Michalkiewicz S 15 lat III Rzeczypospolitej

background image

15 lat III Rzeczypospolitej

Artykuł • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 31 grudnia 2004

Od kiedy rozpoczyna się historia III Rzeczypospolitej? Nieliczni upatrują jej początek już 1 stycznia 1989

roku, kiedy to weszła w życie ustawa o działalności gospodarczej. Chociaż nie towarzyszyły jej fanfary, miała ona

niewątpliwie znaczenie przełomowe, bo likwidowała w Polsce tzw. „realny socjalizm” uchylając fundamentalną

jego zasadę, wprowadzoną w roku 1947 przez Hilarego Minca, ówczesnego dyktatora gospodarczego Polski.

Hilary Minc, jeden z „wielkiej trójki” Żydów wyznaczonych przez Stalina, by nam mentorowali: Jakub

Berman, Roman Zambrowski i Hilary Minc, ustalił, że prowadzenie jakiejkolwiek działalności gospodarczej

wymaga uprzedniej zgody władz państwowych. Ustawa uchylała ten warunek, pozostawiając koncesjonowanie w

niewielu dziedzinach: w obrocie bronią i amunicją, w obrocie spirytusem i wódką, w obrocie lekarstwami i jeszcze

kilku innych. Dzięki temu ulice i place polskich miast stały się jednym wielkim targowiskiem. Setki tysięcy ludzi

rzuciło się do handlu, słusznie upatrując w nim najprostszą metodę pierwotnej akumulacji kapitału. Wielu się

zawiodło, ale wielu się udało.

Trudno jednak zgodzić się, by od tej daty liczyć początek III Rzeczypospolitej, bo sytuacja polityczna

jeszcze w niczym się nie zmieniała. PZPR nadal miała monopol władzy i wszelkie zmiany mogły być w każdej

chwili zablokowane, a może nawet cofnięte. Dlatego też większość skłonna jest upatrywać moment narodzin III

Rzeczypospolitej w dniu 4 czerwca 1989 roku, kiedy to odbyły się wybory według zasad ustalonych przy

okrągłym stole”. Do tych wyborów stanęli bowiem kandydaci „strony społecznej”, których PZPR już nie

wyznaczała. To fakt, z drugiej jednak strony wybory „kontraktowe” nie były przecież wolne. Partia zarezerwowała

sobie dwie trzecie miejsc w Sejmie, dopuszczając jedynie wolne wybory do Senatu, który miał i ma oczywiście

mniejszy ciężar gatunkowy niż Sejm.

Z tego powodu trudno uznać, by właśnie 4 czerwca już narodziła się III Rzeczpospolita. Była to raczej

jakaś forma przejściowa: „ni pies, ni wydra”, z generałem Jaruzelskim jako prezydentem na czele. Z tych właśnie

powodów niektórzy upatrują moment narodzin III RP w dniu powołania Tadeusza Mazowieckiego na premiera

rządu. Z drugiej jednak strony warto przypomnieć, że pierwszym zagranicznym gościem, z jakim spotkał się

premier Mazowiecki, był szef KGB Kriuczkow. Związek Sowiecki istniał jeszcze w najlepsze, dysponując w

Polsce swoja ekspozyturą w postaci PZPR, no i utrzymując tu co najmniej 10 dywizji ogólnowojskowych i

pancernych, które wraz z 35 dywizjami stacjonującymi w NRD, wchodziły w skład Północnej Grupy Wojsk

Radzieckich dowodzonej przez stacjonującego w Legnicy generała Dubynina.

Więc może narodziny III RP liczyć od dnia, a właściwie nocy, kiedy w roku 1990 rozwiązała się PZPR?

Czy może raczej od wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta w grudniu 1990 roku? Czy od pierwszych, rzeczywiście

wolnych wyborów w roku 1991? A może należałoby datę narodzin III RP przesunąć aż do roku 1993, kiedy to

terytorium Polski opuścił ostatni żołnierz już nie Armii Radzieckiej, tylko sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej? Już na

pierwszy rzut oka widać wyraźnie, że narodziny III Rzeczypospolitej były raczej procesem, niż jednorazowym

aktem. Tak czy owak III RP jednak się narodziła, a skoro tak, to powinniśmy poświęcić nieco uwagi jej

rodzicielom.

Chamy” i „Żydy

O ile moment narodzin najwyraźniej jest rozciągnięty w czasie, o tyle moment, że tak powiem, poczęcia III

Rzeczypospolitej pozwala się już bardziej skonkretyzować nie tyle może podczas obrad „okrągłego stołu”, co

sekretnych spotkań w wyselekcjonowanym gronie w Magdalence, dla których „okrągły stół” stanowił rodzaj

ochronnego parawanu. W spotkaniach tych brali udział przedstawiciele tzw. strony rządowej, tzn. bezpieki i partii

oraz przedstawiciele tzw. strony społecznej, która również była wewnętrznie zróżnicowana.

Żeby przyjrzeć się bliżej tym różnicom, które nadal odgrywają rolę na polskiej politycznej scenie, musimy

cofnąć się w czasie do połowy lat 50-tych, kiedy to po śmierci Józefa Stalina w roku 1953 i likwidacji

background image

Wawrzyńca Berii, zarówno w Związku Sowieckim, jak i w Polsce pojawiło się pytanie, komu przypisać

odpowiedzialność za zbrodnie komunizmu. Wprawdzie „tajny” referat Chruszczowa uznawał za zbrodnie jedynie

represje wobec komunistów, ale i tych przecież wystarczyło, żeby w dygnitarskich szeregach pojawiło się

zaniepokojenie. Na kogo wskaże nieubłagany palec Historii?

W takich chwilach ogromnie liczy się refleks, a wiadomo, że nie wszyscy są nim obdarzeni w jednakowym

stopniu. Wśród komunistów rządzących Polską lepszym refleksem wyróżnili się Żydzi. Specjalnym nosem

wyczuwając kierunek wiatru historii, jednym susem przeskoczyli na nieprzejednany grunt swobód obywatelskich,

naturalnie w ramach jedynie słusznego ustroju socjalistycznego i podnieśli sztandar pryncypialnej krytyki „błędów

i wypaczeń” poprzedniego „etapu”.

Nie ma chyba też potrzeby dodawać, że kreując się na rzeczników Historii, wskazali nieubłaganym palcem

na swoich towarzyszy partyjnych pochodzących z polskiej ludności tubylczej, jako sprawców wszelkich

nieprawości. Ci na ten widok zapłonęli świętym oburzeniem, nie bez słuszności przypominając, że to jednak oni

wydawali im rozkazy, jako stojący wyżej w partyjnej hierarchii. Na takie dictum tamci zarzucili tubylcom

antysemityzm”.

W ten sposób wykształciły się w partii dwie frakcje: „Puławianie” od mieszkania przy ul. Puławskiej w

Warszawie, gdzie ta frakcja odbywała swoje konwentykle, oraz „Natolińczycy” – od pałacyku w Natolinie, gdzie

spotykała się druga. Potocznie obydwie frakcje określały się nawzajem inaczej; „Puławianie” nazywali

Natolińczyków” „Chamami”, a tamci ich – „Żydami”.

W ten oto sposób w okresie tzw. polskiego października PZPR tworzyły dwie grupy: „Chamy” i „Żydy”.

Gomułka próbujący początkowo lawirować między nimi, musiał w końcu pogodzić się ze stanowiącymi większość

Chamami”. Część „Żydów” skorzystała z okazji na wszelki wypadek i czmychnęła z Polski na Zachód, chroniąc

się w ten sposób przed odpowiedzialnością za współudział w zbrodniach komunistycznego ludobójstwa, a

pozostali coraz bardziej się od partii-przewodniczki dystansowali.

Ostateczne zerwanie nastąpiło w latach 1967-1968, kiedy z powodu wojny sześciodniowej na Bliskim

Wschodzie, cały tzw. „obóz” socjalistyczny nabrał do Żydów nieufności. Ta nieufność do Żydów siłą rzeczy

przenoszona była również na „Żydów”. Nieufność tę podsycał dodatkowo najwybitniejszy przywódca „Chamów”,

Mieczysław Moczar vel Michał Diomko, który wykombinował sobie, by najwyraźniej więdnącą komunistyczną

latorośl zaszczepić na pniu nacjonalistycznym, wykazującym zadziwiającą żywotność na przekór wszelkim

przeciwnościom. W tym celu dał żyć maltretowanym wcześniej przez siebie AK-owcom, których wprawdzie

powypuszczano z więzień, ale nie wolno im było nawet jęknąć. Oni zaś, chociaż uważali go za zbrodniarza,

przecież byli mu za to wdzięczni i spośród komunistów jego właśnie wyróżniali.

Ta wycieczka „Chamów” na zakazany teren patriotyczny doprowadziła do powstania nieformalnej grupy

nacisku w postaci „partyzantów”, charakteryzującej się ciągotkami nacjonalistycznymi. Problem polegał na tym,

że nacjonalizm wymaga, by nieubłaganym palcem wskazać mu wroga. Taki wróg oczywiście był, w postaci

Związku Sowieckiego, ale ze zrozumiałych względów Moczar na niego wskazać ani nie mógł, ani nie chciał.

Natomiast na Żydów – aaa, proszę bardzo! Nie tylko można było zasłużyć na życzliwe zainteresowanie

radzieckich”, ale i dokończyć stare porachunki z „Żydami”. Tak właśnie doszło do „wydarzeń marcowych”, z

których po kilku latach narodziła się „opozycja demokratyczna”, a właściwie ta jej część, której trzonem były

Żydy”, a więc dawni stalinowcy, w pierwszym, lub drugim pokoleniu, nawróceni na „demokrację”. Drugą część

opozycji demokratycznej stanowiła poakowska i po NSZ-towska opozycja niepodległościowa, na poły

piłsudczykowska, na poły narodowo-katolicka.

Wicher dziejów

Pod koniec lat 70-tych Stany Zjednoczone, Kościół katolicki i opozycja demokratyczna zorganizowały

potężny napór na PRL, dzięki czemu doszło do wyłomu w komunistycznej twierdzy, w którym zagnieździła się

Solidarność. Gen. Jaruzelski doraźnie ten wyłom zaklajstrował, ale zarodki klęski były „nie tylko u nas w kraju,

lecz i na wschodzie, w cudnym raju”. Związek Sowiecki, któremu nie powiódł się skok na Afganistan, mający być

punktem startu do opanowania roponośnych obszarów wokół Zatoki Perskiej, uznał się za pokonanego.

Nowy, z powodu swego wstrętu do wódki nazywany „mineralnym sekretarzem” KPZS, sowiecki

background image

przywódca Michał Gorbaczow w 1985 roku spotkał się w Genewie z amerykańskim prezydentem Ronaldem

Reaganem. W następnym roku, na spotkaniu w Reykjaviku na Islandii obydwaj przywódcy uzgodnili sposób

ewakuacji Związku Sowieckiego z Europy Środkowej, zaś na spotkaniu w Waszyngtonie, które odbyło się rok

później – dopięto szczegóły.

Jednym z tych szczegółów było nie tylko zjednoczenie Niemiec, ale również zobowiązanie Zachodu, by nie

przesuwać broni jądrowej na wschód od dawnej zachodniej granicy NRD, no i gwarancje bezpieczeństwa dla

sowieckich kolaborantów w państwach dawnego „obozu”, które teraz miały przeczołgać się do „wolnego świata”.

Krótko mówiąc obydwaj przywódcy ustalili kierunki i siłę, z jaką będzie wkrótce dął wicher dziejów w ramach

jesieni ludów”.

Jej scenariusz przewidywał również ludowe wystąpienia spontaniczne, które, ma się rozumieć, wymagały

starannych i drobiazgowych przygotowań, szczególnie w NRD. Oczywiście nie było aż tak, jak szydził Tuwim, że

władza w zapale ludności dynamit dawała na kartki; przy każdej karteczce był plan demonstracji”, bo jużci –

już Mahatma Gandhi zauważył, że nic nie jest tak kosztowne, jak stworzenie wrażenia ubóstwa i prostoty, ale

każdy przecież rozumie, ile trzeba było się natrudzić, żeby stworzyć pozór całkowitej naturalności.

Nawet szturm centrali STASI w Berlinie przez konfidentów, którzy chcieli poniszczyć dowody swojej

agenturalności, wyglądał jak zdobycie Bastylii, co przynosi zaszczyt profesjonalizmowi tych, którzy opracowywali

didaskalia „jesieni ludów”, a potem czuwali nad planowym jej przebiegiem. Nawet rozstrzelanie Mikołaja

Ceaucescu z małżonką mieściło się w tej konwencji, bo jego Gorbaczow, w odwecie za liczne afronty i flirty z

Chinami, mógł pominąć na liście kolaborantów objętych gwarancjami, a poza tym – cóż to za rewolucja bez

chociaż jednego rozstrzelanego tyrana?

Jak Polak z Polakiem

Stan wojenny, spychając Solidarność do podziemia, zahamował normalną ewolucję sceny politycznej po

stronie demokratycznej opozycji. Internowanie wybijających się działaczy, a następnie skłonienie wielu z nich do

emigracji sprawiło, że polityczna kontrolę nad podziemiem przechwyciła ta część opozycji demokratycznej, której

rodowód wyprowadzamy od „Żydów”.

Była ona nie tylko lepiej zorganizowana, w znacznej mierze na zasadzie kontaktów towarzyskich, żeby nie

powiedzieć – rodzinnych, ale też – w odróżnieniu od nurtu niepodległościowego opozycji – miała znacznie lepsze

kontakty zagraniczne, nie tylko wśród zachodnich socjaldemokracji, ale również dzięki dawnym stalinowcom,

którzy wyemigrowali z Polski zaraz po 1956 roku. Nie wolno również lekceważyć wpływu „strony rządowej”, dla

której taki rozwój sytuacji był korzystny również w perspektywie przeczuwanej już, a od 1985 roku nawet

spodziewanej „jesieni ludów”.

Jedną z podstawowych trosk ówczesnych przywódców tego nurtu opozycji demokratycznej jest kształt

sceny politycznej po upadku komunizmu. Tę troskę można wydestylować z ówczesnych „tekstów” Adama

Michnika. Walczymy z komunizmem, bo komunizm jest zły. A jest zły dlatego, ze tłumi wszelką spontaniczną

aktywność ludzi. Jednak różne są formy ludzkiej aktywności; jedne dobre, a drugie – złe. Na przykład w

mrocznych zakamarkach duszy narodu polskiego drzemią straszliwe demony ksenofobii i antysemityzmu. Teraz

komunizm przytłumia te demony wraz z duszą anielską.

Ale przecież z komunizmem walczymy i może, a właściwie nie „może”, tylko na pewno go pokonamy. I co

wtedy? Wtedy owe straszliwe demony wydostaną się w Tartaru na powierzchnię życia politycznego! Zatem,

zanim nastąpi ostateczne zwycięstwo, trzeba rozwiązać problem następujący: w jaki sposób, już bez komunizmu

zatrzymać jednak te straszliwe demony na uwięzi? Na tak postawione pytanie była tylko jedna odpowiedź: trzeba

dogadać się z tymi, którzy dotychczas te demony w lochu trzymali i wspólnie zorganizować scenę polityczną tak,

by zabrakło dla nich miejsca bez względu na to, co się będzie działo.

Taka konkluzja pociągała za sobą co najmniej dwie, a właściwie nawet trzy poważne konsekwencje. Po

pierwsze, że w tej sytuacji nie wolno obezwładnić „strony rządowej” ani pod względem możliwości

ekonomicznych, ani pod względem wpływu politycznego. Oznaczało to stanowczy sprzeciw przeciwko

dekomunizacji państwa, zarówno personalnej, jak i strukturalnej. Po drugie – że ponad podziałami należy

stworzyć mechanizm konsultacji i współdziałania, by nie dopuścić do powrotu na polityczną scenę sił narodowo-

background image

katolickich, a jeśli nawet na niej się objawią – by wspólnie utrzymywać je na bezpiecznym dla obydwu stron

marginesie. I wreszcie konsekwencja trzecia – że należy pozostawić jak najszersze możliwości agenturalnego

oddziaływania na scenę polityczną.

Te trzy ustalenia, jakie zapadły w Magdalence, stanowią prawdziwą konstytucję III Rzeczypospolitej.

Dopiero na tym tle lepiej możemy zrozumieć zarówno gwałtowny sprzeciw przywódców Obywatelskiego Klubu

Parlamentarnego, a potem ROAD-u i Unii Demokratycznej wobec dekomunizacji i lustracji, jak i przyczyny

gwałtownego ataku środowisk „lewicy laickiej”, czyli w większości dawnych stalinowców, ponawracanych na

demokrację z jednej strony, a SLD z drugiej strony na Kościół katolicki z powodu rzekomego popychania przezeń

Polski w kierunku „państwa wyznaniowego”.

Był to atak prewencyjny, by Kościół dla świętego spokoju zrezygnował z kreowania „własnej” partii

politycznej, która siłą rzeczy musiałaby mieć charakter jeśli nie narodowo-katolicki, to w każdym razie do niego

zbliżony. Zarówno ta presja, jak też uruchomienie czynnej wśród duchowieństwa agentury sprawiły, że już

wkrótce hierarchia została wytresowana do tego stopnia, iż dziś znaczna jej część tańcuje w rytmie jankielowych

cymbałów.

Transformacja ustrojowa

Partia wykorzystała stan wojenny nie tylko do uśmierzenia buntu i nie tylko do odpowiedniego

ukształtowania układu sił w podziemnej Solidarności. Pod osłoną surowych praw stanu wojennego komunistyczna

nomenklatura rozpoczęła przygotowania do transformacji ustrojowej. Przygotowania te ruszyły pełną parą od roku

1985, kiedy można było się domyślać, że wiele będzie musiało się zmienić, by wszystko zostało po staremu.

Toteż od połowy lat 80-tych ludzie nomenklatury rozpoczynają intensywną akumulację pierwotną. Na

podstawie obowiązującego ciągle przedwojennego kodeksu handlowego członkowie komitetów partyjnych,

dyrektorzy przedsiębiorstw, wojskowi, oficerowie MO i SB, prokuratorzy oraz ich żony i krewni, zakładają spółki

nomenklaturowe. Z reguły powstają one wokół jakiegoś przedsiębiorstwa państwowego i monopolizują

zaopatrzenie przedsiębiorstwa w surowce i materiały do produkcji z jednej strony oraz zbyt wyrobów gotowych z

drugiej. W rezultacie spółki te przechwytują cały zysk, zaś przedsiębiorstwu zostaje tylko trochę dymu.

Naturalnie takie pasożytowanie ma swój naturalny kres w postaci śmierci żywiciela, więc podstawowym

problemem spółek nomenklaturowych pod koniec lat 80-tych jest stworzenie sobie możliwości legalnego

zainwestowania zgromadzonych zysków. To właśnie było przyczyna wydania ustawy o działalności gospodarczej

jeszcze za rządów premiera Mieczysława Rakowskiego. Można o niej powiedzieć, że została wydana z niskich

pobudek, niemniej jednak jej efekty były per saldo pozytywne.

Autorzy ustawy nie mogli bowiem, a może i nie chcieli zapisywać, że prawo do działalności gospodarczej

maja tylko członkowie nomenklatury, więc musieli pozwolić wszystkim. Natomiast możliwość pasożytowania na

państwowych przedsiębiorstwach mieli de facto tylko członkowie nomenklatury, kontrolowani dyskretnie przez

ówczesne „twarde jądro” systemu, tzn. wywiad wojskowy. Wydaje się zresztą, że to on właśnie był wówczas

głównym organizatorem różnych przedsięwzięć gospodarczych, oczywiście powierzając kapitały podstawionym

agentom. Wtedy właśnie tworzą się najważniejsze powiązania biznesowo-polityczne, determinujące sposób

funkcjonowania III Rzeczypospolitej aż do dnia dzisiejszego.

Rabunkowy charakter gospodarki komunistycznej w tym okresie ujawnił się chyba najbardziej w dziedzinie

finansów publicznych. Rząd premiera Rakowskiego tylko w pierwszym półroczu 1989 roku wydrukował i wypuścił

na rynek 40 biliony złotych bez jakiegokolwiek pokrycia, co spowodowało, że już w drugiej połowie roku inflacja w

Polsce stała się trzycyfrowa. Opanowanie tej sytuacji było koniecznością, toteż stosowne przedsięwzięcia

znalazły się w pakiecie ustaw przyjętym przez kontraktowy Sejm pod koniec grudnia 1989 roku, a nazwanym

planem Balcerowicza”.

Wśród nich była ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych, podnosząca oprocentowanie

kredytów z 4 do 40 procent, niezależnie od charakteru umów zawartych z bankami. Kolejnym posunięciem było

zagwarantowanie przez rząd, że przez rok kurs dolara utrzyma się na poziomie 9500 zł, co gwarantował fundusz

stabilizacyjny w kwocie 1 mld dolarów. Wreszcie rząd podniósł oprocentowanie depozytów złotówkowych w

bankach do 80 i więcej procent. W rezultacie doszło do ogromnego drenażu zasobów i oszczędności obywateli

background image

polskich przez finansistów krajowych, a przede wszystkim zagranicznych. Zamieniali oni dolary na złotówki, po

czym deponowali je w bankach na 80 i więcej procent rocznie. Pod koniec roku likwidowali depozyty, zamieniali

złotówki na dolary po tym samym, gwarantowanym kursie i z podwójną ilością dolarów żegnali nasz

transformujący się kraj.

Szacuje się, że w ten sposób zostało wyprowadzone z biednej Polski około 17 mld dolarów, które zostały

wyssane z obywateli m.in. przez ustawę o uporządkowaniu stosunków kredytowych. Wtedy właśnie entuzjazm do

reform, premiera Mazowieckiego i ministra Balcerowicza gwałtownie opadł, bo też nie trzeba mieć doktoratu z

ekonomii, by zauważyć, że skoro miałem pieniądze, a teraz nie mam ani pieniędzy, ani nic w zamian, to znaczy,

że ktoś mnie okradł. Pod wpływem tego spostrzeżenia, które poczyniło bardzo wielu ludzi, pojawiły się hasła:

komuno, wróć!”.

Masa półinteligentów, stanowiąca zaplecze polityczne „lewicy laickiej” wychwalała „plan Balcerowicza

pod niebiosa, że to niby „nie ma dla niego alternatywy” i tak dalej. Czy to nawyk śpiewania w chórze, czy też

motywowana trybalistycznie propagandowa osłona wysysania pieniędzy z Polski przez finansistów ze

wschodniego wybrzeża Ameryki – mniejsza już o to. Ważne jest, że wbrew tym zaklęciom, alternatywa istniała.

Rząd mógłby ściągnąć z rynku nadmiar pieniędzy, oferując w zamian towar, którym wówczas dysponował

w wielkiej ilości i w wielkim wyborze, mianowicie własność. Można było sprzedać domy, place, mieszkania i

sklepy, a nawet drobne przedsiębiorstwa, tworząc jednocześnie grubą warstwę drobnych właścicieli. Ale politycy

tworzący rząd premiera Mazowieckiego odnosili się niechętnie do takich pomysłów, nie wykluczone, że z obawy,

iż w takiej drobnomieszczańskiej warstwie zaraz objawią się wspomniane straszliwe demony. Na wszelki tedy

wypadek lepiej jej nie odtwarzać. W rezultacie podstawowa masa społeczeństwa polskiego u progu transformacji

z socjalizmu w kapitalizm została pozbawiona nawet tych skromnych kapitałów, jakimi jeszcze dysponowała.

Z tego też m.in. powodu, kiedy rząd Unii Demokratycznej przystąpił do prywatyzowania przedsiębiorstw,

postanowił ad captandam benevolentiam załóg pracowniczych rozdawać między nie 15 procent akcji

przedsiębiorstwa, przejmowanego przez „inwestora strategicznego”. Czasami był to podarunek wartościowy, ale

często załogi zostawały z bezwartościowymi papierami, bo „inwestor strategiczny”, często zagraniczny, kupował

tanio zakład po to, by go zamknąć i w ten sposób zlikwidować konkurencję dla swojej macierzystej fabryki.

Bardzo często zdarzało się też tak, że dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw sztucznie doprowadzali je do

ruiny, by następnie kupić je za grosze i dalej prowadzić, ale już jako prywatne. Oczywiście tego rodzaju praktyki

musiały odbywać się pod solidną polityczną osłoną, co umacniało z roku na rok republikę bananową w Polsce.

Zadbano również o żerowisko dla dygnitarzy i członków ich rodzin, poprzez ustawę o prywatyzacji i

komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych w celu innym niż prywatyzacja. Oznaczało to przekształcenie

przedsiębiorstwa w spółkę prawa handlowego, co wymagało posiadania rady nadzorczej. Tam właśnie zasiadali i

zasiadają członkowie rodzin. Ukoronowaniem transformacji była ustawa o narodowych funduszach

inwestycyjnych i ich prywatyzacji.

Wytypowano do tej operacji kilkaset najlepszych spółek Skarbu Państwa. Obywatele mogli wykupić sobie

za niewielką sumę świadectwo udziałowe, które w przyszłości dawało im prawo nabycia akcji wybranego

narodowego funduszu inwestycyjnego. Te akcje miały przynosić im dywidendy, dzięki którym każdy ich posiadacz

miał pławić się w luksusie. Tak mniej więcej zapewniał w telewizji pan Jacek Fedorowicz, znany satyryk. Fakt, że

do propagowania narodowych funduszy inwestycyjnych zaangażowano akurat satyryka świadczył o osobliwym

poczuciu humoru pana Janusza Lewandowskiego, obecnie posła do Parlamentu Europejskiego, który w coraz

rzadszych przypływach szczerości przyznaje, że ten cały program zakończył się fiaskiem.

Mimo tych wszystkich patologii wzrastał jednak udział własności prywatnej w gospodarce. Przynosiło to

wymierne efekty, które mogłyby być jeszcze większe, gdyby nie narastająca biurokratyzacja gospodarki i

fiskalizm. Wystarczy powiedzieć, że o ile w 1989 roku zaledwie kilka dziedzin było objętych koncesjonowaniem,

to w dziesięć lat później koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia obowiązywały już w 202 obszarach

gospodarki. Nastąpiła recydywa socjalizmu w stylu Hilarego Minca, czemu naturalnie towarzyszył nieustanny

wzrost biurokracji.

W roku 1990 zatrudnienie w administracji centralnej wynosiło 45 tysięcy ludzi, a w pięć lat później – już

background image

112 tysięcy. Skokowy wzrost biurokracji nastąpił też wskutek czterech wiekopomnych reform rządu premiera

Buzka, kiedy to wprowadzono powiaty i województwa samorządowe (obok administracji rządowej), kasy chorych

(obok Zakładów Opieki Zdrowotnej i administracji ochrony zdrowia).

Obecnie liczba urzędników przekracza 500 tysięcy, a nie jest to ostatnie słowo, bo Unia Europejska wpada

na coraz to nowe pomysły. W rezultacie funkcjonowanie państwa staje się coraz bardziej kosztowne i podatki,

mimo nieustannego ich podwyższania, nie wystarczają. Poczynając od drugiej połowy lat 90-tych, Polska

ponownie zaczęła się zadłużać i obecnie dług publiczny sięga już kwoty około 110 mld dolarów. Jest to sytuacja

dość podobna do schyłku epoki Edwarda Gierka, kiedy to opozycja wraz z Kościołem, przy dyskretnym poparciu

Zachodu, przystępowała do kruszenia reżimu.

Wojny na górze...

Tej transformacji gospodarki towarzyszyły oczywiście paroksyzmy polityczne. „Lewica laicka” po

zdominowaniu „strony społecznej” i jej politycznej ekspozytury w postaci Obywatelskiego Klubu

Parlamentarnego, odsunęła Lecha Wałęsę, wyznaczając mu niewdzięczne zadanie trzymania parasola

ochronnego nad profesorem Balcerowiczem, którego „prasa międzynarodowa” wprost nie nadążała

obcmokiwać. Wygaszanie rozmaitych protestów, których przyczyny opisałem wyżej, zużywało Wałęsę politycznie

i frustrowało. Nie bez słuszności przypuszczał, że kiedy całkiem się zużyje, zostanie wyrzucony na śmietnik

historii. Ambicja, przeradzająca się z czasem w nieprzytomną pychę skłaniała go do powrotu do centrum

politycznej sceny.

Te jego plany znalazły zrozumienie u braci Kaczyńskich, którzy z kolei usiłowali zablokować możliwość

zmonopolizowania reprezentowania społeczeństwa przez „lewicę laicką”, gdyż taka sytuacja oznaczałaby po

prostu przywrócenie, w odmiennych, rzecz prosta, dekoracjach, stanu z połowy lat 50-tych, kiedy to Polską

niepodzielnie rządziła partia podzielona na frakcje „Chamów” i „Żydów”. Z tego wszystkiego narodził się program

przyspieszenia”, z którym Lech Wałęsa, na czele zawiązanego w tym celu Porozumienia Centrum, kierowanego

przez Jarosława Kaczyńskiego, stanął do wyborów prezydenckich.

Sens programu „przyspieszenia” sprowadzał się do tego, że wprawdzie przy „okrągłym stole” coś tam

obiecaliśmy „drugiej stronie”, a nawet udzieliliśmy jej „gwarancji”, ale ponieważ PZPR właśnie się rozwiązała, to

drugiej strony” już nie ma, zatem nie czujemy się tamtymi obietnicami związani i reformujemy państwo po

swojemu, jak gdyby nigdy nic.

Program „przyspieszenia” pozostawał więc w jaskrawej sprzeczności z linią polityczną „lewicy laickiej”,

której wyrazem było stwierdzenie Tadeusza Mazowieckiego, że „umów należy dotrzymywać”. Warto zwrócić

uwagę, że Tadeusz Mazowiecki uważany był i sam uważał się za szczerego demokratę, co to nie zna większego

nakazu, nad „wolę społeczeństwa”. Tak naprawdę jednak „wola społeczeństwa” liczyła się o tyle, o ile była

zgodna z „umowami”, których „należy dotrzymywać” bez względu na to, czy „społeczeństwu” się to podoba, czy

nie. Tak miał wyglądać „kicz powszechnej zgody”, według trafnego określenia red. Bronisława Wildsteina.

Krótko mówiąc, program „przyspieszenia” wywracał do góry nogami porządek ustalony przy „okrągłym

stole”, toteż wiele środowisk w Polsce szczerze go poparło i ta fala wyniosła Lecha Wałęsę do prezydentury.

Jednak, w odróżnieniu od swego elektoratu, Wałęsa nie chciał żadnych zasadniczych zmian. Chciał tylko znaleźć

się na godnym miejscu w ekskluzywnym klubie, zanim drzwi do niego zostaną zatrzaśnięte przed intruzami z

zewnątrz. Kiedy już się tam znalazł, zaraz zaczął poszukiwać porozumienia z „lewicą laicką”, czego wyrazem była

m.in. propozycja stanowiska premiera rządu dla Bronisława Geremka.

Kiedy premierem został Jan Olszewski, Wałęsa nie ukrywał swojej irytacji z tego powodu, no a kiedy z

inicjatywy Janusza Korwin-Mikke Sejm podjął uchwałę lustracyjną, a min. Macierewicz ujawnił agenturalną

przeszłość prezydenta, nastała otwarta wrogość. Wałęsa ogłosił, że teraz będzie wzmacniał „lewą nogę”, czyli

przemalowanych PZPR-owców. Ci jednak wcale nie kwapili się dopuszczać Wałesę do konfidencji i w rezultacie

jako prezydent znalazł się, excusez le mot, między nogami.

Żeby jakoś wybrnąć z tego kłopotliwego położenia, postanowił zaszachować komunistów. W tym celu w

sierpniu 1993 r. minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski przyprowadził do Belwederu delegację

wysokich oficerów tajnych służb, a Wałęsa oświadczył im, że „stanie w ich obronie z całą mocą”.

background image

Tak narodziło się porozumienie, które w dwa lata później zaowocowało oskarżeniem ówczesnego premiera

Józefa Oleksego przez ministra w jego rządzie Andrzeja Milczanowskiego, o szpiegostwo na rzecz Rosji.

Wywołało to polityczne trzęsienie ziemi, ale ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach. Prokuratura wojskowa

nie potwierdziła” oskarżeń przeciwko Józefowi Oleksemu, ale też i min. Milczanowski nie został pociągnięty do

odpowiedzialności, chociaż od tamtej pory mija właśnie dziewiąty rok. Trwałym następstwem tamtej sprawy jest

głęboki rozłam w tajnych służbach, którego skutki dają o sobie znać również przy okazji afery Orlenu.

...i na dole

Przegrana Wałęsy w wyborach prezydenckich w roku 1995 na rzecz Aleksandra Kwaśniewskiego

zapoczątkowała złoty okres dla SLD i jego obrotowego sojusznika, czyli PSL. Te ugrupowania o PRL-owskim

rodowodzie rozpoczęły proces intensywnego zawłaszczania państwa, nie krępując się specjalnie „drugą stroną

umowy „okrągłego stołu”, czyli „lewicą laicką”, której polityczną ekspozyturą była Unia Wolności, powstała z

połączenia Unii Demokratycznej z Kongresem Liberalno-Demokratycznym.

Ustąpienie Wałęsy ożywiło też „solidarnościową” stronę sceny politycznej. Były premier Jan Olszewski i

jego Ruch Odbudowy Polski zaczęły robić konkietę na „prawej stronie” i wydawało się, że w wyborach, które

przypadały na rok 1997, to właśnie ta formacja, dążąca do obalenia układu „okrągłego stołu”, będzie alternatywą

dla SLD.

Ale taka możliwość wywołała ogromne zaniepokojenie w Solidarności, której działacze pragnęli sami

przejść do polityki i ze względów ambicjonalnych, i w nadziei na awans materialny, i wreszcie – żeby zapewnić

możliwość awansu działaczom związku. Dlatego Solidarność zaczęła ostro zwalczać ROP, doprowadzając niemal

do jego marginalizacji. Miejsce ROP-u na scenie politycznej zajęła Akcja Wyborcza Solidarność, w której karty

rozdawał związek i jego przywódcy mniejsi i więksi.

Prawdziwym celem AWS było, ma się rozumieć „odsunięcie SLD od władzy” po to, by korzystając z

możliwości, jakie daje władza, poznajdować dla swego zaplecza politycznego takie miejsca, jakie dla swego

poznajdowały wcześniej SLD i PSL. W mniemaniu polityków nadających ton tej formacji taka operacja umożliwi

prawicy” polityczne konfrontowanie się z SLD w przyszłości. Temu celowi podporządkowane zostały

wiekopomne reformy rządu Jerzego Buzka, w którym znalazła się Unia Wolności z przewodniczącym

Balcerowiczem. Przytłoczył on z miejsca całą koalicję i rząd swoim autorytetem, doprowadzając do tego, że ogon

zaczął wywijać psem.

Unia Wolności zaczęła wręcz dyktować warunki AWS-owi nie tyle może dlatego, że rekomendowani przez

nią ministrowie byli merytorycznie lepsi, chociaż rzeczywiście kwalifikacje wielu dygnitarzy wysuniętych przez

AWS przedstawiały wiele do życzenia, ale przede wszystkim dlatego, że Unia Wolności miała po swojej stronie

Gazetę Wyborczą” i inne media, ma się rozumieć, „niezależne”, ale naszpikowane agentami na dziennikarskich

etatach, niczym sztufada słoniną.

Efektem wiekopomnych reform był skokowy wzrost liczby znakomicie płatnych synekur w administracji, no i

oczywiście gwałtowny wzrost kosztów funkcjonowania państwa, które zaczęło szybko się zadłużać. W tej

sytuacji, w czerwcu 2000 r. Leszek Balcerowicz wyprowadził Unię Wolności z koalicji rządowej, a w grudniu tego

roku schronił się na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego. Zgodnie z konstytucją, rekomendował go

na to stanowisko prezydent Kwaśniewski.

Rząd premiera Buzka administrował pogłębiającym się kryzysem do końca swojej kadencji, po czym w

wyborach w roku 2001 AWS nie uzyskała nawet 5 procent głosów i zniknęła z politycznej sceny, na którą

powrócił triumfujący SLD pod przewodnictwem Leszka Millera. Jednak po okresie euforii wywołanej rugowaniem

niedobitków AWS z posad i już nie tyle zawłaszczaniem, co wprost rozdrapywaniem państwa przez

wyposzczonych dygnitarzy pojawiły się symptomy kryzysu.

W pierwszych dwóch latach rządów premiera Millera dług publiczny powiększył się o 20 mld dolarów, co

jest swoistym rekordem, biorąc pod uwagę, że Edward Gierek potrzebował na identyczne zadłużenie aż 9 lat.

Najgroźniejsze jednak okazało się dla SLD ujawnianie afer z udziałem dygnitarzy partyjnych. Zbiegło się to w

czasie z wejściem przygotowań do przystąpienia Polski do Unii Europejskiej w fazę decydującą, co nasuwa

podejrzenia, iż Niemcy postanowiły poddać Polskę kuracji przeczyszczającej.

background image

Wreszcie 26 marca 2004 r. nastąpił rozłam w samej partii; Marek Borowski opuścił szeregi SLD,

zakładając SDPl, która według projektów prezydenta Kwaśniewskiego miała być zalążkiem nowej formacji

centrolewicowej, w której wzięłaby udział również intensywnie reanimowana Unia Wolności. Próby realizowania

tej koncepcji politycznej, stanowiącej historyczny kompromis „Chamów” z „Żydami” pod niemieckim

protektoratem, doprowadziły do najgłębszego kryzysu politycznego w historii III Rzeczypospolitej, który może

położyć kres tej formie polskiej państwowości tym bardziej, że na scenie politycznej coraz większego znaczenia

nabierają formacje od początku swego istnienia głoszące konieczność obalenia porządku wynikającego z umowy

okrągłego stołu”, a których, według ustaleń, jakie wtedy zapadły, na polskiej scenie politycznej miało w ogóle nie

być.

Przyszłoroczne wybory parlamentarne, które odbędą się jednocześnie z prezydenckimi, a którym

towarzyszyć będzie także w tle referendum w spawie traktatu konstytucyjnego, mogłyby mieć z tego punktu

widzenia decydujące znaczenie. Mogłyby, bo nie jesteśmy do końca pewni, czy decyzje odnoszące się do

ewolucji polskiej sceny politycznej zapadają u nas, czy w Berlinie lub Waszyngtonie, albo przy rue Cadet w

Paryżu.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maciej Franz u POROZUMIENIE CARA FIODORA ALEKSANDROWICZA Z KRÓLEM POLSKIM JANEM III SOBIESKIM O POKO
ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, ART 15 uznk, III CSK 23/08 - wyrok z dnia 12 czerwca 20
Zmiany w używaniu substancji psychoaktywnych przez młodzież w wieku 11 15 lat w Polsce w latach 2002
Rządy III Rzeczypospolitej
6 - Żywienie dzieci w wieku szkolnym 7 - 15 lat(1), Coś dla kobiet!
Wiek dorastania 12-15 lat, Notatki AWF, Psychologia
PREZYDENCI III RZECZYPOSPOLITEJ POLSKI
Żywienie nastolatków w wieku 13 15 lat
Czechow Antoni Małżeństwo za 10 czy 15 lat
2019 03 05 John Wayne okrzyknięty rasistą i homofobem Za wywiad sprzed lat Do Rzeczy
73 Ziemie wcielone do III Rzeczy niemieckiej i organizacja władz
Scharakteryzuj relacje między władzą wykonawczą i ustawodawczą w III Rzeczypospolitej na tle różnych
PRACA LICENCJACKA Rozwój somatyczny i sprawność fizyczna chłopców w wieku 10 15 lat z uwzględnieniem
(UE) Członkostwo Turcji w UE to kwestia 10 15 lat
2017 11 27 Michał Wybieralski zawieszony Do Rzeczy

więcej podobnych podstron