-
pieczna, bowiem obrazy inne tak blakn¹æ
poczê³y i migotaæ przy niej, jak koñcz¹ca
37
swój ¿ywot ¿arówka wolframowa, u¿ywana w Federacji ...w moim Królestwie do roz-
wietlania mroków nocy. Nie chcia³em pozbywaæ siê obrazów owych, bo z¿y³em siê
z nimi, nie przeszkadza³y mi, a smutek, jaki emitowa³y... wybaczcie jaki z nich p³yn¹³
sta³ siê moj¹ drug¹, jeli nie wrêcz trzeci¹ natur¹. Czu³em, ¿e pozbywaj¹c siê obrazów
owych zmuszony bêdê konstytuowaæ sw¹ jañ na nowo, w trudzie i znoju, w niepewno-
ci i mozole wielkim, nie jest bowiem ³atwo formowaæ magmê, z której ulepiono ludz-
kie uczucia.
Odejd, pani rzek³em wiêc szorstko, umiechn¹³em siê jednak przy tym, bo jak
inaczej ni¿ z umiechem w niebieskawe zwierciade³ka duszy takiej spogl¹daæ i gdym
konstatacji tej dokona³, ju¿ wiedzia³em, ¿e jest le. Zbyt niebezpieczna jeste dla
mnie i misji mojej tu na Ziemi. Nie wolno mi siê rozpraszaæ, zadanie moje nie z tego
jest wiata, powiadam ci.
Chêtnie nauk twych wys³ucham, czy¿ nie to jest misj¹ twoj¹, mesjaszu?
Co wy wszyscy z tym mesjaszem... mów mi Pawe³... parskn¹³em szorstko, miêk-
n¹c jednak gwa³townie i niepowstrzymanie, niczym plazma w emiterze ustawionym na
ci¹g hiperprzestrzenny. Misja moja zabrania udzielaæ nauk pojedynczo, wystêpowaæ
mi wolno jedynie przed rzeszami i grupami ludzkimi. Nie ma w niej miejsca na ¿adn¹,
przepraszam za s³owo, niewiastê.
Ja Miriam mam na imiê. To symptomatyczne, mam przyjaciela w Jeruszalaim
o tym samym imieniu, który bardzo ciê z charakteru przypomina.
Dobrze, ¿e nie z urody mlasnê³o we mnie z³oliwie, choæ nie wiedzia³em, pod
czyim adresem. Czasem moja z³oliwoæ przeciw mnie samemu siê zwraca. Przyjacie-
la powiedzia³a, a mo¿e znajomego, w ka¿dym razie jako mnie to zapiek³o. Ze zdzi-
wieniem poczu³em, jak dra¿ni mnie, ¿e kto omiela siê funkcjonowaæ w jani Miriam
NA RÓWNI ze mn¹. Moje uzurpacje ros³y b³yskawicznie do monstrualnych rozmia-
rów, musicie przyznaæ.
Symtomatyczne? nie zrozumia³em.
Tak w³anie uwa¿am. Symptomatyczne powtórzy³a Miriam z umiechem. I po-
trz¹snê³a g³ow¹. I zamilk³a, a ja gwa³townie pocz¹³em przekopywaæ rejestry mych sza-
rych komórek w poszkiwaniu ery i wiata, odpowiedzialnych za powstanie tego przy-
miotnika. Co mi siê tu nie zgadza³o. Nie chcê ci przeszkadzaæ, Pawle, ale ciekawi¹
mnie twe nauki niezmiernie.
38
Trudno mi nawet wyobraziæ sobie, ¿e mi prze-
szkadzasz. Nigdy mi przeszkadzaæ nie bêdziesz wy-
pad³o to ze mnie tak szybko, ¿e nawet nie zd¹¿y³em siê
zastanowiæ.
A jednak chyba trochê ci przeszkadzam odpar³a
i... odesz³a. I znów jej przy mnie nie by³o. Mo¿e posz³a
do owego imiennika mego... bogowie zlitujcie siê nad
jego koæmi, gdy go dopadnê...
D³ugo potem rozmyla³em o tym epizodzie, próbo-
wa³em znaleæ jakie racje, przemawiaj¹ce za koniecz-
noci¹ udzielenia nauk osobicie i pojedynczo wbrew
oczywistym zaleceniom i ostrze¿eniom dra Darviana
jednak ¿aden rozs¹dny pretekst dla takiej niesubordy-
nacji nie pojawia³ siê w mej sko³atanej ³epetynie. Co
wiêcej wcale nie by³em pewien, czy to owa Miriam
rzeczywicie pragnie mych nauk... czy te¿ to ja tylko
tak bardzo pragnê jej ich udzieliæ...
39
Miriam
pojawia³a siê potem przy mnie co ja-
ki czas, dziwnie siê po Judei miotaj¹c, i co jaki czas
znika³a, w najmniej oczekiwanych momentach, gdy
ju¿ myla³em, ¿e przytrzymam j¹ na d³u¿ej w pobli¿u,
by ducha swego jej obecnoci¹ syciæ... Jednak wszyst-
ko, co z siebie przy Miriam wydobywa³em, p³aszcza³o
nagle i trywializowa³o siê, jakby moc jej skierowany
przeciwnie do mojej posiada³a biegun. Niewiasta owa
z ka¿dym dniem mniej stawa³a siê zrozumia³a, a jej
jañ przedstawia³a mi siê jako zupe³nie nieprzeniknio-
ny twór o tajemniczym lub wrêcz niepoznawalnym
przeznaczeniu. Sta³a siê te¿ Miriam bardzo szybko
owym conditio sine qua non misji mojej, ¿e u¿yjê jêzy-
ka okupantów waszych, który rozumiecie, choæ zapie-
racie siê tego na co dzieñ.
40
4
ZECZYWICIE, mesjaszu, nie napiszemy nic
o tym, co nam tu opowiedzia³e, do niczego bo-
wiem nam twa opowieæ, wybacz mia³oæ, nie pa-
suje. Pokolenia przysz³e, które twe nauki poznawaæ bêd¹ z kart
naszych pamiêtników, mog³yby dojæ do zgubnego przekona-
nia, ¿e na chwilê wypad³e z roli, ¿e misja nie Misj¹ ci a misyjk¹
jak¹ siê sta³a, bo jak inaczej traktowaæ tak prywatny, tak osobi-
sty, tak intymny szczegó³, z którym nas w ³askawoci swojej za-
pozna³e pokiwali g³owami Marek, Mateusz, Jan i £ukasz,
a Chrzciciel nadal baczenie dawa³, czy nikt nie nadchodzi. Po-
za tym, drogi mesjaszu, ju¿ widzimy oczami wyobrani tych licz-
nych przemiewców, którzy sterty zwojów zapisz¹ jakimi alter-
natywnymi historyjami twego ¿ywota, jakoby ca³kowicie w³a-
snym zauroczeniom podporz¹dkowanego.
– A
LTERNATYWNE historyje mej misji to
wrêcz koniecznoæ, bracia moi, bowiem praw-
da o niej jest tak ¿enuj¹co nieciekawa, i¿ szczê-
cie wasze, ¿e jej nie znacie mrukn¹³em i pocz¹³em przywo³y-
waæ wszystkie te NIELICZNE i ulotne obrazy, zwi¹zane z Mi-
riam, a¿ siê spostrzeg³em co wyrabiam, wsta³em, otrzepa³em
zwoje p³ótna, w których tam siê na co dzieñ chodzi i ruszy³em
przed siebie, by myli czym innym zaj¹æ.
alternatywne historyje...
41
Ziemia:
Moses
i Isztar
Przez kilka dni w ogóle nie chcia³o mi siê gadaæ
z JahWehem, zreszt¹ sam zakazywa³ ³¹cznoci, wiêc nie
czu³em winy. Za to poznawa³em Ziemian, osobliwie za
Isztar, która za wszystkich innym tubylców po wielekroæ
mi wystarcza³a. Nie trzeba mi by³o poznawaæ s³ug i s³u¿eb-
nic (bo tak ich nazywa³a), nie ci¹gnê³o mnie do pa³aco-
wych ogrodów i papirunic, natura te¿ niezwykle tam by³a
uboga, powietrze suche, gor¹ce, nieprzyjemne. Choæ,
przyznam, gdy ci¹gnê³a mnie w ró¿ne strony moja piêkna
ksiê¿niczka, rad za ni¹ biega³em, nawet nie sapi¹c zanad-
to, mo¿e ci¹¿enie na Ziemi nieco by³o mniejsze ni¿ pod
Trzeci¹, w Unii... Wycieczki nasze nie by³y dalekie, jeno
tyle, co za progi pa³acu nas wiod³o, dziwi³em siê atoli, ¿e
tak ze mn¹ chodzi, w koñcu có¿ dla niej by³ wart przybysz
Higgins, nie mog³em dociec przyczyn jej nadmiernej dla
mnie ³askawoci, wreszcie przesta³em sobie tym g³owê za-
prz¹taæ, bo dobrze mi z tym by³o.
K
TÓREGO dnia wzi¹³em k¹piel,
natarto mnie wonnociami, przy-
brano w cha³at i wypuszczono
z sypialni, bym siad³ za sto³em. Siad³szy
za pró¿no czeka³em pojawienia siê mej
najwiêkszej na tej planecie radoci. Jeæ
mi siê nie chcia³o, ³ykn¹³em czego z cza-
reczki, wytar³em usta, przywo³a³em naj-
bli¿szego nagusa i pytam: a gdzie¿ to two-
ja pani, barbarzyñco? Na co on, gn¹c siê
w uk³onach, przestraszony nie wiedzieæ
czego, rzecze mi, ¿e chora. I znak jaki
w powietrzu d³oni¹ uczyni³, krel¹c co na
kszta³t elipsy, nie wiem, có¿ to w ich iko-
nografiji znaczyæ mia³o, pewnie kult ja-
ki...
Markotno mi siê zrobi³o, do sypialni
wróci³em, na wyro siê gwizdn¹³em, a¿ bal-
dachim zafalowa³, firany zaci¹gn¹³em i le-
¿ê. Gor¹cy dzieñ by³ wielce, choæ to ich zi-
ma podobno, muchy lata³y (takie ma³e,
czarne, brzêcz¹ce), a mnie ani jad³o, ani
napój, ani inne rozrywki nie ci¹gn¹. My-
lê, le jest, skoro tak silnie rozstanie boli.
Co tu gadaæ têskni³em. Wyobracie so-
bie oto ja, dowiadczony penetrator, ka-
pral Higgins z Unii, prawa rêka kapitana
Javaharlala JahWeha, uczestnik zaszczyt-
nej Misji, pionier, chluba Królewskiego
Instytutu TÊSKNIÊ za takim chrab¹-
szczem! miech pusty was bierze, tarzacie
siê po swych kobiercach w ciê¿kich kon-
wulsjach, widzê, jak z trudem ³apiecie od-
dech, ³zy ciekn¹ wam po policzkach stru-
gami, dawnocie siê tak setnie nie ubawi-
li. Po pachy macie radoci i racja po waszej
stronie, moi przyjaciele...
Ale mnie nie do miechu w owym cza-
sie by³o, nie ¿arty mi w g³owie postawa³y,
gdym tak le¿a³ i rozmyla³, w co te¿ wpa-
d³em.
Nagle dzwonek widzê, u³o¿a, zwykle
Isztar s³ysza³a, gdym zabrzd¹ka³, jaka ich
³¹cznoæ prostawa to by³a, wiêc ³apiê zañ,
pobrzêknê, mylê, podryndam, mo¿e choæ
odezwie siê do mnie, mo¿e s³ów parê za-
mieni, g³osem swym choæ ucho nacieszy...
Dzwoniê raz, drugi cisza. Znowu
dzwoniê, jakie halo niby s³ychaæ, zu-
pe³nie jak w Unii, gdy wideofon nawala,
wizja wysiada, w mównicy chrobocze. Na
nic wysi³ki, dzwonek odk³adam, a chcia-
³em opiniê pewn¹ us³yszeæ...
Bo by³o tak: Kiedy dopad³a mnie,
gdym na uczcie przez faraona wydanej
siedzia³ i pyta:
Co tam czytasz?
A czyta³em w³anie swój raport dla
JahWeha sporz¹dzany, wci¹gnê³o mnie
to pisanie, musicie wiedzieæ, bardziej
o wszystkim nawet dla siebie ni¿ dla kapi-
tana skroba³em...
Ee, takie tam, co nagryzmoli³em,
przegl¹dam.
To ty umiesz pisaæ? zdziwi³a siê
szczerze. To¿ unas kap³ani tylko pismo
znaj¹, tajemnicy zazdronie strzeg¹, nikt
ze wieckich prócz mnie tej sztuki nie po-
siad³ w Eguapie, a i ja nawet listu prostego
napisaæ nie potrafiê.
Zadziwi³em j¹, widzicie, cherubinka
jednego, ¿abê zielon¹, która nie wie na-
wet, jakie moce stawia przeciw sobie,
z krokodyla siê naigrawaj¹c.
A o czym to jest? spyta³a, spod oka
tak jako na mnie popatruj¹c.
42
...Najjaniejsza Istoto, lekarzu duszy mej sko³atanej i budzicielu wen naj-
potê¿niejszych mia³em na jêzyku, ale s³owa te wielkie natychmiast, nim
wybrzmia³y, z trudem niczym kulê niegow¹ po³kn¹³em.
Zobaczysz sama wydoby³o siê ze mnie, zanim poj¹³em, co mruczê, zwój
jej nieszczêsnej podaj¹c.
Wziê³a delikatnie po¿ó³k³e karty w swe piêknie modelowane, ksiê¿niczko-
we palce, po³o¿y³a na pulpit, pochyli³a siê, czyta. I znów ten miech pos³ysza-
³em, delikatny, cichy niczym szelest opadaj¹cych w Unii lici, gdy Trzecia co-
raz ni¿ej schodzi wegetacjê papu przerywaj¹c, migotliwy jaki, daleki, to nara-
staj¹cy niczym odg³os stru¿ki pere³ek wysypywanych z at³asowego mieszka
na blat marmurowy, to cichn¹cy gdzie w otch³aniach niebytu, mami¹cego
snem spokojnym do dzi mam go w uchu, do licha, nie sposób takiego mie-
chu zapomnieæ, mówiê wam o tym w g³êbokiej konfidencji, bo trudno siê ta-
kiemu prostakowi jak ja do podobnych zauroczeñ przyznawaæ.
A oczy jej szare o têczówkach ostro¿nie cieniutkimi okrêgami obwiedzio-
nych to na mnie, to na papirus po¿ó³k³y ³ypa³y i... mia³y siê razem z ni¹ ca³¹.
Podoba mi siê stwierdzi³a z przekonaniem i odda³a mi zwoje. Podoba
mi siê powtórzy³a. Masz co jeszcze?
Tak oto sprawi³a, ¿e przytarga³em resztê zwojów z samotni mojej, do r¹k
jej da³em, a ona z miejsca do czytania siê bierze...
Nie tu! wrzasnê. Schowaj to, na bogów, bo kto zoczy. W alkowie swej
w spokoju przeczytasz radzê chytrze, a czujê, jak rogi diabelne za uszami mi
rosn¹, kopyta ³apcie rozpieraj¹, ogon pode krzy¿em kie³kuje. Tam w cieniu
i cichoci myl moj¹ lepiej zrozumiesz zapewniam.
Isztar umiecha siê, oczy jej b³yszcz¹, mówiæ NIE biedna nie potrafi. Po-
s³usznie zwoje do torby przepastnej wk³ada i tak oto znowu myli moich kilka
uniej siê znalaz³szy, krótk¹ ³¹cznoæ miêdzy janiami naszymi nawi¹za³o.
Ho, ho, uwa¿aj Higgins, mylê, durny jeste, nieraz ci to mówili, dobrze
by o tym pamiêta³. Wiesz ju¿ chyba, jak ³atwo postaæ z kogo uczyniæ, jak na
wolnoæ twór taki siê natychmiast wyrywa, jak szatê mistyczn¹ na siê przyo-
bleka i umys³ twórcy swego m¹ci, zniewalaj¹c go i motaj¹c. Strze¿ siê, Hig-
gins, z Isztar postaci nie czyñ, poprzestañ na tych paru chwilach przyjemnych,
co wiec¹ wiat³em gwiazd dalekich gdy zechcesz s³oñce z nich uczyniæ
sp³oniesz w jego blasku. Patrz: oto imiê Isztar bez trudu spod rylca ci wyska-
kuje, kiedy zechcesz, a spróbuj je przy niej wypowiedzieæ! Jêzyk ko³kiem ci
43
„O TOBIE TERAZ BÊDZIE...
stanie, oczy mg³¹ zajd¹, j¹kaæ
siê poczniesz, Higgins, czkawki
dostaniesz i tyle. Nie, pisanie
za ³atwe, zbyt wiele na jaw mo-
¿e wydobyæ, uwa¿aj, powiadam
ci, kapralu...
Wiêc dobrze, wybra³em co
lepsze kawa³ki, przejrza³em,
czy g³upot nie ma. Z trudem
powstrzyma³em rylec, by nic
nie dopisa³, by nic co w skry-
toci ma pozostaæ ujawnione
nie zosta³o, bo ju¿ o to tylko mi
chodzi³o, by nie uciek³a, z pa³a-
cu nie wypêdzi³a, pisaæ nie za-
kaza³a. Da³em jej nareszcie na-
stêpne manuskrypty z dr¿e-
niem wielkim, z niepokojem,
jakby od reakcji na nie nie wie-
dzieæ co zale¿a³o. Ona za pisa-
nie moje na bok od³o¿y³a z ha-
³asem, podobnym szczêkowi
zapadaj¹cej klamki, co z trza-
skiem za skazañcem w celi
mierci na Otanie zapada.
A gdy na drugi dzieñ znowu j¹
przy ³aniach spotka³em, s³u-
¿ebnice swe odprawi³a i mówi:
Masz co jeszcze, Mose-
sie?
Musimy kiedy o dzie³ach
mych podyskutowaæ... zacz¹-
³em sprytnie, bacz¹c, by bez-
czeln¹ sugestiê w nieporadno-
ci komunikatu ukryæ.
Bardzo chêtnie podysku-
tujê odpar³a Isztar z umie-
chem i na tym siê skoñczy³o, bo
¿eby jak¹ sytuacjê do dyskusji
sposobn¹ sprokurowaæ, odwagi
mi nie starczy³o.
44
Bo to, widzisz, jedynie kuracja taka, autotera-
pia, próba kreacji rzeczywistoci sztucznej w miej-
sce tej, która czêsto nieznona, ból wieczny du-
chowi s³abemu sprawia plot³em tylko, a Isztar
grzecznie przytakiwa³a, lecz pewniem j¹ nudzi³,
temat dyskusji zmar³ jako zaraz z przyczyn, zdaje
siê, naturalnych.
Pracujê nad rzecz¹ now¹... Zechcesz kiedy
przeczytaæ? spyta³em nieopatrznie, nadmiernej
swej bezczelnoci siê dziwi¹c.
Wiesz przecie¿, ¿e chcê... odpar³a po prostu.
Tyle jeszcze pragn¹³em dodaæ, ale przecie¿ zabrzmia³oby to jak jakie triviuum ko-
miczne, pretensji pe³ne i do obrzydliwoci banalne, choæ... prawdziwe.
Zmobilizowa³a mnie... zd¹¿y³em tylko oznajmiæ i tylem j¹ widzia³, posz³a bo-
wiem znowu do siebie i tu dyskusja nasza urwa³a siê, nim mia³a szansê dojrzeæ i temat
wyczerpaæ. Nie wiem do dzi, dlaczego tak siê dzia³o. Czy to Isztar urywa³a w najnie-
bezpieczniejszych momentach nasze sam na sam, czy te¿ bogowie Unii strzegli mnie
jeszcze przed upadkiem w te sid³a ostatecznym...
2
ewnego dnia wezwa³ mnie ów faraon, Ramzes II mu by³o, do siebie, a gdym z lek-
tyki jako tako swe koci wydoby³ i zgodnie z miejscowym zwyczajem w tysi¹cu po-
k³onów do tronu przycz³apa³, rzek³ mi:
Pos³uchaj, przybyszu ucieszny tu poprawi³ siê na swym siedzisku i korony trzy co
mu siê na g³owie przekrzywi³y wyprostowa³. Darmozjadujesz u mnie, dziewki dwor-
skie ba³amucisz, twoje pogl¹dy ciê kompromituj¹, ³ajzo jedna, jeste grafoman, mito-
man i plotkarz, nic tylko skryb¹ nadwornym ciê zrobiê, bo b³aznów mam ju¿ dziesiêciu,
jedenasty nadmiar ha³asu by czyni³.
Sk³oni³em siê g³êboko, zbytek to ³aski by³ dla mnie. Pisaæ owszem, ale z g³owy,
z ducha umia³em, lecz z musu? Co innego JahWehowi raport zdawaæ, co innego, jak
ka¿¹ i co ka¿¹, smarowaæ... Trudne mi siê to zda³o, lecz spróbujcie mo¿e kiedy z farao-
nem dyskusji.
Lepiej ju¿ pójdê sobie na Syjam westchn¹³em. Polezê, gdzie oczy ponios¹, nic
tu po mnie, szanowny królu Eguapu, pociecha ze mnie bêdzie niewielka.
Milczcie, przybyszu Higgins, powiadam, bo jeszcze chwila, a s³udzy moi odzienie
z ciebie zedr¹, kijami ob³o¿¹, a¿ spaæ na stoj¹co do zaæmienia Atona bêdziesz!
Przerazi³y mnie s³owa tak okrutne, wyda³o mi siê nawet, ¿e to sam JahWeh gêbê na
mnie rozdar³, ale sk¹d on by tu na owym tronie... nie, to faraon, kapitan nie mia³ tak
dziwnej czapki na czerepie, zaraz by mu siê z ³ysiny zsunê³a. Wisi na stacjonarnej i cze-
ka meldunku, a co ja mu w³aciwie zameldujê? To¿ ³eb mi zaraz na poczekaniu urwie,
ze trzy hekabomby samosterowne spuci i kraj ten piêkny spustoszy przypadkiem, bo
celownik na SYNAJU rozkalibrowany i trudno bêdzie we mnie trafiæ, rozrzutu unikaj¹c.
Zafrasowa³em siê mocno, za nic nie wolno mi by³o do tego dopuciæ.
Zgoda, faraonie, twoje na wierzchu odrzek³em i w kancelarii pa³acowej niewolni-
ków pocz¹³em podliczaæ, by saldum na dzieñ ka¿dy co do sztuki siê zgadza³o. Padali jak
muchy, to i roboty mia³em sporo, com ksiêgi wyprowadzi³, to goniec przybywa, kwity
nowe na pulpit rzuca, rachubê od nowa czyniæ muszê. W krzy¿u ³upa³o, kapota na rêka-
wach siê wytar³a, oczy mg³¹ zachodzi³y, ¿e i Isztar na dwa kroki bym nie pozna³.
A byli wród owych nieszczêników Hebrajowie jacy, lud hardy, bitny, niepokorny
i nadzwyczaj urodziwy, ch³op w ch³opa, baba w babê. Zdawa³o siê, ¿e mo¿na ich kijami
m³óciæ, niby zbo¿e, a oni wcia¿ powstaj¹ i mno¿¹ siê w Eguapie ponad miarê, sporo fra-
sunku faraonowi przyczyniaj¹c. Hebrajów owych nasz Ramzes dziwnie nie lubi³, choæ
dziad jego, czy pradziad nad Nail wpuci³ i g³odnych nakarmi³.
45
Gdym którego dnia po ciê¿kiej robocie na pustyniê wyszed³, by koci strudzone na-
prostowaæ, ujrza³em, jak Eguapianin Hebraja kijem ok³ada. Amon we mnie wst¹pi³, bo
ma³o ¿ycia w Hebraju zosta³o, lada moment padnie i znowu saldo, owoc dnia ca³ego,
o kant swego zmêczonego ty³ka rozbiæ bêdê musia³! Rzuci³em siê na Eguapianina z an-
ten¹, któr¹ zwyk³em przy sobie nosiæ, gdyby mnie chêtka pogwarki z JahWehem na-
sz³a, zdzieli³em go ow¹ po ³bie durnym, zakutym, we³niastym, a ten pad³ nie¿ywy na
piasek, w którym go te¿ zaraz bez ceregieli na wszelki wypadek zakopa³em. Hebraj za,
miast wdziêcznoæ okazaæ, nogi obie wzi¹³ za pas i tylem go widzia³. Czu³em, ¿e moja
porywczoæ nic dobrego nie przyniesie, ze wpadnê wreszcie i tak te¿ siê sta³o. Oto
znów, po robocie, dwóch Hebrajów ujrza³em, jak kijami siê ok³adaj¹. Mówiê im tedy,
jak ludziom, dajcie pokój, albowiem saldo na dzi wyci¹gna³em, krechê wielk¹ nanio-
s³em, rylec w piachu osuszy³em i spaæ siê zaraz zabieram. Gdy jeden z was padnie, pra-
wiê, ca³a robota na marne pójdzie. Na to oni, ¿em g³upi, g³upszy od wielb³¹dy siercia-
stej, która w swyn ³ajnie siê czochra i ¿e takiej, prawi¹ dalej, pokraki dawno nie widzie-
li, sk¹d siê wzi¹³em i czy mo¿e sam mam ochotê ich ukatrupiæ, jak owego Eguapianina,
co to nieborak dwiecie kroków st¹d pod piachem do góry ko³ami siê za przyczyn¹ mo-
j¹ wyleguje... Po czym dodali, ¿e nikt mnie nad nimi sêdzi¹ nie uczyni³ i, ogólnie rzecz
ca³¹ ujnuj¹c, maj¹ mnie tam, gdzie wchodzi garb wielb³¹dy, gdy siê jej dosiêdzie.
Zakot³owa³o siê we mnie, bo to zwa¿cie sami: faraon na ¿artach siê nie zna, kroto-
chwil nie lubi, gdyby przew¹cha³ postêpek mój z owym nieszczêsnym Eguapianinem,
skórê by ze mnie ci¹gn¹³, na nice wywróci³, dobrze podsuszy³ i aba¿ur na lampkê oliw-
n¹ w wiatyni Amona z niej przyszykowaæ nakaza³... Jako ¿e przywi¹zany do mej skóry
by³em, wola³em ju¿ pa³acu nie ogl¹daæ, w piaskach pustyni siê zaszyæ, czekaj¹c a¿ spra-
wa, dadz¹ bogowie, przyschnie.
I tu na pustyni ¿a³oæ mnie ogarnê³a. Nachodziæ mnie poczê³y obrazy niezwyk³e,
a ka¿dy Isztar w sobie zawiera³, choæby tylko z boku, choæby w lewym rogu u do³u po-
staæ jej wdziêcznie po³yskiwa³a. W ¿aden sposób do ³adu dojæ ze sob¹ nie mog³em, wy-
obrania motywy najró¿niejsze z Isztar w roli g³ównej mi podsy³a³a, a ja bi³em siê z my-
lami rzadko zwyciêstwa odnosz¹c. Gryz³em siê na owej pustyni, to ³a¿¹c bez celu, to
padaj¹c, to piasek z zêbów wyd³ubuj¹c, to wyj¹c do Ksiê¿yca (bry³a, co po orbicie Zie-
mi lata), to usypiaj¹c, by choæ we nie ukojenia doznaæ. W takich to trudnych terminach
siê przez w³asn¹ g³upotê znalaz³em i nie mówcie mi, ¿e to b³ahe problemy by³y.
Usychaj¹c tak z têsknoty niczym chora figa dotar³em nareszcie do kraju Madian i tu
przy studni usiad³em, by nogi namoczyæ, czo³o sch³odziæ, pragnienie ugasiæ. Gdym tak
siedzia³, cz³onki swe rozkoszom k¹pieli poddaj¹c, nadesz³o panien Madianek siedem,
zwyczajne wszystkie lecz weso³e i rozfiglowane nad miarê.
A co ten tak tu siedzi? Co za broda, jakie sanda³y ucieszne! trajlowa³y jedna przez
drug¹. A od kiedy to niebieski cha³at do zielonych portek pasuje?!
A torbê ci jak¹ ma w garci! Nie mogê, trzymajcie mnie siostry, bo skonam tu na
miejscu, do studni wlecê i szkoda bêdzie wielka!
46
Szkoda bêdzie, i owszem odpar³em bo studnia to
jedyna, o siedem wschodów waszej samotnej gwiazdy
dziennej od nastêpnej odleg³a.
Jak miesznie prawi, cudak jaki pisnê³a najstarsza,
co dziwnie natrêtnie postaci mej siê przypatrywa³a. Chy-
ba ci on nie st¹d, nie Madian on chyba...
Doceni³em bystroæ bia³og³owi¹, a i samotnoæ do-
skwieraæ mi ju¿ poczê³a, bom rzek³ frywolnie:
A nie zda³by ci siê, niewiasto, ch³op jakowy?
Ta, nie sp³oniwszy siê nawet, od brody jasnej, w tych
stronach rzadkiej wród ludu, po stopy kolawe, drog¹
zmêczone mnie obejrza³a, potem od stóp do brody wróci³a,
gdzie tak porodku wzrok d³u¿ej zatrzymuj¹c, i rzek³a:
Hm... Ch³op to mo¿e nazbyt wielki komplement, uro-
dziwy jeste, cudzoziemcze, niczym koza, co du¿¹ ma tr¹-
bê, a ma³o ryczy... No, niech tam. Pójd z nami, mieszny
cz³owieku.
Tak te¿ Madianki owe do ojca swego mnie przywlok³y,
ten za m¹¿ zacny na mój widok gêbê bezzêbn¹ rozdziawi³:
A któ¿ to taki, córki moje wszeteczne?!
To cudzoziemiec, ojcze odpar³a ta, która mnie wy-
bra³a, Sefora, zdaje siê j¹ wo³ali.
Jam jest, którym przyby³ z daleka, Moses me imiê
wyjani³em grzecznie. Okiem g³odnym powiod³em wokó³
i pytam:
Nie macie tu placka jakiego, dziadu stateczny, a wo-
dy lub piwa przynajmniej?
Mam ci ja wszystko, czego zapragniesz, zostañ z nami,
cudzoziemcze, krzywdy ci ¿adnej nie bêdzie, mo¿e da Pan,
¿e córy me ustatkujesz.
Có¿ by³o robiæ, zosta³em udziada owego, nie powiem
¿ycie wiod³em dostatnie, chleba i wody mi nie brakowa³o
i wszystko by³oby dobrze, gdyby nie obraz ów, co nawet tu,
uMadian, srodze m¹ jañ turbowa³...
Teæ mój zwa³ siê Jetro, trzody mia³ liczne, a ¿e za ka-
p³ana uMadian robi³, mnie obowi¹zek pasterski przypad³.
Pasterstwo to musicie wiedzieæ zawód mêski, twardy,
mocno w powa¿aniu u ludu tego bêd¹cy. Kij nosi³em w rê-
ku sêkaty i ³azi³em za trzod¹, dniami od much a nocami od
wilków j¹ opêdzaj¹c. Prawda, ¿e w dni owe szczêliwe o ce-
lu wizyty mej na Ziemi zapomnia³em, nie pamiêta³em ju¿
47
sk¹d mój ród i gdzie moje domostwo; Unia wyda³a mi siê krajem mlekiem i miodem
p³yn¹cym, gdzie szczêliwoæ ¿ycie Unitom wype³nia, a ci nic, tylko ssaki ci¹gn¹, w cie-
p³ych promieniach Trzeciej siê wyleguj¹, hymny cudne piewaj¹, a modulatory b³ogoæ
w ich cia³a wlewaj¹, niczym w naczynia rozpustne. Co tam nawet na ten temat Madia-
nom prawi³em, ci jednak umiechali siê, po ³bach ko³tuniastych brudnymi paluchami
stukali i t³umaczyli, jak dziecku, ¿e wszystko musia³em pokrêciæ, bo jest tu u nich taka
góra, zwie siê Horeb, ¿e tam mieszka Pan Wojownik Wielki, zsy³aj¹cy wichry i burze,
by raziæ ich przeciwników. Sami wprawdzie nie byli wiadkami podobnego wydarzenia,
ale od dziadów swych wiedz¹ wszystko dok³adnie i dziw ich straszny bierze, ¿e taki m¹-
dry cz³owiek (niby ja...) taki ciemny w tej kwestii. Nie spiera³em siê z nimi, ale z czystej
ciekawoci postanowi³em kiedy, z nudów, tê górê odwiedziæ.
48
Posêpny ów masyw skalny móg³ budziæ w Madianach przesadn¹ bojañ. Gdym do
góry owej dotar³, ogieñ jasny wzrok mi porazi³, pad³em na twarz, by siê przed lepot¹
uchroniæ, a tu g³os jaki prawi mi:
Moj¿esz, Moj¿esz, ty pajacu.
Ja nic, le¿ê, bo gor¹c bije, a tu znów:
Kapralu Higgins, szlag ciê jeszcze nie trafi³? Mi³o ciê widzieæ! Gdzie siê w³óczy³
tak d³ugo? Co ty masz na sobie, co to za dr¹g trzymasz w ³apie?
Wtedy podnios³em siê ostro¿nie i widzê, ¿e to sam JahWeh ze spodka na skoczni
rakietowej wyskoczy³, parê krzaków wokó³ podpaliwszy na jednym z nich usiad³ i stam-
t¹d wrzeszczy dalej:
Higgins, ja ciê kiedy za³atwiê!
Jako ogieñ wygas³, JahWeh otrzepa³ siê, a¿ sadze zawirowa³y wokó³ jego ³ysiny
i prawi dalej:
Horeb
Zapomnia³e o mnie, Higgins?
Z dziewkami swawolisz, byd³o po pustyni
z k¹ta w k¹t przeganiasz, wino chlejesz...
a zadanie? Masz ju¿ chêtnych, ¿eby ma-
szynê przetestowaæ, co? Ilu ich jest, kiedy
tu ci¹gn¹, co im naopowiada³?
Tak jest ser wyprê¿y³em siê odru-
chowo. To jest, nie, ser... Co mi nie wy-
sz³o, wpad³em w tarapaty, ledwom z ¿y-
ciem uszed³...
Co wy mi tu, Higgins, duby smalone
pleciecie! Co to za ¿argon jakowy... tfu!
jaki? Chcecie siê przed Elohimem t³u-
maczyæ, tak? Ale wpierw ja siê wam do-
biorê do pierza! Zaraz mi tu raport zda-
waæ! Latam jak g³upi po orbicie, a¿ mi siê
od tego we ³bie krêci, wypatrujê sygna³u,
mylê, ¿e ju¿ po was, a wy tu... cholera!
zakl¹³ szpetnie, bo zapomnia³ na koniec
jêzyka w gêbie.
I tu przysz³a mi do g³owy ta myl prze-
dnia, która mog³a sprawiæ, ¿e uratujê
skórê, a przy okazji policzê siê z Hebraja-
mi, których, jak wiecie, mia³em po dziurki
w nosie.
Panie mój... to znaczy... ser...
Tylko krótko, Higgins JahWeh
zmarszczy³ brwi i znowu mu siê sadze po-
sypa³y z czo³a.
Mam tych ludzi, ser. Zaraz tu bêd¹.
Potrzebujê tylko niewielkiej pomocy, by
ich jako poskromiæ.
Bajek mi tu nie opowiadajcie, wiecie,
kapralu. Ma ich byæ wielu, najlepiej ca³e
rodziny, bo przebadaæ trzeba ze dwa po-
kolenia. Czasu zosta³o niewiele, góra
czterdzieci lat, a i to trudno bêdzie potem
odwróciæ w fa³dzie czasoprzestrzennej.
Spónimy siê, Higgins, przylecimy do
Unii tydzieñ póniej, ni¿ siê nas spodzie-
waj¹. To wstyd. Ale wy, jak widzê, wcale
siê nie wstydzicie?!
Wstydzê siê ser. Ju¿ ja ich tu przy-
wiodê, ser, choæby na plecach.
Co wam powiem, Higgins. To wasza
jedyna szansa, rozumiecie?
Tak jest, ser!
£¹cznoæ macie?
Antena, ser... gdzie mi siê, tego, za-
podzia³a...
Durniu jeden! Macie tu komórê,
wsadcie sobie pod ten...
Cha³at, ser.
Won mi po tych ludzi, Higgins!
Tak jest, ser.
49
we ³bie mi siê krêci...
9
£ACIWIE by³o mi to na rêkê. Teraz, czuj¹c opiekê
SYNAJA, jego dzia³, grawitronów, laserów i dezintegra-
torów, przyspieszaczy i zwalniaczy czasu, w koñcu zwy-
k³ych nag³aniaczy mowy i zadymiaczy, jak równie¿ posiadaj¹c
sta³¹ ³¹cznoæ z JahWehem, mog³em spokojnie, pogwizduj¹c na-
wet z cicha, wróciæ do Eguapu. Jetro wcale mnie nie zatrzymywa³,
rzek³ tylko Id w pokoju i tyle. Z¿y³em siê ze starym, jego cór-
kami i stadem. Ale có¿, obowi¹zek. Poza tym w Eguapie by³a
Isztar. Nie przypuszcza³em wprawdzie, ¿e wyp³akuje za mn¹
oczy, lub co w tym rodzaju. Taki naiwny Higgins nie by³. Nale-
¿a³em, jak wiecie, do innego wiata, którego ani zrozumieæ, ani
tym bardziej zaakceptowaæ nie mog³a. W swej kszta³tnej, eguap-
skiej g³ówce pouk³adane mia³a tak, ¿e poprawiaæ tam nic nie
chcia³em. To pouk³adanie, na Eguap oczywicie, wystarcza³o,
a nawet innych Eguapian srodze przerasta³o. W³aciwie przyznaæ
muszê, ¿e by³a MOMENTAMI m¹drzejsza nawet od Higginsa,
co zreszt¹ da³a mi ze dwa razy odczuæ...
Gdy ju¿ zebra³em siê, by odejæ, stary Jetro zast¹pi³ mi drogê
i b¹kn¹³ co o zabraniu Sefory z odrobin¹ dobytku, a mo¿e nawet
pozosta³ych córek tak¿e, dok³adnie nie zrozumia³em co mówi, ja-
ko ¿e dawno ju¿ starci³ wszystkie zêby, nawet te w g³êbi. Powie-
dzia³em, ¿e bardzo chêtnie, lecz niestety, Wielki Wojownik, ten
od wichrów i burz, którego spotka³em na górze Horeb, powiedzia³
mi osobicie parê wa¿nych rzeczy, a kogo jak kogo, ale JahWeha
(zakpi³em, bo przecie¿ znaæ go nie móg³) muszê s³uchaæ, bo nie
nale¿y on do tych, co to s³owa rzucaj¹ na wiatr i burzê. Krótko
mówi¹c wykpi³em siê tanim kosztem, przy okazji te¿, jak siê zda-
je, nazwa³em ich Wielkiego Wojownika, bo nie mia³ dot¹d imie-
nia. No dobrze nie mia³em nic przeciw Seforze i szwagierkom,
nie chcia³em wiêc nara¿aæ ich na dowiadczenia tej zwariowanej
Amy Fait, jasne?
W Eguapie poszed³em wprost do pa³acu, faraon nawet siê
ucieszy³, okaza³o siê, ¿e nic nie wiedzia³ o moich wyczynach, wy-
sz³o wiec na to, ¿e zmarnowa³em kupê czasu, który mog³em wy-
korzystaæ o wiele lepiej, szykuj¹c do drogi Hebrajów.
Tak to siê czasem dzieje, ¿e cz³owiek lata w kó³ko, wokó³ s³u-
pa i myli, ¿e go zamknêli. A ju¿ najgorzej, gdy goni wokó³ tego
s³upa obraz, na którym pojawia siê kto taki, jak... sami wiecie,
kto. Wtedy mo¿e lataæ nawet do zakichanej mierci i jest w miarê
szczêliwy, jak ka¿dy lataj¹cy g³upiec, czego i wam ¿yczê.
50
+
ZEÆ powiedzia³a Isztar na mój widok i uniós³szy rêkê po-
macha³a mi samymi palcami. Na jednym z nich po³yskiwa³a
czerwonawo metalowa ozdoba, cieszy mnie dostrzeganie ta-
kich szczegó³ów, wiêc musicie wytrzymaæ ich nadmiar w tej opowieci.
Têskni³a za kapralem Higginsem? za¿artowa³em.
Zmêczona jestem odpar³a powa¿nie. pi¹ca.
Za wczenie wsta³a domyli³em siê.
Nie, chyba jestem chora. Tu mnie boli pokaza³a gdzie.
Serce? zdziwi³em siê. To wy, niewiasty ziemskie, macie serce?
Nie docinaj mi... powiedzia³a jako cicho. Albo dobrze. To
przecie¿ JEDYNE, co w tobie ciekawe. Akcent ci siê zmieni³, nie ro-
zumiem co mówisz, brzmi to jak gulgot tych barbarzyñców z pó³nocy.
Poprawi³em dyskretnie swój translator, jednak zauwa¿y³a, ¿e grze-
biê w gêbie:
Poka¿, co tam masz?
Przysmak mê¿ów z Unii, taka u¿ywka b¹kn¹³em z niejakim wsty-
dem.
Dasz mi spróbowaæ?
Takie brzydactwo, co ty... nie mog³em przecie¿ daæ jej do ust
translatora!
Brzydzi³by siê... stwierdzi³a z moc¹ niewieciego przekonania.
Nie chcesz mi daæ. Wiêc dobrze.
Fajnie siê z ni¹ rozmawia³o. Z t¹ Isztar. Sami widzicie. Ja siê jej brzy-
dzê. Jej, Isztar. Tak, jestem otañskim brumelem. To oczywiste. Ka¿dy
51
Interludium
(a piacere)
Zaraz po rozmowie z faraonem pobieg³em do
komnat, gdzie spodziewa³em siê zastaæ Isztar. Chyba
to was nie dziwi.
by na to wpad³. Jestem ³y¿eczk¹ do herbaty, przecie¿ to widaæ. Jestem
ustami z papieru, które siê nie chc¹ otworzyæ i plam¹ po jab³ku na cia-
nie jednoczenie. Jestem czterogarowym kutrem patrolowym, a skrê-
cam w przestrzeni przy pomocy delikatnych ruchów du¿ego rybiego
ogona. I, oczywicie, brzydzê siê wzi¹æ do ust to, co mia³a w swoich
Isztar. Wszystko inne to nieprawda. Sami widzicie. Sami.
Nie, dosyæ tego. W koñcu mam tu jakie zadanie do wykonania!
Czyta³e Totmesa? zmieni³a temat.
Hê...? to wypad³o nawet doæ inteligentnie. Jak na mnie.
To taki nasz dawny eguapski pisarz zdziwi³a siê.
A, pisarz! ucieszy³em siê. Te¿ pisa³?
Te¿...? co j¹ zdziwi³o, trochê, jak na mój gust, zanadto.
No bo... co jej bêdê t³umaczy³. Jak kto pisze takie trudne kawa³-
ki, jak ja, to przecie¿ nie ma czasu czytaæ, co nagryzmol¹ inni. Sami
wiecie, jak to jest. Obi³o mi siê o ucho to imiê.
Imiê... Prawda, mówi³e, ¿e nie jeste st¹d.
Bo nie jestem
A jednak s³ysza³e o Totmesie? zdziwi³a siê. £atwo by³o j¹ zadzi-
wiaæ.
Jest bardziej znany, ni¿ przypuszcza³a brn¹³em.
Sk¹d ty w³aciwie jeste? spyta³a niespodziewanie.
Jak by ci to, prawda, wyjaniæ... kombinowa³em, bo czas prze-
cie¿ jeszcze nie nadszed³.
I mówisz jako inaczej, ni¿ wprzódy...
Ty te¿ zauwa¿y³em w duchu. By³a¿by to awaria translatora?
E, zdawa ci siê odpar³em, na wszelki wypadek przesadzaj¹c.
Rzeczywicie, wypad³em z roli, nawet tego nie zauwa¿ywszy. To by-
³a strasznie niebezpieczna istota, ta Isztar. A przecie¿ tylko Ziemianka,
do licha, w koñcu!
Isztar, przyjacielu mój najwiêkszy, jest¿e ty faraonowa córa?
Jest¿em, jest¿em, Mosesie zamia³a siê jako podejrzanie szcze-
rze.
Musia³em j¹ ubawiæ i to niele. Lubi³em j¹ bawiæ, czêsto spogl¹da-
³em spod oka, czy siê mieje. Lubi³em, gdy siê mia³a. Uwa¿ajcie, moi
drodzy, na to zjawisko. Uciekajcie, gdzie pieprz ronie, gdy cieszy was,
¿e kto siê mieje z waszych dowcipów. Znaczy to, ¿e szukacie jego
sympatii.
Wiesz jak bardzo ciê lubiê, Isztar. Wiêcej, ni¿ lubiê...
Tak...? spyta³a zaczepnie. Ale i tak, jakby nie chcia³a o tym s³u-
chaæ. To bardzo skomplikowane wra¿enie, nie wiem, czy mnie rozumie-
cie.
52
Szanujê dokoñczy³em wiêc sprytnie. Jeste ode mnie m¹drzej-
sza.
Kokiet.
Tak. G³upi kokiet, dodaj.
G³upi kokiet.
Zgodzi³a siê tak szybko, a¿ mnie to trochê urazi³o.
Wiem o tym burkn¹³em. Dlaczego w³aciwie ze mn¹ rozma-
wiasz?
Nie odpowiedzia³a od razu. Odwróci³a siê, podesz³a do du¿ego
okna. Siad³a tam na parapecie, wyjrza³a na dziedziniec. Wiatr ³agodnie
czochra³ czuby palm, na widocznym w oddali brzegu Nailu wygrzewa³y
siê potwory, niebo by³o histerycznie niebieskie, dzi ju¿ tam takiego nie
ma. Mo¿ecie mi wierzyæ.
Bo ciê lubiê...
Pomarzy³em sobie przez chwilê, ¿e to us³ysza³em. Tak¹ mam, do
diab³a, marzycielsk¹ naturê. Lubiê ciep³o w opowieci. Kapral marzy-
ciel. Higgins marzyciel. Pierdo³a marzyciel. Czasem s³yszê to co chcê,
a czasem nie s³yszê tego, czego nie chcê. Taki mam, proszê was, wy-
biórczy aparat s³uchu. Przez to nigdy niczego nie wiem na pewno, co
mo¿e i dobrze dla mnie...
Co mówi³a? spyta³em, by wróciæ z gwiazd.
Tak. Mam taki dziwny g³os, ¿e czasem trudno mnie zrozumieæ.
Nie, sk¹d. To ja s³abo s³yszê.
Naprawdê masz co ze s³uchem?
¯artujê sobie.
To znaczy, ¿e JA niewyranie mówiê?! obruszy³a siê ta kobieta.
Ty mówisz wyranie, a ja dobrze s³yszê wyjani³em sytuacjê raz
na zawsze. Przecie¿ nie bêdê robi³ z siebie kaleki. Wystarczy, ¿e s³abo
widzê. Jak na pilota, oczywicie, nie ma siê z czego miaæ. Co musia-
³o zaszeleciæ, to ten wiatr, zamknij okno.
Jak? zdziwi³a siê i umiechnê³a. Do mnie!
Rzeczywicie. Tu nie by³o okien. By³y dziury i wykusze.
S³abo znasz realia, Moses. Najlepiej pisaæ o tym, co siê dobrze zna.
Z autopsji? podsun¹³em. Gdybym siê t¹ rad¹ przej¹³, nie napisa³-
bym o Isztar ani s³owa.
Nie znamy takich wyra¿eñ w Eguapie zamia³a siê. Ze mnie.
Ze mnie, do mnie, podoba³ mi siê ten miech.
Dobra, dobra przerwa³em jej niegrzecznie. Przepraszam.
Za co? potrz¹snê³a sw¹ grzywk¹, a wilgotne w³osy nastroszy³y jej
siê wokó³ g³owy. Wygl¹da³o to wspaniale, musielibycie j¹ przy tym zo-
baczyæ! Tak w³anie odbiera siê ka¿de s³owo, ka¿dy gest, ka¿dy ruch
53
kogo, kto zak³óci³ wasz sen. O, teraz podesz³a do czarek z grzanym wi-
nem. Ujê³a jedn¹ w d³onie, delikatnie unios³a do ust. Ale to nie wszyst-
ko. Spójrzcie teraz na jej lew¹ rêkê. Oto zgina j¹ nieco w ³okciu, unosi
d³oñ, a ma³y palec odchyla w bok. Ona o tym nie wie, to dzieje siê sa-
mo. Ale wszystko to jest NI¥. Jej ruchy, reakcje, spojrzenia, milkniêcie
wpó³ s³owa, gdy nie dos³yszê... Tyle tego, wszystkiego nigdy nie wyko-
rzystam, tego ju¿ i tak za wiele, przecie¿ nie o niej chcecie czytaæ, w¹t-
piê te¿, czy sama by chcia³a. Ja bym nie chcia³, na jej miejscu. Ale mam
j¹ tu, na papierze, wiêc pozwólcie, ¿e jeszcze przez chwilê popatrzê, jak
pije...
Dlaczego nic nie mówisz? zainteresowa³a siê Isztar, córka miej-
scowego faraona, zeskakuj¹c z parapetu.
Podobno pogadaæ mo¿na z ka¿dym. Ale nie z ka¿dym mo¿na po-
milczeæ b³ysn¹³em.
Przez 15 minut? spyta³a.
W Eguapie nie znacie takiej rachuby czasu zemci³em siê okrut-
nie za to zamykanie okien, jeli jeszcze pamiêtacie moj¹ gafê.
£apiesz mnie za s³ówka, Moses obruszy³a siê.
Przepraszam przeprosi³em j¹. Co siê robi³em za grzeczny.
Wiesz, ¿e mam wyprowadziæ Hebrajów na pustyniê? To nie potrwa d³u-
go, góra 40 lat.
Wemiesz mnie ze sob¹?
Bardzo bym chcia³...
Jeszcze tylko ma³a uwaga, Moses wcisnê³a hamulec. Chodzi mi
o twój stosunek do Hebrajów i ich wierzeñ.
Ja im te wierzenia stworzê, Isztar! Ja, kapral Moses.
Trochê mi siê to nie podoba. Jeste agnostykiem?
Jasne. W koñcu przyby³em stamt¹d wskaza³em okno, co mog³o
oznaczaæ wszystko. Znam ograniczenia Rozumu. Jestem jakby wa-
szym potomkiem...
O, przepraszam! Moim nie! zaperzy³a siê Isztar i opuci³a komna-
tê, trzasn¹wszy drzwiami.
W tym miejscu musia³a trzasn¹æ drzwiami i tyle. Nie obchodzi mnie,
czy by³y tam jakie drzwi do trzaskania.
54
Chodzisz po Judei, mesjaszu, dobro wokó³ czynisz... zagadn¹³ mnie którego
dnia Jan a mo¿e by nas tak zbawi³?
Zabawi³? nie zrozumia³em, co mia³ na myli, albo translator u¿y³ niew³aciwego
przybli¿enia, doæ, ¿e nie od razu dotar³o do mnie znaczenie Janowej propozycji.
li jestemy wszyscy straszliwie, Panu naszemu niepos³uszni, wokó³ krzywdy wy-
rz¹dzamy jeden drugiemu i sobie samym zbawiæ nas trzeba, sami nie damy rady.
Jak¿e to uczyniæ? spyta³em, nieco roztargniony.
To TY nie wiesz? zdziwi³ siê Jan.
Powiedz jak, zrobiê co w mojej mocy.
Musisz zgin¹æ za nas. Tak jest napisane w ksiêgach mosesowych...
Chcesz, bym umar³, Janie?!
Nie chcê. Jednak, by Pismo siê wype³ni³o...
55
Ziemia:
Misjarz.
Fiasko
Czy mo¿e lepy lepego prowadziæ? Czy mogê cokol-
wiek kuzynom moim na Ziemi wyjaniæ, sam tak niewie-
le wiedz¹c? Czy mogê uczucie bezpiecznie w nich za-
szczepiæ, choæ sam ze swoim sobie nie radzê? Uzdrowi-
³em paru nieuleczalnie, wed³ug ich wiedzy, chorych, jed-
nego z objêæ mierci zdaje siê klinicznej nawet wyrwa-
³em, choæ ju¿ nadpsuty w jaskini le¿a³... Có¿ mog³em
wiêcej? Jak uczucia implantowaæ ludziom, którzy jak
ka¿dy maj¹ ich tyle, ile trzeba i ¿aden nadmiar tu siê
nie przyjmie...
7
SIAD£EM kiedy, by spokojnie parê spraw przemyleæ, nad brzegiem jakie-
go bardzo s³onego morza. Nie dawa³a mi spokoju ta rozmowa. Co te¿ im siê
ubzdura³o? Dlaczego moja mieræ mia³aby siê na co przydaæ? Kto i kiedy na-
plót³ im tych bzdur? Nie chcia³em zostaæ ofiar¹, nie chcia³em kogokolwiek zbawiaæ.
I wtedy znów, jak zwykle niespodziewanie, przysiad³a siê do mnie owa Miriam, o której
ju¿ wam, o ile dobrze pamiêtam, zd¹¿y³em wspomnieæ.
Pos³uchaj mnie teraz uwa¿nie, mesjaszu. Czy wiesz, ¿e tworzysz tubylcom, mie-
szkañcom ziemi judzkiej, strywializowan¹ i uproszczon¹ odmianê ich w³asnej, na razie
jeszcze bardzo m¹drej religii?
Nie rozumiem... Mi³oæ powszechna i dobro, które próbujê tym biedakom implan-
towaæ, to jaka religia? O ile znam siê na tym, choæ na pewno nie jestem fachowcem, to
niezbêdne w religii by³oby zdefiniowanie Istoty Nadprzyrodzonej.
Postaæ bóstwa pojawi siê póniej, po latach, w legendach, opowieciach i wspo-
mnieniach. Zapewne ty siê nim staniesz, mesjaszu...
Nie rozmieszaj mnie, Miriam. Wystarczy na mnie spojrzeæ. Jaki¿ to bóg móg³by
nosiæ brodê bóg z brod¹, owym atrybutem mêskiej pró¿noci mo¿na pêkn¹æ ze
miechu! I jaki¿ to bóg móg³by mieæ tyle w¹tpliwoci na ka¿dym kroku? A poza tym...
sk¹d uciebie, droga Miriam, ta anachroniczna przenikliwoæ? Rozumiesz, a przynaj-
mniej nie dziwi¹ ciê, takie pojêcia jak implant i definicja. Bojê siê dr¹¿yæ temat, ale wy-
dajesz mi siê osob¹ niezupe³nie z tego wiata...
Ciep³o, ciep³o... misjarzu, mesjaszu czy... Pawle?
Wolê, gdy nie nazywasz mnie Paw³em. Imiê to od jakiego czasu nie najlepiej mi
siê kojarzy i chyba je zmieniê.
Jak to?
D³ugo by t³umaczyæ, Miriam. Odpuæ mi winê, choæ jej nawet nie znasz.
A ty daruj sobie archaizmy, Jêdras, jeli tak siê wolisz nazywaæ. Translator te¿ ci
niepotrzebny. Przynajmniej przy mnie.
Translator... Sk¹d wiesz o nim?!
No dobra, Jêdras Miriam wsta³a z piasku, przeci¹gnê³a siê i otrzepa³a szatê obo-
je nie musimy bez koñca graæ tej komedii. Jestem kapitan Miriam Magdalen z Miêdzy-
galaktycznego Biura Kontroli Ingerencji. Chlapnê³o ciê zdziwko? Wiem o tobie wszyst-
ko. Muszê przyznaæ, ¿e sporo zdrowia kosztowa³o mnie przekopanie siê przez wszyst-
kie owe po¿ó³k³e dokumenty, które pozostawi³e za sob¹. Sporo wiem o tobie. I o tych
wszystkich laskach, o których s¹dzisz, ¿e wy³a¿¹ z ka¿dego k¹ta, wy³¹cznie po to, by ci
przeszkadzaæ, nawet nie wiadomo w czym. Twoje obsesje s¹ twoj¹ prywatn¹ spraw¹,
kontrolerze i lepiej bêdzie, jeli pozostawisz je tam gdzie ich miejsce w swej chorej ja-
ni. Mo¿esz mi wyt³umaczyæ, sk¹d ta cholerna ckliwoæ, jakie wrêcz rozmem³anie bij¹-
ce od twojej osoby? Nie obawiasz siê miesznoci?
Nie nale¿ymy do tego samego gatunku, pani kapitan...
Tak, oczywicie, to najprostsze wyt³umaczenie ka¿dej waszej mêskiej przywary
kapitan Miriam Magdalen spojrza³a na mnie po raz pierwszy powa¿nie i z odrobin¹ tro-
56
G³êboko zaci¹gn¹³em siê nieska¿onym powietrzem Ziemi. Potrzyma³em je chwilê
w p³ucach, wypuci³em. Zaci¹gn¹³em siê ponownie. Taaak... Wiêc to tak. Budzê agre-
sjê nawet wród swoich przyjació³. St¹d pomys³ Jana. St¹d ten atrakcyjny niew¹tpliwie
dla tubylców pomys³ powiêcenia mego ¿ycia na o³tarzu ich chorej potrzeby odkupienia
wyimaginowaych win. Dobro oznacza s³aboæ s³aboæ wywo³uje agresjê. Natura pre-
feruje silnych, s³abych eliminuje, gdy¿ nie rokuj¹ dobrze. Nie gwarantuj¹ genom bez-
pieczeñstwa. To reakcja rozs¹dna, nie paradoksalna, wy federacyjni hochsztaplerzy! Do
kroæset! Jak chcieli mnie zabiæ?
Kim jeste naprawdê, Miriam? zapyta³em jednak. Wyda³o mi siê to wa¿niejsze,
sam nie wiem dlaczego. Albo lepiej mi nie mów... wystraszy³em siê nagle czego, co
jeszcze wyranie nie ukszta³towa³o siê w moich mylach.
ski tymi swoimi cholernymi oczami, których przedziwnej ostroci nie mog³em znieæ,
wiêc odwróci³em siê od niej i wtedy dopiero rozpozna³em sarkazm w jej s³owach.
A znalaz³szy natchnienie w leniwie bij¹cych o ¿ó³ty brzeg falach, wypali³em:
Ja ci¹gle szukam...
Aha. Mo¿e tego? poda³a mi wyci¹gniêty spod zwoju p³ótna laptop.
Na bogów... czy to... ma zasilanie?
Oczywicie. Wreszcie odczytasz sw¹ instrukcjê z Lucylli Nebo.
Powiedzieæ, ¿e o niczym innym tak nie marzy³em, jak o poznaniu dalszych instruk-
cji, oznacza³oby lekk¹ przesadê. Jednak uruchomi³em komputer, wsun¹³em dyskietkê.
W edytorze pojawi³o siê kilka zdañ, pisanych w popiechu, widocznie Lucylla mia³a
zaraz startowaæ.
57
mac.word laptop
instrukcja badania dra Darviana doty-
czy³y wy³¹cznie uczuæ romantycznych,
sentymentalnych
uwaga, powtarzam: uwaga! przerwaæ mi-
sjê istnieje niebezpieczeñstwo powtarzam
niebezpieczeñstwo reakcji paradoksalnych
testowanych obiektów algorytm implanto-
wania uczuæ romantycznych zastoswany do
populacji (nie do poszczególnych osobni-
ków) implikuje agresjê ca³ych grup spo-
³ecznych
dr Darvian aresztowany, kontroler Pawe³
Tylko agresja, ambicja i brutalnoæ
jako cechy przywódcze wywo³uj¹ ule-
g³oæ. Tylko one pozwalaj¹ sterowaæ po-
pulacj¹. Wasz Darvian to stary dureñ, ale
Pawe³ Jêdras to dureñ do kwadratu!
wyjani³a mi kapitan Miriam, puszczaj¹c
mimo uszu moje pytanie, lecz po chwili
potrzebnej jej widaæ na przeanalizowanie
wszystkich za i przeciw owiadczy³a:
Mo¿esz mnie nazywaæ swoim dobrym du-
chem.
Uwa¿asz wiêc, dobry duszku...
Bez poufa³oci, Jêdras, jeli wolno...
Uwa¿asz wiêc, Dobry Duchu, ¿e
uczucie pozytywne nie pozwala sterowaæ,
jak to nazywasz populacj¹?
Uczucia pozytywne s¹ nietrwa³e, de-
strukcyjne i s³u¿¹ wy³¹cznie prokreacji.
Obserwowalimy, co nale¿y do naszych
obowi¹zków, misjê niejakiego Mosesa
Higginsa, kolejnego peregrynatora, niech
was pokrêci, kaprala Sekcji Dalekich Inge-
rencji Unii. Misja dotyczy³a wprawdzie tyl-
ko testu nowej technologii wytwarzania
¿ywnoci Unici maj¹ problemy z aprowi-
zacj¹ miêdzygalaktycznych wypraw, jako
¿e ¿ywi¹ siê wy³¹cznie pewnym gatunkiem
stworzeñ zwanych papu, a stworzenia te s¹
nietrwa³e. Otó¿ rozbudzone na Ziemi w ka-
pralu Mosesie uczucie Unici klonuj¹ siê,
tak wiêc nie dowiadczali dotychczas potê-
gi uczuæ romantycznych po³o¿y³o misjê.
Zacz¹³ zachowywaæ siê emocjonalnie i nie-
racjonalnie. Kompletne fiasko...
Moses... gdzie to s³ysza³em. Jan
wspomnia³ niedawno o mosesowych
ksiêgach.
Mo¿liwe. Moses relatywnie wy-
przedza nas tutaj o jakie trzy tysi¹ce lat
prowadzi³ dziennik. Pisanie to grony
symptom utraty kontroli nad jani¹. Wola-
³abym siê myliæ, Jêdras, mo¿esz byæ pe-
wien, ¿e wola³abym. Te¿ chcia³abym uwa-
¿aæ uczucie pozytywne i jego najdziksz¹
odmianê uczucie romantyczne za wiel-
ki i trwa³y dar Natury. Niestety jest ono
darem Istoty, któr¹ tu na Ziemi zw¹ Szata-
nem.
Sk¹d pochodzisz, Miriam? Posiadasz
wiedzê, która mnie zadziwia. A mo¿e to
nie wiedza lecz przekonanie tylko lub
wiara?
S³ysza³e o Trzecim Exodusie?
Znam dwa tylko. Da³y pocz¹tek Unii
i Federacji...
By³ i trzeci. Jestemy najbardziej zaa-
wansowanym szczepem ludzkoci, który
wietnie radzi sobie bez hm... nadmier-
nych emocji. Obserwujemy wasze niepo-
radne poczynania, wasze miotanie siê
miêdzy dobrem a z³em, i gdy trzeba in-
gerujemy. Tak jak teraz. Dobro i z³o, to
ludzki wymys³. Wszechwiat za, Natura,
nie s¹ ani DOBRE ani Z£E. S¹, jakie s¹.
Zmierzaj¹ tam, gdzie zmierzaj¹, a wiêc do-
nik¹d. Jestecie s³abi i przera¿aj¹co, tak
rozpaczliwie g³upi, kontrolerze Jêdras.
Oba wasze exodusy trafi³y w lepe uliczki,
wasza ewolucja zatrzyma³a siê. Wy obser-
wujecie wy³¹cznie cienie pl¹saj¹ce po
cianach. Nasza generacja postrzega ju¿
owych cieni przyczynê.
58
E1
E2
E3
To nie by³o przypuszczenie. To by³a stalowa pewnoæ.
Do stu najjaniejszych b³yskawic, nie doceni³em wiêc
przenikliwoci kapitana MM! Ale oczywicie g³ono od-
par³em tylko:
Ciekawe, KTÓ¯ to mnie zainfekowa³. Wyprzedzacie
nas o eony wietlne w swej znajomoci natury i wszech-
wiata. Mylê, ¿e i o mnie wiesz wiêcej, ni¿ ja sam, o co
nietrudno...
Wiedza o tobie to nic ciekawego i wyzwanie
niewielkie.
Ale mo¿esz mnie chyba uwiadomiæ, przez kogo po³o-
¿ê misjê, kapitanie?
No có¿. Skoro nie wiesz... Miriam popatrza³a mi
w oczy, a jej zazwyczaj przenikliwe spojrzenie na chwilê
z³agodnia³o, co pozwoli³o mi wytrzymaæ ten wzrok. Mo¿e
wiêc jeszcze nie wszystko stracone i uratujesz sw¹ niewie-
le wart¹ skórê.
Z
NOWU by³o ich dwóch o ile dobrze pamiêtam
z Dziesi¹tego Manipu³u Szóstej Kohorty, stacjonuj¹-
cej w Sebaste. Gdy podchodzili do mnie, cicho skrzypia³y
rzemyki ich sanda³ów.
Ty jest Jezus zwany mesjaszem?
Jestem Jêdras, zwany misjarzem, jeli ³aska sprecyzo-
wa³em, pe³en nadziei, ¿e jednak chodzi im o kogo innego.
A wiêc pójdziesz z nami do procuratora Judei by³o
im wyranie wszystko jedno, kogo ze sob¹ zabior¹ do tego
procuratora. Jest parê spraw, które powiniene wyjaniæ
naszemu hegemonowi, Joszuo z Gamala.
Sami widzicie. Krêcili jak pot³uczeni. Takiego ba³aga-
nu nie by³o nawet w papierach Federacji. Ale czy po tej
rozmowie z Miriam mia³em jeszcze co lepszego do roboty,
ni¿ zabawiæ nieszczêsnych rybaków?
O pe³en skrajnego pesymizmu kapitanie Dobry Duchu... Dlaczego mi o tym
mówisz?
Bo grozi ci powa¿ne niebezpieczeñstwo. Uwierz mi, mam niezbêdn¹ wiedzê i do-
wiadczenie.
Uwa¿asz, ¿e móg³bym siê tu... zainfekowaæ uczuciem romantycznym?!
59
- Ju¿ to zrobi³e.
pójdziesz z nami
do procuratora Judei
60
Ziemia:
Moses.
Cud
Jak mo¿e zauwa¿ylicie ju¿ w swej bystroci, z wolna
przeistaczaæ siê pocz¹³em. Higgins, mówiê sobie kiedy,
to ty zupe³nie na manowce polaz³. JahWeh na stacjo-
narnej tkwi jak ko³ek, znaku od ciebie wypatruje, do
dzia³ania gotów, a ty siê tu przeistaczasz. Szlachetnie-
jesz jako, durniu Higgins, dobro ciê rozpiera niczym ba-
lon, jeszcze chwila, a ulecisz na skrzyd³ach u³udy ku kra-
inie wiecznej szczêliwoci, by tam miód i wino spijaæ,
dobro czyniæ, z³o têpiæ a mora³y banialuczne wszem
i wobec prawiæ. le jest, Higgins, mylê sobie, otrz¹nij
siê, cha³at wypierz, sanda³y zapnij, brodê przystrzy¿ i do
roboty! Sekcja Dalekich Ingerencji nie bêdzie op³acaæ
wodz¹cych malanymi oczami za ksiê¿niczkami darmo-
zjadów, co by nie myla³ o Elohimie i jego rozumie. Ta-
ki g³upi nie jest. Na Ziemi z Isztar tako¿ zostaæ nie mo-
¿esz, nie wolno ci, sam wiesz, otrz¹nij siê tak sobie
powtarza³em w rzadkich chwilach trzewoci bo ju¿
prawie przepad³.
9
RESZCIE na spacer wyszed³em. I có¿ widzê? Oto Hebrajowie moi srodze
uciskani s¹, krzywda im siê okrutna dzieje, bo a to ceg³ê ka¿¹ im wyrabiaæ, a to
miasta budowaæ, jako ¿e g³upie myli z bezczynnoci naj³atwiej siê rodz¹. Tak
w³anie faraon kombinowa³, gdy¿, jakom wspomnia³ Hebrajów co dziwnie nie lubi³.
Bym w skrybowaniu ca³kiem z si³ nie opad³, da³ mi pan mój ziemski pomocnika,
którego Aaron zwali. Arek go nazwa³em, dla krótkoci i porêcznoci, bo jak¿e tu wo³aæ:
Aaronie, rylec naostrz, Aaronie papirusa przynie, Aaronie kube³ wynie, Aaronie to,
Aaronie tamto jêzyk mo¿na sobie wykrzywiæ na tych hebrajskich imionach. Arek za
srodze krzywdami swego ludu siê zamartwia³, po cha³upach lata³, p³aczów wszelakich
wys³uchiwa³, skargi ich do mnie przynosi³. Mylê, dobra nasza, faraon wiatr sieje, ja za
burzê wykorzystam. Mówiê wiêc kiedy do Arka:
Pan wasz, a mój wielki przyjaciel, JahWeh go zwê, nie masz kapitana nad
JahWeha, nakaza³ mi pomoc wam przynieæ. To w konfidencji wielkiej jeno ci mówiê,
by nadziei nie traci³.
Arek ostrz¹c rylec palca omal sobie nie uci¹³, wzrok swój na mnie obróci³ i rzecze:
Nie mo¿e to byæ! To¿ zapomnia³ on o nas...
Nieprawda, Arusiu, plotkom z³ych ludzi ucha nie dawaj powiadam. On czeka, a¿
lud twój do Niego przybêdzie. Tylko patrzeæ, jak znak od Niego nad Ramses ujrzymy.
A z faraonem inaczej gada³em. To lenie, prawi³em, po¿ytek w Eguapie z nich ¿aden,
dziwaki jakie, innego ni¿ wasza wielmo¿noæ pana maj¹, a choæ w niebie on, to nie
Aton przecie¿ jego imiê. Waszej wielmo¿noci te¿ co jakby troszeczkê nie lubi¹... po
k¹tach pyskuj¹, ¿e strach powtórzyæ, lepiej by ich ci¹gnê chytrze na pustyniê gdzie
wys³aæ, niech tam szczêcia szukaj¹.
Higgins, bracie mój, z ust¿e mi to wyj¹³! bardzo siê faraon ucieszy³.
Powoli, królu, nie nagle miarkujê jego wysokoæ. Za ³atwo by posz³o, na pusty-
ni pusto i g³odno, po³api¹ siê, wyjæ nie zechc¹, co przew¹chaæ gotowi, trzeba ich tro-
chê... hm... przydusiæ.
I przydusi³ faraon Hebrajów. Oj, nielekko im by³o w Eguapie, nielekko! Jeszcze
wiêcej cegie³ wyrabiaæ musieli, a nawet o zgrozo w ziemi siê grzebaæ, by zbo¿e uro-
s³o i chleb by³o z czego zrobiæ.
Tak wiêc prawiê Arkowi, ¿e trudno, faraon puciæ nie chce i ju¿, pan zatwardzi³ ser-
ce jego czy co, sprawa niejasna, trzeba by cudu chyba jakiego. Tu sobie JahWeha przy-
pomnia³em, ³¹cznoæ z nim nawi¹za³em ko³o pó³nocy, ostro¿nie, by szumu nie robiæ.
Ten wiele nie myla³, wê¿a picyn¹ odurzy³, ¿e sztywny siê niczym laska zrobi³ i rzecze:
Macie tu, Higgins, he, he, znak taki, ¿e fanfaron ten twój natychmiast zrobi, co mu
ka¿esz.
Faraon mrukn¹³em, wê¿a pod ³ó¿kiem chowaj¹c.
Nie m¹drujcie siê, Higgins s³yszê jeszcze. Czasu zosta³o niewiele.
Rankiem, gdy Arek siê zjawi³, wê¿a mu pokaza³em. Ta laska mówiê króla prze-
kona. Arek spojrza³ na mnie posêpnie, czuprynê sw¹ czarniaw¹ poczochra³, oczami
przewróci³ i jak nie westchnie:
61
Nie masz, nie masz nadziei dla ludu
mojego. Moses rozum postrada³, faraona
lask¹ po g³owie t³uc bêdzie.
Spójrz tylko, gdy zechcê, laskê w wê-
¿a przemieniê...
Có¿ z tego? posêpny by³ nadal mój
przyjaciel. Faraon dziesiêciu magów
z laskami zawezwie, dziesiêæ lasek wnet
mu w wê¿e zamieni¹.
Zastanowi³o mnie to, w koñcu nie sztu-
ka wê¿a upiæ, spojrza³em na swego
ogromny by³, t³usty, JahWeh byle czego
nie podniós³, bardziej pastora³ ni¿ laskê
przypomina³.
Nic to odrzek³em wiêc. Spróbuje-
my siê z królem.
A ¿e akurat w Eguapie rok nowy nasta-
wa³, hulanki wielkie siê odbywa³y, faraon
za w swawolach wszelkich srodze siê lu-
bowa³, to i okazja do cudu wymienita po-
wsta³a.
W sali najwiêkszej lud siê zebra³, fara-
on na swym fotelu usiad³, obok Isztar
miejsce zajê³a, ni¿ej za maszkaron ów Isi-
tija, która w rêce klasn¹wszy nagusów
orszak przed tron sprowadzi³a. A ka¿dy
z lask¹... Niedobrze jest, mylê. Mój pa-
stora³ im wszystkim nie poradzi...
Isztar co markotnie wokó³ spogl¹da³a
i choæ oczy jej zwyk³ym blaskiem p³onê³y,
to iskierek weso³ych wokó³ nie rozrzuca³y,
zachowuj¹c je widaæ na inne czasy.
W ogóle sposêpnia³a co dziwnie, za serce
co i rusz siê chwyta³a, listy jakie do przy-
jació³ rozsy³a³a. Co niedobrego siê dzia³o.
Furda, mylê, owe wê¿e, furda i JahWeh
z misj¹ moj¹, wa¿ne, by Isztar posêpna nie
by³a, by gadaæ chcia³a, choæby i z³oliwie...
Tak wiêc prawym okiem do Isztar
mrugn¹³em, ta umiechnê³a siê do mnie,
pier sw¹ wypi¹³em, laskê mocniej cisn¹-
³em i hardo w oczy papie faraonowi spoj-
rza³em.
Panie! Oto znak w d³oni trzymam,
któren od JahWeha dany, wnet o mocy
jego dwór ca³y przekona!
I jak nie cisnê laski pod fotel, gdzie fa-
raon siedzia³, jak nie wrzasnê, jak nog¹ nie
tupnê, by wê¿a obudziæ! Ten, gdy tylko
do przytomnoci wróci³, rozgl¹daæ siê po-
cz¹³, kogo by tu najpierw po³kn¹æ. G³odny
by³, picyna apetyt zaostrza. Laski w rê-
kach magów ¿adnych rozkazów nie czeka-
j¹c szalonymi zygzakami uciekaæ siê pu-
ci³y, gdzie która mia³a najbli¿ej. A mój za
nimi! Tylko mlasn¹³ i po faraonowych kij-
kach lad nawet na posadzce nie pozosta³.
Wzi¹³ mnie wiêc faraon na stronê, kap¹
szczelniej swe cz³onki opatuli³, rozejrza³
siê, czy kto nie s³ucha i rzecze:
62
Tych znaków wystarczy, wiêcej ich
skrybo nie czyñ, bo mi dwór ca³y wygu-
bisz, ale by nie by³o ¿em s³aby, kija mar-
nego siê przel¹k³em, to w ksiêgi wstawiæ
musisz plag z... dziesiêæ, którymi hebrajo-
wy JahWeh lud mój biedny niby to do-
wiadczy³. Wiesz, skrybo, dzi mogê wszy-
stko, lecz jutro... któ¿ wie, jak mnie os¹-
dz¹? A có¿ to za pa-
miêæ o s³abym farao-
nie? Doæ, ¿e kap³ani
dziwnie na mnie za
owego Atona ciêci,
Hebrajów wypuciæ za
darmo to zbyt du¿e ry-
zyko.
Na to ja po g³owie
siê drapiê, krokami
wielkimi
komnatê
przemierzam, dumam,
a¿
pod
czerepem
skwierczy, dziw ¿e dym
uszami siê nie puszcza.
Co by tu strasznego
wymyliæ, by potom-
noæ faraonowi miêkk¹
rêkê wybaczy³a?
Gdyby tak wodê w Nailu w krew
przemieniæ? pytam ostro¿nie.
Do kroæset! To dobre! wykrzyknie
mój w³adca. Ale Nail ma³o. Wszystkie
rzeki, kana³y i zalewy, wszystkie zbiorni-
ki, nawet woda w naczyniach glinianych
w krew ma siê przemieniæ! Tak napisaæ
musisz.
Lekka to przesada, mylê, starczy³oby
sam Nail krwi¹ wype³niæ, ale jak wszystko
to wszystko. I tak te¿ zapisane zosta³o.
Ledwom kropkê postawi³, ten znów:
A spuæ na ziemiê nasz¹ plagê ¿ab!
To straszniejsze jeszcze, ni¿ krew w Nailu
podpowiada mi dziwnie podniecony fa-
raon.
Mo¿e komarów? pytam niemia³o.
Nie! ¯aby byæ maj¹! z b³yskiem
w oku wrzanie. I ³aziæ po mnie, a po
s³ugach moich musz¹.
Po Isztar te¿? pytam przytomnie.
Na có¿ Isztar wspominaæ... zreflek-
towa³ siê leciwy
w³adca. Niech siê
po ksiêgach nie po-
niewiera.
S³usznie
przyzna³em. Na
Isztar ¿aby nie wle-
z¹. Ale za to komary
na Eguap zelê!
spróbowa³em targu.
Dobra przy-
bi³ pi¹tkê faraon.
Niech ju¿ ci bêd¹ te
komary.
I tak oto komary
zapisa³em do ksiêgi.
Potem muchy.
Dalej wygubi³em
wszystkie byd³o, co
za nie zginê³o z g³odu i pragnienia, wrzo-
dami pokry³em, co za uchowa³o siê na
polach gradem wyt³uk³em, potem nad
pobojowiskiem szarañczê dla pewnoci
przepuci³em, wreszcie s³oñcu kaza³em
zgasn¹æ, by kto szczêliwie pragnienia,
g³odu i chorób unikn¹³, ³eb sobie w ciem-
nociach eguapskich rozwali³. Taki by-
³em. Isztar w ksiêgi wstawiaæ nie kazano,
wiêc po ziemi eguapskiej do woli hasaæ
mog³em.
Faraon plagi obejrza³, tu co poprawi³,
tam doda³ i rzecze:
Wszystko, cholera, ma³o.
63
Sadysta by³ i tyle, powiadam wam. Albo tak siê tych swych potomnych ba³, ¿e go
z piramidy wyrzuc¹, co bli¿sze prawdy chyba, bo oto co umyli³:
Wygubcie mi tu, skrybo, jeszcze dla pewnoci wszystkich pierworodnych. To lud
mój przekona, ¿e bóg Hebrajów potraktowa³ mnie powa¿nie.
I wygubi³em mu pierworodnych, nawet wród byd³a i kur, choæ dziw, sk¹d siê wziê-
li, jako ¿e wczeniej ca³y Eguap parê razy w perzynê obróci³em, stratowa³em i przykle-
pa³em po wierzchu, ¿eby nic ¿ywego nie wystawa³o... Ale jak faraon prosi wygub, to
znaczy wygub i tyle. Paru pierworodnych, co plagom wczeniejszym szczêliwie uszli,
odnalaz³em i mieræ im szybk¹ zada³em.
Mylê, odetchnê sobie, a tu nie...
Faraon przeczyta³ wszystko od pocz¹tku, po g³owie siê swej pod³ugowatej podrapa³,
pomrucza³ ¿e ma³o, wszystko ma³o i poszed³ sobie, pow³ócz¹c ciê¿ko nogami.
Spróbujcie takiego zadowoliæ! Po dowiadczeniach podobnych sam szybko bym He-
brajów z Eguapu przegoni³, srodze jeszcze kijami popêdzi³, by ¿aden siê w jakiej cha-
³upie nie zawieruszy³, paru ocala³ych Eguapian na wszelki wypadek dorzuci³, a temu
MA£O! Co czyniæ?
Zamkn¹³em siê w swej komnacie, z nikim gadaæ nie chcia³em, wodê z winem poci¹-
ga³em, w sufit na ³o¿u le¿¹c patrza³em i nic. Ciemno siê zrobi³o. A¿ tu, s³yszê, krok jaki
niewieci siê przybli¿a, za chwilê Isztar uwezg³owia mego stanê³a, z góry na mnie popa-
truje i nic nie mówi.
Si¹d, Isztar, bo wstyd mi, gdy z góry patrzysz prawiê, a ta nic, stoi i patrzy.
Co zasz³o? pytam. Pan serce faraona rozmiêkczy³? Mo¿e Hebraje w Eguapie
chc¹ zostaæ?
Obieca³e... mówi wreszcie Isztar. Mia³e mnie zabraæ ze sob¹.
A gdzie¿ ja ciê, ksiê¿niczko, wlec bêdê! Tam trudy i znoje, dowiad... o ma³o siê
nie wygada³em. Docignie nas faraon, skórê wygarbuje, bo nie wypada mu Hebrajów
puszczaæ, a gdy ciebie jeszcze ze mn¹ zastanie?!
Pan twój nie dopuci, Mosesie ona na to.
Có¿ ty wiesz o JahWehu... westchn¹³em. Co wzdychaæ poczyna³em, gdy siê
tylko pojawia³a.
Choæ rad bym j¹ nawet zaraz na pustyniê wywieæ, o Unii naopowiadaæ, nic takiego
uczyniæ nie mog³em. Nic nie mog³em, przyjaciele. A znów na pustyniê iæ, 40 lat w te
i nazad z kup¹ Hebrajów siê w³óczyæ, maszyny dogl¹daæ i wszystko bez Isztar? W ciê¿-
kie termina popad³em, sami widzicie. Marnie z tob¹, Higgins, mylê, w ¿aden sposób
tego rozpl¹taæ nie mog¹c.
Isztar za, nakrycie z brzega odrzuciwszy, na ³o¿u mym przysiad³a i dalej oczyma
swymi mnie przewiercaæ.
Nic to, mylê, kapral Higgins na plewy nie pójdzie, rozumu resztek nie utraci. A ta
wstaje, daremnoæ zabiegów swych widz¹c, skraj ³o¿a ponownie równo nakrywa i stoi.
Staæ tak bêdê, a¿ na pustyniê wemiesz! prawi, stanowczoæ u niewiast rzadka
z g³osu jej bije. A ja milczê, spod oka popatrujê, mo¿e siê znudzi.
64
Na nic. Nogê jedn¹ w kolanie zgiê³a, z ty³u za stopê siê ucapi³a i dalej, jak marabut,
na jednej koñczynie siê kiwaæ... Drug¹ podniesie, upaæ gotowa, krzywdê sobie zrobiæ.
Nie mog³em przecie dopuciæ...
Isztar ma liczna mówiê to¿ wiaty odmienne nas kszta³towa³y, janie nasze
gdzie indziej wiadomoæ naby³y, eony wietlne nas dziel¹. Ty cywilizacja stara, ni-
czym grzyb kapciowaty, w trudach okrzep³a, lecz jam starsza jeszcze, technik¹ naszpi-
kowana, teoryjami nieposiê¿nymi dla umys³u twojego nape³niona, gdzie¿ ci ze mn¹ po
drodze?
Tak mówiê, choæ rad bym do piersi przycisn¹æ, g³ówkê kszta³tn¹ g³adziæ...
A ja i tak staæ bêdê, a¿ wemiesz odrzecze Isztar i tylko jedn¹ nogê na drug¹ za-
mienia. Technikê lubiê, choæ nie wiem co to takiego. I stara taka, jak mówisz, nie je-
stem.
To¿ widzisz sama jak jêzyk wspólny trudno nam odnaleæ, na falê wejæ jedn¹, mo-
dulacjê porównaæ, fazê zgodn¹ odszukaæ. Czym mówi³, ¿e stara?
Docinasz mi, Moses, z³oliwy niczym ropucha, wiem o czym prawisz, choæ racji
¿adnej dopatrzeæ siê w twym gadaniu nie mogê.
Wezmê ju¿, wezmê pêkam nagle, niby to po ciê¿kiej z sob¹ walce, z ³o¿a wstajê.
Tylko tê drug¹ nogê na posadzce postaw, bo ³acno upadniesz, ucapiæ nie zd¹¿ê.
Nie mo¿na by³o powa¿nie z Isztar rozmawiaæ. Przynajmniej nie zawsze.
Nie martw siê, wszystko bêdzie dobrze rzecze mi nagle, a we mnie jakby trzy ³a-
dunki z piorunnicy SYNAJA trafi³y. Leg³em na ³o¿u znowu.
Zwa¿cie, jak kunsztowne Natura w Isztar dzie³o wykona³a, piêkno z rozumem ³¹-
cz¹c. I to mo¿e mnie do niej przyci¹gnê³o jako ¿e przeciwieñstwa lgn¹ podobno do
siebie nadzwyczaj uparcie. Bo i ze mn¹ Natura podobn¹ sztukê uczyni³a, durnotê z po-
kracznoci¹ spajaj¹c. Ale doæ mo¿e o tym.
Tak sobie myla³em, na Isztar spogl¹daj¹c, a ona tymczasem ku cianie podesz³a,
tam kucnê³a i oznajmia, ¿e tak¹ w³anie byæ pragnie. Tak¹ ma³¹. Co spojrzê pod cianê,
to lekko mi jako, przyjemnie, katecholamin w mózgowiu przybywa, a co zastanawiaæ
siê pocznê, to ciê¿ko siê robi, mózgowie smutnieje, Eguap barwy traci. Patrzeæ pod
65
...a ja i tak staæ bêdê, a¿ wemiesz...
cianê le, bo mami i myleæ niedobrze
bo smuci. Tak to wiszê miêdzy owym sa-
crum pod cian¹ a profanum na ³o¿u, nie
wiedz¹c co te¿ czyniæ, nic wiêc nie czyniê.
Iæ z Hebrajami na pustyniê, maszynê te-
stowaæ niewa¿ne siê zdaje, cudaczne ja-
kie, powagi wyzbyte. A sk¹d zamieszanie
ca³e? St¹d, ¿e siê ma Isztar z ksiê¿niczki
w symfoniê zmieni³a, a modulacje takie
bardzo le na Higginsa wp³ywaj¹.
Tymczasem Symfonia Isztar spod cia-
ny wsta³a, ku ³o¿u memu, Higginsowemu
podesz³a, na brze¿ku, kapê odsun¹wszy,
siad³a, figê z misy wyjêt¹ w palcach
obróci³a, niby mnie j¹ pokazuj¹c...
Masz ochotê? spyta³a niewinnie.
Nie, to¿ nie z Unii Isztar, co figa zna-
czy, wiedzieæ nie mo¿e, durny Mosesie,
mózgowie twe ca³kiem zwoje wyg³adzi³o!
Bierz figê i zjadaj, a nie mlaskaj zanadto,
bo tu w Eguapie bacznie form przestrze-
gaj¹.
Wiesz, Isztar, kto to JahWeh? py-
tam, s³odki owoc prze³kn¹wszy.
Wiem, pan twój, co w niebie siedzi.
Tak, w³anie... On misjê mi zleci³...
nakaza³ empirii pewnej dokonaæ, test taki,
pojmujesz?
Nic a nic mieje siê Isztar. Potê¿-
ny pan, ów JahWeh? Wiêkszy od Amona?
Atonowi poradzi, co go ojciec nad Amona
stawia?
Potê¿ny i grony kombinujê, sko-
rom ju¿ zacz¹³, by zrozumia³a, Symfonia
jedna. Groniejszy ni¿ Amon i Aton ra-
zem wziêci. Wiêcej: nie ma ich dla niego.
Czciæ musisz wielce owego JahWe-
ha, skoro tak o nim mówisz.
O, szatany! Wiêc têdy myl jej bieg³a.
To cz³owiek, jak ja i... ty, Isztar.
Chcê, by wiedzia³a...
Bógcz³owiek? Nie pojmujê, Mose-
sie. Jak cz³owiek w³adc¹ na niebie byæ
mo¿e, od Amona i Atona wiêkszym?
Daleko wybiegasz, Isztar. Amon twój
i Aton to twory umys³ów waszych.
JahWeh to cz³owiek.
A ty synem jego?
Ee... JahWeha...? na chwilê mnie
zatka³o i gêbê rozdziawiwszy niemo sie-
dzia³em.
Tak sobie pomyla³am, bo dziwny.
Dziwny, Symfonio niezwyk³a, to
prawda, ale przy tobie zamrucza³o we
mnie.
JahWeh ojca nie mia³, ni matki. Klo-
nowany by³, dzieci mieæ nie mo¿e. To
trudne, poj¹æ nie zdo³asz.
I bóg twój dziwny, Mosesie. Nie bóg,
a cz³owiek, mówisz, z nieba w³adzê spra-
66
wuje, matki ni ojca nie mia³... Zadania ci stawia, niepojête to dziwy... Ty mi k³amiesz!
zawo³a nagle. miejesz siê ze mnie, Mosesie! Tak, inaczej byæ nie mo¿e! Dlaczego
to robisz?
¯eby to krotochwile mi w g³owie by³y, jak wczeniej, to i szczêcie wielkie Higgin-
sem by w³ada³o mylê.
Prawdê mówiê. Prawdê, której nikt tu poj¹æ nie jest w stanie. Wiesz, co to Unia?
Kraj, z którego przyby³e. Za Kaananem le¿y...
Dalej... ksiê¿niczko Eguapu. Dalej...
Dalej Babulon tylko.
Nie na Ziemi Unia, ksiê¿niczko.
Nie na Ziemi, mówisz? To gdzie?
Wysoko, wy¿ej ni¿ mylisz. Widzisz gwiazdy, które kap³ani wasi obserwuj¹?
Widzê mówi i bli¿ej mnie siada. Wieczorami d³ugo w niebo patrzê, wiate³ka
migotliwe na nim widzê, zdaj¹ siê mówiæ do mnie, banie jakie, niebanie, znaki da-
j¹. Podobno to dusze przodków naszych na Eguap patrz¹...
Unia dalej, ni¿ gwiazdy, które widzisz... markotno mi siê nagle zrobi³o, ¿e do do-
mu mam tak daleko. A ka¿de z tych wiate³ek innemu wiatu wieci. Inne pod nim
ziemie, do waszej podobne i ca³kiem odmienne. I koñca tym wiatom nie masz... O tym
kap³ani wasi nie wiedz¹ jeszcze. Tam, w gwiazdach, piêknie i strasznie, ksiê¿niczko, na
jednych ziemiach lepiej, na innych gorzej, ni¿ tu, w Eguapie. Wszêdzie inaczej, a naj-
piêkniej w Unii. Najpiêkniej, ksiê¿niczko, bo tam... wszystko mo¿na. Tam cz³ek wol-
ny, nawet taki dureñ jak Higgins co chce robi. Chcesz, ksiê¿niczko, znak ujrzeæ, ¿e
z gwiazd przybywam?
Straszno mi jako Isztar o ramiê me siê wspar³a, rêk¹ czo³a mego dotknê³a. Ty
chory, Mosesie, gor¹c z twarzy twojej bije, majaczysz...
Podejd wiêc do okna, ksiê¿niczko proszê, choæ rad bym j¹ d³u¿ej u boku przy-
trzymaæ. Wyjrzyj, a ostro¿nie, bo znak ci dam, który o prawdzie zawiadczy.
Isztar wsta³a, bacznie mi siê przypatruj¹c, czym zdrów, czy ¿artów z niej nie robiê,
lecz powaga musia³a siê na mym obliczu malowaæ, bo pos³usznie do okna podesz³a.
Gdy wzrok swój na niebo skierowa³a, szybkom sensory trzy na piersi, pod cha³atem
ukryte, w kolejnoci umówionej na krzy¿ musn¹³ i szepczê:
Tu Higgins, ser. Musisz przelecieæ nad Ramses, kieruj¹c siê ku Sukkot. Wykrêæ,
ser, jaki numer, bo wszyscy musz¹ zobaczyæ TWOJ¥ MOC, k³opoty mam z Hebraja-
mi. Aha, nad Sukkot siê zatrzymaj, zobaczê, co dalej.
No, Higgins, wiedzia³em, ¿e ci siê uda. Zaczynasz mi siê podobaæ s³yszê spod
cha³ata, urim i tumim krêcê, bo co chrobocze.
Æwiartk¹ mocy, ser. Szkoda miasta i Eguapian.
Cocie tak sflaczeli, Higgins? dobiega spod cha³ata. ¯al siê wam przyg³upów
nagle zrobi³o?
To ludzie, ser. Jak my.
Brednie. No dobra, lecê.
67
Grzmot olbrzymi siê rozleg³, gdy SYNAJ emitery uruchomi³, przywietln¹ z miejsca
osi¹gaj¹c. Grzmot ogromny przez Ramses siê przetoczy³, od krañca po kraniec miasta,
lud budz¹c, grzmot od piorunów stokroæ potê¿niejszy w dr¿enie mury pa³acu wprawi³.
Byle nie przesadzi³ mylê, wiedz¹c, ¿e dopiero siê rozpêdza.
Æwiartka mocy, ser pod cha³at rzucam.
Dobra, dobra, Higgins chichot siê stamt¹d rozlega. Ju¿ ja im poka¿ê!
Patrzê, a Isztar przy oknie stoi, ruszyæ siê nie mie, w niebo patrzy, oczu oderwaæ nie
mo¿e. A tam, na niebie, jasnoæ wielka rozb³ys³a, z nocy dzieñ czyni¹c, nigdy dot¹d
astrostatek transgalaktyczny nad Ziemi¹ nie przelecia³, zjawisk podobnych ludzie nie
widzieli. Jasnoæ za ros³a, choæ zdawa³o siê, ¿e janiej byæ ju¿ nie mo¿e, ros³a i potê¿-
nia³a z chwili na chwilê. S³oñce, gdyby wieci³o, marn¹ lampk¹ oliwn¹ przy jasnoci tej
by siê wyda³o, a ona ros³a i jania³a... Zwyczajna to rzecz dla was, przyjaciele, którzy
emitery w dzia³aniu co dzieñ nad Trzeci¹ ogl¹dacie, gdy astrostatki z przywietln¹
w Pustkê ulatuj¹. Zwa¿cie jednak, ¿e na Ziemi nic janiejszego od gwiazdy dziennej
dotychczas nie widziano...
Isztar od okna odesz³a, oczy zamkniête d³oñmi przes³ania.
Patrz, ksiê¿niczko, patrz! To Unia na twój rozkaz nad Eguapem moc sw¹ pokazu-
je! krzyczê, by g³os mój poprzez grzmot emiterów siê przedar³.
JahWeh emitery przygasi³, na s³upie ognia nad Ramses stan¹³, ob³ym cielskiem SY-
NAJA II zako³ysa³. Potê¿ny to by³ statek, kochani, lubiê te machiny ogl¹daæ, gdy ku
gwiazdom ruszaj¹, wdziêczne s¹ i lekkie w swej potêdze, zwrotne i zwinne, z gracj¹ ja-
k¹ rêce pewnej pilota siê poddaj¹, sami przyznacie, gdy im siê kiedy przyjrzycie.
68
ju¿ ja im poka¿ê...
A Isztar znów do okna podesz³a, zachwycona w niebo siê wpa-
truje, nic nie mówi, tylko patrzy, patrzy na cz¹stkê Unii mojej, na
twór rozumu ludzkiego, który eony wietlne z szybkoci¹ myli
przemierza. I wcale zachwytowi jej siê nie dziwi³em.
SYNAJ poko³ysa³ siê chwilê, dyszami kierunku prychn¹³, s³up
dymu ku niebu wyrzucaj¹c (co w dopalaczu szwankowaæ musia³o)
i nad Sukkot pomkn¹³, by tam, na ob³oku kondensacyjnym, ró¿owo
emisj¹ zabarwionym, niczym kwoka na jajach przysi¹æ.
To JahWeh, ksiê¿niczko, to korab z Unii, mój rydwan niebie-
ski, którym tu przyby³em. Pojmujesz? Patrz, Isztar, bo dla ciebiem
go sprowadzi³. Widzisz jaki piêkny?
Symfonia moja nic nie rzek³szy od okna siê odwróci³a, ku ³o¿u
memu podesz³a, przy nogach jego przycupnê³a, a oczy jej, pe³ne
wiat³a, pe³ne zadziwienia na kaprala Higginsa spojrza³y. I nic dalej
nie mówi, patrzy.
Zerwaæ siê wreszcie z ³o¿a chcia³em, koci mnie ju¿ wszystkie od
tego le¿enia rozbola³y, do piersi Isztar przycisn¹æ, po raz wtóry wie-
czora owego chêæ tak¹ mia³em, nic z tego nie wysz³o...
£adnie siad³, szelma mrukn¹³em tylko, na Isztar popatruj¹c.
Stery go s³uchaj¹, przyznaæ trzeba...
Tu do komnaty cieñ jaki wlecia³, do okna doskoczy³, w ob³ok
nad Sukkot popatrza³, potem do mnie, do ³o¿a przypad³, na kolana
run¹³ i rzecze:
Mosesie, panie nasz i w³adco, lud mój gotowy, gdzie ka¿esz
pójdziemy i nu¿ g³ow¹ o posadzkê waliæ, jêki jakie z siebie wydo-
bywaæ.
A, to ty, Aaronie powiadam. Wstañ, brodê przyg³ad, bacz
by ksiê¿niczki nie przerazi³ swymi gwa³townymi ruchy. Doæ siê
ju¿ cudów napatrzy³a. Wstañ, mówiê, otrzep cha³at, ludzi zbierz i ku
Sukkot za ob³okiem ruszajcie, tam do was i ja do³¹czê. A wecie ze
sob¹ byd³o i dobytek, bo droga daleka nas czeka. Wyniecie te¿ cia-
sta z Eguapu, placków napieczcie, bacz¹c by nie skwania³y. Wielu
was bêdzie?
Oko³o szeciuset tysiêcy mê¿ów pieszych, nie licz¹c bab i dzie-
ciarni, Mosesie odpowiada ten ca³kiem przytomnie.
Sam widzisz, ¿ywnoæ wzi¹æ trzeba, póki w Eguapie zamiesza-
nie i chaos. A gdyby kto odejæ wam wzbrania³, nie wiem z jakiego
powodu, ale gdyby, to zwróæcie siê do mnie. Wiecie, Aaron, co mam
na myli. Gdyby kto tam ³bem eguapskim krêci³, s¹dz¹c ¿e jeste-
cie mu do czego potrzebni, to do mnie z nim, a ja ju¿ panu memu
69
Aaron
powiem co trzeba. No, id¿e teraz Arek, a spraw siê do-
brze.
Tum go po plecach ku pokrzepieniu poklepa³, a¿ po-
szed³ nareszcie.
A ja, Mosesie? Isztar pyta, niemia³o jako, cicho.
Ka¿dy by siê przestraszy³ czarodzieja Higginsa, nie dziw-
cie siê jej.
Wci¹¿ jeszcze chcesz iæ ze mn¹? pytam, z nadzie-
j¹ w twarz jej patrz¹c. Pars pro toto. Jam tylko durny ka-
pral, wszystkiego sam nie wiem, choæ szukam i szukaæ
bêdê, bo po to pytania istniej¹, by odpowiedzi szukaæ.
Jam cz³owiek, jak i ty, ksiê¿niczko.
Chcê iæ powtórzy³a z moc¹. Nawet do Unii two-
jej. Piêknie tam byæ musi. Choæ... trochê g³ono.
Jest piêknie, ksiê¿niczko. Zobaczysz. Gdzie musi
byæ piêknie.
Taaak... sami wiecie, jak jest w Unii, co was bêdê cza-
rowa³, ale to nie by³ dobry moment, by prawdê o tym naj-
piêkniejszym ze wiatów og³aszaæ.
70
a w Unii jest, jak jest...
A któ¿ to znowu ten HaNocri?! Ile to ju¿ imion mi nadano, ile ich jeszcze otrzy-
mam, zanim siê szczêliwie z tych tarapatów wykaraskam...
No có¿... zacz¹³em grzecznie. Silny faktycznie nie jestem.
Wiesz, ¿e s³abi ludzie najwiêcej z³a czyni¹? Daleko wiêcej, ni¿ silni?
Nic nie wiem, procuratorze. Prócz tego, ¿e niezwykle gor¹cy mamy dzi dzieñ.
W koñcu to nissan, Joszuo. U nas zreszt¹ zawsze gor¹co i sucho. Przeklêta ziemia
judzka, nie wiem, na có¿ Romie wiekuistej potrzebna... ale skoro ju¿ siê tu wlaz³o...
wstyd by³oby odpuciæ. Do rzeczy jednak. Skargi mnie na ciebie dosz³y, podobno ludzi
buntujesz.
Jeli nawet, to przeciw nim samym. Chcê ich nieco, jak to nazywasz... os³abiæ.
To i w naszym, Romy wiekuistej, interesie by by³o... Krestosie z miasta Gamala.
Nawet nie wiem, gdzie to jest, procuratorze...
Mów mi Pi³at, gdy nikt nie s³yszy.
Nawet nie wiem, gdzie ta Gamala, Pi³acie. Musia³o tu zajæ jakie kosmiczne nie-
porozumienie. Przyby³em z Federacji, eskortowany przez Nebo. Owszem, opowia-
dam ludowi tutejszemu ró¿ne historie, mniej i bardziej ucieszne, w koñcu nie zawsze
ma siê natchnienie, ale jak bunt mia³by z tego wynikn¹æ? Prawda, mia³em pewn¹ misjê
do wykonania, ale ju¿ j¹ odwo³ano, jak to zwykle w Federacji, nie widzê wiêc powodu,
by wam dalej g³owê zawracaæ.
Ju¿ siê sta³o, HaNocri. Ju¿ namiesza³e, Judejczycy to lud niezwykle pobudliwy,
straszliwie ciê znienawidzili za twe nauki. Sk¹d ci do g³owy przysz³o, ¿e wszyscy MU-
SZ¥ siê kochaæ? Na sam¹ myl odczuwam md³oci i g³owa mnie boli...
71
Jeste s³abym cz³owiekiem, HaNocri zacz¹³ pro-
curator Judei, gdy mnie przywiedziono przed jego obli-
cze.
Ziemia:
Mistrz
i Ma³gorzata
Tu Pi³at, procurator, szczelniej owin¹³ siê szat¹, a jej czerwone podbicie zalni³o
w s³oñcu, którego pal¹ce promienie znalaz³y sobie drogê do pa³acu.
Poza tym, mo¿e o tym nie wiesz, ale cech rybaków ¿¹da ujawnienia tajemnicy ob-
fitych po³owów, cyrulicy i ducho³apy chc¹ poznaæ sposób odpêdzania chorób, a g³odni
chêtnie us³yszeliby zaklêcie mno¿¹ce chleb i ryby. ¯e nie wspomnê o pijakach, wiesz
to wino w Ghanie...
To by³o w Kanie, mój panie. Mia³em liofilizowane wino, w proszku... z ¿elaznej ra-
cji ¿ywnociowej.
Ty sobie ze mnie nie ¿artuj, mesjaszu. Jak widzisz, wiem wszystko o twoich wy-
czynach i wcale mi siê to nie podoba, co wyrabiasz na ziemi, któr¹ z ³aski wiekuistej Ro-
my mam pod opiek¹. Wiesz, ¿e Sanhedryn ¿¹da twej g³owy, nieszczêniku?
Sam Hedryn? Pierwsze s³yszê... Któ¿ to taki?
To organ czuwaj¹cy nad bezpieczeñstwem Judei i jej praw. Nie lekcewa¿ tej orga-
nizacji. Wprawdzie jako procurator mogê tu wszystko, w koñcu to tylko nasza kolonia,
jednak zadrzeæ z Sanhedrynem nie bardzo siê Romie op³aca. Stworzylimy tu pewien
system, który siê sprawdza. By zachowaæ pokój na tych ziemiach pobudowalimy wodo-
ci¹gi, bite drogi, szlaki podró¿ne sta³y siê bezpieczne, wprowadzilimy te¿ kilka nie-
zbêdnych praw, by rozkwita³ handel i us³ugi. Hodujemy oliwki, t³oczymy oliwê, wyra-
biamy wino i pieczemy przane placki. Jestemy wa¿nym punktem na aprowizacyjnej
mapie cesarstwa. Wszystko dzia³a w miarê sprawnie, nie chcemy wiêc ¿adnego zamie-
72
Pretorium,Fort Antonia
szania, Joszuo z Gamala... a propos, sk¹d pochodzi³ twój ojciec? Nie by³ czasem Aramej-
czykiem? Dziwnie jasn¹ masz karnacjê...
Po prostu nie znoszê waszego s³oñca. A ojciec mój nie z tego jest wiata, d³ugo by
t³umaczyæ...
NASZEGO s³oñca, TEGO wiata? Co ty pleciesz?
Pos³uchaj, procuratorze. Istnieje wiele wiatów i ka¿dy jakie ¿ycie zawiera. ¯ycia
te o sobie nic nie wiedz¹, bo dzieli je odleg³oæ i czas. Przy czym czas w odleg³oæ prze-
chodzi, a odleg³oæ w czas pojêcia te wzglêdne s¹, wie to ka¿de dziecko w Federacji.
Podró¿uj¹c po Wszechwiecie nie tylko odleg³oæ pokonujesz, ale i z czasem siê mie-
rzysz, co nieuniknione. Pewne sztuczki techniczne pozwalaj¹ owych podró¿y dokonaæ,
jednak niewielu z tej mo¿liwoci korzysta, bo i po co... U was te¿ nie wszyscy Romê
opuszczaj¹, by Judeê zobaczyæ. Mêcz¹ce to i najczêciej niepotrzebne.
Tu chêtnie racjê ci przyznam, HaNocri... Gdyby jednak Romê zobaczy³...
A gdyby ty, procuratorze, wpad³ kiedy do Federacji...
Tak, podró¿owaæ, to jedyne, co ma sens w tym ¿yciu, mój drogi Joszuo.
Mów mi po prostu Mistrzu, mój drogi Pi³acie. Jeszcze chwila, a zupe³nie zagubiê
siê w swych imionach.
Jeste bezczelnym ³otrem, ale mimo wszystko ciê lubiê. Rzadko mo¿na sobie po-
gadaæ w tych stronach z kim inteligentnym, na poziomie, w wiecie obytym.
Te¿ jestem zaskoczony... ró¿ne rzeczy opowiadali o tobie, Pi³acie. A okaza³o siê, ¿e
masz klasê. Trudno tu na Ziemi o kogo z klas¹, procuratorze Judei.
Wiesz, mistrzu, po prostu pochodzê z Rzymu. By³e kiedy na Forum?
Jeszcze nie.
Koniecznie musisz zobaczyæ Forum, zanim je zburz¹ barbarzyñcy. Bo tak to siê
musi skoñczyæ.
Sk¹d o tym wiesz, procuratorze?
Có¿, pojawi³e siê, mesjaszu, a wiêc koniec Romy bliski. Dobro, które nieopatrz-
nie zacz¹³e rozsiewaæ, rozsadzi nasz piêkny wiat. Tak jest napisane w ksiêgach.
Mo¿e nie wszystko jeszcze stracone, procuratorze. W³aciwie moja misja zosta³a
odwo³ana, wrócê na Nebo i odlecê w pokoju...
To nie takie proste, mistrzu. Rozmawia³em wczoraj z Ma³gorzat¹. Powiedzia³a, ¿e
nie puszcz¹ ci tego p³azem.
Kto, czego, co ty bre... , co te¿ powiadasz, procuratorze?
Sanhedryn to ma³e piwo, mistrzu. Lud Judei pragnie twojej mierci. Co tam mu-
si siê, wed³ug nich, wype³niæ, to ludzie pe³ni przes¹dów, jak to na prowincji. Ma³gorza-
ta twierdzi, ¿e nic na to nie poradzimy. Zreszt¹... sama ci to powie.
73
Tu procurator Judei, Poncjusz Pi³at,
klasn¹³ w d³onie: Poprocie do mnie pani¹ Ma³gorzatê,
a duchem!
74
Polubi³em ciê, mistrzu, ale w¹tpiê, czy cokolwiek da siê zrobiæ. Powo³ano mnie na
to stanowisko, bym czuwa³ nad pokojem w Judei. Jak móg³bym zapewniæ ten pokój,
sprzeciwiaj¹c siê Judejczykom? procurator wygl¹da³ na szczerze zmartwionego, zanu-
rzy³ rêce w misie z wod¹, obmy³ je, nastêpnie wytar³ do sucha w podbit¹ czerwieni¹ to-
gê. Krew twoja na nich i na syny ich spadnie, co nie bardzo mnie pociesza. Ale nie roz-
paczajmy, mamy jeszcze trochê czasu. Lubisz czeskie filmy?
Nie wiem... co to takiego trudno mi by³o zebraæ myli, trochê mnie ta krew za-
niepokoi³a, zawsze niepokoi³o mnie przelewanie krwi niewinnej, jednak zwykle nie
by³a to moja krew, do licha...
Och, nie udawaj. Widzia³em niedawno Samotnych. Mocna rzecz. Wiesz, ci bar-
barzyñcy z pó³nocy s¹ niesamowici nie sadz¹ siê, nie udaj¹ nas, Rzymian, nie wstydz¹
siê swej nacji. To najlepsza tradycja kinematografii europejskiej, mistrzu, musisz kie-
dy zobaczyæ.
Tu procurator Judei przeszed³ zamaszystymi krokami od swego siedziska do ciany,
tam odwróci³ siê gwa³townie i rzecze:
Tak sobie mylê, ¿e mo¿e da³oby siê...
Uratowaæ m¹ g³owê? spojrza³em nañ z nadziej¹.
Nie, to nie wchodzi w rachubê, mistrzu. Myla³em o ma³ym, tajemnym seansiku,
dla naszej trójki, co ty na to? Wprawdzie mamy tylko w³oskie filmy, ale zawsze to lep-
sze, ni¿ te banialuki zza wielkiej wody, gdzie podobno znajduje siê koniec wiata, ró¿-
ne potwory, nawet nie wiesz, co ci Grecy powymylali. Za S³upami Herculesa rozci¹gaæ
siê ma jakowa Atlantyda, gdzie p³odz¹ niesamowite kicze, choæ, przyznaæ trzeba,
pierwszorzêdnie opanowali rzemios³o. Ale nie sprowadzam ich produkcji, szkoda mi na
to czasu. No, chocia¿ taki Woody Allen... wiesz, jak odnajdujê m¹dre kobiety? One wo-
l¹ Woody Allena od Hugh Granta... Tak, to wietny test.
Mê¿czyzn on nie dotyczy? wtr¹ci³em niemia³o.
A na co mi m¹drzy mê¿czyni?! Procuratorowi wystarcz¹ dobrzy ¿o³nierze. Czasem
pozwalam im poogl¹daæ Schwarzeneggera, bo Rutger Hauer to dla nich zbyt subtelne...
A za karê... tu procurator trz¹æ siê pocz¹³ ze miechu za karê, zamiast do paki, wsa-
dzam ich na seans Zanussiego. O! okrutnym jestem dowódc¹, przyznasz, mistrzu. To
najwiêkszy nudziarz wród barbarzyñców i dziwnie w ciebie zapatrzony. Ciekawe, sk¹d
ten pomys³, ¿e dobro, piêkno i prawda w tobie, mistrzu, najdoskonalsze znalaz³y uciele-
nienie. Chyba siê nie znacie?
Nie znamy siê, zarêczam ci, procuratorze, ale jeli dasz mi dojæ do s³owa, to wyra-
¿ê nadziejê, ¿e nikt nigdy nie nakrêci Ostatniego kuszenia, choæ nie mia³bym nic
przeciw ¯ywotowi Bryana...
Ach! Monty Pyton? wietnie nas, Rzymian, sportretowali! Piramidalne, kona³em
ze miechu. Jak to sz³o...? Chodmy lepiej na kamienowanie... ha, ha, ha, he, he.
A propos: co wolisz krzy¿ czy kamienowanie?
Nim zd¹¿y³em wyraziæ sw¹ opiniê w tej kwestii, pojawi³ siê przed procuratorem uro-
dziwy, jasnobrody m³odzieniec. W grzebieniu he³mu mia³ orle pióra, na jego piersi po-
³yskiwa³y z³ote pyski lwów, pochwa jego
miecza okuta by³a z³otymi blaszkami...
zreszt¹ w¹tpiê, czy tak naprawdê obcho-
dzi was jego strój by³ to legat, dowódca
legionu.
Miriam... Miriam Magdalen?! wy-
duka³em na jej widok.
W samej rzeczy. Drogi Ponczu zna
mnie pod prawdziwym imieniem, Miriam
to mój pseudonim operacyjny i imiê, pod
którym dostanê siê do ksi¹g. Chcesz, czy
nie chcesz, mesjaszu, w ksiêgach wszyst-
ko zawsze wygl¹da trochê inaczej, a wiêc
lepiej nie figurowaæ tam pod prawdziwym
imieniem.
Drogi Poncjusz, Ma³gorzato, jeli ³a-
ska. Mamy niewielki problem z tym pa-
nem, który w swej skromnoci kaza³ zwaæ
siê mistrzem zachichota³ procurator.
A ty, mistrzu, si¹d przy pani Ma³gorzacie,
nie bój siê, to nic, ¿e jest m¹drzejsza od
nas obu. Na Wenus mieszkaj¹ bardzo m¹-
dre i b³yskotliwe kobiety o ciêtym jêzyku.
Nie to, co na Marsie...
Wprawdzie nie chwyci³em twego
dowcipu, hegemonie, lecz z najwiêksz¹
przyjemnoci¹ zajmê miejsce obok pani
Ma³gorzaty owiadczy³em. O ile nam
wszystkim wiadomo, ani Mars, ani tym
bardziej Wenus, nie grzesz¹ ¿yciem w ¿ad-
nej postaci.
Procurator czyni delikatny przytyk
do pewnej wypowiedzi, któr¹ zamknê³am
mu kiedy gêbê, gdy gada³ g³upstwa wy-
jani³a mi Ma³gorzata uprzejmie. Jeli
za chodzi o ksiêgi, nie wiem, czy uda mi
siê unikn¹æ poniewierania siê po nich pod
prawdziwym imieniem, ale pozwólcie, ¿e
poprawiê sobie szk³o kontaktowe, bo co
mi siê wydaje, ¿e straci³e sw¹ dotychcza-
sow¹ ostroæ, Jêdras...
Nazywaj go mistrzem, pani, nale-
gam... umiechn¹³ siê procurator.
Tego w³anie chcia³abym unikn¹æ,
ze wzglêdu na ksiêgê, której zapewne
obaj nie znacie. Nie zosta³a bowiem je-
szcze napisana i mam nadziejê, ¿e nie zo-
stanie. Trochê to zale¿y ode mnie, a tro-
chê od tego tu... mesjasza.
A wiêc dochodzimy do sedna ucie-
szy³ siê Pi³at. Jestem zmuszony zg³adziæ
obecnego tu Joszuê, zwanego mesjaszem.
I có¿ z tego, Ponczusiu? zdziwi³a siê
Ma³gorzata. Sam siê o to prosi³.
Poncjuszu, nalegam, pani... jeszcze
kto us³yszy, albo nie dajcie bogowie
Pentagonu! znajdzie siê w ksiêgach.
Mistrz bardzo by nie chcia³ gin¹æ z tak
b³ahego powodu, jak zbawienie wiata
wyjani³ procurator. Mistrz zupe³nie nie
rozumie, co to jest zbawienie i dlaczego
wymaga krwi. Taki, widzisz, bo¿y prosta-
czek z mistrza.
T³umaczy³am mu, jak dziecku w³a-
nie, ¿e dobro budzi agresjê. ¯e ludzi mdli
na widok dobra, prawdy i piêkna. ¯e trzê-
sie ich gor¹czka na widok ci¹g³ego obca³o-
wywania stóp, wyznawania win, przeba-
czania, umiechów, poca³unków i ca³ego
tego zak³amanego sztafa¿u, pod którym
cz³owiek ukrywa sw¹ prawdziw¹ drapie¿-
n¹ naturê.
A przecie¿ uratowa³a dwa chore go-
³¹bki... wtr¹ci³em niemia³o.
75
Pani Ma³gorzata, hegemonie
oznajmi³ i wpuci³ do komnaty nie-
wiastê o szarych oczach z tym opisa-
nym ju¿ przeze mnie wielokrotnie
niezwykle ostrym spojrzeniem.
Sk¹d o tym wiesz? Ma³gorzata odwróci³a siê do mnie gwa³townie i przez chwilê
jej oczy patrza³y prosto w moje. By³a to piêkna i mi³a chwila.
Do dzi nie jestem pewien, co wtedy dojrza³em w tych oczach. Dobro, prawdê,
piêkno? A mo¿e lêk... W ka¿dym razie nie by³o tam zwyk³ej przenikliwoci, by³a raczej
s³aboæ i bezradnoæ. Zaniepokoi³o mnie to, bowiem dostrze¿enie cudzej s³aboci li-
kwiduje tê ostatni¹ barierê, a nie ka¿dy sobie tego ¿yczy. Nigdy nie uwiadamiajcie ni-
komu, ¿e przejrzelicie go na wylot. Najczêciej zreszt¹ tak wam siê tylko wydaje...
Po prostu wiem o tym, Ma³gosiu.
No dobra, Jêdras. Wcale nie by³y chore, tylko m³ode nie umia³y jeszcze lataæ. Po
prostu siê pomyli³am. Ma³gorzata szybko zapobieg³a próbie ucieczki do krainy ³agod-
noci. Jest z tob¹ gorzej, ni¿ myla³am. Ale trudno siê dziwiæ, w koñcu masz powód do
stresu. I zapewniam ciê, ¿e twoja sytuacja wcale nie jest weso³a. Choæ... chyba wiem,
jak uratowaæ twoje niewiele warte ¿ycie...
Lucylla Nebo jest uzbrojona... podsun¹³em niemia³o.
Nie pozwolimy na ¿adn¹ demonstracjê si³y w Judei rzuci³ ostro procurator Po-
ncjusz. Wszystko ma wygl¹daæ naturalnie, o ile to jeszcze mo¿liwe, przy ca³ym tym
ureligijnieniu i zmistyfikowaniu, jakim uleg³a judejska ludnoæ.
Niewiele poradzi³by na protonowe dzia³a Lucylli Nebo, Ponczusiu. Ale myla-
³am o innym wybiegu. Czy to prawda, ¿e masz prawo u³askawiæ jednego ze skazanych?
spyta³a Ma³gorzata.
Mistrz odpada. Masy tego nie kupi¹. Chc¹ tego tu mistrza jako ofiary. Muszê u³a-
skawiæ Barnabê Bar Rawana.
Musisz u³askawiæ jednego z czterech ³otrów, Ponczusiu. Nasza w tym g³owa, by
uratowaæ mesjasza. Jeli wydamy ich ¿o³nierzom, ci spuszcz¹ ca³ej czwórce takie manto,
¿e nikt ju¿ nie bêdzie w stanie rozpoznaæ naszego przyjaciela. Lepiej oberwaæ batem,
76
rózg¹ i kamieniem, ni¿ udusiæ siê
na tej waszej rozkosznej odmia-
nie szubienicy, prawda?
A co potem, droga Ma³go-
rzato? zaciekawi³ siê Pi³at. Co
bêdzie, jeli kto pozna mesja-
sza, za³ó¿my, w trzy dni po egze-
kucji?
Zwalimy wszystko na jego
bosk¹ naturê umiechnê³a siê
Ma³gorzata, a jej oczy znów spoj-
rza³y na mnie ze zwyk³¹ ostro-
ci¹, choæ teraz i z odrobin¹ cie-
p³a, jak chcia³em wierzyæ...
Wspania³y pomys³! ucie-
szy³ siê Poncjusz Pi³at, procura-
tor Judei i pocz¹³ przechadzaæ siê
wielkimi krokami po posadzce
komnaty, a podbita czerwieni¹
szata furcza³a wokó³ jego nóg
tkwi¹cych w zasznurowanych
sanda³ach na podwójnej pode-
szwie. Po tym wszystkim wylê
was oboje najbli¿sz¹ galer¹ do
Rzymu, Aten, a mo¿e i do Ibe-
rii... niech mnie kosztuje! Musi
77
siê tu trochê uspokoiæ. A wy zobaczycie kawa³
naszego wiata, kochani. Gdybym mia³ wiêcej
czasu, sam bym z wami pojecha³.
Wyl¹dujemy w Helladzie. A ja, ju¿ jako Pa-
we³, nauczaæ tam bêdê, ¿e Dobro, Prawda
i Piêkno...
I co z takim zrobiæ? spojrza³a na mnie
Ma³gorzata i umiechnê³a siê. S³owo honoru!
Có¿ rzeczesz? mruczê wiêc roztargniony.
Zaciekawiæ mnie sw¹ osob¹ chcia³e wyk³ada mi wiêc rzecz dok³adniej.
Umylnie tu, s¹dzisz, z gwiazd przylecia³em, by ciê zaciekawiæ? dziwiê siê. To¿
parseki nas dziel¹, do Unii nigdy nie trafisz. Po có¿ wiêc bym to robi³?
No, ¿eby... nie wiem... zacisnê³a usta i trudno odgadn¹æ by³o: martwi siê, ¿e za-
ciekawiæ nie chcia³em, czy cieszy, czy mo¿e ma za nic... Ale powoli witaæ mi poczê³o,
w czym rzecz ca³a.
Cieszê siê tob¹ prawiê, g³owi¹c siê, jak sprawê wy³o¿yæ. Ja tob¹. Relacja w jed-
n¹ stronê biegnie. Gdy kto w Unii cieszy siê kim, to radoæ pragnie mu przynieæ, ni-
czego nie oczekuj¹c. Nie o sobie myli, choæ prawda, sam radosæ czuje... To trudno
wam poj¹æ tu, w Eguapie, gdzie ch³op, jak mówisz, niewiastê... podrywa. Bez ciebie,
ksiê¿niczko, robi³bym to samo, Hebrajów bym wiód³, bez tej radoci przecie¿.
Krêcisz, Mosesie g³ow¹ Isztar obraca. Wstyd ci siê przyznaæ i tyle.
To wstyd u was podrywaæ?! Czemu wiêc rzecz tê mi przypisujesz? Czym zas³u¿y-
³em...
Tu mówiæ mi siê odechcia³o. Krotochwile opuci³y m¹ g³owê, osio³, na którym je-
cha³em, nadmiernie ko³ysa³, skupiæ siê nie mog³em. Có¿ wiêc podrywaæ tu znaczy? Ba-
78
Ziemia:
Moses.
Eksperyment
Przyznaj siê Mosesie, ty tego cudu dokona³, by mnie
poderwaæ? spyta³a mnie Isztar, gdymy na czele rzesz
Hebrajowych z Sukkot ruszali. Minê³o czasu sporo, nim
poj¹³em, o czym mówi. Wiedzia³em ju¿, ¿e zwyczaj taki na
Ziemi istnieje, by ch³op babê porywa³, lecz podrywanie...
Nigdy czego takiego nie próbowa³em, bom i nie wiedzia³
jak. Uczucia w nikim nie stworzysz, o tym wie w Unii ka¿-
de dziecko. A ta pyta, czy ja...
wiæ siê cz³owiekiem, pró¿noæ sw¹ zaspokajaæ? Wola³bym sobie ten durny Higginsowy
³eb odr¹baæ i bestiom w Nailu na po¿arcie rzuciæ, ni¿ ciebie, Isztar, zasmuciæ.
Ty wiecisz, ksiê¿niczko, niczym znak pelengacyjny na mej trajektorii. Dziêki to-
bie wszystko to opisujê, bo chcê ciê niemierteln¹ uczyniæ.
Który to znak z kolei? pyta znowu zaczepnie, rzeczowo.
Nie pierwszy, ksiê¿niczko, za póno ciê Higgins ujrza³, by pierwszym znakiem siê
sta³a dla niego. Zbyt d³ug¹ ju¿ drogê przeby³. To prawda...
Nie chcê byæ KOLEJNYM znakiem dla ciebie.
Nie chcesz, a jeste. Có¿ na to poradziæ? Ka¿dy znak jest pierwszy i ka¿dy potrzeb-
ny, bo to wzglêdnoæ wszystko, bo bez znaków pilot po Pustce b³¹dzi, celu nie dosiêga.
A gdzie¿ cel twój, Mosesie? pyta chytrze ma Symfonia.
Nie wiem, ksiê¿niczko. Choæ ka¿dy znak drogê do celu wskazuje, nie wiadomo,
który z nich ostatni krêcê, bo tak naprawdê sam wiem niewiele, w³aciwie coraz
mniej, jeszcze trochê, a w ogóle pisaæ przestanê...
Nie ka¿dy znak, ksiê¿niczko, astrostatkowi którym lecisz przeznaczony. Trafiasz
na ró¿ne, lecz niektóre tylko cel twój pokazuj¹. Niewprawny pilot czêsto b³¹dzi wród
znaków, czêsto drogê myli. To sztuka wielka w³aciwy znak odnaleæ. Choæ za ka¿dym
razem pewnoæ wielka cz³ekiem w³ada, ¿e znak w³aciwy dostrzeg³. Tak, to dziwne
wszystko. Sam tego dobrze nie pojmujê...
I ja, mówisz, znakiem jestem dla ciebie? Ciemna by³am, Mosesie...
Oj, ciemna, ciemna! zakrzyczy co we mnie, zadziwi siê, zaskowyczy radonie...
Ca³a czarna, jak Pustka, po której ¿eglujê. Mo¿e dlatego tak trudno ciê by³o odnaleæ?
I patrz, jak zmieni³a kaprala Higginsa, jak myleæ pocz¹³ sprawnie, jêzyk wyprosto-
wa³... Mo¿e ty znakiem w³aciwym wreszcie? Có¿ jest w tobie takiego, ¿e tak m¹ wyo-
braniê sycisz...
Ale ty m¹dry jeste, Mosesie doda³a po chwili Isztar.
Widzisz, ksiê¿niczko, mi³o mi s³ów takich s³uchaæ, choæ to nieprawda, co rzeczesz,
bo g³upi kapral Higgins jak przepalony procesor. Czy i ty mnie w tej chwili PODRY-
WASZ? Czy fakt tylko stwierdzasz, w twym mniemaniu, prawdziwy?
Tak mylê...
Widzisz wiêc. Gdy Higgins prawi, e piêkna i m¹dra, nie podrywa ciê przecie,
lecz tak myli. Gdy mówi, ¿e znakiem dla niego, fakt tylko stwierdza. Rozumu wiel-
kiego, by to poj¹æ, zaiste nie trzeba, a ty go masz, ksiê¿niczko, wiêc u¿ywaj. Intencji
wszetecznych w moich s³owach nie ma, bo za powa¿ne to sprawy, by jako instrumen-
tum s³ów swych u¿ywaæ. A poza tym... czy podrywa siê kogo, przed kim wola³oby siê
uciec, tyle ¿e si³ nie starcza? Ciep³o mi siê robi gdzie w jani, gdy o tobie mylê.
Umiesz to nazwaæ?
Nie umiem, Mosesie.
Bo tego nazywaæ nie trzeba. To sobie jest i niech bêdzie, gdzie jest. Taka jest na-
sza, zawiatowa filozofia.
79
Tu, nad brzegiem morza przyszed³ czas bym sam przed sob¹
z prawd swoich zda³ sprawê, bym skoñczy³ z Higginsem g³upim i nie-
do³ê¿nym, który rolê swoj¹ odegra³. Czas przyszed³, bym inkarnacji
dokona³ w osobê, której na Ziemi d³ugo nie zapomn¹. O, tak, nie za-
pomn¹, choæ zapomn¹ bogów i boginie, zapomn¹ wodzów i królów,
zapomn¹ wszystko, bo wszystko zapomnieæ mo¿na, jak¿eby móg³ ist-
nieæ cz³owiek, gdyby nie zapomina³... Ale mnie, Mosesa z Unii nie
zapomn¹. I wiedzia³em ju¿, jak to bêdzie, bom tu, wród tych pia-
sków uwiadomi³ sobie wielkoæ istnienia, wielkoæ ¿ycia, wielkoæ
uczucia wreszcie, które od wieków na Ziemi w ludziach siê pojawia.
Tak, moi drodzy. Na brzegu owym uwiadomi³em sobie na
Isztar w morze wpatrzon¹ bezpiecznie z ty³u spogl¹daj¹c co cz³o-
wieka do czynu popycha, choæby czynem tym tylko skrobanie po pa-
pirusach by³o, co porywa go i unosi, co pozwala wyrwaæ siê ku gwia-
zdom i obcym wiatom, co myl wyzwala z okowów rutyny, szablo-
nów i schematów, co ka¿e wyzwania samemu bogu kim by nie by³
pod nogi rzucaæ, wrzeszcz¹c: patrz, panie, to ja po tw¹ w³adzê siê-
gam, to ja, cz³owiek, któremu podobno równy i któremu podobny...
80
Interludium
(triste)
Dotarlimy tak nad brzeg morza, gdzie stan¹w-
szy, odpoczynek zarz¹dzi³em. Arek dwoi³ siê i troi³,
lud swój pociesza³, banie o krajach, ku którym
zmierzalimy, prawi³... Isztar na piasku przysiad³a
i w dziwnie g³adk¹ taflê wody siê zapatrzy³a. A fale
leniwie brzeg g³adzi³y, pian¹ bur¹ go pokrywaj¹c,
morze szumia³o i pomlaskiwa³o z cicha, ³agodne, ni
to wzywaj¹c, ni ostrzegaj¹c przed czym. Ostrze¿eñ
tak cichych nikt przecie¿ nie s³ucha... Czasem ptak
jaki przelecia³, woñ wiatów odleg³ych na skrzy-
d³ach przynosz¹c.
Odwróci³em wzrok od piêknie na tle nieba g³owy Isztar zarysowa-
nej i w niebo to gronie chmurz¹ce siê nad g³adzi¹ wód morskich po
wschodniej stronie popatrza³em. I wiedzia³em ju¿ wszystko. Zda³o
mi siê te¿, ¿e rozumiem ju¿ wszystko. Jasno wokó³ mnie siê zrobi³o,
to s³oñce na chwilê spoza chmur wysz³o, lecz dla mnie znak to by³ po-
twierdzaj¹cy, jaki Natura sama mi objawi³a. Oto obserwowa³em w so-
bie cud rodzenia siê uczucia. Dowiadczeniem bogaty mog³em cud
ten, wcale tu przecie¿ nie rzadki, obserwowaæ w sobie in statu nascen-
di wnikliwie i bacznie, a jednoczenie wiadomie... Uczucie in statu
nascendi uchwycone zachwyci³o mnie, uderzy³o sw¹ moc¹ i powag¹,
bezcelowoci¹ najpiêkniejsz¹ i tajemnic¹ jednoczenie... A teraz, gdy
skórê Higginsa zdj¹³em i na palu rozwiesi³em, by przewietrza³a, wyja-
wiæ wam mogê, ¿e nikt tylu bzdur na temat uczucia nie wypowie-
dzia³, co nasi uniccy uczeni. mia³em siê tu, na tym piasku siedz¹c,
z ich wymylnych teorii o katecholaminach, mia³em siê z biologicz-
nych koniecznoci, z ¿enuj¹cych uproszczeñ, wierzga³em nogami
z uciechy, jakie podtrzymanie gatunku wspominaj¹c. O, wy twórcy
teorii przewrotnych, b³azny psychologii, klowni seksuologii, dowcip-
nisie zoologiczni, humanici z siedmiu boleci zrodzeni!
Có¿ wiecie o uczuciu. Có¿ wy wiecie... Czy który z was go napraw-
dê spróbowa³? Czy poczu³ smak jego, nie do okrelenia, czy uchwyci³
je, jak ja, in statu nascendi? Nie! Na bogów, ka¿dy z was zaskoczony
by³, nim siê spostrzeg³ ono ju¿ w nim gorza³o. Có¿ wiêc potem ba-
daæ? Skutki, efekty, konsekwencje? Có¿ badaæ, pytam, gdy JU¯ SIÊ
STA£O?! Nic nie wiecie, b³azny, na nic wasze aparaty, intelekt, wie-
dza. Na nic one...
A ja, com mocy uczucia na sobie dowiadczy³ w tamtej w³anie
chwili, czy co wiem o nim, czy co wiêcej o nim powiedzieæ wam
mogê...? Mo¿e opis jaki dog³êbny stanu swego, mo¿e prawdy innym
nie znane lub nie uwiadamiane przedstawiê?
I tu w³anie, spostrzeg³em, nale¿a³oby rzecz ca³¹, tak wietnie za-
czêt¹, zakoñczyæ. Niestety, przyjaciele: Wielki Uczony Higgins, nie-
zwykle bieg³y w ³apaniu uczucia za ogon i badaniu jego postêpów,
NIC O NIM POWIEDZIEÆ WAM NIE POTRAFI, prócz tego mo-
¿e, ¿e jest. W nim. Bo jego istnienie w sobie, tam na tym piasku sie-
dz¹c, po prostu ODCZU£.
S³oñce, jakby zawiedzione konkluzj¹, za chmurê zasz³o, ostatnim
promieniem temu siedz¹cemu na palu bluniercy gro¿¹c:
Uchwyci³e mo¿e na gor¹cym uczynku, ale i poparzy³e siê przy
tym nielicho. Tyle twego, ¿e teraz boli, prawda? Ty sam jeszcze nie
pojmujesz, co siê sta³o, nie oszukuj siê. Jeszcze siê pocieszasz, ¿e tak
81
tylko samowiadomie uczucie w sobie hodowaæ bêdziesz, przygl¹da-
j¹c mu siê z luboci¹... a ONA? Có¿ jej zaoferowaæ mo¿esz? Tak, wy-
buch³o w tobie uczucie, patrzysz na tê postaæ na piasku siedz¹c¹ i ni-
czego tak pewny nie jeste, jak tego w³anie. Myla³e, ¿e oswoisz je,
gdy przyjdzie, ¿e okie³znasz i s³u¿yæ sobie ka¿esz, a tu masz BOLI...
Myla³e, ¿e popatrzysz sobie czasem, ¿e CZASEM porozmawiasz,
tak? A przecie¿ tego CZASEM coraz mniej ci by³o, mno¿y³e to CZA-
SEM, rozci¹ga³e je niczym gumê, by ZAWSZE przez CI¥GLE ob-
jê³o. Nie wiedzia³e mo¿e, co siê dzieje? Natura m¹dra jest i nieprze-
kupna, twoje zaklêcia s¹ dla niej niczym gdyby by³o inaczej, nie ist-
nielibycie wy i twory waszej myli. Wiêc masz je, powtarzam. I co te-
raz? Myla³e, ¿e tajemnicê odkryjesz, moce bogom wydrzesz, jak no-
wy Prometeusz ludziom w darze zaniesiesz, mówi¹c: bierzcie i jedz-
cie, to s¹ uczucia wasze, od dzi na wieki nimi w³adaæ bêdziecie? To
ci dopiero mocarz! A swoim mo¿e w³adasz? Dr¿yj teraz przed sob¹ sa-
mym, Mosesie, dr¿yj powiadam, bo mocy uczucia TEGO nie znasz
jeszcze. Nic wiêcej ludziom o nim nie powiesz, prócz tego, ¿e jest.
Mêczyæ siê z nim teraz sam bêdziesz, bo sam z nim pozosta³, wiesz,
¿e ona go od ciebie nie przyjmie, nie jest jej potrzebne, a pozbyæ siê
go nie masz mocy. Cz³owiek uczuciem swoim nie w³ada. Ani go stwo-
rzyæ, ani zabiæ w sobie nie mo¿e. Nikt tego we Wszechwiecie ca³ym
nie dokona³. To ona bogini Isztar uczucia rozdaje, komu chce,
czêsto nie do pary, i nie uprosisz jej o nic. Stworzyæ w sobie tylko po-
zór lub grê mo¿esz. Uczucie dane ci jest lub nie, twej woli siê wymy-
ka. A pozbawia go czas tylko... Musisz przejæ teraz od pocz¹tku dro-
gê tê ca³¹, metr po metrze, ¿adnego kamienia, ¿adnej rozpadliny nie
omijaj¹c, nawet kresu nie znaj¹c. Nikt ci tu w niczym nie pomo¿e,
bo nie uciek³ od razu, gdy J¥ ujrza³, nikt ci ju¿ teraz nie pomo¿e...
nie pomo¿e... nie pomo... nie...
I s³oñce zasz³o.
A ja, siedz¹c ci¹gle, spogl¹da³em na Isztar, jak muszelki w palce
swoje bierze, jak przygl¹da siê im z uwag¹, co tam to b³ahego, to m¹-
drego mówi¹c i nic nie wie, nie wie, nie wie... oby tak zosta³o... bo
wiedza ta zbyt nag³y koniec mog³aby przynieæ.
Ka¿dy jest sam, moi drodzy, sam ze swoimi mylami, sam ze swo-
im wiatem, sam ze swoim uczuciem wreszcie. Sam, zawsze sam, je-
dyny Wszechwiat, do którego mo¿e wo³aæ to on i nic wiêcej.
Isztar, Isztar, Isztar szepta³em bezg³onie, chc¹c, by myl moja
do jej jani przeniknê³a. Lecz nikt takiej mocy nie ma, przyjaciele.
Isztar, sam jestem ze swoim uczuciem, znowu sam. I ani trochê
nie m¹drzejszy.
82
Lecz ona nie odwróci³a siê.
Isztar... ty jeste dobra, bo nie mo¿e byæ z³¹ istota, któr¹ kto po-
kocha³...
Isztar...
Rankiem nastêpnego dnia wiedzia³em ju¿, ¿e wszystko powie-
dzieæ jej muszê. To tak, jak ze æm¹, co w ogieñ leci. Wie, ¿e sp³onie,
a lecieæ musi... Czy¿ mo¿e byæ przyk³ad lepszy?
Dziwne to wszystko, myla³em, placek poranny gryz¹c. Dziwne
i niepojête. Oto na pocz¹tku zdawa³o siê, ¿e tylko siedzieæ z dala mi
wystarczy, spogl¹daæ na Isztar, cieszyæ ducha i oko. ¯e czasem spoj-
rzê, obraz jej pod powiekami zachowam, w samotnoci potem rado-
waæ siê nim bêdê. Ale komu to wystarczy tak ostro¿nie piêknem siê
delektowaæ?! Chcia³oby siê mieæ je obok, bli¿ej i bli¿ej, czêciej i czê-
ciej bo myl ci¹gle biegnie ku piêknu owemu, ¿adnych przeszkód
nie uznaj¹c. Bo oko widzieæ pragnie, wyobraniê sam¹ za nic maj¹c.
Bo umys³ wreszcie nie tylko w sobie chce myli domniemane wymie-
niaæ, lecz i te s³yszeæ, których nie wymyli³.
Tak to jest, moi drodzy. Nie uda siê nikomu cieszyæ ducha z boku
i po cichu. Na nic takie plany. ród³o waszej radoci dowiedzieæ siê
musi, co czujecie, nic na tej drodze nie stanie, nic trybów machiny nie
powstrzyma, dotoczy siê ona do kresu, na wasze wysi³ki nie bacz¹c.
I tam, w koñcu, prawda na was czeka, któr¹ w³aciwie znacie, lecz
której musicie dotkn¹æ, by uwierzyæ.
Lot wiêc swój æmi rozpocz¹³em, widz¹c jak Isztar wstaje, oblicze
swe ksiê¿niczkowe ku s³oñcu zwraca, potem na mnie spogl¹da, oczy
83
mru¿¹c w umiechu ni to powitania, ni to jakiej
radoci swojej, dla mnie nieposiê¿nej i pyta:
Kiedy¿ ja znowu têczê na niebie zobaczê?
Wiesz, ¿e dawno tu têczy nie widziano?
Chwilê tê by na wieki zatrzymaæ... Nic tu zaklê-
cia nie pomog¹.
Na têczê trzeba zas³u¿yæ prawiê odruchowo,
nic prosto powiedzieæ nie umiem przy niej, wszyst-
ko siê pl¹cze i komplikuje... czym zas³u¿yæ, co za
bzdura... Najpiêkniejsze têcze po burzy powsta-
j¹... dodajê, lecz któ¿ by sobie akurat teraz burzy
¿yczy³...
Ku p³omieniowi Isztar ruszam, bo niewa¿ne ju¿,
¿e koniec mój w nim b³yszczy, niewa¿ne ju¿, ¿e
skórê Higginsa znów na³o¿yæ przyjdzie, nic nie jest
wa¿ne w tej chwili, tylko kroki ciê¿kie ku p³omie-
niowi temu stawiaæ, powoli, w piachu grzêzn¹c,
z trudem nogi podnosz¹c, bo jak siê tu do mierci
w p³omieniu spieszyæ... choæ ujæ jej niepodobna...
a Isztar umiech nagle gubi, powa¿nieje, wzrok jej
przygasa, by stal¹ zab³ysn¹æ i patrzy tak, spod po-
wiek przymru¿onych, patrzy dziwnie, ni to z wy-
rzutem jakim, ni to zawodem, z przewag¹ jak¹
Meduzy, co wnet swymi w³osami mnie pochwyci
i koniec rych³y moim marzeniom zada.
Kocham ciê, Isztar szepczê, lecz ona jeszcze
nie s³yszy, choæ wie, co mówiê, a i ja wiem ju¿, co
czujê, bo jedyna próba twych uczuæ, cz³owiecze, to
g³ono przed sob¹ samym ich nazwê wypowie-
dzieæ.
Rozmy³a mi siê w tej chwili postaæ Isztar przed
oczami, rozp³ynê³a siê Isztar, nie pamiêtam ju¿, co
rzek³a, pewnie to, co zawsze w chwilach takich siê
s³yszy nie rozczulaj siê tak nad sob¹, to ci przej-
dzie, Higgins, zdarza siê, Higgins, gdzie twa skóra,
Higgins o, patrz! tam siê w piachu wala, jak ty
wygl¹dasz bez skóry, wrêcz nieprzyzwoicie, przy-
wdziej j¹ zaraz, durniu jeden i hochsztaplerze, wra-
caj do swojej Unii, tam twe miejsce, co ludzie po-
myl¹, co ludzie pomyl¹... co ludzie...
Nie pamiêtam, co mi rzek³a. Pewnie nic.
84
rozmy³a mi siê postaæ Isztar...
85
6
UMULT srogi siê podniós³, tu-
man kurzu od Sukkot siê zbli¿a³,
wrzaski i krzyki jakie z kurzu siê
nios³y... Przera¿ony Aaron ku mnie pod-
bieg³, choæ jeszczem niezbyt by³ przytom-
ny, jeszcze myl¹ zupe³nie gdzie indziej,
jeszcze ³eb durny pe³en Isztar mia³em,
a ten mi prawi:
Panie, jedcy faraonowi nas dopadli,
biada nam, Mosesie, cud szybko jaki
uczyñ, bo poginiemy tu wszyscy na tym
pustkowiu.
I patrzê, a tu szeæset rydwanów wo-
jennych z py³u siê wy³ania, sprawnie pó³-
kolem obóz otaczaj¹, sam faraon z rydwa-
nu wyskakuje, dziarsko jak na swój wiek,
zauwa¿y³ mnie i Isztar, ku nam kroki swe
kieruje.
Koniec szybszy siê zdawa³, ni¿ myla-
³em, nie martwi³ mnie przecie¿. Czym¿e
jest gin¹æ w takiej chwili, gdy wszystko
powiedzia³... Morze drogê ucieczki zagra-
dza, gdzie¿ zreszt¹ pieszy przed rydwa-
nem ujdzie.
I có¿e to, skrybo, jak cielê stan¹³?
faraon pyta. Wyszed³ lud Hebrajowy,
umowa taka by³a. Lecz Isztar? Jak¿e to...
Puæ nas, panie, a Isztar w³os z g³owy
nie spadnie.
miesz warunki stawiaæ, w³óczêgo?
umiechn¹³ siê faraon. I ciszej ju¿ mówi:
to¿ wiem, co siê sta³o, skrybo, dawnom
o tym wiedzia³. To¿ nie zak³adnik ma
Isztar, nie tarcza dla ciebie, prawda?
Nie, panie przyzna³em, bo có¿ mia-
³em robiæ. Nie zak³adnik Isztar, lecz pa-
ni moja, która odt¹d janiej Atona przede
mn¹ wieciæ bêdzie.
Oddaæ mi j¹ musisz, przybyszu rze-
cze faraon. Nie tobie pisana Isztar.
Nie mnie pisana Isztar... tak jakbym
o tym nie wiedzia³!
Spojrza³em raz jeszcze na ni¹, obraz jej
na zawsze w pamiêci utrwaliæ pragn¹c.
Bo nie mnie pisana Isztar.
Wreszcie odwróci³em wzrok od Isztar,
z trudem to zrobi³em, mo¿ecie mi wie-
rzyæ. Faraona pod ³okieæ chwytam, na bok
prowadzê i mówiê do ucha:
Nie pisz w zwojach, panie, ¿em Isztar
z r¹k wypuci³. Nic o Isztar nie pisz, farao-
nie. Sam j¹ w Unii uniemiertelniê. A ty
inaczej rzecz ca³¹ przedstaw, pomys³ mam
wietny, sam przyznasz: oto morze niech
siê rozst¹pi na znak mój, rzesze hebrajowe
niech ze mn¹ such¹ nog¹ po dnie przejd¹,
a jazdê twoj¹, co siê w zatwardzia³oci
swej za nami puci, fale niech poch³on¹.
Dobrze wymyli³em?
Sprawi³by cud taki, Mosesie?
Dla mnie to pestka, faraonie. Ale
gdzie¿bym mia³ Isztar trosk takich przy-
sparzaæ, ojca jej i wojsko w morskich fa-
lach topi¹c.
Prawdziwie kochasz Isztar moj¹, Mo-
sesie.
Tak, panie. Cuda rozmaite technolo-
gi¹ unick¹ czyniæ mogê, ale i we mnie cud
i có¿e, skrybo, jak cielê stan¹³?
siê dokona³. Tak musia³o siê staæ, królu.
Na nic tu moc ma nieziemska, na nic wie-
dza i uczonoæ.
Niech wiêc bêdzie, jak wymyli³e,
Mosesie. Chcesz Isztar po¿egnaæ?
Dziêki ci, panie Eguapu. Tylko
prawdziwa wielkoæ wyrozumia³¹ byæ po-
trafi.
Król Isztar skinieniem d³oni przywo³a³,
ta podesz³a ku nam, oblicze jej spokojne,
nic nie mówi... I ja nie bardzo wiedzia³em,
co powiedzieæ.
Przyjdzie mi iæ dalej bez ciebie,
Isztar. Smutno mi... ksiê¿niczko.
A mnie nie odpar³a Isztar z jak¹
iskierk¹ w szarych oczach swoich.
O tym akurat wiem wydoby³o siê ze
mnie. A¿ tak g³upi Higgins nie by³, by nie
wiedzieæ.
I odwróci³a siê Isztar, wolnym krokiem
ku wojsku faraonowemu odesz³a.
Do zobaczenia... rzuci³em cicho, do
siebie, bo choæby nie wiem co, nadzieja ja-
ka w cz³owieku, choæby durnym, tkwiæ
musi, by dalej misjê sw¹ móg³ na Ziemi
wype³niaæ. B¹d szczêliwa, Isztar.
Modlisz siê, Mosesie? Aaron przy-
siad³ obok, po³o¿ywszy mi d³oñ na ramie-
niu. Koñcem laski w piachu pogrzeba³,
a mnie wyda³o siê, ¿e literê I na piachu
kreli. I jak Isztar.
Tak, Aaronie. Nale¿y siê modliæ, gdy
si³ brakuje, gdy poj¹æ czego nie mo¿na,
bo s³aby jest cz³owiek.
Mogê pomodliæ siê z tob¹, Mosesie?
Rób to, Aaronie, gdy tylko poczujesz
potrzebê.
O co mam prosiæ, Mosesie?
O co zechcesz, byle by³o dobre.
Trzeba byæ dobrym, Aaronie. Trzeba ko-
chaæ.
Wszystkich? Nieprzyjacio³y swoje
te¿? Nawet Eguapian?
Nieprzyjació³ niszczyæ trzeba, Aaro-
nie za wczenie mi siê wydawa³o prawdy
które poj¹³em tym ludziom wyjawiaæ.
Choæ najlepiej, jeli umiesz, miechem
ich niszczyæ.
miechem? No dobrze, Mosesie. Oto
wojsko, faraon, wszyscy odeszli. Mo¿emy
iæ dalej. Prowad nas ku ziemiom, gdzie
niewoli nie bêdzie.
Rozejrza³em siê wokó³. Hebraje stali,
otaczaj¹c nas krêgiem, przypatruj¹c siê
nam i milcz¹c. Na co czekali? Droga by³a
wolna. Na có¿ im teraz Moses, s³aby, pe-
³en obrazów, wspomnieñ, doznañ, pe³en
nikomu niepotrzebnych myli...
Powiedz, Aaronie, dlaczego tak ³atwo
kogo utraciæ?
Spójrz, ilu nas jest. Kogo utraci³e?
Wszyscy czekamy na ciebie.
Czemu tysi¹ce ludzi nie zast¹pi¹ tej
jednej jedynej... bzdury gadam, jakbym
86
nie wiedzia³ zreflektowa³em siê nagle.
Aaron mia³by mi Isztar zast¹piæ! Przedni
koncept, przyznacie. Zostawcie mnie te-
raz samego. Kierujcie siê na pó³noc. Od-
najdê was, prowad swój lud, Aaronie.
I poszli Hebraje na pó³noc, ku pustyni
Szur. A ja powlok³em siê ku falom, które
liza³y brzeg. Id¹c dalej w tym kierunku
mog³em, przy odrobinie konsekwencji,
przerwaæ radykalnie ów ci¹g ponurych
myli. Ale i skaza³bym siê w ten sposób na
ostateczn¹ utratê nadziei. wiatem, a na-
wet Wszechwiatem, rz¹dzi prawdopodo-
bieñstwo. To bóg okrutny, ale nie z³oli-
wy. Przypadek pozwala mieæ zawsze jak¹
nadziejê, bo nie ma wed³ug teorii tej rze-
czy Z GÓRY niemo¿liwych. Przypadek
sprawia, ¿e cz³owiek spotyka cz³owieka.
Przypadek sprawia, ¿e które z tych spo-
tkañ jest zupe³nie inne od wszystkich po-
przednich. Higgins zatrzyma siê wiêc
o krok przed morsk¹ toni¹, zostanie na
brzegu, nie ulegnie pokusie. Isztar nadal
istnieje. Jak¿e wiêc móg³bym, niszcz¹c
swe istnienie, zniszczyæ wi¹¿¹ce siê z nim
uczucie?!
Pla¿¹ bieg³ pies. Du¿y pies. Dziwnie
na mnie popatrza³. Mia³ na pewno wszyst-
kie zêby w pysku i wiedzia³, do czego s³u-
¿¹. Trudno by³o dociec, o co mu chodzi.
Na wszelki wypadek zszed³em temu
zwierzêciu z drogi. Pies pobieg³ dalej, lecz
co mi uwiadomi³. Isztar nie siêgnê³a je-
szcze instynktów.
Piêæ minut niemylenia o Isztar mog³o-
by mnie wtedy uratowaæ. Ale jak tu nie
myleæ o Isztar, choæby przez te piêæ mi-
nut! O czym myleæ w zamian? O obo-
wi¹zku, zadaniu, jakie muszê wykonaæ?
Pusty miech. miech, od którego boli
brzuch i trzêsie siê cha³at. A o innych, zna-
nych mi postaciach... Utraci³y sw¹ wa¿-
noæ. Odesz³y, jak odchodz¹ zakurzone
wspomnienia. Nie sposób ich o¿ywiæ, nie
mo¿na przywróciæ im znaczenia. To smut-
ne.
To wcale nie takie smutne, Mosesie.
A jednak, Isztar. Pozostaje w nas pa-
miêæ wszelkich postaci, ale pamiêæ uczuæ
siê werbalizuje... Uczucia nie wracaj¹ wraz
z przypomnieniem sobie ich ród³a. To
straszne.
To wcale nie takie straszne dla mnie,
Mosesie.
Mo¿e dla ciebie nie, Isztar. Mo¿e wol-
na jeste od takich rozterek. To dobrze, ¿e
ich nie masz. Cieszê siê, ¿e jeste szczêli-
wa.
Wcale nie jestem szczêliwa, Mose-
sie.
Tak, ale tylko z powodu depresji. Jest
to przykroæ niemal fizjologiczna. Co jak
ból brzucha.
Co ty o mnie wiesz, Mosesie...
87
Prawda, nic o tobie nie wiem, ksiê¿niczko... Wiem tylko, ¿e wype³ni³a we mnie to
miejsce, które musi byæ wype³nione, by cz³owiek by³ cz³owiekiem, nie za zlepkiem
przypadkowych d¹¿eñ. Masz teraz nade mn¹ nieograniczon¹ w³adzê. Zrobiê wszystko,
o czym choæby szepniesz. Nie cieszy ciê to?
Nigdy nie chcia³am byæ dyktatorem, Mosesie, mój przyjacielu.
A wiêc nie wykorzystasz swej w³adzy... szkoda. Chcia³bym sp³on¹c dla ciebie, Isztar.
Móg³bym sp³on¹æ nawet po to tylko, by ci owietliæ drogê w ciemnoci.
Czujê do ciebie trochê sympatii, Mosesie. Nic ponadto.
Kocham ciê, Isztar. Nic ponadto.
Nie chcê tego, Mosesie.
Wiêc powiedz mi to kiedy, ale delikatnie. Odchod powoli, ogl¹daj¹c siê za siebie.
S³yszysz mnie jeszcze? Isztar...
88
Orbita Ziemi:
Jaw i Ama
Ama przeci¹gnê³a siê, nagoæ nie krêpowa³a jej, czu³a
siê swobodnie. Po raz pierwszy od wielu oktetów osi¹gnê³a
nerwuanê bez pomocy modulatora. Nie mia³a pojêcia, jak
to siê sta³o. Nie przypuszcza³a nigdy, ¿e jej siê to przytrafi.
Jeste tam, Jaw? spyta³a, mru¿¹c
oczy na wspomnienie niedawnej rozko-
szy.
Nie by³o odpowiedzi. Gdzie¿ on po-
laz³? Ozonuje siê? Niech go czanterie!
Jaw!!!
Znowu cisza. Ama wsta³a, okry³a siê
pledem. Seledynowa powiata zaczyna³a
j¹ dra¿niæ. Przekrêci³a regulator, kabinê
zala³o bia³e wiat³o. Siêgnê³a portreta, by³
wyschniêty, odrzuci³a go z niesmakiem,
pled zsun¹³ jej siê z ramion. Powoli schyli-
³a siê, by go podnieæ. Jej bosa stopa po-
tr¹ci³a co ma³ego, szeleszcz¹cego. Deli-
katnie rozprostowa³a metalizowany zwi-
tek. Elektroniczny zapis? Co tu robi³, sk¹d
siê wzi¹³ pod koj¹? Jaw zawsze dba³ o po-
rz¹dek, w jego kabinie trudno by³o o py-
³ek kurzu...
Ama podesz³a do czytnika, wsunê³a za-
pis. Ekran rozjarzy³ siê, potem przygas³.
Zamigota³o ostrze¿enie CILE POUF-
NE. Poczu³a siê niepewnie. A jeli wej-
dzie Jaw? Te krótkie chwile wzajemnie
dawanej sobie przyjemnoci niewiele
przecie¿ znaczy³y... nie, nie mog³a liczyæ
na pob³a¿liwoæ. Ciekawoæ jednak zwy-
ciê¿y³a.
Moses
jest
zainfekowany.
Powrót do Unii wykluczony. Zli-
kwidowaæ po zakoñczeniu testu.
Podpisano: Elohim.
Szybko wyjê³a zwitek z czytnika i rzu-
ci³a go z powrotem pod kojê. Biedny g³u-
pek pomyla³a tylko.
¯yjesz? Jaw prê¿y³ swój nagi tors,
wycieraj¹c kark szorstkim rêcznikiem.
Przyga wiat³o.
S³uchaj, Jaw... zaczê³a, pos³usznie
krêc¹c regulatorem.
Co takiego? Chyba nie masz preten-
sji, panno Fait? obj¹³ j¹ ramieniem, po-
ci¹gn¹³ na kojê. U³o¿y³a siê na plecach,
ten pedantycznie wygolony, pachn¹cy
mê¿czyzna budzi³ w niej mieszane uczu-
cia. Nachyli³ siê nad ni¹, delikatnie mu-
sn¹³ wargami czubek nosa, potarga³ w³o-
sy...
Uda³o mu siê, Jaw? spyta³a, by nie
posun¹³ siê za daleko.
Komu... zamrucza³, patrz¹c gdzie
poza ni¹, jakby szukaj¹c pokrêt³a modula-
tora, niewiadom przez chwilê jego zbêd-
noci. D³oñ Jawa powoli, lecz jakby bez-
wiednie, porusza³a siê wród w³osów
Amy. Przeszed³ j¹ dreszcz.
Higginsowi... jêknê³a.
Daj spokój, Ama. Nie teraz...
W koñcu to mój test wysunê³a siê
zwinnie spod Jawa. Zabierz te ³apy.
Co ciê ugryz³o?
Wiesz przecie¿. Po co siê w to paku-
jemy, Jaw? Takie zachowanie nie przystoi
ludziom naszej sfery.
Wolisz modulator?
Chyba tak... zamilk³a. Sama ju¿ nie
wiedzia³a, co woli.
Oboje bylimy klonowani. O co wiêc
chodzi?
Nie wiem... Czy ty mnie... lubisz,
Jaw?
Bzdura! parskn¹³. Co te¿ ci ³azi po
g³owie, panno Fait?!
Podnios³a pled, okry³a siê w³ochat¹
materi¹. Nagle zauwa¿y³a, ¿e nagoæ j¹
krêpuje. W³aciwie nie spodziewa³a siê in-
nej odpowiedzi. To bzdurne pytanie wy-
mknê³o siê jako samo. Teraz ma za swo-
je, g³upia.
89
Zimno mi siê zrobi³o powiedzia³a
cicho.
Zaraz ciê rozgrzejê zachichota³.
Chod tutaj...
Nie chcê ju¿.
Wyranie widzia³a, ¿e Jaw znowu na-
biera ochoty na powtórny seans. Oznaki
by³y jednoznaczne. Jej bioniczna wiedza
potwierdza³a domys³y. Tak, najwyraniej
znowu chcia³ w ni¹ wnikn¹æ. Przecie¿ to
nie mia³o sensu. Nawet jej siê nie podo-
ba³. Byli tu sami od wielu dni, pocz¹tkowo
traktowali wszystko jak kolejny ekspery-
ment.
Jaw...
Tak, kochanie? za¿artowa³.
B³azen... przemknê³o jej przez g³o-
wê. Kochanie to takie zimne, uczuciowo
odbarwione s³owo. Czy¿by zaczyna³a
odró¿niaæ niuanse, barwê s³ów? Nigdy nie
studiowa³a lingwistyki, a tu nagle odkry-
wa w sobie s³uch naturalny... Dzia³o siê
z ni¹ co dziwnego, nie potrafi³a nad tym
zapanowaæ. To na pewno ta cholerna Zie-
mia...
Jestemy tu sami, tak daleko... mo-
¿esz mi co powiedzieæ?
Zale¿y co przeci¹gn¹³ siê. Nadal by³
nagi. Zaczyna³o j¹ to dra¿niæ.
W³ó¿ chocia¿ gacie mruknê³a.
Sk¹d nagle ta pruderia, panno Fait?
Raczej estetyzm rzuci³a, czuj¹c
przyp³yw odwagi.
Post coitum omne anima triste est
zachichota³ Jaw w nie znanym jej narze-
czu, ale podszed³ do szafki. Wyj¹³ spoden-
ki, strzepn¹³ kilka razy, spojrza³ na nie
krytycznie, szybko naci¹gn¹³ na swój go³y
ty³ek, przez chwilê niebezpiecznie balan-
suj¹c na jednej nodze.
Dlaczego to zrobi³e?
W³o¿y³em gacie? By ciê nie podnie-
caæ.
Wiesz o czym mówiê.
O co ci chodzi?
Robi³e to ju¿ kiedy... w ten sposób?
No wiesz... z kim.
Jaw przyjrza³ siê jej uwa¿niej. W sele-
dynowej powiacie wygl¹da³a niele. Ci¹-
gle mia³ na ni¹ ochotê. Do diab³a! To ta
cholerna Ziemia! Co ona z nami wyrabia,
pobudza pamiêæ gatunkow¹, czy co?
Nie, nigdy tego nie robi³em. Nie tak.
Co siê z nami dzieje, Jaw?
Nie zaprz¹taj sobie tym g³owy. To ja-
ka niegrona infekcja. I chod do mnie
wreszcie.
Pos³usznie wróci³a na kojê. Zrzuci³a
pled. Usiad³a tam, gdzie widzia³a jego go-
towoæ. Zaczê³a rytmicznie podnosiæ siê
i opadaæ czuj¹c, jak wnika w ni¹ powoli,
delikatnie, miêkko, by nie powiedzieæ
przyjemnie dostarczaj¹c pozytywnej sty-
mulacji. Westchnê³a. Opad³a, by przyl-
gn¹æ doñ ca³ym cia³em.
Gdzie siê tego nauczy³a? sapn¹³.
90
Cicho... jêknê³a, ujmuj¹c w d³onie
jego g³owê. Cicho... Nie wiem... Nigdy
tego TAK nie robi³am. Mo¿esz mnie po-
ca³owaæ tam...?
Taaaam...?!
No, wiesz gdzie...
Wsta³a, a on przylgn¹³ ustami do jej ³o-
na, delikatnie muskaj¹c jêzykiem owo
centrum, prosto ku któremu zawiod³a go
teraz jaka tajemna, nieuwiadomiona
nigdy dot¹d si³a. Sam nie wiedzia³, sk¹d
jego wiedza i dowiadczenie, nigdy tego
nie robi³ w ten sposób, a modulator... ta
durna maszyna nie nios³a ¿adnych obra-
zów, ograniczaj¹c siê do stymulacji psy-
chologicznej.
Jaw... taaak... o... tak...
Ama poczu³a jak rêce Jawa wêdruj¹ po
jej plecach, od szyi ku biodrom i z powro-
tem, i znów ku biodrom, b³¹dz¹ po miêk-
koci poladków, bawi¹ siê ich kszta³tem,
by raz jeszcze powróciæ ku szyi i w³osom,
jak grzêzn¹ w tych w³osach, zsuwaj¹ siê po
piersiach w kierunku brzucha... nagle
wszystko gdzie odp³ynê³o...
Gdy siê ocknê³a, spa³. Ostro¿nie po³o-
¿y³a g³owê na jego barku. Zrobi³a to z ja-
k¹ tkliwoci¹, delikatnie, by go nie obu-
dziæ. Sama nie wiedzia³a, dlaczego w³aci-
wie nie chce przerwaæ jego snu. Nawet go
nie lubi³a. By³ zawsze taki obcy, wynios³y,
bezwzglêdny. Co siê zatem sta³o? Nie,
modulator tego nie dawa³. Czu³a siê bez-
pieczna. Z Jawem...
Zbudzili siê jednoczenie. Spojrza³ na
ni¹ jakim dziwnym wzrokiem.
Z³a burkn¹³. Ubierz siê. Sprawd
maszynê.
Zmieni³e siê zauwa¿y³a. Nie
chcesz ju¿?
Daj spokój, panno Fait. Sprawd ma-
szynê powtórzy³.
Dobrze, kapitanie JahWeh.
W³o¿y³a kombinezon. Przed wyjciem
z kabiny spojrza³a raz jeszcze w kierunku
koi. Zwitek z programem biela³ ko³o pod-
pórki, tam gdzie go rzuci³a. Wysz³a, nie
zamykaj¹c drzwi.
Dziwna sprawa pomyla³ Jaw,
wpatruj¹c siê w sufit. Co to w³aciwie by-
³o? Dobra. To wcale nieg³upi sposób.
Trzeba bêdzie jeszcze spróbowaæ. Byle
siê nie spoufali³a.
Z³y by³ na siebie. Nie powinien tak
ulegaæ swoim s³abociom. Nie bardzo wie-
dzia³, jak to siê sta³o, ¿e j¹ zawo³a³. Dalej
posz³o samo. Za póno na wyrzuty, bêdzie
musia³ bardziej uwa¿aæ, a na razie niech
wie, gdzie jej miejsce.
91
Ama
wygl¹da³a
niele...
Podniós³ siê z koi, wskoczy³ w kombi-
nezon, przyg³adzi³ puszyste naramienniki,
ruszy³ do magazynu, gdzie Ama, zgodnie
z jego ROZKAZEM przegl¹da³a maszynê.
I jak? spyta³.
Przecieki. Du¿e ryzyko Ca³a os³ona
sknocona. Napromieniuje ich, kapitanie
JahWeh.
Ko³o ty³ka mi lataj¹ owiadczy³.
Higgins musi ich trzymaæ z daleka od tego
rupiecia. Du¿a dawka?
Nie. To tylko pluton. Wystarczy ty-
si¹c metrów.
Higgins siê wyrobi³, Ziemia pouk³a-
da³a mu w ³epetynie. Powie im, ¿e to
wiête, co tam wymyli.
A obs³uga?
Na straty. No, ostatecznie mo¿e ich
w co ubraæ, jakie liny do wyci¹gniêcia
z zasiêgu, w razie czego. Oni tam bardzo
dziwnie siê ubieraj¹, nie pokapuj¹.
Kogo on tam udaje na dole? Ama
pokrêci³a kurkiem, bia³a masa poczê³a
sp³ywaæ do kuwety.
Higgins? Wodza, czy kogo... Wyro-
bi³ siê, mówiê ci powtórzy³ Jaw z odrobi-
n¹ podziwu. Chyba nawet nie udaje.
Chyba nim jest. Na Ziemi to nie sztuka.
Zazdrocisz mu trochê, Jaw?
Te¿ co! Zmykamy st¹d. Zamknij
gród, bo sami wch³oniemy zbyt wiele.
Zobaczymy, co on tam porabia. Musi siê
niele bawiæ.
W pó³mroku nawigacyjnej po³yskiwa³
tylko dalekowidz. Jego ekran jarzy³ siê
mglicie, ukazuj¹c brzeg morza. Jaw
wsun¹³ siê w fotel, Ama stanê³a za nim.
Pokrêci³ precyzerem. Obraz wyostrzy³
siê, przybli¿y³. Orbita pozwala³a na ci¹-
g³¹ obserwacjê, nie trzeba by³o korygo-
waæ nastaw, SYNAJ wisia³ jak na sznur-
ku, automatycznie likwiduj¹c wahniêcia.
Co on tam wyprawia, ten dupek?
wrzasn¹³ Jaw. Siedzi sam i, kurwa... p³a-
cze?! Gdzie ci jego Hebraje?
Zostawili go? Ama ostro¿nie wychy-
li³a siê zza oparcia fotela. Niepokoi³a j¹
nag³a wciek³oæ Jawa.
Spójrz tylko! Ca³a ta banda wêdruje
wzd³u¿ brzegu, a on siedzi i siê ma¿e! Te-
raz wygl¹da, jakby spa³, idiota jeden. Co
jest?! Lecê do niego.
Poczekaj. Spróbuj radiem.
Racja... Czasem i ty mylisz.
Jaw wys³a³ na Ziemiê sygna³ wywo³aw-
czy.
Powinien ju¿ odebraæ. O ile nie zgu-
bi³ komóry, pajac jeden.
Spróbuj jeszcze, Jaw.
Chyba co mam... Higgins? Odezwij
siê, ty dupo!
W nawigacyjnej zachrobota³o, zachar-
cza³o, potem wszystko przyg³uszy³ pisk
sprzê¿enia.
Przerzuæ na odbiór, Jaw zaryzyko-
wa³a Ama.
A, cholera! Mam...
S³ucham, ser... dobieg³o z g³onika.
Higgins! Rusz ten swój ty³ek, gdzie
ludzie?
Ludzie... Poszli, ser.
Jak to poszli? W kulki grasz ze mn¹,
Higgins? Tak sobie wziêli i poszli? A ty?
Nie wiem, ser. le ze mn¹.
Chory jeste?
To przejdzie, ser. To zawsze prze-
chodzi.
Co tam z³apa³e? Katar? Przecie¿ ciê
szczepili.
Nie, ser. To nie katar. Zaraz idê.
Prowad ich na pustyniê, Higgins.
Maj¹ byæ g³odni, rozumiesz? G£ODNI.
92
Inaczej nie rusz¹ tego wiñstwa. Jak
dobrze zg³odniej¹, po³¹cz siê ze mn¹.
Dostaniesz maszynê. Wiesz, jak to
dzia³a. Przez piêæ dni wydasz im po
2200 litrów mniammy, szóstego dnia
podwójn¹ porcjê i siódmego dezyn-
fekcja. Jako to zorganizujesz. I uwa-
¿aj s¹ przecieki promieniowania.
Musisz to trzymaæ w jakiej budzie,
z dala od ludzi. Niech nie podchodz¹
za blisko.
93
Ziemia:
Moses
i Ma³gorzata
Siedzia³em sam. Hebraje odeszli. Aaron poprowadzi³ ich
ku pustyni Szur. Nie wiedzia³em, czy ruszyæ za nimi. Isztar
moja... moja? Nawet nie... Isztar, czemu ciê wypuci³em? Jak-
¿e mi iæ dalej bez ciebie?
Cwa³owa³o mi w mózgowiu wiele myli, lecz ka¿da z nich wraca³a uparcie ku owej
postaci Isztar stworzy³em j¹, czy wdar³a siê do mej jani, drwi¹c sobie z praw-
dopodobieñstwa? Nawet tego nie by³em pewny jedno nie wymaga³o dowodu: tak
wiele mi da³a i tak wiele zabra³a jednoczenie. Tak, by³em teraz Mosesem, wodzem te-
go ludu i nie mog³em odejæ. Nie mog³em siê poddaæ. Jak¿e mog³em st¹d uciec, zabie-
raj¹c wszystkie swe myli do Unii?
Odwróci³a siê i odesz³a bez s³owa... Czym zawini³em wobec ciebie, w³adczyni wszy-
stkich opuszczonych, porzuconych, osamotnionych nieszczêników, która jednym ski-
nieniem przywracasz wiarê w sens wszelkich poczynañ i jednym gestem tej wierze po-
zwalasz umieraæ... A mo¿e pad³o tam jakie na razie, którego nie dos³ysza³em?
Iskierka nadziei spowodowa³a, ¿e wsta³em z piasku i ruszy³em w stronê, gdzie znik-
nê³o faraonowe wojsko. Musia³em mieæ pewnoæ. Zbyt s³aby by³em na TAKIE rozsta-
nie. Uczucia w Unii niczemu nie s³u¿¹. Czemu s³u¿¹ na Ziemi? Czy samo pragnienie
dobra staje siê dobrem? Czy sta³em siê lepszy, uwiadomiwszy sobie, ¿e czujê?
Wybacz mi, Isztar, m¹ g³upotê. Wybacz mi, ¿e ciê zawiod³em. Có¿ mogê ci daæ,
prócz wiecznego niespe³nienia? Có¿ mogê ci ofiarowaæ, prócz z³udzeñ i fantasmagorii...
prócz owych zamków z piasku, których pe³na jest moja wyobrania? Mam ciê skazaæ na
tu³aczkê po bezdro¿ach Pustki, na któr¹ sam siê skaza³em, a to w imiê czego? W imiê
mego uczucia, tak niebacznie wzbudzonego? Przecie¿ to mój tylko problem, moje zma-
ganie, moje mieszne wiecznie niedojrza³e pragnienie...
Zawróci³em wiêc, ruszaj¹c tam, gdzie moi Hebraje zniknêli, nie mia³o przecie¿ sen-
su przeciwstawianie siê najm¹drzejszemu z wyroków Losu, jaki w³anie zosta³ mi
oznajmiony. Dowodem g³upoty i braku odpowiedzialnoci za ciebie, Isztar, by³aby ka¿-
da próba ponownego odnalezienia ciê i zmiany tej decyzji, któr¹ bogowie Ziemi za nas
podjêli...
Bogowie? Có¿ ja plotê... Amon i Aton? Bogini Isztar mo¿e? Cz³owiek prawa stanowi,
a jeli mu ciasne zmienia. A có¿ dopiero ja, przybysz z Nieogarnionego Kosmosu,
przybysz z Pocz¹tku i Koñca, peregrynator w Czasie i Przestrzeni...
Gówniarz, nie peregrynator. G³upek, nie przybysz. Z krainy olim mlekiem p³yn¹-
cej.
Zatrzyma³em siê znowu. Nie wiedzia³em ju¿, w któr¹ iæ stronê, bo i jedna, i druga
na podobne wiod³a manowce. Nie mog³em bez Isztar i z Isztar siê nie godzi³o.
>
`2
ANIE Moses, bardzo przepraszam, dobrze ¿e pan na chwilê przystan¹³.
Biegam za panem w kó³ko, to w tê, to w tamt¹ stronê. Wiem, problemy
decyzyjne. Rozumiem, ale ¿eby a¿ tak? Pan siê ma¿esz, panie Moses. Wi-
dzia³ to kto?! To przecie¿ ¿aden sposób!
94
Kim jeste, pani?
Zw¹ mnie Miriam Magdalen, panie
Moses. Mam dziwne wra¿enie jakiego
deja vu... Kogo mi pan przypomina, ta
broda... owa bezradnoæ zagubionego pa-
jaca w oczach, przepraszam, jestem szcze-
ra. Gdzie ju¿ pana nie spotka³am przy-
padkiem?
Nie mia³em przyjemnoci wytar-
³em twarz podan¹ mi chusteczk¹. Ta ko-
bieta o szarych, niezwykle przenikliwych
oczach, pe³nych weso³ych iskierek i jed-
noczenie jakiego g³êbokiego na ich dnie
samym namys³u, przygl¹da³a mi siê z ta-
kim rozbawieniem, ¿e nie mog³em ju¿
d³u¿ej trwaæ w swych rozterkach. Samo jej
pojawienie siê, tak niespodziewane i nie-
wyt³umaczalne, wywo³a³o na chmurnym
niebie mej rozpaczy co na kszta³t
nadziei...
A jednak jako mnie pan niepokoi...
przemieszczam siê wskro najrozmait-
szych rzeczywistoci, obowi¹zki, panie
Moses, proszê tak na mnie nie patrzeæ,
czasem gubiê swój w³asny jedyny i niepo-
wtarzalny punkt oparcia.
Jako i ja teraz... pani Miriam.
Kapitan Miriam Magdalen. Dla przy-
jació³ Ma³gorzata poda³a mi rêkê umie-
chaj¹c siê i unosz¹c wysoko brwi.
Wtedy TAK NAPRAWDÊ dotkn¹³em
jej po raz pierwszy, choæ jeszcze o tym nie
wiedzia³em. By³em trochê rozkojarzony,
jak wiecie. Po owym rozstaniu z Isztar. Ale
d³oñ Ma³gorzaty by³a tak ciep³a i tak¹
emanowa³a moc¹, ¿e niesposób by³o dalej
zamêczaæ siê pytaniami bez odpowiedzi.
Ja... zacz¹³em, ale nie da³a mi skoñ-
czyæ.
Wiem wszystko, panie Moses. Nie
mêcz siê. Kontrolujemy wszystkie wasze
nieporadne ingerencje. Swoj¹ drog¹, wiel-
kiej odwagi wymaga³o puszczenie siê na
mêtne i wzburzone wody Wielkiego
Uczucia w twojej sytuacji. Unia nie dopu-
szcza uczuæ, prawda? NIE WOLNO ci siê
by³o zakochaæ, prawda?
Nie wolno mi by³o, Ma³gorzato. Choæ
to przecie¿ tylko bajka.
I mamy problem. Choæby tylko
w bajce.
Jaka ty, Ma³gosiu, podobna do
Isztar! zauwa¿y³en nagle, zaskoczony.
Tak? umiechnê³a siê samymi
oczami. Nie ma w tym nic dziwnego. Ale
ty tego nie zrozumiesz. Nie na twoim po-
ziomie percepcji intertekstualnej, Mose-
sie. To zwyk³a metanarracja, co ku jednej
prawdzie, niczym b¹k po krzywej Corioli-
sa zmierza. Bo i stwórca nasz zakrêci³ nit-
kê fabu³y w tym miejscu tak, ¿e nawet ja
95
Miriam
siê gubiê. Ale nie z takimi dawa³am sobie radê. Razem, Mosesie, wyjdziemy na prost¹.
wiaty w tym miejscu przenikaj¹ siê, rzeczywistoci ró¿ne przygl¹daj¹ siê sobie nawza-
jem, lecz z tego tygla nie wiadomo jeszcze co siê wy³oni.
Dajmy wiêc pokój wyjanieniom, które tylko m¹c¹. Powiedz lepiej, co mam po-
cz¹æ z tym zauroczeniem, które tak niebacznie wypuci³em z pude³ka, by w mojej baj-
ce pohasa³o, a ono...
a ono, wyrwawszy siê na wolnoæ, zaczê³o ciê k¹saæ niczym pies andaluzyjski...
...raczej baskervilleów, ma³gosiu...
...jak go zwa³, tak zwa³, k¹sa ostro, prawda mosesie?
miejesz siê ze mnie. I wielkie litery gubisz.
Tak. To by³ strumyczek wiadomoci naszego stwórcy. Ale ju¿ mam go z powro-
tem pod kontrol¹. Bo wiem od niego wiêcej, choæ to jego bajka.
Wiem, Ma³gorzato. Sam co tam stworzy³em, bawi³em siê postaci¹ moj¹, jednak
z kart mych uciek³a. Teraz têskniê...
Zawsze postaæ silniejsza jest od stwórcy. Przecie¿ w jego jani ¿yje, z t¹ wiêc jani¹
co chce wyczynia.
Ja te¿ z t¹ jani¹ poigraæ mogê?
Ty nie, Mosesie.
A to dlaczego? Da³bym ja temu mojemu stwórcy!
Ty nic nie zrobisz, bo ty sam jani¹ jego.
Ale bajka jest moja?
Tak iskierka w oczach szarych przeskoczy³a.
I co chcê, w niej dziaæ siê MUSI?
Tak iskierka w oczach szarych p³omykiem figlarnym p³on¹æ poczê³a.
I Isztar mogê znów zobaczyæ, nawet wbrew okrutnej jani mego stwórcy?
Tak, Mosesie, choæ nie wiem, jaka przyjemnoæ p³yn¹æ mo¿e z tak wyre¿yserowa-
nej sytuacji p³omyk gorza³ teraz równym, spokojnym blaskiem.
Có¿ wiêc robiæ, Ma³gorzato...
Czekaj, Mosesie. Czekaj, czas poka¿e, co bêdzie...
A eksperyment... mam go dalej prowadziæ, czy mo¿e zaniechaæ kr¹¿enia w kó³ko
z tysi¹cami Hebrajów po pustyni?
Nie wiem. Jak chcesz. To sztafa¿ tylko, Mosesie. Tak naprawdê w rzeczywistoci
twojej tylko Isztar wa¿na.
A w twojej, Ma³gorzato?
Ha, tego nawet nasz stwórca nie wie. I nie dowie siê, zarêczam, Mosesie. Bo to ja
jestem postaci¹, która jañ jego dr¹¿y. I dobrze wie, ¿e nic nie mo¿e. Ty z Isztar to tyl-
ko fantomy niepokojów jego, naiwne sygna³y w Pustkê wysy³ane, na które odpowied
nie nadejdzie nigdy. Bo w Pustce tylko wiatr s³oneczny hula, i któ¿by stamt¹d móg³ od-
powied wys³aæ? le adresowane pytania nigdy odpowiedzi nie doczekaj¹. Wiedz Mo-
sesie jedno kocha, drugie NAJWY¯EJ kochaæ siê pozwala w rezultacie ze swoim
uczuciem cz³owiek zwykle sam zostaje...
96
Ognik w oczach szarych przygas³, oczy szare mg³¹ siê zasnu³y, zaniewidzia³y na
chwilê, a mo¿e ogl¹da³y co, czego nikt inny w ¿adnej rzeczywistoci, w ¿adnym z cza-
sów i w ¿adnej przestrzeni, na ¿adnym poziomie odbioru tekstu zobaczyæ prócz Ma³-
gorzaty nie móg³...
I ujrza³em nagle Isztar...
Sta³a ca³a w promieniach s³oñca, które prócz niej z mniejszym wszak¿e zapa³em
spokojn¹ toñ morza rozwietla³o. Sta³a Isztar i umiecha³a siê z lekka szarymi oczyma,
o których do znudzenia wam przypominam, spogl¹daj¹c na mnie z tym swoim g³êbo-
kim przekonaniem, ¿e wszystko wokó³... Niewa¿ne, moi drodzy.
Sta³a wiêc Isztar, której jañ lepiej teraz rozumia³em, dziêki owej pani ze snu czy
z jawy nigdy pewnoci co do tego nie zdoby³em sta³a otoczona zbrojnymi ludmi fa-
raona.
Isztar... wyszepta³em. Jeste jednak? Na bogów! Jeste tu?
Jestem, Mosesie odpar³a po prostu.
Uwa¿aj, o kicz siê ocierasz dobieg³o mnie ze strony, w której Ma³gorzata nie ca³-
kiem jeszcze zniknê³a.
Nie obawiaj siê, kicz to tylko nieudane dzie³o, a jak nieudana opowieæ o tobie powstaæ mo-
¿e? odpar³em z umiechem i lekko mrugn¹³em lewym okiem w kierunku tego zani-
kaj¹cego gdzie w Przestrzeni i Czasie szarego umiechu.
A faraon? spyta³em, do Isztar siê zwracaj¹c.
Wróci³ do Ramses umiech Ma³gorzaty na twarz Isztar przenikn¹³. Zostawi³ mi
tych oto ludzi i rydwan. Nie chcia³am wracaæ do pa³acu, Mosesie. Dlaczego mnie zo-
stawi³?
Uwa¿aj... dobieg³o mnie jeszcze z ob³oków. Uwa¿aj na ni¹, Mosesie, bo to bardzo
s³aba i bardzo dobra istota. Zaraz z kart tej historii znikniecie i niech wam szczêcie sprzyja...
Faraon nie poradzi, gdy siê uprê, Mosesie...
Przecie¿ nie by³a mi pisana, Isztar...
Co z tego? Iæ z tob¹ nie mogê, mylisz? Robiê co chcê i kiedy chcê. Tu Ziemia,
Mosesie, nie twoje gwiazdy.
Tu Ziemia, mówisz... tak, masz racjê, Isztar. Tu ci¹gle Ziemia. Wygl¹dasz jak...
Apanaczi, Isztar paln¹³em.
Isztar spojrza³a sceptycznie, nie na mnie jednak, a gdzie ponad mym uchem. Popatrza-
³a tak chwilê, a mnie siê wyda³o, ¿e szaroæ jej oczu b³êkitnieje, zimnego blasku nabiera, ¿e
co niedobrego siê sta³o, ¿e paln¹³em co, czego s³yszeæ nie chcia³a. Dziwne sta³y siê teraz
me obserwacje, bardziej precyzyjne nie taka by³a Isztar, jak myla³em. By³a trudna, nie-
97
pojêta i obca, lecz obcoæ ta i niepojêtoæ
ci¹gnê³y mnie do niej silniej, ni¿ najwiêksze
znane mi z Unii przyjanie... Bogowie Egu-
apu, a mo¿e mój stwórca, nadal nie wyba-
czali uczuæ nieszczêsnemu Unicie. To
dziwne, ale bardziej bola³y teraz, gdym
z Isztar ponownie siê spotka³, ni¿ wtedy,
gdy jej nie by³o.
miesznie wygl¹dasz Isztar prze-
nios³a wzrok znad mojego ucha na me pra-
we oko. Odwróæ siê bokiem, proszê...
Spe³ni³em tê dziwn¹ probê.
A w drug¹ stronê?... rzuci³a po
chwili. Tak. Lewy profil masz znacznie
lepszy.
Trudno ci¹gle lew¹ czêæ twarzy ci
pokazywaæ zauwa¿y³em.
Wiesz, unas w Eguapie tylko profile
rysuj¹. To w tobie jest w³anie urocze, ¿e
niczego do koñca nie rozumiesz. Jeste
bardzo brzydki Mosesie doda³a dla jas-
noci, a jej oczy nadal b³yszcza³y szarob³ê-
kitnie, stalowo, jakby ca³a dusza tak na-
gle przede mn¹ objawiona chcia³a siê
w nich zmieciæ i sypa³a wokó³ iskrami
z wysi³ku, by zobaczyæ, kto te¿ tak jej
w³acicielkê ucieszyæ próbuje.
Wiem o tym przyzna³em. Ty je-
ste liczna w duszy i na zewn¹trz... z ka¿-
dej strony. A ja wielbiê ciê z dala
delikatnie, tajemnie i cicho.
Przecie¿ wiem o tym umiechnê³a
siê do mnie. mieszny jeste, Mosesie,
bawi¹ mnie twoje koncepty.
Chcê ciê bawiæ, có¿ wiêcej mi wolno?
spojrza³em na ni¹ ze smutkiem. Na
Isztar. W te jej oczy.
Wytrzyma³a mój wzrok, co mnie nie
zdziwi³o. Dziwi³o mnie za to, ¿e po raz
pierwszy ja, bez zmru¿enia powiek, pa-
trzeæ mogê w jej oczu ostroæ. D³ugo oczy
nasze tak w siebie wzajem spogl¹da³y,
czu³em w sobie dziwne rzeczy, jakby roz-
pacz, której siê pragnie...
Nie myla³em, ¿e patrzenie w oczy
mo¿e byæ tak przyjemne. Mogê dotkn¹æ
twej twarzy? zaryzykowa³em.
¯o³nierze patrz¹ zauwa¿y³a przyto-
mnie.
Nie mogê... dobrze.
Jednak wyci¹gn¹³em rêkê i ostro¿nie,
koñcem palca, dotkn¹³em jej policzka.
Dziwne uczucie cofn¹³em rêkê, ci¹-
gle patrz¹c w jej oczy. Bo nie bardzo
wiedzia³em, co czujê. By³a w tym tkliwoæ
i smutek, i lêk bezrozumny. By³ te¿ niedo-
syt. Potem pojawi³a siê radoæ, gdym so-
bie uwiadomi³, ¿e oto Isztar dotkn¹³em.
Potem spotka³y siê nasze d³onie, jako
same drogê do siebie znalaz³y i d³ugo jed-
na po drugiej b³¹dz¹c, odprawia³y miste-
rium dotyku.
Myla³e o mnie, gdy odesz³am?
Tak, Isztar. Bola³o mnie i nadal boli.
Zbyt wielu s³ów u¿ywasz, Mosesie.
Zbyt wielkich. O tym siê mówi ma³o, albo
wcale.
Wiedzia³em, ¿e ma racjê. Ale wiedzia-
³em te¿, ¿e na nic me próby, bo utrzymaæ
w sobie wielu s³ów nigdy siê ju¿ nie nau-
czê, a to z lêku przed ulotnoci¹ nienazwa-
nego... Kocha³em Isztar, a ona mi na to po-
zwala³a. Jak¿e móg³bym milczeæ?!
Nie jest dobrze ci¹gle byæ gór¹,
Isztar, panem byæ wszechmocnym rzeczy-
wistoci, któr¹ tworzê. Powiedz mi co,
czego nie umiem przewidzieæ...
Zawsze mam wokó³ siebie kilka
otwartych furtek, przez które mogê siê
wycofaæ, Mosesie... odpar³a, bo tego
chcia³em.
Ja nie mia³em ju¿ ¿adnej.
98
Wyjê³a sw¹ d³oñ z mojej. Stalimy d³ugo, nic nie mówi¹c, bo zdawa³o siê, ¿e wiemy
ju¿ wszystko. Nic bardziej z³udnego, moi przyjaciele, ni¿ wiara we w³asn¹ wszechwie-
dzê i wszechmoc. Jednak ¿yæ warto wy³¹cznie dla tych nielicznych chwil, z których
jedna w³anie tu na Ziemi siê dokonywa³a. Mo¿ecie mi wierzyæ.
Potem ruszylimy faraonowym rydwanem za Hebrajami,
nakazuj¹c wojsku wróciæ do domu. Wieczorem za... ale tego wam
ju¿ nie opiszê, bo wszystko co najwa¿niejsze w ca³ej mej historii
i tak ju¿ poznalicie...
99
/
DY pierwsze razy spad³y na me plecy, zastanawia³em siê, dlaczego Ma³gorzata
nazywa Poncjusza Ponczusiem i jak g³êbok¹ za¿y³oæ tych dwojga owe mia-
no mo¿e sugerowaæ. Bo nie ró¿nicowa³a ona swojego stosunku do ludzi, ka¿de-
mu pozwalaj¹c marzyæ, ¿e jest dla niej najwa¿niejszy...
Gdy po raz pierwszy przytomnoæ traci³em, padaj¹c zalanym krwi¹ czo³em w piach
dziedziñca, w g³owie jedno mi tylko by³o: Ma³gorzata i jej czerwieni¹ po³yskuj¹ca na
palcu ozdoba, zapewne nieznany mi typ komunikatora twór geniuszu Trzeciego Exo-
dusu. Ile teraz da³bym za taki komunikator!
Le¿¹c bez tchu, otêpia³y od razów bicza i celnych uderzeñ kamieni, zastanawia³em
siê, co powiem Ma³gorzacie, gdy ju¿ bêdzie po wszystkim. Jedno by³o wszak pewne
osoba ta w g³êbokiej pogardzie mia³a wszelki sentymentalizm, ja za nie potrafi³em in-
nego, ni¿ sentymentalny, wykrzesaæ do niej stosunku.
Gdy jakie kolczaste ga³êzie na g³owê mi nasadzono, gdy pluto na mnie, szarpano re-
sztki mej szaty i wymiewano, niczym najgorsz¹ kreaturê, zastanawia³em siê, czy aby do-
brze przed srogim s¹dem Ma³gorzaty wypad³em i czy nie paln¹³em czego, co w z³ym
wietle postawiæ mnie mog³o. Tak¹ mia³em bowiem wówczas naturê, i¿ dla ochrony mej
wra¿liwoci przed wszystkimi komediê gra³em, prawdê jedynie dla siebie zachowuj¹c,
bo kogó¿ ona obchodziæ mog³a. Jak kameleon skóry ró¿ne wdziewa³em, by pogonie
zmyliæ i na szwank swej s³aboci nie wystawiaæ, prawdê jedynie nielicznym w rzadkich
chwilach b³ogos³awionego sam na sam objawiaj¹c. Ba³em siê wiêc, i¿ któr¹ ze skór mych
licznych za prawdziw¹ wziê³a, a mo¿e i sam, z panicznego przed ni¹ strachu, jak¹ skórê
fa³szyw¹ przy niej w³o¿y³em...
Có¿, okreliæ stan mej jani jako nadmiernie kapitanem Miriam zaprz¹tniêtej, zna-
czy³o du¿ego u¿yæ eufemizmu... Bardzo szybko to posz³o, musicie przyznaæ.
100
Ziemia:
Pasja
Gdy wiedli mnie ¿o³nierze, wraz z trzema pozosta³ymi
nieszczênikami, przez korytarze Poncjuszowego pa³acu
ku dziedziñcowi, gdzie ku uciesze gawiedzi miano nas
oæwiczyæ, o jednym tylko myla³em: jak bliski Ma³gorzacie
jest Poncjusz.
Nareszcie skoñczono z nami i ponownie przed obliczem procuratora postawiono, ten
za przez pomy³kê, czy z innych powodów uwolni³ Barnabê, mnie na krzy¿owanie
skazuj¹c. Na nic misterny plan uratowania mej niewiele wartej skóry, na nic fortel Ma³-
gorzaty, która zreszt¹ przebywa³a ju¿ wtedy w nieznanym mi miejscu i czasie, zapewne
bardzo wa¿ne obowi¹zki wype³niaj¹c.
Wlok³em siê z owym narzêdziem kani na plecach, szlimy d³ugo, pod górê, a ja ci¹-
gle myla³em o owej tak niedawno poznanej Istocie. Uczucie za do niej, sublimuj¹c siê
w mej umêczonej jani, jawi³o mi j¹ coraz doskonalsz¹ i coraz mniej osi¹galn¹ o jakim
bowiem myleæ osi¹gniêciu, gdy kres ostateczny tak blisko... Zakrêci³o mi siê w g³owie,
gdym sobie w³asn¹ niemo¿noæ uwiadomi³, potkn¹³em siê i na ziemiê upad³em. Kto
wzi¹³ mnie pod ramiona, ow¹ belkê drewnian¹, co mi j¹ do niesienia dali, sam podniós³,
dalej jako pocz³apa³em. Znowu kamieñ z³oliwie spod stóp mi siê usun¹³, pad³em jak
d³ugi w piasek, belka mnie przygniot³a... I znowu podnios³em siê, i znowu upad³em, a¿
wreszcie doszlimy na szczyt wyj¹tkowo nagiej i kamienistej góry, tam za do belki
mnie gwodziami przybito i ca³oæ pionowo ustawiono, bym si³y straciwszy udusi³
siê i koñca wreszcie doczeka³.
Ja jednak, wisz¹c na belce, zastanawia³em siê, czy Ma³gorzata wie, co siê dzieje. Je-
li bowiem nie trafi tu jak najprêdzej, koniec mój rzeczywicie nadejdzie i Federacja
nigdy nie dowie siê, ¿e jej kontroler zgin¹³ przez w³asn¹ (i Federacji, a jak¿e...) g³upotê.
Powoli przestawa³ dzia³aæ rodek, jaki od Ma³gorzaty dosta³em, by bólu nie czuæ, a wiêc
moja sytuacja coraz mniej wygodna siê stawa³a co tu du¿o gadaæ zaczyna³em odczu-
waæ pewien dyskomfort.
Powoli traci³em si³y. S³abn¹ce miênie nie mog³y ju¿ utrzymaæ cia³a w pozycji umo¿-
liwiaj¹cej oddychanie. Spóbowa³em unieæ siê nieco na przybitych do s³upa nogach,
jednak taki ból przeszy³ me stopy, ¿e natychmiast z powrotem zawis³em na rêkach,
znów nie mog¹c tchu z³apaæ.
Gdzie jeste, dlaczego mnie opuci³a, potrzebujê ciê...
wyjêcza³em tych siedem s³ów w pustkê,
jak zwykle bowiem w najtrudniejszych chwilach by³em sam.
Nagle jeden z ¿o³nierzy rzymskich od³¹czy³ siê od kamratów, rozejrza³ wokó³, pod-
szed³ do stela¿a, gdzie mnie rozpostarto, i przytkn¹³ mi do boku w³óczniê, z której koñ-
ca wystawa³a krótka stalowa ig³a. Jej obecnoæ tam wcale mnie nie zdziwi³a, zbyt bo-
wiem zaprz¹tniêty by³em mylami, w jednym jedynym wci¹¿ biegn¹cymi kierunku.
Jednak uk³ócie spowodowa³o, ¿e wiadomoæ ze mnie wyciek³a, wraz z tym ostatnim
uczuciem, które nie wiedzieæ sk¹d pojawi³o siê we mnie i tak szybko myli me poch³o-
nê³o... Ostatnim jej b³yskiem zanotowa³em jeszcze grzmot potê¿ny, to Lucylla Nebo
nad gór¹ przelecia³a, nareszcie bowiem jej dowódca jakich podejrzeñ co do mego losu
nabra³ ziemia zatrzês³a siê od fali uderzeniowej, gawied na twarze pad³a, ja jednak
ju¿ odp³yn¹³em...
101
Jestem obcy w raju...
Przepraszam?... wyrwa³o mi siê i zamilk³em speszony, nie zwyk³em bowiem
wtr¹caæ siê do myli zupe³nie obcych ludzi, nawet jeli ci wypowiadali je g³ono.
Podró¿ny odwróci³ jednak wzrok od okna, skierowa³ go na mnie i, lekko skonsterno-
wany, jak mi siê wyda³o, zatrzepota³ powiekami, a mo¿e po prostu nie rozumia³, dlacze-
go siê odezwa³em.
Pan co mówi³ wyjani³em wiêc. Prosi³ pan o rêkê, bo jest pan obcy, jak pan by³
³askaw stwierdziæ, w raju...
Ja to powiedzia³em? oczy podró¿nego rozjani³y siê na moment, jak oczy kogo,
kto ujrza³ co niezwykle mi³ego, co co ogl¹da siê tylko w snach lub stanach bardzo sen
przypominaj¹cych.
Z ca³¹ pewnoci¹ potwierdzi³em. Tak to w³anie brzmia³o. Nie jestem tylko
pewien, czy chodzi panu o... moj¹, hm, rêkê... Ale¿ nie! Oczywicie, najmocniej pana
przepraszam. To s³owa piosenki, która chodzi panu po g³owie. S³ysza³em j¹ niedawno
w radiu .
102
Esc
(allergando)
Podaj mi rêkê...
Unios³em oczy znad ksi¹¿ki, by³ to, o ile dobrze pamiê-
tam, Pnin. Za oknem zmierzcha³o, z trudem rozró¿nia-
³em litery, mia³em w³anie zapaliæ sw¹ lampkê, przymoco-
wan¹ do pó³ki na baga¿e, gdy pad³y te s³owa. Pasa¿er zaj-
muj¹cy miejsce naprzeciw mnie, spogl¹da³ w okno. Uzna-
³em wiêc, ¿e uleg³em z³udzeniu, prêdko jednak przekona-
³em siê, ¿e nie mój towarzysz podró¿y podj¹³ bowiem
przerwany, zrozumia³y tylko dla niego, w¹tek:
Ugryz³em siê w jêzyk, zdaj¹c sobie sprawê, i¿ mówiê zbyt wiele, mo¿e pasa¿er ten
wcale nie ma ochoty na rozmowê, a tamte s³owa wyrwa³y siê z jego jani, przedostaj¹c
siê przez krtañ zupe³nie przypadkowo i, na dobr¹ sprawê, grzecznoæ nakazywa³aby
udaæ, ¿e siê nic nie s³ysza³o.
Widzi pan, nawet w takiej chwili nie potrafiê wymyliæ nic oryginalnego. Wiêc to
s³owa piosenki, twierdzi pan?
Tak s¹dzê... chyba tak, panie...
Albin. Albin Dumny mój towarzysz podró¿y uniós³ siê lekko, podaj¹c mi wilgot-
n¹, choæ ciep³¹, d³oñ.
Jêdras. Pawe³ Jêdras umiechn¹³em siê, odwzajemniaj¹c ucisk.
Przez chwilê mknêlimy w dal, ku której unosi³ nas poci¹g pospieszny, siedz¹c
w milczeniu, gdy¿ zwykle tak w³anie dzieje siê podczas spotkania cz³owieka wra¿liwe-
go z cz³owiekiem wra¿liwym, gdy tê wra¿liwoæ sobie nawzajem uwiadomi¹ i tylko
krok dzieli ich od wzajemnego polubienia siê.
S¹dzê, panie Jêdras zacz¹³ po chwili pan Dumny, bez zbêdnych ju¿ wstêpów
i wyjanieñ ¿e Bóg, jeli istnieje i jeli postanowi³ mnie o swoim istnieniu przekonaæ,
dla sobie tylko wiadomych powodów, bo w koñcu co za znaczenie dla Nadrozumu ma
jeden wiêcej przekonany niedowiarek, jest istot¹ nie pozbawion¹ specyficznego poczu-
cia humoru.
To mo¿liwe podj¹³em. Zawsze uwa¿a³em humor za atrybut inteligencji, có¿ do-
piero inteligencji absolutnej, ba nadinteligencji, nie bójmy siê tego okrelenia... tak,
nadinteligencja musi odznaczaæ siê, si³¹ rzeczy, nadpoczuciem humoru.
W³anie. Ca³kowicie siê z panem zgadzam. Ale czy nie przeszkadzam panu? Pan,
zdaje siê, poch³oniêty by³ przed chwil¹ lektur¹? Mo¿na wiedzieæ, co pan czyta?
Pnina, uzupe³niam zaleg³oci, istnieje kanon lektur, które ka¿dy inteligentny
cz³owiek...
Pan to mówi powa¿nie, panie Jêdras?
Nie rozumiem...
103
Pan uwa¿a, ¿e inteligencja godzi siê na kanony, choæby lektur?
Ogólnie, panie Dumny, bardzo rzecz upraszczaj¹c, nale¿y znaæ pewne dzie³a, by
byæ akceptowanym przez ludzi inteligentnych.
Raczej ludzi na poziomie. Niekoniecznie inteligentnych. Ale zostawmy to... ja nie
chcia³em pana uraziæ, w ¿adnym wypadku.
Zamilklimy obaj. Ponownie zag³êbi³em siê w lekturze, pan Dumny za z melan-
choli¹ w oczach przypatrywa³ siê przemykaj¹cym za oknem wiat³om. Co pewien czas
dawa³o siê s³yszeæ dzwonienie rogatek. Poci¹g nasz zbli¿a³ siê do du¿ego miasta, mog³o
to byæ Nancy, minêlimy ju¿ bowiem Karlsruhe i Strasburg. Wyci¹gn¹³em fajkê.
Nie bêdzie panu przeszkadza³o, jeli zapalê?
Nie, sk¹d¿e. Proszê paliæ. Zreszt¹ to przedzia³ dla pal¹cych... to raczej ja powinie-
nem wyjæ... nie wiem, dlaczego akurat ten wybra³em... Chyba wydalicie mi siê pañ-
stwo sympatyczni, nie chcia³em byæ sam, nie tej nocy. A propos, gdzie jest ta intryguj¹-
ca niewiasta, o tak niezwyk³ych oczach, z któr¹ ma pan niew¹tpliw¹ przyjemnoæ
podró¿owaæ?
Dziêkujê, jest pan niezwykle uprzejmy. Posz³a na kawê, choæ zwykle jej nie pije
na twarz wdzia³em grymas, który mo¿na by³o uznaæ za umiech, jeli dysponowa³o siê
sporym zapasem dobrej woli. Zaci¹gn¹³em siê dymem, choæ z regu³y stara³em siê tego
nie robiæ. Co mi mówi³o, ¿e pan Dumny pragnie opowiedzieæ mi historiê, jeli nie swe-
go ¿ycia, to na pewno bardzo dlañ wa¿n¹. I to w³anie tej nocy. Postanowi³em mu to u³a-
twiæ, bo w koñcu trzeba znaæ ró¿ne historie, nawet jeli metody metanarracyjne pozwa-
laj¹ bluffowaæ i lizgaæ siê po rzeczywistociach, to jednak odrobina krwistej prawdy
z cudzych dowiadczeñ pozwala na chwilê choæby zainteresowaæ czytelnika opowie-
ci¹, jak¹ siê z uporem maniaka z w³asnej g³owy wysnuwa. Wyobrania, nawet najbo-
gatsza, musi byæ zap³odniona, zainfekowana od zewn¹trz, by urodzi³a jakiekolwiek
opowiadanie. Za infekowanie wyobrani wy³¹cznie uczuciem, choæby najprawdziw-
szym, prowadzi do p³odzenia potworków metanarracyjnych. Podró¿ dobiega³a koñca
w Pary¿u, zgodnie z rozk³adem, mielimy byæ za niespe³na godzinê a przypuszcza-
³em, ¿e historia pana Dumnego nie nale¿y do najkrótszych.
Niech pan mówi, ja z przyjemnoci¹ pos³ucham zachêci³em pana Dumnego.
Jest pan niezwykle uprzejmy, panie Jêdras pan Dumny powiedzia³ to, jak mi siê
wyda³o, z lekkim przek¹sem. Jak siê pan ju¿ zapewne domyli³, jadê tym poci¹giem
w pewnej niezwykle dla mnie wa¿nej sprawie. Mogê zaryzykowaæ tezê, ¿e od wyniku
mej podró¿y zale¿eæ bêdzie rozstrzygniêcie podstawowej dla ludzkoci kwestii...
To intryguj¹ce. O jak¹¿ kwestiê chodzi? Czy¿by wynalaz³ pan lekarstwo na raka
lub, co zupe³nie nieprawdopodobne, na nieszczêliw¹ mi³oæ? Nie... to nie mo¿e byæ to.
W swoim baga¿u, na dnie, ma pan zapewne karteczkê, a na niej zapisany drobnym ner-
wowym pismem widnieje wzór, wyjaniaj¹cy naturê Wszechwiata, z którego to wzoru
jasno wynika, i¿ nie mia³ ten¿e Wszechwiat pocz¹tku, nie ma rodka i mieæ nie bêdzie
koñca. Ma wy³¹cznie boki. A mo¿e siê mylê?
104
Nie wiem czy zas³u¿y³em sobie na kpinê mój rozmówca spojrza³ na mnie z takim
smutkiem, ¿e natychmiast zrobi³o mi siê go ¿al.
Przepraszam, zwykle nie jestem nieuprzejmy. Mia³em zamiar pana rozerwaæ, o ile
to w ogóle mo¿liwe, w pana stanie. Nie lubiê podró¿owaæ w towarzystwie ludzi smut-
nych, jeli ju¿ muszê z nimi rozmawiaæ... Ale, wiem o tym od dawna, mój talent do pro-
wadzenia rozmów dowcipnych i b³yskotliwych dosta³ siê komu innemu. Po prostu
Stwórca by³ roztargniony, gdy zajmowa³ siê moj¹ osob¹.
Pan ironizuje, czy wierzy w... Boga, panie Jêdras?
Co za pytanie! Wierzy siê komu, nie w co.
S³usznie. Wierzy pan wiêc tym, którzy utrzymuj¹, ¿e Bóg istnieje?
Nie potrafiê wypowiedzieæ siê na temat wiarygodnoci tych osób. W ich interesie
le¿y, o ile dobrze to interpretujê, by istnia³. A wierzyæ im w takim wypadku to to samo,
co wierzyæ sprzedawcom u¿ywanych samochodów. Jeli nawet dowiód³bym sobie sa-
memu istnienia Stwórcy, to sk³onny by³bym odrzuciæ potrzebê istnienia jego persone-
lu.
Rozumiem. Potrzebny jest panu dowód. A gdyby On istnia³ i pragn¹³ pana o swym
istnieniu przekonaæ? Jak pan myli, czego by spróbowa³?
Panie Dumny, to pytanie jest tak g³êboko filozoficzne, ¿e nie wiem, czy mam
ochotê siê nad nim zastanawiaæ. Ale dobrze... za³ó¿my, ¿e Bóg istnieje i powzi¹³ chwa-
lebny zamiar, ma taki kaprys po prostu, przekonaæ mnie o swej rzeczywistej, mo¿liwej
do dostrze¿enia przeze mnie, egzystencji, o ile to dobre s³owo na okrelenie bytu poza
nasz¹ rzeczywistoci¹ i dowiadczeniem. Pyta pan, jakich wed³ug mnie powinien u¿yæ
rodków, bym zwróci³ na Niego uwagê, jako na byt autentyczny...
Byt, który potrafi przekonaæ pana o swej egzystencji, nie przestaj¹c równoczenie
byæ bytem ca³kowicie odmiennym od wszystkiego, co jest pan w stanie sobie wyobra-
ziæ, panie Jêdras.
W³anie. To mia³em na myli. A takie za³o¿enie z góry wyklucza wszelkie cuda, ja-
ko trywialne ukazanie swej w³adzy nad prawami natury. Wiemy bowiem o tych pra-
wach tak ma³o, i¿ nie mo¿emy z ca³¹ pewnoci¹ twierdziæ, ¿e to im przeczy, to za mie-
ci siê w dopuszczalnych granicach zmiennoci. Krótko nie wiemy, na ile prawa te s¹
sta³e same w sobie, na ile s¹ one same w sobie stabilne, by co, co zdaje siê byæ niezgod-
ne z naszym dowiadczeniem, uznaæ za niepodwa¿alny cud.
Jak pan sam widzi, panie Jêdras, sprawa nie jest prosta. Dowód, jaki mia³aby prze-
prowadziæ istota nadprzyrodzona, nie mo¿e dotyczyæ materii i stricte zwi¹zanych z ni¹
zjawisk. Nie by³by on bowiem nigdy dowodem wystarczaj¹cym, a efekty dzia³ania
technologii dla nas nieposiê¿nych zawsze sk³onni bêdziemy uznaæ za cud, ¿e zacytujê
klasyka.
Rozumiem, ¿e ma pan na myli inny dowód, niematerialny lub luno z materi¹
zwi¹zany, ot tyle tylko, bym go, jako istota z natury swej materialna, dostrzeg³.
Otó¿ to. Istnieje sfera ludzkiej egzystencji niejako spod praw materii wy³¹czona.
Myl? Przetwarzanie informacji?
105
Nie tak p³ytko, proszê oderwaæ siê od cybernetyki.
S¹dzi pan, ¿e móg³by ten hipotetyczny Stwórca przemówiæ bezporednio do mej
jani? Ale¿ natychmiast powsta³oby podejrzenie, ¿e ulegam halucynacji, ¿e to zwyk³e
widzenie, którego natura, jakkolwiek niezbadana, to jednak wielce jest podejrzana.
Wystarczy najzwyklejszy psychotrop, by mieæ widzenia.
Poniek¹d teza moja dotyczy w³anie myli, bo myl jest jakby z natury swej prede-
stynowana do kontaktu z Nadinteligencj¹. Ale, ma pan racjê, myl sama mo¿e myliæ,
podatna jest na zak³ócenia, wiêc i kontakt przez myl ¿adnym dowodem byæ nie mo¿e.
Bóg nie zwróci siê wiêc do pañskiej jani i nie stworzy tam zdania w rodzaju: s³uchaj, Jê-
dras, jam jest, który jest. Rzecz odbêdzie siê w sposób o wiele bardziej skomplikowany.
To pan zacznie siê zwracaæ do Niego w efekcie...
Intryguje mnie pan. Czy¿by zna³ pan odpowied, czy¿by odkry³ pan sposób, w ja-
ki istota z innego wiata mog³aby dowieæ nam swego istnienia?
Wiêcej... Ja dowiadczy³em takiej próby kontaktu z moj¹ jani¹, ja jestem tej próby
wiadomy i u kresu mojej podró¿y znajduje siê, byæ mo¿e, odpowied na to najwa¿niej-
sze, drêcz¹ce ludzi od tysi¹cleci, pytanie. Byæ mo¿e, u celu mej podró¿y, dowiem siê,
czy istnieje nadinteligencja, która nas stworzy³a.
Przez chwilê milczelimy obaj, bowiem nic wiêcej, siedz¹c w obliczu tak osza³amia-
j¹cej perspektywy, powiedzieæ nie by³o mo¿na. Pali³em sw¹ fajkê w skupieniu, a pan
Dumny spogl¹da³, swoim zwyczajem, w okno. Wzrok jego, na ile zdo³a³em zauwa¿yæ,
by³ jeszcze bardziej melancholijny i jakby z patrzeniem niewiele mia³ wspólnego.
Doskonale wiemy ozwa³ siê po chwili ¿e zwróciæ nasz¹ uwagê mo¿e jedynie za-
k³ócenie, zaburzenie naturalnego biegu rzeczy. Ci¹g zdarzeñ, jaki uznajemy za natural-
ny, nie budzi naszego zainteresowania. Ale zainteresowanie zwyk³ym zak³óceniem
przebiegu zdarzeñ równie¿ nie spowoduje g³êbszej refleksji, uznamy je, co najwy¿ej, za
intryguj¹ce i znajdziemy natychmiast logiczne, w naszym mniemaniu prawdopodob-
ne, wyjanienie. Potrzebne tu jest wiêc g³êbokie zaintrygowanie, g³êbokie wci¹gniêcie
naszej jani w splot wydarzeñ. A co najbardziej nas porusza?
Uczucie romantyczne, oczywicie, jako najbli¿sze metafizyce. Wie pan... brzmi to
doæ trywialnie. Wiêkszoæ ludzi zdolna jest do prze¿ywania wzruszeñ, nawet bardzo
silnych. Jak jednak ich kreator mia³by sprawiæ, by kto ujrza³ w nich jego osobist¹ inge-
rencjê?
Wszyscy wiadomi jestemy, i¿ ¿yciem naszym rz¹dzi prawdopodobieñstwo. Za-
k³ócenie prawdopodobieñstwa, tego szczególnego, nie dotycz¹cego wy³¹cznie materii
prawa natury, to kolejny element, niezbêdny element operacji, jak¹ wykonaæ musi Bóg,
by dotrzeæ do naszej jani. Oto mamy ju¿ trzy niezbêdne sk³adniki operacji: zak³ócenie
nie dotyczy praw rz¹dz¹cych materi¹ w dos³ownym, potocznym jej postrzeganiu; jako ty-
cz¹ce uczucia, jest niezwykle silnie przez adresata odbierane i wreszcie wszystko roz-
grywa siê w jani, a wiêc odbywa siê bez porednictwa zjawisk fizycznych. Nawiasem,
istotn¹ cech¹ wszystkich powa¿nych religii jest odwo³ywanie siê do uczucia... prawda?
106
Tak, ma pan racjê... Krótko mówi¹c, Nadinteligencja zwróci³a siê do pana, panie
Dumny, by udowodniæ panu swoje istnienie?
Dok³adnie tak. Zjawisk, wydarzeñ, których jestem obiektem i obserwatorem jed-
noczenie, nie potrafiê sobie t³umaczyæ inaczej. Niech pan pos³ucha...
>
...zawsze, jak siêgam pamiêci¹, czy to z powodu pewnych, maj¹cych swe ród³o
w dzieciñstwie prze¿yæ, czy te¿ mo¿e z uwagi na m¹ niezbyt mocn¹ konstrukcjê psy-
chiczn¹, najbardziej obawia³em siê rozstañ. I, paradoksalnie, a mo¿e raczej fatalnie, ca-
³e swoje ¿ycie móg³bym opowiedzieæ, jako ci¹g nieuniknionych rozstañ, czêsto jakby
wymuszanych na mnie. Przy tym wszystkim, by lepiej nawietliæ t³o, dodaæ muszê, ¿e
od doæ wczesnego dzieciñstwa wiadomie i zdecydowanie w¹tpi³em w realne istnienie
nadinteligencji w postaci Boga i Stwórcy. Jeli bowiem, rozumowa³em, zastanawiamy
siê nad ci¹giem przyczynowoskutkowym i wprowadzamy Boga jako Pierwsz¹ Przyczy-
nê wszystkiego, to mo¿emy go wprowadziæ w dowolnym miejscu ci¹gu, co oczywicie
czyni ca³y proces mylenia niepotrzebnym. Bóg w myleniu pe³ni funkcjê wytrycha,
otwieraj¹cego ka¿dy zamek i to bez ¿adnego intelektualnego wysi³ku. We wszystkim
natomiast dopatrywa³em siê wszechw³adzy Przypadku i mieszy³y mnie, na przyk³ad,
próby wp³ywania na przebieg zdarzeñ, na wyroki losu, poprzez mod³y zanoszone pod
adresem kogo, kto w za³o¿eniu sta³by nad tym królem zdarzeñ. By³o tak do czasu, a¿
zasz³y okolicznoci, które sta³y mi siê mniej od innych obojêtne. Pomyla³em wtedy po
raz pierwszy, ¿e warto by³oby mieæ na to prawdopodobieñstwo jaki wp³yw, by zaskar-
biæ sobie jego ³askê. Nie uwa¿a³em jednak nadal, ¿e wp³ywaæ na nie mogê poprzez
szeptanie ró¿nych magicznych formu³ek. Wydawa³o mi siê to niegodne rozumu, by
zwracaæ siê do bezrozumnego przypadku, o ile oczywicie kto wiêkszy nad nim nie
stoi. By pana nie nudziæ, powiem od razu, ¿e jedyn¹ sfer¹, w której pragn¹³em sobie za-
skarbiæ przychylnoæ losu, jak w skrócie nazywaæ bêdê zjawiska z zakresu probabilisty-
ki, by³a sfera uczuæ wy¿szych.
Zawsze pragn¹³em byæ jak najbli¿ej kogo, kogo kocha³em. Taki mia³em dziwny ka-
prys, jeli zechce mnie pan zrozumieæ. Niestety, jakie fatum zmusza³o mnie do rozsta-
nia z ka¿dyn, kto zd¹¿y³ staæ mi siê niezbêdny. A to wyje¿d¿a³ obiekt mych westchnieñ,
a to okolicznoci mnie zmusza³y do wyjazdu i zawsze wyroki te by³y nieodwo³alne. Je-
den czy dwa takie wypadki uzna³bym za dopuszczalne, zgodne z regu³ami prawdopo-
dobieñstwa. Mieci³yby siê bowiem w rozk³adzie zdarzeñ jednakowo prawdopodob-
nych. Ale co by pan powiedzia³ o graczu, który bawi¹c siê podrzucaniem monety, za-
wsze wyrzuca reszkê? Nie jest to zjawisko niemo¿liwe, choæ ma³o prawdopodobne, gdy
chodzi o rzut monet¹. Lecz co powiedzieæ, gdy podobne ZAK£ÓCENIE naturalnego
rozrzutu zdarzeñ dotyczy sfery tak skomplikowanej, operuj¹cej tak wielk¹ liczb¹
zmiennych, jak proces zakochiwania siê, poznawania kogo i podejmowania prób uk³a-
dania sobie ¿ycia w jego mo¿liwie najwiêkszej bliskoci? D³ugo nie zwraca³em na to zja-
wisko uwagi i mo¿e do dzi ¿y³bym w niewiadomoci, gdyby nie ostatni przypadek, tak
107
horrendalnie absurdalny i nieprzewidywalny, ¿e jego zajcie obudzi³o moj¹ jañ, nasu-
waj¹c myl o próbie kontaktu, jaki uzyskaæ pragnie ze mn¹ t¹ drog¹ Istota Nadprzyro-
dzona.
Oto, ujmuj¹c rzecz w telegraficznym skrócie, pozna³em i wkrótce pokocha³em, czy-
ni¹c j¹ niemal cz¹stk¹ siebie samego, osobê ze wszech miar odpowiadaj¹c¹ moim wyo-
bra¿eniom o doskona³oci, odpowiadaj¹c¹ moim psychicznym potrzebom, pragnê te¿
panu zwróciæ uwagê na niezwykle wa¿ny w¹tek psychiczny, polegaj¹cy na natychmia-
stowym wtopieniu siê osoby tej w m¹ wewnêtrznoæ. Ile¿ prawdy byæ musi w prastarym
przekonaniu o ludziach, jako o istotach poszukuj¹cych przez ca³e ¿ycie swej drugiej,
brakuj¹cej czêci... ale do rzeczy. Pamiêta³em oczywicie o przeladuj¹cym mnie fatum,
ale wszystko wskazywa³o i tu dostrzegam perfidiê lub w³anie celowoæ ¿e osoba ta
gwarantuje mi pe³ne bezpieczeñstwo pod wzglêdem swej w mym pobli¿u obecnoci.
Bo nie chodzi³o o bezpieczeñstwo zwi¹zane ze sta³oci¹ uczuæ ani uczuæ, ani ich tym
bardziej sta³oci nigdy nie deklarowa³a, wrêcz przeciwnie, co tylko bardziej jeszcze
mnie do niej przywi¹zywa³o. Wa¿ne, ¿e by³a silnie zakotwiczona w okrelonym miejscu
i rodowisku. A i inne cechy osoby tej, któr¹ kocha³em ju¿ tak, ¿e trudno by³o mi my-
leæ o czymkolwiek z ni¹ nie zwi¹zanym, sprowadza³y na mego umêczonego ducha b³o-
gi spokój, a spokój ten powodowa³, i¿ powoli zaczyna³em przemyliwaæ nad ksi¹¿czyn¹
jak¹, któr¹ móg³bym, dla zabicia czasu oczywicie, napisaæ. Niech pan sobie bowiem
tylko przedstawi:
Ka¿dy nasz spacer koñczy³ siê bardzo szybko, bo kilka godzin poza domem wywo³y-
wa³o w niej tak przemo¿n¹ têsknotê za w³asnym pokojem, ¿e stawa³a siê wrêcz niezdol-
na do normalnego funkcjonowania, dopóki têsknocie tej nie uczyni³a zadoæ. Opu-
szcza³a swój pokój w³aciwie tylko w rzadkich wypadkach wy¿szej konicznoci i dla
mnie! móg³ j¹ stamt¹d wyci¹gn¹æ co najwy¿ej po¿ar lub trzêsienie ziemi, a i to najwy-
¿ej na parê godzin, po up³ywie którego to czasu nale¿a³oby jej szukaæ poród owych
zgliszcz b¹d ruin. Zdarza³o mi siê, owszem, wyjechaæ z ni¹ gdzie dalej. Tam jednak,
mimo zaplanowanych dni siedmiu, na przyk³ad, po trzech robi³a siê nieznona, na
czwarty za ranek widz¹c siê w miejscu nie bêd¹cym jej pokojem spogl¹da³a z tak¹
odraz¹, ¿e nic, tylko ³apaæ sakwoja¿e i gnaæ na dworzec, by najwczeniejszy poci¹g nie
uciek³. A spróbowa³bym siê z powrotem owym oci¹gaæ! Ty sobie zostañ! Rób w ogóle,
co chcesz, ja jadê! deklarowa³a wtedy z ogniem w oczach. To i ³apa³em, co tam mia-
³em, swoich baga¿y zwykle niewiele i gnalimy na dworzec, a im poci¹g bli¿ej by³ jej
pokoju, tym weselsza siê stawa³a, przy czym radoæ ta ros³a tak, ¿e pod koniec podró¿y
mo¿liwy by³ ju¿ umiech i stwierdzenie w rodzaju: Jeste bardzo sprytny, ¿e koñczysz
tê okropn¹ podró¿ tak inteligentnie, bym zachowa³a o tobie dobre wspomnienia. Tym
oto sposobem dowiedzia³em siê, i¿ wytrzymuje poza domem do dni dziesiêciu, dalej
ani rusz. Taka jest.
I oto którego dnia ujawni³a siê owa, niew¹tpliwa ju¿ dla mnie, ingerencja Nadrozu-
mu, który zaprz¹tn¹³ sobie nadmiernie moj¹ osob¹ swoj¹ nadg³owê. Spowodowa³ bo-
wiem, w moim przekonaniu, i¿ osoba, o której tu w du¿ym skrócie opowiedzia³em, po-
108
wziê³a zamiar wyjazdu, nie doæ, ¿e do miejsca odleg³ego o dziesi¹tki tysiêcy kilome-
trów od jej pokoju, to jeszcze na monstrualnie nieokrelony okres.
A dlaczego nie na zawsze, jak ju¿, przysz³o mi do przera¿onej g³owy. A dlaczego mar-
ne tysi¹ce, nie za dziesi¹tki tysiêcy kilometrów, jak ju¿? Nie widzê pwodu, by siê tak
straszliwie ograniczaæ, tylko ¿e ja... co ze mn¹... tak sobie myla³em, nic nie mówi¹c,
najgorszy bowiem rodzaj uczucia to uzurpowanie sobie prawa w³asnoci do drugiej oso-
by. Proszê mnie dobrze zrozumieæ cieszy³o mnie, ¿e ona czuje potrzebê jakiej rady-
kalnej zmiany w swoim ¿yciu, choæ nie rozumia³em mo¿e, dlaczego trzeba to robiæ tak
daleko i tak d³ugo, maj¹c jednoczenie tak dog³êbn¹ wiedzê o swojej domatorskiej na-
turze...
>
Mój interlokutor zgas³ jakby na chwilê, zapad³ siê w siebie, a ja mrukn¹³em: Oto
nadwra¿liwoæ z pretensj¹ do intelektu spotka³a intelekt z pretensj¹ do nadwra¿liwoci,
co musia³o daæ mieszankê wybuchow¹... lecz tego mój gadatliwy wspó³pasa¿er chyba
nie dos³ysza³ i dobrze, bo pewnie zdzieli³by mnie czym ciê¿kim po g³owie.
I co pan na to, panie Jêdras? zapyta³ po chwili. Bo ja jestem raczej pesymist¹.
Tak, za wiele tu Nabokova, za ma³o tego... jak mu tam... Szekspira chyba. Mylê
o...
Wiem o czym pan myli i nie jest to Hamlet. Wed³ug mnie zbyt ma³o tu Bu³ha-
kowa, jeli ju¿ trzymaæ siê przyk³adów oklepanych i banalnych.
To bardzo smutne, rzeczywicie, jeli wzi¹æ pod uwagê pañsk¹ konstrukcjê, pañ-
sk¹ dzieciêc¹ nieodpornoæ na rozstania, która nie bardzo mieci siê w normach, które
znam. Ale jak siê owe wydarzenia maj¹ do kwestii istnienia Boga, ¿e pozwolê sobie
zwróciæ pañsk¹ uwagê na ten aspekt, by nie umkn¹³ nam problem, jak s¹dzê, w ca³ej hi-
storii najwa¿niejszy?
Nie rozumie pan? Jadê przecie¿ do niej, jadê j¹ zobaczyæ, wiozê jej trochê ciep³a...
przepraszam. Na szczêcie, by siê rozstawaæ, trzeba tak¿e, zapewne na skutek niedopa-
trzenia Najwy¿szego, ponowie siê spotykaæ. To, co mi powie, wszystko, co siê tam sta-
nie, ostatecznie rozstrzygnie tê kwestiê.
Nie bardzo rozumiem...
Proszê pana! To proste. Najwy¿szy ju¿ zwróci³ na siebie moj¹ uwagê. Zrozumia-
³em, co chcia³, bym zrozumia³. Dalsze kontynuowanie serii nieszczêliwych przypad-
ków w moim ¿yciu wiadczy³oby o niczym innym, jak w³anie o ich zupe³nej, nie kie-
rowanej przypadkowoci, o moim monstrualnym pechu po prostu. Przerwanie serii
w momencie, gdy uwiadomi³em sobie j¹ jako skutek celowej ingerencji, jako rodzaj in-
telektualnego przekazu spoza znanego nam wiata, bêdzie ostatecznym dowodem tej
Nadinteligencji istnienia.
Nie wydaje siê panu, ¿e trochê pan tê Nadinteligencjê szanta¿uje? Czy nie usi³uje
pan przebiegle wp³yn¹æ na bieg wypadków, podpowiadaj¹c Bogu, jeli przyj¹æ ten ter-
min, co ma zrobiæ, by by³ pan ³askaw uwierzyæ?
109
To nie ja rozpocz¹³em tê grê. To nie ja podpowiadam. To logiczna konsekwencja,
jedyne mo¿liwe rozstrzygniêcie. Odpowiedzi¹ bêdzie to, co us³yszê u celu mej podró¿y.
Zechce po powrocie byæ ze mn¹, czy nie zechce? Przerwie tym samym ci¹g moich
udrêk, czy nie zechce tego zrobiæ, bo i to oddalenie nie pomog³o jej w rozumieniu wia-
ta? Na te pytania muszê poznaæ odpowied, by uwierzyæ.
>
Gdy poci¹g wtoczy³ siê na Gare de lEst, wysiedlimy wszyscy, a pan Dumny spie-
sznie oddali³ siê w kierunku oczekuj¹cej go osoby o niezwykle mi³ej powierzchowno-
ci. Za chwilê oboje zniknêli nam z oczu...
Tak oto niknie nam z oczu ostatnia mo¿e szansa poznania odpowiedzi na jedno
z odwiecznych pytañ ludzkoci powiedzia³em do siebie.
Ma³gorzata wzruszy³a tylko ramionami.
Ty i te twoje ci¹g³e pytania. Z³ap ³askawie taksówkê, Pawle Jêdrasie, niezwykle
sprawny £owco Prawd Wszelakich.
Gdy jednak spojrza³em na ni¹, jakby ze snu obudzony...
>
...dostrzeg³em utkwiony we mnie wzrok znajomy, szary i ciep³y...
Ecce Homo... zdawa³ siê wzrok ten szeptaæ.
ni³a mi siê, Ma³gorzato. Widzê, ¿e masz skrzyd³a.
Tak, miewamy skrzyd³a. Gdy chcemy.
Ja te¿ móg³bym je mieæ?
Oczywicie.
Czasem ni mi siê, ¿e latam.
Nauczê ciê lataæ. To nic trudnego, jeli potrafisz istnieæ miêdzy jaw¹ a snem.
Zwykle tam w³anie przebywam.
Jednak nikt, kto mnie widzi ze skrzyd³ami, nie wraca ju¿ na jawê.
Pozwolisz mi wiêc zostaæ z tob¹? Nie bêdê ci przeszkadza³...
Nie wiem... pochodzimy z tak ró¿nych wiatów...
Ale, jeli dasz mi te skrzyd³a, w jaki sposób upodobniê siê do ciebie...
O, tak, niew¹tpliwie... Ma³gorzata umiechnê³a siê tajemniczo, ni to do mnie, ni
to do swoich myli nieodgadnionych, wsta³a z kamienia, na którym le¿a³em owiniêty
p³ótnem, podesz³a do widniej¹cego wród mroku jaskini owalu jaskrawego wiat³a, tam
rozprostowa³a skrzyd³a, które rozb³ys³y w s³oñcu ognicie, i delikatnie nimi zatrzepota-
³a. Piêkn¹ mamy pogodê, jak na nissan nie jest za gor¹co. D³ugo jeszcze bêdziesz siê
wylegiwa³? Le¿ysz ju¿ od trzech dni. To chyba wystarczy.
110
Gdzie by³a? Myla³em ¿e ju¿ po mnie.
Ratowa³am ciê w innej rzeczywistoci. Zupe³nie siê tam zagubi³e, choæ prost¹
drogê mia³e przed samym nosem. Tu te¿ nie mog³e znaæ prawdy, umar³by bowiem
NIEPRZEKONUJ¥CO. Gdy siê mówi A, trzeba powiedzieæ równie¿ B. No, wstawaj...
Nie mamy ju¿ na Ziemi nic do roboty. Mam nadziejê, ¿e nikt nie bêdzie ¿a³owa³, ¿e
skoñczy³e wreszcie tê swoj¹ najbardziej por¹ban¹ opowieæ. Resztê...
- Dopisze ¿ycie? - ucieszy³em siê.
- Jakie ¿ycie? W twojej sytuacji? Resztê dopisz¹ inni, mesjaszu.
Porozmawiaj jeszcze chwilê ze mn¹. Tak naprawdê rozmawiam z tob¹ tylko tutaj,
bo tylko tutaj tak cierpliwie mnie s³uchasz...
To ciekawe... wiêc istniejemy gdzie jeszcze poza twoj¹ szalon¹ wyobrani¹?
Tak, choæ wydaje mi siê, ¿e tylko tu jestemy naprawdê. Istnienie poza moj¹ wy-
obrani¹ to byt, o którym lepiej, by nie wiedzia³a wszystkiego. Pojawi³a siê tam przy
mnie po raz pierwszy, gdy bra³em lekcjê anatomii udra Nicolasa Tulpa...
Nie wiem, o czym mówisz. Chyba k¹pa³e siê wtedy w Nailu, Mosesie rozemia-
³a siê Isztar, rozpocieraj¹c swe ogniste skrzyd³a.
Och, to tylko szczegó³y... Musisz to pamiêtaæ. By³a taka... wzruszaj¹ca. Lubi³em
na ciebie spogl¹daæ. Lubi³em s³uchaæ twojego g³osu. Nie wró¿y³o to najlepiej, ale by³o
takie przyjemne i chyba? dobre... ¿e zapomnia³em siê. Potem od ciebie uciek³em,
bo przerazi³o mnie to, co w sobie dostrzeg³em. Zaczyna³o te¿, najpierw delikatnie, po-
tem coraz wyraniej boleæ.
111
Wêdrowa³e po pustyni przypomnia³a mi Isztar, sk³adaj¹c skrzyd³a.
Na tej pustyni zrozumia³em, ¿e ucieczki przed sob¹ samym nie ma. A boleæ musi
zawsze w takich beznadziejnych przypadkach.
Beznadziejnych? zdziwi³a siê Isztar i zatrzepota³a skrzyd³ami.
W znanych mi rzeczywistociach zaludnionych znanymi mi bytami... tak.
U nas nazywaj¹ to niedojrza³oci¹, Jêdras powiedzia³a wyranie choæ bardzo ci-
cho Ma³gorzata.
¯artujesz sobie ze mnie, a przecie¿ wiesz dobrze, o czym mówiê. wiat, w którym
teraz rozmawiamy, jest piêkny przez sw¹ plastycznoæ. Mo¿emy go dowolnie modelo-
waæ.
Ty go modelujesz. Có¿ ja mam tu do powiedzenia? zdziwi³a siê Ma³gorzata.
Twoje s³owa pochodz¹ z innej rzeczywistoci. Potrafiê przemieszczaæ siê miêdzy
ró¿nymi wiatami bez skrzyde³, Ma³gorzato.
Uda³o ci siê sprawiæ, ¿e poczu³am lekkie zagubienie. Jak poznaæ, co tu, u ciebie,
jest prawd¹, a co p³odem twojej histerycznej wyobrani?
Prawd¹ jest TO, co jako byt niematerialny przenika wszystkie znane ci ju¿ rzeczy-
wistoci, i nie istnieje punkt, w którym mog³oby zanikn¹æ. Prawd¹ jest to, co przez
wszystkie te rzeczywistoci przenios³em, jak s¹dzê, bez uszczerbku... Prawd¹ jest owo
CONTINUUM...
Co masz na myli, ty przem¹drza³y mesjaszu...
Przecie¿ ju¿ wiesz...
112
Epoka J2000.0