S
„P
tanisław Piasecki
rosto z mostu”, nr 32, 26 lipca 1936.
Nie sprzeciwiać się złu?
Artykuł mój o sprawie myślenickiej wywołał dość liczne echa prasowe, polemiczne oczywiście
przede
i
o
ł
ć
y
zakłam
y
wszystkim. Spodz ewałem się teg . Nie mog o by inaczej. Żyjem w takim przeraźliwym
aniu, że wszelka próba szczerego w powiedzenia się wywołuje konsternację powszechną.
Charakterystyczne wydają mi się zwłaszcza trzy głosy. Jeden to artykulik polemiczny w
lwowskim „Dzienniku Polskim”, organie Z.M.N. [Związek Młodzieży Narodowej] , prawego, jeśli tak rzec
można, faszystowskiego skrzydła sanacji. Artykuł drugi ukazał się w konserwatywno ‐ sanacyjnym
„Czasie”. Autorka jego, p. M. Winowska usiłuje występować w imieniu katolicyzmu polskiego. Wreszcie
artykulik trzeci ukazał się w sanacyjno ‐ wolnom
skiej „Epoce”. Wachlarzyk, jak widać stąd, wcale
szeroki.
ular
* * *
Wspólną cechą prawie wszystkich tych wystąpień jest wysoki ton protestu, tak, właśnie aż
protestu. Maluczko, a zacznie się zbieranie podpisów. Panowie z „Dziennika Polskiego” protestują w
imieniu... młodego pokolenia:
„P. Piasecki mówi o jakiejś wizji jak się wyraża — młodego pokolenia z której miało się rzekomo
zrodzić szaleństwo Doboszyńskiego. Musimy zaprotestować przede wszystkim jako publicyści również
młodego pokolenia. Wizja Polski? Tak. Wizja Polski wielkiej, zbrojnej, nocnej, Polski zdyscyplinowanej”.
Ponieważ w moim artykule była mowa o olbrzymiej dysproporcji pomiędzy wizją tej Polski,
którą chce zbudować młode po kolenie, a tą Polską, w której żyjemy — nasuwa się pytanie, czy dla
publicystów z „Dziennika Polskiego” ta wizja „wielkiej, zbrojnej, mocnej i zdyscyplinowanej” już jest
osiągnięta? Bo, jako tylokrotnych gloryfikatorów faszyzmu, nie może ich chyba przerażać sama metoda
używania środków gwałtownych. Argumencik zaś, że „w obecnym momencie” nie pora itd., jest
zwykłym wykręcaniem się sianem. Oczywiście, ze względu na „obecny moment” zawsze łatwiej jest
przylgnąć do rządzących; ale to nie rozwiązuje problemu wielkiej Polski. Wielka Polska bowiem — to
nie silna władza dla silnej władzy i przychodzenia do biur o g. 8‐ej rano, ale Polska nowego ustroju
społecznego, gospodarczego, politycznego, a przede wszystkim moralnego. Nie należy oczywiście
wyolbrzymiać sprawy myślenickiej, którą scharakteryzowałem jako czyn desperacki i szaleńczy, choć
rodzący się z dysproporcji, jakie w życiu polskim dostrzega młode pokolenie. Marsz na Myślenice — to
nie marsz na Rzym, ani nawet marsz w r. 1926 na Warszawę. To odruch, czy demonstracja, jak mówi
sam Doboszyński. Ale dyskusja prasowa na tym tle ujawnia głębokie złoża zakłamania wewnętrznego.
Ci sami, którzy entuzjazmowali się faszystowskim wlewaniem oleju rycynowego przeciwnikom, płoną
teraz z oburzenia na wieść o zniszczonych meblach i towarach w Myślenicach.
* * *
Bardziej zasadniczo ujmuje sprawę p. M. Winowska w „Czasie”. Z tym głosem właściwie dopiero
warto polemizować. P. Winowska także protestuje i także nie może się zgodzić — w imieniu
katolicyzmu.
Z jej długich, zawiłych i miejscami nie dość jasnych wywodów wyłowić można twierdzenie
główne, że katolicyzm w ogóle wyklucza stosowanie wszelkich środków gwałtownych, że zatem nie
wolno z okazji sprawy myślenickiej podkreślać z naciskiem, iż Doboszyński był żarliwym katolikiem. No
i dochodzi w końcu p. Winowska do wniosku, że katolicyzm Doboszyńskiego, skoro legitymować nim
można zajścia myślenickie, jest złym katolicyzmem.
Dyskusję utrudnia tu znacznie fakt, że p. Winowska, choć uważa się za specjalistkę od
katolicyzmu, nie czytała jednej z najwybitniejszych książek, obrazujących polską myśl katolicką, a
mianowicie książki Doboszyńskiego „Gospodarka Narodowa”. Maritaina zna, Mauriaca także, ale
książkę Doboszyńskiego tylko z tytułu i z gazeciarskiego określnika, że opiera się ona „na nauce św.
Tomasza z Akwinu”. Ta nieznajomość książki Doboszyńskiego” wyziera z każdego zdania artykułu
p. Winowskiej; podziwiać doprawdy można pewność siebie autorki, która w tych warunkach, nie waha
się zabierać głosu w sprawie pobudek, jakie mogły Doboszyńskim kierować.
Niezbędne więc jest krótkie wyjaśnienie, które oczywiście nie może wyczerpać tematu, ale
stanowić przynajmniej będzie kanwę dyskusji, oprze ją na jakichś uchwytnych podstawach. Otóż
Doboszyński w książce swojej rekonstruuje na podstawie „Summy” św. Tomasza chrześcijański pogląd
na sprawy gospodarczo ‐ społeczne, wywodząc, że świat dzisiejszy odszedł od katolickiego pojmowania
ekonomii pod wpływem poglądów gospodarczych, wywodzących się z żydowskiej myśli religijnej i
filozofi
rzenika w
życie k
cznej. Cały też system społeczno‐gospodarczy, w jakim żyjemy, a który tak głęboko p
ażdego człowieka, jest systemem niechrześcjańskim.
Weźmy choćby takie, cytowane przez Doboszyńskiego twierdzenie św. Tomasza: „Godzi się
wszystkim handlować rzeczami, mającymi związek z koniecznościami życiowymi; ale handel obliczony w
rzeczywistości tylko na zysk, jest w samym swym założeniu haniebny, o ile nie stawia sobie jakichś
uczciwy h
c celów” (S. Th. 2, 2 qu. LXXVII).
I przytacza dalej św. Tomasz zdanie Arystotelesa, który rozróżniając dwa rodzaje handlu:
wymianę rzeczy na rzecz lub rzeczy na pieniądze celem zaspokojenia potrzeb życiowych oraz
wymianę pieniędzy na rzeczy nie dla potrzeb życiowych, ale w pogoni za zyskiem, pierwszy rodzaj
wymiany uważa za godzien pochwały, drugi zaś gani jako w samem swym założeniu służący żądzy
zysku, „która nie zna granicy, lecz rośnie w nieskończoność”. Wysuwa więc św. Tomasz postulat
przeznaczania zysku z handlu „dla jakiegoś celu koniecznego i uczciwego, aby w ten sposób wrócił handel
do swej godziwej postaci”.
Jakże to pojęcie handlu, wyrosłe z cywilizacji grecko ‐ rzymskiej i chrześcijańskiej dalekie jest
dzisiejszemu, kapitalistycznemu pojęciu handlu! I znowu: nie trzeba być wcale na to zoologicznym
antysemitą (p. Winowska uważa każde napomknięcie o Żydach za „parafiańszczyznę”), aby stwierdzić,
że cywilizacja żydowska stworzyła diametralnie przeciwny pogląd na handel. Ten zaś pogląd przepaja
cały dzisiejszy ustrój kapitalistyczny.
A teraz: zestawmy ten fragment rozmyślań Doboszyńskiego nad nauką św. Tomasza z zajściami
myślenickimi. Wiemy już z prasy, że w swych pierwszych zeznaniach przed sędzią śledczym
Doboszyński przedstawił swój „marsz myślenicki” jako demonstrację polityczną. Zniszczenie i spalenie
na rynku towarów, zabranych z kilku sklepów żydowskich, w ramach demonstracji tłumaczy się chyba
bardzo prosto: była to demonstracja przeciwko temu typowi handlu, który reprezentują najklasyczniej
Żydzi, a który św. Tomasz nazywał „haniebnym w swym założeniu”. A trzeba przy tym pamiętać, że
Myślenice to nie tylko podgórska, nic nie znacząca mieścina, ale także centrum najbezwzględniejszego
wyzysku chałupników szewskich.
Ale p. Winowska powie na to, że niszczyć nie wolno niczego pod żadnym pozorem. To nie po
katolicku. To gwałt Dla p. Winowskiej złym katolikiem zapewne jest ten głośny ksiądz francuski, który
dla demonstracji przeciw pornografii niszczył w kioskach gazetowych w Paryżu pisma pornograficzne.
Nie lubię używania przykładów wielkich w małych sprawach, ale skoro już p. Winowska przytacza w
swym artykule św. Piotra, który po trzykroć zaparł się Chrystusa (to pite do Doboszyńskiego), to można
by z Pisma św. przytoczyć inny przykład: jak to Chrystus wypędził z świątyni przekupniów,
uprawiających haniebny handel; obawiam się, że towary żydowskie uległy przy tej okazji pewnemu
zniszczeniu...
Toteż wydaje mi się, że prawo demonstracji, nawet połączone z pewnymi jak się to dziś mówi
„ekscesami” mieści się doskonale nie tylko w naszym dzisiejszym katolicyzmie, ale i w praktyce
ewangelii. Pozostaje jednak sprawa stokroć ważniejsza i wybiegająca daleko poza ramy zajść
myślenickich czy istotnie w katolickim poglądzie na świat nie mieści się stosowanie w żadnym wypadku
środków gwałtownych, wykraczających poza granice demonstracji?
Obowiązki katolika nie są tylko obowiązkami wobec siebie samego: nie zabijam, nie kradnę,
chodzę co niedziela do kościoła, raz na rok około Wielkanocy przystępuję do spowiedzi, a więc
wszystko w porządku. Obowiązki katolika są również obowiązkami wobec bliźnich. Jesteśmy
odpowiedzialni za siebie, ale i za całe społeczeństwo. Jesteśmy odpowiedzialni za to, czy bliźni nie są
zabijani przez warunki społeczne, czy nie są okradani przez wyzysk ustroju gospodarczego, jesteśmy
odpowiedzialni za sprawiedliwość społeczną, jesteśmy odpowiedzialni za to, czy chrześcijaństwo jest
istotnie spełniane na świecie. Stąd spada na katolika obowiązek walki z tym wszystkim, co
społecznemu spełnianiu chrześcijaństwa stoi na przeszkodzie. Jest to przede wszystkim walka ideowa,
apostolstwo. Ale jest to także walka czynna w najdosłowniejszym znaczeniu; bierze ją katolik na swe
sumienie wówczas, gdy zagrożone dobro społeczne wymaga działania szybkiego i radykalnego. I
dlatego Kościół katolicki liczy pośród swych przodowników zarówno świętych apostołów
męczenników, jak i rycerzy zdobywców. Utwierdzenie chrześcijaństwa w Polsce zawdzięczamy tak
samo apostolstwu św. Wojciecha, jak mieczowi Bolesława Chrobrego. Apostolstwo i wojny krzyżowe
sobą w
splatają się nierozłącznie ze
dziejach Kościoła.
Ckliwe pacyfisty i humanitarysty, wypisujące w wygodnych mieszkaniach pięknosłowe
manifesty, gdy na świecie odbywa się wielka i nieubłagana walka między pogaństwem i chrześci‐
jaństwem, nigdy tego nie zrozumieją. I na to, zdaje się, niema rady. Ale dla katolika o czynnej po stawie
duchowej, decydującym będzie zawsze nie spekulatywny pogląd na rzeczywistość, tylko nakaz
sumienia. Wieczysty konflikt pomiędzy jednostkowym i indywidualistycznym pojmowaniem zadań
człowieka na świecie, a pojmowaniem społecznym, rozstrzyga się w sumieniu. Wybór zaś środków
działania obciąża sumienie największą i jedyną prawdziwą odpowiedzialnością: odpowiedzialnością
wobec Boga.
Tak, wydaje mi się, pojmuje te sprawy nowa generacja katolików w Polsce, która rozumie, że
wygodna i niekłopotliwa dla sumienia bierność, jest częstokroć równoznaczna z niesprzeciwianiem się
złu. Tak, jako nie odrodny tej generacji przedstawiciel rozumie katolicyzm Doboszyński. I to trzeba mieć
cały czas na uwadze, gdy się rozpatruje tło psychiczne demonstracji myślenickiej. Nie chodzi tu wcale
ani o jej usprawiedliwianie, ani o jej obronę. Nic nie może usprawiedliwić ani obronić spraw które
rozstrzygają się w sumieniu i zamykają się w odpowiedzialności wobec Boga. Ale nie wolno tych spraw
symplifikować formułkami, nie wolno stawać się sędzią czyjegoś sumienia z punktu widzenia
formułek.
Trzeba natomiast wyrazić zdziwienie, że p. Winowska, nic nie wiedząc o dorobku myślowym
Doboszyńskiego, zabrała się do pisania o rzeczach tak skomplikowanych, znając tylko artykuł
Doboszyńskiego o Mauriacu. Artykuł ten rozpatruje zresztą p. Winowska z punktu widzenia swojej
wstydliwości:
„Przyznam się, że wstyd by mi było pokazać Mauriac’owi lub Maritain’owi powyższe wyczyny
naszej domorosłej Muzy”.
Jest dość obojętne, co p. Winowaka wstydzi się pokazywać Mauriacowi i Maritainowi, a czego nie
wstydzi się im pokazywać; zostawmy tę osobistą sprawę na boku; jako symptom charakterystyczne jest
w tym zdaniu co innego: ów upokarzający kompleks niższości wobec za granicy. Jako kryterium —
wstyd przed Mauriakiem...
*
„Epoka” ogranicza się tylko do wyrażenia zdziwienia:
„Doprawdy, nie posądzaliśmy dotąd p. Piaseckiego o to, że zdobędzie się na taki tok rozumowania”.
„Epoka” jest bowiem zdania, że w tej sprawie wcale nie należy rozumować, tylko protestować
„przeciw moralnie potwornej awanturze”. Prawda, jakie to proste?
Przez wszystkie zaś pisma i pisemka przewija się jeden leitmotyw: że pisanie o Doboszyńskim
inne, niż z wyrażaniem protestu, jest jego gloryfikowaniem i jego obroną. Ale to już „nie chwyci”.
Do publicystyki bowiem nie należy ani protestowanie, ani gloryfikowanie. To dobre w
rezoluc ach wiecowych. Ani też obrona. Ta będzie miała miejsce przed sądem. Do publicystyki należy
analizowanie zjawisk i wyciąganie z nich wniosków ogólniejszego znaczenia.
j