Conan 59 Conan tryumfator

background image

ROBERT JORDAN



CONAN TRYUMFATOR

TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE TRIUMPHANT
PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI

Dla Jacques’a Chazaud

PROLOG

Wielki granitowy pagórek, znany jako Tor Al Kiir, nocą przypominał przyczajoną do skoku
złowrogą ropuchę. Był otoczony koroną zwalonych ścian i obróconych w ruinę kolumn, a nad
tym wszystkim krążyły wspomnienia o licznych ophirskich dynastiach, które bez powodzenia
próbowały tam coś zbudować. Ludzie z dawien dawna zapomnieli, skąd wzięła się nazwa
owej góry, niemniej uważali to miejsce za pechowe i złowróżbne, wyśmiewając przy tym
dawnych królów, którzy nie mieli podobnych przeczuć. Śmiech ich wszelako przesycony był
niepokojem, bowiem góra należała do tych nielicznych miejsc, o których lepiej było nawet
nie myśleć.
Zdawać by się mogło, że toczące się po niebie czarne, burzowe chmury, upodobały sobie tę
właśnie niezwykłą górę. Były popędzane przez wiatr, którego podmuchy chłostały Janthe,
rozległe, szczycące się złotymi kopułami i kolumnami z alabastru, miasto na południu. Jednak
ani gromy, wstrząsające w posadach miejskimi budowlami, ani błyskawice z chmur niby
płomień ze smoczej paszczy, nie docierały do mrocznego serca Tor Al Kiir.
Lady Synelle wiedziała o szalejącej burzy, chociaż jej nie słyszała. To była idealna oprawa
dla tej nocy. „Niechaj niebiosa rozedrą się na pół — pomyślała — a góry popękają i obrócą
się w proch, na cześć JEGO powrotu do świata ludzi”.
Smukłą sylwetkę kobiety ledwie przesłaniał przepasany złotym łańcuchem, czarny
jedwabny kaftan, spod którego przebijały cudowne krągłości pełnych jędrnych piersi i bioder.
Nikt z tych, kto znał ją jako księżniczkę Ophiru, nie zdołałby jej teraz rozpoznać, miała
ciemne rozpalone oczy, piękne, niczym wyzute z marmuru oblicze, włosy jak utkane z
platyny, splecione w misterne warkocze i przyozdobione diademem ze złotych ogniw. Na
wysokości czoła diadem zdobiły cztery rogi oznaczające, iż ta kobieta była Wielką Kapłanką
boga, któremu zgodziła się służyć. Symbolem kapłaństwa były również bransolety z czarnego
żelaza, opasujące jej nadgarstki. Tego akurat nie lubiła, gdyż przypominało jej stale, że bóg
Al Kiir akceptował tylko te służebnice, które godziły się być jego niewolnikami. Czarny
jedwab, sięgający do kostek, ozdobiony na brzegach złotymi paciorkami, falując ocierał się o
jej długie, smukłe nogi, gdy boso wiodła niezwykłą procesję w głąb góry, topornie
wydrążonymi w skale tunelami, oświetlonymi przez pochodnie osadzone w z ciemnym
żelazie, uformowanym na kształt potwornego, czterorogiego łba.
Dwudziestu wojowników w czarnych kolczugach prezentowało się dość niesamowicie. Z
twarzami ukrytymi pod przyłbicami hełmów, ozdobionych dwoma parami rogów — jedną po
bokach, a drugą, zakrzywioną opadającą w dół — przypominali bardziej demony z Gehanny
aniżeli ludzi. Kilony przy ich mieczach również miały kształt czterech rogów. Na piersiach
mieli wyszyty szkarłatną nicią wizerunek monstrualnego łba. Był on podobny do ozdób
żelaznych koszy, zwieszających się na łańcuchach z sufitu tuneli.
Jeszcze dziwniejsza była kobieta, którą eskortowali. Przyodziana w strój ophirskiej panny
młodej, miała zgrabnie udrapowane zwoje cienkiego, jasnoniebieskiego jedwabiu, upięte w

background image

talii złotym sznurem. Długie kruczoczarne włosy sięgały jej do ramion, a w kędziory
wplecione były białe kwiaty tarli; symbol niewinności. Bose stopy miały świadczyć o pokorze
i oddaniu. Szła powłócząc nogami, a silne dłonie, brutalnie ściskające za ramiona,
podtrzymywały ją w pozycji pionowej.
— Synelle! — zawołała niewyraźnie ciemnowłosa kobieta. W jej przyćmionym opiatami
umyśle coś nagle zaczęło świtać.
— Gdzie jesteśmy, Synelle? Jak się tu znalazłam?
Orszak szedł dalej. Synelle nie dała po sobie poznać, że usłyszała wołanie ciemnowłosej. W
głębi duszy cieszyła się, że narkotyk przestawał działać. Był niezbędny przy wykradaniu
kobiety z pałacu w Ianthe i poczynieniu niezbędnych przygotowań, lecz podczas
nadchodzącej ceremonii jej umysł powinien być czysty. Władza, pomyślała Synelle. W
Ophirze kobieta nie mogła marzyć o jakiejkolwiek władzy, ale ona tego właśnie pragnęła.
Mocy i władzy. I zdobędzie je. Mężczyznom wydawało się, że była zadowolona mogąc
sprawować pieczę nad odziedziczonymi majątkami, które, gdy wyjdzie za mąż, ofiaruje w
wianie oblubieńcowi. W swym idiotycznym zaślepieniu ani przez chwilę nie pomyśleli o
królewskiej krwi płynącej w jej żyłach. Gdyby stare prawa nie broniły kobiecie przyjęcia
korony, byłaby pierwszą pretendentką do tronu bezdzietnego króla, sprawującego obecnie
rządy w Ianthe. Valdric piastując urząd, przez cały czas nakłaniał swych wiernych lekarzy i
czarodziejów do znalezienia lekarstwa na wyniszczającą chorobę, która z wolna go zabijała.
Ani myślał wyznaczyć następcę, jakby nie zdając sobie sprawy, że jeżeli tego nie uczyni, po
jego śmierci szlachetni lordowie Ophiru rzucą się sobie do gardeł, w walce o tron i schedę.
Na pełnych czerwonych ustach Synelle zakwitł uśmiech zadowolenia. Niechaj ci durni
mężowie puszą się w swych zbrojach i mordują wzajemnie, jak wygłodniałe ogary podczas
walk w specjalnych jamach. Ockną się ze swego zadufania, by stwierdzić, że Synelle, hrabina
Asmark, została królową Ophiru. Nauczy ich wtedy służyć, a opornych oćwiczy batogami,
jak nieposłuszne kundle.
Korytarz kończył się wielką, kopulaste sklepioną jaskinią, o której istnieniu większość ludzi
zdążyła już zapomnieć. Gładką kamienną posadzkę oświetlały stożkowate bierwiona
osadzone w uchwytach wyrżniętych w litej skale. Jedyną dekoracją w tym pomieszczeniu
były dwa smukłe drewniane słupy, ozdobione wszechobecnymi wizerunkami rogatego łba.
Ci, którzy w zamierzchłej przeszłości drążyli ten tunel, nie myśleli o jego wystroju. Miało to
być więzienie dla twardej jak diament figury o barwie starej krwi, która domino wała w tej
grocie tak, jak dominowałaby w każdym, największym nawet stworzonym ludzką ręką
pomieszczeniu. Sprawiała wrażenie posągu, a jednak nim nie była.
Masywne ciało wyglądało jak ludzkie, choć było o połowę wyższe od najroślejszego
mężczyzny. Szerokie dłonie obu rąk miały po sześć zakończonych szponami palców.
Złowrogą głowę, zwieńczoną rogami, zdobiło troje oczu pozbawionych powiek, pałających
czernią tak straszną, że zdawała się pochłaniać całe światło. Lekko rozchylone szerokie i
pozbawione warg usta, ukazywały dziąsła wypełnione rzędami ostrych, jak igły, zębów.
Potężne ramiona postaci otaczały bransolety i ochraniacze, zdobione jej własnymi
wizerunkami. W talii ściśnięta była grubym pasem, a na biodrach miała przepaskę z osobliwie
tkanego złotego materiału. U jednego boku tkwił zwinięty i błyszczący metalicznie czarny
bicz, u drugiego zaś monstrualny sztylet z rogatymi kilonami.
Synelle poczuła, że zapiera jej dech w piersiach, jak za pierwszym razem, gdy ujrzała
swego boga i za każdym kolejnym spotkaniem.
— Przygotujcie narzeczoną Al Kiira — rozkazała.
Z gardła kobiety, odzianej w szaty panny młodej, wydobył się zduszony krzyk, gdy dwaj
eskortujący strażnicy pchnęli ją naprzód. Pospiesznie, nie zwracając uwagi na rzemienie,
wrzynające się w delikatne ciało, przywiązali ją do dwóch drewnianych słupów. Klęczała
przed nimi, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Jej niebieskie oczy nieomal wyszły z

background image

orbit. Nie była w stanie oderwać wzroku od górującej nad nią, gigantycznej postaci. Gdy
klęczała z otwartymi w niemym krzyku ustami, sprawiała wrażenie, jakby groza wysączyła z
niej wszelkie myśli o wzywaniu pomocy czy stawianiu oporu oprawcom.
— Taramenon — rzekła Synelle.
Usłyszawszy to imię, związana kobieta drgnęła gwałtownie.
— On także? — zawołała. — Synelle, co się dzieje? Proszę, powiedz mi to!
Synelle nie odpowiedziała.
Na to wezwanie kapłanki jeden ze zbrojnych postąpił naprzód, z niewielką, obitą
mosiądzem szkatułką. Klęknął przed kobietą, która była jednocześnie księżniczką Ophiru i
kapłanką mrocznego Al Kiira.
Wypowiadając niewyraźnie zabezpieczające zaklęcia, Synelle otworzyła szkatułkę i wyjęła
z niej kolejno kilka przedmiotów.
Kapłanka po raz pierwszy usłyszała o Al Kiirze od swojej niani. Opiekunka mówiła o nim
jak o bogu, pamiętanym jedynie przez garstkę wiernych. Została zwolniona, gdy tylko wyszło
na jaw, jakie historie opowiada małemu, niewinnemu dziecku.
Starucha nie zdążyła wyjawić wiele, zanim ją wydalono. Zdołała jednak zaszczepić w
Synelle pragnienie potęgi i władzy, otrzymywanej rzekomo przez kapłanki Al Kiira. Synelle
pożądała też mocy, którą obdarzone były kobiety zaprzedające swe dusze i ciała bogu
wszelakich żądz, bólu oraz śmierci. Odprawiały one odrażające ceremonie, nakazywane im
przez złowrogie i wymagające bóstwo.
Od tej pory marzyła o władzy i potędze.
Księżniczka odwróciła się od szkatułki i trzymając w dłoni małą fiolkę z kryształowym
korkiem, podeszła do skrępowanej kobiety. Jednym ruchem wyjęła korek i jego wilgotnym
końcem nakreśliła na ciele ciemnowłosej znak rogów.
— To ci pomoże osiągnąć nastrój, który przystoi pannie młodej, Telimo — rzekła
łagodnym, nieco drwiącym tonem.
— Nie rozumiem, Synelle — szepnęła Telima.
W jej głosie pojawiła się dziwna zadyszka. Stęknęła i zarzuciła głową, a gęste czarne włosy,
jak burzowa chmura przesłoniły jej twarz.
— Co się dzieje? — Jęknęła.
Synelle włożyła fiolkę z powrotem do szkatułki. Używając sproszkowanej krwi i kości
ponownie nakreśliła ślad rogów, lecz tym razem na podłodze i znacznie większymi znakami.
Uwięziona kobieta znalazła się w punkcie zetknięcia rogów. Nefrytowa buteleczka zawierała
krew dziewicy. Synelle musnęła pędzelkiem z włosów dziewicy usta Al Kiira oraz jego
potężne lędźwie. Teraz pozostało już tylko zaczynać.
Synelle wahała się. Nie znosiła tej części rytuału, podobnie jak nienawidziła żelaznych
bransolet. Jedynymi świadkami ceremonii mieli być strażnicy, gotowi oddać życie dla swej
pani. Telima zaś i tak już wkrótce przestanie być użyteczna dla świata, a prawdę będzie znać
tylko ona.
Trzeba było to zrobić. Nie miała wyboru. Musiała.
Z wahaniem uklękła przed wielką figurą, zaczerpnęła tchu i padła na twarz, rozkładając
szeroko ręce.
— O wielki Al Kiirze — zaintonowała — panie krwi i śmierci, patrz na swą niewolnicę, co
korzy się przed tobą. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i
użyj wedle swojej woli.
Rozdygotana wysunęła dłonie, by zacisnąć je na masywnych kostkach posągu, powoli
poczołgała się do przodu, by ucałować szponiaste stopy.
— O wielki Al Kiirze — wyszeptała — panie bólu i żądzy, twoja niewolnica przywiodła ci
dziś w ofierze oblubienicę. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej
oddanie i użyj wedle swojej woli.

background image

W zamierzchłej przeszłości, gdy w miejscu, gdzie dziś jest Acheron postawiono pierwszy
szałas, w krainie będącej obecnie Ophirem, kult Al Kiira rozkwitał w najlepsze.
Najdumniejsze i najpiękniejsze kobiety, na żądanie boga składane mu były w ofierze.
Przyprowadzano mu je całymi orszakami. Odprawiano ceremonie kalające po wieczność
dusze tych, co je przywiedli i nie dające zapomnieć o mrocznych wspomnieniach tym, którzy
w nich uczestniczyli.
W końcu grupa magów poprzysięgła, że uwolni świat od monstrualnego bóstwa i zjednała
sobie w tym celu błogosławieństwo Mitry, Ażury oraz wielu innych zapomnianych bogów,
którzy namaścili ich ciała. Z całej tej grupy ocalał jedynie czarodziej Avanrakash i dzięki
łasce mocy uwięził Al Kiira poza granicami świata ludzi. To, co znajdowało się w jaskini pod
Tor Al Kiir, nie było posągiem boga, lecz jego prawdziwym ciałem, uwięzionym od wieków
w skalnej pułapce. Dwaj wojownicy zdjęli hełmy i wyjęli flety. Wnętrze jaskini wypełniły
piskliwe, ponure dźwięki muzyki. Dwaj inni ustawili się za plecami klęczącej przy słupach
kobiety. Pozostali odpięli od pasów pochwy z szerokimi, obosiecznymi mieczami i zaczęli
wybijać nimi o posadzkę rytm, nadawany przez flety.
Synelle podniosła się z gracją, miękkim, wężowym ruchem i zaczęła tańczyć. Jej stopy
dotykały podłoża równocześnie z uderzeniami mieczów. Poruszała się zwinnie i miękko, jak
kotka. Każdy krok zgodny był z tradycyjnym, pradawnym układem. Ruchom tancerki
towarzyszyła pieśń, nucona przez nią w zapomnianym od wieków języku. Wirowała jak
fryga, a poły szaty unosiły się wysoko, ukazując jej nagie ciało, od talii, aż po kostki. Synelle
kołysała się i nachylała zmysłowo zza gigantycznego posągu, ku klęczącej kobiecie.
Pot zaperlił się na twarzy Telimy, a jej oczy zrobiły się szkliste. Przestała zdawać sobie
sprawę, gdzie jest, i zaczęła się wić w niewysłowionej ekstazie. Jej oblicze wykrzywił grymas
rozkoszy zmieszany z przerażeniem, wywołanym świadomością tego doznania.
Dłonie Synelle niczym blade ptaki pomknęły ku Telimie, odgarniając kosmyki ciemnych
włosów z jej twarzy, muskając ramiona i zdzierając jedną z warstw wytwornego stroju
oblubienicy.
Telima krzyknęła, gdy strojący za nią mężczyźni jęli ją chłostać szerokimi rzemieniami, od
łopatek po pośladki. Spazmatyczne ruchy wywołane były zarówno przez chłostę, jak też przez
płyn, którym posmarowano jej ciało. Zgodnie z wolą boga, do żądzy dodano bólu.
Synelle wciąż tańczyła i śpiewała. Z ciała Telimy zdarto kolejną warstwę cienkiego jak
mgiełka jedwabiu, a gdy ze słowami pieśni zmieszał się jej krzyk, natychmiast stał się częścią
zaklęcia.
Postać Al Kiira zaczęła nagle wibrować.

Gdzie nie istniały czas, miejsce ani przestrzeń, coś poruszyło się, na wpół przebudzone z
długiej drzemki. Macki rozkosznie przyjemnego uczucia zaczęły to pieścić, przerywając
wątłe nici rytuału. Ale dokąd? Był taki czas, że jego pragnienie zaspokajano z pełnym
oddaniem. Przyprowadzano doń mnóstwo kobiet. Ich duch pozostawał żywotny przez
nieskończone stulecia, przyodziany w wiecznie młode powłoki cielesne, ku uciesze i radości
boga, lubującego się w bólu i żądzach zmysłowych. Pojawiły się wspomnienia, przebłyski,
ulotne niczym sny. Pośrodku wiecznej nicości powstała nagle rozległa podłoga. Mnóstwo
kobiet, zrodzonych przed dziewięcioma tysiącami lat, tańczyło nago. One wszelako były
zaledwie nieciekawymi powłokami. Nawet bóg nie był w stanie utrzymywać kruchych,
ludzkich jaźni w nieskończoność. Tancerki zniknęły. Skąd pochodziły te doznania, tak
ostatnimi czasy częste, po nieskończonych się stuleciach pustki, przynoszące ze sobą irytujące
wspomnienia tego, co zostało utracone? Nie sposób było określić kierunku. Uformowała się
osłona i pojawił się błogosławiony spokój. Wraz z nim powrócił sen.

background image

Synelle osunęła się na kamienne podłoże, dysząc ze zmęczenia. W jaskini nie było słychać
niczego, oprócz szlochów wychłostanej ciemnowłosej piękności, klęczącej nago, między
dwoma drewnianymi słupami.
Kapłanka z trudem podniosła się z ziemi. Znów jej się nie udało. To już kolejny raz. Tak
wiele przeżyła porażek. Chwiejnym krokiem podeszła do szkatułki, lecz jej dłoń pewnie
zacisnęła się na rękojeści sztyletu, który był małą repliką noża zwieszającego się u pasa Al
Kirra.
— Taramenonie, misa — rozkazała Synelle.
Ceremonia nie przebiegła pomyślnie, niemniej trzeba było doprowadzić ją do końca.
Telima jęknęła, gdy Synelle schwyciła jej włosy i odchyliła głowę.
— Proszę — zaszlochała.
Płacz dziewczyny ucichł, gdy ostrze noża podcięło jej gardło. Wojownik, który wcześniej
przyniósł szkatułkę, podstawił misę pod buchającą z rany krew.
Synelle patrzyła obojętnie, jak lęk w oczach Telimy zamienia się w szklisty spokój śmierci.
Kapłanka rozmyślała o przyszłości. Jeszcze jedna pomyłka, jak wiele innych w przeszłości.
Musi kontynuować swą misję, nawet gdyby w tej komnacie miało umrzeć tysiąc kobiet.
Sprowadzi Al Kiira z powrotem do świata ludzi. Nie spojrzawszy więcej na martwą kobietę,
odwróciła się, by dokończyć ceremonię.

I

Długi tabor zbliżający się do wysokich, zwieńczonych blankami, granitowych murów
Ianthe przemierzał kraj, w którym najwyraźniej nie panował wewnętrzny spokój. Cztery
dziesiątki konnych w spiczastych hełmach i ciemnoniebieskich wełnianych, poszarzałych od
kurzu płaszczach, jechały gęsiego, po obu stronach kolumny powolnych, jucznych mułów.
Nawet tu, na przedmurzach stolicy, wojownicy bacznie rozglądali się na wszystkie strony.
Połowa z nich wciąż trzymała w gotowości krótkie łuki, do strzelania z siodła. Spoceni
poganiacze zaczęli energiczniej popędzać muły, gdy cel ich wędrówki znalazł się już w polu
widzenia.
Jedynie dowódca straży, o potężnych barach, rozsadzających niemal ogniwa metalowej
kolczugi, nie wyglądał na przejętego. W jego lodowato–niebieskich oczach nie było ani krzty
zaniepokojenia, tak wyrazistego w spojrzeniach innych gwardzistów. Jednak podobnie jak
oni, bacznie lustrował otoczenie. Odkąd wyruszyli z kopalni złota i drogich kamieni, na
granicy nemedyjskiej, ich tabor był trzykrotnie atakowany. Dwakroć czujne barbarzyńskie
zmysły wypatrzyły pułapkę, nim zdążyli w nią wpaść. Za trzecim razem atakujący ich ustąpili
przed zaciekłymi ciosami obosiecznego, prostego miecza dowódcy. W srogich górach jego
rodzinnej Cymmerii ludzie, którzy nie potrafili unikać zasadzek, nie dożywali starości. Tam
właśnie poznał smak walki i zasłużył na miejsce przy ognisku, wśród wojowników, podczas
gdy jego rówieśnicy przesiadywali jeszcze na kolanach u swoich ojców.
Tabor zatrzymał się przed północnowschodnią bramą Ianthe, zwaną Złotą.
— Otworzyć bramy! — krzyknął dowódca.
Ściągnął hełm, ukazując gęstą grzywę równo przyciętych, czarnych włosów. Jego młode
oblicze zdradzało mnogość najróżniejszych doświadczeń, obcych większości mężczyzn w
tym wieku.
— Czy wyglądamy jak łupieżcy? Oby Mitra pozbawił was męskości, otworzyć bramy!
U szczytu muru pojawiła się głowa w stalowym szyszaku. Mężczyzna miał złamany nos i
krótką bródkę.
— To ty, Conanie? — Odwrócił się, by zawołać: — Otworzyć bramę!
Prawe skrzydło obitej żelazem bramy uchyliło się powoli z głośnym skrzypieniem. Conan
na swym czarnym, aquilońskim ogierze, wjechał do miasta galopem, z trudem mieszcząc się

background image

w prześwicie, jeszcze nie do końca otwartych wrót. Gdy tylko ostatni juczny muł znalazł się
za bramą, natychmiast zaczęli ją zamykać zbrojni w kolczugi wojowie. Wielkie drewniane
skrzydła zawarły się z głuchym łoskotem, a po chwili zablokowała je ogromna, kanciasta
sztaba.
Wojownik, z którym rozmawiał dowódca, pojawił się z szyszakiem pod pachą.
— Powinienem był rozpoznać was, po tych przeklętych wschodnich hełmach,
Cymmerianinie — zaśmiał się. — Wasza Wolna Kompania zyskała sobie naprawdę
olbrzymią sławę.
— Czemu zamykacie bramy, Juniusie? — rzucił Conan. — Do zmierzchu będzie jeszcze
dobre trzy godziny.
— Rozkazy. Może dzięki temu nie wpuścimy do miasta niepożądanych kłopotów. — Junius
rozejrzał się dookoła i zniżył głos. — Byłoby lepiej, gdyby Valdric umarł jak najrychlej.
Wówczas hrabia Tiberio mógłby położyć kres wszystkim sporom i waśniom.
— Sądziłem, że generał Iskandrian trzyma armię z dala od tych rozgrywek — odparł
chłodnym tonem Conan. — Ale może ty sam zdecydowałeś się opowiedzieć po którejś
stronie.
Wojak ze złamanym nosem cofnął się i nerwowo oblizał wargi.
— Tak tylko mówię — wymamrotał. Nagle wyprężył się, a w jego głosie zabrzmiała
buńczuczna, złowroga nuta. — Lepiej już jedź, Cymmerianinie. Nawet miejscowym nie
wolno wałęsać się w pobliżu bramy, a co dopiero najemnym żołdakom.
Zdecydowanym ruchem, jakby dla dodania sobie autorytetu, nasadził szyszak na głowę. A
może po prostu zmroziło go przenikliwe spojrzenie Cymmerianina.
Zdegustowany Conan mruknął coś pod nosem. Dźgnął piętami boki rumaka i pogalopował
w ślad za drużyną. Jak dotąd Iskandrianowi, przez jednych zwanemu Białym Orłem Ophiru, a
przez innych najlepszym generałem swojej epoki — udawało się ocalić Ophir przed pożogą
wojny domowej. Robił to, utrzymując armię w lojalności wobec Valdrica, chociaż sam król
zdawał się o tym nie wiedzieć, ba, nie był nawet świadom, że jego państwo balansowało na
granicy totalnej zagłady. Jeśli jednak staremu generałowi wojsko wymykało się spod
kontroli…
Conan skrzywił się i pojechał dalej. Nie przepadał za podstępnymi gierkami w walce o
królewski tron, lecz dla bezpieczeństwa własnego i swojej kompanii zmuszony był jak
najlepiej zrozumieć.
Postronny obserwator nie był w stanie zorientować się, że w obrębie murów Ianthe
prywatne armie notabli prowadzą między sobą cichą i bezlitosną wojnę podjazdową. Wąskie
mroczne uliczki i rozległe skwery roiły się od zagonionych ludzi; kupców w wytwornych
strojach, nędzarzy w łachmanach, dam w jedwabiach, robiących zakupy w otoczeniu świty,
niosących wielkie kosze służących, napuszonych młodych dziedziców w satynach i
brokatach, wielmożów przytykających do nosów kulki pachnideł, by zabić wszechobecny
odór nieczystości, oraz zadziornych czeladników flirtujących, miast pracować, z młodymi
dziewkami niosącymi kosze pełne pomarańczy, granatów, gruszek i śliwek. Na każdym rogu
przykucali odziani w łachmany żebracy. Przed ich ślepymi oczami i nad nieudolnie
obandażowanymi kikutami kończyn unosiły się roje much. Liczba tych oczekujących na
zmiłowanie rosła w miarę, jak przeróżne kłopoty sprowadzały do miasta coraz więcej
mieszkańców z okolicznych wiosek i farm. Nierządnice stąpały lubieżnie, pobrzękując
złotymi łańcuchami i prężąc zmysłowo swe gibkie ciała, przyodziane w bardziej lub mniej
skąpe jedwabie. Przystawały w prowokujących pozach przed kolumnami pałaców, a nawet na
szerokich marmurowych stopniach świątyń.
Jednak w tym tłumie można było dostrzec coś, co przeczyło pozorom normalności.
Rumieniec na obliczu, które powinno wydawać się spokojne. Przyspieszony oddech, choć
nikt się nie spieszył. Nerwowo rzucane spojrzenia, bez widocznych powodów owej

background image

podejrzliwości. Świadomość tego, co działo się za murami, kładła się mrocznym cieniem na
całym Ianthe. Choć powszechnie starano się temu zaprzeczać, to wszyscy mieszkańcy lękali
się, że wkrótce piekło może rozgorzeć w samym mieście.
Conan dogonił tabor, który wolno przedzierał się wśród tłumów. Zrównał się ze swym
porucznikiem, brodatym Nemedyjczykiem. Żołnierz ów musiał ongiś wybierać między
dezercją z szeregów Straży Miejskiej Belverusu a daniem gardła za zbyt gorliwe
wykonywanie rozkazów, co okazało się zgubne dla tamtejszego lorda.
— Bądź czujny, Machaonie — rzekł Cymmerianin. — Gdyby ci ludzie wiedzieli, co
wieziemy, mogliby próbować ataku na nas.
Machaon splunął. Osłona nosowa jego hełmu nie zakrywała długiej szpetnej szramy,
przecinającej szeroki nos. Lewy policzek mężczyzny zdobił niebieski tatuaż, przedstawiający
sześcioramienną kothyjską gwiazdę.
— Sam zapłaciłbym sporą sumkę w srebrze, by dowiedzieć się jakim cudem baron Timeon
zdobył tę dostawę. Nie sądziłem, że nasz gruby zleceniodawca ma jakiekolwiek związki z
kopalniami.
— Nie ma. Zostanie mu trochę złota i może kilka drogich kamieni, reszta trafi gdzie indziej.
Ciemnooki weteran rzucił Conanowi pytające spojrzenie, lecz dowódca nie powiedział nic
więcej. Cymmerianin bez większego trudu zorientował się, że Timeon był jedynie narzędziem
hrabiego Antimidesa. Ten zaś był chyba jednym z niewielu lordów Ophiru, którzy nie
spiskowali, by przejąć tron po śmierci obecnego króla. Nie powinien więc mieć sekretnych
popleczników, a ponieważ było inaczej, to oznaczało, że rozgrywał bardziej złożoną grę, niż
się komukolwiek zdawało. Antimides bowiem również nie miał żadnych związków z
kopalniami, a co za tym idzie, nie powinien był otrzymać lwiej części transportu w postaci
złotych sztab i kufrów pełnych szmaragdów i rubinów. Był to kolejny powód, by człek
roztropny trzymał język za zębami, póki nie zorientuje się lepiej w sytuacji. Niemniej taki
stan rzeczy drażnił popędliwego i dumnego młodego Cymmerianina. Dzięki zrządzeniu losu,
choć nie bez własnych zasług, zdobył w Nemedii przywództwo Wolnej Kompanii. Już w rok
od przekroczenia granicy Ophiru, cieszyła się ona do skonała reputacją. Konni łucznicy
kompanii znani byli z waleczności i niezwykłych umiejętności swego przywódcy. Szanowali
ich nawet ci, którzy mieli powody do nienawiści. Długa i żmudna była droga Conana od
profesji złodzieja, we wczesnej młodości, do rangi dowódcy oddziału najemników, w wieku,
kiedy większość mężczyzn mogłaby o tym jedynie marzyć. Była to, jak uznał barbarzyńca,
wędrówka ku wolności, nigdy bowiem nie znosił wysłuchiwania rozkazów. Tu wszelako był
pionkiem w grze człowieka, którego nawet nie znał i ta sytuacja nie zadowalała go.
Gdy ujrzeli przed sobą pałac Timeona — a była to pretensjonalnie zdobiona, otoczona
kolumnami bryła białego marmuru z szerokimi schodami, wciśnięta pomiędzy świątynię
Mitry i zakład garncarski — Conan nagle zsunął się z siodła i cisnął swój hełm oraz wodze
zdezorientowanemu Machaonowi.
— Gdy tylko to wszystko znajdzie się bezpieczne w piwnicznych skarbcach — rzucił
swemu przybocznemu — daj ludziom, którzy z nami przyjechali, czas wolny do świtu. Niech
się zabawią. Zasłużyli na to.
— Baronowi może się nie spodobać, że opuszczasz tabor, zanim całe złoto zostanie
wyładowane i umieszczone pod kluczem.
Conan pokręcił głową.
— Gdybym spotkał się z nim teraz, mógłbym nieopatrznie rzec coś, co lepiej pozostawić
nie wypowiedziane.
— Pewnie będzie tak zajęty swoją nową kochanką, że nawet nie starczy mu czasu, by
zamienić z tobą dwa słowa.

background image

Jeden z członków drużyny, który stał za nimi wybuchnął śmiechem. Był to zdumiewający
dźwięk, zważywszy iż mężczyzna ów miał ogólnie posępny wygląd. Wydawał się niezwykle
chudy i wynędzniały, jakby jego ciało trawiła jakaś wyniszczająca choroba.
— Timeon miał prawie tyle kobiet co ty, Machaonie — mruknął. — Ale on jest
przynajmniej bogaty. Zupełnie nie pojmuję, jak ty to robisz.
— Gdybyś mniej czasu marnotrawił na grach hazardowych, Narusie — odpowiedział
Machaon — a więcej polował, być może poznałbyś moje sekrety. A może to dlatego, że nie
jestem tak kościsty, jak ty.
Kilku drużynników wybuchnęło gromkim śmiechem. Narus nie mógł narzekać na
powodzenie u kobiet. Wszystkie pragnęły go choć trochę podtuczyć i sprawić, by doszedł do
zdrowia.
— Machaon ma dość kobiet, by starczyło dla pięciu mężów — zaśmiał się Tarianus,
szczupły, ciemnowłosy Ophirczyk. — Narus podrywa za dziesięciu, a Conan za dwudziestu.
Tarianus był jednym z tych, którzy dołączyli do kompanii, gdy tylko przybyła do Ophiru. Z
dwudziestki zostało ich dziewięciu. Jednych zabrała śmierć, innych po prostu zmęczył ciągły
widok krwi i nieustające zagrożenie.
Conan zaczekał, aż śmiech całkiem ucichnie.
— Jeśli Timeon ma nową kochankę, a to przecież koniecznie, by mógł wrócić do formy,
prawdopodobnie w ogóle nie zwróci uwagi, czy jestem w taborze. Zajmij się wszystkim,
Machaonie.
Nie czekając na odpowiedź Cymmerianin wmieszał się w tłum.
Chciał trzymać się z dala od Timeona, dopóki nie poprawi mu się nastrój. Poza tym nie
bardzo wiedział, czego szuka. Może kobiety. Będąc osiem dni w siodle w drodze do kopalni i
z powrotem, pomijając bezzębne staruchy, nie spotkał żadnej dziewki, na której mógłby
zawiesić oko. W kopalni nie było miejsca dla kobiet. Mężczyzn skazanych na dożywotnie
drążenie skał i tak trudno było utrzymać w ryzach, a co dopiero, gdyby jakaś ponętna
niewiasta zaczęła kusić ich swymi wdziękami.
Zdecydował się zatem na kobietę, lecz nie było to nic pilnego. Na razie będzie się po prostu
wałęsał i przepłukiwał gardło w tutejszych oberżach, wśród zgiełku miasta, tak odmiennego,
od jawnej grozy szalejącej w najlepsze poza warownymi murami.
Ophir, prastare królestwo, istniał obok imperium czarnoksiężników, zwanego Acheronem,
które z górą trzy tysiąclecia temu obróciło się w proch. Był też jedną z nielicznych krain,
które oparły się podbojowi mrocznych hord owego mocarstwa. Prawdopodobnie w
przeszłości stolica Ianthe była starannie i przemyślnie wzniesionym miastem, z wyraźnie
zarysowanymi i odrębnymi dzielnicami, lecz w miarę upływu lat wielka metropolia
spiczastych wieżyc i pałaców o złotych kopułach rozrosła się i uległa wielkim przemianom.
Pojawiło się mnóstwo nowych, krętych uliczek, a na każdej większej wolnej przestrzeni
powstały nowe budynki. Marmurowe świątynie z nieskończonymi rzędami kolumnad,
milczące, jeśli nie liczyć płynących z ich wnętrza pieśni kapłanów oraz wiernych, wciśnięte
były pomiędzy murowane ściany zamtuzów i kuźni wypełnionych brzękiem kowalskich
młotów. Marmury i alabastry posesji wielmożów graniczyły z szorstkimi belkami ścian
oberży i warsztatów snycerzy. Miasto posiadało kanalizację, lecz zwykle nieczystości, po
wylaniu ich do rynsztoka, zalegały tam, wraz z błotem i brudem, których na ulicach nie
brakowało. Mimo ohydnego odoru i ciasnoty uliczek, mimo lęków trawiących to miasto,
cieszyło się ono pełnią życia.
Nierządnica opleciona w talii paskiem z monet, z którego zwieszał się wąski skrawek
jedwabiu, uśmiechnęła się zapraszająco do postawnego młodzieńca, przeczesując palcami
gęste kędzierzawe, ciemne włosy, wypinając krągłe piersi i oblizując, na widok szerokich
barów Cymmerianina, czerwone zmysłowe usta. Conan odpowiedział jej uśmiechem, od
którego aż zadygotała. Pomyślał, że może jeszcze do niej wróci, lecz teraz pomaszerował

background image

dalej, odprowadzany smętnym spojrzeniem kobiety. Rzuciwszy monetę sprzedawczyni
owoców, zgarnął garść śliwek, by je natychmiast zjeść. Po drodze wrzucał pestki do
zauważonych przy chodniku otworów kanalizacyjnych.
Przy kramie płatnerza przyglądał się przez chwilę bacznym okiem znawcy ostrym klingom.
Jak dotąd nie napotkał miecza, który mógłby się równać jego orężowi, pradawnemu mieczowi
Atlanto w, spoczywającemu, jak zawsze, w pochwie z wytartej skóry, u jego boku. Zaczęły
go nachodzić myśli o kobiecie, wspomnienie ud nierządnicy. Może powinien znaleźć sobie
dziewkę nieco szybciej, niż zakładał.
U złotnika kupił mosiężny pozłacany naszyjnik z bursztynami. Powinien dobrze wyglądać
na szyi tej kędzierzawej, ciemnowłosej dziewki, albo na szyi jakiejś innej, równie atrakcyjnej
ladacznicy. Biżuteria, kwiaty i perfumy były, jak zdołał się niejednokrotnie przekonać,
najlepszymi sposobami na zdobycie kobiety, czy to pospolitej dziewki sprzedajnej, czy córy
zamożnego notabla. Były lepsze nawet od mieszka złota, choć ladacznica, rzecz jasna, nie
zrezygnowałaby dla nich z umówionej zapłaty. Perfumy nabył u jednookiego handlarza, który
trzymał swe towary na tacy zawieszonej na chudej, jak patyk szyi. Buteleczka zawierała płyn
pachnący różami.
Teraz był już gotowy.
Wypatrywał otworu kanału, by cisnąć doń ostatnią pestkę. Nagle jego wzrok padł na beczkę
stojącą przed warsztatem rzemieślnika wytwarzającego wyroby z mosiądzu. Była wypełniona
kawałkami mosiądzu i spiżu, czekającymi zapewne na przetopienie. Wśród tych metalowych
szczątków leżała spiżowa figurka długości jego przedramienia, najwyraźniej dość stara, bo
pokryta śniedzią. Statuetka przedstawiała potwora z czterema rogami, o szerokiej, płaskiej
głowie trojgiem oczu i szparą ust wypełnionych cienkimi jak igły zębami.
Conan zachichotał i przyjrzał się baczniej posążkowi. Było to zaiste nie lada
szkaradzieństwo. W dodatku nagie i bez wątpienia rodzaju męskiego. Idealny podarek dla
Machaona.
— Widzę, że jesteście, panie, prawdziwym koneserem sztuki. To jedno z moich najlepszych
dzieł.
Conan zmierzył wzrokiem uśmiechniętego, przysadzistego małego człowieczka, który
pojawił się w drzwiach warsztatu, składając pulchne dłonie na pokaźnym brzuszku, opiętym
materiałem żółtej tuniki.
— Jedno z twych najlepszych dzieł, powiadasz? — W głosie Cymmerianina wyraźnie
pobrzmiewało rozbawienie. — I tak sobie leży na stercie śmieci?
— To przez pomyłkę, szlachetny panie. Mój czeladnik, rozumiecie, to nicpoń i obibok, nie
rozumie, co się do niego mówi. — Majster przyjął ton przesyconego smutkiem gniewu.
— Ani chybi oćwiczę go za to pasem. Jedyne dwie sztuki złota i możecie…
Conan przerwał mu, unosząc dłoń.
— Jeszcze jedno kłamstwo, i w ogóle niczego nie kupię. Jeśli masz mi do powiedzenia coś
sensownego, mów, jeżeli nie, to milcz.
— Powiadam wam, dostojny panie, ta figurka warta jest co najmniej…
Conan odwrócił się na pięcie, a rzemieślnik aż jęknął, głośno.
— Panie, proszę zaczekajcie! Na Mitrę, powiem wam prawdę!
Conan zatrzymał się i obejrzał przez ramię, z udawanym powątpiewaniem. Pomyślał, że ten
kupiec nie wytrwałby nawet jednego dnia wśród sprzedawców ulicznych z turami.
Choć dzień był chłodny na twarzy tłuściocha zaperlił się pot.
— Proszę, szlachetny panie. Wejdźcie do mego składu, porozmawiamy. Proszę.
Conan pozwolił wprowadzić się do środka, wciąż udając wahanie, lecz nim przestąpił próg,
wyłuskał figurkę z beczki. Wewnątrz warsztatu znajdowały się stoły z wyłożonymi na nich
dziełami rzemieślnika. Na półkach stały misy, wazy, dzbanki i kielichy najróżniejszych

background image

kształtów i wielkości. Postawny Cymmerianin położył posążek na stole, który aż zaskrzypiał
pod jego ciężarem.
— A teraz — oznajmił. — Podaj mi cenę. I ani słowa o złocie za coś, co zamierzałeś
przetopić.
Na pulchnym obliczu handlarza skąpstwo walczyło z obawą utraty klienta.
— Dziesięć sztuk srebra — rzekł w końcu, wysilając się na przymilny uśmiech.
Conan z namaszczeniem wyjął z sakiewki pojedynczą sztukę srebra i położył na stole.
Następnie, skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał w milczeniu.
Usta tłuściocha poruszały się przez chwilę bezgłośnie, a jego głowa wykonywała
energiczne, przeczące ruchy, lecz w końcu handlarz uległ i z westchnieniem pokiwał głową.
— Jest wasza — wymamrotał z goryczą. — Za jedną sztukę srebra. Tyle jest warta i na
dodatek oszczędzę sobie zachodu przetapiania. Ale wiedzcie, że ona przynosi pecha. Dał mi
ją wieśniak pragnący uwolnić się od nękających go nieszczęść. Wykopał ją na swoim polu.
Stary spiż zawsze dobrze się sprzedawał, ale tego nikt jakoś nie chciał. Zresztą odkąd mam
ją w swoim składzie, mnie również szczęście przestało dopisywać. Jedna z moich córek jest
brzemienna, lecz niezamężna, druga zadaje się ze stręczycielem, który kupczy jej wdziękami
trzy domy stąd. Żona odeszła z furmanem. Ze zwykłym furmanem. Powiadam wam, panie, ta
rzecz…
Zamilkł, uświadomiwszy sobie, że odwodzi potencjalnego nabywcę od dokonania zakupu.
Pospiesznie zgarnął ze stołu sztukę srebra i ukrył za pazuchą.
— Jest wasza, za sztukę srebra, szlachetny panie, a to okazja, jakich mało.
— Skoro tak twierdzisz — mruknął Conan. — Ale daj mi coś, w co mógłbym to zawinąć.
Nie chciałbym nieść tego ot tak, przez całe miasto.
Spojrzał na posążek i uśmiechnął się, wyobraziwszy sobie wyraz twarzy Machaona, gdy
podaruje mu statuetkę.
— Na widok tego zapłoniłaby się nawet najbardziej wyuzdana dziewka sprzedajna.
Kiedy handlarz znikł na tyłach składu, do środka weszło dwóch krępych mężczyzn w
niegdyś wytwornych, lecz obecnie zaniedbanych strojach miejscowych notabli. Jeden,
noszący zabrudzoną tunikę z czerwonego brokatu, nie miał nosa ani małżowin usznych, co
było powszechnie stosowaną karą za pierwsze i powtórne przyłapanie na kradzieży. Za
następne zostanie zesłany do kopalni. Drugi, łysy o gęstej czarnej brodzie, nosił postrzępiony
wełniany płaszcz, który niegdyś musiał być ozdobiony złotą lub srebrną lamówką, teraz
jednak znikł po niej wszelki ślad. Ich wzrok natychmiast podążył ku spiżowej figurce na
stole. Conan spojrzał na nowo przybyłych. Przynajmniej ich miecze były dobrze utrzymane, a
owijki rękojeści wyglądały na wytarte, jakby od częstego używania.
— Słucham? — spytał właściciel składu, wracając z szarym, pokaźnym workiem w ręku.
Nie nazwał tych dwóch „szlachetnymi panami”.
— Chcę ten posążek — burknął bezuchy, wskazując dłonią spiżową statuetkę.
— Dam jedną sztukę złota.
Handlarz zakrztusił się, i aż splunął, spoglądając znacząco na Cymmerianina.
— Jest mój — odparł ze spokojem Cymmerianin. — Nie zamierzam go sprzedawać.
— Dwie sztuki złota — rzucił bezuchy.
Conan pokręcił głową.
— Pięć — zaproponował łysy.
Bezuchy spiorunował go wzrokiem.
— Chcesz, to oddaj swoją zapłatę, ale od mojej ci wara! Wiem już, jaką cenę zaproponuję
temu osłu! — obrócił się na pięcie, jednocześnie dobywając miecza.
Conan nie sięgnął po swój oręż. Schwyciwszy posążek cisnął nim w bok. Trzask
pękających kości towarzyszył wrzaskowi bezuchego, gdy statuetka rozłupała mu obojczyk.

background image

Łysy tymczasem wyciągnął miecz z pochwy, lecz Conan zwinnie usunął się przed sztychem
i trzasnął go statuetką w głowę, niczym maczugą, rozbryzgując dookoła krew i strzępki
mózgu. Martwy rzezimieszek runął z impetem na stoły, przewracając te, których nie zdołał
połamać i strącając na podłogę ustawione na nich misy oraz wazy. Conan obrócił się jak fryga
i w tej samej chwili drugi z napastników pchnął go w pierś trzymanym w lewym ręku
sztyletem. Ostrze omsknęło się po ogniwach kolczugi, a w chwilę później dwaj mężczyźni
zwarli się w morderczym uścisku. Przez czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie oddechu, gdy
tylko trwali zetknięci pierś w pierś, Conan wpatrywał się w przepełnione desperacją, czarne
oczy przeciwnika. Tym razem barbarzyńca nie użył broni. Jego pięść przebyła odcinek nie
dłuższy niż pół przedramienia i bezuchy potoczył się w tył, by z twarzą zalaną krwią runąć na
podłogę, gdzie przysypały go zerwane ze ściany półki. Conan nie wiedział czy złodziej żył,
czy też nie i wcale go to nie obchodziło.
Rzemieślnik stał pośrodku składu, przestępując z nogi na nogę.
— Mój warsztat! Mój skład! — jęczał. — Całkowita ruina! Ukradliście mi za sztukę srebra
coś, za co ci dwaj gotowi byli zapłacić pięć sztuk złota, a potem jeszcze obróciliście w
perzynę moje miejsce pracy!
— Obaj mają sakiewki — warknął Conan. — Skonfiskuj ich zawartość na poczet pokrycia
strat…
Przerwał i pociągnąwszy nosem zaklął, bowiem poczuł nagle silny zapach róż. Sięgnąwszy
do sakiewki wyjął z niej resztki potłuczonej buteleczki. Perfumy zalały mu połę płaszcza i
kolczugę.
— Niechaj ich obu Erlik pochłonie — burknął. Zważył w dłoni spiżową statuetkę. —
Czemu to coś miałoby być warte pięć sztuk złota? Albo ludzkie życie?
Właściciel warsztatu, zajęty przetrząsaniem mieszków dwóch zabijaków, nie odpowiedział.
Klnąc z cicha, Conan otarł posążek z krwi i włożył go do przyniesionego przez handlarza,
płóciennego worka.
Tymczasem rzemieślnik aż krzyknął, wysypując z sakiewki garść srebrnych monet. Lecz
natychmiast je schował, w obawie, że barbarzyńca może mu je odebrać. Drgnął, po czym
spojrzał na dwóch mężczyzn leżących na podłodze, jakby zobaczył ich tam po raz pierwszy.
— Ale co ja mam z nimi zrobić? — jęknął płaczliwie.
— Przyjmij ich do terminu — odparł Conan. — Założę się, że nie wrzucanie cennego do
beczki z odpadkami.
Pozostawiając klęczącego na podłodze z rozdziawionymi ustami tłuściocha, Conan wyszedł
na ulicę. Najwyższy czas, by znalazł sobie jakąś dziewkę.
W swym pośpiechu nie zauważył kobiety otulonej od stóp do głów w płaszcz z kapturem,
której zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia na jego widok.
Patrzyła, jak barbarzyńca znika wtapiając się w tłum, po czym, otuliwszy się szczelnie
płaszczem, wolno podążyła za nim.

II

Oberża pod „Bykiem i niedźwiedziem” świeciła pustkami. Panująca wewnątrz cisza i
spokój doskonale współgrała z jego nastrojem. Sprzedajna dziewka o kędzierzawych włosach
odeszła z klientem, zanim barbarzyńca dotarł do miejsca, gdzie stała. Po drodze do karczmy
nie napotkał żadnej innej. W izbie kominkowej powietrze przesycone było wonią kwaśnego
wina i potu. Nie było to z pewnością miejsce dla ludzi wysokiego urodzenia. Kilku mężczyzn,
woźniców i czeladników w grubych, wełnianych tunikach, siedziało samotnie przy topornych,
drewnianych stołach, popijając w zadumie. W kącie, oparta plecami o ścianę stała nierządnica
i miast oferować gościom swe wdzięki, sprawiała wrażenie, jakby ignorowała obecnych w
izbie mężczyzn.

background image

Kasztanowe włosy łagodnymi falami opadały jej na ramiona. Owinięta w zwoje zielonego
jedwabiu, wyglądała skromniej niż większość szlachcianek z Ophiru i choć nie szokowała
krzykliwymi ozdobami, jak kobiety jej profesji, to podmalowane na czarno oczy oraz
obecność w tym właśnie miejscu świadczyły, czym się trudniła. Było wszelako w jej młodej i
świeżej jeszcze twarzy coś, co pozwoliło Conanowi sądzić, iż nie para się tym fachem od
dawna.
Cymmerianin tak się na nią zapatrzył, że w pierwszej chwili nie zauważył siwiejącego
mężczyzny, z długą brodą uczonego, opadającą mu aż na piersi, który mamrotał coś pod
nosem, siedząc z nadtłuczonym kubkiem w dłoni, przy stole pod drzwiami. Gdy go
spostrzegł, westchnął, zastanawiając się, czy już wkrótce nie pożałuje, iż oderwał wzrok od
ladacznicy.
W tej samej chwili brodacz zauważył Conana i jego ogorzałe oblicze rozjaśniło się w
pijackim uśmiechu, ukazującym pieńki poczerniałych zębów. Miał na sobie tunikę we
wszystkich kolorach tęczy pokrytą plamami po winie i jadle.
— Conan! — zakrzyknął i skinął na barbarzyńcę tak energicznie, że omal nie spadł ze
stołka. — Chodź. Usiądź. Napij się.
— Ty, Borosie, masz już chyba dosyć — rzucił oschle Conan. — I nie licz, że postawię ci
choć jeden kubek.
— Nie musisz kupować mi wina — Boros zaśmiał się. Sięgnął po dzbanek. — Nie
potrzeba. Widzisz? Woda. Ale z odrobiną…
Urwał i zabełkotał coś niezrozumiale, wolną ręką wykonując nad dzbankiem kilka
energicznych ruchów.
— Na Croma! — zawołał Conan podrywając się od stołu.
Kilka osób spojrzało w jego stronę, lecz widząc, że nie szykuje się żadna bijatyka,
ponownie zajęli się opróżnianiem swych kubków.
— Nie rób tego więcej, gdy jesteś pijany, stary głupcze! — dorzucił pospiesznie
Cymmerianin. — Narus wciąż nie może pozbyć się tych brodawek, które mu pozostały po
tym, jak usiłowałeś usunąć mu czyraki.
Boros cmoknął i podsunął mu dzbanek.
— Spróbuj. To wino. Nie masz się czego obawiać.
Conan ostrożnie wziął od niego dzbanek i pociągnął nosem. Aż się skrzywił i oddał
naczynie.
— Ty wypij pierwszy, bądź co bądź sam to uwarzyłeś.
— Strach waści? — Boros zaśmiał się. — A taki jesteś wielki. Gdybym miał takie muskuły
jak ty… — Zanurzył nos w dzbanku, odchylił głowę i niemal tym samym ruchem odsunął
naczynie od ust, parskając i plując. — Na łaskę Mitry! — wykasłał przesuwając po wargach
wierzchem kościstej dłoni. — Nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś podobnego. Musiałem
wypić dobry łyk tego napitku. Co to jest, na Azurę?
Conan stłumił śmiech cisnący mu się na usta.
— Mleko. Sądząc po zapachu kwaśne mleko.
Boros wzdrygnął się i kaszlnął, ale nie zwrócił wypitego napoju.
— Podmieniłeś dzbanki — rzekł, kiedy w końcu odzyskał głos. — Masz zwinne ręce, ale
moje oko jest szybsze. Jesteś mi winien wino, Cymmerianinie.
Conan usiadł na stołku naprzeciw Borosa, kładąc worek z figurką ze spiżu na podłodze. Nie
przepadał za czarodziejami, ale w gruncie rzeczy Boros nie był magiem. Starzec był adeptem
ciemnych sztuk, lecz pociąg do alkoholu przywiódł go raczej do rynsztoka niż do panteonu
mistrzów praktyk czarnoksięskich. Na trzeźwo potrafił leczyć pewne drobne dolegliwości lub
spreparować napój miłosny. Po kielichu zaś mógł stanowić zagrożenie nawet dla siebie
samego. Był zeń wszelako dobry kompan do wypitki, tak długo, jak nie zaczynał stosować
czarów.

background image

— Ejże! — zawołał karczmarz i podszedł do nich ocierając dłonie w biały ongiś fartuch. Z
chudymi kończynami i obwisłym kałdunem wyglądał jak tłusty pająk.
— Co to za bałagan na podłodze? Wiedzcie, że to powszechnie szanowana karczma i…
— Wina — uciął Conan rzucając mu do stóp garść miedziaków. — I niech je przyniesie ta
sprzedajna dziewka. — Skinął na dziwnie obojętną ladacznicę. — Może być ta w kącie.
— Ona dla mnie nie pracuje — karczmarz chrząknął, nachylając się po dzbanek i monety.
Osunął się na kolana, by wyłuskać spod stołu pojedynczego miedziaka i uśmiechnął z
zadowoleniem. — Ale bez obaw, będzie dziewucha jak się patrzy. — Znikł na tyłach
przybytku i po chwili w izbie pojawiła się pulchna dziewka, której obfite piersi z trudem
przesłaniał pojedynczy pasek jedwabiu, drugi zaś niezbyt udatnie zakrywał jej srom.
Dziewucha postawiła przed mężczyznami dzbanek wina i dwa pełne wgnieceń kubki.
Przysunęła się bliżej Conana, a w jej ciemnych oczach zabłysły pożądliwe iskierki.
Barbarzyńca prawie jej nie zauważył, wciąż patrzył na kasztanowowłosą kobietę.
— Głupcze! — warknęła dziewka służebna. — Równie dobrze jak ją, mógłbyś objąć
ramionami bryłę lodu. — I wydawszy wargi, odwróciła się.
Conan ze zdumieniem odprowadził ją wzrokiem.
— Co w nią wstąpiło, na Dziewięć Piekieł Zandru — wybełkotał.
— Któż zrozumie kobiety? — mruknął obojętnie Boros. Pospiesznie napełnił kubek i
jednym haustem wychylił połowę.
— Poza tym — dodał niewyraźnym już głosem, gdy zaczerpnął tchu — teraz, kiedy Tiberio
nie żyje, będziemy mieli moc innych problemów…
Resztę słów utopił w kolejnym łyku wina.
— Tiberio nie żyje? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Rozmawiałem o nim niedawno
i nic mi o tym nie wspomniano. Na Czarny Tron Erlika, przestańże pić i mów. Jak to się
stało?
Boros z wyraźnym wahaniem odstawił kubek.
— Wieści dopiero zaczęły się rozchodzić. Stało się to ubiegłej nocy. Podciął sobie żyły w
kopalni. A przynajmniej tak mówią.
Conan chrząknął.
— Kto by w to wierzył, zwłaszcza że to on, z uwagi na więzy krwi, miał największe szansę
objęcia spuścizny po Valdricu?
— Lud uwierzy w to, co zechce, Cymmerianinie. Lub raczej w to, w co ludzie nie będą się
bali uwierzyć.
„To było nieuniknione” — pomyślał Conan. Liczne były przypadki uprowadzenia żon,
synów i córek. Czasami wysuwano najróżniejszej natury żądania, a wszystkie dotyczyły
złamania paktu, wyznania jakieś tajemnicy. Niekiedy po porwaniu zapadała głucha cisza, a
wielmoży w jego zamku paraliżował śmiertelny strach. Teraz zaczęły się skrytobójcze
zamachy. Cymmerianin był zadowolony, że jedna trzecia jego Wolnej Kompanii stale strzegła
pałacu Timeona. Utrata mocodawcy z takiego powodu nie wpłynęłaby korzystnie na reputację
kompanii.
— To wszystko jest ze sobą powiązane — ciągnął niepewnie Boros. — Myślę, że ktoś
próbuje wskrzesić Al Kiira. Widziałem światła na szczycie tej przeklętej góry i słyszałem
plotki, jakoby poszukiwano pewnych mrocznych sekretów wiedzy tajemnej. Tym razem nie
będzie Avanrakasha, aby uwięził go raz jeszcze. Potrzebujemy odrodzenia Moranthesa
Wielkiego. Teraz tylko on mógłby zaprowadzić tu porządek.
— Co ty tam gadasz? Nieważne. Kto jest następny w kolejności po Tiberio? Valentius, czyż
nie?
— Valentius — zachichotał drwiąco Boros. — Nigdy nie pozwolą mu zasiąść na tronie. Jest
za młody.
— To dorosły mężczyzna — rzekł gniewnie Conan.

background image

Niewiele wiedział o Valentiusie i w gruncie rzeczy mało go obchodził, ale hrabia był o całe
sześć lat starszy od niego. Boros uśmiechnął się.
— Między tobą a nim, Cymmerianinie, jest pewna różnica. Ty przeżyłeś już dość, by
starczyło na dwa żywoty obfitujące w mnóstwo przygód. Valentius zna jedynie życie
dworskie, pełne kurtuazji, gładkich słówek i pachnideł.
— Bredzisz — warknął Conan.
Jakim cudem tamten mógł czytać w jego myślach? Wielki wzrost nie łagodził jego
drażliwości na temat młodego wieku, ani gniewu na tych, co uważali, że był zbyt młody, by
piastować tak wysoką, bądź co bądź, pozycję. Mógł spędzać czas przyjemniej, aniżeli przy
jednym stole z pijanym niedorobionym czarodziejem. Choćby w towarzystwie tej
kasztanowowłosej ladacznicy.
— Reszta wina jest twoja — powiedział.
Podnosząc z podłogi worek ze statuetką począł oddalać się od stołu, pozostawiając Borosa
sam na sam z niedopitym winem.
Dziewczyna nie ruszyła się z kąta nawet, nie zmieniła pozycji, odkąd Conan ją tam po raz
pierwszy zobaczył. Jej twarz, o kształcie serca, nie zmieniła wyrazu, gdy się zbliżał, lecz w
spuszczonych oczach barwy północnego nieba o świcie pojawił się wyraz przerażenia.
Zadygotała, niczym spłoszona łania, jakby chciała zerwać się do ucieczki.
— Wypij ze mną kubek wina — zaproponował Conan wskazując pobliski stolik.
Dziewczyna spojrzała na niego, jej duże oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej.
Zamrugał ze zdumienia. Ta niewinna twarzyczka mogła temu przeczyć, ale jeśli chciała,
żeby wyrażał się bardziej bezpośrednio…
— Jeśli nie masz ochoty na wino, co powiesz na to, że dam dwie sztuki srebra za ciebie?
Dziewczynie opadła szczęka.
— Janie… To znaczy… Chciałam powiedzieć… — Nawet gdy się jąkała, jej głos brzmiał
dźwięcznym, miłym dla ucha sopranem.
— Wobec tego trzy sztuki srebra, a cztery, jeśli okażesz się tego warta.
Wciąż gapiła się na niego. Zaczął zastanawiać się, czemu mitręży z nią czas, skoro mógł
poszukać sobie innej ladacznicy. Pewnie dlatego, że przypominała mu Karelę. Ta dziewka nie
miała tak rudych włosów, ani tak wysokich kości policzkowych, ale przypominała mu
wojowniczkę–grasantkę, która dzieliła z nim łoże i obracała jego życie w perzynę, za każdym
razem, gdy ich ścieżki się przecinały. Karela była kobietą dla każdego mężczyzny, a nawet
dla samego króla. Po cóż jednak odgrzebywać stare wspomnienia?
— Dziewczyno — burknął — jeśli nie chcesz mego srebra, to powiedz, a pójdę szukać
szczęścia u innej.
— Zostań — szepnęła. Najwyraźniej mówienie przychodziło jej z wielkim trudem.
— Karczmarzu! — ryknął Conan. — Izbę!
Na zaróżowionych policzkach ladacznicy wykwitły rumieńce. Osobnik przypominający
pająka, pojawił siew okamgnieniu i wyciągnął łapsko po zapłatę.
— Cztery miedziaki — mruknął i odczekawszy, aż Conan położy mu monety na dłoni
dodał. — Na piętrze, po prawej.
Conan chwycił gwałtownie za ramiona pokraśniałą dziewczynę i pociągnął ją po
skrzypiących schodach na górę.
Izba wyglądała, tak jak się tego spodziewał — mała klitka z zakurzoną podłogą i
pajęczynami w kątach. Zapadnięte łóżko, twardy materac, niezbyt czyste koce, do tego
trójnogi zydel i rozchybotany stół. Jednakże to, po co tu przyszedł, uprawiało się równie
dobrze, a może nawet lepiej, w stodole, jak w pałacowych salonach.
Upuścił z hukiem ciężki worek na podłogę, zatrzasnął drzwi kopniakiem i oparł dłonie na
ramionach dziewczyny. Przyciągając do siebie, obnażył ją po pas. Miała pełne, jędrne piersi,

background image

o sterczących sutkach. Krzyknęła, nim pokrył jej wargi swoimi, a potem zesztywniała w jego
ramionach. Równie dobrze mógł całować posąg.
Odsunął się, lecz nie puścił jej ramion.
— Co z ciebie za ladacznica? — stęknął. — Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie
całowałaś się z mężczyzną.
— Bo to prawda — ucięła i znów zaczęła się jąkać. — To znaczy, nie. Całowałam się z
wieloma mężczyznami. Więcej, niż mógłbyś zliczyć. Jestem bardzo… doświadczona. —
Obnażyła zęby w uśmiechu, który miał zapewne wyglądać zachęcająco, lecz był w
rzeczywistości grymasem nieskrywanego przerażenia. Conan parsknął drwiąco i cofnął się na
odległość wyciągniętych ramion. Dziewczyna przez moment próbowała uporządkować swe
odzienie i nagle znieruchomiała. Oddychała ciężko. Jej piersi unosiły się i opadały w
intrygujący sposób, a twarz powoli odzyskała poprzedni odcień.
— Nie mówisz jak dziewucha ze wsi — rzekł w końcu. — Kim jesteś? Córką kupca, która
uciekła z domu i boi się tam powrócić?
Jej oblicze przybrało wyraz aroganckiej dumy.
— Barbarzyńco, wiedz, że masz zaszczyt zaprosić do… swego łoża szlachciankę Ophiru.
Nawet to zająknięcie nie odebrało jej wypowiedzi wyniosłości, powagi i namaszczenia.
Jej słowa i ubiór — teraz raczej niedbały — okazały się dla Cymmerianinanie do zniesienia.
Zwrócił głowę w kierunku upstrzonego przez muchy sufitu i wybuchnął gromkim śmiechem.
— Śmiejesz się ze mnie? — wysapała. — Jak śmiesz…?
— Okryj się — odparował, jego wesołość znikła w jednej chwili. Niezaspokojone żądze
obudziły w nim gniew. Była smakowitym kąskiem, nie mógł doczekać się, by zakosztować
jej wdzięków. Nie zamierzał wszelako pakować się w kłopoty, a dziewica szlachetnego rodu,
która uciekła z domu, nie mogła oznaczać niczego innego. Nie mógł jednak odmówić jej
pomocy, jeśli takowej potrzebowała. Ta myśl pojawiła się po krótkim wahaniu. Miał miękkie
serce i to był jego problem. Warknął do dziewczyny.
— Zrób to, nim złoję ci skórę moim pasem.
Łypnęła na niego błękitnymi oczami, które ścierały się przez chwilę z jego lodowatymi
szafirami. Conan zwyciężył to bezgłośne starcie, a dziewczyna mamrocząc pod nosem
poprawiła rozchełstany przyodziewek.
— Jak cię zwą? — zapytał. — I nie kłam, bo osobiście odprowadzę cię do tutejszego
klasztoru. Oprócz pomagania chorym i złaknionym, umieją radzić sobie z dziewczętami,
które zeszły na złą drogę oraz niesfornymi dziećmi, a jedno i drugie doskonale do ciebie
pasuje.
— Nie masz prawa. Zmieniłam zdanie. Nie chcę twojego srebra. — Uczyniła władczy gest.
— Odsuń się od drzwi.
Conan spojrzał na nią ze spokojem i nawet nie drgnął.
— Jeszcze kilka słów, a czeka cię spotkanie ze srogą kobietą, która witką nauczy cię
dobrych manier i właściwego zachowania. Jak się nazywasz?
Spojrzała gniewnie na drzwi.
— Jestem lady Julia — odparła oschle. — Nie zhańbię mego rodu wymieniając jego imię w
takim miejscu, nawet gdybyś torturował mnie rozpalonym żelazem. Nawet gdybyś
szczypcami rozrywał moje ciało i chłostał je…
— Czemu zjawiłaś się tu w przebraniu ladacznicy, lady Julio, miast wyszywać makatki, u
boku swej rodzicielki?
— Jakie masz prawo, by o to…? Niechaj cię Erlik pochłonie! Moja matka od dawna już nie
żyje, ojciec zaś od trzech miesięcy. Miał długi i nasze włości zostały zajęte na ich poczet. Nie
mam krewnych, którzy by mnie przygarnęli, ani przyjaciół, którzy chcieliby wziąć sobie na
głowę dziewczynę, mającą to jeno, co na sobie. I zwracaj się do mnie lady Julio, wciąż jestem
przecież szlachcianką.

background image

— Jesteś głupią dziewką — odparował. — Ale dlaczego wybrałaś akurat to? Czemu nie
dziewka służebna? Albo chociaż żebraczka…
Julia parsknęła wyniośle.
— Nie upadłabym tak nisko. Moja krew…
— A więc postanowiłaś zostać dziwką?
Zauważył, że się zarumieniła. Cóż jednak, ostatnio czyniła to dość często.
— Myślałam — zaczęła z wahaniem, po czym umilkła. Kiedy znów się odezwała, jej głos
brzmiał jak szept. — Nie wydawały się różnić zbytnio od kochanek mego ojca i wyglądały na
prawdziwe damy.
Odnalazła wzrokiem jego twarz i dorzuciła spiesznie.
— Ale nic jeszcze nie uczyniłam. Wciąż jestem… To znaczy… Och, dlaczego mówię ci to
wszystko?
Conan oparł się o drzwi topornie przycięte deski zaskrzypiały pod naporem jego ciała.
Gdyby nie był barbarzyńcą, nie zawracałby sobie nią głowy. Wziąłby ją wedle swych
upodobań i pozostawił zapłakaną z pieniędzmi, lub nawet bez nich, tak bowiem postępowali
ci, co mienią się ludźmi cywilizowanymi. Wszystko inne byłoby zadawaniem sobie trudu,
którego nie była warta. Tylko bogowie wiedzą, z kim była związana poprzez swe
pochodzenie, gdyż jak dotąd nikt nie próbował ulżyć jej losowi. Nie wiadomo też jakiej
frakcji mógłby nadepnąć na odcisk ten, kto zechciałby jej pomóc.
Skrzywił się, a Julia drgnęła, sądząc, że była tego przyczyną. Ostatnio za dużo myślał o
frakcjach, zbyt wiele czasu spędzał na błądzeniu w labiryntach ophirskiej polityki. Pozostawi
to bogom. I dziewce.
— Zwą mnie Conan — rzucił nagle. — Jestem kapitanem Wolnej Kompanii. Mamy
swojego kucharza, bo w kuchni naszego mocodawcy przygotowują frykasy zbyt wykwintne
dla prostych, żołnierskich żołądków. Ten kucharz, Fabio, potrzebuje dziewki do sprzątania i
usługiwania. Jeśli chcesz, możesz do nas dołączyć. Posada może być twoja.
— Służąca w kuchni! — wykrzyknęła. — Ja!
— Zamilcz, dziewko! — ryknął tak przeraźliwie, że aż się zakołysała. Chciał mieć
pewność, że go usłucha. Skinął głową z zadowoleniem, ujrzawszy jak przyłożyła obie dłonie
do ust. Wreszcie zamilkła.
— Jeśli uznasz, że to nie jest dla ciebie zbyt poniżające, staw się przed zmierzchem w
pałacu barona Timeona. Jeżeli nie, wiesz jak potoczy się twoja przyszłość.
Pisnęła cichutko, gdy postąpiwszy krok naprzód, przytulił ją nieco za mocno do swej
szerokiej piersi. Zatopił palce w długich włosach dziewczyny i nieomal zmiażdżył jej usta
brutalnym pocałunkiem. Przez chwilę kopała go w golenie, lecz już wkrótce jej opór osłabł.
Gdy ją puścił i odsunął od siebie stwierdził, że chwiała się na nogach rozdygotana i wpatrując
się błękitnymi oczami w jego ogorzałe oblicze.
— Wiedz, że w porównaniu z niektórymi uchodzę za za delikatnego — mruknął.
Podniósłszy z podłogi worek z posążkiem, wyszedł, pozostawiając ją w izbie samą.

III

Kiedy Conan wrócił do izby kominkowej, Borosa już tam nie było i Cymmerianin przyjął to
z niekłamaną radością.
Przypominający pająka karczmarz postąpił ku niemu zacierając energicznie dłonie.
— Niedługo zabawiliście z tą dziewką, panie. Byłem pewien, że was nie zadowoli. Moja
Selina natomiast…
Conan parsknął gniewnie, a mężczyzna czym prędzej zrejterował. Na Croma! Co za dzień! I
pomyśleć, że wyruszył na poszukiwanie zwykłej ladacznicy, a skończył ratując głupią

background image

dziewczynę z opresji, w jaką się wpakowała. Dotąd sądził, że tak idiotyczne bohaterskie
odruchy wywietrzały mu już z głowy dawno temu.
Uliczka na zewnątrz była wąska i kręta, upstrzona błotnistymi wyrwami w miejscach, gdzie
spękane płyty chodnika zostały wydłubane i znikły, bogowie wiedzą gdzie. Niemniej i tu
koczowali wszechobecni żebracy. Conan cisnął garść miedziaków do najbliższej, podsuniętej
mu miski i przyspieszył kroku, nim czereda pozostałych jałmużników zdążyła go osaczyć. W
powietrzu unosiła się woń gnijącej rzepy i łajna, a budynki po obu stronach ulicy zdawały
odchylać się w bok, jakby pragnęły umknąć przed tym fetorem.
Nie dotarł daleko, gdy zorientował się, że żebracy miast pospieszyć za nim, domagając się
jałmużny, zniknęli. Takie typy miały instynkt drapieżnika, potrafiły wyczuwać zagrożenie.
Sięgnął po miecz, zanim jeszcze u wylotu uliczki pojawiło się trzech posępnych drabów.
Przywódca miał prawe oko zasłonięte brudną, postrzępioną szmatą.
Dwaj pozostali nosili brody, jeden gęstą, drugi wyjątkowo rzadką. Wszyscy trzej dzierżyli
w dłoniach miecze. Z tyłu za Cymmerianinem rozległo się szurnięcie stopą o bruk.
Nie czekał, by jeszcze bardziej zbliżyli się ku niemu. Cisnął w najbliżej stojącego,
jednookiego bandziora, workiem z ciężką, spiżową figurką, po czym dobył miecza i jednym
płynnym ruchem przyjął niską, bojową pozycję. Miecz świsnął mu nad głową, a barbarzyńca
ciął z obrotu. Ostrze jego broni wgryzło się głęboko w bok stojącego za nim napastnika.
Buchnęła krew, mężczyzna wrzasnął i ugięły się pod nim nogi.
Conan uskoczył gwałtownie, przeturlał się obok padającego rzezimieszka i poderwawszy na
nogi z mieczem w dłoni, przeszył nim na wylot jednookiego, który skoczył ku niemu, z
uniesionym w górę orężem. Przez krótką chwilę Conan wpatrywał się w jedyne brązowe oko
wypełnione rozpaczą i zasnuwające się śmiercią, lecz zaraz podbiegli do niego pozostali,
usiłując zarąbać potężnego Cymmerianina, póki jego miecz tkwił w ciele zabitego.
Conan wyszarpnął sztylet zza pasa herszta bandy i dźgnął nim w gardło jednego z
napastników. Mężczyzna dławiąc się krwią zatoczył się w tył. Posoka tryskając spomiędzy
jego zaciśniętych na szyi palców barwiła brudną brodę szkarłatem. Wszystko wydarzyło się
tak szybko, że dopiero teraz zbiór nadziany na miecz Conana zaczął osuwać się na bruk. Gdy
upadł, Cymmerianin wyrwał ostrze z jego martwego ciała. Napastnik drgnął konwulsyjnie po
raz ostatni i znieruchomiał w powiększającej się kałuży krwi.
Mężczyzna z kędzierzawą, zmierzwioną brodą nawet nie zdążył włączyć się do walki. Stał
teraz, z na wpół uniesionym mieczem, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego trupa i
marszcząc cienki nos. Wyglądał jak szczur, który uświadomił sobie właśnie, że walczy z
lwem.
— To nie jest tego warte — mruknął. — Niezależnie od zapłaty, nie warto ginąć za żadną,
choćby nawet okrągłą sumkę w złocie. — Jął wolno wycofywać się, a gdy dotarł do
najbliższej przecznicy, rzuciwszy ostatnie przerażone spojrzenie barbarzyńcy, wbiegł w nią i
po chwili już go nie było.
Conan nie próbował go ścigać. Nie interesowali go rabusie, od których w tym mieście aż się
roiło. Ci tutaj zaryzykowali i zapłacili za to słoną cenę. Nachylił się, by otrzeć miecz z krwi i
zamarł, gdyż coś sobie przypomniał. Jeden z rabusiów wspomniał o złocie. Tylko bogaci
notable mieli przy sobie złoto, a on nie wyglądał na wielmożę.
Złotem można było opłacić zabójstwo, choć życia najemnika, nawet gdy był to kapitan, nie
wyceniono by na więcej niż kilka sztuk srebra. Niewiele było osób, za usunięcie których
zgodzono by się zapłacić w złocie, chyba że… w grę wchodził zamach. Z głośnym
okrzykiem, odbijającym się echem wśród kamiennych ścian, Conan podniósł z ziemi worek z
posążkiem i puścił się pędem, ściskając w dłoni ociekające szkarłatem ostrze. Może w ten
sposób będzie mu łatwiej dostać się do Timeona.
Oczywiście, jeśli już nie było po wszystkim. Jego masywne nogi pracowały jak szalone.
Barbarzyńca wybiegł co sił na główną ulicę.

background image

Kwiaciarka na widok giganta z okrwawionym mieczem w ręku wrzasnęła przeraźliwie i
uskoczyła mu z drogi. Sprzedawca owoców nie był dość szybki. Potrącony przez
rozpędzonego barbarzyńcę poleciał w bok, pomarańcze z koszyka, który trzymał, posypały
się na wszystkie strony. Przekleństwa handlarza, przeznaczone tyleż dla Cymmerianina, co
dla czeladników usiłujących skraść rozsypane owoce, towarzyszyły Conanowi, gdy biegł w
głąb zatłoczonej uliczki. Lecz olbrzym ani na chwilę nie zwolnił kroku. Zaskoczeni przez
barbarzyńcę tragarze gubili rytm i wywracali lektyki z klnącymi na czym świat stoi
wielmożami. Kupcy w wytwornych szatach i dziewki służebne robiące zakupy dla swoich
panów, pierzchali na wszystkie strony, klnąc z przerażenia.
Wreszcie Conan ujrzał przed sobą pałac Timeona. Gdy wbiegł po alabastrowych schodach,
dwaj wartownicy stojący przed kolumnowym portykiem postąpili naprzód i nałożyli strzały
na cięciwy, wypatrując podążającego za barbarzyńcą zagrożenia.
— Drzwi! — ryknął do nich. — Niechaj Erlik żywcem obedrze was ze skóry! Otwierać
drzwi!
Pospiesznie rzucili się, by otworzyć przed nim jedno skrzydło masywnych spiżowych
odrzwi, ozdobionych herbem rodu Timeona, a Conan wpadł jak burza do pałacu.
W rozległej sieni powitał go Machaon z dziesiątką wojaków, których buty stukały na
polerowanych, marmurowych płytkach. Na wpół ubrani i w większości z kubkami w
dłoniach, zjawili się tu, wyrwani przez jego wrzaski ze swych komnat, gdzie odpoczywali,
spali lub raczyli się mocniejszymi trunkami. Wszyscy jednak dzierżyli w dłoniach miecze.
— Co się dzieje? — rzucił Machaon. — Usłyszeliśmy twoje krzyki…
— Gdzie Timeon? — przerwał mu Conan. — Widzieliście go, od czasu naszego przybycia?
— Jest na górze z nową kochanką — odparł Machaon.
— Co…? Conan obrócił się na pięcie i pognał na piętro po alabastrowej kondygnacji
schodów, która bez żadnej widocznej podpory pięła się z gracją w górę. Machaon i reszta
niezwłocznie pospieszyli za nim. Przy wysokich drzwiach łożnicy Timeona, ozdobionych
wizerunkami niesamowitych bestii, Conan nie zatrzymał się choćby na chwilę. Sforsował je
barkiem i wpadł do środka.
Baron Timeon ze zdławionym krzykiem poderwał się z wielkiego łoża z baldachimem.
Zgarnął leżącą tuż obok długą szatę z czerwonego brokatu, by zakryć swą nagość i wielki,
rozkołysany brzuch. Smukła, naga dziewczyna na łóżku zasłoniła małe, acz kształtne piersi
narzutą. Pochylając głowę zerknęła nieśmiało na Conana przez woal długich, czarnych i
jedwabistych włosów, które sięgały jej do pasa.
— Co to ma znaczyć? — rzucił Timeon zawiązując pasek swego wytwornego szlafroka.
Zgodnie z obowiązującą wśród notabli modą miał małą trójkątną bródkę. W połączeniu z
okrągłą jak księżyc twarzą i wyłupiastymi oczami nadawała mu ona wygląd tłustego capa. A
teraz jeszcze rozjuszonego.
— Żądam natychmiastowej odpowiedzi! Wdzierasz się do moich komnat z obnażonym
mieczem. — Spojrzał na oręż w dłoni Conana. — Krew! — wysapał i zadygotał.
Oplótł ramieniem jeden z grubych, ozdobnych wsporników baldachimu, jakby chciał
utrzymać się w pozycji pionowej, lub może ukryć za słupkiem.
— Zostaliśmy zaatakowani? Musisz powstrzymać napastników, póki nie zdołam uciec. To
znaczy, nim pojadę po pomoc. Powstrzymaj ich, a dostaniesz tyle złota, ile tylko zapragniesz.
— Nie zostaliśmy zaatakowani, lordzie Timeonie — rzekł pospiesznie Conan. — W
każdym razie nie tutaj. Padłem ofiarą napaści w mieście.
Timeon spojrzał na dziewczynę. Chyba zdał sobie sprawę, że dla niej nie był już bohaterem.
Wyprężył się energicznie, obciągnął szatę wygładzającym ruchem i przyczesał rzedniejące
włosy.
— Twoje utarczki z mętami z Ianthe ani trochę mnie nie obchodzą. A moja śliczna Tivia to
kwiatuszek zbyt delikatny, byś przerażał ją widokiem okrwawionej stali i budzącymi grozę

background image

opowieściami o bijatykach w ciemnych alejkach. Odejdź, a postaram się zapomnieć o twym
nieprzystojnym zachowaniu.
— Lordzie Timeonie — rzekł Conan, siląc się na cierpliwość. — Gdyby ktoś chciał ci
wyrządzić krzywdę, może najpierw spróbować usunąć mnie. Wczoraj w nocy z ręki
zamachowca zginął hrabia Tiberio. Wystawię straże pod drzwiami twych apartamentów oraz
pod ich oknami, pani.
Korpulentny wielmoża znów skierował swe wodniste, błękitne oczy na smukłą dziewczynę.
— Nie zrobisz tego. O ile wiem, Tiberio sam odebrał sobie życie. A co się tyczy
skrytobójców — podszedł do stołu, gdzie leżał jego miecz, cisnął pochwę w kąt i przyjął
pozycję walki — gdyby któryś z nich zdołał ci się wymknąć, rozprawię się z nim osobiście.
Teraz już idź. Mam tu sprawy nie cierpiące zwłoki. — Łypnął na dziewczynę, która wciąż
niezbyt skutecznie usiłowała zasłonić się swą nagość.
Conan skłonił się i z wahaniem opuścił łożnicę. Gdy drzwi zamknęły się za nim, warknął:
— Cóż za osioł. Nawet na wpół ślepa i bezzębna starucha z pogiętym pogrzebaczem
przetrzepałaby mu skórę.
— I co teraz? — spytał Machaon. — Skoro nie zgadza się na nasze straże…
— Tak czy owak, będziemy go strzec — parsknął Conan. — Może odmówić i wzbraniać
się przed tym, by wywrzeć wrażenie na nowej kochance, ale nie możemy przecież pozwolić,
by stracił życie na własną prośbę. Wystaw dwóch ludzi w ogrodzie, tak by nie zobaczył ich
przez okno. I po jednym na każdym końcu tego korytarza. Nie stanę za załomem muru, gdzie
mogliby się ukryć, gdyby Timeon wyszedł, lecz skąd mogliby obserwować drzwi komnaty.
— Dopilnuję tego. — Wojownik o twarzy pooranej bliznami urwał. — Co tam masz?
Conan uświadomił sobie, że wciąż ściska pod pachą worek ze spiżową figurką. W
szaleńczym biegu o życie Timeona zupełnie o nim zapomniał. Teraz zaczął się zastanawiać.
Jeżeli rabusie, którzy go zaatakowali, nie próbowali dokonać zamachu na barona — a na to
coraz wyraźniej wskazywało — to może chodziło im właśnie o posążek. Bądź co bądź dwaj z
nich próbowali go zabić i przypłacili tę próbę życiem. Sądzili, że jest warta okrągłą sumkę w
złocie. Może warto byłoby sprawdzić, dlaczego tak uważali, zanim podaruje Machaonowi
prezent, na który polują żądni krwi awanturnicy.
— Taką tam rzecz, kupioną w mieście — odparł. — Wystaw warty natychmiast. Nie chcę
ryzykować. Kto wie, może moje wcześniejsze przypuszczenia były słuszne.
— Wcześniejsze? — powtórzył Machaon, ale Conan już się oddalił.
Pokój, który przydzielono Cymmerianinowi, był przestronny i najwyraźniej Timeon uznał
go za dogodny dla dowódcy oddziału najemników.
Kobierce na ścianach były pośledniej jakości, lampy miast ze srebra i złota — z cyny i
mosiądzu, a podłoga wyłożona prostymi, czerwonymi płytkami. Dwa łukowate okna
wychodziły na ogród trzy piętra niżej, nie było jednak balkonu.
Grunt, że materac na wielkim łóżku okazał się miękki, a stoły i krzesła, z prostego
lakierowanego drewna, dość wytrzymałe i wygodne, w przeciwieństwie do kruchych
złoconych mebli w pokojach dla dostojnych gości.
Cisnął w kąt worek, a statuetkę postawił na stole. Posążek wydawał się emanować złą aurą.
Był jak żywy; potwór gotowy rozszarpywać wszystko na strzępy. Musiał stworzyć go
prawdziwy mistrz. Niewątpliwie parał się jakimiś plugawymi praktykami, w to Conan nie
wątpił, gdyż w przeciwnym razie nie zdołałby tchnąć w swoje dzieło tak wiele zła. Dobywszy
sztyletu, postukał w posążek rękojeścią. Nie był wydrążony i nie zawierał ukrytych
klejnotów. Nie wyglądało też na to, by warstwą spiżu pokryto szczere złoto. Barbarzyńca nie
wyobrażał sobie, aby ktoś mógł zadać sobie tak wiele trudu.
Gdy tak przyglądał się z uwagą rogatej maszkarze, usiłując odkryć jej tajemnicę, rozległo
się pukanie do drzwi. Zawahał się, po czym nakrył ją workiem i dopiero wtedy otworzył. W
progu stał Narus.

background image

— Jakaś dziewka pyta o ciebie — rzekł mężczyzna o zapadniętych policzkach. — Jest
ubrana jak ladacznica, ale twarz ma czystą i nadobną, niby świątynna dziewica. Mówi, że ma
na imię Julia.
— Znam ją — rzekł z uśmiechem Conan.
Posępny wyraz twarzy Narusa nie zmienił się, jak zwykle zresztą.
— Stawiam złoto przeciwko srebru, że ona oznacza kłopoty. Zjawiła się przy frontowych
drzwiach i zażądała wpuszczenia. Jest arogancka jak księżniczka.
Kiedy odesłałem ją do tylnych drzwi, usiłowała opowiedzieć mi o swym pochodzeniu.
Twierdzi, że jest szlachcianką. Czasy nie są dobre na zadawanie się z takimi jak ona.
— Zaprowadź ją do Fabia. — Conan wybuchnął śmiechem. — To jego nowa posługaczka
do kuchni. Niech każe jej obierać cebulę na zupę.
— Z przyjemnością — rzekł Narus i uśmiechnął się lekko. — Zwłaszcza po tym, jak mnie
potraktowała.
Tego dnia przynajmniej jedno poszło po jego myśli, uznał Conan, odwracając się od drzwi.
Wtem jego wzrok padł na zakryty workiem spiżowy posążek i niemal natychmiast opuścił go
dobry nastrój. Miał wiele spraw do załatwienia, a niejasne przeczucie mówiło mu, że przez to
znów wpakuje się po uszy w poważne tarapaty.

IV

Galbro, mężczyzna, którego twarz nie wzbudzała zaufania, krążył nerwowo po zakurzonym
pokoju, gdzie polecono mu zaczekać. Jedynymi ozdobami pomieszczenia były dwa wypchane
orły. Bursztynowe paciorki, którymi zastąpiono ich oczy, zdawały się płonąć silniejszym
ogniem niż u jakiegokolwiek żyjącego drapieżnego ptaka. Wystroju sali dopełniał długi stół,
na którym Galbro położył skórzany worek z tym, co zamierzał sprzedać.
Nie lubił tych spotkań, pomimo srebra i złota, które trafiało wówczas do jego kieszeni. Nie
lubił też kobiety, która mu płaciła. Nie znał jej imienia, ani znać nie chciał, nie interesowało
go nic, co wiązało się z jej osobą. Wiedza taka byłaby niebezpieczna.
A jednak niepokój wzbudzała w nim nie tylko kobieta. Był przecież jeszcze ten mężczyzna.
Urias mówił, że to jakiś przybłęda z północy. Skądkolwiek przybył, zabił pięciu najlepszych
ludzi Galbro i odszedł nawet nie draśnięty. Nigdy przedtem coś takiego się nie wydarzyło, a
przynajmniej od czasu jego przybycia do Ophiru. To był zły omen. Po raz pierwszy od wielu
lat zapragnął znów znaleźć się w Zingarze, w uwielbianych przez złodziei labiryntach uliczek
na nabrzeżu Kordawy. A nie było to pragnienie zbyt rozsądne, bo miałby małe szansę, aby
przeżyć tam choć jedną noc, bowiem straż miejska czyhała na jego głowę, a i kompani po
złodziejskim fachu chętnie poderżnęliby mu gardło. Na uczestników tej gry, bez względu na
to, po której ze stron się opowiadali, czekały surowe kary, zwłaszcza gdy obie frakcje
wyczuwały, że robi się je w konia.
Odgłos kroków sprawił, że zamarł w bezruchu. ONA weszła do pokoju, a po plecach
Galbro przebiegły lodowate ciarki. Widział tylko jej oczy — ciemne, zimne i bezwzględne.
Otuliła się ciasno srebrnym płaszczem, który sięgał do samej podłogi. Dolną część jej twarzy
przesłaniała woalka, a włosy ukryte miało pod białym, jedwabnym czepkiem upiętym szpilką
ze sporym rubinem.
Rubin nie wywoływał w nim uczucia chciwości. Wszystko, co się z nią wiązało, wzbudzało
jedynie strach. Nie znosił lęku przed kobietą, ale ta przynajmniej sowicie mu płaciła. Pożądał
tylko złota, które od niej dostawał, i to musiało mu wystarczyć.
Z pewnym niepokojem uświadomił sobie, że czeka, by się odezwał. Zwilżył wargi, które
zawsze miał spierzchnięte w jej obecności, otworzył skórzany worek i wyłożył na stół to, co
przyniósł.
— Jak widzisz, pani, tym razem mam dla was sporo. Bardzo cenne rzeczy.

background image

Spod płaszcza wysunęła się blada, szczupła dłoń, by dotknąć po kolei wszystkich
przedmiotów. Mosiężna tabliczka z wizerunkiem głowy demona, który tak ją fascynował,
została pogardliwie odrzucona. Mężczyzna usiłował zachować niewzruszoną powagę.
Leandros sporo nad tym pracował i ostatnimi czasy zdołał wcisnąć jej kilka korynthiańskich
podróbek. Z uwagą przyjrzała się trzem porwanym i postrzępionym fragmentom
manuskryptów, po czym odłożyła je na bok. Zatrzymała dłoń nad glinianą głową, tak starą, że
trudno było stwierdzić, czy przedstawiała istotę, o którą jej chodziło. Dołożyła ją do
pergaminów.
— Dwie sztuki złota — rzuciła krótko, kończąc oglądanie. — Jedna za głowę, druga za
kodeksy. To i tak duplikaty tego, co już posiadam.
Sztuka złota za glinianą głowę była wygórowaną ceną, spodziewał się dostać za nią
najwyżej garść miedziaków, lecz oczekiwał co najmniej dwóch sztuk złota za każdy z
manuskryptów.
— Ależ, pani — wychlipiał. — Przynoszę ci wszystko, co tylko zdołam odnaleźć. Nie
potrafię odczytać tych manuskryptów, ani nie wiem, czy już takowe posiadasz. Nie masz
pojęcia, jakim trudnościom muszę stawić czoło, ani jakie ponoszę koszta. Zabito pięciu moich
ludzi. Za każdą kradzież muszę zapłacić ze swojej kiesy. Dobrych ludzi niełatwo…
— Zostało zabitych pięciu ludzi? — Głos kobiety zabrzmiał niczym strzał z bicza, choć
wcale go nie podniosła.
Pod jej spojrzeniem mężczyzna przeżywał katusze, pot wystąpił mu na czoło. Ta zimnooka
kobieta nie tolerowała porażek i nie cierpiała, gdy ktokolwiek zwracał na siebie uwagę,
pozostawiając łańcuszek trapów, porzuconych w rynsztokach. Baraca był tego doskonałym
przykładem. Kothyjczyka znaleziono powieszonego za nogi i choć odartego ze skóry, to
jeszcze żyjącego. Konał w męczarniach przez wiele godzin, wyjąc jak opętaniec.
— W co się wmieszałeś, Galbro — ciągnęła, a jej słowa raniły jak sztylet — że straciłeś aż
pięciu ludzi?
— W nic, pani. To była sprawa prywatna. Powinienem był o tym wspomnieć, pani. Proszę,
wybacz mi.
— Głupcze! Tak łatwo można przejrzeć twoje kłamstwa. Wiedz, że bóg, któremu służę i
któremu ty służysz za moim pośrednictwem, obdarza mnie mocą sprawiania bólu.
Wypowiedziała słowa, których nie zrozumiał, a jej dłoń zakreśliła w powietrzu kilka
skomplikowanych znaków.
Gdzieś, poza zasięgiem jego oczu, rozbłysło oślepiające światło. Wypełniło go przejmujące
przeświadczenie agonii. Wszystkie mięśnie odmówiły posłuszeństwa i zaczęły drgać
konwulsyjnie. Runął bezradnie do tyłu, dygocząc jak osika. Jego ciało wygięło się w łuk i w
efekcie tylko jego głowa i rozedrgane pięty dotykały posadzki. Próbował krzyczeć, lecz żaden
dźwięk nie był w stanie dobyć się ze sparaliżowanych strun głosowych, nie mógł nawet
oddychać. Czerń przesłoniła mu oczy i gdzieś w głębi swego jestestwa domagał się śmierci i
uwolnienia za wszelką cenę od tego wszechogarniającego cierpienia.
Wtem ból minął, a mężczyzna, szlochając, osunął się na podłogę.
— Nawet śmierć cię nie ocali — wyszeptała — bowiem śmierć to jedna z domen mojego
pana. Patrz. — Znów wypowiedziała słowa, które rozpaliły jego umysł do białości.
Spojrzał na nią błagalnie, usiłując prosić, by go oszczędziła, lecz głos uwiązł mu w gardle.
Orły poruszyły się. Wiedział, że były martwe, dotykał ich. A jednak poruszyły się,
rozpostarły skrzydła. Jeden z nich wydał przeciągły, ochrypły skrzek. Drugi sfrunął ze swojej
żerdzi na stół, chwytając szponami skraj blatu i przekrzywiając łebek. Po zapadłych
policzkach mężczyzny spływały strużki łez.
— Na mój rozkaz rozerwą cię na strzępy — oznajmiła kobieta w woalce. — A teraz mów.
Opowiedz mi wszystko.

background image

Galbro zaczął mówić. Bełkotliwe słowa wylewały się z jego ust, niczym woda z fontanny.
Szczegółowo opisał spiżową figurkę. Opowiedział o tym, jak się o niej dowiedział i jak
usiłował ją zdobyć. Mimo swego przerażenia nie podał kobiecie pełnego, prawdziwego opisu
ogromnego przybysza z Północy. Postanowił przyczynić się do śmierci człowieka, który stał
się dla niego tak wielkim zagrożeniem, ale jeszcze bardziej pożądał pieniędzy, które kobieta
w woalce miała mu zapłacić za posążek. Gdyby wymyśliła sposób na zdobycie statuetek bez
jego pomocy, mogłaby uznać, iż jest już jej niepotrzebny. Wiedział, że korzystała również z
usług innych, a Baraca przypomniał mu, jak zabójczy mógł okazać się jej gniew. Po
zakończeniu swej obszernej relacji czekał z niepokojem na jej reakcję.
— Nie cierpię tych, co odbierają rzeczy mnie przeznaczone — rzekła w końcu, a
mężczyzna zadrżał na myśl o jej wściekłości. — Zdobądź dla mnie tę figurkę, Galbro. Bądź
mi posłuszny i uczyń co każę, a wybaczę ci twoje kłamstwa. Jeśli zawiedziesz…
Nie musiała kończyć tej groźby. Wyobrażał ją sobie aż nadto wyraziście, w wielu
przerażających wersjach.
— Będę posłuszny, pani — zaszlochał, szorując twarzą po podłodze. — Będę posłuszny,
będę posłuszny.
Przerwał tę litanię dopiero wtedy, gdy usłyszał, jak kobieta wychodzi z komnaty. Podnosząc
wzrok, rozejrzał się po pokoju z poczuciem radosnej ulgi, że jest sam i wciąż jeszcze żyje.
Jego spojrzenie przyciągnęły orły, na których widok aż jęknął. Znów były nieruchome, ale
jeden z nich wychylił się lekko do przodu z uniesionym skrzydłem, jakby lada moment miał
zaatakować. Drugi wciąż wpijał się szponami w blat stołu i przyglądał mu się bursztynowymi
ślepiami.
Chciał rzucić się do ucieczki, lecz wiedział, że nie zdołałby umknąć zbyt daleko, bo nie był
na to dość szybki. To ten przeklęty barbarzyńca z Północy był sprawcą wszystkich jego
kłopotów.
Gdyby nie on, wszystko byłoby jak dawniej. Narastał w nim gniew, wściekłość
przyćmiewała trawiące go przerażenie. Dopilnuje, by włóczęga z Północy zapłacił za
wszystko, co go spotkało, i to z nawiązką.

Synelle zaczekała, aż znajdzie się w swej nieoznakowanej lektyce, Chciała zachować
anonimowość i zdjęła woalkę dopiero, gdy wokół niej opadły bladoszare zasłony. Tragarze
wynieśli ją z podwórza niewielkiego domu, gdzie spotkała się z Galbrem. Pozbawieni
języków, by nie mogli mówić, dokąd ją transportują, wiedzieli, że tej służbie muszą wykazać
się perfekcją, podobnie jak przebiegły złodziej.
To dobrze, że zawsze szła na takie spotkania odpowiednio przygotowana. Ręcznik, w który
Galbro wycierał spocone ciało, zdobyty przez jednego z jej sług, oraz kilka orlich piór,
wystarczyły do zastraszenia złodzieja. Mogła teraz odetchnąć, wiedząc, że dusza tamtego
przepełniona jest pragnieniem absolutnego posłuszeństwa i oddania dla niej. Mimo to po raz
pierwszy łagodne kołysanie lektyki nie skłoniło jej do drzemki wśród jedwabnych poduszek.
Coś, w podanym przez złodzieja opisie spiżowej statuetki, wywołało niepokój i dręczącą
irytację. Natknęła się na wiele ozdób przedstawiających Al Kiira. Były to na medaliony i
amulety z wizerunkami jego głowy lub symbolu rogów, nigdy jednak nie napotkała całej
figurki.
Opis był tak dokładny, że może faktycznie taka statuetka istniała. Na jej twarzy pojawiło się
zdumienie. Chyba w jednym z manuskryptów natrafiła na wzmiankę…
Lekko rozchyliła zasłony.
— Szybciej! — rozkazała. — Niechaj Erlik pochłonie wasze dusze, szybciej!
Tragarze zaczęli biec, przedzierając się zwinnie przez tłum i nie bacząc na wyzwiska,
jakimi ich obrzucano. Gdyby zawiedli, Synelle potraktowałaby ich znacznie surowiej. Ich

background image

pani zaś siedząc wśród poduszek uderzała nerwowo piąstką o udo, denerwując się, że tak
długo trwa przemarsz przez miasto.
Gdy tylko lektyka znalazła się na dziedzińcu jej posesji, nim tragarze postawili ją na
kamiennych płytach, Synelle wyskoczyła na zewnątrz.
Na widok domu poczuła zalewającą ją falę wściekłości. Był wielki, jak inne pałace w
mieście, lecz nie mógł uchodzić za jeden z nich. Wyłożone białym stiukiem ściany i
czerwony dach stosowne były dla kupca. Albo kobiety. Zgodnie ze starym prawem, w murach
Ianthe żadna kobieta, nawet księżniczka, nie mogła mieć swego pałacu. Ale ona to zmieni. O
bogowie, jeżeli to, co przypuszczała, miało okazać się prawdą, zmiany zaczną się w ciągu
miesiąca. Czemu miałaby czekać, aż Valdric wyzionie ducha?
Nawet wojsko nie będzie w stanie się z nią zmierzyć. Iskandrian, Biały Orzeł Ophiru i inni
lordowie padną jej do stóp.
Rzucając służce swój płaszcz podkasała długą szatę i wbiegła na schody, ukazując zgrabne
łydki. Dotarła na najwyższe piętro posesji, do pozbawionego okien pokoju, gdzie wstęp prócz
niej miała tylko jedna osoba, w dodatku będąca w mocy zaklęcia wymazującego z jej umysłu
wspomnienia wszystkiego, co się tam znajdowało, i nakazującego popełnienie samobójstwa,
gdyby ktoś siłą próbował wydobyć z niej informacje.
Na ścianach, w złotych uchwytach, tkwiły blade, wonne świece. Jednak żaden blask nie był
w stanie rozświetlić mrocznej aury obecnej w tym pomieszczeniu, które zdawało się być
świątynią zła. Bo była to świątynia, choć brakło w niej posągów bożków czy wotywnych
podarków. Znajdowały się tu tylko trzy stoły, wypolerowane na wysoki połysk. Na jednym z
nich stały zakorkowane butle z bulgocącymi płynami lub substancjami roztaczającymi
osobliwy blask oraz fiolki ze wstrętnymi i szkodliwymi proszkami. Były to narzędzia jej
mozolnie zdobytych umiejętności. Drugi stół zasłano amuletami i talizmanami. Niektóre z
nich miały przeraźliwą moc, którą Synelle wyczuwała, lecz jak dotąd nie potrafiła
wykorzystać. Al Kiir jej to umożliwi.
Podeszła spiesznie do trzeciego stołu. Na nim spoczywały fragmenty zwoju — postrzępione
pergaminowe i welinowe stronice, które żmudnie gromadziła przez całe lata. Zawierały
mroczne tajniki czarodziejskich praktyk, o których świat usiłował zapomnieć, a które
obdarzają mocą. Zaczęła je energicznie przeglądać, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na
strzępki sypiące się z prastarych stronic. Z łatwością odczytała treść zapisu, sporządzonego w
martwym od tysięcy lat języku. Być może była ostatnią osobą na świecie potrafiącą się nim
posługiwać. Uczonego, który przekazał jej tę umiejętność, udusiła jego własną brodą. W swej
ostrożności uśmierciła później także jego żonę i dzieci. Śmierć strzegła sekretu dużo lepiej niż
złoto.
W jej ciemnych oczach rozbłysły pożądliwe iskierki, gdy odczytywała znaleziony fragment.
„Przeto przyzywając wielkiego boga błaganiem, nakłaniać go należy, przez postawienie przed
sobą wizerunku onego, substytutu, pomostem między światami będącym jako wyraz
uwielbienia dla tego wszystkiego, co bóg sobą reprezentywa”.
Myśląc o słowach czytanego tekstu, do tej pory zawsze widziała siebie przed wizerunkiem
Al Kiira, lecz to, co znajdowało się w trzewiach góry, nie było rzeźbą. To było materialne
ciało boga. Podczas ceremonii przed kapłanką powinien znajdować się posążek. Wizerunek.
Statuetka ze spiżu. To musiało być to. Wybiegając z pokoju poczuła ogarniającą ją falę
triumfu.
Służka gorliwie zapalająca srebrne lampy zwieszające się ze ścian korytarza, skłoniła się
przed nią niezdarnie, nie wypuszczając z dłoni szczypiec i wiaderka z węglem.
Synelle nie zdawała sobie sprawy, że do zmierzchu było już tak blisko. Prawie zapadła już
noc, a cenny czas płynął nieubłaganie.
— Znajdź lorda Taramenona — rozkazała — poleć mu, by natychmiast przybył do mej
ubieralni. Biegnij, dziewczyno.

background image

Służka pobiegła, gdyż niewypełnienie polecenia lady Synelle mogło sprowadzić na nią
niewyobrażalne wręcz cierpienie.
Księżniczka nie musiała pytać, czy przystojny młody lord jest na terenie posesji. Taramenon
chciał zostać królem, co nie było zbyt mądre, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto nie miał
odpowiedniego urodzenia ani pieniędzy i wydaje mu się, że starannie to przed nią skrywa.
Fakt, że był najwytrawniejszym szermierzem w Ophirze, a Synelle postawiła sobie za punkt
honoru, by zatrudnić na służbę najlepszych fechmistrzów, w walce o tron nie był szczególnie
liczącym się atutem. Towarzyszył Synelle w jej poszukiwaniach, gdyż w swej arogancji
wierzył, że nie będzie ona w stanie sprawować rządów, nie mając u swego boku męża. Był na
tyle pyszny, by sądzić, iż to właśnie on nim zostanie, a co za tym idzie, zdobędzie koronę.
Synelle nie uczyniła nic, by wyprowadzić go z błędu. Przynajmniej na razie.
Gdy weszła do ubieralni, cztery garderobiane — smukłe blondynki w szatach
wyglądających niczym opary muślinu — przystanęły, by się pokłonić, po czym pospieszyły
ku niej, z gracją tancerek. Agenci księżniczki sporo się natrudzili, by znaleźć tę czwórkę.
Były to siostry szlachetnej, korynthiańskiej krwi, które przychodziły na świat w
równorocznych odstępach. Synelle sama zajęła się ich szkoleniem i łamaniem oporu.
Podążały za nią usłużnie i bezgłośnie, gdy krążyła po pokoju, pozbawiając ją odzienia tak
zgrabnie, że ani razu nie zmyliła kroku. Nago prezentowała się jeszcze bardziej ponętnie
aniżeli w jedwabiach czy satynie. Miała długie nogi, pełne piersi i bardzo szczupłą sylwetkę.
Jedna z garderobianych trzymała w dłoni lustro oprawione w kość słoniową, druga za pomocą
delikatnego pędzelka poczerniła węglem powieki Synelle, a potem nałożyła róż na jej wargi.
Pozostałe zwilżyły jej ciało chłodnymi, zmoczonymi ręcznikami i uperfumowały rzadkimi
wonnościami z Vendhii, których kropla kosztowała sztukę złota.
W przedpokoju rozległ się ciężki tupot męskich butów, więc garderobiane pospieszyły, by
podać swej pani długą, powłóczystą szatę ze szkarłatnego aksamitu. Synelle rozłożyła
ramiona, by mogły jej nałożyć ten wspaniały ubiór, dopiero wtedy, gdy kroki zbliżyły się do
samych drzwi ubieralni.
Taramenon aż westchnął na widok kuszących, jedwabistych krągłości, które powitały go,
gdy wszedł i natychmiast zostały skrzętnie zasłonięte. Był to mężczyzna wysoki, barczysty o
szerokiej klatce piersiowej, orlim nosie i głęboko osadzonych brązowych oczach, które
stopiły niejedno niewieście serce. Synelle cieszyła się, że nie podążył za modą i miast
zapuścić brodę, zawsze gładko się golił. Uradował ją również jego przyspieszony oddech,
wywołany ujrzeniem jej nago.
— Odejdźcie — rozkazała, zawiązując satynowy czerwony pasek swojej szaty. Dziewczęta
posłusznie opuściły ubieralnię.
— Synelle — rzekł ochryple Taramenon, gdy służki wyszły, i postąpił naprzód, jakby chciał
wziąć ją w ramiona.
Powstrzymała go uniesieniem ręki. Nie było czasu na igraszki, choć z przyjemnością
popatrzyłaby, jak się wije trawiony pożądaniem, którego nie zamierzała zaspokoić. Dzięki
swoim studiom poznała, jaką władzę może zyskać kobieta nad mężczyzną oddając się mu i
postanowiła oddać się Al Kiirowi. Wiedziała wszakże o planach Taramenona wobec niej.
Widziała zbyt wiele dumnych, niezależnych kobiet oddających się mężczyznom tylko po to,
by odkryć, że wraz z cnotą traciły również swą pychę i niezależność. Nie dla niej
nasłuchiwanie z niepokojem kroków nadchodzącego kochanka, dzielenie z nim smutków i
radości, ani spełnianie jego zachcianek niby pokorna, uległa niewolnica. Nie mogła
ryzykować takiego obrotu spraw. Nigdy nie odda się żadnemu mężczyźnie.
— Wyślij dwóch najlepszych szermierzy, aby odnaleźli i śledzili Galbro — poleciła. —
Tylko tak, żeby się nie zorientował. Poszukuje on spiżowej statuetki, wizerunku Al Kiira
wielkości męskiego przedramienia, lecz ten posążek jest zbyt ważny, aby można było

background image

powierzyć go temu złodziejowi. Gdy Galbro znajdzie statuetkę, niech twoi ludzie ją zdobędą i
natychmiast dostarczą mnie. Rozumiesz, Taramenonie? Słuchasz?
— Słucham — rzekł ochrypłym głosem, w którym dało się wyczuć gniewną nutę. —
Sądziłem, że jeśli wezwałaś mnie, o tej porze do twej przebieralni, chodzi ci o coś innego niż
o jakąś przeklętą spiżową figurkę.
Na jej pełnych wargach pojawił się kuszący uśmiech. Podeszła tak blisko, że piersiami
dotknęła jego ciała.
— Będziemy mieć na to dość czasu, gdy tylko osiągniemy nasz cel. Tron — szepnęła.
Przesunęła palcami po wargach mężczyzny.
— Będziemy mieli tyle czasu, ile dusza zapragnie.
Uniósł ręce, aby ją objąć, lecz zgrabnie wyślizgnęła się z jego uścisku.
— Najpierw tron, Taramenonie, a żeby go zdobyć, niezbędna jest nam ta, jak ją nazywasz,
przeklęta spiżowa figurka. Wyślij ludzi. Jeszcze dziś. Natychmiast.
Obserwowała zmienność emocji pojawiających się na jego obliczu, i znów zaczęła
zastanawiać się nad łatwością przejrzenia mężczyzn.
Niewątpliwie wydawało mu się, że jego twarz jest niczym beznamiętna maska, lecz Synelle
wiedziała doskonale, że dołączał właśnie ten incydent do wielu innych, równie bolesnych, z
zamiarem odpłacenia jej za doznane upokorzenia, gdy tylko ją zdobędzie.
— Tak się stanie, Synelle — wychrypiał w końcu.
Kiedy odszedł, na jej ustach pojawił się uśmiech triumfu i spełnionych ambicji. Zdobędzie
władzę i moc. Wybuchnęła śmiechem. Tak, zyska władzę i moc. Całą. Tylko dla siebie.
Niepodzielną.

V

Uliczki Ianthe były mroczne i puste, niemniej w pobliżu pałacu barona Timeona poruszył
się cień. Postać w płaszczu z kapturem przywarła do bogato zdobionego marmurowego muru,
a chłodne, zielone oczy ponad wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi bacznie
obserwowały straże czyniące obchód wśród grubych, żłobkowanych, alabastrowych kolumn.
Strażnicy nie stanowili problemu, lecz czy mężczyzna, który spał wewnątrz budynku,
stosował nadal swoje złodziejskie sztuczki, asekurując siew ten sposób?
Poły płaszcza rozchyliły się ukazując kobiece ciało, przyobleczone w ciasną tunikę,
bryczesy ze skóry i miękkie, czerwone buty. Blask księżyca spowił rude włosy zaczesane do
tyłu i przewiązane rzemykiem. Kobieta pospiesznie odpięła pas z mieczem i przełożyła przez
ramię, tak że turański scimitar zwieszał się jej na plecach, po czym sprawdziła uwiązany u
boku skórzany mieszek. Silnymi, szczupłymi palcami zbadała wyżłobienia płaskorzeźb w
marmurowym murze i po chwili, zwinnie jak małpa, zaczęła piąć się w górę.
Zatrzymała się poniżej krawędzi płaskiego dachu. Na gontach dachu zaszurały podeszwy
butów. A więc pamiętał swe sztuczki i nadal je stosował. Niemniej, pomimo dobrej reputacji,
jaką zyskiwała sobie Wolna Kompania, byli to tylko żołnierze. Ci na dachu krążyli w tę i z
powrotem jak obozowi wartownicy. Rytmiczny krok przybliżał się coraz bardziej, by w
końcu zacząć się oddalać.
Zwinnie, niczym pantera wślizgnęła się na dach i bezszelestnie przebiegła niewielką
odległość, by skryć się w cieniu czterdziestu kominów. Przy wewnętrznej krawędzi dachu
legła na brzuchu i spojrzała w dół. Poniżej rozciągał się ogród centralny, wokół którego
zaaranżowano cały pałac. Ujrzała okna jego sypialni. Było w nich ciemno. A więc spał.
Podejrzewała raczej, iż będzie zabawiał się z kolejną ze swoich niezliczonych dziewek. To
jedna z rzeczy, która najbardziej się z nim kojarzyła. Pamiętała, jak patrzył na kobiety i jak
one patrzyły na niego. Informacje pozyskała bez trudu. Obyło się nawet bez łapówek. Musiała
tylko udawać dziewkę służebną, choć zważywszy na jej niepoślednią urodę nie było to

background image

łatwym zadaniem. Służki o takich jak jej ponętnych krągłościach, raczej prędzej niż później
zapraszane są do pana na pokoje. Musiała również porozmawiać na targu z kobietami z
pałacu Timeona. Chętnie opowiadały zarówno o wielkim domu, gdzie służyły, o ich tłustym
panu i jego nieustannych niezwykłych hulankach, jak tezo zimnookich wojownikach, których
najął. Plotkowały najchętniej o tych ostatnich, przekomarzając się i fantazjując o upojnych
chwilach spędzonych na sianie bądź w zakamarkach ogrodu.
Mogła się założyć, że podobnie jak na dachu, warty wystawiono również w ogrodzie, lecz
się tym nie przejęła. Wyjęła ze skórzanego mieszka linkę z barwionego na czarno jedwabiu,
do której końca przymocowana była kotwiczka. Zaczepiwszy haki o ślimacznicę na skraju
dachu, spuściła sznur w ciemność. Lina była dość długa, by kobieta mogła dostać się do okna.
Po krótkim zjeździe w dół znalazła się wewnątrz pokoju. Panowała w nim ciemność. W
dłoni kobiety pojawił się sztylet… i nagle zamarła w bezruchu. A jeśli uzyskała złą
informację? Nie chciała zabić innego mężczyzny. Musiała mieć pewność.
Przeklinając w duchu własną głupotę, sięgnęła po ciemku w stronę stołu po lampę…
błyskawicznie przypominając sobie również o szczypcach oraz pudle z węglem. Podmuchała
lekko na węgiel, aż się rozżarzył, i przytknęła do knota. Rozbłysło światło, a ona jęknęła,
ujrzawszy upiora przycupniętego na blacie stołu, tuż obok. Rogaty czart łypnął na nią
złowrogo. Mimo iż był to spiżowy posążek, czuła tkwiące w nim zło, a pierwotny,
zakorzeniony w niej instynkt podpowiadał, że było ono skierowane przeciw kobietom. Czy
mężczyzna, którego szukała, mógł zmienić się do tego stopnia, że trzymałby w swym pokoju
coś równie odrażającego? Mężczyzna, którego szukała!
Z walącym mocno sercem obróciła się, unosząc sztylet. On wciąż spał, młody gigant
rozciągnięty jak długi na łóżku. Conan z Cymmerii. Podkradła się bezgłośnie bliżej posłania,
chłonąc wzrokiem jego widok, ogorzałe oblicze, szerokie bary, masywne ramiona, które…
„Dość” — rozkazała sobie. Ile zła wyrządził jej ten człowiek? Była wolna jak sokolica,
żyjąc na równinach Zamory i Turami, póki on się nie zjawił, przynosząc ze swymi grasantami
śmierć i zniszczenie. Przez swój męski honor i za sprawą głupiej obietnicy, do złożenia której
zmusiła go w chwili zagniewania, pozwolił, by sprzedano ją w niewolę, do Zenany w
Sultanapurze. Za każdym razem, gdy witka smagała jej pośladki i gdy zmuszano ją, by
tańczyła nago, ku uciesze pana, tłustego kupca oraz jego przyjaciół, pragnęła dopaść Conana i
odpłacić mu za swe poniżenia.
Kiedy w końcu uciekła i zbiegła do Nemedii, by zostać królową tamtejszych przemytników,
on znów się pojawił. Nim tu dokonał dzieła zniszczenia, zmuszona była pospiesznie
spakować swe ciężko zapracowane dobra na juczne zwierzęta i ponownie uciekać.
Umknęła wtedy, lecz nie zapomniała o nim. To wspomnienie rozpalało w jej sercu ogień,
żar który nauczyła się kochać, niczym palacz żółtego lotosu swoją fajkę. Owo wspomnienie
prześladowało ją i popychało do awanturniczego życia i ekscesów, szokujących nawet na
słynącym z rozwiązłości dworze Aquilonii. Dopiero kiedy przepuściła całe złoto, ponownie
poznała sens wolności. Powróciła do życia, które kochała, gdzie o jej losie decydowały
jedynie rozum i miecz. Zdecydowała się na przebywanie w Ophirze i zebrała nową bandę
wyrzutków.
Ile miesięcy upłynęło, odkąd doszły ją pierwsze pogłoski o wielkim przybyszu z Północy,
którego Wolna Kompania siała strach i zgrozę wśród wszystkich, co ośmielili się jej
przeciwstawić? Jak długo przekonywała siebie, że nie był to ten sam mężczyzna, który gdy
się pojawiał, obracał jej życie w ruinę?
Znów ich drogi się skrzyżowały, lecz tym razem nie będzie uciekać. W końcu uwolni się od
niego. Szlochając w głos, uniosła sztylet wysoko i opuściła z impetem.

background image

Sen Conana rozproszył dziwny dźwięk, który podświadomie skojarzył ze szlochem kobiety.
To go obudziło. Zdążył jeszcze dostrzec czyjąś postać obok łóżka, opadający sztylet — i
odturlał się w bok.
Sztylet zagłębił się w materac, na wysokości piersi Cymmerianina, a siła z jaką zadano
uderzenie, zwaliła nań napastnika. Conan natychmiast schwycił atakującego, konotując
zaskakującą miękkość jego ciała, i cisnął na drugi koniec pokoju. W tym samym odruchu
zerwał się z łóżka, zacisnął dłoń na pokrytej starą owijką rękojeści swego miecza i
wyszarpnął go z pochwy. Dopiero wtedy po raz pierwszy wyraźnie ujrzał napastnika.
— Karela! — wykrzyknął.
Płowowłosa piękność, podnosząc się z podłogi pod ścianą, wyszczerzyła do niego zęby.
— Tak, oby Derketo odjęła ci wzrok! — Gdybyż zdołała przedłużyć twój sen o tę jedną
chwilę…
Przeniósł wzrok na sztylet tkwiący w materacu i pytająco uniósł brwi. Rzekł jednak tylko:
— Sądziłem, że wyruszyłaś do Aquilonii, by wieść tam żywot damy.
— Nie jestem damą — wysapała. — Jestem kobietą! I to dość silną, by rozprawić się z tobą
raz na zawsze!
Sięgnęła dłonią za bark i błyskawicznie rzuciła się na niego, wymachując długim na trzy
stopy, złowrogo zakrzywionym szabliskiem.
W lodowato niebieskich oczach Conana zapłonął gniew. Młodzieniec machnął ręką i dwie
klingi zderzyły się z głośnym brzękiem. Na twarzy Kareli pojawił się wyraz wielkiego
zaskoczenia. Jej usta otwarły się z niedowierzaniem, gdy siła ciosu omal nie wytrąciła jej z
ręki oręża. Cofnęła się o krok i od tej chwili broniła się już tylko przed jego śmigającą klingą.
Nie zmuszał jej do odwrotu, ale wykorzystywał każdy krok wstecz, by natychmiast podążyć
za nią. Ona zaś mogła jedynie rejterować, przed potężnymi, zamaszystymi cięciami, zdyszana
i nadal gotowa do ataku. Jednakże przeciwnik nie pozostawiał jej po temu najmniejszej
okazji. Gdy miał pewność, że trafi tylko w szablę, uderzał, wkładając w cios całą swoją siłę,
od której dziewczyna się chwiała. Zuchwały uśmieszek na jego ustach i spokój, z jakim
walczył, ubodły ją do żywego. Drwił z niej, raniąc bardziej niż najostrzejsza stal.
— Niech cię Derketo porwie, ty przerośnięty barbarzyński mięśniaku — wysapała.
I w tej samej chwili z głośnym brzękiem scimitar został wytrącony z jej ręki.
Znieruchomiała na czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie tchu, po czym rzuciła się po szablę.
Conan odrzucił swój miecz i gdy skoczyła, chwycił ją za tunikę na plecach. Materiał
opinający jej jędrne, pełne piersi pękł naprzodzie, a impet skoku sprawił, że szata podarła się
jeszcze bardziej. Pochwycona przez barbarzyńcę w jednej chwili została niemal na wpół
rozebrana. Conan nie zasypiał gruszek w popiele i rozdartą tuniką unieruchomił jej ręce
wzdłuż boków. Miał wrażenie, jakby mocował się z prychającym i miotającym dziko rysiem.
Niemniej, jak zauważył, ten okaz miał największe piersi, jakie widział od wielu już dni.
— Tchórzu! — zakrzyknęła. — Pomiocie chromego kozła! Walcz ze mną orężem, a
nadzieję cię na mą klingę, jak na rożen kapłona, którym jesteś!
Bez trudu przyciągnął ją do łóżka, usiadł, i ułożył ją sobie na kolanach. Teraz z łatwością
już poradził sobie z szamoczącą się kobietą.
— O nie! — wykrztusiła. — Tylko nie to! Wytnę ci serce, Cymmerianinie! Pozbawię cię
męskości…
Jej monolog przerwał dziki skowyt, gdy wielka jak bochen chleba dłoń barbarzyńcy
plasnęła silnie w jej pośladki, opięte ciasno skórą.
Nagle ktoś załomotał do drzwi i z korytarza dobiegł głos Machaona.
— Co się tam dzieje, Conanie? Wszystko w porządku?
— Tak — odparł Cymmerianin. — Po prostu besztam pewną źle ułożoną dziewkę.
Na te słowa Karela zaczęła miotać się jeszcze gwałtowniej, lecz w jego żelaznych
ramionach wszelki opór mijał się z celem.

background image

— Puść mnie, Cymmerianinie — warknęła — albo, obiecuję ci, zawiśniesz za nogi nad
ogniskiem. Puść mnie, oby Derketo skurczyła twoją męskość!
Conan odpowiedział uderzeniem, po którym ponownie wrzasnęła.
— Próbowałaś mnie zabić, dziewko! — rzekł wolno, po każdym słowie wymierzając jej
kolejnego siarczystego klapsa. — Nie można było ci nigdy ufać, nawet gdy ujrzałem cię po
raz pierwszy. W Shadizarze bez słowa ostrzeżenia poderżnęłabyś mi gardło lub pozwoliłabyś,
aby mnie zamordowano.
Wykrzykiwane przez Karelę inwektywy zmieniły się w niezrozumiały bełkot. Wierzgała
wściekle nogami, lecz on był nieugięty i nie zaprzestał wymierzać kary.
— W górach kezankiańskich zdradziecko oddałaś mnie czarownikowi. Ocaliłem ci wtedy
życie, lecz w Nemedii złotem przekupiłaś oprawców, by wzięli mnie na tortury. Dlaczego?
Czemu próbowałaś zamordować mnie we śnie? Czemu chciałaś wbić mi nóż w serce? Czy
kiedykolwiek cię skrzywdziłem? Czy twoja dusza jest aż tak zdradziecka, dziewczyno?
Urywane słowa, wypowiedziane błagalnym tonem rozległy się wśród jej krzyków.
Przeniknęły opokę jego gniewu, kojąc wściekłość i wstrzymując dłoń. Karela błagała go?
Cokolwiek zrobiła, lub teraz próbowała uczynić, jego postępowanie nie było właściwe. Nie
mógł jej zabić, lecz nie był też w stanie do końca złamać jej duszy. Zepchnął ją ze swych
kolan. Z głuchym łupnięciem, ciężko wyładowała na czworakach na podłodze.
Wciąż szlochała, a jej twarz wykrzywił grymas bólu, gdy sięgnęła dłońmi do palących
żywym ogniem pośladków. I nagle, jakby przypomniawszy sobie o obecności Conana,
cofnęła ręce, a jej zielone oczy jęły miotać weń nienawistne błyskawice.
— Oby Derketo odjęła ci wzrok, Cymmerianinie — rzuciła zjadliwie — a Erlik dla zabawy
igrał twoją duszą. Żaden mężczyzna, którzy mnie tak potraktował, nie pozostał potem przy
życiu.
— A mnie — odparował Cymmerianin — nikt, żaden mężczyzna, ani kobieta nie zdradziła
równie podle, nie będąc moim wrogiem. Mimo to nie czuję wobec ciebie nienawiści. Lecz
decydować się na coś takiego! Karelo, wszak morderstwo nigdy nie było twoją domeną.
Czemu chciałaś to zrobić? Dla złota? Zawsze, ponad wszystko inne, wielbiłaś złoto.
— Zrobiłam to dla siebie! — wybuchnęła, uderzając małą piąstką w jego udo. Przymknęła
powieki, i ściszyła głos do szeptu. — Twoja obecność zmienia moje mięśnie w wino. Gdy na
mnie patrzysz, zupełnie tracę głowę. Jak mogłabym nie pragnąć twej śmierci?
Conan pokręcił głową ze zdumieniem. Nigdy nie twierdził, że potrafi zrozumieć kobiety, a
co dopiero tę nieposkromioną diablice.
Ponownie utwierdził się w przekonaniu, że bogowie, którzy stworzyli mężczyzn, z całą
pewnością nie byli tymi samymi, co stworzyli kobiety.
Gdy uklękła zaszlochana, półnaga i sponiewierana, Conan poczuł, że prócz zdumienia budzi
się w nim coś jeszcze. Jej ponętne krągłości przykuwały wzrok, a ciało, delikatne i jędrne
zarazem, wydawało się cudowne w dotyku. Zawsze budziła w nim pożądanie, mimo iż często
próbowała wykorzystywać swe najsilniejsze atuty, gdy chciała, by postąpił wedle jej woli.
Nagle stwierdził, że na razie może wstrzymać się z pytaniem, jak i po co przybyła do Ophiru.
Delikatnie przysunął ją do siebie, między rozchylone nogi.

Uniosła powieki, ukazując piękne, wciąż pełne łez, zielone oczy.
— Co robisz? — zapytała niepewnie.
Zdjął z jej ramion rozdartą tunikę i cisnął na podłogę. Przygryzła małymi, białymi zębami
dolną wargę i pokręciła głową.
— Nie — wydyszała. — Nie chcę. Nie. Proszę.
Jednym ruchem uniósł kobietę i położył na łóżku, zdejmując jej buty i ściągając z długich
nóg ciasne skórzane bryczesy.

background image

— Nienawidzę cię, Conanie — lecz jak na tak ostre słowa, w jej głosie pobrzmiewała
zaskakująca, błagalna nuta. — Przybyłam tu, aby cię zabić. Nie zdajesz sobie z tego sprawy?
Wyciągnął sztylet z materaca i uniósł w dwóch palcach tuż nad jej twarzą.
— Weź go więc, jeśli naprawdę pragniesz mojej śmierci.
Ich spojrzenia skrzyżowały się na kilka chwil. Wreszcie, jakby z wysiłkiem, odwróciła
głowę. Conan uśmiechnął się, cisnął sztylet na podłogę, po czym sprawił, że z ust Kareli
zaczęły wydobywać się jęki, które nie miały nic wspólnego z bólem i cierpieniem.

VI

Conana obudziło wdzierające się przez okno światło słoneczne. Otworzył oczy i jego wzrok
padł na sztylet Kareli, który znów był po rękojeść wbity w materac. Ostrze przebijało kawałek
pergaminu. Karela zniknęła.
— Niechaj Gehanna porwie tę dziewuchę — mruknął odrywając pergamin.
Pismo było zamaszyste, a litery smukłe i długie.

Dług, który masz u mnie, jeszcze się powiększył. Następnym razem umrzesz,
Cymmerianinie. Nie ucieknę przed tobą z kolejnego kraju. Wierzaj mi, na sutki Derketo, nie
pozwolę się przegnać.

Zmarszczył brwi i zmiął kartkę w dłoni. To było w jej stylu, odejść gdy jeszcze spał,
pozostawiając groźby i ani jednej odpowiedzi na nękające go pytania. Sądził, że skończyła już
z pogróżkami. Wiedział też, że ta noc podobała się jej, tak jak i jemu.
Ubrał się szybko i ruszył do pałacowych podziemi. Zapinał jeszcze pas, gdy dotarł do
długiego pomieszczenia, w pobliżu kuchni, gdzie jego kompani spożywali posiłek.
Przygotowywane przez Fabia proste, pożywne jadło, zdaniem lorda, obrażało jego
doborowych kucharzy. Ponad trzydziestu najemników, bez pancerzy bojowych, lecz z bronią
u pasa, siedziało za ustawionymi na kozłach, prymitywnymi stołami, wyciągniętymi ze stajni,
gdzie je przechowywano. Machaon i Narus siedzieli osobno. Byli do tego stopnia zajęci
trzymanymi w dłoniach skórzanymi kubkami z ciemnym piwem i polewką w drewnianych
misach, że nie zauważyli, gdy wszedł dowódca.
— Witaj, Cymmerianinie — zawołał głośno Machaon. — A jak ci poszło z tą… nieułożoną
dziewką, wczorajszej nocy? — Głośny rechotliwy śmiech dowodził wyraźnie, że wojownik
nie omieszkał podzielić się tą informacją z resztą drużyny.
„Czy ten przeklęty cap nie umiał trzymać języka za zębami?” — pomyślał Conan. Głośno
natomiast rzekł:
— Podwój straże na dachu, Machaonie. I dopilnuj, by mieli oczy i uszy otwarte. Jak dotąd,
mogłaby przemknąć niepostrzeżenie między nimi gromada świątynnych dziewic.
Conan przysiadł na ławie naprzeciw nich.
— Dziewka była nazbyt nieułożoną, prawda? Tak to już jest z kobietami, im bardziej ich
pragniesz, tym więcej z nimi kłopotów — zarechotał Narus.
— Czy musisz je wszystkie bić? — zawołał Taurianus, a w jego głosie pobrzmiewała nuta
zazdrości. — Wrzeszczała tak głośno, że myślałem, iż lada moment dach zwali mi się na
głowę.
— Jadła! — zakrzyknął Conan. — Mamże umrzeć z głodu?
— W tej kuchni jest pewien wyjątkowo smakowity kąsek — zachichotał Machaon. —
Schrupałbym go w całości.
Szturchnął Narusa łokciem, gdy z kuchni wyłoniła się Julia, balansując tacą z misą polewki,
bochenkiem chleba i kubkiem ciemnego piwa.

background image

Sporo się zmieniła, odkąd Conan widział ją po raz ostatni. Długie, kasztanowe włosy miała
przewiązane zieloną wstążką, a na jej twarzy miast różu i węglowych smug, można było
dojrzeć krople potu, wyciśnięte przez żar kuchennych pieców. Jej długa szata z miękkiej,
białej wełny pobrudzona sadzą i plamami wilgoci, miała wyglądać skromnie, lecz opinała
krągłości dziewczyny tak, że przyciągnęła wzrok wszystkich obecnych w izbie mężczyzn.
— Musisz pomówić z tym człowiekiem — rzekła, stawiając tacę przed Conanem. Spojrzała
na niego pytająco i dramatycznym gestem pokazała ręką na kuchnię — Z tym mężczyzną
Fabiem. Groził mi… rózgą. Powiedz mu, kim jestem.
Conan nabrał polewki kościaną łyżką. Służyły one jego ludziom do spożywania posiłków
każdego dnia, rano i wieczorem.
— Pracujesz w kuchni — mruknął. — To domena Fabia. Nawet gdyby królowa szorowała u
niego garnki i czyniła to źle, złoiłby jej skórę rózgą, aż miło. Słuchaj co ci mówi i staraj się.
Julia parsknęła z oburzeniem, a Machaon zarechotał ochryple.
— Jesteś zbyt harda, dziewko — rzucił chichocząc brodaty weteran. — I dobrze
zaokrąglona, tam gdzie trzeba. Nic ci nie będzie — dodał, podszczypując dziewczynę, na
poparcie swoich słów.
Kasztanowo włosa złośnica pisnęła w głos, po czym chwyciła miskę Conana i wylała jej
zawartość na głowę Machaona. Narus aż zakrztusił się ze śmiechu.
— Głupia dziewka — warknął Conan. — Przecież ja to jadłem. Przynieś mi nową porcję, a
żywo.
— Sam sobie przynieś — odparowała. — Albo zdychaj z głodu, jeśli lubisz jadać z takimi
jak on. — Obróciwszy się na pięcie wmaszerowała do kuchni sztywno, jakby połknęła kij.
Zdenerwowany Machaon palcami ścierał z twarzy gęstą polewkę.
— Nadchodzi mnie ochota, by samemu przetrzepać skórę tej dziewce — mruknął.
— Bądź dla niej łagodny — rzucił Conan. — W swoim czasie nabierze ogłady, czy będzie
tego chciała, czy nie. Przywykła wszakże do lżejszego i wystawniejszego życia niż to, które
obecnie przyszło jej prowadzić.
— Chciałbym ją poskromić — powiedział Machaon. — Lecz skoro jest twoja,
Cymmerianinie, będę się trzymać od niej z daleka.
Conan pokręcił głową.
— Ona nie jest moja. Ani wasza, póki sama tego nie powie. W mieście jest wiele ladacznic,
jeśli macie ochotę na uciechy z jakąś nadobną dziewką.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na niego zdeprymowani, lecz posłusznie skinęli głowami, a tylko
o to mu chodziło. Mogli uważać, że słusznie rości sobie prawo do dziewczyny, choć bez
wątpienia zastanawiają się, czemu robił z tego tajemnicę. Jednak nie będą próbowali zdobyć
jej bez przyzwolenia. Co więcej, nakażę reszcie drużyny, aby dbali o jej bezpieczeństwo.
Conan sam nie wiedział, dlaczego tak się krył. Może z uwagi na Karelę? Trudno mu było
myśleć o innych kobietach, gdy w pobliżu znajdowała się ta ognista dziewka.
Mogła sprawić mu dziesięć razy tyle kłopotów co Julia. I to bez większego trudu. Karela
umiała dotrzymywać słowa. Jeśli nie wymyśli sposobu, by ją powstrzymać, może skończyć z
jej nożem między żebrami. Co gorsza, w kwestii zemsty była bardzo zawzięta, jak Stygijka.
Można było spodziewać się po niej, że spróbuje zniszczyć Wolną Kompanię, zanim
zdecyduje się uśmiercić jego.
— Czy słyszeliście może plotki o kobiecie, grasantce? — zapytał z głupia frant.
— Będę musiał wziąć kąpiel, aby się tego pozbyć — warknął Machaon wyjmując kawałek
mięsa spomiędzy włosów i wkładając go do ust. — Nic mi o tym nie wiadomo. Kobiety nie
bywają grasantkami, służą do innych celów.
— Ja również nic nie słyszałem — rzekł Narus. — Kobiety nie trudnią się tak brutalnym
fachem. Nie nadają się do tego. Może z wyjątkiem tej rudej dziewki, którą spotkaliśmy w

background image

Nemedii. Twierdziła, że jest grasantką, choć nigdy o niej nie słyszałem. Uraziło ją, że nie
znałem jej wyczynów. Pamiętacie?
— Ona nie jest dziewką — rzekł Conan — i wypruje ci flaki, jeśli usłyszy, że tak ją
nazywasz.
Natychmiast pożałował swoich słów.
— Ona tu jest! — zawołał Machaon. — Jak jej było na imię?
— Karela — rzekł Narus. — Ma dziewucha charakterek, nie ma co.
Machaon roześmiał się nagle.
— To ona była tą dziewką, ubiegłej nocy. — Wzruszył ramionami na piorunujące
spojrzenie Conana. — Cóż, w pałacu nie ma takiej dziewki, której przed ułożeniem się na
twym posłaniu należałoby rozgrzać zadek. To musiała być ona. Nie położyłbym się z nią do
łóżka bez zbroi i miecza, a może i drużynnika, by pilnował moich pleców.
— To była ona — potwierdził Cymmerianin i dodał posępnie: — Próbowała pchnąć mnie
sztyletem.
— Można się tego po niej spodziewać. — Narus zarechotał. — Sądząc po dzikich
wrzaskach, chyba nauczyłeś ją moresu.
— Byłoby miło — wtrącił Machaon — spiknąć razem ją i naszą Julię. Zapakować je obie
do jednego worka i zobaczyć, co się stanie.
Narusowi od śmiechu aż łzy pociekły po policzkach.
— Za taką walkę zapłaciłbym brzęczącą monetą.
— Niech Erlik pochłonie was obu — warknął Conan. — Ta kobieta jest naprawdę
niebezpieczna. Wydaje się jej, że wyrządziłem jej poważną krzywdę i jeśli tylko zdoła, napyta
nam wszystkim biedy.
— A co może uczynić kobieta? — burknął Narus. — Nic.
— Nie założyłbym się o moje życie — odparł Conan. — Nie w przypadku Kareli. Chcę,
żebyście zaczęli wypytywać o nią po karczmach i zamtuzach. Możliwe, że przybrała jakieś
inne imię, ale wyglądu nie zmieniła. Ktoś na pewno musiał widzieć rudowłosą rozbójniczkę,
z ciałem służki Derketo. Powiedzcie innym, aby również mieli oczy szeroko otwarte.
— Czemu nie potraktujesz jej, jak ubiegłej nocy? — zapytał Machaon. — Spierz ją na
kwaśne jabłko, i weź do łóżka. No dobrze, już dobrze. — Uniósł dłonie w geście poddania,
gdy Conan otworzył usta, by zgromić go srogą reprymendą. — Zacznę wypytywać po
zamtuzach. W ten sposób będę miał wymówkę, by zabawić dłużej w Domu Gołębic.
— Nie zapomnij o Domu Słodkich Dziewic — dorzucił Narus.
Conan skrzywił się z niesmakiem. Ci głupcy nie znali Kareli tak dobrze jak on. Miał
nadzieję, że dla dobra całej kompanii zdążają docenić, zanim będzie za późno. Nagle
uświadomił sobie, że wciąż trzymał w ręku kościaną łyżkę z resztką polewki i czym prędzej
włożył ją do ust.
— Fabio znów przyrządził konia — mruknął przełknąwszy.
Narus zatrzymał dłoń z łyżką w powietrzu.
— Konia? — wykrztusił.
Machaon spojrzał na zawartość miski, jakby spodziewał się, że lada moment wypryśnie z
naczynia i przegalopuje po nim.
— Konia — potaknął Conan, rzucając łyżkę na nieheblowane deski.
Narus zakrztusił się. Dopiero po wyjściu z izby Cymmerianin pozwolił sobie na uśmiech.
Mięso smakowało jak wołowina, ale ci dwaj zasłużyli sobie, by pogłówkować trochę nad
rodzajem mięsa, użytego przez Fabia do tego posiłku.
— Conanie! — Julia wybiegła z pomieszczenia, i zderzyła się z nim, gdy się odwrócił.
Nerwowo załamywała dłonie. — Conanie, ty przecież nie… to znaczy, zeszłej nocy… chodzi
o to, że… Urwała i zaczerpnęła tchu. — Conanie, musisz rozmówić się z Fabiem. Uderzył

background image

mnie. Spójrz. — Odwróciwszy się, podkasała szatę, by pokazać mu alabastrowe krągłości
swych pośladków.
Conan dostrzegł na nich ledwo widoczną różową pręgę. Spojrzał na jej twarz. Julia miała
zamknięte oczy i wciąż zwilżała pełne wargi koniuszkiem języka.
— Pomówię z nim — oznajmił ponuro. Otworzyła oczy, a na jej twarzy pojawił się
uśmiech. — Powiem mu, że musi tłuc mocniej, jeżeli chce wywrzeć wrażenie na upartej
posługaczce.
— Zeszłej nocy… w twojej komnacie… była kobieta. Akurat przechodziłam obok i…
usłyszałam.
Uśmiechnął się i patrzył, jak na jej policzkach wykwitają rumieńce. A więc podsłuchiwała z
uchem przy drzwiach?
— A co cię to obchodzi? — zapytał. — Twoim zadaniem jest szorować garnki, mieszać
polewkę i robić wszystko inne, co ci poleci Fabio.
— Ale ty mnie pocałowałeś — obruszyła się — I to jak. Nie możesz tak robić, a potem
mnie ni stąd ni zowąd porzucać. Jestem kobietą, niech cię Derketo pochłonie! Mam
osiemnaście lat! Nie pozwolę się traktować jak zabawkę!
Po raz drugi w przeciągu kilku godzin dziewczyna usiłowała przekonać go o swojej
kobiecości. Jakaż była jednak między nimi dwiema różnica. Karela była odważna i zuchwała,
nawet gdy miękła pod wpływem gwałtownej namiętności. Julia, choć z pozoru gniewna i
zajadła była śmiertelnie przerażona. Karela znała się na sprawach damsko–męskich, Julię
porażał zwykły pocałunek. Karela wiedziała, kim była i czego pragnęła, Julia…
— Chcesz bym wziął cię do mego łóżka? — zapytał półgłosem, ujmując ją pod brodę i
lekko unosząc głowę. Na jej twarzy i szyi pojawiły się rumieńce, lecz nie próbowała się
uwolnić. — Powiedz tak, a zaniosę cię tam w jednej chwili.
— Inni — wyszeptała. — Będą wiedzieli.
— Zapomnij o nich. To ty musisz dokonać wyboru.
— Nie mogę, Conanie. — Zaszlochała, kiedy ją puścił i nachyliła się ku niemu, jakby
pożądała jego dotyku. — Chciałabym powiedzieć tak, ale boję się. Nie mógłbyś mnie tak po
prostu… wziąć? Wiem, że mężczyźni robią takie rzeczy. Czemu składasz na mnie to brzemię,
którego nie chcę przyjąć?
Było między nimi ledwie cztery lata różnicy, lecz w tej chwili miał wrażenie, jakby
zmieniły się w czterysta.
— Ponieważ nie jesteś niewolnicą, Julio. Twierdzisz, że jesteś już kobietą, lecz gdyby to
była prawda, umiałabyś powiedzieć tak lub nie i wiedziałabyś, czy naprawdę chcesz tego.
Kiedyś to nastąpi, do tego jednak czasu… cóż, zabieram do mego łoża tylko kobiety, nie zaś
przerażone dziewczęta.
— Niechaj cię Erlik przeklnie — rzuciła z goryczą. I natychmiast zmieniła ton. Wyciągnęła
rękę, by dotknąć jego policzka. — Nie. Wcale tak nie myślałam. Mieszasz mi w głowie.
Kiedy mnie pocałowałeś, sprawiłeś, że zapragnęłam stać się kobietą. Pocałuj mnie znowu,
spraw, bym to sobie przypomniała. Pocałuj mnie i natchnij odwagą, której potrzebuję.
Conan sięgnął po nią i w tej samej chwili korytarz rozbrzmiał echami krzyku, bólu i
gniewu. Odwrócił się na pięcie, sięgając dłonią do wytartej skórzanej rękojeści swego miecza.
Krzyk powtórzył się, i o czym barbarzyńca był przekonany, dochodził z góry.
— Timeon — wymamrotał.
Miecz pojawił się w jego dłoni i w chwilę później Cymmerianin krzycząc w głos popędził
korytarzem.
— Ruszać się, obiboki. To wasz baron wrzeszczy, niczym rodząca kobieta! Do broni,
łamagi, przeklęte!
Na jego zawołanie służący i niewolnicy wylegli na korytarz i rozbiegli się we wszystkie
strony, pokrzykując histerycznie. Wojownicy kompanii, wyrwani ze swych komnat, biegnąc

background image

na wezwanie swego dowódcy, bezceremonialnie usuwali ich z drogi. Nakładając pospiesznie
hełmy i wymachując mieczami, rosnąca w siłę drużyna biegła po marmurowych schodach za
potężnym Cymmerianinem.
W korytarzu przed komnatą Timeona, dwaj wystawieni przez Conana wartownicy patrzyli
zdezorientowani na bogato zdobione drzwi. Cymmerianin jednym uderzeniem ciała,
sforsował je, nie zwalniając nawet kroku. Timeon leżał pośrodku wielobarwnego
iranistańskiego kobierca, a jego ciałem wstrząsały gwałtowne konwulsje, pięty tłukły w
posadzkę, tłuste dłonie sięgały do gardła. Odrzucił głowę do tyłu i za każdym razem, gdy
udało mu się zaczerpnąć tchu, wydawał z siebie głośny krzyk. Jego kochanka Tivia, owinięta
szczelnie płaszczem, stała oparta plecami o ścianę i z oczyma rozszerzonymi przerażeniem
patrzyła na wijącego się bezradnie mężczyznę. Obok Timeona leżał przewrócony puchar, a w
dywan wsiąkała duża kałuża wina.
— Na Dziewięć Piekieł Zadra! — warknął Conan. Odnalazł wzrokiem Machaona,
przedzierającego się przez zebrany na korytarzu tłumek. — Machaonie, sprowadź medyka!
Szybko! Otruto Timeona!
— Boros jest w kuchni — odkrzyknął wytatuowany mężczyzna. Conan zawahał się, a
tamten to zauważył. — Na Gehannę, Cymmerianinie, sprowadzenie innego zajmie pół dnia.
Timeon miotał się coraz słabiej. Jego wrzaski przeplatały się teraz z jękami agonii. Conan
pokiwał głową.
— Wobec tego sprowadź go.
Machaon zniknął, a Conan odwrócił się w stronę leżącego. Jak to się stało, że ten głupiec
dał się otruć? Od odpowiedzi na pytanie mogło zależeć życie lub śmierć jego i reszty
kompanii. Musiał rozwiązać te zagadkę, zanim sprawę wezmą w swoje ręce królewscy kaci.
Valdric mógł zignorować wiele z tego, co działo się w jego kraju, lecz z pewnością nie
odpuści morderstwa wielmoży, które na dodatek wydarzyło się w cieniu jego tronu.
— Narasie! — zawołał Conan. Mężczyzna o zapadniętych policzkach wsunął głowę do
pokoju. — Zabezpiecz pałac. Niech nikt nie wychodzi, i żadnych informacji o tym, co zaszło,
póki na to nie zezwolę. Pośpiesz się, człowieku!
Gdy Narus oddalił się, Machaon wprowadził do komnaty Borosa. Były uczeń
czarnoksiężnika, wydawał się trzeźwy, co Conan przyjął z zadowoleniem.
— Został otruty — wyjaśnił Cymmerianin.
Boros spojrzał na niego jak na dziecko.
— Widzę.
Sięgnąwszy do sakiewki, siwobrody mężczyzna ukląkł przy Timeonie. Pospiesznie wyjął z
mieszka gładki, biały kamyk wielkości męskiej pięści oraz niewielki nożyk. Z niemałym
trudem rozprostował baronowi jedną rękę, podciągnął rękaw jego szaty i wykonał głębokie
nacięcie. Gdy pociekła krew, przytknął do rany biały kamień. Po chwili cofnął dłoń. Lecz
kamyk pozostał, niczym wrośnięty w ciało, a na jego powierzchni pojawiły się czarne nitki.
— Kamień bezoar — oznajmił Boros. — Niezastąpiony, gdy wchodzą w grę trucizny.
Narzędzie medyków, lecz niewątpliwie użyteczne. Tak.
Zaczął skubać swą gęstą brodę i nachylił się, by spojrzeć na kamyk. Był teraz całkiem
czarny i mroczniał jeszcze bardziej, przypominając bryłę żużlu. Miał już odcień kruczego
skrzydła, lecz i ten pogłębiał się z każdą chwilą. I nagle z gardła Timeona wypłynęło ostatnie,
rzężące tchnienie, po którym tłusty baron znieruchomiał.
— Nie żyje — rzucił Conan. — Wydawało mi się, że wspomniałeś, jakoby ten kamień był
niezastąpiony przy wszelkich truciznach.
— Spójrz na niego! — jęknął Boros. — Mój kamień nie nadaje się już do niczego. Trucizny
było tyle, że wystarczyłoby do uśmiercenia dziesięciu ludzi. Nie ocaliłbym go, mając nawet
cały worek bezoarów.
— A zatem to morderstwo — wyszeptał Narus.

background image

Tłum w korytarzu zaczął szemrać.
Dłoń Conana zacisnęła się na mieczu. Większość spośród sześćdziesięciu wojowników,
którzy mu obecnie towarzyszyli, zaciągnęła się w Ophirze. Była to mówiąca różnymi
językami zbieranina z kilku krain, nie związana z nim tak bardzo, jak grupa stanowiąca
podstawę drużyny. Ci często stawali do boju pod jego dowództwem, takie bowiem wiedli
życie, lecz jeżeli nie zdołajak najszybciej odnaleźć zabójcy, lęk dokona tego co nie udało się
żadnemu dotąd wrogowi. Sprawi, że pójdą w rozsypkę i rozproszą się na cztery wiatry.
— Chcesz bym dowiedział się, kto dodał trucizny do wina? — zapytał Boros.
Conanowi na moment odebrało mowę.
— A możesz tego dokonać? — zapytał w końcu. — Niechaj cię Erlik pochłonie, jesteś na to
dość trzeźwy. Jeśli popełnisz jakąś omyłkę, jak ci się to często zdarza „pod dobrą datą”,
przysięgam, że będzie ona ostatnią w twoim nędznym życiu.
— Jestem trzeźwy jak kapłan Mitry — odrzekł Boros. — Nawet bardziej niż większość z
nich. Ty tam, dziewczyno. Wino pochodziło stąd?
Wskazał na kryształową butelkę wypełnioną do połowy rubinowym winem, stojącą na stole
opodal łóżka. Tivia otworzyła usta, lecz nie odezwała się słowem. Boros pokręcił głową.
— Nieważne. Nie widzę innej butli, więc to musi być ta. — Podnosząc się, z głuchym
stęknięciem sięgnął raz jeszcze do sakiewki.
— Czy on naprawdę jest trzeźwy? — Conan zwrócił się półgłosem do Machaona.
Brodaty mężczyzna nerwowo pociągał trzy cienkie złote kolczyki, zwisające z jego prawej
małżowiny.
— Chyba tak. Fabio lubi jego towarzystwo, ale nie pozwala mu pić. Zazwyczaj.
Cymmerianin westchnął. Wyglądało, że od wzięcia na tortury i przypalania rozpalonym do
białości żelazem mógł uchronić ich człowiek, który przez pomyłkę był w stanie zarazić ich
wszystkich trądem.
Kawałkiem węgla Boros jął kreślić na stole, wokół butli z winem, jakieś wzory.
Zaintonował również pieśń, tak cichą, że inni zebrani w komnacie nie zdołali usłyszeć jej
słów. Lewą ręką rozsypał nad butlą odrobinę zebranego w pergaminowym rulonie proszku,
prawą tymczasem wykonywał w powietrzu złożone ruchy. W kryształowym naczyniu
pojawiła się czerwona poświata.
— I już — rzekł Boros, opuszczając ręce. — To wcale nie było trudne. — Spojrzał na
butelkę i zmarszczył brwi. — Cymmerianinie, truciciel jest w pobliżu. Tak mówi poświata.
— Na Croma — burknął barbarzyńca.
Tłum stojący w progu wycofał się na korytarz.
— Im bliżej butli znajdzie się ten, kto zatruł jej zawartość, tym silniejsza będzie poświata
— wyjaśnił Boros.
— Rób swoje — rozkazał Conan.
Podnosząc butlę ze stołu, Boros zbliżył się do Machaona. Poświata nie zmieniła się. Gdy
wyszedł na zewnątrz, energicznie kierując butlę w stronę ludzi zebranych na korytarzu, blask
przygasł. Nagle brodacz przytknął do połowy wypełnione naczynie do piersi Narusa.
Mężczyzna o zapadniętych policzkach odskoczył w tył; blask nie przybrał na sile.
— Szkoda — mruknął Boros. — Wyglądałeś mi na współwinowajcę. Pozostaje więc
tylko…
Wzrok wszystkich padł na Tivię, która wciąż przywierała plecami do ściany. Pod wpływem
spojrzeń drgnęła i energicznie pokręciła głową, lecz nic nie powiedziała. Boros podreptał do
niej, unosząc butlę z winem przed sobą. Z każdym krokiem blask stawał się silniejszy a gdy
mężczyzna przystanął o krok przed dziewczyną, wydawało się, że wewnątrz kryształowego
naczynia goreje czerwony ogień.
Starał się nie patrzeć na buchające światłem naczynie.

background image

— Nie! — zawołała. — To jakaś sztuczka. Ten, kto zatruł wino, obłożył je jakimś
zaklęciem.
— Nie dość, że trucicielka, to jeszcze mag? — mruknął łagodnie Boros.
Conan energicznym krokiem ruszył w stronę dziewczyny.
— Mów prawdę! — rzucił gniewnie. — Kto ci za to zapłacił? — Pokręciła głową
przecząco. — Nie przepadam za torturowaniem kobiet — dorzucił — ale może Boros ma w
zanadrzu zaklęcie, które zmusi cię do wyznania prawdy.
— Cóż, niech no pomyślę. — Starzec zasępił się. — Ależ tak, chyba mam coś
odpowiedniego. Zaklęcie postarzające. Im dłużej będziesz zwlekać z wyznaniem prawdy, tym
bardziej się zestarzejesz. Wiedz, dziecko, że ono postępuje bardzo szybko. Na twoim miejscu
pospieszyłbym się z opowiedzeniem nam wszystkiego, w przeciwnym razie możesz opuścić
tę komnatę jako zgrzybiała, bezzębna starucha. Szkoda.
Tivia desperacko przeniosła wzrok z posępnego Cymmerianina na z pozoru łagodnego
staruszka, który gładząc leniwie brodę niemal beznamiętnie wypowiedział tak okropną
groźbę.
— Nie znam jego imienia — powiedziała, osuwając się na ścianę. — Nosił maskę.
Dostałam pięćdziesiąt sztuk złota i proszek, drugie pięćdziesiąt miałam dostać, gdy Timeon
umrze. To wszystko, co mogę powiedzieć. — Szlochając osunęła się na podłogę. —
Cokolwiek teraz uczynisz, nie dowiesz się ode mnie nic więcej.
— Co z nią zrobimy? — spytał Machaon. — Oddamy pod sąd?
— Za zabójstwo wielmoży skażą ją na ścięcie — rzekł Narus. — Szkoda by jej było. Jest
zbyt ładna, by miała tak skończyć, a zabicie takiego głupca jak Timeon nie powinno zostać
poczytane za wielką zbrodnię.
— Oddanie jej sędziom nic nam nie da — powiedział Conan.
Wolałby kontynuować tę rozmowę z Machaonem i Narusem na osobności, lecz drzwi były
otwarte, a w korytarzu zebrała się większość jego kompanii. Gdyby je zamknął, mogliby się
rozejść, a na to nie mógł sobie teraz pozwolić. Zaczerpnął tchu i rzekł:
— Nasz mocodawca został zamordowany. W normalnych okolicznościach oznaczałoby to
koniec Wolnej Kompanii. — Z korytarza dobiegły stłumione szepty, z wolna przeradzające
się w pełne niepewności szemranie. — W normalnych okolicznościach, powiadam. Timeon
był wszelako stronnikiem hrabiego Antimidesa i uważał, iż powinien on przejąć tron po
Valdricu. Może zaciągniemy się na służbę do Antimidesa, jeżeli przekażę morderczynię w
jego ręce.
„Była to przynajmniej jakaś szansa” — pomyślał. Antimides mógł ich zatrudnić ot, choćby
po to, by zachować w sekrecie trawiące go ambicje.
— Antimides? — rzekł z powątpiewaniem Machaon. — Ależ Cymmerianinie, przecież
wszyscy wiedzą, że on jest jedynym, który nie zabiega o przejęcie tronu po śmierci Valdrica.
Członkowie zebranej w korytarzu drużyny zgodnie przytaknęli jego słowom.
— Timeon zbyt chętnie rozprawiał przy kielichu — rzekł Conan. — o tym, że Antimides
był tak sprytny, że zdołał oszukać wszystkich i o tym, że on sam stanie się jednym z
najpotężniejszych lordów Ophiru, kiedy Antimides zasiądzie w końcu na tronie.
— No dobrze — mruknął Machaon — ale czy Antimides przyjmie nas na służbę? Skoro
udaje, że nie bierze udziału w walce o sukcesję, po co miałby potrzebować usług Wolnej
Kompanii?
— Przyjmie nas — rzekł Conan z większą, niż odczuwał, pewnością siebie. — Albo
znajdzie nam jakieś zajęcie. Gotów jestem to przysiąc.
Poza tym, czego już nie dodał, obecnie nie mieli innego wyboru.
— To zaklęcie postarzające — odezwał siew końcu Narus — wydaje się co najmniej
dziwne. Nawet jak na czarodzieja, mającego powszechnie opinię nie lada dziwaka i
ekscentryka. Po co się go nauczyłeś?

background image

— Ze względu na ser — odparł Boros i zachichotał. — W młodości uwielbiałem mocno
dojrzały ser i stworzyłem w tym celu odpowiednie zaklęcie. Mój mistrz wychłostał mnie
potem, uważając to, co zrobiłem, za stratę czasu. Prawdę mówiąc wątpię, aby podziałało na
człowieka.
— Oszukałeś mnie — wysapała Tivia. — Przeklęty psi synu! — wrzasnęła i rzuciła się na
staruszka z rozcapierzonymi i wygiętymi w szpony palcami.
Conan schwycił ją za ręce, ale nadal szarpała się, usiłując dopaść starca, który patrzył na
nią, nie ukrywając zdumienia.
— Wydłubię ci oczy, stary oszuście! Ty pomiocie żuka–gnojaka! Potnę twoją męskość na
plasterki! Twoją matką była wiecznie pijana dziwka, a ojcem ospowaty cap!
— Dajcie sznur, żebym mógł skrępować jej ręce — powiedział Conan i dodał po chwili. —
I knebel.
Jej tyrada stała się nie mającą końca litanią inwektyw, którym Machaon przysłuchiwał się z
jawnym zaciekawieniem. Cymmerianin znacząco spojrzał na Narusa. Ten, skarcony
wzrokiem, pospieszył, by wypełnić polecenie dowódcy. To było wszystko, czego
potrzebował, żeby przenieść rozwścieczoną dziewczynę przez miasto. Po chwili wrócił Narus
rwąc kilka pasów materiału, a Conan mrucząc cicho pod nosem, wprawnie skrępował nimi
rozszalałą, szamoczącą się dziko trucicielkę.

VII

Podczas przemarszu przez Ianthe, Conan był obiektem ostrożnego zainteresowania wielu
osób, głównie ze względu na wijącą się, okutaną płaszczem kobietę, którą dźwigał na
ramieniu. A może to na nią wszyscy patrzyli? Na ulicach stolicy, spowitej aurą lęku i
podejrzliwości, nikt nie chciał mieszać się w coś, co mogło zaowocować niepotrzebnymi
kłopotami poza murami miasta. Byli świadkami porwań i zabójstw, lecz przechodzili mimo,
obojętnie odwracając wzrok. Nie chcieli wiedzieć, kim mógł być ten młody olbrzym, niosący
na ramieniu, niczym worek ziarna, dorodną, hożą dziewkę. Ta wiedza mogła być
niebezpieczna. Nie należało nawet sprawiać wrażenia, że jest się tym zainteresowanym. I z tej
właśnie przyczyny nikt nie przyglądał się baczniej postawnemu Cymmerianinowi, ani jego
słodkiemu brzemieniu.
Był już w pałacu Antimidesa. Z niemałym trudem, gdyż otyły szambelan o wyniosłych
manierach, jak zresztą każdy szlachcic w tym kraju, nie był chętny udzielić obcemu
barbarzyńcy jakiejkolwiek informacji, Conan dowiedział się, że hrabia był gościem króla.
Król Valdric lubił konwersować z Antimidesem, twierdząc, jakoby to pomagało mu bardziej
niż jakiekolwiek środki serwowane mu przez medyków i czarodziejów. Lord Antimides
spędził w pałacu kilka dni. To zadziwiające, jak rozmowny stał się szambelan, gdy wielka
dłoń przybysza z Północy uniosła go na pół łokcia nad marmurową posadzkę.
Królewski pałac w Ophirze był bardziej fortecą niźli marmurowo–alabastrową szykowną
budowlą, które wznosili co zamożniejsi notable. Nie przez przypadek król żył za masywnymi,
granitowymi murami, podczas gdy jego lordowie w stolicy mieszkali w posesjach służących
bardziej wygodzie niż bezpieczeństwu. Niejeden raz na tronie Ophiru zasiadał król, szukający
w tych murach schronienia, przy czym kilkakroć zdarzało się, iż władca lękać się musiał
swoich własnych poddanych. Wielmożowie, nie mający w Ianthe warowni, zawsze zmuszani
byli do opuszczenia miasta i pozostawienia go ludowi. Kontrolowanie Ianthe zaś było
kluczem do utrzymania korony, i jak mawiano, ten, kto rządził w pałacu, rządził Ophirem.
Strażnicy na wieżyczkach barbakanu, przy bramie pałacu, na widok Conana ożywili się.
Korpulentny sierżant z małą, trójkątną bródką, na modłę popularną wśród szlachty, opadającą
mu aż na obwisłe podbródki, postąpił naprzód i wyciągnięciem ręki zmusił Cymmerianina, by
się zatrzymał.

background image

— A cóż to? Czy wam, najemnikom, wydaje się, że możecie oddawać nam tanie dziewki,
gdy już się wam znudzą? — Zachichotał przez ramię do pikinierów stojących za nim,
rozbawiony własnym poczuciem humoru. — Odejdźcie. Pałac królewski to nie miejsce,
byście mieli szwendać się tu, spici jak świnie. A jeżeli już musisz wiązać swoje kobiety,
trzymaj je w ukryciu, by wojsko tego nie widziało. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni
się tym zainteresować.
— To podarek dla hrabiego Antimidesa — odrzekł Conan, mrugając porozumiewawczo.
— Smakowity kąsek od mego mocodawcy. Może pragnie zaskarbić sobie przychylność
wielkiego lorda.
Tivia zaczęła szamotać się gwałtowniej. Knebel skutecznie tłumił rzucane przez nią słowa,
zmieniając je w niezrozumiały bełkot.
— Chyba niezbyt jej się to podoba — zarechotał sierżant.
Conan uśmiechnął się do niego.
— Założę się, że lord Antimides będzie wiedział, co z nią zrobić. Czy jej się to podoba,
czynie.
— Z pewnością. Zaczekaj tutaj.
Z trzęsącym się ze śmiechu kałdunem, żołnierz zniknął za bramą. Po kilku chwilach wrócił,
ze szczuplejszym mężczyzną o czarnych, przyprószonych siwizną włosach i w tunice
złotozielonej barwy, kolorach Antimidesa.
Nowo przybyły mężczyzna otaksował wielkiego barbarzyńcę spojrzeniem.
— Jestem Ludovic — rzucił oschle. — Rządca hrabiego Antimidesa. Przybyłeś, by się z
nim spotkać? Kim jesteś?
Najwyraźniej ignorował dźwigane przez Conana brzemię.
— Jestem Conan z Cymmerii, kapitan Wolnej Kompanii, w służbie barona Timeona.
Ludovic z zamyśleniem pogładził się po brodzie jednym palcem, przesunął wzrok na
szamoczącą się na ramieniu Conana dziewczynę i skinął głową.
— Za mną — rozkazał. — Może hrabia znajdzie dla ciebie wolną chwilę.
Conan zacisnął wargi. Całe to udawanie i uniżoność przyprawiały go o mdłości. Poszedł
jednak za szczupłym mężczyzną i minąwszy sklepione łukowato wejście znalazł się wewnątrz
pałacu.
Nawet jeśli z zewnątrz była fortecą, wewnątrz siedziba władców Ophiru była mimo
wszystko pałacem. Miała lśniące, ściany z białego marmuru, mozaikowe wielobarwne
posadzki, żłobkowane, alabastrowe kolumny. Z sufitu na srebrnych łańcuchach zwieszały się
złote lampy, sklepienie pokrywały freski, przedstawiające chwalebne wydarzenia z historii
Ophiru. Ogrody, otoczone zadaszoną kolumnadą, pyszniły się najwspanialszymi kwiatami i
roślinami z najdalszych zakątków świata. Po brukowanych dziedzińcach uganiały się skąpo
odziane dworki, a z ozdobnych fontann tryskały strugi spienionej wody.
Dziewczęta rozpierzchły się z chichotem na widok postawnego Cymmerianina i jego
nieznośnego brzemienia. Bez najmniejszych obaw przyglądały się nowo przybyłym i śmiało
komentowały to między sobą. Wysoko urodzone kobiety o gorącym spojrzeniu rozprawiały w
głos o rozkoszach takiej sytuacji, naturalnie bez więzów krępujących ruchy.
Ludovic skrzywił się i mamrocząc coś pod nosem, przyspieszył kroku. Conan również, choć
chciałby, aby rządca mógł iść jeszcze szybciej.
Wreszcie Ludovic przystanął przed szerokimi drzwiami zdobionymi w herby Ophiru.
— Zaczekaj — powiedział. — Zobaczę, czy hrabia zechce udzielić ci audiencji.
Conan otworzył usta, lecz zanim zdążył się odezwać, mężczyzna znikł za drzwiami, które
niezwłocznie za sobą zamknął. Audiencja, pomyślał z niesmakiem Conan. Antimides już
teraz zachowywał się tak, jakby nosił na głowie koronę.
Drzwi otworzyły się i Ludovic skinął na niego.

background image

— Pospiesz się, człowieku, hrabia Antimides poświęci ci kilka chwil. Mamrocząc pod
nosem, Conan wniósł swoje brzemię do środka. Ujrzawszy wnętrze pomieszczenia, aż uniósł
brwi ze zdumienia.
Może dla przeciętnego człowieka ten pokój nie wyglądał osobliwie, lecz każdy, kto
wiedział o ambicjach Antimidesa, natychmiast zorientowałby się, iż była to niewielka sala
tronowa. Na jednej ze ścian wisiał arras przedstawiający Moranthesa Wielkiego
pokonującego niedobitki wojsk Acheronu na przełęczy w górach Karpash, słynną scenę
batalistyczną. Na podwyższeniu przed wielkim arrasem stał masywny fotel, z ciemnego
drewna, którego nogi i poręcze wyrzeźbiono na kształt orłów i lampartów, będących
pradawnymi symbolami ophirskich królów.
Jeśli fotel nie był dość wytworny, by uchodzić za tron, wrażenia tego przydawał siedzący na
nim mężczyzna.
Miał wydatny nos, głęboko osadzone, przenikliwe ciemne oczy, mocny podbródek ze
starannie przystrzyżoną bródką i zacięte usta. Długie palce z odciskami od rękojeści miecza
bawiły się łańcuchem z wielkim rubinem, zwieszającym się na piersiach jego wytwornej szaty
ze złotogłowiu, pod którą nosił szmaragdową jedwabną koszulę.
— Wielmożny panie hrabio — zaanonsował Ludovic, chyląc głowę przed mężczyzną na
fotelu — ten człowiek nazywa siebie Conanem z Cymmerii.
— Tak się nazywam — rzekł Conan.
Położył Tivię na podłodze wyłożonej grubymi, wielobarwnymi kobiercami z Vendhii i
Iranistanu.
Skuliła się bez słowa, najwyraźniej strach zdominował gorejącą w niej wściekłość.
— Hrabia Antimides — oznajmił władca Ludovic — pragnie wiedzieć, co cię do niego
sprowadza.
— Ta dziewczyna nazywa się Tivia — odparł Conan — była nałożnicą barona Timeona.
Dopóki go dziś rano nie otruła.
Antimides uniósł do góry jeden palec, a Ludovic odezwał się ponownie.
— Ale dlaczego przyprowadziłeś ją tutaj? Powinna zostać oddana pod sąd królewski.
Conan zastanawiał się, dlaczego hrabia nie przemawiał osobiście. Poczynania szlachetnie
urodzonych były jednak równie nieodgadnione jak zachowanie czarowników. Poza tym
dręczyło go kilka innych spraw. Nadszedł czas, by wejść do gry.
— Jako że baron Timeon wspierał hrabiego Antimidesa w jego dążeniu do osiągnięcia
sukcesji po Valdricu, wydało mi się słuszne przynieść ją właśnie tutaj. Moja Wolna
Kompania została pozbawiona mocodawcy. Może hrabia znalazłby…
— W moim dążeniu! — wybuchnął Antimides, z twarzą pokraśniałą wściekłością. — Jak
śmiesz oskarżać mnie o…
Urwał, zgrzytnąwszy zębami. Ludovic spojrzał na niego z nieskrywanym zdumieniem.
Tivia bezskutecznie usiłująca wypluć knebel wydawała się zahipnotyzowana jego
spojrzeniem.
— Ty dziwko — wychrypiał. — A zatem otrułaś swego pana i zostałaś pochwycona na
gorącym uczynku przez tego barbarzyńskiego najemnika. Módl się, by miłosiernie
wymierzono ci szybką karę. Odprowadź ją, Ludoviku.
Rozpaczliwie, lecz na próżno Tivia próbowała powiedzieć coś przez zatykający jej usta
knebel. Zaczęła szarpać więzy, gdy rządca ją pochwycił, lecz szczupły mężczyzna bez
większego trudu przeniósł ją za arras. Drzwi w ścianie otworzyły się i natychmiast zamknęły,
głusząc krzyki morderczyni.
Cymmerianin przypomniał sam sobie, że Tivia była bezlitosną zabójczynią. Zrobiła to dla
zapłaty i sama się przyznała. Mimo to bolało go, że przyłożył rękę do jej śmierci. W jego
przekonaniu, kobiety nie powinny umierać brutalną śmiercią, tak jak mężczyźni. Zmusił się,
by przestać o niej myśleć i skupił uwagę na bystrookim mężczyźnie naprzeciw niego.

background image

— Hrabio Antimidesie, sprawa Wolnej Kompanii pozostaje wciąż nie załatwiona. Nasza
reputacja jest powszechnie znana i…
— Wasza reputacja! — wybuchnął Antimides. — Wasz mocodawca zostaje zamordowany,
a ty śmiesz mówić o waszej reputacji. Co gorsza, przychodzisz do mnie z jakimiś plugawymi
oszczerstwami. Winienem kazać, by wyrwano ci język!
— Ależ Antimidesie, jakie oskarżenia wprawiły cię w taką wściekłość?
Na to pytanie obaj mężczyźni drgnęli gwałtownie. Byli tak sobą wzajemnie zaaferowani, że
nie zauważyli nadejścia trzeciej osoby. Teraz, gdy Conan ją zauważył, z miejsca jął napawać
oczy wspaniałym widokiem. Długonoga, egzotyczna piękność o pełnych piersiach, gęstych
włosach barwy czystego srebra i ciemnych oczach, pełnych namiętności, poruszała się z
gracją tancerki. Przyodziana była w lśniącą, szkarłatną szatę, półprzeźroczystą i rozciętą z
jednej strony aż do biodra, opinającą jakby z trudem krągłości biustu i ud.
— Co cię tu sprowadza, Synelle? — rzucił ostro Antimides. — Nie mam ochoty
wysłuchiwać dziś twoich ciętych uwag.
— Nie widziałam tej komnaty, odkąd przybyłeś do pałacu królewskiego, Antimidesie —
odrzekła z groźnym uśmiechem. — Ujrzawszy ją, podejrzliwy umysł mógłby pomyśleć, że
jednak mimo wszystko pragniesz korony, bez względu na to, jak wiele razy zaprzeczałeś temu
publicznie.
Oblicze Antimidesa spochmurniało, a kłykcie palców zaciśniętych na poręczach fotela
zbielały; uśmiech Synelle pogłębił się.
— Właśnie dlatego przyszłam. W pałacu mówią, że zjawił się u ciebie olbrzym z Północy,
niosąc na ramieniu kobietę spętaną jak prosię. Nie mogłam tego przeoczyć. Ale gdzież ten
podarunek? Bo to wszak podarunek, czyż nie?
— To nie twoja rzecz, Synelle — warknął Antimides. — Zajmij się swoimi kobiecymi
sprawami. Nie masz niczego pilnego do wyhaftowania?
Synelle uniosła brwi i podeszła do Conana.
— To ten barbarzyńca? Faktycznie, tak duży jak mi mówiono. Lubię dużych mężczyzn. —
Wzdrygając się ostentacyjnie, dotknęła palcem jednej ze stalowych płytek jego kolczugi. —
Jesteś najemnikiem mój przystojny przybyszu z Północy?
Uśmiechnął się do niej i nieomal wbrew sobie, pod wpływem ponętnego spojrzenia,
wyprężył pierś.
— Pani, jestem kapitanem Wolnej Kompanii. Nazywam się Conan.
— Conan. — Jej usta wypowiedziały to imię jak pieszczotę. — Co cię sprowadza do
Antimidesa, Conanie?
— Dosyć, Synelle — rzucił Antimides. — To sprawa między mną a barbarzyńcą.
Łypnął gniewnie na postawnego Cymmerianina, bezgłośnie nakazując mu, by milczał.
Conan zjeżył się i odpowiedział, patrząc spode łba.
— Pani, przybyłem w poszukiwaniu zatrudnienia dla mojej kompanii, lecz hrabia nie ma
dla nas nowego mocodawcy.
Czy ten kretyn sądził, że brak mu piątej klepki? Wzmianka o Timeonie i koneksjach barona
z Antimidesem nic by mu nie dała, a mógłby stracić wiele.
— Nie ma? — spytała ze smutkiem Synelle. — Właściwie czemu nie mielibyście wstąpić
na służbę do mnie? — Spojrzała mu zuchwale prosto w oczy i odniósł wrażenie, że ujrzał w
nich iskierkę pożądania. — Nie chciałbyś mi… służyć?
Antimides parsknął drwiąco.
— Chyba trochę przesadzasz, Synelle. Nie wystarczy ci już Taramenon? Potrzebujesz
całego zastępu żołdaków, by cię zadowolić? A może sama pragniesz zasiąść na tronie?
Ten żart wywołał u niego gwałtowny wybuch śmiechu, ale mimo to gniew i zazdrość
dodały zajadłości jego spojrzeniu, które skierował na Conana.

background image

Oblicze Synelle stężało, a Conan pomyślał, że musiała ugryźć się w język. Dopiero po
chwili przemówiła lodowatym tonem.
— Mój ród jest równie stary jak twój, Antimidesie. I gdyby sukcesja zależała tylko od krwi,
byłabym bezpośrednią następczynią Valdrica. — Nerwowo zaczerpnęła tchu i uśmiech
powrócił na jej usta. — Przyjmę twoją kompanię na służbę, Conanie. Za dwukrotnie wyższą
zapłatę w złocie, niż otrzymalibyście od Antimidesa.
— Zgoda — rzekł Conan.
Nie była to do końca służba, jakiej pragnął, lecz przynajmniej jego ludzie ucieszą się z
wypłacanego w złocie żołdu.
Hrabia sposępniały i najwyraźniej nie mógł jeszcze pojąć, co się wydarzyło.
— Chyba nie mówisz poważnie, Synelle? — zapytał z niedowierzaniem. — Po co ci
najemnicy? Wyrzucasz pieniądze w błoto, jak rozkapryszona, nieroztropna dziewczynka.
— Zali moje włości nie są, jak inne, obiektem napaści bandytów, zwłaszcza teraz, kiedy
wojska stacjonują w miastach? Poza tym — dodała z kuszącym uśmiechem, spoglądając na
Cymmerianina — podobają mi się jego bary. — Jej głos stał się nagle oschły i zimny. — A
może chcesz powiedzieć, że nie mam prawa brać na służbę zbrojnych?
— Kobiety potrzebujące zbrojnych — odrzekł surowo Antimides — powinny sprzymierzać
się z mężczyzną, który ich posiada.
— Ale ja już mam najemnika — odparła, odzyskując w jednej chwili radosny nastrój. —
Pójdź ze mną, Conanie. Nic tu po nas.
Conan wyszedł za nią z komnaty, pozostawiając siedzącego na tronie, pochmurnego
Antimidesa.
W korytarzu odwróciła się gwałtownie do niego. Otworzyła usta, jakby chciała coś rzec.
Zaskoczony Conan omal na nią nie wpadł. Przez chwilę stała w bezruchu, nie mogąc
wydobyć z siebie głosu, zapatrzona w barbarzyńcę swymi ciemnymi oczami.
— Nigdy jeszcze nie widziałam takiego mężczyzny — wyszeptała, jakby do siebie. — Czy
to możliwe, że właśnie ty… — urwała, lecz wciąż wpatrywała się weń, jak w transie.
Na ustach Conana wykwitł znaczący uśmieszek. W komnacie nie był jeszcze pewien, czy
flirtowała z nim, by dopiec Antimidesowi, teraz nie miał już wątpliwości. Unosząc ją w
ramiona, wycisnął na jej ustach gorący pocałunek. Oddała mu go z równą namiętnością,
ujmując w dłonie jego twarz i przywierając doń całym ciałem.
Wtem odsunęła się, pobladła ze zgrozy i spoliczkowała go siarczyście.
— Puść mnie! — wrzasnęła. — Zapominasz się!
Skonfundowany opuścił ją na ziemię. Cofnęła się chwiejnie dwa kroki, przykładając drżącą
dłoń do ust.
— Racz wybaczyć, pani — rzekł powoli.
Czy ta kobieta grała z nim w jakąś grę?
— Nic to — wydyszała nerwowo. — Nic to. — Z wolna odzyskiwała panowanie nad sobą,
a jej głos stawał się lodowaty, jak wtedy, gdy mówiła do Antimidesa. — Zapomnę o tym, co
tu zaszło i tobie radzę to samo. Przy ulicy Koron mam dom, możesz tam zakwaterować swoją
kompanię. Na tyłach są stajnie dla waszych koni. Zapytaj, wskażą ci drogę. Idź tam i oczekuj
dalszych poleceń. I zapomnij, barbarzyńco, jeśli ci życie miłe.
Ciekawe, czy kobiety wiedzą, o co im właściwie chodzi, zastanawiał się Conan, patrząc jak
odchodzi dumna, sztywna i wyniosła w głąb korytarza. Jak zatem można było spodziewać się,
że zrozumieją je mężczyźni? Jego konsternacja nie trwała jednak długo. Jeszcze raz udało mu
się ocalić kompanię. Przynajmniej na razie, a to było wszystko, czego mógł teraz oczekiwać.
Pozostało tylko przekonać ich, że zaciągnięcie się na służbę u kobiety nie było bynajmniej
hańbą. Z tą myślą jął rozglądać się za wyjściem z pałacu.

VIII

background image


Masywne mury i wielkie zewnętrzne wieżyce pałacu królewskiego były nie zmieniane od
stuleci. Wnętrza natomiast przerabiano podczas trwania każdej dynastii, aż stały się w istnym
labiryntem korytarzy i ogrodów. Conan odniósł wrażenie, że zwiedził je wszystkie, nie
docierając jednak do celu — bramy barbakanu.
Służący, którzy biegli korytarzami, by wypełnić swe obowiązki, nawet nie przystanęli, by
odpowiedzieć na pytania barbarzyńcy w znoszonej zbroi. Byli niemal równie aroganccy jak
notable, krążący po placach z fontannami. Kilkakrotnie ironiczna odpowiedź z ust bogatych
wielmoży o mało nie skłoniła Conana do sięgnięcia po miecz. Smukłe, zmysłowe kobiety
uśmiechały się doń pożądliwie, oferując mu swe wdzięki równie otwarcie, jak tania dziewka
sprzedajna. Kilka było na tyle atrakcyjnych, że zastanawiał się, czy nie opóźnić nieco
powrotu do swych towarzyszy, lecz nawet one kpiły z jego nieznajomości pałacu i śmiejąc się
udzielały mylnych wskazówek, wskutek czego błądził jeszcze bardziej.
Conan wszedł na kolejny dziedziniec i nagle ujrzał przed sobą samego króla Valdrica,
krążącego, jak zawsze, w towarzystwie swego orszaku. Król wyglądał gorzej niż Narus,
pomyślał młody Cymmerianin. Szaty ze złotogłowiu zwisały luźno na wynędzniałym ciele,
wychudłym i zwiędniętym, a przecież kiedyś ważył dwa razy tyle. Mężczyzna niczym laski
używał wysokiego, inkrustowanego klejnotami, berła Ophiru. Korona, bogato zdobiona
szmaragdami i rubinami z kopalni na granicy z Nemedią, opadła mu nisko na czoło, a jego
oczy, zapadnięte głęboko w podkrążonych oczodołach, płonęły gorączkowym blaskiem.
Orszak składał się głównie z mężczyzn o długich, gęstych brodach, nielicznej grupki
szlachty w barwnych jedwabiach i lśniących złocistymi zbrojami żołnierzy trzymających pod
pachą grzebieniaste hełmy. Brodaci mężczyźni szli na przedzie, przekrzykując się nawzajem
tak, by Valdric ich usłyszał. Orszak wolno przemierzał dziedziniec.
— Tej nocy gwiazdy będą przychylne inwokacji Mitry — zawołał jeden z nich.
— Wasza wysokość, zalecam upuszczenie krwi — wykrzyknął drugi. — Właśnie
otrzymałem nowy transport pijawek z mokradeł Argos.
— To nowe zaklęcie z całą pewnością wypędzi z was ostatnie demony — wtrącił trzeci.
— Czas postawić wam bańki, królu. — Ten napar…
— Równowaga pływów i humorów…
Conan skłonił się sztywno, choć nic nie wskazywało, by ktokolwiek go zauważył. Wiedział,
że było to typowe dla królów.
Kiedy się wyprostował, króla i jego orszaku już nie było, tylko jeden siwowłosy żołnierz
pozostał na dziedzińcu i przyglądał mu się z uwagą. Conan rozpoznał go natychmiast, choć
nigdy go wcześniej nie spotkał. Iskandrian, Biały Orzeł Ophiru, generał, który trzymał armię
w ryzach, by nie włączała się w szlacheckie rozgrywki o sukcesję po Valdricu. Mimo wieku i
siwizny, sprażona słońcem, pomarszczona skóra na twarzy generała była twarda niczym mury
pałacu, a oczy poniżej gęstych, krzaczastych brwi przenikliwe, czyste i żywe. Pokryta
odciskami dłoń, którą oparł na rękojeści miecza, była silna i nieruchoma.
— To ty przyniosłeś dziewczynę do Antimidesa — rzekł nagle siwowłosy generał. — Jak
cię zwą?
— Conan z Cymmerii.
— Najemnik — rzucił oschle Iskandrian.
Powszechnie znany był jego stosunek do najemników. Uważał, że żaden obcy wojownik nie
powinien stąpać po ophirskiej ziemi, nawet gdy służył Ophirczykom.
— Słyszałem o tobie. Służysz temu tłustemu głupcowi, Timeonowi, czyż nie?
— Służę jeno samemu sobie — odrzekł cierpko Conan. — Moja kompania pracowała dla
barona Timeona, lecz ostatnio zmieniliśmy front i podjęliśmy pracę u lady Synelle. A w
każdym razie tak będzie, gdy już wbiję im to do tępych głów, używając po temu niezbędnych
argumentów.

background image

Iskandrian zagwizdał przez zęby.
— Zatem napytasz sobie biedy, podobnie jak twoja mocodawczyni. Masz bary jak wół i jak
podejrzewam, kobiety uważają cię za przystojnego. To rozpali żar w głowie Taramenona, gdy
dowie się, że mężczyzna taki jak ty znajduje się blisko Synelle.
— Taramenon? — Conan przypomniał sobie, że Antimides również o nim wspominał.
Hrabia nadmienił, że ów Taramenon jest żywo zainteresowany Synelle, lub na odwrót.
— Jest najlepszym szermierzem w Ophirze — dodał Iskandrian. — Lepiej naostrz dobrze
swój miecz i módl się, by dopisało ci szczęście.
— O szczęście człowiek troszczy się sam — odparł Conan. — A mój miecz jest zawsze
naostrzony.
— Słuszne poglądy jak dla najemnika — Iskandrian roześmiał się — lub dla żołnierza.
Nagle sposępniał. — Co cię sprowadza do tej części pałacu, barbarzyńco? Daleko stąd do
bramy głównej i komnat Antimidesa.
Conan zawahał się, po czym wzruszył ramionami.
— Zgubiłem się — przyznał, a generał znów wybuchnął śmiechem.
— Niezbyt to przystaje do opinii na twój temat. Niemniej znajdę ci przewodnika. —
Skinieniem ręki przywołał służącego, który skłonił się nisko przed generałem, zupełnie
ignorując Conana. — Odprowadź tego mężczyznę do bramy barbakanu — rozkazał dowódca.

— Dziękuję — powiedział Cymmerianin. — Usłyszałem od ciebie pierwsze od dłuższego
czasu słowa, które nie byłyby drwiną, szyderstwem, czy zwyczajnym kłamstwem.
Iskandrian zmierzył go przenikliwym spojrzeniem.
— Nie popełnij omyłki, Conanie z Cymmerii. Masz reputację śmiałka obdarzonego
zmysłem taktycznym i gdybyś był Ophirczykiem, mianowałbym cię jednym z moich
oficerów. Jesteś jednak najemnikiem i cudzoziemcem. Jeśli sprawy potoczą się po mojej
myśli, przyjdzie taki dzień, że będziesz musiał opuścić Ophir najszybciej jak to możliwe, lub
twoje prochy zostaną rozrzucone na tej ziemi.
To rzekłszy oddalił się.

Zanim Conan wrócił do pałacu Timeona jął zastanawiać się, czy kiedykolwiek miał tylu
przeciwników, jak obecnie. Iskandrian najwyraźniej darzył go tak głęboką antypatią, że
najchętniej ujrzałby go martwego, przy najbliższej nadarzającej się okazji. Antimides
nienawidził go z całego serca i bez wątpienia posłałby go, martwego lub nawet żywego, na
stos pogrzebowy. Synelle nie był do końca pewien; mówiła jedno, a jej ciało domagało się
czegoś całkiem innego. Próba angażowania się w związek z taką kobietą prawie na pewno
musiała zakończyć się tragicznie. Karela twierdziła, że pragnęła jego śmierci, choć nie
wykorzystała sytuacji, ale nigdy, przenigdy nie należało jej lekceważyć. I była jeszcze ta po
trzykroć przeklęta rogata figurka. Czy druga grupa napastników również jej pragnęła, tak jak
dwaj pierwsi? Jeżeli tak, mógł założyć się o grubszą sumkę, że spróbują ponownie, choć
wciąż nie miał pojęcia, co nimi powodowało.
Naturalnie mógł uniknąć groźby ataku, pozbywając się figurki, lecz to nie byłoby w jego
stylu. Zamierzał dowiedzieć się, dlaczego warto było dla niej zabijać i umierać i czemu
budziła tak wiele grozy. Nie należał do ludzi, którzy z powodu byle utarczki podkulą ogon
pod siebie i biorą nogi zapas.
Cymmerianin omal nie wybuchnął śmiechem, uświadomiwszy sobie, że morderstwo
Timeona było jednym z jego ostatnich problemów, który został w pełni rozwiązany.
Straże jego kompanii, które napotkał przy zdobionym białą kolumnadą portyku, spojrzały
nań wyczekująco, a on powitał je uśmiechem.
— Wszystko w porządku — powiedział. — Mamy mocodawcę i złoto dla tutejszych
nierządnic.

background image

Poklepał wartownika po plecach i odszedł, zarykując się śmiechem, lecz gdy tylko znalazł
się za progiem budynku, jego oblicze sposępniało. Gdyby znali choć połowę prawdy, w te
pędy cisnęliby broń precz i zdezerterowali.
— Machaonie! — zawołał, a dźwięk jego głosu rozbrzmiał gromkim echem w
marmurowych ścianach hallu.
Narus, stojący na balkonie powyżej: odkrzyknął.
— Jest w ogrodzie. Jak ci poszło u Antimidesa?
— Zbierz ludzi — polecił mu Conan i przyspieszył kroku. Wytatuowany generał
rzeczywiście był w ogrodzie, siedział na ławce z dziewczyną. Obejmowali się czule. „Typowe
— pomyślał Cymmerianin, chichocząc — nawet kiedy ważą się ich losy i kto wie, czy nie
przyjdzie im uciekać z kraju, on myśli tylko o jednym”.
— Zostaw ją — rzekł jowialnie. — Na dziewki przyjdzie czas póź…
Przerwał, gdy dziewczyna poderwała się z miejsca. Była to Julia. Dziewczyna pokraśniała,
a jej piersi uniosły się gwałtownie.
Obciągając obiema rękami suknię spojrzała na niego bezradnie, po czym przeniosła
spojrzenie zapłakanych nagle oczu na Machaona i przebiegnąwszy obok Cymmerianina
znikła w pałacu.
Machaon uniósł obie ręce w górę, gdy Conan gniewnie zbliżył się do niego.
— Zanim coś powiesz, najpierw wysłuchaj mnie, Cymmerianinie. Przyszła tu sama, kusząc
mnie i zwodząc, domagała się pocałunku. Gdy to uczyniłem, nie krzyczała ani nie próbowała
uciekać.
Conan spiorunował go wzrokiem. Ocalił ją przed żywotem nierządnicy, załatwił uczciwą
pracę, i po co? Aby sama…?
— Ona nie jest markietanką, Machaonie. Jeśli jej chcesz, zabiegaj o jej względy. Nie
obłapiaj jak dziewki w oberży.
— Na łaskę Mitry, człowieku! Miałbym o nią zabiegać? Mówisz, jakby była twoją siostrą.
Na Piekła Zandru, nigdy w życiu nie wziąłem kobiety wbrew jej woli.
Młody Cymmerianin otworzył usta, by ostro zripostować tę tyradę, lecz w końcu nie
odezwał się ani słowem. Skoro Julia sama tego chciała, czyż mógł jej zabronić? Jeżeli
pragnęła stać się kobietą w pełnym znaczeniu tego słowa, Machaon był z pewnością
dostatecznie doświadczony, by nauka ta okazała się przyjemna.
— Usiłuję bronić kogoś, kto najwyraźniej nie życzy sobie tego, Machaonie — wycedził.
Dopiero teraz przypomniał sobie, po co odnalazł starego wygę. — Sytuacja rozwija się tak jak
przewidywałem. Mamy nowego mocodawcę. — Machaon zarechotał i triumfalnie uniósł nad
głową zaciśniętą pięść. — Narus ma ściągnąć swoich ludzi do holu. Sprowadź resztę, a ja
poinformuję o wszystkim kompanię.
Rozległy, zdobiony wiszącymi na ścianach gobelinami hol szybko się zapełnił.
Sześćdziesięciu zbrojnych, nie licząc straży, które pozostały na pozycjach, wszak ostrożności
nigdy za wiele, zajęło pomieszczenie od ściany do ściany. Wszyscy patrzyli wyczekująco na
Cymmerianina. Conan obserwował ich ze szczytu marmurowych schodów. Ujrzał wśród nich
Borosa, lecz po tym jak siwobrody mężczyzna zdemaskował dla niego Tivię, wolał go mieć
przy sobie. Przynajmniej dopóki mag będzie trzeźwy i odpuści sobie uprawianie czarów.
— Kompania ma nowego mocodawcę — oznajmił, a w odpowiedzi rozległy się radosne
gromkie okrzyki. Odczekał, aż zrobi się cicho i dodał: — Nasz żołd wzrośnie dwukrotnie.
Bądź co bądź, pomyślał, gdy nastąpił kolejny wybuch radości, Synelle postanowiła przebić
dwukrotnie ofertę Antimidesa, czemu nie miałaby uczynić tego samego dla Timeona?
— Posłuchajcie! — rzucił. — Uciszcie się — Słuchajcie. Będziemy zakwaterowani w domu
przy ulicy Koron. Udamy się tam za niecałą godzinę.
— Ale komu mamy służyć? — zakrzyknął Taurianus. Inni podjęli jego wołanie.
Conan wziął głęboki oddech.

background image

— Lady Synelle.
Nastała głucha cisza. W końcu Taurianus buchnął zdegustowany:
— Dlaczego naszym nowym mocodawcą ma być kobieta?
— Dlaczego nie? — odparł Conan. — Czy za jej złoto kupicie mniej, gdy wyłożycie je na
kontuar w oberży? Ilu z was musiałoby przejmować się, co czynić, gdyby po śmierci Valdrica
okazało się, że opowiedzieliśmy się po niewłaściwej stronie? Nam to nie grozi. Nie będziemy
mieszać się w walkę o sukcesję. Kobieta nie ma prawa do ubiegania się o tron. Jedyne, co nas
czeka, to bronienie jej przed bandytami i wydawanie zarobionego złota.
— Dwa razy większy żołd? — spytał Taurianus.
— Tak — rzekł Conan. Miał ich w garści. Widział to w ich twarzach. — Zbierzcie swoje
manatki, a żywo! I bez łupienia! Timeon ma tu gdzieś swoich następców. Nie chcę, by
ktokolwiek z was, łazęgi, stanął przed tutejszym wymiarem sprawiedliwości za kradzież.
Uradowana kompania zaczęła się rozchodzić. Conan przysiadł na stopniu. Niekiedy
wydawało się, że dopiero bitwa pozwalała na skonsolidowanie tej najemniczej hołoty i
potrzebowali tego, by stawić czoło wrogowi.
— Nawet król lepiej by sobie nie poradził — rzekł Boros, pnąc się po schodach na górę.
— Niewiele wiem o królach — odrzekł Conan. — Znam się jedynie na stali i bitwach.
Siwobrody mężczyzna zachichotał oschle.
— Jak sądzisz, w jaki sposób królowie zostają królami.
— Nie wiem ani mnie to nie obchodzi — odpowiedział Cymmerianin. — Jedyne, czego
pragnę, to utrzymać kompanię w ryzach.

Krople potu błyszczały na ciele nagiej dziewczyny rozciągniętej na kole tortur. Narzędzie
spowite było blaskiem ogni z węglowych koszy zawieszonych na kamiennych, przesyconych
wilgocią ścianach lochu królewskiego pałacu. Nieopodal, z kosza pełnego gorejących węgli,
wystawały rękojeści narzędzi tortur, gotowych do użytku, gdyby okazały się konieczne.
Sądząc po tym, jak dziewczynie rozwiązywał się język, pomijając wrzaski, którymi od czasu
do czasu przeplatała swój monolog, gdy ogolony na łyso kat delikatną perswazją nakłaniał ją
do większej wylewności, przyrządy owe nie będą konieczne.
Pobrała zapłatę za otrucie Timeona, ale nie znała człowieka, który jej płacił. Był
zamaskowany. Przeraziła się, gdy pierwsza porcja trucizny zaaplikowanej baronowi nie
wywołała widocznej reakcji, toteż wlała wszystko do jego wina. Na bogów, nie wiedziała,
kim był człowiek, który ją wynajął.
Antimides słuchał w milczeniu, podczas gdy kat czynił swoją powinność. Zdumiewało go,
że człowiek może tak zaciekle walczyć o życie, skoro od początku wiadomo było, że nie ma
już dla niego żadnej nadziei. Widywał takie zachowania u mężczyzn i kobiet, których kaźń
zdarzało mu się niekiedy obserwować. Kiedy się odezwał i ujrzał wyraz twarzy Tivii,
świadczący, że go rozpoznała, zrozumiał, że dziewczyna już wie, iż to jego oblicze skrywało
się za czarną, jedwabną maską. Mimo to nawet łamana kołem i batożona, nie zdradziła go,
wierząc, że ją oszczędzi, jeśli tylko przekona się, iż jego sekret nie wyjdzie na jaw.
To dziwne, lecz odniósł wrażenie, że zagrożenie zaczęło rosnąć, gdy cel jego działań był już
tak bliski. Gdyby dziewczyna codziennie podawała Timeonowi truciznę w małych dawkach,
tak jak jej polecono, śmierć ofiary wyglądałaby na naturalną. On zaś uwolniłby się od głupca,
który zbyt wiele pił, a po alkoholu stawał się nadmiernie rozmowny. I był jeszcze ten
barbarzyńca o cudzoziemskim imieniu, który mu ją przyniósł, zwracając na niego uwagę w
najbardziej niepożądanym momencie. Bez wątpienia można to było złożyć na karb
gadatliwości Timeona. Skąd jednak wiadomo, że nie powiedział Synelle tego, co sam
wiedział, lub może podejrzewał?
On, Antimides, jako pierwszy dowiedział się o chorobie Valdrica, był pierwszym, gotowym
do przejęcia tronu po jego śmierci i z całą pewnością nikt nie podejrzewałby go o zbrodniczą

background image

działalność. Podczas gdy inni walczyli między sobą na terytorium kraju, on pozostał w Ianthe.
Kiedy Valdric wreszcie umrze, ci którzy pragnęli przejąć po nim tron, ci nieliczni którzy
przeżyliby skrytobójcze zamachy na swoje życie, przekonaliby się, że to on rezyduje obecnie
w pałacu królewskim. A ten kto rządzi w pałacu, włada całym Ophirem. Teraz zaś jego
starannie przygotowane plany były zagrożone, a sekretowi groziło ujawnienie.
Trzeba było coś zrobić z Synelle. Zawsze miał pewne plany względem tej parszywej suki.
Miał dość tych bredni o szlachetnej krwi płynącej w jej żyłach. Czyż nadawała się do czegoś
więcej prócz rodzenia dzieci? Zamierzał z ogromną przyjemnością złamać ją, skruszyć do cna
i wykorzystać do spłodzenia dziedziców, którzy zdobędą jeszcze większą władzę od niego.
Teraz jednak musiał coś z nią zrobić i to szybko. Podobnie jak z barbarzyńcą.
Wytężył słuch. Tivia powtarzała się.
— Dość, Raga — powiedział i kat opuścił dłoń, w której trzymał bat.
Antimides wcisnął mu do łapska złotą monetę. Kupił Ragę dawno temu, ale nigdy nie
zaszkodzi zadbać o zapewnienie sobie jeszcze żarliwszej lojalności u poddanych.
— Jest twoja — rzekł do kata Antimides. Raga wyszczerzył w uśmiechu szczerbate zęby.
— Kiedy skończysz, pozbądź się ciała w zwykły sposób.
Kiedy hrabia opuścił lochy, wrzaski Tivii znów przybrały na sile. Zatopiony w
rozmyślaniach nad dalszymi losami Synelle i barbarzyńcy, Antimides ich jednak nie słyszał.

IX

Dom przy ulicy Koron był duży, piętrowy i kanciasty. Na parterze po jego obu stronach
znajdowały się stajnie. Drewniany rozklekotany balkon, na który wchodziło się po schodach,
ciągnął się wokoło podwórza, na wysokości pierwszego piętra. Brudne, czerwone gonty
pobłyskiwały słabo w promieniach popołudniowego słońca. Odpadający płatami tynk i plamy
cienia sprawiały, iż budowla przywodziła na myśl trędowatego. Łukowata brama, której
zardzewiałe zawiasy skrzypiały przejmująco, wiodła z ulicy na dziedziniec, gdzie zakurzoną
fontannę wypełniały po brzegi zwiędłe, brązowe liście.
— Do tego, bez wątpienia są tu jeszcze szczury i pchły — burknął smętnie Narus, zsiadając
z konia.
Taurianus wstrzymał swego wierzchowca i łypnął na niego. — I po to opuszczamy pałac?
— Stadko gołębi wyleciało trzepocząc skrzydłami z okna na piętrze. — Spójrzcie! Mamy
spać w gołębniku!
— Nazbyt wszyscy przywykliście do pałacowych wygód — warknął Conan, zanim inni
zaczęli sarkać. — Przestańcie zrzędzić jak gromada starych bab i przypomnijcie sobie czasy,
kiedy sypialiście w błocie!
— Błoto było lepsze niż ta rudera — bąknął Taurianus, ale zsiadł z konia.
Mamrocząc pod nosem najemnicy z derkami i tobołami w dłoniach zaczęli szukać dla siebie
dogodnych miejsc. Kilku odprowadziło do stajni swoje wierzchowce. Wkrótce dobiegły
stamtąd zduszone przekleństwa na wielką liczbę szczurów i mnogość pajęczyn. Korpulentny
Fabio pospieszył w poszukiwaniu kuchni. Julia natychmiast podążyła za nim z naręczem
poczerniałych od sadzy garnków, zawiniątkami ziół i zawieszonymi na szyi warkoczami
czosnku oraz papryki. Boros stanął przy bramie spoglądając na wszystko zdumiony, choć i on
rzecz jasna sypiał często w gorszych warunkach. Conan uznał, że Synelle musi wiele się
nauczyć o właściwym zakwaterowaniu dla jego Wolnej Kompanii.
Jego zdaniem, zwracali zbyt wiele uwagi podczas poszukiwania tego domu. Sześć
dziesiątek zbrojnych na koniach, z tobołami i węzełkami przydającymi im wyglądu ulicznych
handlarzy, mimowolnie przykuwało wzrok nawet tu, w mieście, gdzie z natury wszyscy
starali się unikać tego, co mogłoby okazać się niebezpieczne. Cymmerianin dopilnuje, by cała
kompania trzymała się na uboczu, dopóki nie ucichnie sprawa zabójstwa Timeona. Poza tym

background image

nie miał ochoty zaglądać do zawiniątek, tobołów i pękatych juków, z których większość
pobrzękiwała i wydawała się cięższa aniżeli być powinna. Mimo iż zabronił im łupienia, był
pewien, że niektórzy z nich, delikatnie mówiąc, przywłaszczyli sobie znajdujące się w zasięgu
rąk srebrne kielichy i złote cacuszka. Większość usłuchała jego rozkazu, głównie Ophirczycy,
lecz pozostali mieli lepkie palce.
Rzucając cugle swojego wierzchowca jednemu z najemników, postawny Cymmerianin udał
się na poszukiwanie dogodnej dla siebie komnaty. Zarzucił derkę na ramię, a pod pachę
wetknął worek z posążkiem. Z wyjątkiem broni, zbroi, wierzchowca i odzienia na zmianę
było to wszystko, co posiadał.
Wkrótce natrafił na ogromny, narożny pokój na piętrze, dobrze oświetlony, gdyż miał aż
czworo okien. Sterta słomy w kącie wskazywała, iż gnieździł się tam szczur. Dwie ławy i stół
pośrodku pomieszczenia pokrywała gruba warstwa kurzu. Łóżko, zapadnięte, lecz dość duże
jak dla mężczyzny jego wzrostu, wciśnięte było pod ścianę. Materac zaskrzypiał, gdy go
nacisnął, a Cymmerianin aż westchnął wspominając puchowe materace w pałacu Timeona.
Pomyśl o błocie — upominał się srodze.
Z dziedzińca dobiegł go głos Machaona.
— Conanie, gdzie jesteś? Mam nowe wieści!
Cisnąwszy swój dobytek na łóżko, Conan wypadł na balkon.
— Cóż to za wieści? Synelle nas wzywa?
— Jeszcze nie, Cymmerianinie. Zeszłej nocy skrytobójcy nie próżnowali. Valentius umknął
z pałacu po tym, jak trzech ludzi z jego własnej straży usiłowało go zgładzić. Zostali co
prawda usieczeni przez innych, wiernych swemu panu, lecz paniczyk najwyraźniej boi się
teraz własnego cienia i zaszył się gdzieś, w jakiejś bezpiecznej kryjówce. Znalazł schronienie
u hrabiego Antimidesa.
Conan uniósł brwi. Antimides. Ten młody głupiec nieświadomie oddał się w ręce jednego
ze swych rywali. Kolejny lord odchodził z tego świata, można by rzec, na własną prośbę. Kto
był następnym pretendentem do tronu po Valentiusie? To jednak, co działo się wśród
walczących między sobą frakcji, skonstatował, nie dotyczyło ani jego, ani jego kompanii.
— Skończyliśmy z tym, Machaonie — roześmiał się. — Niech się po wyrzynają nawzajem.
Brodaty weteran również zarechotał.
— A gdy to nastąpi, może obwołamy królem ciebie. Ja byłbym za. Conan chciał
odpowiedzieć, gdy wtem uświadomił sobie, że jakiś dźwięk, którego być nie powinno, od
kilku chwili nie daje mu spokoju. Z komnaty, którą właśnie opuścił, dochodziło go
skrzypienie desek. To nie były odgłosy szczura. Niemal bezszelestnie wysunął miecz z
pochwy i dał nura do pokoju, przy wtórze zdumionego okrzyku Machaona.
Na widok młodego olbrzyma czterech zbrojnych, w tym jeden wspinający się właśnie przez
okno, okazało podobne zaskoczenie. Ich zdziwienie trwało ledwie chwilę. Gdy tylko
barbarzyńca przestąpił próg pokoju, w ich dłoniach pojawiły się miecze i mężczyźni
natychmiast rzucili się do ataku.
Conan odbił w bok pchnięcie pierwszego, by się doń zbliżyć i tym samym ruchem wbił
prawą stopę w brzuch przeciwnika, rozdzierając mu szarą jedwabną tunikę. Mężczyzna stracił
dech i runął do stóp znajdującego się za nim mężczyzny o sumiastych wąsach. Ten potknął
się i czubek miecza Conana rozpłatał mu gardło, rozpryskując fontannę krwi. Gdy umierający
runął na pierwszego napastnika, mężczyzna z zygzakowatą blizną na lewym policzku
przeskoczył ponad nim, wymachując dziko mieczem na prawo i lewo. Conan przykucnął.
Świszcząca stal zmierzwiła mu włosy na czubku głowy, a jego własne ostrze prześlizgnęło się
po brzuchu człowieka z blizną. Ten, z głośnym krzykiem, runął na podłogę, przytrzymując
oburącz wnętrzności wylewające się z jego rozpłatanego brzucha. Leżący na ziemi
mężczyzna w szarej tunice pchnął mieczem do góry, pod łuski metalowej kolczugi Conana i
rozorał mu bok, lecz zaraz potem padł, cięty na odlew w twarz.

background image

— Niechaj cię Erlik pochłonie! — ryknął ostatni z mężczyzn, kościsty i wychudły na
twarzy. Był ostatnim, który wdarł się do pokoju, lecz nie włączył do walki.
— Zabiłeś ośmiu moich ludzi! Niechaj Erlik przeklnie całe twoje nasienie! — Z głośnym
wrzaskiem skoczył na Conana, siekąc zamaszyście od ucha do ucha.
Cymmerianin chciał go żywego, by uzyskać odpowiedź na kilka pytań, lecz nie można było
przez dłuższy czas odpierać tak morderczego ataku. Mężczyzna, z twarzą zlaną potem,
czerwonymi policzkami i szaleńczym błyskiem w oku, wrzeszczał przeraźliwie zadając
kolejne cięcia. Ostrza mieczy zetknęły się trzykrotnie, krzesząc iskry, po czym z kikuta szyi
kościstego napastnika buchnęła krew, a jego głowa potoczyła się po podłodze.
Rozległ się tupot stóp i do pokoju wpadł Machaon z grupą najemników. Wszyscy mieli w
rękach miecze.
— Na Mitrę, Cymmerianinie — rzekł wytatuowany mężczyzna, lustrując krwawą jatkę. —
Nie mogłeś zostawić dla nas choćby jednego napastnika?
— Nie pomyślałem o tym — odparł oschle Cymmerianin.
Julia przecisnęła się pomiędzy mężczyznami. Na widok ciał uniosła obie dłonie do twarzy i
krzyknęła. Wtem jej wzrok padł na Conana i błyskawicznie odzyskała rezon.
— Jesteś ranny — powiedziała. — Usiądź na łóżku, opatrzę cię.
Po raz pierwszy Conan poczuł palący ból w okolicy żeber i wilgoć krwi pod kolczugą.
— To tylko draśnięcie — mruknął. — Zabierzcie ich stąd — rzekł do Machaona, wskazując
na trupy.
Machaon polecił swoim ludziom, by wynieśli ciała.
Julia jednak nie dała za wygraną.
— Draśnięcie czy nie — powiedziała stanowczo — jeśli go nie opatrzę, może zacząć się
jątrzyć. Przynieście gorącej wody i odzienie — rzuciła przez ramię, usiłując popchnąć
Conana w stronę łóżka. — Tylko aby czyste! — Ku zdumieniu wszystkich, na jej rozkaz
dwóch najemników natychmiast opuściło pokój.
Rozbawiony Conan pozwolił jej działać. Mamrocząc pod nosem, zdjęła zeń metalowo–
skórzaną tunikę. Delikatnie obmacała ciało wzdłuż długiego, płytkiego zranienia i wyraźnie
się zatroskała. Wydawała się niepewna, mając na palcach jego krew.
— Chyba znów masz nad nami przewagę — rzekł posępnie Machaon, zanim wyszedł z
pokoju.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała obojętnym tonem. — Nic nie mów. Niech
rana się zasklepi. Żadne z żeber nie jest złamane i obejdzie się bez szycia, ale po
zabandażowaniu nie wolno ci się będzie przemęczać. Może gdybyś się położył… —
przerwała gwałtownie. — Na Mitrę, cóż to za diabeł?
Conan podążył za jej przerażonym spojrzeniem ku spiżowemu posążkowi, który leżał na
łóżku, wysunięty z worka.
— Drobiazg, który kupiłem w prezencie dla Machaona — powiedział sięgając po posążek.
Cofnęła się i stanęła o kilka stóp od niego.
— Co cię ugryzło, dziewczyno? To tylko martwy metal.
— Ma prawo się bać — rzekł od progu Boros. Patrzył na figurkę jak na żywego demona. —
To niepojęte zło. Czuję, jak z tego emanuje. Fale są bardzo silne.
— Ja również — odparła niepewnie Julia. — Chce mnie zranić. Skrzywdzić. Czuję to.
Boros posępnie skinął głową.
— Tak, kobiety wyczuwają takie rzeczy. Ceremonie Al Kiira były wyjątkowo odrażające.
Dziesiątki mężczyzn zabijało się nawzajem, podczas gdy kapłanki śpiewały, zaś tym, co
ocaleli, żywcem wyrywano serce z piersi. Rytuał tortur, był tak wymyślny, że ofiary całymi
dniami wyły na ołtarzach, mordowane z niesamowitym okrucieństwem i bardzo powoli.
Największym złem jednak było składanie ofiar z kobiet. A raczej, rzekłbym, było to coś
więcej niźli składanie ofiar…

background image

— Cóż może być gorszego niż składanie ludzi w ofierze? — zapytała niepewnie Julia.
— Oddawanie ich żywcem bogu, którego wyobraża ta figurka — odrzekł Boros — aby były
jego zabawkami po wieczne czasy. Taki może być los kobiet oddawanych Al Kiirowi.
Julia zachwiała się, a Conan warknął.
— Dość już, starcze! Tylko ją wystraszyłeś. Przypomniałem sobie, że mówiłeś już
wcześniej o Al Kiirze, kiedy byłeś pijany. Czyżbyś się znów upił? A może wciąż jeszcze
wino nie wywietrzało ci z głowy?
— Jestem trzeźwy jak niemowlę — odrzekł siwobrody mężczyzna — choć chciałbym być
pijany jak bela. Jest to bowiem nie tylko wizerunek Al Kiira, Cymmerianinie. To
konieczność, witalny element kultu tego potwornego bóstwa. Sądziłem, że wszystkie
zniszczono wiele stuleci temu. Ktoś znów próbuje ściągnąć Al Kiira do naszego świata, a
gdyby dysponował tym bluźnierczym posążkiem, to mogłoby mu się udać. Gdyby do tego
doszło, wolałbym chyba nie żyć.
Conan wbił wzrok w spiżową figurkę, którą trzymał w ogromnej dłoni. Dwaj ludzie zginęli,
usiłując odebrać mu ją w warsztacie. Trzej kolejni padli podczas drugiego ataku i bez
wątpienia chodziło im o to samo. Chudy mężczyzna o fałszywym obliczu, zanim skonał,
oskarżył Cymmerianina o zabicie ośmiu jego ludzi. Liczba się zgadzała. Ci, co chcieli
sprowadzić boga do tego świata wiedzieli, że Cymmerianin był w posiadaniu tego
niezbędnego wizerunku. W pewnym sensie poczuł ulgę. Sądził dotąd, że przynajmniej jeden z
zamachów, który zagroził jego życiu, był dziełem Kareli.
Najemnicy przynieśli gorącą wodę i bandaże. Conan wcisnął posążek pod derkę i dał
pozostałym znak, by milczeli, dopóki tamci nie wyjdą z pokoju.
Gdy znów zostali tylko we trójkę, Julia powiedziała:
— Opatrzę twoją ranę, ale nie wyjmuj już tego posążka. Nawet teraz czuję jego zły wpływ.
— Zostawię go tam, gdzie teraz leży — zapewnił Conan, a dziewczyna uklękła i zaczęła
przemywać, a następnie bandażować ranę na jego boku.
— Mów dalej, Borosie — powiedział. — Jak do tego doszło, że ów bóg nie potrafi odnaleźć
drogi do świata ludzi? Mimo rogów nie wygląda mi na bóstwo, którego należałoby się lękać.
— Żartujesz sobie — mruknął Boros — ale zapewniam cię, tu nie ma się z czego śmiać.
Aby opowiedzieć ci o Al Kiirze, muszę wspomnieć o odległej przeszłości. Wiesz, że Ophir
jest najstarszym spośród wszystkich obecnie istniejących królestw, lecz mało kto zna jego
prapoczątki. Ja wiem o nich bardzo niewiele. Przed powstaniem Ophiru, na tych ziemiach
znajdowało się centrum kultu Al Kiira. Najsilniejsi i najprzystojniejsi mężczyźni oraz
najdumniejsze i najzacniejsze z kobiet sprowadzono tu właśnie, by poddać ich
najwymyślniejszym ceremoniom, o których już mówiłem. Jak możesz sobie jednak
wyobrazić, znaleźli się tacy, co sprzeciwili się kultowi Kiira, a najbardziej znanymi spośród
nich byli członkowie Kręgu Prawej Ręki.
— Nie mógłbyś mówić nieco krócej? — rzekł Conan. — Nie musisz mi tego opowiadać jak
jarmarcznej legendy.
Boros parsknął.
— Chcesz skrótów czy faktów? Posłuchaj. Krąg Ścieżki Prawej Ręki był prowadzony przez
niejakiego Avanrakasha, zapewne najpotężniejszego praktyka białej magii, jaki kiedykolwiek
istniał.
— Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego, jak biała magia — powiedział Conan. — Nigdy
nie widziałem czarownika, który nie cuchnąłby złem i czarną magią, jak sterta końskiego
łajna.
Tym razem starzec zignorował go.
— Ludzie ci weszli, jak powiadają, w kontakt z bogami i zawarli pakt. Żaden bóg nie chciał
stanąć otwarcie do walki z Al Kiirem, gdyż powszechnie obawiano się, iż wszczynając wojnę
między sobą, wszyscy oni mogliby zostać, koniec końców, unicestwieni. Niektórzy, jak na

background image

przykład Set, odżegnali się otwarcie od tego, co się miało zdarzyć. Inni wszelako przekazali
adeptom ścieżki Prawej Ręki część swojej mocy, by w efekcie mogli stawić czoło
pojedynczemu bóstwu. Pojmujesz zapewne, iż nie mogli dać jej jednemu człowiekowi, gdyż
uczyniliby go w ten sposób co najmniej półbogiem. Nie dali też wszystkim dostatecznie dużo
mocy, by nawet śmierć jednego lub dwóch spośród nich nie naruszyła równowagi sił.
Nieomal wbrew sobie Conan zaczął przysłuchiwać się słowom starca. Julia chłonęła je z
otwartymi ustami, zapominając o bandażach, zwisających u boku Conana.
— Po bitwie, która potem miała miejsce, zmienił się wygląd całej tej krainy. Wypiętrzyły
się góry, rzeki zmieniły bieg, stare morza przemieniły się w pustynie. Spośród tych, co
wyruszyli przeciw Al Kiirowi, przeżył jedynie Avanrakash, a i on był śmiertelnie ranny.
Mimo to, nim skonał, zdążył swoją magiczną laską oddzielić Al Kiira od ciała, które ów nosił
w świecie ludzi, by odciąć bóstwo od naszego świata. Potem wszczęto rebelię przeciwko
wyznawcom Al Kiira i dokonano koronacji pierwszego króla Ophiru. Całe miasto zrównano z
ziemią, by po wyznawcach kultu nie pozostał żaden ślad. Uczyniono wszystko, by pamięć o
Al Kiirze zaginęła na zawsze. A ziemskie ciało boga? Ludzie próbowali je zniszczyć, lecz nie
imał się go najgorętszy ogień i kruszyły się na nim miecze z najtwardszej stali. W końcu
zamknięto je w pieczarze pod wielką górą, a wszystkie wejścia zasypano, by z upływem
czasu ludzie w ogóle zapomnieli o jego istnieniu. Ci, co próbowali zatrzeć pamięć o bogu i
jego kulcie, odnieśli sukces i jednocześnie ponieśli porażkę, gdyż górze nadano nazwę Tor Al
Kiir. Lecz przez stulecia tylko nieliczni wiedzieli skąd się ona wzięła, a wszyscy inni omijali
ją, gdyż jakoby miała przynosić pecha. Sądziłem, że jestem ostatnim, który posiada tę wiedzę,
i że przepadnie ona wraz ze mną w ogniu stosu pogrzebowego. Jednak nocą ujrzałem światła
na Tor Al Kiir. Doszły mnie słuchy, że ktoś poszukiwał prastarej wiedzy. Ktoś próbuje znów
sprowadzić Al Kiira do tego świata.
Byłem pewien, że to mu się nie uda, z braku podobizny czy figurki bóstwa. Jeśli jednak
wizerunek Al Kiira trafi w ręce tego osobnika, całą ludzkość czeka niewola, cierpienia i
powolne konanie.
Conan odetchnął głęboko, gdy starzec zakończył wreszcie swoją opowieść.
— Odpowiedź jest prosta. Zabiorę tę przeklętą rzecz do najbliższego warsztatu i każę ją
przetopić.
— Nie — zakrzyknął Boros. Przeszedł go gwałtowny dreszcz i mężczyzna z ożywieniem
przeczesał palcami długą siwą brodę. — Bez właściwych zaklęć uwolniłbyś tylko moce, które
obróciłyby miasto w stertę gruzów. Kto wie czy nie spłonęłaby przy tym połowa całego tego
kraju. Uprzedzę twoje pytanie. Nie znam odpowiednich zaklęć, zaś ci, co je znają, woleliby
zrobić z posążka użytek, zamiast go unicestwić.
— A ta laska — rzekła nagle Julia. — Ta, której użył Avanrakash. Czy mogłaby zniszczyć
posążek?
— Roztropne pytanie, moje dziecko — mruknął staruszek. — Odpowiedź brzmi — nie
wiem. Możliwe, że tak.
— Wątpię, by to się nam na coś przydało — burknął Conan. — Laska zapewne obróciła się
w proch setki lat temu.
Boros pokręcił głową.
— Bynajmniej. Wszak to laska mocy, laska Avanrakasha. Ludzie z tamtych czasów znali i
czuli jej moc, przeto uczynili z niej berło Ophiru, którym jest po dziś dzień, choć obecnie
zdobią ją złoto i klejnoty. Mówi się, że obecność tego berła, dzierżonego jak sztandar przed
wojskami Ophiru, pozwoliła Moranthesowi Wielkiemu odnieść druzgocące zwycięstwo nad
siłami Acheronu. Gdybyś zdobył to berło, Conanie…
— Nie podejmę próby kradzieży berła króla Valdrica — odrzekł oschle Conan — w
nadziei, że może tkwi w nim jeszcze resztka mocy. Na Dziewięć Piekieł Zandru, ten człowiek
podpiera się na tej lasce! Wciąż ma ją przy sobie!

background image

— Musisz zrozumieć, Cymmerianinie — zaczął Boros, lecz Conan nie pozwolił mu
skończyć.
— Nie! Ukryję tę po trzykroć przeklętą figurkę pod podłogą, póki nie znajdę dla niej
lepszego miejsca, gdzie nikt jej nigdy nie odnajdzie. I nie zgrzytaj ze złości zębami, póki tego
nie uczynię, Borosie. Ponadto trzymaj się do tego czasu z daleka od wina.
Boros przywdział pozę urażonej godności.
— Trzymałem to wszystko w sekrecie przez blisko pół wieku, Conanie. Nie musisz mnie
pouczać.
Conan chrząknął i pozwolił, by Julia uniosła jego rękę, by dokończyć bandażowania.
Jeszcze jedno zgniłe jabłko do całej sterty, którą miał przed sobą. Jak unicestwić coś, czego
nie mógł zniszczyć, z braku godnego zaufania czarodzieja, o których było równie trudno jak o
dziewicę wśród nierządnic. Mimo to wciąż martwił się bardziej groźbami Kareli niż
wszystkim innym. „Co knuła ta ognistowłosa dziewka?” — zastanawiał się w duchu.

X

Karela zatrzymała swoją gniadą klacz na skraju zagajnika, pośród głębokich cieni i
przyjrzała się z uwagą małej chatce o spiczastym dachu, stojącej na leśnej polanie. Stał przy
niej uwiązany do palika potężny, kary wierzchowiec bojowy, z czaprakiem godnym
szlachcica, choć jego barwy, szkarłat i czerń, nie nosiły herbów żadnego z rodów. Miał
spotkać się tam z nią pewien mężczyzna, lecz wolała zaczekać i upewnić się, że na pewno
będzie sam.
Trzask pękającej gałązki obwieścił przybycie mężczyzny w szorstkiej wełnianej tunice i
bryczesach, których brąz zlewał się z wszechobecnymi cieniami. Wiedziała, iż dźwięk ten nie
był przypadkowy, została w ten sposób ostrzeżona, by nie powitać gościa ciosem scimitara,
który nosiła u pasa. Agorio potrafił przemykać przez las bezszelestnie, jak myśl, jeżeli tego
zapragnął. Mężczyzna stracił obie małżowiny uszne, obcięto mu je za kradzieże, a jego
pociągłe oblicze przecinała blizna, nadająca prawemu oku wyraz wiecznego zdziwienia.
— Przybył sam, moja pani, jak kazałaś — oznajmił.
Karela skinęła głową. Ludzie, którzy z nią obecnie wędrowali, nie byli tak dobrzy jak jej
ogary z zamorańskich równin. Byli to głównie kłusownicy i drobni złodziejaszkowie,
wykorzystujący każdą okazję. Nie przepadali za surową dyscypliną, którą im narzuciła, lecz z
czasem uczyni z nich karną, wytrawną bandę jak inne, z którym ongiś grasowała.
Wolno wyjechała na polanę, trzymając się w siodle sztywno, niczym królowa. Nie chciała
okazywać większej ostrożności i dystansu.
Zeskoczyła z siodła, dobyła zakrzywionej szabli i czubkiem klingi otworzyła toporne, zbite
z desek drzwi chaty.
Pojedyncza izba miała surowy wystrój, jak zresztą można było się tego spodziewać.
Oświetlał ją gorejący w kominku ogień. Wszystko pokrywał kurz, a z gołych, spowitych
mrokiem belek sufitowych zwieszały się pajęczyny. Pośrodku klepiska stał mężczyzna w
prostej szkarłatnej opończy narzuconej na zbroję. Oba kciuki zatknięte miał za szeroki, nisko
opuszczony pas, z przytroczoną doń pochwą z długim, prostym mieczem. Stwierdziła, iż
wzrostem niemal dorównywał Conanowi, i był niemal tak samo jak on szeroki w barach. Był
przystojny i ewidentnie lubił kobiety, gdyż na jej widok natychmiast się uśmiechnął.
Zamknęła drzwi obcasem buta i czekała, aż mężczyzna przemówi.
Nie schowała miecza.
— Nie jesteś tym, kogo się spodziewałem, dziewczyno — rzekł w końcu. Z lubością wodził
wzrokiem po jej krągłościach ukrytych pod obcisłym kaftanem i bryczesami. — Jesteś
piękna.

background image

— I popełniłeś pierwszy błąd. — W jej głosie pobrzmiewała groźba, choć mężczyzna
zdawał się tego nie pojmować. — Żaden mężczyzna nie mówi do mnie „dziewczyno”. Nim
będziemy kontynuować, wyjaśnię ci kilka spraw. Twoja wiadomość dotarła do mnie w
sposób, znany jedynie kilku zaufanym osobom. Skąd ty ich znasz? Kim jesteś i dlaczego
przekazałeś mi pięćdziesiąt sztuk złota, skoro nie wiedziałeś nawet, czy przyjdę?
Taka bowiem suma w gotówce towarzyszyła wiadomości.
— A jednak przybyłaś — mruknął z chłodną pewnością siebie, Spod opończy wydobył
dwie pękate, skórzane sakiewki i rzucił je na stół. Zabrzęczały donośnie. — To jest
dodatkowe sto sztuk złota, jeśli przyjmiesz moje zlecenie, i drugie tyle czekać będzie na
ciebie po wykonaniu zadania.
Ton jej głosu stał się lodowaty.
— Odpowiedz na moje pytania.
— Przykro mi, ale to niemożliwe — odrzekł słodkim głosem. — Nie musisz lękać się
pojmania, ślicznotko. Przybyłem tu sam, zgodnie z umową. Nie ukryłem moich ludzi w lesie.
— Ty nie, ale ja tak — powiedziała. I z niemałym zadowoleniem stwierdziła, że się zdziwił.
Szybko jednak odzyskał rezon.
— Mogłem się tego spodziewać. Gdy doszły mnie słuchy o bandzie grasantów dowodzonej
przez… kobietę, wiedziałem, że musi być dobra, skoro zdołała przeżyć tak długo. Widzisz,
zyskujesz sławę. Schowaj szablę. Wschodnia, czyż nie? Czyżbyś pochodziła ze Wschodu,
moja piękna grasantko? Nie masz jak tamte kobiety śniadej cery, lecz z pewnością
przewyższasz je wszystkie urodą.
Uśmiechnął się jeszcze pogodniej, a uśmiech ten, o czym mężczyzna doskonale wiedział,
topił serca wszystkich kobiet, które nim obdarzał. „Najprawdopodobniej jego oczekiwania
potwierdziły się” — skonstatowała. Sądził, że owinął ją sobie dookoła palca. I to jego
zachowanie — dziewczyna! Ha, dobre sobie! Moja piękna grasantko! Ha! Takie słowa nie
wywierały na niej żadnego wrażenia! Była na nie odporna. Gniew jeszcze wzmógł jej
czujności wzmocnił ją wewnętrznie. Mimo to schowała szablę.
— Nie opowiem ci mojej historii — warknęła — jeżeli nie usłyszę choćby twojego imienia.
Mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi, co mam zrobić za te dwieście sztuk złota.
Jego gorejące oczy wciąż lustrowały ją od stóp do głów, lecz teraz nieco mniej intensywnie.
— Baron Inaros opuszcza swoją twierdzę, by udać się do pałacu w Ianthe. Nie miesza się w
toczące się tu rozgrywki. Lęka się ich. Właśnie dlatego zdecydował się na takie posunięcie.
Szuka schronienia w stolicy. Nie będzie miał licznej ochrony, nie na tyle, by nie poradziła
sobie z nią banda dobrze wyszkolonych zbójów. Za swoją zapłatę przyniesiesz mi jego
księgozbiór, który zabrał ze sobą na dwóch wozach. Resztę, rzecz jasna, co tylko zdołasz
złupić, możesz zabrać i podzielić się ze swoimi ludźmi.
— Księgozbiór! — wybuchnęła Karela. — Czemu miałbyś płacić dwieście, nie, dwieście
pięćdziesiąt sztuk złota za zbiór jakichś starych, zakurzonych zwojów?
— Powiedzmy, że zbieram białe kruki, a wiem, że Inaros ma ich w swojej kolekcji sporo i
gotów jestem słono za nie zapłacić.
Karela omal nie wybuchnęła śmiechem. Nie wierzyła, że miała przed sobą kolekcjonera
rzadkich ksiąg. Mimo to nie odważyła się nazwać go kłamcą.
— Doskonale — rzekła — ale po dostarczeniu tych, hmm, białych kruków, zapłacisz mi
jeszcze dwieście sztuk złota. — Tym razem to ona się uśmiechnęła. — Czy jesteś gotów
zapłacić aż tyle?
Powoli skinął głową, i znów otaksował ją spojrzeniem.
— Powiedziałbym, że zapłacenie takiej sumy za te manuskrypty to pestka, zupełnie jakbym
otrzymał je od ciebie za darmo, ale ostrzegam, nie przeciągaj struny, bo zlecę to zadanie
komu innemu, kto może nie dorówna ci urodą, lecz zarazem nie będzie tak chciwy. A teraz
dobijmy targu. Pora przypieczętować nasz układ.

background image

— Co… — zaczęła, ale zanim powiedziała coś więcej, postąpił krok w jej stronę i objął ją.
Przytulił ją mocno do siebie, nie mogła sięgnąć ręką do boku, po szablę.
— Mam swój własny, szczególny sposób pieczętowania układów z kobietami —
zachichotał. — Walcz, jak chcesz, ale nim skończę, na pewno zdąży ci się to spodobać.
Nagle znieruchomiał, gdy ostry czubek sztyletu wbił mu się z boku w szyję.
— Poderżnę ci gardło — zaryczała — jak wieprzowi, którym jesteś! Cofnij się. Powoli.
Posłusznie cofnął się o kilka kroków, jego oblicze zmieniło się w zastygłą maskę
wściekłości. Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem sztyletu, sięgnął po miecz.
Podrzuciła sztylet, i schwyciła go za czubek.
— Założysz się o życie, że nie trafię nim prosto w twoje oko?
Opuścił dłoń do boku.
Karela walczyła z narastającym pragnieniem zabicia tego mężczyzny. W jej mniemaniu na
to właśnie zasłużył, jak jednak zdołałaby utrzymać w sekrecie, że zamordowała człowieka,
który przybył, by ją wynająć? Takie rzeczy zawsze rychło wychodziły na jaw. Wszyscy
pomyślą, że uczyniła to dla pieniędzy i przestaną ją wynajmować.
— Ty bezmózgi pomiocie chromego, parszywego wielbłąda! — rzuciła z frustracją. —
Ostatnio widziałam figurkę kogoś, kto jest bardzo do ciebie podobny. Równie gładko potrafi
doprowadzić kobietę do pasji. Ma kły, rogi i dwa razy większą męskość niż u przeciętnego
człowieka. Pewnie gdyby żył, tak jak ty, myślałby tylko przyrodzeniem. Naturalnie jeżeli w
ogóle je masz.
Zachowywał kamienny spokój przez cały czas trwania jej tyrady. Czerwień odpłynęła z
jego policzków, w głowie zabrzmiało z trudem skrywane ożywienie, gdy zapytał:
— Figurka? Ile ma rogów? A oczu! Czy była podobna do człowieka?
Karela spojrzała na niego ze zdumieniem. Jeśli była to próba zbicia jej z pantałyku, to zaiste
bardzo nietypowa.
— Czemu cię to interesuje?
— Nieważne. Za to bardziej, niż mogłabyś sądzić. Mów, kobieto.
— Przypomina człowieka — rzekła powoli — lecz ma więcej palców u rąk i róg, a każdy z
nich zakończony szponem. Ma czworo rogów i troje oczu. I jak ty, wręcz cuchnie złem. Złą
aurą.
Znów się uśmiechnął, lecz tym razem nie do niej. Ku jej zdumieniu był to uśmiech triumfu.
— Zapomnij o Inarosie — oznajmił. — Przynieś mi ten posążek, a otrzymasz pięćset sztuk
złota.
— Sądzisz, że przyjęłabym od ciebie zapłatę — parsknęła — po tym, co przed chwilą
zaszło?
— Sądzę, że przyjęłabyś zapłatę nawet od samego Erlika. Pomyśl, kobieto. Pięćset sztuk
złota!
Karela zawahała się. Cena była kusząca. Tym bardziej że mogła zarobić tę sumę kosztem
Conana. Niemniej robienie interesów z tym indywiduum…
— Zgoda — rzekła, dziwiąc się samej sobie. — Jak spotkamy się ponownie, kiedy będę już
miała towar?
Zdjął swoją jasnoczerwoną opończę, ukazując złoconą zbroję pod spodem.
— Wystaw człowieka w tej opończy nałożonej na tunikę, przed główną bramą pałacu
królewskiego, gdy słońce stać będzie w zenicie, a o zmierzchu przybędę ze złotem do tej
chaty.
— Zgoda — powtórzyła Karela. — Pójdę już, i radzę ci, byś, zanim uczynisz to samo,
policzył do tysiąca, bo w przeciwnym razie przekonasz się, czy twój pancerz oprze się bełtom
z kusz.
To rzekłszy wyszła z chaty i po chwili siedziała już w siodle.

background image

Gdy wjechała do lasu stwierdziła, iż było jej tak błogo, że miała ochotę śpiewać. Pięćset
sztuk złota i kolejny cios zadany Cymmerianinowi, choćby nawet niezbyt bolesny. Ale grunt,
by zadać ten pierwszy, potem pójdzie już łatwiej. Tym razem to Conan będzie zmuszony
uciekać, nie ona. Pierzchnie stąd, albo zginie.

Synelle krążyła po swojej sypialni niczym pantera w klatce, nie znosiła tego podniecenia,
lecz nie była go w stanie stłumić. Srebrne lampy oświetlały komnatę przed mrokiem nocy
napierającym na okna, rzucając jasny blask na muślinowe zasłony rozpostarte wokół łóżka.
Jej jasne włosy były pozlepiane od potu, chociaż noc należała do chłodnych. Zazwyczaj
zazdrośnie chroniła swe egzotyczne piękno pilnując, by każdy kosmyk włosów był należycie
utrefiony, a policzki uróżowione, nawet gdy była sama. Teraz jednak całe jej wnętrze
przepełniało niepohamowane wrzenie i nic się już więcej dla niej nie liczyło.
Po raz setny przystanęła przed lustrem podziwiając swe pełne, zmysłowe usta. Nie
wyglądały inaczej niż zwykle, lecz wydawało się jej, że są opuchnięte. Z gniewnym
warknięciem znów zaczęła spacerować w koło. Długa suknia z najdelikatniejszego jedwabiu
przywierała do każdej krągłości. Czuła najdrobniejszą cząstkę delikatnego, szarego materiału,
przesuwającego się po jej skórze.
Była w takim stanie odkąd ten… ten barbarzyńca ją pocałował. Nie potrafiła przestać o nim
myśleć. Wysoki, barczysty z oczami jak górskie jezioro. Nieokrzesany, niecywilizowany
osiłek. Dziki i nieokiełzany niczym lew, który mógł zmiażdżyć kobietę w uścisku swych
potężnych ramion. Czuła, jakby w jej wnętrzu gorzał bulgoczący miód. Tej nocy nie mogła
zasnąć, godzinami przewracała się na łóżku, przepełniona nieznanymi jej dotąd odczuciami.
Dlaczego przyjęła na służbę Wolną Kompanię? Aby zrobić na złość Antimidesowi, co jak
zawsze sprawiało jej niewypowiedzianą przyjemność. Nie musiała zatrzymywać oddziału,
lecz zwolnienie go Antimides przyjąłby z pewnością za swoją wygraną i ostatecznie jego
byłoby na wierzchu. I pozostał jeszcze ten barbarzyńca.
Rozpaczliwie usiłowała odegnać od siebie myśli o Conanie.
— Nie oddam mu się! — zawołała. — Ani jemu, ani żadnemu innemu! Nigdy!
To nie wszystko. Były jeszcze inne sprawy, wymagające przemyślenia. Musiały być.
Kobiety. Tak. Co się tyczyło spiżowej figurki Al Kiira, nie miała już żadnych wątpliwości.
Ludzie, których Taramenon wysłał za Galbro, przyniosą jej posążek. Potrzebowała jednak
kobiety, aby urządzić ceremonię i nie mogła to być pierwsza lepsza. Musiała wyróżniać się
urodą, dumą i zuchwałością. O piękne kobiety nie było trudno, o dumne również, jeżeli
dobrze poszukać, lecz takie, które łączyłyby w sobie obie te cechy, należały do rzadkości. A
co z zuchwałością? Wszystkie bez wyjątku drżały przed gniewem mężczyzny i ostatecznie
poddawały się jego woli, choć przez pewien czas mogły mu się opierać.
Dlaczego musiało tak być? Teraz powoli zaczynała to pojmować. Jakaż kobieta mogłaby
opierać się takiemu mężczyźnie, jak ów barbarzyńca? Znowu on! Z frustracją uderzyła się
pięścią w udo. Czemu musiał stale nawiedzać jej myśli?
Nagle jej oblicze przepełnił wyraz determinacji. Podeszła do stolika z marmurowym blatem,
który stał pod ozdobioną kobiercem ścianą i dotknęła palcami leżącego na nim
pergaminowego zwoju. Wewnątrz spoczywały trzy długie czarne, jedwabiste włosy,
zostawione na jej szacie, gdy barbarzyńca… Jej dłoń zadrżała. Nie mogła teraz o tym myśleć.
Potrzebowała czystego umysłu. Musiała być opanowana i spokojna.
Dlaczego to musiał być on? Czemu nie Taramenon? Ponieważ nigdy nie działał na nią tak,
jak barbarzyńca? Ponieważ bawiła się z nim, igrała tak długo, że przestał ją interesować jako
mężczyzna?
— To będzie Conan — wyszeptała. — Ale będzie tak, jak ja zechcę. — Zacisnęła dłoń na
pergaminie i wyszła z komnaty.

background image

Niewolnicy, szorujący podłogi w czasie, gdy ich pani przebywała gdzie indziej, usuwali się
trwożliwie z jej drogi, dotykając czołami posadzki, w wyrazie pokornego oddania. Nie
zwracała na nich większej uwagi, niż na meble dokoła.
Udała się wprost do swojej sekretnej komnaty, zamknęła drzwi i zapaliła lampy. Uczucie
triumfu zmuszało ją do szybszego działania, była pewna, że już wkrótce jej wysiłki
zaowocują wielkim sukcesem.
Stanęła przy stole zastawionym zlewkami i butelkami, po czym delikatnie wyjęła ze zwoju
jeden z włosów. Jeden wystarczy, pozostaną dwa, w razie gdyby musiała wykorzystać
przeciw ogromnemu barbarzyńcy silniejsze czary.
Na gładkiej srebrnej tabliczce nakreśliła znak rogów, znak Al Kiira. Uczyniła to krwią
dziewicy, za pomocą pędzelka z włosiem nie narodzonego dziecka i obsadą z kości palca
wskazującego jego matki. Po obu stronach płytki ustawiła świece. Zapaliła je. Były czarne,
wytopione z łoju zamordowanych mężczyzn, wykradzionych z grobów na poświęconej ziemi.
Teraz najważniejszy był pośpiech, lecz również dokładność, w przeciwnym razie jej wysiłki
spełzłyby na niczym. Przygryzając język zębami, nakreśliła na brzegach płytki ostatnie
symbole. Pożądanie. Żądza. Pragnienie. Potrzeba. Pasja. Tęsknota.
Odrzuciła pędzelek, uniosła dłonie nad głowę i opuściła przed sobą, w błagalnym geście,
odwrócone wnętrzami ku górze. W starym języku, który przyswoiła sobie z takim mozołem,
zaczęła nucić śpiewną inkantację. Jej głos odbijał się gromkim echem od bladych ścian,
budząc moc, powiązaną z Al Kiirem, lecz do niego nie należącą, moc tego świata, nie zaś
pustki, gdzie bóg był uwięziony. Z początku kusiło ją, by wykorzystać tę moc do kontaktu z
Al Kiirem. W rezultacie tych prób wybuchł pożar, który strawił wieżę je zamczyska, leżącego
w połowie drogi od granicy z Aquilonią. Ognia, który ją ogarnął, nie sposób było ugasić
wodą, a wygasł on dopiero wtedy, gdy z budowli nie pozostało nic, prócz popiołów. Jeszcze
długo potem lękała się podjąć kolejną próbę, zaś ludzie przyglądali się jej znacząco, szepcząc
o złowrogich czarach, odprawianych w zamku Asnark. Aby zrzucić z siebie podejrzenie,
oskarżyła o czary pewną kobietę z zamku, starą służącą, która nawet wyglądem przypominała
wiedźmę, i skazała na spalenie na stosie. Od tej pory Synelle nauczyła się ostrożności. Jak
wiadomo człowiek uczy się na błędach.
Świece wypaliły się powoli, rozlewając w kałużę czarnego tłuszczu. Synelle opuściła ręce,
po raz pierwszy od wielu godzin oddychając powoli i głęboko. Namalowane na płytce
symbole i włos zmieniły się w popiół. Okrutny uśmiech pojawił się na jej wargach. Teraz nie
musiała już lękać się swoich żądz. Barbarzyńca należał odtąd do niej, uczyni z nim, co
zechce. Był jej niewolnikiem.

XI

Przechodząc przez zakurzony dziedziniec domu, gdzie kwaterowała jego kompania, Conan
poczuł, że cierpnie mu skóra na plecach. Włosy na całym ciele zdawały się poruszać, jakby
żyły własnym życiem. Ze złotej kuli pnącej się na nieboskłon spływał jasny, silny blask.
Zdawało się go otaczać chłodne powietrze. Tak było odkąd się obudził. Czuł się dziwnie i nie
pojmował dlaczego.
Potężny Cymmerianin nie tłumaczył tego, co się działo, strachem. Znał dobrze swoje
własne lęki i umiał nad nimi panować.
Zresztą żaden lęk nie był mu straszny, gdyż w swoim czasie zdarzało mu się widywać
rzeczy, które zmroziłyby krew w żyłach większości śmiertelników. Co się tyczy wizerunku, a
nawet samego Al Kiira, stawiał już czoło demonom i czarownikom. Zmagał się także z
najróżniejszymi potworami, od olbrzymich, żywiących się ludzkim mięsem robaków, poprzez
gigantyczne pająki toczące ze swych szczęk jad, mogący przeżreć na wylot najwspanialszą

background image

zbroję, po smoka z adamantowymi łuskami i ognistym tchnieniem. Pokonał ich wszystkich i
jeśli tylko miał się na baczności, nie musiał się lękać.
— Cymmerianinie — zawołał Narus — weź swój płaszcz.
— Później — odkrzyknął Conan do mężczyzny o zapadniętej twarzy, grzebiącego wraz z
innymi w wielkiej stercie bel i zawiniątek, które tego ranka przywieziono tutaj wozami.
Synelle znalazła w końcu zajęcie dla najętej na służbę Wolnej Kompanii. Zawiniątka z
długimi wełnianymi, szkarłatnymi płaszczami w barwach jej rodu zrzucono,
bezceremonialnie na dziedzińcu, wraz z całą masą świeżej pościeli i przednich, wełnianych
koców. Były tu sięgające do kolan Aquilońskie buty z najlepszej, czarnej skóry, małe lusterka
z polerowanego metalu z Zingary, ostre korynthiańskie brzytwy i tuzin innych rzeczy z wielu
krain, które mogły przydać się żołnierzowi. Był także ich pierwszy żołd, worek złotych
monet. Najemnicy uczynili ten dzień swoim wielkim świętem. Fabio przez cały ranek nie
dawał Julii spokoju, zmuszając padającą z nóg dziewczynę do przenoszenia worków z cebulą
i grochem, ćwierci wołowych tusz, całych jagniąt oraz przetaczania beczek z winem i piwem
do kuchni.
Fabio odnalazł Conana przy nieczynnej fontannie. Gruby, pulchny kucharz ocierał twarz
mokrą ścierką.
— Conanie, ta leniwa dziewka, którą mnie obarczyłeś, uciekła i ukryła się gdzieś. Popatrz
tylko, nawet jeszcze nie zamiotła podwórza. Twierdzi, że jest damą. Jeżeli tak, to niech ją
Erlik pochłonie! Ma niewyparzony język. Zamachnęła się na mnie miotłą, w mojej własnej
kuchni, i obrzuciła tak plugawym stekiem wyzwisk, że nie powstydziłby się ich żaden
mężczyzna.
Conan z irytacją pokręcił głową. Nie był w nastroju, by wysłuchiwać skarg kucharza, przez
cały czas miał wrażenie, jakby mrówki chodziły mu po ciele.
— Jeśli chcesz, by podwórze było zamiecione — warknął oschle — zrób to sam.
Fabio odprowadził go wzrokiem, to co usłyszał, tak go zaskoczyło, że aż opadła mu
szczęka.
Conan przeczesał włosy palcami. Co się z nim działo? Czy to ta przeklęta spiżowa figurka?
Zło, którym jakoby emanowała, a jakie rzekomo wyczuwała Julia, wywierało nań taki
wpływ?
— Cymmerianinie? — rzekł Boros, wychodząc mu na spotkanie. — Wszędzie cię
szukałem.
— Dlaczego? — burknął Conan, lecz zaraz wziął się w garść. — Czego chcesz? — zapytał,
nieco bardziej pojednawczym tonem.
— Jak to, tej figurki, ma się rozumieć. — Starzec rozejrzał się dookoła, po czym zniżył
głos. — Czy porzuciłeś już myśli o jej unicestwieniu? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej
jestem przekonany, że laska Avanrakasha to jedyne rozwiązanie.
— Nie ukradnę tego przeklętego przez Erlika berła — syknął Conan.
Na widok podchodzącego Machaona, Cymmerianin omal nie eksplodował. Brodaty
najemnik spojrzał pytająco na posępnego młodzieńca, lecz powiedział tylko:
— Jesteśmy obserwowani. To znaczy, obserwują nasz dom.
Conan zacisnął obie dłonie na szerokim pasie. To była sprawa kompanii, możliwe że coś
ważnego, a on zbyt długo i zbyt mocno się starał, by zniweczyć to wszystko przez swój
nieokrzesany charakter.
— Ludzie Kareli? — zapytał prawie już normalnym tonem. Zachowanie spokoju
kosztowało go wiele wysiłku.
— Nie, chyba że zaczęła przyjmować do swojej bandy nieopierzonych młodzieńców —
odrzekł Machaon. — Jest ich dwóch, odzianych i przyozdobionych klejnotami jak
paniczykowie na balu u królowej, wąchają pachnidła i spacerują wzdłuż ulicy w tę i z
powrotem. Wygląda na to, że szczególnie interesują się właśnie naszym domem.

background image

„Młodzi szlachetkowie” — pomyślał Conan. To mogli być ludzie Antimidesa, jeśli hrabia
chciał przekonać się, czy Cymmerianin zechce rozpowiadać na prawo i lewo o tym, czego się
dowiedział. A może szukali figurki, choć szlachetnie urodzeni raczej nie pasowali do
pospolitych rabusiów, którzy do tej pory przejawiali zainteresowanie posążkiem. Mógł to być
nawet Taramenon, zazdrosny konkurent Synelle, z przyjacielem, który przybył tu, by samemu
zobaczyć, kogóż to przyjęła na służbę srebrnowłosa piękność. Zbyt wiele możliwości, by
rozwikłać tę zagadkę, zwłaszcza przy obecnym stanie jego umysłu.
— Jeśli pochwycimy ich, gdy znów będą przechodzić przed budynkiem… — zaczął, a dwaj
słuchający go mężczyźni aż wzdrygnęli się, zaskoczeni.
— Chyba postradałeś rozum — wysapał Boros. — To ten posążek, Cymmerianinie. Źle na
ciebie wpływa. Trzeba go jak najszybciej unicestwić.
— Nie mam pojęcia, o czym gada ten stary grzyb — rzekł Machaon. — Ale porywanie
szlachetnie urodzonych… w biały dzień, na środku ulicy Ianthe… Cymmerianinie, potrzeba
by nam wiele szczęścia, byśmy wydostali się z tego miasta z głowami na karkach.
Conan zmrużył powieki. Czuł pod czaszką upiorne wirowanie, wzrok mu się zaćmiewał. To
było śmiertelnie niebezpieczne, musiał mieć jasny umysł, w przeciwnym razie pośle ich
wszystkich na stracenie.
— Milordzie Conanie? — rozległ się czyjś głos.
Conan otworzył oczy, by ujrzeć bosonogiego mężczyznę w krótkiej, lamowanej białej
tunice niewolnika, który przystanął tuż przy nich.
— Nie jestem lordem — odburknął.
— Tak, milor… wielmożny panie. Mam wam przekazać, że lady Synelle życzy sobie,
byście niezwłocznie udali się do jej rezydencji.
W umyśle Conana natychmiast pojawił się obraz piersiastej szlachcianki, wypierając
wszystko inne. Jego niepokój zastąpiła fala gorącego pożądania. Roztropnie upomniał sam
siebie, że zapewne pragnęła jedynie przedyskutować z nim obowiązki kompanii, lecz równie
dobrze mogłaby próbować uciszyć szeptem sztorm na morzu Vilayet. Kiedy ją po raz
pierwszy pocałował, zareagowała namiętnie. Niezależnie od tego co mówiła, jej ciało
zdradzało prawdziwe uczucie. Nie mogło być inaczej.
— Prowadź — rozkazał Conan, i nie zwlekając, dziarsko wymaszerował na ulicę.
Niewolnik podreptał za nim.
Conan prawie nie zwracał uwagi na niemal biegnącego przy nim mężczyznę i energicznym
krokiem przedzierał się przez zatłoczone uliczki. Z każdą chwilą wizja Synelle stawała się
coraz silniejsza, coraz bardziej zmysłowa, a jego oddech coraz szybszy. Widział ją teraz
wyraźniej, każdy rys jej twarzy, każdą krągłość ciała, wypukłość piersi ponad kibicią tak
cienką, że niemal mógłby ją objąć dłońmi, krzywiznę smukłych ud i zmysłowo kołyszących
się bioder. Wypełniała jego umysł, przyćmiewając mu wzrok, tak że nie widział ludzi dokoła,
ani nie pamiętał nic ze swej wędrówki do domu Synelle.
Znalazłszy się wewnątrz ogromnego budynku, mężczyzna w krótkiej tunice pospieszył, by
poprowadzić Conana po schodach na górę i dalej korytarzami, do komnaty swej pani, lecz
Cymmerianin był pewien, że sam doskonale da sobie radę. Pociły mu się dłonie, spragnione,
by dotykać jej gładkiej niczym jedwab skóry.
Niewolnik skłonił się, wskazując drzwi sypialni Synelle. Blado — skóra piękność stała,
wodząc ręką po alabastrowej szyi. Jej ciemne oczy zdawały się wypełniać twarz, otoczoną
jedwabistymi falami platynowych włosów. Choć miała na sobie muślinowy peniuar, nie
zakrywał on jej cudownych wdzięków, gdyż był cienki i przejrzysty niczym mgiełka.
— Zostaw nas samych, Scypionie — rzekła niepewnie.
Conan nie zdawał sobie sprawy, że sługa wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Oddech uwiązł
mu w gardle, paznokcie wpiły się w pokryte stwardniałą skórą i odciskami wnętrze dłoni.
Nigdy jeszcze nie wziął kobiety, która nie chciałaby tego, lecz tym razem był bliski złamania

background image

owej zasady. Jeden jej gest, jedno słowo wystarczyło, by uznał to za przyzwolenie. Niczego
więcej nie potrzebował. W jego wnętrzu toczyła się bezgłośna walka, niepohamowana żądza
wiodła zażarty bój z nieugiętą cymmeriańską wolą. Po raz pierwszy Conan poczuł, że jego
wola zaczyna przegrywać.
— Wezwałam cię tutaj, barbarzyńco — zaczęła, przełknęła ślinę i mówiła dalej: —
Przywołałam cię do siebie…
Zamilkła i podeszła do niego. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach, tak niewiele było
potrzeba, by zdarł z niej tę śmieszną, prawie przezroczystą szatkę. Z trudem się pohamował.
Gdy spojrzał na uniesioną ku górze twarz kobiety, odczytał w niej strach i tęsknotę.
Topniejące oczy Synelle były bezdennymi sadzawkami, w których mógł zanurzyć się na
zawsze. W jego oczach płonęły błękitne ognie.
— Nie obawiaj się mnie — rzekł ochryple. — Nie skrzywdzę cię.
Przywarła policzkiem do jego torsu. Jej piersi przygniotło ciało barbarzyńcy. Nie widział
tego, lecz usta Synelle rozpromienił delikatny uśmieszek, łagodzący nieznacznie wyraz lęku
w jej oczach.
— Jesteś mój — wyszeptała.
— Pragniesz mnie, odkąd cię po raz pierwszy pocałowałem — wydyszał Conan. — Tak jak
ja pożądam ciebie. Wiedziałem, że to nie wymysł mojej wyobraźni.
— Chodź — powiedziała, ujmując go za rękę i cofając się o dwa kroki. — W sąsiednim
pomieszczeniu znajduje się moja łożnica. Każę przynieść nam wina i owoców
sprowadzonych z odległych krain.
— Nie — warknął. — Nie zamierzam dłużej czekać.
Zacisnął dłoń na jedwabnej cienkiej szacie, materiał pękł z trzaskiem i opadł, ukazując jej
dorodną nagość. Nie bacząc na protesty Synelle, jakoby do komnaty w każdej chwili mogli
wejść służący, delikatnie, acz zdecydowanie rozciągnął ją na podłodze. Niedługo potem już
nie protestowała.

XII

Słońce znów zaczęło wznosić się na nieboskłon, gdy Conan opuścił dom Synelle,
zastanawiając się ze znużeniem nad naturą upływających nie wiadomo kiedy chwil. Ona
jednak zajęła go sobą na tyle, że zupełnie stracił poczucie czasu. Gdyby nie wstała z łóżka,
kiedy się obudził, może wciąż jeszcze by się z nią zabawiał. Mimo że byli razem przez
większość dnia i całą noc, i choć prawie nie zmrużył przez ten czas oka, każda myśl o niej
rozpalała w nim płomień pożądania. Jedynie konieczność spotkania z Wolną Kompanią i
nieobecność Synelle skłoniły go, by ubrać się i wyjść.
Rozbawiony maszerował ulicami jakby nie było na nich żywego ducha. Oczyma duszy
wciąż widział kobietę, która dzięki powabom ciała miała go w swojej mocy. Kupcy w
wystawnych szatach z kapturami i nierządnice w skąpym przyodziewku, złożonym z cienkich
złotych tasiemek i pasków przejrzystego muślinu, schodzili mu raźno z drogi. Sztachetko wie
w jedwabiach i długobrodzi uczeni rezygnując z godności uskakiwali na bok, gdy z
niedowierzaniem stwierdzali, że nie zamierza im ustąpić. Usłyszał słane za nim przekleństwa,
lecz nie zwracał uwagi na wywrzaskiwane na całe gardło potoki inwektyw. Ów bezszmerowy
bełkot zupełnie go nie dotyczył.
Wtem mężczyzna, który nie ustąpił mu z drogi, odbił się od masywnego torsu
Cymmerianina. Conan ujrzał przed sobą srogie, dumne oblicze, którego widok nie wymazał,
lecz jedynie przyćmił na chwilę obraz ponętnych ud Synelle. Mężczyzna był młody, mniej
więcej w jego wieku, lecz tunika z niebieskiego brokatu, przecięta na ukos żółtym pasem,
złoty łańcuch na piersi, mała, modna bródka i pachnidło w dłoni, zdradzały jego szlachetne
urodzenie.

background image

— Tuś mi, złodzieju — parsknął młody paniczyk. — Mam cię.
— Zejdź mi z drogi, głupcze — warknął Conan. — Nie mam czasu, ni ochoty, by grać w
wasze dworskie gierki. — Cymmerianin zauważył, że, co u szlachty było rzadkością,
młodzian nosił u pasa miecz. Usiłował ominąć młodzieńca, lecz drugi młody sztachetka, z
kozią bródką i cienkim wąsikiem na dokładkę, postąpił ku niemu chwiejnym krokiem. Na
wszystkich palcach obu rąk nosił pierścienie i także był uzbrojony.
— Ten cudzoziemiec — oznajmił w głos — ograbił mojego przyjaciela.
Conan zastanawiał się, dla kogo były przeznaczone te słowa. Na zatłoczonej ulicy nikt nie
zwracał na nich trzech uwagi. Wręcz przeciwnie, przechodnie, jakby przeczuwając co się
święci, zaczęli omijać ich szerokim łukiem. Do czegokolwiek zmierzało tych dwóch typów,
nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Pragnął jedynie upewnić się, że z jego kompanią było
wszystko w porządku i możliwie jak najszybciej wrócić do Synelle. Synelle o alabastrowej,
miękkiej jak atłas skórze.
— Dajcie pokój — rzekł, zaciskając potężną pięść — albo porachuję wam wszystkie kości.
Nic nie ukradłem.
— On atakuje — zawołał paniczyk z wąsami i wyszarpnął miecz z pochwy, podczas gdy
jego kompan rzucił różane pachnidełko w twarz barbarzyńcy.
Nawet z umysłem przyćmionym wspomnieniem kobiety, potężny Cymmerianin przeżył
zbyt wiele bitew, by dać się zaskoczyć. Ostrze, które miało zdjąć mu głowę z szyi, przecięło
puste powietrze, gdy Conan odskoczył w bok. Gniew oczyścił jego umysł ze wszystkiego, z
wyjątkiem bitewnej furii. Ci dwaj lalusie pragnęli jego śmierci, a z uwagi na niebezpieczną
sytuację w kraju i fakt, iż był on cudzoziemcem, zapewne uszłoby im to na sucho. Wybrali
sobie jednak złą ofiarę. W chwili gdy w jego dłoni pojawił się miecz, Conan potężnym
kopnięciem w krocze powalił pierwszego szlachetkę. Młodzian zapiszczał jak dziewczyna i
zgiąwszy się w pół, przyłożył dłonie do zbolałego przyrodzenia. Obróciwszy się na pięcie,
Conan odbił pchnięcie wąsatego paniczyka, który zamierzał zdradziecko dźgnąć go w plecy.
— Crom! — zaryczał. — Crom i stal!
I rzucił się dziko do boju, a jego miecz jął słać śmierć i zniszczenie.
Jego przeciwnik cofał się krok po kroku, na tunice szlachcica pojawiły się plamy krwi, gdy
broniąc się rozpaczliwie, nie zawsze zdołał odbić na czas cymmeriańskie ostrze. Na jego
obliczu pojawiło się niedowierzanie, jakby nie potrafił pojąć, że walczy z lepszym od siebie
szermierzem. Nieroztropnie spróbował kolejnego ataku. Miecz Cymmerianina raz jeszcze
przeciął powietrze, by w końcu rozrąbać czaszkę paniczyka, aż do jego czarnych wąsów.
Gdy ciało osunęło się na ziemię, szurnięcie butów na chodniku ostrzegło Conana, odwrócił
się, by sparować cios drugiego napastnika. Stanęli pierś w pierś ze skrzyżowanym orężem.
— Jestem lepszy od Demetriosa — rzucił drwiąco szlachcic. — Zaprawdę dziś jeszcze
dołączysz do swoich bogów, barbarzyńco.
Pchnięciem potężnych ramion Conan odrzucił napierającego młodzieńca wstecz.
— Biegnij do swojej matki i napij się mleka, to może nabierzesz sił, gołowąsie —
odparował — i pożyjesz dość długo, by móc chełpić się swymi wyczynami przed kobietami.
Jeżeli wiesz, co należy z nimi robić.
Mężczyzna z okrzykiem wściekłości rzucił się na Conana. Osiem razy ich miecze stykały
się, krzesząc skry, a brzęk stali rozbrzmiewał wzdłuż całej ulicy, niczym odgłosy z kuźni.
Wreszcie długie obosieczne ostrze Cymmerianina rozpłatało żebra i tkanki, by dosięgnąć
ukrytego pod nimi serca.
Raz jeszcze, przez krótką chwilę, Conan zajrzał w ciemne oczy przeciwnika.
— Byłeś lepszy — rzekł — lecz nie dość dobry.
Paniczyk otworzył usta, lecz miast słów popłynęła z nich krew i śmierć zaćmiła mu wzrok.
Conan pospiesznie wyrwał miecz z trupa i otarł ostrze w tunikę z niebieskiego brokatu.
Wokół niego wciąż było sporo wolnej przestrzeni, jak gdyby niewidzialny mur odgrodził go,

background image

wraz z dwoma ciałami, od reszty przechodniów, spieszących dokądś, i tak zaaferowanych
swoimi sprawami, że nawet nie spojrzeli w ich kierunku. Sądząc po nastrojach panujących w
mieście, wątpliwe było, by ktokolwiek przyznał, że widział całe zajście, chyba że pod
wpływem bardziej lub mniej łagodnej perswazji królewskiego kata. Lecz raczej niewskazane
było stać i czekać, aż zjawi się tu oddział żołnierzy Iskandriana. Wsunąwszy miecz do
pochwy, Conan wmieszał się w tłum. Zrobił kilka krokowi dał się pochłonąć ludzkiej ciżbie.
Myśli o Synelle nie zaćmiewały już jego umysłu. Gdy zabił drugiego napastnika,
przypomniał sobie, że Machaon mówił mu o dwóch młodych paniczykach obserwujących
dom, gdzie stacjonowała Wolna Kompania. Wątpił, by mogło to być dwóch innych
szlachetnie urodzonych młodzieńców. Jeden zawołał głośno, że Conan ograbił ich, jakby
chciał zdobyć przez to świadków. Dziwny pomysł, gdy w grę wchodziło morderstwo, ale
może zabicie go było częścią ich planu.
Gdyby im się udało, kto w Ianthe przyjąłby stronę zabitego barbarzyńcy? Przechodnie
starali się ignorować całe zajście, lecz gdyby wzięto ich na spytki, czyż nie przypomnieliby
sobie, że Conan został oskarżony o kradzież, a potem zaatakował dwóch wielmożów,
przypieczętowując tym swoją winę? Z gwardią królewską i oddziałem ophirskiej piechoty,
Demetrios i jego przyjaciel odwiedziliby Wolną Kompanię, domagając się zwrotu rzekomo
zagrabionej własności — a opisaliby ją równie dobrze jak Conana, po czym przetrząsnęliby
cały dom, aby ją odnaleźć. Figurka trafiłaby do rąk tych, którzy zamierzali zrobić z niej
użytek. Boros mógłby próbować opowiadać o złych bogach i rytuałach odbywających się pod
Tor Al Kiir, podobnie jak Julia. Nikt jednak nie zechciałby uwierzył w bełkot
nadużywającego alkoholu byłego ucznia czarnoksiężnika, ani pomywaczki.
Conan przyspieszył kroku. Musiał upewnić się, że figurka wciąż znajdowała się pod
deskami podłogi, w jego sypialni. Był pewien jednego, w Ophirze nie dane mu będzie zaznać
spokoju, póki ten złowróżbny posążek nie znajdzie się poza zasięgiem tych, co chcieli go
dostać w swoje ręce.

Czarne świece zgasły, Synelle z zadowolonym westchnieniem opuściła ręce. Zaklęcie
wiążące barbarzyńcę zostało zmienione. Wciąż go więziło, lecz w bardziej niż dotąd subtelny
sposób.
Z pełnym znużenia jękiem usiadła na niskim zydlu, krzywiąc się i odgarniając z twarzy
kosmyk włosów. Otuliła się płaszczem. Szkarłatna, wełniana, pozbawiona ozdób peleryna
była wszystkim, co zdążyła pochwycić uciekając, bo to była ucieczka — aby zakryć swą
nagość. Piersi miała nabrzmiałe i nadwrażliwe, uda i podbrzusze pokryte sińcami, efektami
dzikich karesów Conana.
— Skąd mogłam wiedzieć, co w nim obudzę? — wyszeptała. — Kto by pomyślał, że
mężczyzna może być tak bardzo…
Zadrżała mimo woli.
W ramionach barbarzyńcy poczuła się niczym w objęciach niekontrolowanego żywiołu, jak
powódź czy lawina. Narastał w niej ogień, i to on go w niej rozpalił, sycił ich oboje, aż do
utraty tchu i zmysłów. A kiedy rozbudzane płomienie pochłonęły wszystko na swojej drodze i
poczęły przygasać, on podsycał je na nowo. Usiłowała przerwać ten nie kończący się cykl i to
niejednokrotnie, lecz powalała ją fala wspomnień, wspomnień bezładnych,
nieartykułowanych okrzyków, gdy nie potrafiła odnaleźć w sobie słów, a resztki rozsądku
prawie nie docierały do oszołomionego rozkoszą umysłu. Jej magia nie tylko obudziła w nim
namiętność, lecz również wzmogła ją, uczyniła nienasyconą niezaspokojoną i
wszechogarniającą. Jego silne dłonie manipulowały nią jak lalką. Były tak silne, tak wprawne
i tak doskonale ją znały.
— Nie — wyszeptała gniewnie.

background image

Nie mogła myśleć o jego dłoniach. To droga ku pewnej słabości. Miast tego będzie
wspominać, jak upokorzona i słaba zwlokła się z łóżka, kiedy barbarzyńcę zmógł wreszcie
sen i lękając się, by go nie obudzić i nie ożywić w nim na nowo uśpionych żądz, cicho
niczym złodziej wymknęła się z komnaty. Zasnęła na podłodze swego sekretnego pokoju,
nakryta jedynie płaszczem, bez najcieńszego choćby siennika, na jakich sypiali najpodlejsi
niewolnicy, zbyt wyczerpana, by myśleć, czy choćby śnić. Pamiętaj o tym, powiedziała sobie,
a nie o rozkoszach, których wspomnienie tylko wystarczyło, by jej podbrzusze znów
zapłonęło przyjemnym żarem.
Z jej gardła dobył się zduszony krzyk i podniósłszy się chwiejnie na nogi, zaczęła krążyć po
pokoju. Wzrok padł na srebrny talerz. Czarny łój stwardniał na brzegach naczynia, a na
powierzchni znajdował się popiół z włosów i krwi. Zaklęcie uległo zmianie. Nie powtórzy się
już noc, kiedy ona będzie niczym ćma pochwycona w moc żywiołu, burzą żądz cielesnych
barbarzyńcy. Jej oddech spowolnił się, niemal powrócił do normy. Conan wciąż należał do
niej, nadal miała go dla siebie, lecz teraz jego żądze będą bardziej kontrolowane. Przez nią,
ma się rozumieć.
Czemu tak długo się tego obawiałam? — zaśmiała się półgłosem. W sumie te rzeczy i
mężczyźni są całkiem przyjemni. Należy ich tylko odpowiednio kontrolować, a wówczas ich
siła i moc nie zdadzą się na nic.
Tego właśnie kobiety nie potrafiły się nauczyć, a ona dopiero to sobie przyswajała. Jeśli
kobieta nie jest kontrolowana przez mężczyznę, musi kontrolować jego. Zawsze pożądała
mocy i władzy. Jakie to cudowne, że właśnie władza i potęga będą w tym przypadku jej
gwarancją bezpieczeństwa!
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Kto śmie zakłócać jej spokój? I to tutaj!
Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej natarczywie.
Jedną ręką przytrzymała połę płaszcza, by zasłonić piersi, drugą zaś otworzyła na oścież
drzwi, zamierzając zrugać niemiłosiernie głupca, który odważył się nachodzić ją w jej
sanktuarium.
Miast tego bąknęła tylko:
— Ty! — ze zdziwieniem w głosie.
— Tak, ja — rzekł Taramenon. Z trudem hamował wściekłość. — Przyszedłem ubiegłej
nocy, chcąc z tobą porozmawiać, ale byłaś… zajęta.
Położyła mu dłoń na piersi i delikatnie odepchnęła. Jakże łatwo było nim manipulować,
nawet mimo gniewu, po czym zamknęła za sobą drzwi. Żaden mężczyzna, nawet on, nie miał
prawa wejść do tej komnaty.
— Dobrze, że tu jesteś — rzekła, jakby w jego głosie nie pobrzmiewała oskarżycielska
nuta. — Są rzeczy, o których musimy porozmawiać. Trzeba znaleźć pewną kobietę.
— Byłaś z nim — wychrypiał wysoki szlachcic. — Dałaś tej barbarzyńskiej świni, co
obiecałaś mnie.
Synelle wyprostowała się, a potem zaatakowała.
— Dałam mu to, co było moje. Uczyniłam co chciałam i co uznałam za stosowne. Nikt nie
ma prawa mówić mi, co powinnam robić, lub nie.
— Zabiję go — jęknął w udręce Taramenon. — Usiekę jak psa.
— Usieczesz tego, kogo ci wskażę i kiedy ci każę. — Głos Synelle złagodniał, wstrząs
pokazał gniew Taramenona. Ten mężczyzna wciąż jeszcze mógł okazać się użyteczny, a ona
dawno już nauczyła się nim kierować i to bez pomocy magii.
— Barbarzyńca może się nam przydać. Później będziesz mógł go zabić, jeżeli zechcesz.
Ostatnia myśl pojawiła się nagle. Conan był cudownym kochankiem, lecz dlaczego miała
ograniczać się tylko do niego? Mężczyźni nie poprzestają na jednej kobiecie. Mimo to młody
olbrzym miał swoje miejsce w jej sercu, z powodu bezmiaru rozkoszy, który przed nią
roztoczył. Kiedy zostanie królową Ophiru, każe wznieść dla niego wspaniały grobowiec.

background image

— Znalazłem osobę, o którą ci chodziło — rzucił posępnie Taramenon. — Kobietę.
— Grasantkę?
Brwi Synelle wygięły się w łuk. Bez wątpienia była to bardzo brutalna, bezlitosna
nierządnica z przetłuszczonymi włosami i przepitym wzrokiem.
— To najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem — odrzekł.
Synelle drgnęła i zacisnęła zęby. Czemu ten głupiec zażądał widzenia, zanim dziewki
służebne nie dopełniły jej porannej toalety?
— Nieważne jak wygląda, grunt, by przyniosła mi zwoje z biblioteki Inarosa.
Zachichotał, a ona spojrzała na niego. Wydawał się rozluźniony jakby sądził, że to on
panuje nad sytuacją.
— Jeśli zamierzasz naigrawać się ze mnie… — zagroziła.
— Nie wysłałem jej po zwoje Inarosa — rzekł Taramenon. Głos uwiązł jej w gardle. Gdy
znów go odzyskała, syknęła.
— A to dlaczego?
— Ponieważ zleciłem jej zdobycie figurki Al Kiira, o której wspomniałaś. Ona wie, gdzie ją
znaleźć. Opisała mi ją bardzo dobrze. To ja dam ci to, czego tak rozpaczliwie pragniesz.
Sądziłaś, że zdołasz ukryć swe zniecierpliwienie, swoje pragnienie i gorliwość za emocjami,
które towarzyszyły gromadzeniu przez ciebie pergaminów i tych wszystkich drobiazgów? Ja
dam ci to, czego pożądasz, Synelle, ja, nie ten barbarzyński zwierz, i oczekuję przynajmniej
takiej samej, jak on nagrody.
Zbladła. Wypuściła płaszcz z dłoni. Peleryna opadła na podłogę. Taramenon sapnął, a jego
czoło zrosił pot.
— Przyjdziesz do mej łożnicy — zaczęła miękko i nagle jej słowa stały się gwałtowne, jak
chłośnięcia ostro zakończonym rzemieniem bicza — kiedy cię wezwę. Przyjdziesz tam, o tak,
może nawet szybciej niż myślisz, na pewno wcześniej niż na to zasługujesz, lecz dopiero na
mój wyraźny rozkaz. — Powoli, spokojnie, otuliła się płaszczem. — A teraz mów, kiedy ten
posążek ma znaleźć się w twym posiadaniu?
— Sygnałem, że go zdobyła — mruknął Taramenon — będzie mężczyzna w mojej
czerwonej opończy, stojący w samo południe pod główną bramą królewskiego pałacu. Tego
samego wieczora o zmierzchu, mam spotkać się z nią w leśnej chatce.
Synelle pokiwała głową z zamyśleniem.
— Mówisz, że jest piękna? Piękna kobieta, która robi to, co mężczyźni i przewodzi im,
miast usługiwać. Musi być bardzo dumna. Pójdę z tobą na to spotkanie.
Kątem oka dostrzegła niewolnika zmierzającego korytarzem w ich stronę i odwróciwszy się
energicznie, wściekła, że im przerwano, rzuciła gniewnie:
— O co chodzi?
Mężczyzna upadł na kolana i dotknął czołem marmurowej posadzki.
— Mam pilną wiadomość, o pani, od zacnego pana Aelfrica.
Nie unosząc głowy podał jej zwój pergaminu. Synelle zmarszczyła brwi i wzięła zwój od
sługi.
Aelfric był seneszalem Asmark, jej rodowych włości. Służył jej dobrze, aczkolwiek na rękę
mu było, że rzadko go odwiedzała, czy niepokoiła. Takie zachowanie nie leżało w jego
naturze. Pospiesznie przełamała woskową pieczęć z odciskiem pierścienia Aelfrica.

Do Mej Wielce Łaskawej Pani, Lady Synelle. Z prawdziwym bólem ślę do Was te słowa.
Minionego dnia, banda plugawych grasantów tchórzliwie zaatakowała farmy na Waszych
włościach, paląc pola, puszczając z dymem stodoły i przepędzając bydło do lasów. Nawet
teraz, gdy wasz pokorny sługa kreśli te słowa, nocne niebo czerwieni się łuną nowych
pożarów. Upraszam się łaski Miłościwej Pani, błagając o pomoc, bowiem w przeciwnym
razie wszelakie zbiory przepadną, a Wasz lud, Pani, przymierać będzie głodem.

background image

Wasz pokorny sługa
Szczerze oddany
Aelfric

Gniewnym ruchem zmięła list w dłoni. Bandyci atakowali jej włości? Gdy zasiądzie na
tronie dopilnuje, by wszystkich grasantów w kraju ponabijano na pale na murach Ianthe. Na
razie jednak Aelfric musiał radzić sobie sam.
Poczekaj tylko, pomyślała. Z mocą Al Kiira mogła przejąć tron, budząc lęk pospołu wśród
chłopów i szlachty, lecz czy nie powinna pokazać w jakiś inny sposób, że jest kimś więcej
aniżeli tylko kobietą? Czyż nie powinna stanąć na czele najemników Conana i samej
rozprawić się z tymi rozbójnikami?
Szturchnęła niewolnika stopą.
— Wyjeżdżam na wieś. Niech się wszyscy przygotują. Ruszaj.
— Tak, pani — rzekł niewolnik, odpełzając tyłem w głąb korytarza. — Natychmiast, pani.
— Podniósł się, skłonił nisko i popędził ile sił.
— A ty, Taramenonie — ciągnęła. — Poślij zaufanego człowieka, niech wypatruje
umówionego sygnału od tej kobiety i daj mi znać, potem zaś ruszaj niezwłocznie do zamku
Asmarh. Tam mnie oczekuj, a być może jeszcze tej nocy twoja cierpliwość zostanie sowicie
nagrodzona.
Niemal wybuchnęła śmiechem na widok pełnego napięcia, lubieżnego wyczekiwania,
malującego się na jego obliczu.
— Idź — ponagliła go tym samym co niewolnika tonem, a Taramenon niezwłocznie
pospieszył śladem sługi.
Wszystko było kwestią utrzymywania właściwej kontroli, powiedziała sobie w duchu. I
zaczęła rozglądać się za przyborami do pisania, aby przesłać wiadomość barbarzyńcy.

XIII

Conan sprawdził popręg, wyprostował się i rozejrzał dokoła. Orszak Synelle zatrzymał się
na kolejny postój, z rozkazu swej pani. Dwadzieścia trzy ciężkie wozy, ciągnięte przez woły,
załadowane były po brzegi różnościami niezbędnymi hrabinie Asmark, podczas pobytu w
wiejskiej rezydencji. Były tam zrolowane puchowe materace, barwnie zdobione jedwabne
poduchy, beczki najprzedniejszego wina z Aquilonii, Korynthii a nawet Khauranu, skrzynie
najdelikatniejszych i najwspanialszych smakołyków, nie do zdobycia poza stolicą oraz
nieskończona ilość kufrów pełnych satynowych, atłasowych, aksamitnych i koronkowych
strojów. Sama Synelle podróżowała w złoconej lektyce, niesionej przez ośmiu muskularnych
niewolników i otoczonej firanami z jedwabnej, delikatnej siatki, by dopuszczać do środka
powietrze, lecz by promienie słońca nie dosięgały alabastrowo białej skóry szlachcianki. W
cieniu wozu czekały cztery jasnowłose służki, wachlując się nawzajem, bo żar był tego dnia
srogi. Ich gibkie, smukłe ciała przykuwały wzrok wielu, spośród trzydziestu najemników
strzegących taboru, lecz kobiety zwracały uwagę wyłącznie na rozkazy płynące z lektyki.
Taborowi towarzyszyło również sześciu służących i niewolników, gotowych spełniać rozkazy
hrabiny, a prócz tego woźnice, służki, szwaczki a nawet dwóch kucharzy, którzy właśnie
kłócili się o to, jak należy właściwie przyrządzać kolibrze języczki.
— Uważajcie na drzewa, niech was Erlik pochłonie! — zakrzyknął Conan.
Najemnicy z niechęcią oderwali wzrok od jasnowłosych dziewcząt i zaczęli przepatrywać
las biegnący po obu stronach rozległej, trawiastej łąki, gdzie urządzono postój.
Cymmerianin był temu przeciwny, podobnie jak sprzeciwiał się wszystkim poprzednim
postojom. Spowalniani przez wozy mogli dotrzeć do zamku Synelle nie wcześniej niż po
południu dnia następnego, a i to tylko wtedy, jeśli zwierzęta pociągowe dadzą z siebie

background image

wszystko. Nawet jedna noc w puszczy, z tym osobliwym orszakiem, niespecjalnie mu się
uśmiechała, a co dopiero dwie. Trzeba było postawić wielki namiot dla Synelle, drugi, gdzie
mogła zażyć kąpieli i trzeci, dla jej dworek. Ponadto rozpalano ogień, by ogrzać Synelle,
ogniska dla kucharzy, dla dworek, by nie lękały się ciemności, a wszystko to bez wątpienia
przyciągało wzrok i chyba tylko ślepiec nie zwróciłby na nich uwagi.
Machaon podjechał do Conana.
— Mam wieści o Kareli, Cymmerianinie — oznajmił. — Ostatniej nocy pod „Błękitnym
Bykiem” napotkałem pewnego oślizgłego szczura, stręczyciela, który przegrał swoje kobiety
do innego, a co za tym idzie utracił źródło dochodów i któremu po trzecim dzbanku gładko
rozwiązał się język. Zamierzałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale nasza mocodawczym od
rana tak cię wzięła do galopu, że zupełnie wyleciało mi to z głowy.
— Czego się więc dowiedziałeś? — zapytał ze zniecierpliwieniem Conan.
— Znów używa własnego, prawdziwego imienia, to po pierwsze. Nie przebywa w Ophirze
długo, ale i tak ściga ją już ze dwudziestu łotrów i zyskała sobie taką reputację, że Iskandrian
płaci za jej głowę dwadzieścia sztuk złota.
— Tak niska cena musi wprawiać ją we wściekłość. — Conan zaśmiał się. — Obawiam się,
że już wkrótce ją podwyższą. — Ale co z możliwością dostarczenia Kareli jakiejś
wiadomości, lub odnalezieniem jej? Co o tym wiesz?
— W którymś momencie nasz typek najwyraźniej uświadomił sobie, że zanadto kłapie
dziobem, i nabrał wody w usta. — Widząc wyraz rozczarowania na twarzy Cymmerianina,
Machaon uśmiechnął się. — Powiedział jednak dość, bym mógł zacząć wypytywać innych.
Na północ od Ianthe, o godzinę jazdy dobrym wierzchowcem, w puszczy Saleliańskiej, stoją
ruiny starej twierdzy. Tam stacjonuje nocami banda Kareli. Jestem tego pewien.
Conan uśmiechnął się szeroko.
— Zmuszę ją, by przyznała, iż nie żywi wobec mnie urazy, nawet gdybym musiał posunąć
się w tym celu do rękoczynów i stłuc jej śliczny zadek na kwaśne jabłko.
— To kuracja, która byłaby wskazana nie tylko dla niej — rzekł wytatuowany mężczyzna,
spoglądając znacząco na lektykę.
Conan podążył za jego wzrokiem i westchnął.
— Zbyt długo już zwlekaliśmy — rzekł krótko.
Kiedy młody Cymmerianin podchodził do osłoniętego siatkowymi firanami palankinu, po
raz kolejny już usiłował doszukać się sensu w wydarzeniach ostatnich dwóch dni. Poprzedni
dzień oraz noc wydawały się ulotne niczym sen, lecz sen gorączkowy i pełen szaleństwa, w
którym pożądanie usuwa wciąż w cień wszystko inne, przyćmiewając umysł. Czy to, co
pamiętał — mokre od potu uda Synelle i jej namiętne pojękiwania, to prawdziwe
wspomnienie, czy może wytwór jego wyobraźni? Wszystko wydawało mu się odległe i
mgliste. Gdy dziś rano go przywołała, nie odczuwał już tak niepohamowanego pożądania.
Pragnął jej, chciał jej bardziej niż kiedykolwiek jakiejkolwiek kobiety, lecz coś w jego
wnętrzu hamowało, jakiś bodziec, obcy jego naturze, trzymał go w ryzach. Nie miał w
zwyczaju tracić nad sobą kontroli będąc z kobietą ale i nie stawał przed nimi skrępowany i
dziwnie nieswój. Czy jego wspomnienia z dnia poprzedniego były prawdziwe?
Na dodatek uległ jej! Gdy władcza i wyniosła, niczym królowa, rozkazała, by zwołał
swoich ludzi do wymarszu, i przedstawiła mu swoje wskazówki, miał ochotę parsknąć w głos
i powiedzieć jej oschle, że takie sprawy należą do jego obowiązków. Miast tego zaczął się
korzyć i nieomal błagać, by pozostawiła w jego gestii dowodzenie kompanią. Nawet wobec
królów i możnowładców nie zachowywał się w ten sposób. Jak to możliwe, że ta kobieta
wywierała nań taki wpływ? Poprzysiągł sobie, że tym razem będzie inaczej. Stanął przed
lektyką i pokłonił się.

background image

— Pani, jeśli nie masz nic przeciw temu, powinniśmy już ruszać. W głębi ducha złajał
samego siebie. Nie zwykł łamać danych sobie obietnic, ale właśnie to uczynił. Co się z nim
działo? Jednak nic nie mógł na to poradzić.
— Pani, niebezpiecznie jest zostawać dłużej w jednym miejscu, mogą napaść na nas
grasanci, albo i co gorszego.
Delikatna dłoń rozchyliła firany i w szparze ujrzał oblicze Synelle, której pełne, zmysłowe
usta zdobił delikatny uśmiech. Szata podróżna, którą miała na sobie, podkreślała jej ponętne
wdzięki. Conanowi zaschło w ustach, a dłonie zwilgotniały na ten widok.
— Niebezpieczeństwo byłoby mniejsze — oznajmiła — gdybyś mnie usłuchał i zabrał ze
sobą całą waszą kompanię.
Conan zgrzytnął zębami. W głębi duszy chciał powiedzieć tej dziewce, że powinna
wojaczkę zostawić tym, co się na niej znają, lecz tylko wykrztusił przepraszająco:
— Musimy ruszać, pani.
Olbrzymim wysiłkiem było dlań wypowiedzenie nawet tych paru słów i obawiał się, że nie
chciał usłyszeć tego, co jeszcze mogłaby z siebie wydusić.
— Doskonale. Zajmij się tym — powiedziała, opuszczając zasłonę. Conan skłonił się i
odwrócił od lektyki.
W jego wnętrzu wrzało, gdy wracał do swego wierzchowca. Może faktycznie tracił rozum.
— Do koni! — zakrzyknął, wskakując na siodło. — Na koń i przygotować się do
wymarszu! Woźnice do wozów! — Rozgadani mężczyźni i chichoczące kobiety rozbiegli się
do wozów. — Dziewki służebne niech nie wsiadają na platformy! — zawołał. — Musimy
uzyskać możliwie największą szybkość i nie możemy nadmiernie obciążać wołów! Ruszać
się!
Uprząż zaskrzypiała, gdy silne zwierzęta ruszyły z miejsca, ciągnąc ciężkie wozy.
Najemnicy przy wtórze szczęku pancerzy znaleźli się na grzbietach swych wierzchowców.
Conan uniósł rękę, by dać sygnał do ruszenia w drogę, gdy wtem, od strony lasu wypadła
zgraja jeźdźców w kolczugach. Przerażone kobiety podniosły głośny krzyk, a woły,
wyczuwając lęk ludzi, zaryczały posępnie. Tego właśnie obawiał się Cymmerianin, odkąd
opuścili Ianthe, ale z tego też powodu był na to przygotowany.
— Łuki! — rozkazał i krótkie, wygięte łuki do strzelania z koni znalazły się w dłoniach
trzydziestu najemników.
Owe nader silne łuki, nieznane na zachodzie, z wyjątkiem Wolnej Kompanii Conana,
napinało się inaczej niż tradycyjne. Nakładając strzałę na cięciwę i przytrzymując ją trzema
palcami, olbrzymi Cymmerianin przyłożył je do policzka, po czym energicznym ruchem
odciągnął łuk przed siebie.
Napastników było prawie stu, jak oszacował. Nie nosili opończy z herbami rodowymi, nie
mieli także sztandarów ani proporców, lecz wydawali się zbyt dobrze uzbrojeni, jak na
rozbójników. Zwolnił cięciwę i w tej samej chwili za jego strzałą pomknęło trzydzieści
innych. Wciąż znajdowali się zbyt daleko, by można było obierać pojedyncze cele, lecz
zwarta masa napastników okazała się równie dobrą „tarczą”. Kilku spadło z siodeł, jednak
piesi wojownicy parli przed siebie, z pozbawionym słów okrzykiem bitewnym na ustach.
Zanim Conan wypuścił trzecią strzałę, upierzone drzewce przeszło przez szczelinę wizjera, w
ozdobionym białymi piórami hełmie najbardziej wysuniętego naprzód konnego. Mężczyzna
uniósł obie ręce do twarzy i wyleciał z siodła, przekoziołkowawszy przez koński zad.
Wrogowie zbliżyli się na tyle, że łuki przestały być odpowiednią przeciw nim bronią.
— Dobądźcie mieczy! — zawołał, wkładając łuk na powrót do lakierowanej drewnianej
pochwy przy siodle. Kiedy dobył miecza i przełożył lewą rękę przez skórzane pasy ciężkiej
tarczy, ze sterczącym pośrodku szpikulcem, uświadomił sobie nagle, że jego hełm wciąż
zwieszał się z łęku. Omiotła go fala bojowych okrzyków, niech wiedzą, kto ich usiekł,
pomyślał.

background image

— Crom! — zawołał. — Crom i stal!
Ubodzony kolanami barbarzyńcy, wielki, czarny Aquiloński rumak zerwał się do galopu.
Conan dostrzegł Synelle, stojącą obok lektyki, z ustami otwartymi w krzyku, którego nie
słyszał, gdyż krew dudniła mu w uszach, a w chwilę potem jego wierzchowiec zderzył się z
innym, powalając lżejsze zwierzę i tratując odzianego w zbroję jeźdźca podkutymi stalą
podkowami.
Ogromny Cymmerianin przyjął cięcie na tarczę i odpowiedział ciosem, który rękę dzierżącą
miecz odrąbał na wysokości ramienia. Natychmiast też zaczął ciąć na odlew, rozrąbując szyję
drugiemu napastnikowi.
Jak przez mgłę widział innych swoich ludzi, włączających się w wir walki. Tak jak to
zazwyczaj bywało, potyczka podzieliła się na wiele indywidualnych pojedynków. Dopiero
gdy przebieg walki połączył dwóch towarzyszy broni, mogli oni wspólnie stawić czoło
wrogowi.
Mężczyzna w kolczudze zbliżył się, unosząc wysoko do cięcia prosty, długi miecz, a Conan
dźgnął go w pierś szpikulcem swojej tarczy, potężnym pchnięciem wysadzając z siodła.
Doskonale wyszkolony czarny rumak bojowy chłostał przednimi kopytami konie
przeciwnika, podczas gdy jego pan torował sobie drogę w głąb ciżby nieprzyjaciół ciosami
niosącej śmierć stali.
Spoza zgiełku oręża i przeraźliwych wrzasków umierających dobiegł krzyk:
— Conan! Za Cymmerianina!
W samą porę, pomyślał Conan przytomnie i w tej samej chwili Narus wraz z dwudziestką
najemników natarł na ariergardę oddziału wroga. Nie było czasu na dłuższe zastanawianie się,
gdyż starł się właśnie z wymierzającym zamaszyste ciosy mężczyzną, którego kolczuga
zbrukana była krwią, lecz nie jego własną. Ujrzał jak jeden z jego ludzi pada, z rozrąbaną na
pół czaszką. Zabójca przegalopował mimo, wymachując okrwawioną stalą i wydając
przeciągły okrzyk bojowy. Conan wyjął stopę ze strzemienia i kopnięciem strącił
triumfującego wroga z siodła. Cymmerianin uwolnił miecz z klinczu i pchnął przeciwnika
pod brodę, rozdzierając stalowe oka jego kolczugi oraz gardło, z którego natychmiast
buchnęły potoki krwi. Mężczyzna, którego Conan wysadził z siodła, podniósł się z ziemi
mniej więcej w tym samym czasie, gdy runął jego kompan, ale miecz młodego olbrzyma
opadł z całej siły, na uniesione przezeń ostrze, zbijając je w dół, a potem raz jeszcze i
pozbawione głowy ciało osunęło się na stygnące już zwłoki zabitego przed chwilą łotrzyka.
— Crom i stal!
— Conan! Conan!
— Za Cymmerianina!
Tego już było za wiele dla rozbójników w kolczugach, atakowano ich z przodu i z tyłu, a
pośrodku szalał ogarnięty żądzą zabijania berserker z Północy. Nie sposób było w tym
chaosie oszacować, z iloma przeciwnikami mieli do czynienia. Najpierw zrejterował jeden,
potem drugi. Panika zakradła się, niczym złodziej, w ich szeregi i jęła się rozprzestrzeniać.
Wkrótce umykali już z pola dwójkami i trójkami. Kilku najemników ruszyło w pogoń za
pierzchającymi, wydając okrzyki niczym myśliwi ścigający jelenia.
— Wracajcie, głupcy! — zagrzmiał Conan. — Wracajcie, bodajby was czarny Erlik
wytracił!
Najemnicy niechętnie zaniechali pościgu i po chwili ostatni z rozbójników, który mógł
jeszcze biec, znikł w ciemnościach . Członkowie kompanii, którzy ich ścigali, dołączyli do
oddziału, wymachując okrwawionymi mieczami i wydając przeciągłe okrzyki zwycięstwa.
— Zaiste, wyborny plan, Cymmerianinie — Narus zaśmiał się, przynaglając konie do
galopu — nakazać nam, byśmy zostali w tyle, jako niespodzianka dla niepożądanych gości.

background image

Jego płytową kolczugę pokrywała krew wrogów. Mężczyzna o wychudzonej twarzy, choć
wydawał się schorowany, posługiwał się mieczem nie gorzej od Machaona, a od nich obu
lepszym szermierzem był jedynie Conan.
— Dziesięć sztuk złota przeciw jednej, że nawet nie wiedzieli, ilu na nich uderzyło.
— Trudno to będzie rozstrzygnąć — rzekł Conan, który jednak myślał już o czymś innym.
— Machaonie — zawołał po chwili — jakie mamy straty?
— Właśnie je oceniam. — Tatuowany weteran szybko dokończył liczenia i podjechał do
nich. — Dwóch zabitych — oznajmił — i tuzin rannych, których trzeba będzie wozami
odtransportować do Ianthe.
Conan sposępniał i pokiwał głową. Cóż, ponad dwudziestka nieprzyjaciół leżała na zrytej
kopytami ziemi, trawa i grunt wyglądały tak jakby je zaorano. Tylko kilku mężczyzn
poruszało się jeszcze. Mniej więcej drugie tyle spoczywało na skraju lasu, powalonych
strzałami. W ponurym świecie najemnych żołdaków była to niemal sprawiedliwa wymiana,
gdyż wrogów znajdowało się zawsze i wszędzie, bez trudu, natomiast o nowych kompanów
zazwyczaj było bardzo trudno.
— Sprawdź, czy któryś z nich jest w stanie odpowiedzieć na parę pytań — rozkazał
Cymmerianin. — Chcę dowiedzieć się, kto wysłał tych ludzi przeciwko nam i dlaczego.
Machaon i Narus pospiesznie zsiedli z koni. Przechodząc pomiędzy ciałami od czasu do
czasu pochylali się nad którymś, a w końcu powrócili dźwigając we dwóch okrwawionego
mężczyznę z paskudną raną, ciągnącą się od czubka głowy po szyję.
— Litości — wychrypiał ledwie słyszalnym głosem.
— Powiedz zatem, kto cię nasłał na nas — zażądał natychmiast Conan. — Zamierzaliście
zabić nas wszystkich, czy chodziło wam o kogoś konkretnego?
Cymmerianin nie zmierzał zabijać rannego i bezbronnego mężczyzny, ale więzień wyraźnie
lękał się najgorszego. Niemal błagalnie wyszeptał:
— Hrabia Antimides. Nakazał nam ciebie zabić i pojmać lady Synelle. Mieliśmy przynieść
ją do niego nagą i w okowach.
— Antimides! — syknęła Synelle. Mężczyźni rozstąpili się, by ją przepuścić, gdy ujrzeli,
jak maszeruje po zbroczonym krwią gruncie. Taki widok, krew i rozkawałkowane ciała,
ludzie porąbani na kawałki w bitewnym szale, nie był przeznaczony dla oczu kobiety. Synelle
jakby nie zwracała na to uwagi.
— Ośmielił się wystąpić przeciwko mnie? — ciągnęła. — Wyłupię mu oczy i pozbawię
męskości! I nie tylko…
— Pani — rzekł Conan. — Ci, co nas zaatakowali, mogą się przegrupować i ponownie
spróbować szczęścia, aby cię dopaść.
A także i mnie, pomyślał, choć nie przejął się tym tak bardzo jak zagrożeniem dla Synelle.
— Musisz czym prędzej powrócić do Ianthe. Pojedziesz konno.
— Mam wrócić do miasta? — Synelle pokręciła głową przecząco. — Tak. A gdy tam dotrę,
Antimides srogo zapłaci za ten podstępny atak! — Jej oczy rozpromieniły się w wyrazie
pełnego napięcia, rozkosznego oczekiwania.
Conan zajął się przygotowaniami, wydając rozkazy swoim ludziom, którzy w mig jęli je
wykonywać. Wojownicy zdawali sobie sprawę z zagrożenia, wiedzieli, że napastnicy w
każdej chwili mogli powrócić, i do tego z posiłkami.
— Machaonie, przydziel dziesięciu ludzi do ochrony wozów. Wyładuj z nich wszystko, z
wyjątkiem biżuterii i klejnotów lady Synelle oraz jej strojów. Trzeba zmniejszyć obciążenie
wozów, żeby nie przemęczać wołów. Lektyka zostanie tutaj, aby tamci myśleli, że lady
Synelle nie podróżuje już z wozami. Na Croma, oczywiście, że zabierzemy naszych
poległych! Rozlokuj rannych na kilku wozach, żeby się nie tłoczyli i niech ich służki opatrzą.
Tak, rannych wroga również weźmiemy.

background image

— Nie! — ucięła Synelle. — Ludzie Antimidesa zostaną tutaj! Mieli dostarczyć mnie nagą i
w kajdanach! Niech zdechną!
Conan zacisnął cugle w dłoniach, aż pobielały mu kłykcie. W skroniach czuł upiorne
pulsowanie.
— Ich rannych także zabierzemy — powiedział i odetchnął z trudem. Ledwie mógł
wydobyć z siebie głos.
Synelle spojrzała na niego w dziwny sposób.
— Silna wola — rzekła z rozbawieniem. — A jednak może być całkiem przyjemnie…
Nagle uznała, że powiedziała za wiele, choć Cymmerianin i tak nic z tego nie zrozumiał.
— Pani — mruknął — musisz pojechać na oklep. Nie mamy tu damskich, bocznych siodeł.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Daj mi swój sztylet, barbarzyńco.
Gdy brała od niego broń poczuł, jakby z jej palców przepłynęły do jego dłoni niewielkie
iskierki. Jednym ruchem rozcięła z przodu dół swojej szaty. Narus podprowadził dla niej
konia, a ona zwinnie wskoczyła na siodło, odsłaniając nagie, alabastrowe uda i gdy już
znalazła się na grzbiecie wierzchowca, nie uczyniła nic, aby je zakryć. Conan niemal
namacalnie czuł na sobie jej wzrok, lecz trudno mu było określić, jakiego rodzaju było to
spojrzenie. Oderwał wzrok od długich nóg szlachcianki i usłyszał cichy śmiech dźwięk ten
rozpalił jego umysł do czerwoności.
— Ruszamy — rozkazał ochrypłym głosem i zajmując pozycję na czele kolumny,
pogalopował z powrotem w kierunku Ianthe.

XIV

Karela nasunęła na czoło kaptur swego granatowego płaszcza podróżnego. Na zatłoczonych
ulicach Ianthe było sporo ludzi, którzy porzuciliby typową dla nich obojętność, by podjąć
ryzyko zdobycia, obiecanej przez Iskandriana, nagrody za jej głowę.
Aż parsknęła na tę myśl. Dwadzieścia sztuk złota! Królowie Zamory i Turami gotowi byli
zapłacić za jej śmierć tysiąc razy więcej. Kupcy tych krain oferowali jeszcze więcej, byle
tylko zagwarantowało to bezpieczny przejazd dla ich karawan. Wysokie Rady debatowały
nad zawarciem z nią ugody, była ścigana przez wojsko. Żaden mężczyzna nie wyruszył w
drogę, z jednego miasta do drugiego, nie zmawiając, nieskutecznych skądinąd, modlitw o
ocalenie własnej sakiewki. Teraz, gdy wyznaczono za nią tak żałośnie niską nagrodę, była
naprawdę wściekła. Tak ją to ubodło i upokorzyło, że z trudem mogła skupić się na celu swej
wizyty w mieście.
Dom, gdzie obozowała zgraja najemnych żołdaków Conana, znajdował się dokładnie na
wprost niej. Tego ranka obserwowała, jak wyjeżdżał stamtąd z połową swego oddziału.
Niedługo potem inną bramą wyjechał drugi, większy kontyngent jego ludzi i podążył śladem
pierwszego. Szczwany lis z tego Cymmerianina! Dawno już nauczyła się szanować jego
przebiegłość i spryt.
Nie miała szans wciągnąć go w zwyczajną pułapkę. Tyle że ona nie była zwyczajną kobietą.
Powróciła myślami do szlachcianki, którą eskortował barbarzyńca. Zapewne odwiedził już
jej łożnicę. Zawsze miał nosa do chętnych dziewek, a niewiele mogło oprzeć się jego
zawadiackiemu uśmiechowi i spojrzeniu. Rudowłosa z chęcią dobrałaby się do jej skóry.
Hrabianka, dobre sobie. Nie splamiłaby sobie rąk tą szlachcianką i podobnymi do niej. Karela
pokazałaby jej, co to znaczy być prawdziwą kobietą, a potem odesłałaby ją Conanowi z
powrotem, nagą i związaną w płóciennym worku. Kiedy ktoś zaoferował jej pokaźną sumkę
w złocie za spalenie farm szlachcianki, nie zapytała dlaczego, ani nie dociekała, kim był
mężczyzna o głęboko osadzonych, władczych oczach, z twarzą ukrytą pod jedwabną, czarną

background image

maską. Miała dzięki temu okazję ugodzić Conana oraz jego cenną damulkę, więc uczyniła to.
Będzie go nękać i dręczyć, aż w końcu zmusi go do ucieczki, a jeżeli nie…
Gniewnie powróciła myślami do swego ostatniego zlecenia. Nie przejmowała się już
kobietami, które zdobywał Conan. Takie rozmyślania mogły przyprawić ją jedynie o ból
głowy. Skoro wziął ze sobą tak wielu ludzi do ochrony tej kobiety, w domu musiało zostać
zaledwie kilku. Mijając łukowato zwieńczoną bramę zerknęła do środka. Tak. Ujrzała ich
tylko garstkę, grali w kości przy fontannie na dziedzińcu. Rzucający zaklął, a pozostali
ryknęli śmiechem, rozdzielając między siebie wygraną.
Karela uniosła dłoń do twarzy, jakby odganiała muchę, a wtedy dwaj mężczyźni pchający
wózek ręczny, na platformie którego znajdowały się przywiązane sznurami drewniane
skrzynie, skręcili nagle w alejkę za domem. Karela podążyła za nimi. Mężczyźni spojrzeli na
nią pytająco. Złodziejka kiwnęła głową, na co tamci odwrócili się i zaczęli obserwować ulicę.
Jeden z nich, smagłolicy Zamoranin z sumiastym wąsem, którego zabrała ze sobą, z uwagi
na pamięć dawnych, lepszych czasów rzucił półgłosem:
— Nikt nie patrzy.
W jednej chwili Karela wspięła się po przemyślnie ustawionych skrzyniach i przez okno
dostała się do pokoju na pierwszym piętrze.
Był to pokój Conana. Jej informator zdobył tę wiadomość praktycznie bez żadnego trudu.
Skrzywiła się pogardliwie, lustrując niemal puste pomieszczenie. A więc tu trafił,
odrzucając luksusy pałacu w Nemedii. Nie znała i nie pojmowała przyczyn, dla których
opuścił ten kraj, skoro król proponował mu tak wielkie bogactwa i zaszczyty, lecz z niejaką
satysfakcją odnotowała fakt, że nie wzbogacił się na przygodzie, która zakończyła się jej
niechlubną ucieczką. Miło wiedzieć, że nie opływał w dostatki. Łóżko było jednak równo
posłane. Na suficie nie było pajęczyn, w kątach kurzu, podłogę niedawno zamieciono.
„Kobieta — pomyślała — i z całą pewnością nie była to jego nadobna Synelle”. Cymmerianin
przyciągał kobiety, jak mężowie nałożnice do swoich haremów.
Upomniała się srodze, wszak miała przestać interesować się kobietami Conana. Przyszła tu
po ową obsceniczną, spiżową figurkę i to wszystko. Gdzie jednak powinna rozpocząć
poszukiwania? Nie było tu raczej zbyt wielu kryjówek. Może pod łóżkiem.
Zanim zdążyła zrobić choć jeden krok, otworzyły się drzwi i do pokoju weszła odziana w
prostą, białą szatę dziewczyna. Było coś osobliwie znajomego w jej twarzy i włosach, choć
Karela mogła przysiąc, że nigdy dotąd jej nie widziała.
— Ani słowa, dziewko! — rozkazała Karela. — Zamknij drzwi i odpowiadaj na moje
pytania, a żywo, to nic ci się nie stanie.
— Dziewko! — syknęła dziewczyna, a w jej oczach rozbłysły gniewne skry. — Co ty tu
robisz… dziewko? Chyba dam ci zakosztować witki Fabia. A potem ty odpowiesz mi na kilka
pytań.
— Powiadam ci — zaczęła Karela, ale tamta odwróciła się już ku drzwiom.
Złodziejka, tłumiąc w ustach przekleństwo, rzuciła się przez pokój i pochwyciwszy ją,
kopniakiem zatrzasnęła drzwi.
Sądziła, że dziewczyna się podda, lub co najwyżej spróbuje wzywać pomocy, lecz ta, wyjąc
wściekle, zanurzyła palce w rudych lokach Kareli. Dwie kobiety runęły na podłogę okładając
się zawzięcie pięściami, kopiąc, drapiąc i szarpiąc jedna drugą za włosy.
„Derketo” — pomyślała Karela. Nie chciała zabić tej dziewczyny lecz od dawna zmuszona
bronić się mieczem zapamiętała, by zawsze mieć się na baczności. Nieomal zawyła, gdy
przeciwniczka zatopiła zęby w jej barku. Wojownicza dziewucha o mało nie wyrwała jej
garści włosów z głowy. Rozpaczliwie kopnęła tamtą kolanem w brzuch. Dziewczyna straciła
dech, a Karela wyślizgnęła się z uścisku i kolanami przygniotła jej ręce do podłogi. Sięgnęła
po sztylet i uniosła go przed twarzą pokonanej.

background image

— A teraz milcz, niech cię Derketo porwie! — wysapała. Dziewczyna spojrzała na nią
zuchwale, lecz nie odezwała się słowem.
Nagle Karela uświadomiła sobie, co w tamtej wydawało się znajome. Barwa oczu była inna,
lecz kolor włosów i kształt twarzy identyczne. Conan odnalazł kopię jej samej. Nie wiedziała
czy ma się śmiać, płakać, czy może poderżnąć tamtej gardło. A może zaczekać na
Cymmerianina i jemu rozpłatać gardło. „To mnie nie obchodzi” — powtórzyła sobie w
duchu. — „To mnie w ogóle nie obchodzi”.
— Jak ci na imię? — wychrypiała. To na nic. Starała się, by jej głos zabrzmiał przyjaźnie,
jeśli to w ogóle było możliwe, zważywszy że wciąż machała dziewczynie przed nosem swoim
sztyletem. — Jak cię zwą, dziewko? Chciałabym wiedzieć, z kim rozmawiam.
Kobieta leżąca pod nią zawahała się, po czym odrzekła.
— Julia. I to wszystko, czego się dowiesz ode mnie.
Karela uśmiechnęła się.
— Julio, Conan ma spiżowy posążek, który muszę zdobyć. Taką ohydną statuetkę z rogami.
Jeśli ją widziałaś, na pewno musisz pamiętać. Żadna kobieta nigdy by jej nie zapomniała.
Powiedz mi tylko, gdzie ona jest, a nic ci nie zrobię i zaraz sobie pójdę.
— Nic ci nie powiem! — odparowała Julia. Jednak wzrokiem podążyła w kąt pokoju.
Ale nic tam nie było, a przynajmniej tak się Kareli wydawało. Mimo to…
— Dobrze Julio, znajdę ją bez twojej pomocy. Będę musiała cię jednak związać. Weź sobie
do serca moje ostrzeżenie — spróbujesz stawiać opór, albo zaczniesz uciekać, a — groźnie
machnęła sztyletem — to ostrze przeszyje twoje serce. Rozumiesz?
Na twarzy Julii wciąż malowała się wściekłość, lecz pokiwała głową, choć nie bez pewnego
wahania.
Karela starannie rozcięła suknię Julii. Dziewczyna skrzywiła się, poza tym wyraz jej pełnej
nienawiści twarzy nie uległ zmianie. Tnąc materiał na pasy Karela nie mogła nie zwrócić
uwagi na zalety nagiego ciała Julii. Cymmerianin zawsze lubił kobiety o krągłych piersiach,
pomyślała z goryczą. Ale jej piersi były lepsze. To znaczy byłyby, gdyby wciąż interesował ją
jako mężczyzna, a przecież odcięła się od tego. I to stanowczo.
— Odwróć się — rozkazała, szturchając Julię stopą. Kiedy dziewczyna wykonała polecenie,
Karela szybko i sprawnie skrępowała jej ręce i nogi.
Julia jęknęła przez zaciśnięte zęby, gdy złodziejka zaciskała więzy na jej plecach, ale
groźba sztyletu skutecznie uciszyła wszelakie protesty. Nie będzie jej wygodnie — pomyślała
złośliwie Karela, ale dziewka wszak nie była posłuszna. Wepchnęła do ust dziewczyny
zwinięty kawałek materiału i przewiązała jej usta, lecz zanim z nią skończyła, podniosła
głowę Julii za włosy i patrząc prosto w oczy wysyczała:
— Conan lubi krągłe pośladki — a ty masz tyłeczek jak chłopiec — i uśmiechnęła się
zjadliwie.
Julia jęła mocować się dziko z więzami i wydawać gniewne, zduszone przez knebel
odgłosy, ale Karela zajęła się już kątem pokoju wskazanym jej spojrzeniem dziewczyny. Nic
tam nie było. Najdrobniejszej szczeliny w ścianie, mogącej świadczyć, że coś w niej ukryto,
ani otworu w upstrzonym przez muchy suficie… Wtem pod jej stopą ugięła się jedna z desek.
Złodziejka uśmiechnęła się.
Uklękła żwawo i sztyletem podważyła deskę. We wnęce pełnej kurzu i szczurzych
odchodów spoczywała złowroga statuetka. Sięgnęła po nią, lecz jej dłoń zastygła, drżąc w
powietrzu, tuż nad rogatym łbem. Nie mogła zmusić się, by jej dotknąć. Zło, które wyczuwała
już wcześniej, wciąż emanowało z posążka, powodując nieprzyjemny ucisk w dołku. Gdyby
dotknęła figurki, zapewne dostałaby mdłości. Brutalnym ruchem zdarła z łóżka koc, owinęła
weń figurkę i uniosła jak worek, z dala od ciała. Nawet teraz czuła złą aurę bijącą ze statuetki,
lecz dopóki nie musiała na nią patrzeć, mogła to jakoś znieść.
Przystanęła przy oknie, i odwróciła się.

background image

— Podziękuj ode mnie Conanowi — rzekła do szamoczącej się dziewczyny. — Powiedz, że
dziękuję mu za pięćset sztuk złota.
To rzekłszy wyskoczyła przez okno i zwinnie, po skrzyniach, zeskoczyła na ulicę. W alejce
czym prędzej ukryła owiniętą kocem figurkę w jednej ze skrzyń, znajdujących się na wozie.
Gdy to uczyniła ogarnęła ją gwałtowna ulga, kontakt z posążkiem, nawet tak krótkotrwały,
okazał się wyjątkowo nieprzyjemny. Cieszyła się, że ma to już za sobą.
— Spotkamy się za jeden obrót klepsydry — oznajmiła wąsatemu Zamoraninowi — przy
karelańskich stajniach.
Kiedy wtopiła się w tłum na zatłoczonej ulicy, z twarzą ponownie przesłoniętą kapturem,
uniosła wzrok i ze smutkiem spojrzała na słońce. Tego dnia było już za późno, by posłać
swego człowieka przed bramę królewskiego pałacu.
Dopiero jutro będzie mogła przekazać umowny sygnał, a już o zmierzchu otrzyma swoją
zapłatę — pięćset sztuk złota. Żałowała, że nie będzie mogła ujrzeć twarzy Conana, gdy
dowie się, jak wiele stracił.

XV

Z rozwianymi srebrzystymi włosami i połami rozciętej szaty powiewającymi z tyłu, Synelle
biegła szerokimi korytarzami swej rezydencji, nie zwracając uwagi na pełne przerażenia
okrzyki służby i niewolników, zdumionych jej sponiewieranym wyglądem i nie słysząc
skierowanych ku niej słów szacunku oraz troski, wywołanej tak nieoczekiwanym i nagłym
powrotem z wyprawy. Conan zostawił dziesięciu swoich łuczników, rozstawionych teraz przy
wejściach, aby jej strzegli, po czym odjechał, nim zdążyła go zatrzymać. Jeden z ludzi
Cymmerianina poinformował ją, że ich dowódca poszedł porachować się z hrabią
Antimidesem. Ona jednak nie zamierzała czekać, aż barbarzyńca rozprawi się z tym po
trzykroć przeklętym łajdakiem. Antimides ośmielił się ją zaatakować — ją! — i tylko do niej
mogła należeć zemsta na tym zdradzieckim psie. Zamierzała go zniszczyć, unicestwić,
obrócić w proch, i uczynić to w taki sposób, że legendy o jej pomście krążyć będą po całym
świecie, przez wiele następnych stuleci. Ludzie będą prawić o tym, jak pragnął dla siebie
korony, a dla niej kajdan, w które mógłby ją zakuć, i jak to się skończyło.
Zdjęła ze ściany zwierciadło ze szkła podlanego srebrem i udała się z nim do sekretnej
komnaty. Tam spośród przeróżnych flaszek, retort i butli pełnych odrażających płynów,
wyjęła niewielką fiolkę z krwią Antimidesa. Aż do tej pory był użytecznym, choć
nieświadomym narzędziem, siejąc zamęt i osłabiając tych, przed którymi mogłaby się koniec
końców ukorzyć. Zawsze jednak zdawała sobie sprawę, iż może okazać się dla niej groźny.
Uzyskała tę krew od jego służki, uprzednio rzuciwszy na nią urok. Dziewka ta czasem dzieliła
z Antimidesem łoże i oprócz krwi, powodowana magicznym impulsem, przekazywała Synelle
informacje o wszelkich planach strategicznych swego kochanka. Czar wciąż działał i trwało
to już dość długo. Płyn w fiolce pozostawał świeży. Nekromantyczne zaklęcie, które potrafiło
zachować ludzkie szczątki nie tknięte przez stulecia, spisywało się doskonale.
Z ogromną pieczołowitością nakreśliła na lusterku krwią hrabiego znak korony Ophiru.
Później narysowała krwawy łańcuch.
— Ujrzysz się w koronie na głowie, skoro tak tego pragniesz, Antimidesie — wyszeptała.
— Ale to nie będzie trwać długo. I będzie to dla ciebie czas wielkiego bólu i smutku. —
Zaśmiała się złowrogo i nachylając nad zwierciadłem, kontynuowała swe mroczne dzieło.

— Zwracamy na siebie uwagę — rzekł Machaon do swych towarzyszy.
Kolumna dziewiętnastu zbrojnych jeźdźców w spiczastych hełmach i z okrągłymi tarczami
na ramionach, pod wodzą Conana sunęła wolno ulicami Ianthe, a tłumy, które rozstępowały
się przed nimi, rzeczywiście bezczelnie się na nich gapiły. Zabójcza aura otaczała ich niczym

background image

gęsta mgła, porażając nawet tych, którzy zgodnie ze swą naturą odwracali wzrok udając, że
nic się nie dzieje.
— Będą kłopoty — mruknął posępnie Narus, jadący tuż za Machaonem. — Nawet jeżeli
zabijemy Antimidesa, a tylko bogowie wiedzą jak liczną ma on straż, Iskandrian nie pozwoli
ujść bezkarnie zabójcom szlachcica, którzy dokonali swego dzieła w murach miasta, bądź co
bądź, stolicy kraju. Będziemy musieli uchodzić z Ophiru, o ile rzecz jasna wyjdziemy z tej
kabały cało.
— Nawet jeśli go nie uśmiercimy — dorzucił ponuro Conan — i tak będziemy musieli stąd
czmychnąć. W przeciwnym razie musielibyśmy przez cały czas siedzieć oparci plecami o
mur, chyba że chcielibyście przez resztę naszych dni tutaj, oglądać się stale przez ramię?
Ataki zaś następowałyby coraz częściej i byłyby coraz brutalniejsze, co do tego Conan nie
miał wątpliwości. Niezależnie od przyczyn, dla których Antimides chciał pojmać Synelle, na
pewno będzie pragnął śmierci Conana, aby zamknąć barbarzyńcy usta. Ataki nie ustaną,
dopóki któryś z nich, Cymmerianin lub Antimides, nie wyzionie ducha.
— Nie mówię, że nie powinniśmy go zabić — westchnął Narus. — Powiedziałem tylko, że
zaraz potem musimy wziąć nogi za pas.
— Skoro tak czy owak musimy uciekać — wtrącił Taurianus — to po co w ogóle
ryzykować? Niech sobie panisko żyje, a my uchodźmy z Ianthe, póki jeszcze nie utoczono
nam krwi. — Chudy mężczyzna wydawał się jeszcze bardziej chmurny niż Narus, a ciemne
włosy wypływające spod okapu jego hełmu były pozlepiane w strąki i wilgotne od
wywołanego strachem potu.
— Nigdy nie zostaniesz kapitanem — odparował najemnik o wychudłym obliczu. — Wolna
Kompania rządzi się i żyje wedle własnych praw. Jeśli atak na nas uszedłby komukolwiek
bezkarnie, utracilibyśmy reputację i bylibyśmy tak samo martwi, jak gdyby poderżnięto nam
wszystkim gardła. Poza tym nie bylibyśmy lepsi niż byle włóczykije czy żebracy.
Taurianus mruknął coś, lecz przestał skarżyć się w głos.
— Oto i pałac Antimidesa — rzekł nagle Machaon. Podejrzliwie zmarszczył brew na widok
ozdobionej złotą kopułą budowli z marmuru i alabastru. — Nie widzę żadnych straży. Nie
podoba mi się to, Cymmerianinie.
W całym Ianthe od rezydencji Antimidesa większy był jedynie pałac królewski. Budowla
hrabiego miała imponujące rozmiary. Z ulicy wiodły do niej szerokie, wielkie, marmurowe
stopnie, gmach zaś zdobiły liczne kolumny, tarasy i wieżyce. Na schodach nie było straży
pałacowej, a jedno skrzydło wielkich spiżowych wrót było uchylone.
„Może to pułapka” — pomyślał Conan. Czyżby Antimides dowiedział się już o
nieuchronnym odwecie? Czy był teraz w pałacu, otoczony kordonem wiernej gwardii
przybocznej? Byłoby to głupie posunięcie, zaprotestowałby przeciw niemu każdy
kompetentny dowódca. Mimo to Antimides mógł w swej arogancji nie usłuchać dobrych rad
doświadczonego żołnierza i postawić na swoim.
Conan odwrócił się w siodle, spoglądając na swoich ludzi. Było to siedmiu żołnierzy, którzy
oprócz Narusa i Machaona wraz z nim przekroczyli granicę Nemedii. Dotarli z nim aż tutaj i
byli wobec niego lojalni.
Pracował długo i ciężko, aby utworzyć ten oddział i utrzymać go, niemniej z niezłomną
szczerością powiedział:
— Nie wiem z iloma przyjdzie nam się zmierzyć w tym pałacu. Jeśli któryś z was chce
odejść, niech to uczyni teraz.
— Nie gadaj bzdur — rzucił Machaon.
Taurianus otworzył usta, lecz zaraz je zamknął, nie wypowiedziawszy ani słowa.
Conan skinął głową.
— Czterech ludzi zostaje, by pilnować koni — rzekł, zeskoczywszy z siodła.

background image

Miarowym, spokojnym krokiem weszli po białych, marmurowych schodach, dobywając po
drodze mieczy. Conan przestąpił próg, minął drzwi ozdobione herbem rodu Antimidesów i
znalazł się w długim, kopułowo sklepionym hallu, skąd majestatyczne alabastrowe schody
pięły się łukiem ku otoczonemu kolumnami balkonowi.
Piersiasta służka w prostej, zielonej szacie, z podkasaną po uda spódnicą, spod której
wyzierały całkiem ponętne i szczupłe nogi, wybiegła z jednego z pomieszczeń niosąc na
ramieniu sporych rozmiarów i najwyraźniej dość ciężki worek. Z jej ust dobył się krzyk, gdy
ujrzała wojowników z mieczami w dłoniach, wdzierających się do pałacu. Upuściwszy
worek, znikła za drzwiami, zza których się wyłoniła.
Narus w zamyśleniu zlustrował stertę złotych pucharów i sreber, które wysypały się z
upuszczonego na podłogę wora.
— Domyślasz się, co tu się stało?
— Antimides umknął przed naszym gniewem? — rzekł z nadzieją w głosie Machaon.
— Nie możemy pozwolić, aby nam uciekł — powiedział Conan. Nie wierzył w ucieczkę
hrabiego, lecz działo się tu ewidentnie coś dziwnego i to go zaniepokoiło. — Rozproszcie się.
Znajdźcie go.
Rozbiegli się we wszystkie strony, lecz przez cały czas byli czujni i gotowi do walki. Wzięli
udział w zbyt wielu bitwach i wyszli cało ze zbyt wielu pułapek, by mogli pozwolić sobie na
zbytnie rozluźnienie i niefrasobliwość. Najemnik, jeśli chciał przeżyć, musiał być gotów do
walki w każdej chwili. W każdym momencie. „Komnata hrabiego znajduje się zapewne na
piętrze” — pomyślał Conan. Ruszył po schodach na górę.
Przeszukiwał jeden pokój za drugim, nie znajdując żywego ducha. Wszędzie natrafiał na
ślady pospiesznej ucieczki i plądrowania co cenniejszych rzeczy. Na ścianach widniały puste
miejsca po gobelinach i kobiercach, zwinięto także dywany. Stoły były powywracane, to co
na nich stało, zniknęło. Złote lampy poukręcano w połowie, gdy nie udało się wyrwać ze
ścian obsad, w które je zamontowano. To dziwne, lecz na wszystkich lustrach, które napotkał,
widniały długie, podłużne pęknięcia.
Wreszcie pchnąwszy mieczem drzwi dotarł do pomieszczenia, które wydawało się nie
tknięte. Meble stały na swoich miejscach, podobnie jak złote misy i srebrne wazony, na
ścianach wciąż wisiały gobeliny przedstawiające heroiczne sceny z przeszłości Ophiru.
Jednak jedyne lustro, znajdujące się w pokoju, również było pęknięte. Stało przed nim bogato
zdobione krzesło, odwrócone oparciem w stronę drzwi, a ze złoconego podłokietnika zwieszał
się rękaw zielonej, obszywanej złotem, jedwabnej szaty.
Stąpając miękko, niczym polujący wielki kot, ogromny Cymmerianin przeszedł przez pokój
i przyłożył ostrze miecza do szyi mężczyzny siedzącego w fotelu.
— Teraz, Antimidesie — wtem Conanowi głos uwiązł w gardle, a krótkie włoski na karku
zjeżyły się.
Hrabia Antimides siedział na krześle sztywno, jakby kij połknął, oczy wychodziły mu z
orbit, twarz spurpurowiała, a spomiędzy zębów zaciśniętych w agonalnym skurczu wysuwał
się spuchnięty, poczerniały płat języka. W obrzmiałe wola na jego szyi werżnięte były ogniwa
złotego łańcucha, którego końce trzymał w rękach, w żelaznym uścisku, jakby nawet po
śmierci starał się zadzierzgnąć mocniej złotą pętlę.
— Na Croma! — mruknął Conan.
Nie mógł uwierzyć, że to lęk przed jego zemstą skłonił Antimidesa, aby zasiadł przed
lustrem i patrząc na swoje odbicie, zadusił się. Conan zbyt wiele razy miał do czynienia z
czarami, by nie zorientować się, że w grę wchodziła tu jakaś paskudna czarna magia.
— Gdzie jesteś, Conanie?
— Tutaj! — odparł, słysząc wołanie z korytarza.
Do komnaty weszli Narus i Machaon, prowadząc szczupłego, przerażonego młodzieńca w
brudnych łachmanach, które ongiś musiały być wytworną, satynową szatą. Na jego

background image

nadgarstkach widniały krwawe ślady po obręczach kajdan, bladość skóry i wynędzniałe
oblicze świadczyły, iż wiele dni musiał spędzić w ciemnicy o chlebie i wodzie.
— Spójrz, kogo znaleźliśmy na dole zakutego w kajdany — rzekł wytatuowany mężczyzna.
„Nie taki znowu z niego młodzieniec” — skonstatował po namyśle Conan. Zachowywał się
jak na mężczyznę przystało, miał dumne, wydatne usta, mięsiste wargi, zuchwały wzrok i
dziarską postawę.
— Kto zacz? — zapytał Cymmerianin. — Mówisz, jakbym powinien go znać.
Mężczyzna o chłopięcym wyglądzie, z niemal kobiecą gracją zadarł głowę do góry i
oznajmił wyniośle:
— Jam jest Valentius. — W jego głosie pobrzmiewała nuta rozdrażnienia i zdenerwowania.
— Teraz jeszcze hrabia, lecz już wkrótce król. Dzięki wam, waszmościowie, za ratunek. —
Spojrzał niepewnie na Narusa i Machaona. — Jeśli zaiste przybywacie mi na ratunek.
Narus wzruszył ramionami.
— Powiedzieliśmy mu, po co tu przybyliśmy — zwrócił się do Conana — ale nie uwierzył.
A w każdym razie niezupełnie.
— Na dole jest dwóch strażników, którym podcięto gardła — dodał Machaon — nie
napotkaliśmy jednak ani jednego żywego. To miejsce ogarnęło jakieś niewytłumaczone
szaleństwo. Czy Antimides rzeczywiście zbiegł?
W odpowiedzi Conan wskazał głową w stronę krzesła o wysokim oparciu. Trzej mężczyźni
zawahali się przez chwilę, lecz koniec końców podeszli, by rzucić okiem na trupa.
Valentius, choć wstrząśnięty, zachichotał.
— Jak go do tego zmusiłeś? Zresztą nieważne. To odpowiednia kara za zdradę mego
zaufania. — Jego oblicze o gładkich delikatnych rysach błyskawicznie spochmurniało. —
Przybyłem do niego po pomoc i schronienie, a on mnie wyśmiał. Mnie! A potem zakuł w
kajdany i pozostawił, bym zgnił. Musiałem każdego dnia walczyć ze szczurami o miskę
plugawej strawy. Łajdak był z niego i kanalia. Prawdziwe ścierwo. Zakłamane na dodatek.
Powiedział, wybuchając przy tym śmiechem, że nie będzie brudził sobie rąk moją krwią.
Zamierzał pozostawić to szczurom.
— Widziałem śmierć na wielu polach bitew, Conanie — rzekł Machaon — lecz to zaiste
okrutny i odrażający sposób na zabicie człowieka, choćby nawet w pełni zasługiwał, aby
umrzeć.
Patrzył na trupa, a kłykcie jego zaciśniętej na rękojeści miecza dłoni pobielały. Narus ułożył
palce w znak mający chronić przed urokami.
— Nie ja go zabiłem — powiedział Conan. — Spójrzcie na dłonie, w których trzyma końce
łańcucha. Antimides zabił się sam.
Valentius ponownie zachichotał.
— Jednak to się stało, grunt, że stało się skutecznie. — Jego nastrój zmienił się w jednej
chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Szlachcic wydął wargi i splunął w
obrzmiałe oblicze trupa. — Żałuję wszelako, że nie byłem przy tym obecny.
Conan i jego dwaj przyjaciele wymienili spojrzenia. Ten człowiek był wedle prawa krwi
pierwszym prawnym spadkobiercą tronu Ophiru, po śmierci Valdrica. Młody Cymmerianin,
zdegustowany, pokręcił głową. Czuł silne pragnienie jak najszybszego pozbycia się
młodzieńca, lecz gdyby go tak po prostu zostawił, niedawny więzień niechybnie już
niebawem pożegnałby się z życiem.
Może tak byłoby lepiej, dla Ophiru, lecz nie barbarzyńcy było o tym sądzić. Zwrócił się do
Valentiusa:
— Zabierzemy cię do pałacu królewskiego. Valdric zapewni ci ochronę.
Szczupły mężczyzna spojrzał na niego, rozdygotany, z przerażeniem w oczach.
— Nie! Nie! Nie możesz! Valdric mnie zabije! Jestem pierwszym pretendentem do tronu!
On mnie zabije!

background image

— Mówisz bzdury — warknął Conan. — Valdric nie myśli o niczym innym, prócz
ratowania własnej skóry. Nie minie jeden dzień, a w ogóle zapomni o twojej obecności w
pałacu.
— Nie rozumiesz — zajęczał Valentius, załamując ręce. — Valdric spojrzy na mnie i
uświadomi sobie, że umiera, i że to ja będę jego następcą. Zacznie myśleć o długich latach
życia, jakie jeszcze mam przed sobą i znienawidzi mnie. Każe mnie zamordować! —
Valentius przeniósł wzrok rozpaczliwie z jednej twarzy na drugą, po czym posępnie
dokończył: — Wiem, że to uczyni, bo ja również postąpiłbym dokładnie tak samo.
Machaon splunął na drogi, grubo tkany turański dywan.
— A co z więzami krwi? — zapytał oschle. — Co z przyjaciółmi czy sojusznikami?
Przygarbiony, zdesperowany mężczyzna pokręcił głową.
— Skąd mam wiedzieć, komu spośród nich mogę wierzyć? Moja własna straż zwróciła się
przeciwko mnie, mężczyźni, którzy od lat wiernie służyli memu rodowi. — Nagle zaczął
mówić szybciej, gwałtowniej, a w jego ciemnych oczach pojawiły się dwuznaczne błyski. —
Ty mnie chroń! Kiedy zostanę królem, obdarzę cię bogactwami i tytułami. Możesz zatrzymać
sobie pałac Antimidesa, a nawet dostać po nim tytuł hrabiego. Ty i twoi ludzie będziecie
strażą przyboczną króla. Dam ci niezmierzone bogactwo i władzę, wybierz sobie kobietę,
szlachciankę, albo dziewkę z ludu, a będzie twoja. Weź dwie lub trzy, jeśli tak sobie życzysz!
Powiedz czego pragniesz, a dostaniesz to! Powiedz, jakich pragniesz zaszczytów, a
otrzymasz, co zechcesz.
Conan skrzywił się. To fakt, że dla Wolnej Kompanii nie było lepszej służby niż ta, którą
oferował Valentius, prędzej jednak wolałby służyć żmii.
— A co z Iskandrianem? — zapytał. — Generał nie miesza się w te rozgrywki, nie
opowiada się po stronie żadnej frakcji.
Valentius z wahaniem pokiwał głową.
— No cóż, jeżeli nie zechcesz mi służyć…
— Pozwól nam zatem opuścić to miejsce — rzekł Conan — i to jak najszybciej. Nie byłoby
dobrze, gdyby zastano nas nad trupem Antimidesa.
Mimo to gdy pozostali pospiesznie opuścili komnatę, raz jeszcze odwrócił się, by spojrzeć
na trupa. Niezależnie od tego, co zabiło Antimidesa, Cymmerianin ucieszył się, że ta magia
nie dosięgła jego samego. Wzdrygnąwszy się, pospieszył za innymi.

XVI

Zapadał zmierzch, kiedy Conan wrócił do domu, gdzie stacjonowała jego kompania.
Szarówka dokoła, poprzedzająca nadejście aksamitnej czerni, doskonale pasowała do jego
nastroju. Iskandrian dość skwapliwie i chętnie wziął pod opiekę Valentiusa. Obiecał, że
znajdzie dla niego miejsce w barakach żołnierzy. Lecz stary generał słuchając ich opowieści,
raz po raz zerkał podejrzliwie na Cymmerianina. Tylko świadectwu Valentiusa,
potwierdzającemu, że Antimides najwyraźniej udusił się sam, najemnicy zawdzięczali, że
wolni opuścili te długie, kamienne budowle, a harde spojrzenie, które rzucił paniczyk
Conanowi wyraźnie świadczyło, iż młodzieniec chętnie zaprzeczyłby wszystkiemu, gdyby
tylko miał pewność, że nie zostanie uznany za współwinnego morderstwa.
I była jeszcze Synelle. Conan zastał ją w osobliwym nastroju, na poły gniewu, na poły
zadowolenia. Wiedziała już o śmierci Antimidesa, choć nie miał pojęcia, jakim cudem wieści
na ten temat mogły dotrzeć tu tak szybko. W każdym razie było to powodem jej zadowolenia.
Szlachcianka złajała go jednak srodze, że odjechał bez jej wyraźnego zezwolenia i że zwlekał,
zajmując się przekazaniem Valentiusa pod opiekę Iskandriana.
To wprawiło ją w jeszcze większą wściekłość, aniżeli samowola Cymmeriana. Przecież to
ona najęła go na służbę, nie ten fircyk Valentius. Lepiej, aby o tym nie zapominał. Ku swemu

background image

własnemu zdumieniu wysłuchał jej z pokorą i co najgorsze, musiał nieźle się napocić, by nie
zacząć błagać mocodawczym o wybaczenie. Nigdy o nic nikogo nie błagał, czy to kobiety czy
mężczyzny, boga, czy też demona i aż ścisnęło go w dołku, gdy uświadomił sobie, jak był
tego bliski.
Kopniakiem otworzył drzwi swego pokoju i stanął jak wryty. Leżąca w półmroku Julia,
naga i skrępowana, łypnęła nań rozpaczliwie, usiłując wypluć z ust knebel.
— Machaonie! — zakrzyknął. — Narusie!
Błyskawicznie uwolnił ją od knebla. Więzy na kostkach i nadgarstkach zadzierzgnięto
bardzo mocno, a dziewczyna zasupłała je jeszcze bardziej, próbując się uwolnić. Musiał
używać sztyletu wyjątkowo ostrożnie, aby przeciąć tylko materiał i nie naruszyć ciała.
— Kto to zrobił? — zapytał, mozoląc się, by ją uwolnić.
Z głośnym jękiem wyjęła z ust wilgotny, zwinięty w kulę pasek materiału i przez chwilę
poruszała szczęką, zanim odpowiedziała.
— Nie pozwól mu, by ujrzał mnie w takim stanie — rzuciła błagalnie.
— Pospiesz się! Szybko!
Machaon, Narus i Boros wpadli do pokoju, rzucając jeden przez drugiego dziesiątki pytań, a
Julia wrzasnęła przeraźliwie, gdy Conan przeciął ostatni pasek więzów. Odskoczyła od niego
i podpełznąwszy do łóżka, zgarnęła z niego koc, aby zakryć swą nagość.

— Odejdź, Machaonie! — zawołała, zasłaniając się kocem. Pokraśniała. — Nie pozwolę,
byś mnie taką oglądał. Wyjdź stąd!
— Zniknęła — oznajmił bełkotliwym od alkoholu głosem Boros, wskazując na kąt pokoju,
gdzie Conan ukrył spiżową figurkę.
Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że deska podłogowa została wyjęta, a nisza
pod nią była pusta. Poczuł osobliwy chłód, jakby dotknęła go niewidzialna dłoń śmierci.
Wydawało się całkiem logiczne, że tak właśnie zakończy się ten dzień. Bądź co bądź od rana
wszystko szło mu jak po grudzie.
— Może… — wykrztusił Boros — gdybyśmy niezwłocznie ruszyli w drogę i nie
oszczędzali wierzchowców, zdążylibyśmy przekroczyć granicę zanim ktoś zrobi z tej figurki
użytek. Zawsze chciałem zobaczyć Wendhię albo Khitaj. Czy ktoś zna odleglejsze od nich
krainy?
— Zamilcz, stary głupcze — warknął Conan. — Julio, kto zabrał figurkę? Na Croma,
kobieto, przestań przejmować się tym przeklętym kocem! Odpowiedz mi!
Nie zaprzestając prób ukrycia pod kocem swych ponętnych kształtów, Julia nieco śmielej
spojrzała na niego i parsknęła.
— To była dziewka w męskim odzieniu, w bryczesach i z mieczem. Kątem oka zerknęła na
Machaona. — Powiedziała, że mam chłopięcy tyłek. Nieprawda, mam pośladki tak samo
krągłe jak ona, choć może nie tak wielkie i nie jestem tak rozłożysta w biodrach.
Conan zgrzytnął zębami.
— Jej oczy — rzucił niecierpliwie. — Miała zielone oczy? I rude włosy? Powiedziała coś
jeszcze?
— Karela? — mruknął Machaon. — Wydawało mi się, że chciała cię zabić, a nie okraść.
Czemu jednak Boros tak lęka się tej zwędzonej przez nią figurki? Chyba nie wplątałeś nas
znowu w jakąś kabałę z czarnoksiężnikami, co, Cymmerianinie?
— Znasz ją — burknęła oskarżycielskim tonem Julia. — Uwierzyłam, że tak, po tym co
powiedziała o mnie… — Chrząknęła i zaczęła raz jeszcze. — Pamiętam tylko, że zaklęła,
używając imienia Derketo i powiedziała, żebym podziękowała ci od niej za pięćset sztuk
złota. Czy naprawdę dałeś jej aż tyle? Pamiętam dziewki sprzedajne mojego ojca i nie sądzę,
by ta Karela była warta choć jednej sztuki srebra.
Conan walnął się wielkim kułakiem w udo.

background image

— Muszę ją odnaleźć, Machaonie, i to jak najszybciej. Ukradła figurkę, która zrządzeniem
losu znalazła się w mym posiadaniu. Ten pełen złej mocy przedmiot może wywołać
katastrofę, o jakiej nikomu z nas się nie śniło, jeśli tylko Karela odsprzeda go osobie
pragnącej zrobić z niego użytek. Powiedz mi dokładnie, jak mogę dotrzeć do ruin tej starej
twierdzy.
Julia jęknęła.
— To o to jej chodziło, gdy mówiła o złocie? O tę przeklętą figurkę, o której wspominał
Boros? Niechaj Mitra strzeże nas wszystkich i tego kraju!
— Nie pojmuję z tego ani słowa — burknął Machaon — ale wiem jedno. Jeśli wejdziesz
nocą do Puszczy Sarelain, niechybnie skręcisz kark. Bór jest tak gęsty, że nawet za dnia
niebezpiecznie jest go przemierzać. Potrzebny nam ktoś, kto urodził się w tych stronach,
byśmy nie zgubili się w ciemnościach lasu.
— Mogę ją odnaleźć — rzekł Boros, kołysząc się na nogach — dopóty, dopóki będzie
miała przy sobie figurkę. Zło posążka jest dla mnie niczym światło latarni. — Zakasał
rękawy, obnażając wychudłe przedramiona. — To tylko kwestia prostego…
— Jeśli spróbujesz w tym stanie sprokurować jakieś zaklęcie — rzucił gniewnie Conan —
własnoręcznie odrąbię ci głowę i zatknę ją na ostrzu włóczni, na Bramie Nadrzecznej.
Siwobrody mężczyzna wydawał się urażony, lecz spasował, mamrocząc coś z cicha pod
nosem. Conan zwrócił się do Machaona.
— Nie ma chwili do stracenia. O świcie może być już za późno, byśmy mogli zapobiec
nieszczęściu.
Machaon z wahaniem pokiwał głową, a Narus wtrącił:
— Wobec tego weź ze sobą dwudziestkę zbrojnych. Jej banda…
— …usłyszy, że nadchodzimy i weźmie nogi za pas — dokończył za niego Cymmerianin.
— Pójdę sam. Machaonie?
Weteran udzielił mu niezbędnych wskazówek.

Machaon miał rację, pomyślał Conan, gdy niewidoczna gałąź chłosnęła go setny raz po
twarzy. W tej ciemności nietrudno było skręcić kark. Skierował swego wierzchowca w gąszcz
winorośli i pnączy, mając nadzieję, że zmierza we właściwym kierunku. Jeszcze w
dzieciństwie nauczył się odnajdywać drogę wedle położenia gwiazd, lecz nieba prawie nie
było widać, gdyż puszcza była stara, pełna ogromnych dębów, których konary przeplatały się
wysoko w górze, tworząc nad jego głową niemal pozbawiony prześwitów, gęsty zielony
baldachim.
— Zawróć — dobiegł go z mroku czyjś głos — chyba że życie ci niemiłe. Jeden ruch a
poślę ci strzałę między żebra!
Conan zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
— Nie dotykaj tego! — rzucił drugi mężczyzna i zachichotał.
— Ja i Tenio dorastaliśmy w tym lesie, wielkoludzie, kłusując nocami na królewskie
jelenie. On ma lepszy wzrok ode mnie, a gdy na ciebie patrzę, widzę cię dokładnie, jak na
dłoni.
— Szukam Kareli — zaczął Conan i nie powiedział nic więcej.
— Dość gadania — uciął pierwszy głos. — Brać go!
W tej samej chwili silne dłonie kilkunastu mężczyzn zwlokły potężnego Cymmerianina z
konia. Conan nie potrafił określić, z iloma napastnikami miał do czynienia, lecz schwycił
jednego za ramię i wykręciwszy je, złamał jak suchą gałąź. Niewidoczny napastnik zawył
przeciągle. Cymmerianin nie miał dość przestrzeni, by móc dobyć i użyć miecza, nie widział
też, na dobrą sprawę, gdzie znajdowali się otaczający go napastnicy. Miast tego wyjął sztylet i
zaczął wymachiwać nim na prawo i lewo, a każdemu cięciu towarzyszyły głośne wrzaski i
przekleństwa. Atakujących było jednak zbyt wielu i w końcu powalili go, przydusili do ziemi,

background image

związali mu ręce za plecami i skrępowali nogi w kostkach, unieruchamiając je wetkniętym
pomiędzy nogi patykiem.
— Ranił któregoś z was ciężej? — zapytał ten, który wcześniej chichotał.
— Złamał mi rękę — jęknął ktoś.
Inny zaoponował.
— Furda tam, twoją rękę, omal nie odciął mi ucha!
Przeklinając ciemność, gdyż nie wszyscy widzieli w ciemnościach jak koty, podnieśli
Conana z ziemi i powlekli w las. Gdy w którymś momencie potknął się i upadł, ciągnęli go
nadal, dopóki sam nie zdołał się podźwignąć i stanąć na nogi.
Nagle ciemność rozstąpiła się przed nim i został wepchnięty do pomieszczenia o
kamiennych ścianach, oświetlonego pochodniami zatkniętymi w pordzewiałych żelaznych
obsadach na murach. Na jednej ze ścian znajdował się wielki kominek, w którym radośnie
buzowały płomienie, podsycane wielkimi polanami. Nad ogniem zawieszony był ogromny
żelazny kocioł. Koce umieszczone w oknach, a raczej wąskich prześwitach do strzelania z
łuków, zapobiegały przedostawaniu się światła na zewnątrz. Kilkunastu mężczyzn, istna
zgraja typów spod ciemnej gwiazdy, rozsiadła się na ławach za topornymi, ustawionymi na
kozłach stołami, popijając wino z prymitywnych, glinianych kubków i zajadając się gulaszem
z drewnianych misek. Karela wstała, gdy do pomieszczenia weszli tuż za barbarzyńcą jego
poskromiciele, skarżąc się w głos na sińce, rany cięte i ogólne sponiewieranie, jakiego doznali
usiłując go spętać. Miała na sobie obcisłe bryczesy z jasnoszarego jedwabiu, wysokie
czerwone buty i ciemny, skromny, luźno zasznurowany kaftan, spod którego wyzierały
kremowe krągłości jej pełnych, obfitych piersi. U pasa opinającego jej zmysłowo zaokrąglone
biodra, zwieszał się ciężki scimitar.
— A więc jednak jesteś większym głupcem, niż sądziłam, Cymmerianinie — powiedziała.
— Zmuszasz mnie chyba, żebym cię zabiła.
— Figurka, Karelo — rzucił ze zniecierpliwieniem. — Nie wolno ci jej sprzedać. Oni
chcą…
— Uciszcie go! — warknęła gniewnie.
— …przywołać Al Kiira — wykrztusił jeszcze, lecz w tej samej chwili otrzymał cios pałką
w tył głowy i ogarnęła go ciemność.

XVII

Głupiec, pomyślała Karela wpatrując się w ogromną postać leżącego jak kłoda
Cymmerianina. Czy jego męska arogancja była tak wielka, że wierzył, iż by odzyskać
posążek wystarczy po prostu przyjechać tu i zażądać jego oddania? Znała jego przymioty i
wiedziała, iż duma owa była w pełni uzasadniona. Nawet w pojedynkę, uzbrojony tylko w
swój prosty, obosieczny miecz był najbardziej godnym przeciwnikiem dla…
Zaklęła szpetnie w duchu. Cymmerianin nie był już tym samym mężczyzną, który
uszczknął część niej samej i zabrał ze sobą. Myślała o tym, jaki był, kiedy go po raz pierwszy
poznała. Złodziejem i samotnikiem, nie mającym nic prócz swego rozumu i silnej ręki
dzierżącej miecz. A teraz dowodził całym oddziałem i jego ludzie, co musiała skwapliwie
przyznać, byli bardziej niebezpieczną zgrają niż jej własna banda.
— Czy był sam? — zapytała. — Jeżeli ściągnęliście tu całą jego Wolną Kompanię, obedrę
was ze skóry i obstaluję z niej sobie buty!
— Nie było z nim nikogo — odpowiedział niepewnie Tenio. — Nikogo nie widzieliśmy, a
więc niechybnie był sam. — Mały, szczurowaty człowieczek o pociągłej twarzy i ostrym
nosie wypluł ząb na dłoń i przyjrzał mu się. — Ja tam radziłbym go ubić.
Kilku spośród tych, którzy wyszli z potyczki z połamanymi żebrami i ranami od noża,
poparło go cichymi pomrukami.

background image

Marusas, Zamoranin, ujął w długie, pokryte zrogowaciałą skórą palce, cienki sztylet.
— Lepiej go ocućmy. Wygląda na silnego. Nim zdechnie, będzie wył. I to głośno.
Naraz wszyscy mężczyźni zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego.
— Zabij go od razu! Jest zbyt niebezpieczny!
— To tylko człowiek! Jeśli go obedrzeć ze skóry, będzie wył jak inni!
— Nie walczyłeś z nim w lesie, jak my! Nie wiesz, do czego jest zdolny! Rzuciliśmy się na
niego w dziesięciu, a i tak rozpłatał mi ramię do kości, a Agoriowi złamał rękę!
— Zamilczcie, psy! — krzyknęła Karela i gwar głosów w jednej chwili ucichł, gdy
mężczyźni przenieśli wzrok na swoją przywódczynię.
— Ja decyduję, kto ma umrzeć, a kto pozostanie przy życiu. On nie umrze, a przynajmniej
nie umrze na razie. Czy któryś z was, kundle zapchlone, ośmiela się podważać moje decyzje?
Przestańcie pyskować i róbcie, co do was należy!
Oparła dłoń na rękojeści scimitara, a w jej zielonych oczach pojawiły się groźne błyski.
Rozbójnicy, odwrócili wzrok i mamrocząc pod nosem zajęli się opatrywaniem ran, lub
zaglądaniem do butelki. Jama — ran, postawny, ogolony na łyso Kuszyta, o barach szerszych
od Conana i grubych palcach zapaśnika, zrejterował jako ostatni, a jego ciemne oblicze
wykrzywiał grymas gniewu i dezaprobaty.
Rozcięty policzek był pamiątką po zetknięciu z pięścią Conana, podczas utarczki w lesie.
— No więc, Jamaranie? — zapytała.
Wiedziała, że miał chrapkę na objęcie po niej przywództwa i na nią samą, choć nie zdawał
sobie sprawy, iż zdołała go przejrzeć. Miał swoje zdanie na temat roli kobiet i ich miejsca w
świecie. Prędzej czy później będzie musiała udowodnić mu, że się mylił, albo nawet go zabić.
— Zamierzasz kwestionować moją decyzję?
Zdziwił się, ale grymas ten został niemal natychmiast zastąpiony szerokim uśmiechem.
— Jeszcze nie — warknął. — Powiem ci kiedy, moja rudowłosa ślicznotko. — Jego wzrok
pieszczotliwie przesunął się po całym jej ciele, po czym Murzyn, z niewiarygodną lekkością
jak na mężczyznę jego postury, podszedł do pobliskiego stołu i zgarnąwszy zeń kubek, uniósł
do ust, odchylił głowę do tyłu i pociągnął solidny łyk.
Karela zadrżała, wstrząśnięta i rozjuszona jego bezczelnym zachowaniem.
Nigdy dotąd nie wystąpił przeciwko niej w równie jawny sposób. A więc jednak będzie
musiała go zabić, pomyślała. Ale jeszcze nie teraz. Nastroje w jej bandzie były mocno
zachwiane. Mimo iż niechętnie to przyznawała, jeden fałszywy ruch mógł zniweczyć
wszystko, nad czym tak usilnie pracowała. Zgrzytnąwszy zębami zdjęła dłoń z rękojeści
miecza.
„To nie to samo co podczas pobytu w Zamorze — pomyślała ponuro. — Nie te czasy.
Wówczas nikt z członków bandy nie ośmieliłby się sprzeciwić jej słowu, czy pomyśleć o niej
jako kobiecie. To wszystko wina Conana”.
Zmienił ją w sposób, którego nie pojmowała, i tak jak sobie tego nie życzyła. Wplótł nić
słabości w jej niezachwiany dotąd charakter i członkowie bandy rychło to wyczuli.
Jak na zawołanie, gdy tylko pomyślała o Cymmerianinie, ten stęknął i poruszył się.
— Zakneblujcie go — rozkazała. — Ruszcie się, niech was Derketo porwie! Nie mam
zamiaru słuchać jego bredni.
Conan otrząsnął się, gdy Tenio i Jamaran uklękli obok niego.
— Karelo — rzucił rozpaczliwie — posłuchaj mnie. Ci ludzie są niebezpieczni. Oni chcą
sprowadzić na świat zło…
Tenio usiłował wetknąć mu do ust zwiniętą szmatę i wrzasnął, gdy Cymmerianin zatopił
zęby w jego dłoni. Jamaran pięścią wyrżnął barbarzyńcę w twarz. Mężczyzna o szczurzej
twarzy uwolnił dłoń, i potrząsnął nią, rozpryskując dokoła kropli krwi. Nim Conan znowu
zdążył się odezwać, Jamaran włożył mu do ust knebel i przewiązał go paskiem materiału.

background image

Ogolony na łyso mężczyzna wstał, kopnął Conana w żebra i zamierzył się, by uczynić to raz
jeszcze. Tenio zdrową ręką dobył sztyletu, a w jego oczach pojawiły się mordercze błyski.
— Przestańcie! — rozkazała Karela. — Słyszycie? Zostawcie go już! Powoli i z wahaniem,
dwaj oprawcy odsunęli się od barbarzyńcy. Czuła na sobie spojrzenie tych szafirowych oczu.
Conan silnie potrząsnął głową, usiłując pozbyć się knebla i przez cały czas mruczał gniewnie.
Karela, dygocząc odwróciła się i przeniosła wzrok na buzujące w kominku płomienie.
Złodziejka wiedziała, że nie wolno jej słuchać młodego barbarzyńcy. Conan zawsze umiał
ją przekabacić. Był w stanie nakłonić ją do wszystkiego. Gdy jej dotykał, silna wola Kareli
miękła niczym wosk. Tym razem będzie inaczej, poprzysięgła sobie.
Noc wlokła się niemiłosiernie, a Karela czuła, iż dzieje się tak za sprawą wzroku Conana
utkwionego w jej plecach. Reszta bandy ułożyła się na spoczynek. Większość rozciągnęła się
po prostu na kamiennej posadzce i przykryła kocami, lecz do królowej złodziei sen wciąż nie
przychodził.
Krążyła niczym lampart w klatce, pobudzona niezłomnym, lodowatym spojrzeniem
niebieskich oczu. Kazałaby mu je zawiązać, lecz wówczas nie tylko ona, lecz i wszyscy inni
przekonaliby się, jak wielki wpływ miało na nią spojrzenie młodego olbrzyma.
Wreszcie rudowłosa piękność usiadła przed ogromnym kominkiem i wbiła wzrok w
tańczące, żółte jęzory, jakby ich ruch był najważniejszą rzeczą na całym świecie. Ale nawet
teraz nie była w stanie uwolnić się do Cymmerianina. Wyobrażała go sobie w płomieniach,
poddawanego najwymyślniejszym torturom, na które w pełni sobie zasłużył. Nie potrafiła
pojąć, dlaczego przez to wszystko czuła się jeszcze gorzej, ani czemu od czasu do czasu
musiała ukradkiem ocierać z policzków łzy.
O brzasku wysłała do Ianthe Tenia, ubranego w szkarłatną opończę. Przez resztę dnia
dzielnie ignorowała Conana.
Nie dała mu nic do jedzenia, nie pozwoliła też zaspokoić pragnienia.
— Dacie mu jadła i napitku, dopiero kiedy stąd odjadę — postanowiła.
Mężczyźni, którzy podzielili się na małe grupki, zużywając większość swej energii na grę w
karty lub w kości, na jej słowa zareagowali zdumionymi spojrzeniami i pomrukami,
mającymi oznaczać przyjęcie jej decyzji do wiadomości.
Ani na chwilę nie pozwoliła, by w jej obecności Cymmerianinowi wyjęto z ust knebel.
Zezwoli na to dopiero wtedy, gdy otrzyma upragnione pięćset sztuk złota, a wtedy
Cymmerianin będzie miał się z pyszna! Dopiero wtedy poczuje się naprawdę szczęśliwa, choć
na razie było jej dziwnie ciężko na duchu.
Słońce jęło chylić się ku zachodowi.
Pora, by Karela opuściła nareszcie starą twierdzę. Spiżową figurkę, wciąż owiniętą w koc
ściągnięty z łóżka Conana, zostawiła na dworze pod drzewem. W pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby ją ukraść, a na wszelki wypadek wolała trzymać się z dala od przeklętego posążka.
Przywiązując ciężkie zawiniątko do łęku siodła i z trudem powstrzymując mdłości, jakie
wywoływała u niej bliskość figurki, usłyszała nagle czyjeś kroki. Odwróciwszy się ujrzała
Jamarana wychodzącego z pojedynczej wieży, jedynej pozostałości starej twierdzy.
— To cenna rzecz — rzucił butnie. — Powiedz, że jest warta aż pięćset sztuk złota.
Karela nie odpowiedziała. To nie była odpowiednia pora na zabicie tego zuchwalca.
— Powinienem pojechać z tobą — ciągnął postawny mężczyzna, nie doczekawszy się
odpowiedzi. — Aby dopilnować, byś wróciła bezpiecznie z całym tym złotem. Kto wie, czy
ów szlachcic nie zdecyduje się na jakiś zdradziecki krok. Poza tym mogłoby przydarzyć ci się
jeszcze coś gorszego. Kobieta, sama jedna, z tak ogromną fortuną…
Mięśnie twarzy Kareli stężały. Czy ten głupiec sądził, że zamierzała uciec ze złotem?
— Nie! — ucięła ostro i wskoczyła na siodło. — Jesteś potrzebny tutaj, aby pilnować
więźnia.
— Czuwa przy nim dwudziestu tęgich chłopa. Taka masa złota…

background image

— Głupcze! — To słowo zabrzmiało niczym trzaśniecie bata. — Jeśli chcesz przewodzić
grupie ludzi, musisz nauczyć się myśleć. Ten jeden mężczyzna, choć spętany, jest bardziej
niebezpieczny niż ktokolwiek, kogo zdarzyło ci się spotkać. Mam nadzieję, że jest was dosyć,
byście utrzymali go w ryzach do mego powrotu.
Zanim Jamaran zdążył wykrztusić z siebie gniewne słowa, które wyczytała na jego obliczu,
Karela spięła ostrogami chyżego wschodniego gniadosza i pogalopowała wąską ścieżką,
nieco tylko szerszą od zwykłego jeleniego szlaku. Było ich w tej gęstej puszczy mnóstwo,
przecinających się i krzyżujących ze sobą, toteż już wkrótce nie musiała obawiać się pościgu.
W rzeczy samej nie uważała, by do pilnowania Conana potrzeba było bez mała wszystkich
członków jej bandy. Jednak to, co powiedziała ogromnemu Kuszycie, było prawdą.
Cymmerianin był dość niebezpieczny, by w jego obecności nigdy nie czuła się pewnie, a ona
wszak szczyciła się tym, że nie lęka się żadnego mężczyzny. Wiedziała jak walczył, nawet
mimo świadomości nieuchronnej porażki, jak zabijał, choć jego chwile zdawały się
przesądzone i jak zwyciężał w sytuacjach, gdzie śmierć niechybnie była mu pisana. Teraz
jednak, gdy leżał skrępowany, zakneblowany i strzeżony przez dwudziestkę twardych
najemników, nie wątpiła, iż po powrocie zastanie go w takim samym położeniu.
Nie uważała również, by Jamaran mógł odebrać jej złoto, czy coś, czego niewątpliwie
pożądał, nie przypłacając tej próby życiem. Była jednak zbyt dumna, by mogła pozwolić na
jakiekolwiek przejawy braku szacunku ze strony tego rozbójnika, w obliczu nieznajomego
szlachcica. Na dodatek szlachcic ów z pewnością będzie miał dla niej inne zlecenia, choćby
zdobycie ksiąg, z czego ostatecznie zrezygnował na rzecz spiżowej figurki. Lecz nie
zdecyduje się na ponowne skorzystanie z jej usług, jeśli uzna, że Karelanie potrafi utrzymać
w swojej bandzie dyscypliny.
Kiedy Karela dotarła do polany, gdzie stał toporny szałas, słońce było już na wpół ukryte za
wierzchołkami drzew, a ku wschodowi płożyły się długie cienie. Rumak bojowy w czarno–
szarłatnym czapraku stał samotnie, tak jak poprzednio. Powoli i ostrożnie okrążyła polanę,
trzymając się przez cały czas w cieniu drzew. Zdawała sobie sprawę, że jest to lustracja
pobieżna i chaotyczna, ale wciąż czuła złą aurę spiżowej figurki, przytroczonej z tyłu do
siodła. Podczas jazdy niejeden raz stwierdzała, że wychyla się nadmiernie do przodu, tylko po
to, by nie dotknąć pośladkami wełnianego koca, w który okutany był posążek. Czuła
gwałtowne pragnienie jak najszybszego pozbycia się statuetki.
Parskając drwiąco, nieco zdumiona własną wrażliwością, Karela wyjechała na polanę i
zsiadła z wierzchowca. Trzymając przed sobą koc, kopnięciem otworzyła toporne drzwi z
nieheblowanych desek.
— Cóż, lordzie Bezimienny, czy przyniosłeś waść moją… — urwała, zaskoczona.
Wysoki szlachcic stał jak poprzednio, w tym samym miejscu, lecz nie był już sam. Kobieta,
która mu towarzyszyła, otulona szkarłatnym płaszczem, z naciągniętym głęboko kapturem,
świdrowała Karelę zimnym spojrzeniem chłodnych, ciemnych oczu, ukrytych za jedwabną,
cienką woalką.
Karela odpowiedziała równie hardym spojrzeniem i cisnęła koc z jego zawartością na
klepisko, u ich stóp.
— Oto wasz przeklęty posążek. A teraz, gdzie moje złoto?
Kobieta w woalce przyklękła, rozgarniając pospiesznie fałdy grubego wełnianego koca. Na
widok rogatej figurki aż westchnęła w uniesieniu. Delikatnymi dłońmi uniosła ją i postawiła
na topornym stole. Karela nie mogła się nadziwić, że ta kobieta dotykała statuetki, nie
odczuwając przy tym bezgranicznej odrazy.
— To Al Kiir — wyszeptała kobieta w woalce. — Tego właśnie szukałam, Taramenonie.
Karela zamrugała. Lord Taramenon? Jeśli choć połowa tego, co słyszała o jego
szermierczych umiejętnościach była prawdą, będzie on z pewnością trudnym przeciwnikiem.
Opuściła dłoń ku rękojeści scimitara.

background image

— Zanim będzie należał do was, oczekuję na swoją zapłatę. Należy mi się za niego pięćset
sztuk złota.
Kobieta w woalce spojrzała na nią.
— Czy to właśnie jej również poszukiwałaś? — zapytał Taramenon. Nieznajoma kobieta
pokiwała głową z zamyśleniem.
— Chyba tak. Jak ci na imię, dziewko?
— Karela, dziewko! — warknęła rudowłosa grasantka akcentując drugie słowo. — A teraz
pozwólcie, że przepowiem wam przyszłość, która czeka was, jeśli nie dacie mi umówionej
zapłaty. Ciebie, mój piękny paniczyku, sprzedam do Koth, gdzie ze swą urodą rychło
znajdziesz sobie nową panią. — Oblicze Taramenona spochmurniało, lecz kobieta w woalce
wybuchnęła śmiechem. Karela skoncentrowała swą uwagę na niej. — A ciebie sprzedam do
Argos, gdzie tańcząc nago w jakiejś podrzędnej tawernie w Messancji, będziesz zabawiać
klientów za cenę kubka cienkiego piwa.
— Jestem księżniczką Ophiru — rzuciła chłodno zawoalowana kobieta. — I mogę kazać
nadziać cię na pal, na murach pałacu królewskiego. Śmiesz odzywać się w taki sposób do tej,
przed którą powinnaś drżeć?
Karela wyszczerzyła się drwiąco.
— Nie tylko śmiem się tak odzywać, lecz na cycki Derketo, wierzaj mi, jeśli natychmiast
nie otrzymam mojej zapłaty, obedrę cię z tych szatek do naga, by sprawdzić, czy zechcą cię
przyjąć w tej argosańskiej tawernie. Większość ophirskich szlachcianek to kościste dziewki,
które nawet starając się ze wszystkich sił, nie potrafią zadowolić mężczyzny.
Stal zaszurała o skórę gdy ostrze wysunęło się z pochwy.
— Chcę dostać moje złoto i to już!
— Ona nie żartuje — powiedziała przyodziana w szkarłat kobieta. — Dostanie, co się jej
należy. Brać ją.
Karela odwróciła się od Taramenona, lecz ten nie zaatakował jej, nawet nie dobył miecza i
w tej samej chwili skoczyło na nią dwóch, przyczajonych na krokwiach pod sufitem,
żołnierzy w skórzanych zbrojach lekkiej jazdy. Pod wpływem siły zderzenia Karela ciężko
wylądowała na twardym klepisku.
— Niech was Derketo porwie! — zasyczała, wijąc się rozpaczliwie w ich bezlitosnym
uścisku. — Wyrwę wam serca gołymi rękami! Ponadziewam was na mój miecz jak kapłony!
Parszywe psy!
Taramenon wyłuskał miecz z jej dłoni i cisnął w kąt.
Pomimo jej rozpaczliwej szamotaniny kawalerzyści podźwignęli złodziejkę z klepiska.
„Idiotko! — złajała samą siebie w myślach. — Dałaś się podejść jak dziewica pożeraczowi
niewieścich serc!” Dlaczego nie zaczęła zastanawiać się, co się stało z koniem kobiety?
— Podejrzewam, iż nie ma co liczyć, że ta kobieta jest dziewicą, to byłby zbytek łaski —
rzuciła kobieta.
Taramenon roześmiał się.
— Powiedziałbym, że to byłby cud.
— Zdradziecka dziwka! — warknęła Karela. — Przebrzydły fircyk! Pasami będę darła z
was skórę! Uwolnijcie mnie, albo moi ludzie pozostawią was uwiązanych do pali, na żer
ścierwojadom! Czy jesteście tak głupi by przypuszczać, że przybyłam tu sama?
— Może i nie — rzekł spokojnie Taramenon. — Choć ostatnim razem, gdy rzekomo mieli
ci towarzyszyć twoi ludzie, nie widziałem tu żywego ducha. Tak czy inaczej wystarczy, że
krzyknę, a zbiegnie się tu pięćdziesięciu zbrojnych. Chcesz przekonać się, jak poradzą sobie z
nimi twoi pożałowania godni rozbójnicy?
— Dosyć, Taramenonie — ucięła kobieta w woalce. — Starczy już zbędnych słów. A skoro
o tym mowa, ktoś wspomniał ostatnio o rozbieraniu kogoś do naga. — Przyjrzała się bacznie
obcisłym bryczesom i luźno zasznurowanemu kaftanowi Kareli, a w jej głowie pojawiła się

background image

nuta złośliwego rozbawienia. — Jeśli chodzi o moje plany wobec niej… Wydaje mi się, że
nie jest… zbyt koścista, a zatem powinna chyba się nadać.
Taramenon wybuchnął śmiechem, po chwili trzej mężczyźni wzięli się do dzieła. Karela
zaciekle stawiała opór, a gdy rzecz dobiegła końca, na jej paznokciach i zębach była krew,
lecz i tak rozebrano ją do naga. Piersi złodziejki unosiły się i opadały przyspieszonym
rytmem. Lubieżne spojrzenia mężczyzn lustrowały jej nagość, przesuwały się po jej
zmysłowych krągłościach, smukłych udach i szczupłej talii. Ciemne, kobiece oczy
przyglądały się jej znacznie chłodniej i jakby z odrobiną zazdrości.
Dumna zielonooka kobieta stała sztywno wyprostowana, na tyle, na ile pozwalały jej na to
wykręcone do tyłu ręce. Nie zamierzała kulić się jak nieśmiała dziewka w noc weselną, nie
będzie korzyć się przed nimi, ani przed nikim innym.
Wysoki szlachcic dotknął policzka, ozdobionego teraz czterema pionowymi, krwawiącymi
zadrapaniami i spojrzał na szkarłatne krople na koniuszkach palców. Nagle zamierzył się i
uderzył Karelę w twarz. Siła ciosu była tak duża, że złodziejka i dwaj przytrzymujący ją
mężczyźni zachwiali się.
— Nie skrzywdź jej! — warknęła gniewnie zawoalowana kobieta. — Twoja uroda nie
ucierpiała ani trochę, Taramenonie. A teraz, przygotuj ją do transportu.
— Kilka batów nie wyrządzi jej szkody, Synelle — odparł posępnie przystojny szlachcic —
a ja w ten sposób nauczę ją moresu.
To imię tak zaszokowało Karelę, że nie dosłyszała odpowiedzi kobiety w woalce.
Mocodawczyni Conana! Czy ta kobieta dowiedziała się o jej związku z Cymmerianinem i
zapragnęła pozbyć się rywalki? Cóż, miała Cymmerianina, by móc negocjować swoje
uwolnienie, a jeśli Derketo pozwoli, dostanie również tę zdradziecką szlachciankę, by zawisła
za nogi u boku barbarzyńcy.
Karela otworzyła usta, aby złożyć korzystną jej zdaniem, ofertę — wolność dla Conana w
zamian za jej własną — lecz w tej samej chwili brutalnie wciśnięty między zęby knebel
wepchnął jej słowa z powrotem do gardła. Stawiała opór niczym wygłodniała pantera, ale
trzech mężczyzn to było dla niej zbyt wiele. Ze spokojem, który odczuła jak drwinę, uczynili
z niej zgrabną paczuszkę. Związali przykurczoną, z kolanami podciągniętymi do brody i
skrępowawszy nadgarstki, przywiązali jej ręce do kostek, nie przejmując się zbytnio, że
sznury wrzynały się głęboko w ciało. Kiedy jeden z kawalerzystów przyniósł wielki
płócienny worek, na wspomnienie swych planów względem Synelle, włącznie z tym, jak
zamierzała odstawić ją Conanowi, złodziejka oblała się rumieńcem.
— Przynajmniej może się nadal czerwienić — zaśmiała się Synelle, gdy Karela została
bezceremonialnie wrzucona do worka. — Sądząc po jej języku, byłam niemal pewna, że nie
zostało w niej za grosz przyzwoitości. Zanieście ją do koni. Musimy się pospieszyć, sprawy
rozgrywają się szybciej niżbym sobie tego życzyła, niemniej musimy im sprostać.
— Muszę wrócić do pałacu, aby wypełnić moje obowiązki — oznajmił Taramenon. —
Dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko będę mógł.
— Uwiń się możliwie jak najszybciej — rzekła łagodnym tonem Synelle — bo mogę
zmienić zdanie i przyjąć miast ciebie Conana.
Gdy więzienie Kareli kołysząc, podciągnięto w górę, złodziejka poczuła łzy spływające po
jej policzkach. Niech Derketo porwie Cymmerianina! Raz jeszcze została przez niego
upokorzona. Miała nadzieję, że Jamaran poderżnie mu gardło. I że uczyni to powoli.

XVIII

Conan leżał związany na zakurzonej, kamiennej posadzce cały dzień i noc, zabijając czas z
cierpliwością godną drapieżnika z głębi dżungli. Koncentrował wszystkie swoje myśli oraz
całą energię na obserwację i wyczekiwanie. Polecenie Kareli, by został napojony i

background image

nakarmiony zignorowano, i choć czuł lekki głód i pragnienie, zbytnio się tym nie przejmował.
Bez jedzenia i picia obywał się już niejednokrotnie znacznie dłużej i wiedział, że zaspokoi
obie te potrzeby, kiedy tylko rozprawi się z pilnującymi go mężczyznami. Prędzej czy później
ktoś popełni błąd, a on wykorzysta każdą nadarzającą się okazję. Prędzej czy później zyska
swoją szansę.
Zapadła już noc i zapalono wiszące na ścianach lampy, lecz po odjeździe Kareli nikt nie
zadał sobie trudu, by zasłonić kocami długie, wąskie otwory strzelnicze pełniące tu funkcję
okien. Gdy zabrakło ognistowłosej przywódczyni, wśród jej podwładnych częściej i gorliwiej
zaczęły krążyć gliniane, proste dzbany z winem, a czterej mężczyźni, którzy jeszcze nie udali
się, chwiejnym krokiem, do jednego z pokoi na piętrze wieży, by zapaść w głęboki, pijacki
sen, nie żałowali sobie mało szlachetnego trunku i zabawiali się grą w kości. Ogień w
wielkim kominku przygasł, ostatnie z grubych polan, które leżały pod ścianą wypaliły się
dawno temu, a nowych nie przyniesiono. Żaden z mężczyzn nie zajął się żelaznym kotłem
wiszącym nad ogniem i teraz z wonią niemytych ciał grasantów mieszał się swąd
przypalonego gulaszu.
Naraz Tenio odrzucił kości i skórzany kubek.
— Do tego czasu powinna już wrócić — mruczał. — Co ją powstrzymuje?
— Może wybrała wolność — odburknął Jamaran. Przeniósł zmętniały wzrok na Conana i
obnażył w złowrogim grymasie krzywe, pożółkłe zęby. — A nas zostawiła z tym osiłkiem,
którego tak się obawiała.
Marusas usiłujący zebrać kości do kubka nagle znieruchomiał.
— Myślisz, że uciekła na pewno ze złotem? Suma zaiste wydaje się olbrzymia, ale w
gruncie rzeczy tyle wyniósł jej zysk w zeszłym miesiącu.
— Niech was Erlik pochłonie, grajcież! — uciął mężczyzna z rozciętą pośrodku skórzaną
przepaską zawiązaną w miejscu, gdzie znajdował się ongiś nos, zanim mu go odcięto. W
bladych oczach mężczyzny stale czaił się wyraz gniewu, jak gdyby wiedział, co ludzie
myśleli o jego szpetocie i nienawidził ich za to. — Jestem dwadzieścia sztuk srebra do tyłu,
obstawiłem i zamierzam się odegrać. Grajcież wreszcie, łajdaki!
Trzej mężczyźni zignorowali go.
Jamaran walnął pięścią, wielkości małej szynki, w blat stołu.
— To druga sprawa. Dlaczego kobieta ma otrzymywać dziesięć razy większy zysk z łupów
niż którykolwiek z nas? Niechby spróbowała sama szczęścia w tym fachu, ciekawe jak wtedy
by się jej powiodło. Mężczyźni, których spróbowałaby okraść, pokazaliby jej, gdzie winno
być miejsce kobiety. Bez nas byłaby jedynie zwyczajnym rzezimieszkiem, tanią złodziejką,
która nie miałaby nawet co marzyć o takich zyskach i która, gdyby ją schwytano, pewno
próbowałaby za wszelką cenę uniknąć napiętnowania.
— Czym bylibyśmy bez niej? — zaoponował Tenio. — Ile zyskalibyśmy sami? Teraz
jęczysz, że zarabiamy tylko pięćdziesiąt sztuk złota miesięcznie, lecz sam nigdy nie
wydoliłbyś więcej niż dziesięć.
— To kobieta! — rzekł ogromny Kuszyta. — Miejsce kobiety jest w łóżku mężczyzny lub
przy kuchni, gdzie gotuje mu strawę. One nie są do wydawania rozkazów.
Marusas roześmiał się i pociągnął końce swych sumiastych czarnych wąsów.
— Sam też chętnie bym jej dosiadł. Byłoby miło założyć takiej klaczce wędzidło, co nie?
— Nawet we dwóch nie zdołalibyście jej okiełzać — parsknął Tenio.
— Tak jak i wy nie przepadam za wysłuchiwaniem rozkazów kobiety, lecz ona napełnia
moją kieszeń złotem i to w ilościach, o jakich dotąd nawet mi sienie śniło. Poza tym zdaję
sobie sprawę, że musiałbym odtąd stale ją wiązać, w przeciwnym razie ryzykowałbym, że
obudzę się z ustami wypełnionymi krwią z podciętego gardła. Albo może nawet czymś
gorszym.

background image

— Brak ci jajec — prychnął drwiąco Jamaran i kolnął Zamoranina wielgachnym łokciem.
— Zawsze wiedziałem, że ma w sobie więcej z baby niż z chłopa. Zapewne podczas pobytu
w Ianthe spędził sporo czasu w Domu Rocznych Jagniątek.
Obaj mężczyźni wybuchnęli ochrypłym śmiechem; beznosy również, choć jakby wbrew
sobie zarechotał gardłowo.
Kiedy krew odpłynęła z twarzy Tenia, w jego dłoni w mig pojawił się długi, cienki sztylet.
— Nikt nie będzie się ze mnie naśmiewał — rzucił oschle.
— Ja mogę, jeżeli tylko zechcę — rzekł Jamaran tonem pełnym powagi — albo odbiorę ci
ten sztylet i jak tu teraz stoję osobiście obetnę to, co masz między nogami.
— Do czarta z wami, przeklęte, jazgoczące baby! — krzyknął beznosy mężczyzna.
— Czy naprawdę nie jestem wart, by zagrać ze mną w kości? Spod knebla Conana dobył się
zdławiony dźwięk. Gdyby nie to, że miał gardło wyschnięte na wiór, barbarzyńca niechybnie
by zachichotał. Jeszcze chwila i ci mężczyźni pozarzynaliby się nawzajem, a jemu
pozostałoby tylko uporać się z więzami.
Ciskając kubek przez cały pokój i rozpryskując dokoła wino, Jamaran podźwignął się z
ławy i stanąwszy na nogach, o obwodzie talii przeciętnego mężczyzny, pochylił się nad
Cymmerianinem. Lodowate, błękitne oczy Conana napotkały spojrzenie ciemnych oczu
rozbójnika.
— Wielki mężczyzna — burknął z pogardą Jamaran i kopniakiem w żebro podbił Conana z
kamiennej podłogi. — Nie wydajesz mi się wcale taki wielki. — Ponownie kopnął Conana,
tym razem w plecy. — Dlaczego Kareli tak zależy na twoim życiu? Boi się ciebie? A może
cię kocha? Może pozwolę ci patrzeć, jak będę się z nią zabawiał, gdy tu wróci.
Każde zdanie kończył kopnięciem wielką obutą stopą, aż w końcu Conan zdyszany,
walcząc o oddech, znalazł się niemal przy samym palenisku kominka. Barbarzyńca łypnął na
Jamarana, gdy ten przykucnął obok niego, zaciskając dłoń w pięść.
— Gołymi rękami pobiłem na śmierć dziesięciu ludzi. Ty będziesz jedenasty. Nie sądzę,
aby Karela wróciła, zbyt długo jej już nie ma, ale poczekam jeszcze trochę. Chcę, aby przy
tym była. Aby widziała, jak z tobą skończę. Oglądanie takiego widowiska działa na kobiety.
Wielki Kuszyta zarechotał i wyprostował się. Kopnąwszy barbarzyńcę po raz ostatni,
odwrócił się do stołu.
— Gdzie mój kubek? — zakrzyknął. — Chcę wina!
Klnąc poprzez knebel, Conan odturlał się od paleniska, przy którym wylądował, lecz nie
przejmował się ewentualnymi poparzeniami. Był tak pochłonięty wyczekiwaniem na okazję
do ucieczki, że dopiero teraz doszło do niego, iż Karela ewidentnie się spóźniała. Znał ją
dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie uciekła ze złotem. W myślach usłyszał słowa Borosa.
Najpiękniejsze i najbardziej dumne kobiety z kraju oddawane były na ofiarę Al Kiirowi.
Niewiele było kobiet piękniejszych od Kareli, a o jej dumie sam mógł solennie zaświadczyć.
Ta głupia dziewka nie tylko oddała w ręce zwolenników ponownego przywołania Al Kiira
narzędzie służące do tego celu, lecz również samą siebie, do złożenia w ofierze bóstwu. Był
tego pewien. A teraz musiał ocalić ją z kabały, w którą się wpakowała. Tylko jak? Jak sam
miał uwolnić się z pęt?
Zmienił pozycję, by ulżyć oparzonemu ramieniu i nagle jego usta wokół knebla wykrzywiły
się w szerokim uśmiechu. Nie zważając na palący żar, wetknął swe skrępowane nadgarstki w
płomienie. Zagryzając w ustach knebel, pod wpływem potwornego bólu, napiął mięśnie,
usiłując rozerwać więzy. Jego muskuły, grube jak postronki, napinały się i prężyły pod skórą.
Pot zrosił mu twarz.
Poczuł woń palonego konopnego sznura. Zastanawiał się, czy ktoś jeszcze zwróci na to
uwagę, lecz jak dotąd żaden z czterech mężczyzn nie spojrzał nawet w jego stronę. Wzrok
mieli wbity w dna kubków z winem, a beznosy wciąż sarkał, że nie pozwalają mu się odegrać.
Nagle sznury puściły, a Conan wyjął swe na wpół usmażone nadgarstki z ognia, trzymając je

background image

roztropnie, przez cały czas, za plecami. Odszukał wzrokiem swój pradawny prosty,
obosieczny miecz. Stał oparty o ścianę za popijającymi w najlepsze mężczyznami. Nie miał
szans dostać go w swoje ręce, wpierw musiał rozprawić się z czterema rozbójnikami,
znajdującymi się pomiędzy nim a orężem z błękitnej stali.
Beznosy z głośnym trzaskiem przewrócił swoją ławę. Conan zamarł w bezruchu.
Mężczyzna mrucząc coś gniewnie po nosem, zabrał swój kubek i jął krążyć w tę i z powrotem
po pokoju, sarkając na kompanów, którzy wygrali i bezczelnie wycofali się z gry! Łypał na
nich zjadliwie. Tamci jednak nie zwracali na niego uwagi, zapatrzeni w dna swoich
glinianych kubków. Jego wzrok nie podążył jednak ku Cymmerianinowi, leżącemu na
kamiennej płycie przed kominkiem. Powoli, by nie zwrócić na siebie uwagi, Conan przesunął
stopy do tyłu, aż poczuł żar liżących je płomieni. Do woni płonącego sznura doszedł obecnie
smród palonej skóry, lecz podobnie jak za pierwszym razem, tak i teraz, nikt nie zwrócił na to
uwagi. Wreszcie i te więzy zostały przepalone. Nie było czasu, by zająć się usunięciem
knebla. Dźwigając się z podłogi, ogromny Cymmerianin schwycił leżący obok kominka
długi, czarny pogrzebacz.
Beznosy jako pierwszy spostrzegł, że Conan uwolnił się z pęt. Jednak nawet nie zdążył
pisnąć, gdy z jego ust trysnął strumień wina, a potężny cios pogrzebaczem zgruchotał mu
czaszkę. Pozostali krzycząc przeraźliwie poderwali się na nogi. Tenio wyjął swój sztylet, lecz
Conan pchnął go w pierś zaostrzonym końcem pogrzebacza i schwycił nóż, wyślizgujący się
z pozbawionych już czucia palców zabitego. Marusas dobył miecza i niemal w tej samej
chwili zatoczył się do tyłu, usiłując krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle buchającym
krwią i przebitym ostrzem ciśniętego celnie sztyletu.
Jamaran z głośnym rykiem rzucił się naprzód, by zmierzyć się z Cymmerianinem w walce
wręcz. Oplótł go grubymi łapskami w pasie i podźwignął w górę.
Conan poczuł, że mężczyzna splata dłonie nisko na jego plecach i zamyka uścisk,
zamierzając złamać mu kręgosłup. Trzasnął Murzyna złączonymi dłońmi po trzykroć w
nasadę karku, lecz bez żadnych widocznych efektów. Jamaran powoli, lecz nieubłaganie
przyciągał go ku sobie, wzmacniając uścisk ramion. Cymmerianin wiedział, że jeszcze kilka
chwil i jego kręgosłup trzaśnie. Rozpaczliwie rąbnął obiema dłońmi w uszy Jamarana.
Kuszyta krzyknął i rozluźnił uścisk. Gdy tylko stopy Cymmerianina dotknęły podłogi,
końcami palców dźgnął swego przeciwnika w gardło. Jamaran chrząknął przeraźliwie, lecz
równocześnie uderzył na odlew swą ogromną pięścią. Conan zablokował cios i jedną ręką
oplótł wpół łysego mężczyznę, aby przyciągnąć go ku sobie. Następnie jął okładać go pięścią,
wymierzając bezlitosne, zadawane z przerażającą siłą ciosy. Po jednym z nich poczuł, jak pod
jego kłykciami pękają żebra Czarnoskórego.
Ciszę nocy przerwał nagle zew ophirskiej armii, szykującej się do ataku.
— Kompania Pierwsza, przygotować pochodnie! — rozległ się donośny głos. — Kompania
Druga do ataku! Nie brać jeńców!
Z piętra powyżej dobiegł Conana gorączkowy tupot obutych stóp, rozległy się głośne,
rozpaczliwe okrzyki.
Pochłonięty bez reszty walką, Conan nie miał czasu zastanawiać się nad nowym
zagrożeniem. Jamaran uderzył go „z byka” w twarz. Conan zachwiał się na nogach, z trudem
zachowując przytomność. Olbrzymi Kuszyta próbował raz jeszcze zamknąć Conana w
miażdżącym uścisku, lecz barbarzyńca wyrżnął go kolanem w krocze, co sprawiło, że jego
przeciwnikowi oczy nieomal wyszły z orbit i zmusiło go do uniesienia się na palcach.
Cymmerianin wnętrzami dłoni wymierzył jeszcze dwa piorunujące ciosy w podbrzusze
Jamarana. Ogolona głowa odchyliła się do tyłu z głośnym trzaskiem, gdy kark Kuszyty pękł i
mężczyzna osunął się bezwładnie na ziemię.
Conan wyrwał z ust knebel i cisnął go na zwłoki mężczyzny, który wcześniej groził, że
zatłucze go na śmierć gołymi rękami. Przez jedną ze szczelin łuczniczych wrzucono do

background image

środka pochodnię. I następną. Conan przeskoczył ponad stołem, podpierając się ręką o blat,
schwycił rękojeść stojącego pod ścianą miecza i błyskawicznym ruchem wydobył oręż z
pochwy.
Kiedy żołnierze dostawali rozkaz, aby nie brać jeńców, zazwyczaj zabijali wszystko, co się
poruszało, nie zastanawiając się, czynie ma wśród potencjalnych ofiar niewinnych osób.
Conan nie zamierzał tanio sprzedać swej skóry.
Do pomieszczenia wpadł jakiś mężczyzna z obnażonym mieczem. Conan odwrócił się ku
niemu, zamierzył… i wstrzymał ostrze, zanim zdążył rozpłatać na dwoje czaszkę Machaona.
Zaraz za brodatym weteranem w drzwiach pojawił się Narus i jeszcze dwóch ludzi z jego
kompanii.
— Wy! — zakrzyknął głośnio Conan — Wy nazywacie siebie ophirską armią?
Narus wzruszył ramionami i uniósł do góry poobijaną mosiężną trąbkę.
— To jeden z mych osobliwych talentów. Przynajmniej od czasu do czasu okazuje się
użyteczny. — Spojrzał na ciała spoczywające na kamiennej posadzce. — I znów nic dla nas
nie zostawiłeś.
— Jest jeszcze paru na górze — rzekł Conan, ale Narus pokręcił głową.
— Wyskoczyli przez szczeliny w ścianach, uznawszy, że jesteśmy tymi, za których się
podajemy, i umknęli w noc.
— Wciąż mamy do wypełnienia trudną i ważną misję — rzekł Conan. — Karela została
pojmana, a ja mam zamiar ją odbić.
„Zapewne zabrali ją na szczyt Tor Al Kiir” — pomyślał. Boros powiedział, że widział tam
na górze światła, a nic innego nie przychodziło mu akurat do głowy.
— Musimy ruszać natychmiast, jeżeli zamierzacie mi towarzyszyć.
— Na Mitrę, Conanie — warknął Machaon — czy pozwolisz mi łaskawie powiedzieć choć
słowo? Nie mamy czasu na dziewki, nawet na takie jak Karela. Przybyliśmy po ciebie, bo w
Ophirze już wkrótce rozpętają się wszystkie Piekła Zandru.
— Al Kiir — Conan poczuł, że coś chwyta go za serce. — A więc udało im się już
przywołać swego boga.
— Nie wiem o żadnym bogu — burknął Machaon — ale Valdric wyzionął ducha, zmożony
chorobą, która go trapiła, i kontrolę nad pałacem przejął Iskandrian.
Conan zdumiał się, na tę wieść.
— Iskandrian!
— Stary generał opowiedział się za Valentiusem — wyjaśnił Narus. — A ten młody
fanfaron przyjął imię Maranthesa Drugiego, jakby to miało uczynić zeń wielkiego władcę.
Słyszałem, że podobno nie czekał na ceremonię pogrzebową, ani nawet na kapłana, lecz zdjął
koronę z czoła Valdrica, zanim jeszcze ostygło i sam założył ją sobie na głowę.
— Przestańże wreszcie gderać, Narusie! — warknął Machaon. — Większość szlachty jest
takiego samego zdania jak ty, Cymmerianinie. Gromadzili siły, ale Iskandrian storpedował
każde ich posunięcie. Wyruszył do pałacu z prawie całym garnizonem Ianthe, w godzinę po
objęciu tronu przez Valentiusa. Jakby tego nie dość, Taurianus mówi w głos, że kompania
powinna odpowiedzieć się po stronie szlachty. Rozpowiada wszystkim, że jeśli Iskandrian
zwycięży, będzie to oznaczało koniec Wolnych Kompanii w Ophirze. — Jego oblicze
sposępniało. — Powiem ci, Conanie, że on ma rację. Iskandrian przepędzi wszystkich
najemników z tego kraju.
— Iskandrianem będziemy przejmować się później — rzekł Conan. — Teraz na pierwszym
miejscu jest Karela i kilka spraw ważniejszych nawet od niej. Ilu ludzi przyprowadziłeś ze
sobą, Machaonie?
— Siedmiu, łącznie ze mnąi Narusem, tylko tych, z którymi wspólnie przekraczaliśmy
granicę Nemedyjską. Dwóch zostawiłem, aby strzegli Julii. Nastroje pozostałych są kiepskie,

background image

Conanie. Jeżeli chcesz utrzymać ich w ryzach, powinieneś natychmiast wrócić na kwaterę.
Karela, jak każda inna kobieta, może przez pewien czas sama o siebie zadbać.
— Znaleźliśmy twojego karego wierzchowca uwiązanego wraz z końmi tych tutaj — dodał
Narus.
— Na Croma — wycedził Conan. Było ich zbyt mało, by mogli stawić czoło temu, co
spodziewał się napotkać na szczycie Tor Al Kiir. — Wracamy do Ianthe, po resztę kompanii i
natychmiast znów ruszamy w drogę. Nie, nie po to by przyłączyć się do szlachty. Udamy się
na Tor Al Kiir. Na pytania przyjdzie czas potem. Do koni, bodajby Erlik żywcem obdarł was
wszystkich ze skóry! Do koni i módlcie się do wszystkich znanych wam bogów, abyśmy
zdążyli tam na czas!

XIX

Podkute żelazem kopyta krzesały iskry na kostkach bruku, gdy Conan galopował
mrocznymi, pustymi ulicami Ianthe na czele swego siedmioosobowego, doborowego oddziału
najemników, których płaszcze łopotały na wietrze niczym skrzydła ptaka. Na szczycie
złowrogiego granitowego garbu Tor Al Kiir migotały pochodnie, odległe punkciki światła na
bezksiężycowym niebie, drwiące z jego wysiłków i pośpiechu. Zaklął szpetnie, żałując nawet
tych kilku chwil zmitrężonych na przekupienie straży przy bramie, by zezwoliła im wjechać
do środka.
Miał ochotę zakrzyknąć na tych co spali, czując się chwilowo bezpieczni za murami z
kamienia i cegieł. Z zamkniętych okiennic zwieszały się, żałobne chorągwie, fontanny
publiczne przesłonięte były kirem. Każde drzwi ozdobione były gałązkami sa’karranu,
krzewu czarno–białych jeżyn symbolizujących połączone ze sobą śmierć i odrodzenie. Stolica
Ophiru opłakiwała śmierć swego króla z obawą i niepewnością. Nikt wszelako w mieście nie
wiedział, że to, co odczuwał obecnie, było niczym chwiejący się na wietrze płomyk świecy, w
porównaniu ze zgrozą ogarniętej pożogą puszczy i koszmarem, który miał nadejść wraz ze
świtem. Galopując pod łukowato sklepionym wejściem do domu, gdzie stacjonowała jego
kompania, Conan zakrzyknął.
— Do mnie! Zbiórka. Do koni a żywo! Ruszać się, na wszystkie Piekła Zandru!
Spowity czernią budynek ogarniała jednak posępna, grobowa cisza. Słowa barbarzyńcy
przetoczyły się gromkim echem przez dziedziniec, odbijając się od jego murów, gdy
tymczasem do Cymmerianina dołączyła reszta jego drużyny.
— Taurianusie! — zawołał. — Borosie!
Drzwi uchyliły się z głośnym piskiem zawiasów, z wnętrza popłynęło słabe światło i na
podwórzec wyszły cztery osoby. Z wolna cieniste sylwetki przerodziły się w Borosa, Julię i
dwóch najemników z latarniami w dłoniach. Zbrojni byli ostatnimi, prócz tych co
towarzyszyli mu obecnie, którzy wraz z nim przybyli do Ophiru z Nemedii.
— Gdzie reszta? — rzucił gromko Conan.
— Odeszli — odparł krótko Boros. — Taurianus — aby Erlik przez ciemność smażył w
ogniu jego duszę — przekonał większość, że zginąłeś, bo tak długo nie wracałeś. Połowa
podążyła za nim, by dołączyć do sił szlachty, przeciwko Iskandrianowi. A pozostali? —
Wzruszył chudymi ramionami. — Zaszyli się gdzieś, najlepiej jak umieli. Bez ciebie strach
do cna przepełnił ich serca.
Conan stłumił w sobie chęć ciśnięcia najwymyślniejszych przekleństw na głowę
Taurianusa. Nie było na to czasu, na szczycie góry wciąż płonęły pochodnie. To co należało
uczynić, musiał dokonać z tyloma ludźmi, ilu mu pozostało. Nie zamierzał jednak zmuszać
żadnego z nich, aby mu towarzyszył. Niechaj sami zadecydują, czy są gotowi ryzykować
życie w walce z czarownikami, a może nawet ożywionym pradawnym bóstwem.

background image

— Borosie — rzekł ponurym tonem. — Opowiedz nam wszystkim o Al Kiirze. Tylko
krótko, starcze. Czas jego nadejścia jest już bliski, może nawet stanie się to o świcie, jeżeli
nie zdołamy go powstrzymać.
Boros przełknął ślinę i międląc w palcach koniuszek swej szarej brody, jął opowiadać
łamiącym się, przepełnionym brzemieniem przeżyć wszystkich lat głosem. Mówił o czasach
poprzedzających powstanie pradawnego państwa Ophiru, rytuałach Al Kiira, kręgu ścieżki
Prawej Ręki, uwięzieniu boga — demona, ludziach, którzy zamierzali ponownie ożywić ów z
dawna zapomniany kult oraz o bóstwie, które ma wkrótce zostać sprowadzone raz jeszcze na
świat i koszmarach z nim związanych. Kiedy skończył, zapadła cisza, przerywana tylko
pohukiwaniem puszczyka. Słychać było jedynie oddechy mężczyzn, a każdy z nich zdradzał
rodzący się w ludziach lęk.
— Gdybyśmy poszli z tą historią do Iskandriana — rzekł w końcu Conan — uznałby ją za
fortel szlachty i wyrżnął nas w pień albo uwięził, dopóki nie byłoby za późno na ratunek.
Jednak ta opowieść jest prawdziwa, każde jej słowo, i wierzę w to z całego serca. Boros
wyjaśnił wam, co nadchodzi i jaki los może czekać wasze siostry, żony i córki, tylko dlatego,
że są urodziwe i harde. Wybieram się na szczyt Tor Al Kiir, aby powstrzymać to plugastwo.
Kto jedzie ze mną?
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, aż w końcu Julia postąpiła naprzód, unosząc dumnie
głowę.
— Jeśli tym, co zowią siebie mężczyznami, brak odwagi, to przynajmniej ja będę ci
towarzyszyć.
— Ułożysz się zaraz na sienniku i zaśniesz — warknął Machaon — albo zwiążę cię jeszcze
wprawniej niż Karela, by mieć pewność, że do mego powrotu nie popełnisz żadnego
głupstwa.
Dziewczyna chyżo schowała się za plecami Borosa, zerkając trwożliwie na brodatego
najemnika, jakby nie miała pewności, do jakiego stopnia groźba była prawdziwa. Machaon
pokiwał głową z zadowoleniem, po czym odwrócił siew siodle do Conana.
— Widziałem więcej magów podążających twoim tropem, Cymmerianinie, niż człowiek
mógłby zobaczyć w ciągu całego swego żywota. Nie sądzę jednak, by ten jeden raz robił
komukolwiek jakąś różnicę.
— Zew puszczyka w bezksiężycową noc zwiastuje śmierć — mruknął posępnie Narus —
ale nigdy dotąd nie widziałem boga. Ja również pojadę z tobą, Cymmerianinie.
Wreszcie pozostali najemnicy kolejno zgłosili gotowość wzięcia udziału w wyprawie
Conana. Ich serca przepełniała gorycz upokorzenia, że byle dziewka mogła okazać się
mężniejsza od nich, lecz również gniew i determinacja oraz pragnienie ocalenia pewnej
konkretnej kobiety, którą miano złożyć w ofierze obmierzłemu bóstwu. Tak. Mimo strachu
pojadą z barbarzyńcą!
Conan zlustrował swą niewielką drużynę w słabym świetle latarni i westchnął.
— Powinno nas wystarczyć — powiedział jakby chciał przekonać o tym samego siebie. —
Musi wystarczyć. Musi i już. Claranie, Memtesie, przyprowadźcie wasze konie. — Dwaj
wywołani mężczyźni postawili latarnie za ziemi i pognali w kierunku stajni. — Wyruszamy,
gdy tylko wrócę — ciągnął barbarzyńca. — Będziemy musieli dostać się na szczyt góry
pieszo, bo konie nie zdołają wspiąć się na te strome stoki, ale…
— Zaczekaj, Conanie — wtrącił Boros. — Spiesz się powoli, bo pośpiech może prowadzić
do rychłej śmierci. Musisz zdobyć laskę Avanrakasha.
— Nie mamy czasu, starcze — rzekł posępnie Conan. Odwrócił się niecierpliwie w siodle,
świdrując wzrokiem noc, ku mroczniejszej, rozległej plamie czerni Tor Al Kiir. Światła
pochodni wciąż płonęły na wierzchołku góry, przywołując go i drwiąc z jego, zdawałoby się
płonnych wysiłków. Co działo się z Karelą, gdy on siedział w siodle bezczynnie, niczym
posąg?

background image

— Czy mając stanąć oko w oko z lwem — wtrącił rezolutnie brodaty mężczyzna —
powiedziałbyś, że brak ci czasu by uzbroić się we włócznię lub łuk? Że musisz stawić mu
czoło z gołymi rękami? Masz zmierzyć się z Al Kiirem. Sądzisz, że twa odwaga i stal
wystarczą, by pokonać boga? Równie dobrze mógłbyś od razu, tu na miejscu, poderżnąć
sobie gardło.
Ogromne dłonie sfrustrowanego Conana zacisnęły się na cuglach, aż zachrupało mu w
kostkach. Barbarzyńca nie lękał się śmierci, choć nie szukał jej bardziej niż ktokolwiek inny,
lecz gdyby zginął, jego śmierć poszłaby na marne, Karelę i tak złożono by w ofierze, a Al
Kiir ponownie zostałby uwolniony. Decyzja zapadła szybko. Cymmerianin rzucił cugle
Machaonowi i zsiadł z konia.
— Zabierz mego wierzchowca do Tor Al Kiir — rozkazał.
Zdjął przez głowę kolczugę. Do zadania, jakie miał obecnie wykonać, ciężka zbroja była
raczej nieprzydatna. Usiadł na ziemi, by zzuć buty.
— Spotkam się z wami na rozstajach, u podnóża góry.
— Czy wiesz, gdzie znaleźć tę laskę, o której mówił stary? — zapytał Machaon.
— W komnacie tronowej — rzekł Boros. — Zgodnie ze starym prawem, z chwilą śmierci
króla, berło i koronę należy pozostawić na tronie na dziewięć dni i dziesięć nocy. Valentius
nagiął prawo, od razu nakładając koronę, ale nie odważy się sięgnąć po laskę.

— Pałac królewski! — wykrzyknął Machaon. — Cymmerianinie, jesteś niespełna rozumu,
skoro sądzisz, że uda ci się tam wejść. Ruszajmy! Postaramy się dokonać dzieła samą tylko,
dobrze wyostrzoną stalą!
— Byłem ongiś złodziejem — odparł Conan. — Nie będzie to pierwszy pałac, do którego
dostanę się inaczej niźli głównym wejściem.
Przyodziany tylko w przepaskę biodrową, przewiesił sobie pas z mieczem przez pierś, tak
że swój prastary oręż Atlantów miał teraz na plecach, a sztylet i sakiewkę pod lewym
ramieniem. Claran i Memtes wyszli ze stajni, prowadząc swoje wierzchowce, podkute kopyta
koni zadzwoniły głośno na grubych płytach dziedzińca.
— Zjawię się na rozstajach, i przyniosę ze sobą laskę — rzekł Cymmerianin. — Nie
zawiodę. Czekajcie tam na mnie.
Długimi, miękkimi susami, niczym polująca pantera, Conan pognał w mrok nocy. Z tyłu, za
nim, Machaon i pozostali opuścili podworzec i skierowali swoje wierzchowce w przeciwnym
kierunku, ku Bramie Północnej. Lecz Cymmerianin zlał się już w jedno z ciemnością, był
niczym zabójczy duch, przemykający pustymi, uśpionymi ulicami. Wszystkie drzwi
zaryglowano, okna zamknięto na głucho, jakby mieszkańcy miasta ukryli siew swych
mieszkaniach, sparaliżowani lękiem przed tym, co miało wkrótce nadejść. Tylko od czasu do
czasu przemknął jakiś bezpański pies, na wpół dziki i wychudzony, lecz wszystkie one bez
wyjątku omijały szerokim łukiem ogromny kształt, który nie wiadomo skąd i jak wszedł na
ich terytorium. Pod mocnymi stopami barbarzyńcy bruk ulicy zdawał się przypominać
kamienie w jego rodzimej Cymmerii i wrażenie to dodało mu skrzydeł, jak wówczas, gdy
będąc dzieckiem wspinał się na górskie stoki. Jego mocarne płuca z łatwością radziły sobie z
morderczym biegiem, tym razem bowiem nie ścigał się dla samej radości i dumy zwycięstwa,
lecz dla Kareli i dla każdej kobiety, która mogła utracić życie, bądź ucierpieć w inny sposób,
wskutek jego porażki.
Znów zahukał puszczyk, a Conan przypomniał sobie słowa Narusa. Może jego zew
rzeczywiście oznaczał śmierć, jego lub kogoś innego. Crom, srogi bóg mroźnej, skutej lodem
krainy, gdzie się urodził, dawał człowiekowi życie i silną wolę, nigdy jednak posępny Pan
Góry nie obiecywał, że to życie potrwa długo, i że silna wola zwycięży w każdej sytuacji.
Mężczyzna mógł po prostu walczyć, tak długo jak starczy sił, tchu i życia.

background image

Cymmerianin nie zwolnił, dopóki nie zamajaczyły przed nim mury pałacu królewskiego.
Krenele i szczyty wież były tylko cieniami na tle hebanowego nieba. Potężne, obite żelazem
wrota były zamknięte i zaryglowane, krata opuszczona, barbarzyńca jednak nawet nie spojrzał
w tym kierunku. Nie od tamtej strony zamierzał dostać się tej nocy do środka.
Przesuwał palcami po powierzchni muru, który w mroku był całkiem niewidoczny. Wielki
mur wzniesiono wiele stuleci temu z głazów, z których każdy ważył dwadzieścia razy więcej
niż postawny mężczyzna. Jedynie największe katapulty zdołałyby, miotanymi z nich głazami,
naruszyć te mocarne ściany, jednak Conan wcale nie zamierzał ich burzyć. Nieubłagany czas
wykruszył zaprawę pomiędzy ogromnymi kamieniami, pozostawiając szczeliny, będące
niemal idealnymi punktami oparcia dla rąk i nóg cymmeriańskiego górala.
Conan piął się w górę zwinnie i pewnie, palce dłoni i stóp bezbłędnie odnajdywały
wyżłobienia, gdzie wiatr, deszcz i osłabiły zaprawę, a mocne mięśnie naprężały się, by mógł,
podciągając się pokonać fragment muru, w który wetknąć można było jedynie koniuszki
palców. Pod sobą miał coraz bardziej powiększającą się przepaść, która dzieliła go od
chodnika, niewidocznego już w ciemności. Barbarzyńca jednak nie zwolnił tempa i nadal
wspinał się zwinnie po pionowej ścianie. Miał zbyt mało czasu, by pozwolić sobie na
nadmierną ostrożność.
Na szczycie muru znieruchomiał pomiędzy dwoma wysokimi blankami, ozdobionymi
kamiennymi lampartami. Wytężył słuch, by wychwycić szuranie butów na wale obronnym,
skrzypienie skóry i szczęk zbroi. Walka z wartownikami bez wątpienia położyłaby smutny
kres jego wyprawie, zanim jeszcze ta się na dobre zaczęła. Było cicho, jak makiem zasiał.
Conan przecisnął się przez krenel. Na wale obronnym nie było ani jednego wartownika. W
pałacu panowała grobowa cisza. Wyglądało na to, że Iskandrian pozostawił straże tylko przy
bramie. Biały Orzeł zgodnie ze swoim przydomkiem, miał uderzyć mocno i bezlitośnie. Z
wału do zewnętrznego muru obronnego biegło łukowate zejście. Tam jednak z pewnością
zostałby dostrzeżony, bez względu na to, ilu wartowników pozostawiono na straży, czy ilu
służących ukrywało się w obawie, że w razie utraty korony przez tego kto ją obecnie nosił,
mogą zostać posądzeni, iż zbyt gorliwie mu usługiwali, a co za tym idzie przypłacić swą
służalczość głową. Musiał dotrzeć do celu po dachach. Najbliższy z nich, należący do
pałacowego skrzydła, znajdował się w odległości skoku od zejścia. Nic trudnego dla
zdrowego, gibkiego mężczyzny. Byłoby łatwiej gdyby można mieć rozbieg po prostej, a nie
po stromiźnie zejścia do dolnego muru obronnego, i gdyby zapomnieć o odległości od ziemi,
a w tym przypadku do granitowego chodnika, znajdującego się dwa piętra poniżej pionowej
ściany.
Conan odmierzył odległość i kąt skoku, po czym wziął głęboki oddech i ruszył pędem
wzdłuż zejścia. Przy szóstym kroku wybił się z całej siły i potężnym susem pokonał odległość
dzielącą go od dachu. Końcami palców uchwycił się jego krawędzi. Jedna z dachówek
odłamała się i spadła w ciemność, by roztrzaskać się na kamieniach w dole. Przez mgnienie
oka Conan wisiał tylko na jednej ręce. Powoli podciągnął się w górę i przerzucił nogę przez
krawędź dachu. Gont, którego się trzymał, poruszył się pod jego dłonią. Wreszcie rozciągnął
się płasko na dachu, ostrożnie odsunął obluzowane gonty i spłycając oddech czekał. Czy hałas
wywołany upadkiem dachówki przyciągnie czyjąś uwagę? Wciąż nic. Żadnej reakcji.
Niczym drapieżnik z dżungli, Conan wstał i puścił się biegiem. Jego stopy bezbłędnie
odnajdywały ukośnie ułożone dachówki. Barbarzyńca wspiął się po granitowych
maszkaronach na wyższy poziom i dał susa z balkonu wyłożonego biało–czarną kostką, by
schwycić się występu szczytowego okna. Dotykając piersią gładkiego granitu, znalazł się na
parapecie wyższego piętra. Wąski gzyms zapewniał oparcie jedynie dla palców stóp, lecz
Cymmerianin zaraz ruszył dalej. Minął kolejne okna, zarówno te ze słupkami, jak i
podzielone trójkątnie, aż w końcu przecisnął się przez wąski, łukowato sklepiony otwór

background image

wentylacyjny i spojrzał z wielkiej wysokości na rozległą komnatę tronową pałacu
królewskiego.
Ogromne, złote lampy zwieszały się na grubych łańcuchach z tego samego metalu, z
kopułowo sklepionego sufitu. Ich jasne płomienie doskonale oświetlały posadzkę, wyłożoną
mozaikową kostką, przedstawiającą lamparty i orły, królewskie symbole Ophiru. Pośrodku tej
posadzki ustawiono przykryte kirem mary, na których spoczywały, wystawione na widok
publiczny, zwłoki Valdrica. Były przyobleczone we wspaniałą, purpurową szatę, wyszywaną
złotą nicią i ozdobioną perłami. Przy zwłokach króla nie wystawiono wart.
Conan odnalazł wzrokiem tron. Przypominał wielki fotel, na którym siedział Antimides.
Również zdobiły go wizerunki orłów i lampartów, ten mebel był jednak większy i wykonany
ze szczerego złota. Oczy zwierząt zrobiono z rubinów, a szpony i pazury z wielkich
szmaragdów. Nigdzie nie było widać korony. Czy było to zgodne z pradawnym prawem czy
też nie, pomyślał Cymmerianin, Valentius najwyraźniej nie miał zamiaru rozstawać się z
królewskim diademem na dziewięć dni, skoro już go zdobył i nałożył sobie na skronie.
Dostrzegł jednak to, czego szukał i po co tu przybył. Na podłokietnikach tronu spoczywało
berło Ophiru. Było złote i roziskrzone najróżniejszymi klejnotami, którymi inkrustowano je
na całej długości.
Conan zaczął ostrożnie schodzić do sali tronowej, wykorzystując w tym celu ślimaki i
arabeski, tak licznie obecne na marmurowych murach. Dwadzieścia stóp nad podłogą.
Skończyły się rzeźbione ozdoby ścian. Niżej jednak wisiały ogromne gobeliny. Cymmerianin
oderwał róg jednego z nich i skoczył, używając gobelinu jak sznura. Jego stopy musnęły
ziemię, więc puścił arras i popędził co tchu ku tronowi.
Niemal z wahaniem zważył w dłoni długie berło. Tak wiele ryzykował, a wszystko za
namową mało wiarygodnego, nadużywającego alkoholu, nieudanego adepta sztuk
magicznych. Tak wiele zależało od słów tego starca. Dobył noża i zaczął energicznie
odłupywać z berła warstwę złota oraz klejnoty, upuszczając je na aksamitne siedzisko tronu.
Na widok drewna znajdującego się pod spodem aż westchnął z zadowolenia, lecz nie
przerwał, dopóki nie usunął całej zewnętrznej powłoki. W rezultacie dzierżył w dłoni prostą
drewnianą laską, długą na rozpiętość jego ramion i grubą na dwa palce.
„Czy to możliwe, bym miał przed sobą laskę Avanrakasha?” — zastanawiał się.
Nie wyczuwał w niej żadnej magicznej mocy, nie wyglądała też na starą. Równie dobrze
mogła to być laska wycięta w pobliskim lesie nie dawniej niż kilka dni temu.
— A jednak znajdowała się wewnątrz berła — wyszeptał. — I to wszystko, co mam. —
Zgarnął jeszcze na szczęście garść klejnotów z siedziska tronu, nie wnikając co właściwie
zabiera, po czym włożył je do sakiewki.
— Pospolity złodziej — rzekł Taramenon od drzwi sali tronowej. — Sądzisz, że Synelle
zdziwi się, gdy wróci i ujrzy twoją głowę zatkniętą na grocie włóczni nad Bramą Nadrzeczną?
Conan sięgnął ręką za plecy, po chwili w jego dłoni znalazł się stary, wierny miecz.
Ściskając laskę w lewej ręce, ruszył ku wysokiemu szlachcicowi. Nie miał mu nic do
powiedzenia, nie było na to czasu. Jednak nawet samo imię jego mocodawczym wystarczyło,
by poczuł przypływ pożądania. Synelle. Jak mógł na tak długo wyrzucić ją z pamięci? Jak
mógł wytrzymać bez dotykania jej nadobnego, zmysłowego ciała? Lodowaty bitewny gniew
stłumił owe myśli, stłamsił je i usunął w cień.
Taramenon cisnął w bok szkarłatną, podbitą futrem pelerynę i również dobył miecza.
— Wpadłem tu tylko na chwilę, aby napluć Valdricowi w twarz. Oddawanie pokłonu
trupowi, który był martwy na długo przed tym jak faktycznie wyzionął ducha, niewymownie
mnie mierziło. Nie spodziewałem się ujrzeć cię tutaj, a widok ten przyjemnie mnie zaskoczył.
— Naraz gniew zmienił jego oblicze w wykrzywioną, szkaradną maskę. — Opowiem jej o
twojej śmierci, gdy zobaczę się z nią tej nocy. Nigdy już nie tkniesz jej swymi brudnymi

background image

paluchami, ty barbarzyński wieprzu! — Z tymi słowami rzucił się naprzód, tnąc zamaszyście
w głowę Conana.
Miecz Cymmerianina z głośnym brzękiem zderzył się z orężem Taramenona. Ophirczyk aż
wybałuszył oczy, zdumiony siłą ciosu, lecz natychmiast uderzył ponownie. I tym razem ostrze
Conana sparowało cięcie pośród kaskady iskier. Taramenon walczył z zabójczą finezją
najlepszego szermierza Ophiru, jego długi miecz był szybki, ruchliwy i niebezpieczny jak
kothyjska żmija. Conan przypominał w tym starciu pełnego chłodnej zaciętości berserkera z
północnych krain, a jego oręż był niczym grom. Nie miał czasu do stracenia. Musiał
zwyciężyć, i to szybko, w przeciwnym razie hałas przyciągnie tu innych zbrojnych, którzy
mogliby pokonać go choćby samą tylko przewagą liczebną. Jego nie ustające ataki zmusiły
Taramenona, by przeszedł do rozpaczliwej obrony.
Pot spływał po twarzy najlepszego szermierza Ophiru, cofającego się nieubłaganie pod
naporem ataków niezmordowanego i bezlitosnego demona o twarzy jak z kamienia i
lodowatych, niebieskich oczach. W głębi tych oczu szlachcic ujrzał swą niechybną śmierć.

Na twarzy Taramenona pojawił się wyraz paniki i po raz pierwszy w życiu pojął, co znaczy
strach.
— Straże! — zakrzyknął. — Złodziej! Hej straż!
W chwili, gdy szlachcic na moment się zdekoncentrował, przywołując straże, ostrze Conana
przesunęło się po jego mieczu i dosięgło go. Ogniwa kolczugi pękły, ostra stal rozpłatała
mięśnie i kości, a jelec miecza Cymmerianina zderzył się z klatką piersiową Taramenona.
Conan spojrzał w jego ciemne, pełne niedowierzania oczy.
— Synelle jest moja — wychrypiał. — Moja!
Krew puściła się szlachcicowi z ust i upadł. Conan z niejakim zdumieniem spojrzał na trupa
i dopiero po chwili przypomniał sobie o wyrwaniu miecza z jego piersi. Dlaczego to
powiedział? Synelle nie odgrywała tu żadnej roli. Ważna była tylko Karela, Al Kiir i laska,
którą musiał jak najszybciej dostarczyć na rozstaje. Jednak mimo to przed jego oczyma zaczął
pojawiać się, przywołany z otchłani pamięci, obraz smukłych ud, satynowej skóry, krągłych
piersi, oraz… Kiwając głową, podszedł chwiejnie po wciśniętą w kąt pelerynę Taramenona,
by otrzeć nią zakrwawioną klingę miecza i odciąć kilka pasów, którymi mógłby
przymocować na plecach laskę. „Czyżbym tracił zmysły?” — zastanawiał się. Obraz Synelle
napływał do jego umysłu coraz silniejszymi falami, jakby chciał nadrobić czas, kiedy nie
myślał o niej w ogóle. Jął rozpaczliwie odsuwać go od siebie.
„Rozstaje — pomyślał. — Na rozstaje i to jak najszybciej. Nie mam chwili do stracenia”.
Podbiegł do na wpół zdartego ze ściany arrasu i zaczął się wspinać. Synelle. Rozstaje,
Szybko. Nie ma czasu.

XX

Karela stęknęła, gdy worek, w którym ją niesiono, odwrócono do góry dnem i wypadła zeń,
wciąż naga i spętana, na zimne kamienie. Po długim przebywaniu w ciemnościach światło
oślepiło ją, oczy wypełniły się łzami. To wprawiło ją we wściekłość, nie pozwoli, by jej
oprawcy sądzili, iż się załamała. Zamrugała i stwierdziła, że znajduje się w niewielkiej jaskini
o topornie ciosanych kamiennych ścianach, oświetlonej pochodniami w obsadach z czarnego
żelaza.
I nie była sama. Ujrzała nieopodal Synelle i cztery inne jasnowłose kobiety, o alabastrowej
skórze, wyglądające niczym bliźniacze siostry. Szlachcianka ubrana była inaczej niż ostatnim
razem, gdy ją widziała. Teraz miała na nadgarstkach bransolety z czarnego żelaza, a jej
jedynym odzieniem były dwa paski czarnego jedwabiu, które zwieszały się ze złotego
łańcuszka z przodu i z tyłu, pozostawiając obnażone biodra i piersi kobiety. Karela zadrżała

background image

na widok sprzączki złotego paska i widniejącego na nim wizerunku. Przedstawiał głowę
odrażającego monstrum, którego spiżową figurkę sprzedała — czy raczej usiłowała sprzedać
— tyle że była cyzelowana w złocie. Srebrzyste loki Synelle zdobił misternej roboty wieniec
ze złotych ogniw, niemalże diadem, który również nosił symbole plugawego bóstwa, w
postaci zakrzywionych rogów.
Pozostałe kobiety były ubrane podobnie jak Synelle, lecz cienkie pasy okalające ich talie
wykonano z czarnego żelaza, podobnie jak bransolety na ich kostkach, nadgarstkach i
szyjach. Nie miały ozdób na włosach. Z pochylonymi głowami przypatrywały się bacznie
szlachciance o egzotycznej urodzie.
Karela przełknęła ślinę i dopiero teraz zwróciła uwagę na dokuczliwą suchość w gardle.
Gdyby mogła mówić, powiedziałaby Synelle, żeby zatrzymała sobie Conana. Skłamałaby.
Byle dziewka o bladych włosach nie mogła zmusić jej do zmiany planów, jakie żywiła
względem Cymmerianina, lecz w obecnej chwili byłoby to wręcz wskazane. Synelle pokiwała
głową, a cztery kobiety w pasach z żelaza wyjęły skórzane rzemienie. Karela wbrew sobie
jęła szarpać unieruchamiające ją więzy. Gdyby tylko miała sztylet, wolną jedną rękę, albo
przynajmniej wyjęto jej z ust knebel, żeby mogła choć odszczeknąć się zuchwale.
— Posłuchaj mnie, dziewko — powiedziała Synelle. — Te kobiety przygotują cię do
ceremonii. Jeśli będziesz się wyrywać, złoją ci skórę, ale tak czy inaczej wypełnią moje
rozkazy co do joty. Wolałabym, abyś nie była nazbyt sponiewierana, więc skiń głową, jeśli
zgadzasz się nie stawiać oporu.
Karela miała chęć wrzeszczeć na całe gardło. Nie stawiać oporu!
Czy ta kobieta sądziła, że miała do czynienia z przy głupią dziewką, którą można zastraszyć
byle groźbą? Jej zielone oczy miotały w Synelle bezgłośne gromy.
Nagle szlachcianka postąpiła dwa kroki do przodu, oparła stopę na podciągniętych aż pod
brodę kolanach Kareli i przewróciwszy ją na plecy, docisnęła jej głowę do podłogi.
— Posmakuj więc tego, co cię czeka. Bijcie, a mocno.
Cztery kobiety podeszły bliżej, a ich skórzane rzemienie przecięły powietrze i opadły na
obnażone pośladki grasantki, naprężone aż do bólu wskutek skrępowania sznurami.
Oczy Kareli niemal wyszły z orbit, a ona sama prawie cieszyła się, że miała w ustach
knebel, w przeciwnym razie jej krzyk byłoby słychać daleko stąd. Po chwili energicznie
pokiwała głową. Derketo! Nie ma sensu na darmo zbierać cięgów, gdy jesteś związana
niczym świnia na jarmarku.
Synelle dała kobietom znak, by przestały.
— Byłam pewna, że zmądrzejesz.
Karela usiłowała odnaleźć spojrzenie ciemnych oczu patrzących na nią z góry, lecz w końcu
upokorzona zmrużyła powieki. Jeden rzut oka na twarz szlachcianki wystarczył, by
przekonała się, iż ta nigdy nie wątpiła w możliwość złamania uporu rudowłosej złodziejki.
„Niech no się tylko uwolnię — modliła się w duchu Karela — już ja im odpłacę pięknym za
nadobne…”. Wtem krępujące ją więzy zostały przecięte. Karela dostrzegła błysk sztyletu.
Sięgnęła ręką, by go pochwycić… i runęła jak długa na kamienną podłogę, cierpiąc potworne
katusze.
Mięśnie zesztywniałe po tak długim unieruchomieniu całego ciała w niewygodnej pozycji
odmówiły jej posłuszeństwa. Powoli, przezwyciężając potworny ból uniosła rękę, by
wyciągnąć z ust knebel. Chciało się jej płakać, sztylet zniknął, a ona nie potrafiła stwierdzić,
kto go miał i gdzie ukrył.
Kiedy upuściła wilgotny kłąb materiału na podłogę, dwie spośród służek Synelle podniosły
ją z ziemi. Aż stęknęła z bólu. Gdyby jej nie podtrzymały, nie ustałaby na nogach. Trzecia
służka zaczęła rozczesywać grzebieniem z kości słoniowej jej zmierzwione włosy, ostatnia
zaś otarła jej pot z czoła, wilgotną, miękką szmatką.
Karela poruszała ustami, aby je zwilżyć i móc coś powiedzieć.

background image

— Nie sprzedam cię do tawerny — wykrztusiła — wyrwę ci serce gołymi rękami.
— Doskonale — rzekła Synelle. — Obawiałam się już, że utraciłaś swoją dumę. Często tak
bywa. Niektórym wystarcza samo uwięzienie, pęta i fakt znalezienia się tutaj. Cieszę się, że w
twoim przypadku jest inaczej.
Karela parsknęła drwiąco.
— A zatem chcesz zarezerwować dla siebie przyjemność upokorzenia mnie, odarcia z mojej
godności? Niedoczekanie twoje. Nigdy ci się to nie uda. A gdybyś chciała odzyskać
Conana…
— Conan! — Ucięła szlachcianka, a jej ciemne oczy rozszerzyły się w wyrazie zdumienia.
— Skąd wiesz o barbarzyńcy?
— Byliśmy kiedyś — zaczęła Karela i nagle urwała. Była zmęczona i wcale nie chciała
rozmawiać na drażliwe tematy. — Nieważne, skąd o nim wiem. Jeżeli go pragniesz, przestań
mi grozić i zaproponuj jakiś korzystny układ. Zacznijmy się targować.
Synelle zaśmiała się dźwięcznie.
— Sądzisz przeto, że chciałam jedynie pozbyć się niewygodnej rywalki. Powinnam być
wściekła, że ktoś taki jak ty ma czelność uważać się za moją rywalkę, lecz przyznać muszę,
że szczerze mnie to rozbawiło. Mniemam, iż poznał w swoim życiu wiele kobiet, a skoro
zaliczasz się do nich, z przykrością stwierdzam, że nie należy on do wybrednych. Ale to się
skończy. — Wyciągnęła jedną rękę przed siebie. — Teraz ja mam władzę nad barbarzyńcą.
Mam go w ręku. Gdy go wezwę, będzie czołgał się przede mną, a gdy rozkażę, będzie tańczył
jak niedźwiedź na jarmarku. A ty uważasz się za moją rywalkę? — Zadarła głowę do góry i
wybuchnęła jeszcze donośniejszym śmiechem.
— Żadna kobieta nie jest w stanie tak traktować Conana — ucięła Karela. — Wiem, bo
sama próbowałam, a na Derketo, jestem od ciebie po stokroć bardziej kobieca.
— Nadajesz się do wykorzystania podczas ceremonii — rzekła beznamiętnie kobieta o
srebrnych włosach. — Ja natomiast jestem Najwyższą Kapłanką Al Kiira. Jednak gdybym
była tylko księżniczką, nie najęłabym cię nawet do usługiwania mi. Moje dworki są
szlachciankami z Korythii, a dziewczyna, która usługuje mi przy kąpieli i naciera
wonnościami, jest księżniczką z Vendhii. Wszystkie one, mimo swego szlachetnego
urodzenia, mają teraz tylko jeden cel, wypełniać każdy mój rozkaz, każdą moją zachciankę.
Cóż mogłaby robić wśród nich byle grasantka, której miejsce jest jeno wśród niewolników?
Karela już miała odparować, gdy u wejścia do jaskini pojawił się mężczyzna w czarnej
zbroi. Przez chwilę sądziła, że to postać, którą symbolizowała statuetka z brązu. Głupiaś,
złajała samą siebie. Taki stwór nie istnieje.
— Czy Taramenon już przybył? — zwróciła się do mężczyzny Synelle.
— Nie, pani. Nie ma także od niego żadnych wieści.
— Zapłaci mi za to — syknęła zjadliwie Synelle. — Śmie wystawiać na próbę moją
cierpliwość? Osobiście dopilnuję, aby pożałował swojej zuchwałości! — Wzięła głęboki
oddech i wygładziła i tak już obcisły materiał jedwabnej sukni, opinający jej krągłe piersi. —
Zaczniemy bez niego. Są jeszcze inne rytuały prócz daru kobiet.
— A Taramenon, pani? — rzucił mężczyzna z niepokojem w głosie.
— Słyszałeś, co powiedziałam! — Synelle wykonała władczy gest ręką i postać w zbroi
skłoniwszy się, opuściła jaskinię.
Karela nasłuchiwała z uwagą, w nadziei, że jakiś strzęp informacji może dopomóc jej w
ucieczce, lecz dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak została ubrana. W jej włosy wpięto
kwiaty tarki, a muślinowe warstwy białego jedwabiu nałożono tak, by można było zdzierać je,
jedna po drugiej, podczas ceremonii.
— Co to za głupie żarty? — warknęła. — Faktycznie uważasz mnie za swoją rywalkę, jeśli
jednak sądzisz, że pozbędziesz się mnie w taki sposób, to chyba postradałaś zmysły! Nie
poślubię żadnego mężczyzny. Słyszysz, co do ciebie mówię, ty bladolica podobizno kobiety?

background image

Usta Synelle wykrzywił złowrogi uśmiech, a wyraz jej twarzy zmroził krew w żyłach
złodziejki.
— Nie poślubisz żadnego mężczyzny — oznajmiła półgłosem wyniosła szlachcianka. —
Dziś wieczorem pojmiesz za męża boga, a ja stanę się władczynią Ophiru.

Wysoki biały obelisk z marmuru, stojący na rozstajach dróg, na którym podano odległości
do granicy Nemedyjskiej i Aquilońskiej, zamajaczył w ciemnościach nocy przed Conanem.
Żaden dźwięk nie mącił ciszy, z wyjątkiem jego własnego strudzonego oddechu i
rytmicznego tupotu stóp na kamieniach. Za słupem wznosił się ciemny masyw Tor Al Kiir,
ogromny granatowy kopiec górujący ponad tą nizinną krainą.
Postawny Cymmerianin przykląkł obok marmurowego słupa, lustrując sokolim wzrokiem
otaczający go mrok. Ani śladu jego ludzi. Wydał cichy dźwięk, naśladując zew
nemediańskiego jastrzębia.
Przytłumione skrzypnięcie ciasno ściśniętej uprzęży obwieściło pojawienie się Machaona i
innych, prowadzących za sobą wierzchowce.
Memtes, idący na samym końcu, dzierżył w dłoni lejce swego konia i potężnego czarnego,
Aquilońskiego rumaka bojowego Cymmerianina. Najemnicy mieli przewieszone na ukos
przez plecy łuki oraz kołczany pełne strzał.
— Uznałem, że lepiej będzie nie rzucać się zanadto w oczy — rzucił półgłosem tatuowany
weteran, gwoli wyjaśnienia. — Gdy tu przybyliśmy, minęło nas ze czterdziestu zbrojnych,
ścigających równie liczny oddział i dwukrotnie przemknęły obok szwadrony lekkiej
kawalerii. Ci ostatni to bez wątpienia zwiad.
— Może się mylę — dodał Narus cicho, by jego głos nie rozszedł się daleko — ale wydaje
mi się, że Iskandrian szuka dzisiejszej nocy okazji do walki, szlachta zaś stara się go unikać,
dopóki nie zgromadzi odpowiednio dużych sił.
Nigdy nie przypuszczałem, że kiedy wybije godzina rozpoczęcia ostatecznej bitwy o losy
Ophiru, ja będę w tym czasie wspinał się na szczyt góry.
— Wobec tego, jeżeli tak ci zależy na chwale i zaszczytach — warknął Conan — przyłącz
się do Taurianusa.
Poirytowany pokręcił głową. Zazwyczaj nie był tak zgryźliwy, lecz miał wrażenie, że ktoś
lub coś owładnęło jego myśli, kierując je ku jednemu. Rozpaczliwie, co było dlań nietypowe,
walczył, by nie zatracić wiary w zasadniczy cel swojej misji i stawić opór zalewającym jego
umysł falom obrazów Synelle oraz przypływom żądzy, którą wywoływały.
— Czy to ta słynna laska? — zapytał Machaon. — Nie wygląda mi na czarodziejską.
— Ale to właśnie ona — odparł Conan. — I ma w sobie moc.
Miał nadzieję, że to prawda. Rozwiązawszy pasy materiału, którymi przytroczył na plecach
drewniany kij, ujął go w jedną rękę, a swój długi, prosty miecz w drugą.
— Teraz macie ostatnią okazję, by zmienić zdanie. Jeśli ktokolwiek z was nie jest do końca
przekonany, czy chce wziąć udział w tej walce, niechaj odejdzie.
Odpowiedzią był cichy, zabójczy szelest stali wysuwanej ze skórzanych pochew. Conan
posępnie pokiwał głową.
— Wobec tego ukryjcie konie w tym zagajniku opodal i chodźcie za mną.
— Twoja zbroja — powiedział Machaon. — Wisi przy siodle.
— Nie ma na to czasu — mruknął Conan i nie czekając na pozostałych jął wspinać się po
kamiennym stoku.
Crom nie był bogiem, do którego mężczyźni zanosili modły, nie dawał swoim wyznawcom
nic, poza darem życia. Teraz jednak Conan odmówił bezgłośną modlitwę do każdego z bóstw,
które mogło go słuchać. Jeżeli miał umrzeć, niechaj przynajmniej zdąży dotrzeć na miejsce na
czas.

background image

Grupka mężczyzn wiedzionych jednym celem pięła się w ciszy po kamiennym zboczu góry,
zmierzając prosto w paszczę lwa, w tym zaś przypadku do kryjówki prastarego boga.

Rzemień znów smagnął Karelę po ramionach, a ona zagryzła wargi, by nie krzyknąć.
Związana pomiędzy słupami zwieńczonymi obscenicznym łbem Al Kiira, uklękła, gdy z jej
ciała zdarto wszystko, prócz jednej, już ostatniej warstwy cienkiego, błękitnego jedwabiu. To
nie ból, skądinąd palący, miał wycisnąć spomiędzy jej warg przeciągły skowyt, a w każdym
razie nie tylko. Pierwej by umarła, nim dałaby swym oprawcom satysfakcję przyznając się do
tego. Przeszywające żywym ogniem uderzenia, tworzące szkarłatne pręgi na jej ciele były
bowiem niczym uszczypnięcia, w porównaniu z żarem pożądania rozbudzonym w niej przez
maść, którą natarła jej skórę Synelle. Karela wiła się w niekontrolowanych spazmach, a
upokorzenie, jakiego przy tym doświadczała, wycisnęło z jej oczu łzy.
Srebrnowłosa szlachcianka tańczyła przed nią, wirując i prężąc się, nucąc słowa, które nikły
w dźwiękach upiornych fletów i łoskocie mieczy w pochwach, uderzających rytmicznie w
kamienną podłogę ogromnej jaskini. Pomiędzy Synelle i Karelą stał skradziony Conanowi
posążek, lecz jego mroczną aurę przyćmiewały fale plugawego zła, bijące z wielkiego
krwawego posągu, dominującego w tej pieczarze. Troje czarnych ślepi, zdające się spijać
światło, przyciągało jej spojrzenie. Usiłowała oderwać wzrok od tych diabelskich oczu.
Modliła się o siłę, by móc tego dokonać, lecz była bezwolna, niczym ptak zahipnotyzowany
przez węża.
Rzemienie smagały ją raz po raz, bez końca. Jej spętane dłonie drżały, gdy resztką sił
zmusiła się, by nie wrzasnąć na całe gardło. W pewnej chwili bowiem demoniczna, szkarłatna
figurka zaczęła wibrować, wydając osobliwy brzęczący dźwięk zlewający się z zawodzeniem
fletów i rozdzierający najgłębsze zakamarki jej kobiecości. Conanie, zachlipała bezgłośnie,
gdzie jesteś?

Poruszenie tam, gdzie nie istniały czas ani przestrzeń, gdzie nieskończona nicość była
wszystkim. Prawie pełne przebudzenie, jak dojmująca rozkosz, przenikająca niewzruszoną
dotąd opokę. Pojawiła się irytacja, zbyt potężna, by jej ogrom mogły wyobrazić sobie razem
wzięte umysły wszystkich żyjących ludzi. Czy tej udręce nigdy już nie będzie końca, owym
powrotom prastarych wspomnień, które niemal odeszły w cień i lepiej, by pozostały
zapomniane? Czy nie… Pełna świadomość, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów,
świadomość tak chłodna, że mogłaby skuć lodem słońca i zatrzymać poruszające się planety.
Pojawił się kierunek. Jedno wyraziste pasmo krystalicznie czystego pożądania i bólu,
ciągnące się w nieskończoność. Wolno, ze znużeniem zrodzonym z całych stuleci
rozczarowań, w samym sercu pustki pojawiła się reakcja na lśniącą nić oddania i poświęcenia.
To nadchodziło.

Conan wyjrzał zza skraju ogromnego, omszałego bloku marmuru, który ongiś miał zostać
wykorzystany do budowy. W ciemności grały świerszcze, jakiś nocny ptak wydał przeraźliwy
krzyk. Poza tym wokoło panował kompletny spokój.
Pozbawione dachów ściany z nadżartych wilgocią kamieni i kolumny bez szczytów, nigdy
nie wykończone, a teraz oplecione gęstwiną winorośli zdobiły równy jak stół wierzchołek
góry. Między kolumnami znajdowało się ponad dwudziestu mężczyzn w czerwonych
zbrojach i rogatych hełmach. Pochodnie, które trzymał co trzeci z nich, rzucały migotliwe
cienie na ponure ruiny. Miał ochotę westchnąć z ulgą na widok szkarłatnego symbolu, który
nosili na piersiach. Przedstawiał on bez wątpienia głowę istoty, której figurkę ukradła Karela,
głowę Al Kiira. Aż do tej chwili miał wątpliwości, czy udał się we właściwe miejsce.
Stwierdził, że mężczyźni w czarnych zbrojach zdawali się strzec wejścia do pomieszczeń
poniżej. Zapewne tam właśnie odbywał się odrażający rytuał. Boros powiedział, że grobowiec

background image

znajdował się w samym sercu góry. W takim razie powinna to być straż. Złowroga reputacja
Tor Al Kiir sprawiła, że ludzie powszechnie unikali tego miejsca, zwłaszcza nocą, i to
uczyniło ich nieostrożnymi. Jedni opierali się o blade, żłobkowe kolumny, inni siedzieli i
zawzięcie o czymś dyskutowali. Nikt nie patrzył w stronę zbocza góry, nie wypatrywał
potencjalnych intruzów.
Conan dał znak ręką. Idących za nim dziewięciu mężczyzn nie potrzebowało poleceń
słownych, by rozpłynąć się bezszelestnie w ciemnościach. Cymmerianin odliczał bezgłośnie,
wiedział dokładnie, ile czasu zajmie jego ludziom rozstawienie się na pozycjach.
— Teraz! — zawołał i wyskoczył z ukrycia, rzucając się na wartowników.
Na jego okrzyk i widok strażnicy zamarli w bezruchu. Nie spodziewali się żadnego natarcia.
Wyglądało, że atakował ich samotny desperat. Ta chwila zawahania wystarczyła, by dziewięć
cięciw zaśpiewało swą pieśń, a dziewięć upierzonych strzał wysączyło dziewięć żywotów.
Wartownicy Al Kiira zostali jednak wybrani z uwagi na swe umiejętności i gdy jedni padali
martwi, ci co pozostali przy życiu, czym prędzej rzucili się w kierunku kolumn, aby się za
nimi schronić. Conan jednak był już przy nich. Wyrzucając laskę do przodu jak włócznię,
trafił jednego ze strażników w szyję — chrupnęła kość. Głowa mężczyzny odchyliła się do
tyłu pod nieprawdopodobnym kątem, a z ust miast okrzyku dobyło się przedśmiertne rzężenie
i buchnęła krew.
— Za Conana! — rozległo się z tyłu, za nim. — Conan!
Ktoś ciął mieczem, usiłując go trafić, ale jego prastary oręż odrąbał rękę, trzymającą ów
miecz. Barbarzyńca uchylił się przed ciosem, który miał pozbawić go głowy i zamachując się
swoim mieczem, niczym toporem przerąbał klatkę piersiową napastnika, niemal do
kręgosłupa. Kopnięciem zsunął zwłoki z ostrza i wyprostował się, by stwierdzić, że nie ostał
się już przy życiu żaden z czarno odzianych wartowników. Jego najemnicy stali pośród ciał z
mieczami ociekającymi posoką i bacznie wypatrywali kolejnych przeciwników.
— Wszyscy nie żyją? — zapytał Conan. Machaon pokręcił głową.
— Dwóch uciekło tamtędy. — Wskazał na mroczny otwór, skąd kamienne schody wiodły
stromo w głąb góry.
— Na Croma! — wymamrotał pod nosem Cymmerianin. Szybkim krokiem podszedł do
wejścia i zaczął schodzić w mrok. Pozostali bez słowa ruszyli za nim.

Pot ściekał po jej gibkim ciele, gdy Synelle niezmordowanie powtarzała prastare formy i
układy, wyginając się i prężąc jak kotka, w tańcu będącym odzwierciedleniem odwiecznej
dwoistości bólu i pożądania. Słowa zapomniane w pomroce dziejów płynęły z jej ust,
odbijając się donośnym echem pośród ścian, słowa błagalne i gloryfikujące jej odrażającego
boga. Monstrualna, rogata istota, przed którą tańczyła, pulsowała, niczym struna harfy.
Dochodzące od niej brzęczenie zagłuszało zupełnie muzykę fletów, dudnienie mieczy, a
nawet trzask skórzanych rzemieni, lecz zdawało się zlewać z głosem kapłanki i potęgować go.
Jakiś fragment jej umysłu zarejestrował, że kasztanowo włosa kobieta, teraz już naga, lecz
wciąż bezlitośnie chłostana rzemieniami, zwisła bezwładnie pomiędzy palami. Nadal nie
chciała się poddać i uparcie stawiała opór. Ani jeden, choćby najcichszy okrzyk, nie wydobył
się z jej warg. To dobrze, pomyślała Synelle, nie przerywając ani na chwilę tańca i inkantacji.
Była pewna, że jej sukces, bo o wynik swych działań już się nie bała, wynikał po części z
uporu i niezłomnej dumy Kareli, jak również z obecności figurki rogatego bóstwa. Ta
złodziejka była o wiele lepsza niż butne szlachcianki, które ostatecznie wybuchały płaczem,
błagając chłoszczących je mężczyzn, by przestali, ba, posuwały się nawet do niewybrednych
propozycji, z których oprawcy, w zamian za chwilę odpoczynku, mogliby skorzystać.
Jeden ze strażników wpadł nagle do komnaty, w okrwawionej i porozdzieranej kolczudze.
— Pani, atakują nas! — wysapał. — Są ich setki! Mają zawołanie — Conan!

background image

Synelle zadrżała, zmyliła krok, lecz zaraz gorączkowo poczęła odnajdywać właściwy rytm i
słowa inkantacji. „Gdybym teraz przerwała, zdarzyłoby się nieszczęście, katastrofa, jakiej nie
sposób sobie nawet wyobrazić”. Mimo to jej umysł został zmącony. „Conan? To przecież
niemożliwe. Wszak niepojęte było, by ktokolwiek odważył się wedrzeć nocą na szczyt Tor Al
Kiir. Któż zatem…?”
Myśli, słowa i ruchy poszły w jednej chwili w zapomnienie.
Wszystkie dźwięki ucichły, gdy wielki rogaty łeb odwrócił się ku niej, a troje
pozbawionych powiek ślepi, czarnych jak sama śmierć spojrzało na nią, niczym gorejące,
mroczne płomienie plugawego życia.

Mężczyźni w czarnych kolczugach i rogatych hełmach, dzięki którym wyglądali bardziej
jak demony niż ludzie, widoczni w słabym świetle zawieszonych na ścianach kaganków,
wyłaniali się, jakby wprost z litej skały, by bronić topornego kamiennego korytarza. Mogli
przypominać demony, jednak umierali jak ludzie. Conan wdarł się pomiędzy nich. Jego
prastary miecz niezmordowanie unosił się i opadał w nieustającym tańcu śmierci, aż droga na
całej długości zabarwiła się szkarłatem. Ściekająca z miecza krew sprawiała wrażenie, jakby
pochodziła z ran w błękitnej stali. To była istna rzeź. Barbarzyńca ze swym orężem siał
przerażające spustoszenie, a ci, którzy odważyli się stawić mu czoło, kolejno umierali. Wielu
nie było w stanie znieść nawet widoku okrwawionego ostrza, ani spojrzeć w błękitne oczy
temu, który nim władał. Rzucali się w przesmyk korytarza, omijając barbarzyńcę, by
napotkać podążających za nim dziewięciu najemników.
Conan nie zawracał sobie głowy tymi, którzy zrejterowali nie podejmując z nim walki. To,
czego strzegli i czego on szukał, znajdowało się gdzieś przed nim i barbarzyńca nie przestał
siać swoim mieczem śmierci, dopóki nie znalazł się u wejścia do rozległej jaskini. To, co
ujrzał, zmroziło mu krew w żyłach.
Wewnątrz znajdowało się kolejnych dwudziestu mężczyzn w czarnych zbrojach, lecz
podobnie jak barbarzyńca, zastygli w bezruchu, a w porównaniu z tym, co jeszcze ujrzał w
pieczarze, wydali mu się niegroźni, niczym mrówki. Karela, z ciałem od stóp do głów
wysmaganym do krwi, zwisała naga pomiędzy dwoma wysokimi drewnianymi słupami.
Synelle, w dziwnym czarnym stroju z jedwabiu przylegającym do jej zlanego potem ciała,
miała na głowie diadem z ozdobami w kształcie rogów. Za nią zaś majaczył kształt, jakby
żywcem wyjęty z koszmarów szaleńca. Istota, której skóra miała barwę trupiej krwi. To
przebudzony Al Kiir odchylał głowę do tyłu, a z jego paszczy najeżonej mnóstwem drobnych,
ostrych kłów, dobywał się śmiech, na dźwięk którego krew zastygała w żyłach.
W chwili, gdy rechot złego bóstwa oszołomił Conana, w jego myślach pojawiły się kolejne
kuszące, zmysłowe wizerunek Synelle. Laska wypadła z dłoni, postąpił krok w kierunku
szlachcianki.
Ciemnooka kapłanka wymierzyła palec wskazujący w młodego barbarzyńcę z Północy i
jakby zamawiała kolejny dzban wina powiedziała:
— Zabić go.
Dziwny letarg, który ostatnio ogarniał go w jej obecności, spowolnił dłoń Conana, ale i tak
jego miecz pozbawił głowy pierwszego z mężczyzn, który odwrócił się ku niemu i to zanim
jeszcze ów zdążył do połowy wysunąć szablę z pochwy. Szlachta chełpiła się barwnymi
opowieściami o rycerskości w walce, choć niewiele z nich było prawdziwych, jak też rzadko
który z wielmożów faktycznie brał udział w boju. Syn możnej krainy Północy umiał jedynie
zwyciężać.
Po zabiciu przez Conana pierwszego wojownika, na barbarzyńcę runęli pozostali. On
jednak wycofał się do wejścia, gdzie naraz zbliżyć mogło się doń tylko trzech przeciwników.
Walczył z zaciętością bliską morderczej furii, a jego stal poczyniła w szeregach wroga

background image

zabójcze spustoszenia. Synelle wypełniła jego umyśl. Dotrze do Synelle, nawet gdyby
przyszło mu brodzić po pas we krwi.
Głośny krzyk sprawił, że spojrzał ponad atakującymi i usiłującymi go zabić wojownikami.
Al Kiir schwycił Synelle w szponiastą łapę, która niemal całkiem opasała jej wąską kibić, i
unosił w górę, by przyjrzeć się jej bliżej trzema czarnymi niczym heban ślepiami.
Conan zdwoił wysiłki i furię swego ataku. Zdawał się nie zważać na własne życie, nie
przejmował się, że może zginąć i niebawem zmusił odzianych w ciemne kolczugi mężczyzn,
by nieco się cofnęli.
— To nie ja! — zawołała Synelle, a jej twarz wykrzywił grymas przerażenia. — Jestem twą
wierną służką, twą niewolnicą, potężny Al Kiirze! Twą kapłanką! To ją przywiodłam, byś
mógł nasycić swe żądze.
Al Kiir odwrócił rogaty łeb ku Kareli, a jego bezwargie usta rozciągnęły się w szerokim
uśmiechu. Wyszczerzył kły i postąpił krok w stronę złodziejki, wyciągając ogromną łapę.
— Nie! — zawołał Conan w przypływie desperacji. — Tylko nie Karela! — Kopnął stopą
coś, co wydało dziwny dźwięk na kamieniach. Była to laska Avarakasha.
Ignorując strażników, którzy wciąż tłoczyli się u wylotu korytarza, Conan podniósł laskę z
podłogi i cisnął nią jak oszczepem. Drewniany pocisk pomknął ku szerokiej piersi
monstrualnej istoty, trafił i wbił się w nią. Al Kiir wolną ręką szarpnął drewniany drąg, lecz
ten zdawał się tkwić w jego ciele, jakby wczepił się w nie niewidocznymi hakami. Z rany
buchnęła czarna posoka, a rogaty bóg zawył. Przerażający skowyt, który zdawał się nie mieć
końca, rozdzierał myśli na strzępy i przemieniał mięśnie w wodę. Stal zabrzęczała upadając
na kamienną posadzkę, gdy czarno odziani mężczyźni, jak na komendę porzucili swe miecze i
wzięli nogi za pas, mijając Conana, jakby ten nie trzymał w dłoni okrwawionego oręża. On
zresztą nawet nie zwrócił na nich uwagi, gdyż ochrypły gardłowy wrzask nie pozwalał skupić
myśli na czymkolwiek innym. Wokół tkwiącej w ranie laski zastygły, niczym paciorki
obsydianu, krople czarnej posoki. Proces twardnienia jął się rozszerzać, obejmując z wolna
całą złowrogą postać boga–demona.
Synelle zaczęła szarpać rozpaczliwie zakończone szponami palce, które trzymały ją w
uścisku. Jej długie nogi wierzgały dziko w powietrzu.
— Puść mnie! — rzuciła błagalnie. — Puść swą wierną kapłankę, o potężny Al Kiirze.
Teraz mocowała się już z palcami z kamienia. Powoli, jakby z ogromnym trudem, rogaty
łeb odwrócił się, by na nią spojrzeć.
— Puść mnie! — wrzasnęła. — Puść mnie! Nie! Mitro, ocal mnie! Wierzgała nogami coraz
wolniej, aż wreszcie jej nogi skamieniały, a rozdzierające wrzaski ucichły na zawsze. Blada
skóra szlachcianki rozbłysła w blasku pochodni niczym polerowany marmur. Potem zapadła
cisza.

Uciec. Uciec od bólu tak dojmującego, że mógłby uśmiercić tysiąc światów. Ukryć się na
powrót w znienawidzonym więzieniu nicości. Coś jednak zostało tu sprowadzone. To miało
na sobie ciało takie, jakie ongiś nosiło, ciało nagiej, kobiety o ciemnych oczach i srebrnych
włosach. Pławiło się w pustce, a jego usta poruszały się w bezgłośnym krzyku. Zła radość,
czarna, niczym najmroczniejsza z otchłani. Zapowiadały się długie stulecia rozkoszy, którą
zapewni mała istotka, zanim żałosna iskierka jej ludzkiej jaźni przy gaśnie i sczeźnie
zupełnie. Ból jednak nie minął. Wręcz przeciwnie, narastał, krystaliczna nić łącząca to
miejsce nieistnienia z innym światem pozostała nie tknięta, nie rozerwana. A jednak musi to
zakończyć, położyć temu kres, w przeciwnym razie czekały go nieskończone wieki agonii i
niewyobrażalnego cierpienia. To musi się skończyć.

Conan pokręcił głową, jakby budząc się z wywołanego gorączką koszmaru i podbiegł do
Kareli. Błyskawicznie uwolnił ją z więzów i pochwycił, by nie upadła.

background image

Piękna rudowłosa złodziejka odwróciła ku niemu zlane potem oblicze.
— Wiedziałam, że przyjdziesz — wyszeptała z trudem. — Modliłam się, byś mnie ocalił i
nienawidzę cię za to.
Cymmerianin uśmiechnął się mimo woli. Cokolwiek ją spotkało, Karela nic a nic się nie
zmieniła. Wsunąwszy miecz do pochwy, wziął ją natychmiast na ręce. Z lekkim
westchnieniem objęła go ramieniem za szyję i przytuliła twarz do jego piersi. Wydawało mu
się, że poczuł wilgoć łez.
Podążył wzrokiem ku przebitemu drewnianą laską, kamiennemu kształtowi krwawej,
rogatej, monstrualnej bestii, ściskającej w jednej łapie alabastrową postać szamoczącej się
kobiety, której oblicze zastygło na wieczność w wyrazie niewysłowionej zgrozy. Fala
uniesienia i mącące jego umysł doznania prysły w jednej chwili.
„Czary” — pomyślał gniewnie. Synelle rzuciła na niego urok. Miał nadzieję, że
gdziekolwiek teraz była, będzie miała dość czasu, by żałować swych czynów. Machaon i
Narus wpadli do komnaty z okrwawionymi mieczami w dłoni i stanęli jak wryci, pełni
niepewności i trwogi.
— Nawet nie będę pytał, co się tu naprawdę wydarzyło — rzekł mężczyzna o
wynędzniałym obliczu. — Bo wątpię, czy zdołałbym w to uwierzyć.
— Uciekli nam, Conanie — powiedział Machaon. — W sumie dziesięciu ludzi, na nasz
widok skręcili w jeden z bocznych tuneli. Cokolwiek uczyniłeś, odebrałeś im serce do walki.
— A inni? — zapytał Conan, na co tatuowany najemnik ze smutkiem pokręcił głową.
— Nie żyją. Ale drogo sprzedali swoją skórę. Wtem Narus wskazał na ogromną kamienną
figurę.
— To… to się… — nie dokończył.
Conan odwrócił się. Skamieniałe ciało boga zaczęło drżeć. Z jego wnętrza dobiegło
brzęczenie, dźwięk z każdą chwilą przybierał na sile i przenikliwy jak zgrzyt dartego metalu.
— W nogi! — krzyknął Conan, lecz nie słyszał własnych słów poprzez palący ból, który
rozrywał mu czaszkę.
Jednak jego dwóm towarzyszom nie było potrzeba żadnej zachęty do ucieczki.
Biegli co sił w nogach przez wyciosane w skale, toporne kamienne tunele. Conan niosący
na rękach Karelę, z trudem dotrzymywał kroku swoim kompanom. W szaleńczej ucieczce z
wnętrza góry przeskakiwali ponad ciałami zabitych strażników, nie natknęli się jednak na
choćby jednego żywego. A rozdzierająca głowy wibracja podążała za nimi w górę pochyłych
korytarzy, poziom za poziomem, coraz wyżej i wyżej po schodach, aż do ruin na zewnątrz.
Gdy Cymmerianin wypadł poza obręb prastarych alabastrowych kolumn, przeraźliwy
dźwięk dudniący mu pod czaszką niespodziewanie ucichł. Ptaki odleciały, znikły także
świerszcze. Nie było słychać nic, prócz szumu tętniącej krwi w uszach. Zanim jednak zdążyli
odetchnąć w ciszy, cała góra zatrzęsła się w posadach. Niedokończone kolumny runęły,
omszałe mury rozsypały się w gruzy, bloki marmuru, z których każdy z łatwością mógł
zmiażdżyć człowieka, rozpryskiwały ziemię jak wodę, ale dźwięk towarzyszący ich upadkowi
niknął w ogłuszającym łoskocie, który dobywał się z granitowych trzewi Tor Al Kiir.
Omijając zwinnie chmury kurzu i latające w powietrzu odłamki skał, Conan zbiegł w dół
zbocza przyciskając mocno do piersi nagą, na wpół przytomną Karelę.
Zbocze góry nocą nie było odpowiednim miejscem na przeczekanie trzęsienia ziemi,
podobnie zresztą jak tunele w skałach i równina, z walącymi się jedna po drugiej,
marmurowymi ścianami. Czuł, że uchronić się przed tym szczególnym trzęsieniem mógł
jedynie oddalając się tak bardzo, jak to było możliwe od jego źródeł, czyli od Tor Al Kiir.
Biegł przeto, a ziemia pod jego stopami tańczyła, niczym pokład okrętu podczas silnego
sztormu. Walczył, by zachować równowagę, gdy głazy osuwały mu się spod nóg, a kamienie
spadały gęsto, niczym grad. Nie wiedział już, czy Machaon i Narus wciąż mu towarzyszyli,
nie zaprzątał też sobie nimi głowy.

background image

Byli mężczyznami i musieli liczyć się z ryzykiem, stawiać czoło niebezpieczeństwu. Conan
musiał przenieść Karelę w bezpieczne miejsce, gdyż jakiś pierwotny instynkt ostrzegał go, że
najgorsze dopiero nastąpi.
Z hukiem tak donośnym, jakby rozstępowała się ziemia, szczyt Tor Al Kiir eksplodował
nagle kaskadą ognia. Wierzchołek góry, alabastrowe kolumny i marmurowe ściany, pospołu
wyrzucone zostały w niebo, rozjaśnione teraz krwistoczerwoną poświatą. Podmuch cisnął
Conana w powietrze. Barbarzyńca przekręcił się w locie, by przyjąć na siebie cały, niemały
zresztą impet uderzenia w ziemię. Mimo swych olbrzymich rozmiarów i nadludzkiej siły, nie
był już w stanie utrzymać się na nogach. Nakrył Karelę swoim ciałem, osłaniając ją przed
sypiącymi się z nieba kamieniami. Gdy to uczynił, w jego umyśle pojawił się obraz, który na
zawsze już miał pozostać w jego pamięci — widok mającego dobrych tysiąc kroków słupa
płomieni, górującego ponad zmienionym wierzchołkiem Tor Al Kiir, jednorodnej kolumny
ognia, który przyjął kształt laski Avanrakasha.

EPILOG

W bladym świetle prześwitu Conan spojrzał w kierunku Ianthe, wieżyce miasta tonęły w
oparach porannej mgły, lecz gładkie czerwone gonty dachów zaczynały już lśnić w blasku
wschodzącego leniwie słońca.
Do miasta zbliżało się wojsko. Konni i piesi zbrojni tworzyli długą barwną kolumnę, z
proporcami powiewającymi na wietrze, z tarczami przewieszonymi przez plecy. Spod kopyt
koni i obitych stóp wzbijały się tumany kurzu.
„Zwycięskie wojska — pomyślał. — Ale czyje?”
Omijając wzrokiem buchający parą krater na szczycie Tor Al Kiir, ruszył pomiędzy
ogromnymi, zniekształconymi głazami, którymi usłane było obecnie górskie zbocze.
Tej nocy zniknęła jedna czwarta wielkiego granitowego masywu, a Cymmerianin nie
wiedział i nie chciał wiedzieć, co znajdowało się teraz na wierzchołku.
Wtem doszedł go głos Narusa, mówiącego z goryczą w głosie:
— Kobietom powinno się zabronić uprawiania hazardu. Gotów jestem uwierzyć, że
podmieniłaś moje kości. Pozwól mi przynajmniej odegrać…
— Nie — ucięła Karela, gdy Conan dołączył do trójki swych towarzyszy.
Złodziejka miała na sobie bryczesy Narusa, dość ciasno opasujące jej szerokie, krągłe
biodra i długie, smukłe nogi. Ramiona otuliła jego szkarłatnym płaszczem, a na kolanach
położyła sobie jego miecz.
Spomiędzy pół płaszcza wyzierały wzgórki jej pełnych ponętnych piersi.
— Do przyodziania się potrzeba mi czegoś więcej niźli złota. I wcale nie podmieniłam
kości. Zbyt się śliniłeś i gapiłeś na mnie tymi parszywymi gałami, by zwracać uwagę na to, co
akurat robisz.
Machaon wybuchnął śmiechem, a mężczyzna o wychudzonej twarzy chrząknął usiłując
naciągnąć kolczugę możliwie jak najdalej, by zakryć kościste kolana.
— Możemy iść — oznajmił Conan. — Wygląda na to, że rozegrała się jakaś bitwa i
ktokolwiek zwyciężył, na pewno znajdą się najemnicy, którym brak mocodawców lub
przywódców, ludzie, którzy pomogą nam w odtworzeniu kompanii.
Na Croma, może nawet będzie ich dość, by każdy z was mógł utworzyć własną kompanię.
Machaon, oparty plecami o fragment budowli, która znajdowała się ogni na szczycie góry,
pokręcił głową.
— Tkwię w tym fachu dłużej, niż ty chodzisz po świecie, Cymmerianinie, i wydarzenia
ubiegłej nocy sprawiły, że w końcu znudziła mi się wojaczka. Mam w Ioth ładny kawałek
ziemi. Powieszę miecz na kołku i zostanę farmerem.

background image

— Ty? — rzekł z niedowierzaniem Conan. — Po miesiącu grzebania w ziemi będziesz
gotów gołymi rękami rozerwać na strzępy najbliższą wioskę, z samej tylko potrzeby walki.
— To niedokładnie tak, jak sobie wyobrażasz. — Brodaty weteran zachichotał. — Teraz na
tej ziemi pracuje dziesięciu ludzi. Ja będę panem w majątku, jak wielu spośród farmerów.
Zabiorę Julię z miasta i poślubię, jeśli tylko mnie zechce. Farmer potrzebuje żony, by urodziła
mu silnych synów.
Conan zmarszczył brwi i spojrzał na Narusa.
— A ty? Czy również pragniesz zająć się uprawą roli?
— Nie żywię zbyt głębokiej miłości do ziemi — odparował mężczyzna o wychudłej twarzy,
odbierając kości od Kareli, która przyglądała się im leniwie — ale… widzisz, Conanie, nie
przejmuję się szczególnie czarownikami, a ci ludzie, którzy wyglądali tak, jakby matki
spłodziły ich z wężami, nie byli groźniejsi niż banda żądnych krwi drabów. Niemniej ten bóg,
którego dla nas odnalazłeś sprawił, że serce podeszło mi do gardła po raz pierwszy od czasu
owej pamiętnej Bitwy na Czarną Rzeką, kiedy byłem jeno gołowąsem. Na pewien czas
zaszyję się w jakimś spokojnym mieście, znajdę sobie dorodną, hożą dziewkę, by ogrzewała
mi łoże i… — zagrzechotał kośćmi w złożonych dłoniach, po czym rzucił je na ziemię —
paru młodych zapaleńców mających więcej grosza przy duszy niż rozumu.
— Będą musieli być doprawdy bardzo młodzi — Karela zaśmiała się — jeżeli zamierzasz
wyciągnąć od nich choć kilka miedziaków. Prawda Cymmerianinie?
Narus łypnął na nią spode łba i zaklął pod nosem, a kiedy Conan otworzył usta, jego wzrok
przykuł biały błysk, w dole zbocza.
— Na Croma! — mruknął. To byli Boros i Julia. — Ukręcę mu ten chudy kark, że ośmielił
się ją tu przyprowadzić — warknął po nosem.
Pozostali podnieśli się, by podążyć za nim w dół stoku.
Kiedy Conan dotarł do starca i dziewczyny, zobaczył, że nie przybyli sami. Julia uklękła
obok Taurianusa, odrywając szybko pasy swojej szaty, by zatamować krew, sączącą się z
tuzina rozdarć w kolczudze Ophirczyka. Włosy mężczyzny pozlepiane były ziemią i krwią, a
z każdym mozolnym oddechem na jego ustach pojawiały się szkarłatne bąble.
Boros na widok Conana uniósł obie ręce w górę.
— Nie obwiniaj mnie za to. Usiłowałem ją powstrzymać, ale nie jestem tak silny jak ty.
Uznałem, że najlepiej będzie, jeżeli pójdę z nią i będę ją chronił, najlepiej jak tylko potrafię.
Powiedziała, że martwi się o Machaona.
— O nich wszystkich — odparła Julia i poczerwieniała. — Conanie, znaleźliśmy go
leżącego tutaj. Nie mógłbyś mu jakoś pomóc?
Cymmerianin nie musiał przypatrywać się baczniej ranom Taurianusa, by wiedzieć, że
mężczyzna już długo nie pociągnie. Ziemia wokoło poczerwieniała od jego krwi.
— A więc szlachta przegrała — rzekł cicho. — Najemnik walczący po stronie zwycięzców
nie musiałby umierać na polu, niczym pies.
Ophirczyk otworzył oczy.
— Schwytaliśmy Orła — wychrypiał i ciągnął, przerywając co chwilę, by nabrać tchu. —
Opuściliśmy nasz obóz… zostawiając zapalone ogniska… a Iskandrian… dał się na to złapać.
Osaczyliśmy go… i niechybnie usieklibyśmy go i jego ludzi… gdy nagle… olbrzymi ogień
rozdarł niebiosa na dwoje… a białowłosy diabeł… zakrzyknął, że bogowie… są po ich
stronie. Niektórzy… krzyczeli… że to była… laska… Avanrakash. Ogarnęła nas… panika.
Rzuciliśmy się… do ucieczki… a jego wojownicy… zaczęli wyrzynać nas… w pień. Ciesz
się życiem… póki możesz, Cymmerianinie… Iskandrian nadziewa na pal… wszystkich
najemników… których schwyta. — Nagle podźwignął się na łokciu i wyciągnął do Conana
dłoń z palcami zakrzywionymi jak szpony.
— Jestem lepszym człowiekiem… niż ty!

background image

Krew puściła mu się ustami i osunął się na ziemię. Raz jeszcze drgnął konwulsyjnie, po
czym znieruchomiał z oczyma niewidzącymi już, a wpatrzonymi w niebo.
— Wielki płomień — rzekł cicho Narus. — Jesteś człowiekiem przeznaczenia,
Cymmerianinie. Osadzasz ludzi na królewskich tronach, jeśli nawet nie jest to twoim
zamiarem.
Conan z irytacją wzruszył ramionami. Nie obchodziło go, kto nosił koronę Ophiru, chyba że
miało to jakiś wpływ na jego własne losy. Teraz gdy Iskandrian stanął u boku Valentiusa,
może już czas, by myśleć o tym fircyku jako o królu Moranthesie Drugim. Mógł śmiało
zapomnieć o zebraniu nowego oddziału, gdyż z pewnością zwycięski generał nie pozostawił
przy życiu ani jednego najemnika.
— Udam się zatem do Argos — zadecydował.
— Ty! — ryknął nagle Machaon, patrząc na Julię, która drgnęła nerwowo. — Czy nie
kazałem ci pozostać w Ianthe? Mam ci złoić skórę tui teraz? Życie żony ubogiego farmera jest
ciężkie i musi ona nauczyć się posłuszeństwa. Czy pozwolisz naszej jedynej świni zdechnąć
tylko dlatego, że nie nakarmisz jej, gdyż ja ci każę?
— Nie masz prawa grozić mi — wybuchnęła dziewczyna o kasztanowych włosach. — Nie
możesz… — Urwała i uniosła wzrok.
— Żona? Powiedziałeś żona?…
Zaczerpnęła tchu i uroczyście oświadczyła:
— Machaonie, będę troszczyć się o twoją świnkę jak o moją własną, ukochaną siostrę.
— Aż tak bardzo nie musisz. — Machaon wybuchnął śmiechem. Gdy odwrócił się do
Conana, był znowu spokojny i opanowany. — Przebyliśmy wspólnie długą drogę,
Cymmerianinie, lecz tu się ona kończy. I ponieważ nie mam ochoty, by Iskandrian nadział
mnie na pal, niezwłocznie wyruszam w drogę. Chcę, nim ten dzień dobiegnie końca, znaleźć
się możliwie najdalej od Ianthe.
— Ja natomiast — oświadczył Narus — udam się do Tarantii, bo jak powiadają, szlachetnie
urodzeni Aquilończycy mają lekką rękę do wydawania pieniędzy i uwielbiają hazard.
— Bywajcie zdrowi — pożegnał ich Conan. — I zadmijcie w róg piekielny, by dać znać,
jeśli traficie tam przede mną.
Julia podbiegła, by ująć Machaona za ramię i wspólnie z Narusem zaczęli schodzić po
stoku.
— Po tym jak urządziła mnie ta głupia dziewka — mruknęła Karela — muszę wypić kubek
wina, albo się do reszty pochoruję.
Conan przyjrzał się jej z zamyśleniem.
— Jak już wspomniałem, taki a nie inny bieg wydarzeń zmusza mnie, by udać się do Argos.
Powiadają, że powstają tam liczne, nowe Wolne Kompanie. Wybierz się tam ze mną, Karelo.
Za rok razem będziemy rządzić tym krajem.
Rudowłosa piękność spojrzała na niego, wyraźnie była wstrząśnięta.
— Czy pojmujesz, dlaczego jest to niemożliwe, Cymmerianinie? Na cycki Derketo,
mężczyzno, budzisz we mnie uśpione tęsknoty które sprawiają, że pragnę być jak ta
wdzięcząca się dziewka, Julia! Sprawiasz, że pragnę byś mnie chronił, wydobywasz moje
ukryte słabości. Sądzisz, że jestem kobietą, która będzie słać twoje posłanie i gotować ci
strawę?
— Nigdy cię o to nie prosiłem — zaprotestował ostro, lecz zignorowała go.
— Któregoś dnia znalazłabym się o jeden krok za tobą, milcząca, by nie uronić ani jednego
twojego słowa i za to wszystko wbiłabym ci w plecy sztylet. Potem zapewne opłakiwałabym
samą siebie i ostatecznie uznałabym, że to ty jesteś odpowiedzialny za owo szaleństwo, że
sam je na siebie sprowadziłeś i otrzymałeś to, na co zasłużyłeś. Nie pozwolę na to, Conanie.
Nie dopuszczę do tego!
Przepełnił go smutek, lecz duma nie pozwoliła mu uzewnętrzniać tego uczucia.

background image

— Przynajmniej pod jednym względem dopięłaś swego. Tym razem to ja uciekam, a ty
pozostajesz w Ophirze.
— Nie, Conanie. Nędznicy, których miałam w swojej bandzie, nie są warci zachodu, by
znów próbować utworzyć z nich oddział grasantów. Udam się na wschód.
— Uniosła głowę, a jej oczy rozbłysły niczym szmaragdy.
— Równiny Zamory ponownie poznają Czerwonego Jastrzębia.
Sięgnął do sakiewki i wysunął z niej połowę klejnotów, które wyłuskał z berła Ophiru.
— Weź je — rzekł oschle. Karela nawet nie drgnęła. — Nie mogę nawet dać przyjaciółce
pożegnalnego prezentu?
Jakby w wahaniem szczupła dłoń zbliżyła się do jego wielkiej ręki. Przesypał na nią
klejnoty.
— Jesteś lepszym człowiekiem, niż ci się zdaje, Cymmerianinie — wyszeptała. — A ja
jestem głupia.
Musnęła wargami jego usta i już jej nie było, pobiegła w dół zbocza, ciągnąc za sobą
trzepoczący niczym sztandar szkarłatny płaszcz.
Conan odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie znikła mu z pola widzenia.
— Nawet bogowie nie potrafią pojąć działania kobiecego mózgu.
Boros zacmokał.
— Mężczyźni natomiast rzadko kiedy myślą mózgiem.
Conan spojrzał na brodatego mężczyznę. Zupełnie zapomniał o Borosie.
— Teraz możesz wrócić do karczmy i pić, ile dusza zapragnie — mruknął nieco
rozgoryczony.
— Na pewno nie w Ophirze — odparował Boros. Pociągnął dwoma palcami koniuszek swej
siwej brody i spojrzał nerwowo w stronę obróconego w perzynę wierzchołka góry. — Boga
nie można zabić równie łatwo, jak byle demona.
Al Kiir wciąż jest gdzieś tam i nadal żyje. A jeżeli przyjmiemy, że jego ciało przetrwało i
spoczywa pogrzebane w głębi tej góry? A jeżeli istnieją jeszcze inne jego podobizny?
— Po chwili milczenia ciągnął dalej:
Nie zamierzam zostać ani chwili dłużej w tym przeklętym kraju; kto wie, czy komuś jeszcze
nie przyjdzie do głowy, by przywołać tego rogatego przyjemniaczka. Chyba zdecyduję się na
Argos. Morski klimat dobrze mi zrobi na płuca, a jeśli dojdą mnie słuchy, że w Ophirze
znowu dzieje się coś złego, mogę udać się w długi rejs do którejś z odległych krain.
— Nie w moim towarzystwie — warknął Conan. — Podróżuję samotnie.
— Mógłbym umilić nam wędrówkę kilkoma drobnymi zaklęciami — zaoponował Boros,
ale Conan pomaszerował już w dół zbocza. Nie przestając mówić, siwobrody mężczyzna
podreptał za Cymmerianinem, który w milczeniu, dzielnie znosił jego męczącą długą tyradę.
Znowu był zdany tylko na siebie, pomyślał, miał tylko swój miecz oraz rozum, lecz nieraz
już tak bywało. No i rzecz jasna zostało mu jeszcze parę klejnotów w sakiewce u pasa. Na
pewien czas mu wystarczą. Kupi za nie to i owo.
A przecież zmierzał do Argos. Kto wie, co go tam czekało? Biorąc pod uwagę ostatnie
wydarzenia, w grę wchodziło nawet to, co pozornie nieprawdopodobne.
Skoro przypadek, byle zrządzenie losu mogło sprawić, że taki głupiec jak Valentius zasiadł
na tronie, zostając nowym władcą Ophiru, czemu on nie miałby znaleźć sobie jakiegoś
królestwa? Właśnie, dlaczego nie? Barbarzyńca uśmiechnął się na tę myśl i przyspieszył
kroku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conan Jordan Robert E Conan Tryumfator
Conan 56 Conan zwyciązca
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Conan 60 Conan wyzwoliciel
Conan 12 Conan buntownik
Conan 26 Conan mistrz
Conan Xuthal
Conan 47 Conan i szalony bóg
Conan 4 Conan obieżyświat
Conan 50 Conan Gladiator
Conan 7 Conan wojownik
Conan 63 Conan i Prorok Ciemności
Conan 20 Conan z Aquilonii
Conan 72 conan i widmo przeszłości
Conan 42 Conan i szmaragdowy lotos
Conan i podziemie niewoli
Conan Stygian Spells

więcej podobnych podstron