Nigel Barley Bezpieczny sport

background image

7639

NIGEL BARLEY

Bezpieczny sport

Przełożyła Ewa T. Szyler

Copyright © Nigel Barley 1988

Tytuł oryginału: Not A Hazardous Sport

Copyright © for the Polish translation by Ewa T. Szyler, 2000

Okładkę i strony tytułowe opracował Zbigniew Karaszewski

Fotografie na okładce:
Figurki z teatru cieni {wayang kulit) - © East News/Sipa Press
Pola ryżowe - © East News/Rapho

Mapki: Brunon Nowicki

Redaktor serii: Monika Machlejd-Ziemkiewicz

Redaktor techniczny: Elżbieta Urbańska

Wydanie pierwsze
Warszawa 2000

ISBN 83-7255-569-9

Wydawca:

Strona 1

background image

7639

Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Łamanie: Klara Łacisz

Druk i oprawa:
Opolskie Zakłady Graficzne SA 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

Wstęp

Zgodnie ze zwyczajem antropolodzy opisują inne ludy w tekstach mających formę akademickich
monografii. Autorzy tych cokolwiek suchych i poważnych tomów są wszystkowiedzący i olimpijsko
nieomylni. Dysponują nie tylko przenikliwą kulturową intuicją, która przewyższa zmysł kulturowy tubylców,
ale też nigdy nie popełniają błędów, nigdy nie dają się oszukać innym ani samym sobie. Na mapach obcych
kultur, które nam przedstawiają, nie ma ślepych zaułków. Autorzy ci pozbawieni są jakichkolwiek emocji.
Nigdy nie odczuwają entuzjazmu ani przygnębienia. A przede wszystkim nigdy nie deklarują, czy lubią, czy
nie lubią ludzi, którymi się zajmują.
Ta książka nie jest taką monografią. Opisuje pierwsze wysiłki na rzecz zbliżenia się do „nowego" ludu - w
gruncie rzeczy do „nowego" kontynentu. Dokumentuje fałszywe tropy i niekompetencję językową, ukazuje
błędność uprzedzeń oraz cudze i własne szachrajstwa. Nade wszystko zaś nie sprzedaje uogólnień, lecz
przygląda się poszczególnym jednostkom.
Ze ściśle antropologicznego punktu widzenia obserwacje te są zaburzone przez fakt, że do kontaktów nie
dochodziło za pośrednictwem języka lokalnego, lecz języka indonezyjskiego. W Republice Indonezji istnieją
dziesiątki, jeśli nie setki, lokalnych języków. Pierwsze zbliżenie następuje więc zawsze poprzez język
urzędowy, a posługiwanie się nim wskazuje na wstępną naturę nawiązanych kontaktów. Niemniej kontakty, o
których mowa w tej książce, trwające przez ponad dwa lata, przerodziły się w związki pełne prawdziwie
osobistych i€uczuciowych treści.
Monografie pisane są od końca. Narzucają fałszywy porządek rzeczywistości, w której wszystko
wzajemnie do siebie pasuje. Ta książka była pisana w czasie trwania dokumentowanych w niej doświadczeń.
Mogłaby powstać zupełnie inna praca, gdyby za jej punkt wyjścia wziąć wspaniały spichlerz ryżowy
Toradżan, który stoi obecnie w Muzeum Ludzkości w Londynie i gdyby ukazać w niej aspekt etnograficzny,
finansowy i muzealniczy planu jego budowy. Ale nie taka była kolej rzeczy.
W realizacji przedsięwzięcia, o którym mowa w niniejszej książce, pomagało wiele osób. W Anglii dyrektor
i członkowie zarządu British Museum zechcieli dostrzec możliwość sfinansowania tak niepewnej inicjatywy.
Bez niesłabnącego wsparcia i€zrozumienia Jean Rankine i Malcolma McLeoda nigdy by się to nie udało.

W Indonezji podziękowania należą się Ibu Hariyati Soeba-dio z Departemen Pendidikan dan Kebudayaan,
bapakowi* Yoopowi Avemu i Lutherowi Barrungowi z€Departemen Par-postel - oni bowiem przeprowadzili
mnie za rękę urzędniczymi ścieżkami, po których bez ich stałej życzliwości nie umiałbym się poruszać. Bapak
Yakob Bupati z Tana Toraja, bapak Patandianan z Sospolu i Nico Pasaka też zawsze służyli mi pomocą.
Doktorowi Silasowi Tarrupadangowi z Mamasy składam serdeczne podziękowania za szczodrą gościnność i
wsparcie. Profesor Ibu Abbas z Hasanuddin University kosztem własnych zobowiązań ratował mnie w chwili
wielkiej potrzeby. Antyuznanie należy się bapakowi W. Arlenowi z Biura Imigracyjnego w Ujung Pandang.
Wdzięczny jestem Jego Ekscelencji bapakowi Suhartoyowi i bapakowi Hidayatowi z€ambasady Indonezji w
Londynie. Szczególne słowa podzięki kieruję do bapaka W.€Miftacha, również z ambasady Indonezji w
Londynie, za przyjazne wsparcie i asystę w€czasie realizacji przedsięwzięcia. Torajan Foundation w€Dżakarcie

Strona 2

background image

7639

- zwłaszcza bapak J.€Pa-rapak i€bapak H. Parinding - od samego początku uczestniczyła z wielkim
zaangażowaniem w organizacji wystawy, wspomagając ją finansowo, podobnie jak Garuda Indonesia.
Bez dodającej otuchy sympatii, pomocy i zrozumienia ze strony Sallehuddina bin€Hajji Abdullaha Saniego
projekt nie mógłby ani powstać, ani się urzeczywistnić.
Ponad wszystko zaś dziękuję wielu zwykłym Toradżanom, mężczyznom i€kobietom, którzy przyjęli mnie
do swych serc i pomagali mi, nie myśląc o€nagrodzie czy własnej korzyści.
Nigel Barley

* Bapak, pak - dosł. ojciec; słowo określające czyjąś wysoką pozycję społeczną, wysokie stanowisko. (Wszystkie
przypisy pochodzą od tłumaczki).
Wyjazdy w nieznane

Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem. Zawsze tak mi się wydawało, ale lepiej się poczułem,
uzyskawszy potwierdzenie tej opinii, czarno na białym, z€renomowanego towarzystwa ubezpieczeniowego o
niepodważalnej uczciwości. Takie towarzystwo w końcu powinno się na tym znać.
Polisa uwieńczyła obszerną korespondencję, utrzymywaną bardziej w duchu obojętnego zainteresowania
niż wnikliwych dociekań. Ubezpieczyłem swoje zdrowie na okres dwumiesięcznej podróży, której celem było
przeprowadzenie badań w terenie i okazałem się na tyle niemądry, by przeczytać spisane maczkiem warunki
umowy. Nie byłem ubezpieczony od skutków wybuchu nuklearnego ani nacjonalizacji przez obcy rząd. Co
gorsza, byłem ubezpieczony na wypadek uprowadzenia, i to na okres dwunastu miesięcy. Surowo zabraniano
skoków ze spadochronem oraz uprawiania „innych niebezpiecznych dyscyplin sportowych".
Miałem więc oficjalne świadectwo: Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem.
Ekwipunek rozłożony na łóżku zdawał się kwestionować powyższe twierdzenie. Były tam tabletki do
uzdatniania wody, środki przeciw dwóm odmianom malarii, przeciw grzybicy stóp, ropiejącym wrzodom i
ropowicy woreczka łzowego, czerwonce pełzakowej, katarowi siennemu, oparzeniom słonecznym, wszom,
kleszczom i chorobie morskiej. Dużo, dużo później uświadomiłem sobie, że zapomniałem o aspirynie.
Wyprawa miała być raczej trudna niż łatwa: ostatnie starcie wyraźnie słabnącego organizmu z
bezwzględną topografią (pewnie wszystko trzeba będzie dźwigać po górach albo przenosić przez wąwozy),
ostatni akt wiary w fizyczną wydolność przed przyznaniem się, że życie miejskie i wiek średni poczyniły
nieodwracalne spustoszenia.
W jednym rogu stał nowy plecak - opalizował zielenią niczym pancerz tropikalnego chrabąszcza. Obok
krzepiąco lśniły nowe buty - emanowały obietnicą nieprzemakalnej trwałości. Aparaty fotograficzne zostały
wyczyszczone i€wyregulowane. Wszystkich pomniejszych zadań dopatrzyłem jak żołnierz, który czyści i
smaruje karabin przed bitwą. Teraz, w posępnym oczekiwaniu na odlot, dowcip stępiał, zmysły ucichły.
Nadeszła chwila, gdy siedząc na walizkach, odczuwa się jedynie głębokie przygnębienie.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, co pcha antropologów w teren. Może to tylko triumf zwykłego wścibstwa
nad rozsądną ostrożnością, a może niedoskonałość pamięci ludzkiej, która nie przechowuje wspomnień o
niewygodach i nudzie, towarzyszących większości zajęć w terenie. Może to monotonia miejskiego życia,
ogłupiające uporządkowanie egzystencji. Wyjazd jest często wywoływany przez stosunkowo drobne
wydarzenia, które zmieniają nasze spojrzenie na codzienną rutynę. Pamiętam, jaką pokusę odczułem, gdy
pękate opracowanie pod tytułem „Wykorzystanie komputerów w antropologii" wylądowało na moim biurku
dokładnie w momencie, gdy od czterdziestu minut przewijałem ręcznie taśmę w€maszynie do pisania - była to
bowiem maszyna tak stara, że żadna z€dostępnych na rynku taśm już do niej nie pasowała.
Chodzi też o to, że wyjazd w teren jest wysiłkiem nakierowanym w większej mierze na rozwiązanie
własnych, bardzo osobistych problemów badacza niż na zgłębianie innych kultur. W tym zawodzie często
traktuje się go jak panaceum na wszelkie dolegliwości. Rozbite małżeństwo? Jedź i popracuj w terenie, by
odzyskać utracone perspektywy. Przygnębienie z powodu braku awansu? Dzięki pracy w terenie będziesz
mieć inne zmartwienia.
Bez względu na przyczynę zew terenu jest dla każdego etnografa równie oczywisty, jak dla muzułmanina

Strona 3

background image

7639

nieodparta potrzeba pilnego udania się do Mekki.
Dokąd jechać? Tym razem nie do Afryki Zachodniej, lecz w nowe miejsce. Studenci często pytają mnie o
radę, dokąd mają się wybrać w teren. Niektórymi kieruje nieubłagany demon pracy nad jednym tematem,
powiedzmy: obrzezanie kobiet czy kowalstwo. Tym nietrudno doradzać. Inni najzwyczajniej zakochują się w
jakiejś części świata. Z tymi też jest łatwo. Taki romans daje równie dobre oparcie - gdy trzeba się borykać z
trudnościami i rozczarowaniami, których dostarcza etnografia - jak każda inna bardziej teoretyczna obsesja.
Jest też trzecia, najtrudniejsza grupa, do której sam powinienem był się tym razem zaliczyć, a którą jeden z
kolegów nieuprzejmie nazwał socjaldemokracją antropologii - ci mianowicie, którzy lepiej wiedzą, czego chcą
uniknąć, niż co chcieliby badać.
Doradzając ludziom z tej grupy, zadawałem zwykle pytanie w rodzaju: Czemu nie pojechać tam, gdzie
mieszkańcy są piękni i przyjaźni, gdzie jedzenie będzie ci smakowało i gdzie rosną ładne kwiatki? Z takich
miejsc wraca się zwykle ze znakomitymi pracami. Tym razem musiałem zadać takie pytanie samemu sobie.
Skoro Afryka Zachodnia nie wchodziła w grę, odpowiedź była oczywista - Indonezja. Należało zasięgnąć w tej
sprawie języka.
Udałem się po poradę do znakomitego znawcy Indonezji - Holendra, naturalnie, a zatem człowieka
bardziej angielskiego niż jakikolwiek Anglik: marynarka w pepitkę, długie, elegancko wymawiane samogłoski
i fajka a’la Sherlock Holmes. Wskazał na mnie cybuchem.
- Cierpi pan na mentalną menopauzę - rzekł, pykając obficie. - Potrzeba panu absolutnej zmiany.
Antropolodzy, udając się na swoje pierwsze badania w€terenie, dokonują wielkiego odkrycia, tego mianowicie,
że tubylcy różnią się od ich ziomków: w pańskim przypadku, że Dowayowie są inni niż Anglicy. Ale nigdy
nie pojmują w pełni, że każdy lud jest inny niż pozostałe. Całymi latami będzie pan patrzył na innych jak na
Dowayów. Ma pan już pieniądze?
- Jeszcze nie. Ale najprawdopodobniej zdobędę jakieś fundusze.
W pracy badawczej najsmutniejsze jest to, że młodym, którzy mają dużo czasu, nikt nie chce dać pieniędzy.
Kiedy wypracujesz już sobie jakąś pozycję w€zawodzie, potrafisz zwykle przekonać sponsora, by dał ci trochę
grosza, ale wtedy jest już raczej za późno, by dokonać czegoś ważnego.
- Granty to cudowna rzecz. Często myślałem o tym, by napisać książkę o€różnicach między tym, na co są
przyznawane, a tym, na co są wydawane. Mój samochód - wykonał gest w stronę okna - to grant na
przepisanie mojej książki. Siedziałem po nocach przez sześć tygodni i zrobiłem wszystko sam. Nie jest to
bardzo dobry samochód, ale i książka nie była bardzo dobra. Ożeniłem się dzięki grantowi, który dostałem na
studia nad Aczinami*. Moja pierwsza córka to grant, dzięki któremu mogłem odwiedzić placówki naukowe
zajmujące się Indonezją w€Niemczech.
Ot, akademicy - ubóstwo w dobrym tonie.
* Aczinowie - lud zamieszkujący północną Sumatrę.

- Rozwiódł się pan niedawno. Na to też dostał pan jakiś grant?
- Nie... Za to akurat sam zapłaciłem. Ale warto było.
- Dokąd więc mam jechać? Pyknął z fajki.
- Niech pan jedzie na Celebes*. Jeśli ktoś pana spyta dlaczego, wyjaśni pan, że tamtejsze dzieci mają
spiczaste uszy.
- Spiczaste uszy? Jak Mr Spock**?
- Właśnie.
- Ale dlaczego?
Wypuścił chmurę dymu niczym indonezyjski wulkan i uśmiechnął się tajemniczo.
- Jak pan pojedzie, to się pan dowie.
Połknąłem haczyk. Pojadę na wyspę Celebes należącą do Indonezji i będę oglądał spiczaste uszy
tamtejszych dzieci.
Oczekiwanie na podróż może być przyjemne. Ale pospieszne przygotowania nie mają w sobie nic
przyjemnego. Szczepienia. Czy należy wierzyć, że ospa rzeczywiście została „wypleniona"? - słówko ładne, ale
i podejrzane. Wścieklizna? Jak duże jest prawdopodobieństwo, że pogryzie cię wściekły pies? W porządku, ale
wścieklizną można się też zarazić wskutek podrapania przez kota lub dziobnięcia ptaka. Gamma-globu-lina?
Amerykanie są jej zagorzałymi zwolennikami. Brytyjczycy w nią nie wierzą. Wyboru dokonuje się ostatecznie
na chybił trafił, jak dziecko zagarniające słodycze pełną garścią. Ile koszul? Ile par skarpet? Nigdy nie masz
dość rzeczy do noszenia, ale zawsze za dużo do niesienia. Garnki? Śpiwory? Na pewno będą chwile, gdy i

Strona 4

background image

7639

jedne i drugie okażą się niezbędne, lecz czy warto taszczyć je przez całą Jawę? Przegląd zębów i stóp - własne
ciało traktuje się jak uciążliwy towar na targu niewolnikami. Wreszcie czas na przewodniki i opracowania
etnograficzne poprzedników.
Każde ze źródeł mówi co innego. Nie sposób stworzyć na ich podstawie jednolitego obrazu, nie sposób
zaplanować marszruty. Jedno ze źródeł powiada, że indonezyjskie statki to pływające piekło, dno dna, brud i
ohyda. Inne przedstawia owe statki jako oazę rajskiego spokoju. Jeden z podróżników oświadcza, że jeździł
asfaltowymi drogami, które inny podróżnik uważa za nieistniejące.
* Celebes - nazwa indonezyjska: Sulawesi.
** Mr Spock - postać z filmu Star Trek, syn przybysza z planety Wulkan i Ziemianki.
W przewodnikach było nie mniej fantazji niż w podaniach o granty. Jak nic pisał je mój Holender. Kolejny
problem dotyczył faktu, że nie można polegać na opiniach autorów. Co dla jednego było „w przystępnej
cenie", dla drugiego było „absurdalnie drogie". Jedyne wyjście to pojechać i sprawdzić na własnej skórze.
Na pewnym etapie przygotowań szczególnie istotne wydają się mapy. Dają one złudne poczucie pewności,
że wiadomo, dokąd się jedzie.
Sprzedawcy map zdecydowanie wyróżniają się wśród księgarzy - należą do gatunku poczochrańców z
okularami osadzonymi na czołach.
- Mapa Celebesu? Charlie, jest tu ktoś, kto szuka mapy Celebesu.
Charlie przyjrzał mi się bacznie zza sterty map. Najwyraźniej nie codziennie pojawiał się ktoś, kto pytał o
mapę Celebesu. Charlie należał do gatunku noszących okulary na czubku nosa.
- Nie mamy. Sami byśmy chcieli mieć jedną dla siebie. Chyba że panu dogadza przedwojenna,
holenderska, na której nic nie ma. Indonezyjczycy nie wypuszczają z rąk praw autorskich. Wie pan. Boją się
szpiegów. Albo może być wojskowa mapa amerykańska, ale ona składa się z trzech płacht, dwa na dwa każda.
Kawał dobrej kartograficznej roboty.
- Liczyłem na coś poręczniejszego.
- Możemy dać polityczną wschodniej Malezji. Resztę weźmie pan z fizycznej mapy Borneo i parę
centymetrów z południowego Celebesu, żeby był kwadrat. Ale jeśli wybiera się pan choćby piętnaście
kilometrów poza stolicę, to obawiam się, że całość będzie nieprzydatna. Mamy natomiast mapę stolicy z
alfabetycznym spisem ulic.
Obejrzałem ją. Ile razy studiowano tę ambitną plątaninę ulic i alei, które w€rzeczywistości stanowią gorące,
pełne kurzu osiedla z jedną tylko prawdziwą drogą?
- Nie, dziękuję. Poza tym nazwa się zmieniła. To już nie Makasar, tylko Ujung Pandang.
Charlie spojrzał na mnie zaskoczony. - Drogi panie, to mapa z 1944 roku.
W istocie. Spis ulic był po holendersku.
Pieniędzy jak zwykle brakowało, należało zatem podzwonić po agencjach turystycznych i poszukać
taniego biletu. Trudno mieć nadzieję na znalezienie bezpośredniego połączenia z Celebesem. Najlepiej dostać
się do Singapuru i tam szukać dalej.
Dziwi nie to, że opłaty różnią się w zależności od przewoźnika, ale to, że czystą niemożliwością jest
zapłacić tyle samo za lot tym samym samolotem, należącym do tego samego przewoźnika. W miarę
przecierania szlaku ceny stawały się coraz niższe, nazwy linii lotniczych coraz mniej realne i coraz więcej
mówiące. Linia Finnair proponowała sztuczki w rodzaju „było, a nie ma". Linia Madair była droga, ale
obiecywała, że przygód nie zabraknie. W końcu zdecydowałem się na linię Trzeciego Świata reklamującą się:
„byle polecieć". W€biurze na poddaszu przy Oxford Street spotkałem się z nerwowym niskim człowieczkiem,
który był chodzącym przykładem wyniszczających skutków stresu - pomarszczony, roztrzęsiony, obgryzający
paznokcie i dymiący jak komin. Otaczały go sterty papieru, telefon dzwonił bez przerwy. Zapłaciłem,
mężczyzna zaczął wypisywać bilet. Dryn, dryn.
- Słucham? Co takiego? Kto? O, Boże. Ach, tak. Bardzo mi przykro. Rzecz w€tym, że o tej porze roku
wszyscy chcą latać na Wschód, więc są kłopoty z€miejscami.
Tu nastąpiły pięciominutowe wyjaśnienia, mające na celu ułagodzenie kogoś z drugiego końca linii, kto
okazywał wielkie wzburzenie. Agent odłożył słuchawkę i obgryzając paznokcie, dalej wypisywał bilet. Telefon
zadzwonił znowu.
- Słucham? Co takiego? Kiedy? O, Boże. Dobrze. Kłopot w tym, że o tej porze roku cała Azja lata na
Zachód, więc są kłopoty z miejscami.
Kolejne pięć minut uspokajających słów. Zaciągał się łapczywie. Dryn, dryn.
- Słucham? Co takiego? O, Boże. Bardzo mi przykro. Nic podobnego nie przydarzyło mi się podczas tylu

Strona 5

background image

7639

lat pracy. Ale pewnością go panu wysłałem!
Wyciągnął z pliku jakiś bilet, wsadził go do koperty i zaczął bazgrolić adres.
- Rzecz w tym, że o tej porze roku większość pracowników pocztowych wyjeżdża na urlop, więc są
opóźnienia.
Pełen najgorszych przeczuć schowałem bilet do kieszeni i wyszedłem.
Tak oto nadszedł czas depresji przed odlotem. Przespacerowałem się po pokoju z plecakiem-pancerzem
chrabąszcza, rozpakowałem go i wyrzuciłem połowę zawartości. Nie trzeba się było tak przejmować. Kiedy
przyjechałem na lotnisko, okazało się, że w samolocie brakuje miejsc i nie ma innego samolotu w€ciągu
nadchodzącego tygodnia. Zadzwoniłem do nadwrażliwego agenta.
- Co takiego? Kto? Nic podobnego nie przydarzyło mi się podczas tylu lat pracy. Rzecz w tym, że o tej
porze roku dodatkowe loty bywają wstrzymane przez monsuny. Zwrócę panu wszystkie pieniądze. Już
wkładam je do koperty.
Czek nadszedł po kilku tygodniach - był niestety bez pokrycia.
Mówi się, że każdy pozytyw potrzebuje negatywu, by definicja tego pierwszego stała się bardziej
wyrazista, a jego pozycja w szerokim systemie wartości uległa wzmocnieniu. Rolę negatywu pełni zapewne
wśród światowych linii lotniczych Aerofłot - czyli coś na kształt antylinii. Zamiast gładkich stewardów
krzepkie wąsate strażniczki. Zamiast wyrafinowanego menu pieczone kurczaki. Między Londynem a
Singapurem jedliśmy pieczone kurczaki pięć razy, czasem ciepłe, czasem zimne, niewątpliwie wszak -
kurczaki. śeby nie taszczyć bagażu z powrotem do domu, zdecydowałem się na jedyny tani lot tego dnia - na
Aeroflot.
Do powietrza cyrkulującego po pokładzie samolotu wprowadzono jakiś dziwny zapach, chyba olejek
goździkowy. Był on szczególnie odczuwalny w€toalecie - miejscu całkowicie pozbawionym jakiegokolwiek
papieru - wskutek czego ludzie wychodzili stamtąd zasapani i czerwoni na twarzy. W chwilach wzmożonego
napięcia, takich jak lądowanie, z otworów w suficie wydobywały się widoczne strumienie lodowatego
powietrza, przypominające opary z suchego lodu, używanego podczas przedstawień teatralnych. Przeraziło to
Japończyków, którzy myśląc, że wybuchł pożar, zaczęli piszczeć, aż strażniczka musiała ich skrzyczeć, po
rosyjsku. Japończycy, jeśli nie przekonani, byli przynajmniej zastraszeni.
Wytchnieniem od pieczonych kurczaków była zmiana samolotu w Moskwie. Późnym wieczorem,
wydobywszy się z goździkowych wyziewów, stanęliśmy w€kolejce, na schodach, pod dwudziestowatowymi
żarówkami, przypominającymi komunalny lupanar. Strażniczki ruszyły w oczekujący tłum, wykrzykując jak
sędziowie śledczy: „Lusaka!". A może „Osaka!"? Japończycy i Zambijczycy popychali się wzajem bez
przekonania. Szczegółowo sprawdzono bilety. Przeszukano bagaże. Gniewny młody człowiek skontrolował
paszporty, poruszając wargami podczas czytania ich treści linijka po linijce. Nalegał, byśmy zdjęli kapelusze i
okulary. Mnie osobiście zmierzył, aby sprawdzić, czy mój aktualny wzrost odpowiada wpisanemu do
paszportu. Nie mogłem uwierzyć, że liczby się zgadzają.
Dziewczyna stojąca za mną była Francuzką i to gadatliwą, gotową opowiedzieć mi historię swego życia.
Jechała do Australii, żeby wyjść za mąż.
- Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży - oznajmiła dziarsko.
Mając duże poczucie humoru, uznała pomiary mojej osoby za coś wyjątkowo zabawnego.
- Biorą ci miarę na trumnę? - dziwiła się wesoło.
Ponury młody człowiek nie docenił dowcipu i odesłał ją za karę na koniec kolejki. Jak w szkole. W istocie
cała przestrzeń tranzytowa przypominała bez-barwne lata w powojennej szkole. Srogie niewiasty pchały
wózki pokryte odrapaną kremową emalią, a ich mięsiste twarze wyrażały dezaprobatę. Takie też były kobiety,
które w mojej podstawówce rozdzielały tłuste siekane mięso podczas omawiania zasad racjonowania
żywności. Popsute toalety przypominały szkolne wychodki.
Młodsze kobiety w mundurach koloru oliwki salutowały żołnierzom przechadzającym się z karabinami na
ramieniu. Wyglądali na wykonujących zadania wagi państwowej. Przybysze z Zachodu poczuli się winni i
zagrożeni; byliśmy niestosownie radośni i krotochwilni, niczym żartownisie na pogrzebie. Ale może
wyrośniemy na statecznych obywateli, jak ci ludzie.
Wszystkie sklepy były zamknięte, abyśmy nie rzucili się na rosyjskie wańki-wstańki albo na książki o
wietnamskiej kolektywizacji. „Niespokojne duchy" odkryły na półpiętrze bar z gazowaną wodą mineralną,
którą można było kupić od srogiego mężczyzny nie mającego drobnych.
Wyposażono nas w prostokątne karty pokładowe, na których ktoś napisał: „klacja 9.00". Część poczekalni
zajmowały stoły i krzesła, siedliśmy więc tam, coraz bardziej sprawiając wrażenie uchodźców. O dziesiątej

Strona 6

background image

7639

pojawiły się kelnerki jak ze szkolnej stołówki; poprawiły chustki na głowach, gotowe do akcji. Nie było
jednakże siekanej wołowiny, przynajmniej dla nas. Bez pośpiechu podały sobie suty posiłek i spożyły go pod
naszymi zawistnymi spojrzeniami, mlaszcząc z€ukontentowaniem. Kurczaków ani widu, ani słychu. Niewiasty
zniknęły i€nastąpiło długotrwałe, zakulisowe trzaskanie talerzami. Tuż przed planowanym odlotem
wypłynęły triumfalnie, popychając emaliowane wózki. Jedna serwowała nam porcje, składające się z dwóch
kawałków chleba, pomidora i czarnej kawy, podczas gdy dwie inne zaganiały nas w zwarte grupki i
sprawdzały bilety. Kiedy należało porzucić wszelkie nadzieje na cokolwiek innego, podano nam po
herbatniku na wspaniałej chińskiej porcelanie.
Nieco niżej, przed wyjściami do samolotów, toczył się żywiołowy spektakl. Dwójka turystów, sądząc po
odgłosach - Anglików, waliła w szklane drzwi biura kontroli paszportów. Próbowali je pchać. Próbowali
ciągnąć. Nie wiedzieli, że drzwi były rozsuwane.
- Nasz samolot! - krzyczeli, wskazując na coś, co rzeczywiście było wielkim statkiem powietrznym,
stojącym dokładnie po drugiej stronie szklanej tafli okna. Widać było wsiadających doń pasażerów.
Pękaty urzędnik w mundurze z materiału workowego zerknął zza szyby i€odwrócił się plecami, ignorując
krzyki.
- Zadzwoniliście, żebyśmy przyjechali - wołali turyści. - Od tygodnia czekamy na samolot.
Wreszcie hałasy zaczęły działać urzędnikowi na nerwy i, od niechcenia, uchylił na centymetr drzwi, by
wyjrzeć na tych dwoje jak gospodarz zbudzony przez pukanie w środku nocy. Na usprawiedliwienie
podróżni wepchnęli przez szparę bilety. I to był błąd. Mężczyzna wziął bilety, spokojnie zamknął drzwi,
położył bilety na skraju biurka i kontynuował niezmąconą obserwację samolotu. Na górze ukazała się
strażniczka, rzuciła okiem, wzruszyła ramionami i odeszła.
- Proszę kogoś zawołać - błagali podróżni. - W samolocie są nasze bagaże.
W odpowiedzi urzędnik zręcznie wysunął bilety przez drzwi i znów się odwrócił. Drzwi samolotu
zamknięto, schodki odjechały. Podróżni zaczęli walić ze zdwojoną energią. Urzędnik zapalił papierosa. Minęło
dobre dziesięć minut, nim samolot ostatecznie wystartował. Podróżni szlochali.
Odwróciliśmy się niczym faryzeusze. Wywołano wreszcie nasz lot. Po tym pouczającym widowisku nikt
nie chciał się spóźnić. Obiegliśmy wyjście jak horda barbarzyńców bramy Rzymu. Od czasu do czasu za
szklanymi drzwiami ukazywała się strażniczka, a my niby fala parliśmy do przodu. Wtedy ona znikała i
zostawiała nas ogłupiałych.
Lot nie przyniósł żadnych zmian, tylko kolejne pieczone kurczaki. Jakiś nadęty Hindus przemierzył pokład
samolotu i obwieścił wszem i wobec, że jest admirałem marynarki i podróżuje Aerofłotem ze względów
bezpieczeństwa, a nie z€uwagi na oszczędność. W kącie siedziała Doświadczona Podróżniczka. Odtrąciła
ofertę kurczęcia pogardliwym ruchem dłoni. Była na tyle przezorna, by zaopatrzyć się w wybór serów i chleb.
U jej stóp stała butelka wina. Na kolanach leżała gruba powieść. Najbardziej zaś złościło to, że miała też mydło
i rolkę papieru toaletowego. Przyglądaliśmy się jej z nieukrywanym oburzeniem, podobnym do tego, jakie
maluje się na twarzach starców obserwujących ulice z okien małomiasteczkowych domów. Radość sprawił
nam fakt, że kiedy schodziliśmy do lądowania w Singapurze, zielony na twarzy facet, opuszczając toaletę,
potrącił nogą butelkę i wino się wylało.
Singapur. Miasto Lwa. Obecny jego symbol - obecny, gdyż w Singapurze wszystko poddaje się
bezlitosnemu procesowi rewizji i poprawiania - to merlion, obrzydliwy, cukierkowy zlepek lwa i ryby, godny
Walta Disneya. W porcie wypluwa z siebie brudną pianę tylko po to, by mogli fotografować to turyści.
Po Moskwie wyglądał niewątpliwie na miejsce należące do wolnego świata, ale też podlegające pełnej
kontroli i uporządkowaniu. Karta praw miasta-państwa przywołuje nazwisko Rafflesa*, upamiętnione w
wielu nazwach występujących na wyspie. Nie wspomina natomiast budowniczego, zbawcy i dobrotliwego
despoty, Lee Kuan Yewa. To republika, a Lee Kuan Yew jest jej królem**. Nazwy brytyjskie zostały wszędzie
zachowane. Wizyta w wojskowej bazie powietrznej sprawia prawdziwą przyjemność. Uprzejmi chińscy
urzędnicy siedzą przed bungalowami zwanymi „Dunroamin", przy zbiegu ulic The Strand i Oxford Street.
Singapur nie uznał za potrzebne wymazywania kolonialnej przeszłości. Jak wszystko inne, także ona została
łagodnie zasymilowana.
O ile imię Lee Kuan Yewa nie jest wszechobecne, o tyle wszystkie dziedziny życia państwowego
przesiąknięte są jego osobowością. Nie należy przechodzić przez jezdnię gdzie indziej niż na światłach
(mandat pięćset dolarów) ani pluć (mandat pięćset dolarów), ani rzucać śmieci na ziemię (mandat pięćset
dolarów). Uważa się, że można rozwiązać każdy problem, wprowadzając odpowiednie przepisy. Tutaj, tak jak
w Moskwie, szkoła narzuca się jako porównanie, dzięki któremu możemy zrozumieć wszystkie systemy

Strona 7

background image

7639

autorytarne. Nie chodzi rzecz jasna o te wylęgarnie występku, przemocy i przestępczości, jakimi są
współczesne szkoły angielskie, ale o tamte dziwnie niewinne instytucje okresu powojennego. Miejsca
publiczne są w Singapurze schludne i zadbane, każdy kawałek ziemi przekształcony jest w park. W
ogromnych, przerażających domach czynszowych działają wszystkie windy i są one nieskazitelnie czyste.
Singapurczycy tajemniczym sposobem nie niszczą swego otoczenia. Działają nawet telefony publiczne.
Wszystko to pozostaje w szokującym kontraście z plugawym samookaleczaniem się Londynu.

* Thomas Stamford Raffles założył osadę Singapur (1819) i zakupił dla Kompanii Wschodnioindyjskiej całą
wyspę, która w 1867 r. uzyskała status kolonii brytyjskiej.
** Lee Kuan Yew - premier Singapuru 1959 - 1990.


Singapur to miasto nastawione przede wszystkim na zarabianie. Wielu już chwaliło pracowitość
Singapurczyków. Jest to wszakże szczególny rodzaj pracy, polegający głównie na tym, że kupcy siedzą w
centrach handlowych otoczeni wyrobami pochodzącymi z Japonii, które następnie sprzedają ludziom z
Zachodu. Nawet jak na standardy brytyjskie, nieuprzejmość sprzedawców jest zadziwiająca, mimo kampanii
„Uśmiech" prowadzonej za sprawą Lee Kuan Yewa. (I znów przychodzi na myśl porównanie ze szkołą.
Dyrektor wstaje podczas szkolnego apelu i mówi: „Chciałbym powiedzieć kilka słów na temat braku
wzajemnej serdeczności wśród uczniów"). Znajomość angielskiego jest nadzwyczajna w tej wielojęzycznej
mieszaninie Chińczyków, Hindusów i Malajów niektórzy zdają się w ogóle nie mieć swego języka
„ojczystego".
Zatrzymałem się u malajskiej rodziny w jednym z wysokościowców ze stali i€betonu, które wyparły stare,
swojskie drewniane domki, gdzie Malajowie mieszkali kiedyś w niehigienicznej prostocie. Świadomą polityką
doprowadzono do wymieszania ras. Z jednej strony korytarza Hindusi, z drugiej Chińczycy. Klatki schodowe
wypełniają się zapachami konkurujących przypraw i kadzidełek ku czci rozmaitych bogów. Niosą się
wielojęzyczne gruchania i chrząkania. W€mieszkaniu piątka dorosłych i dwójka dzieci gnieździ się w trzech
małych, nienagannie czystych pokojach z kuchnią. Zamieszkać w hotelu? Bzdura. Miejsca jest dość. Będziemy
cię traktować jak członka rodziny.
Gościnność Malajów wręcz wprowadza w zakłopotanie. Jedynym obciążeniem dla gościa jest konieczność
jedzenia trzy razy dziennie, ile tylko zechce.
Tu też miałem pierwszą okazję sprawdzenia swojej znajomości języka indonezyjskiego - choć nie tak
zupełnie. Malajów i Indonezyjczyków łączy podobny związek językowy jak Anglików i Amerykanów.
Telewizja nadaje programy nie tylko singapurskie, ale i malajskie - zza grobli przedzielającej oba kraje. W
programie z Singapuru same dobre nowiny. Złe wydarzenia stanowiły prawdziwie zagraniczne zjawisko.
Singapurczyków ukazywano w pełnym harmonii wielonarodowościowym pochodzie ku przyszłości.
Popatrzcie - oto nowe metro. A tu wyrwano morzu kolejny kawałek gruntu. W programie malezyjskim
ciemniejsi i przystojniejsi prezenterzy przedstawiali wartości muzułmańskie. Wiadomości zagraniczne
dotyczyły Mekki i nowych meczetów.
- Czy jesteś pewien, że te pomarańcze nie pochodzą z Izraela? - spytał ktoś za moimi plecami.
Rozmowy telefoniczne na obszarze miasta są bezpłatne. W ciągu dziesięciu minut zarezerwowałem bilet
do Dżakarty za jedną trzecią ceny, którą zapłaciłbym w Londynie. Poczułem się jak prowincjusz.
Zasiedliśmy do oglądania malajskiego melodramatu opowiadającego o€żonach, które w skandalicznie
jawny sposób przyprawiały rogi zacnym mężom, przebywającym tymczasem na dworze radży. Akt zdrady
podkreślało zamykanie drzwi sypialni.
- Posłuchaj, jak ona się śmieje. Nie może być dziewicą.
- Patrz, pali papierosa!
- Aha!
Niestety, nie rozumiałem z filmu ani jednego słowa. No cóż, antropolog od zarania kariery zawodowej
wprawia się w wysiadywaniu na ogłupiających seminariach, nudnych konferencjach, trudnych do pojęcia
pokazach. Cierpliwość doczekała się jednak nagrody. Małżonka wyrządziła nieszczęsnemu mężowi wiele zła,
ale jej niecne czyny zostały w końcu potępione przez radżę. Sąd przemawiał w€dialekcie na tyle zbliżonym do
indonezyjskiego, że dało się go zrozumieć. Wyszła wreszcie na jaw potworność żoninego czynu. Kobieta
ukradła ryż, który dostała dla swoich pasierbów i sprzedała go, by kupić sobie perfumy. Aha!

Strona 8

background image

7639

Przybysze z Zachodu odwiedzają handlowe centrum Singapuru najwyraźniej po to, by uciec od Azji. Jest to
też miejsce, gdzie załatwia się interesy. Pełno tu ludzi z branży naftowej, księgowych, prawników i innych
podejrzanych profesji. Poruszają się w scenerii małpującej najgorsze kawałki serialu Dallas. Nieco purytański
rząd prowadzi niepojętą batalię o upodobania zachodnich turystów, nie rozumiejąc, zdaje się, że jeśli ukryje
przed nimi nędzę, nieracjonalne praktyki, to wszystko, co nazywamy „kolorytem lokalnym" - turyści dojdą do
wniosku, że równie dobrze mogli zostać w domu.
Za mojej bytności w Singapurze przejawiano wiele troski o ulicę Bugijczyków, która to nazwa wielu
dawnych brytyjskich wilków morskich przyprawiłaby o€drżenie*. Ulica tymczasem słynęła po prostu z
prostytucji transwestytów. Transwestyci to osobny temat Wschodu, często rzeczywiście poważny problem,
czasem powiązany z religią.

* Bugijczycy - główna grupa etniczna Celebesu, lud rolników, kupców i zręcznych żeglarzy, bywało, że i
piratów.

Ulica Bugijczyków służyć miała jednak wyłącznie odpoczynkowi i rozrywce. Rząd, zszokowany
„oburzającym ekshibicjonizmem" i zawsze dbający o swój wizerunek za granicą, postanowił ją zamknąć. Wiele
pisano o tym w gazetach.
- Gdzie to jest? - spytałem synów gospodarzy, młodych, dwudziesto-paroletnich mężczyzn. - Można się
tam zabawić?
Naradzili się szeptem.
- Nie wiemy, gdzie to jest. Nigdy tam nie byliśmy.
- A macie mapę?
- Nie mamy mapy. Ale możemy spytać kolegę.
Zabrali telefon na długim kablu do sypialni i zaczęli telefonować. Telefonowali trzykrotnie, z wypiekami
na twarzy.
- śaden z naszych przyjaciół nie wie. Wszyscy są muzułmanami.
- Nie macie przyjaciół Chińczyków?
- Spróbujemy.
Dziesięć minut później byliśmy w drodze, chichocząc konspiracyjnie. Ojcu wyjaśniliśmy, że idziemy
obejrzeć światła portu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, ulica Bugijczyków okazała się ciemna i wąska, z
domami do rozbiórki. Mimo że była tak ciasna, na asfalt wystawiono stoły i krzesła, a na setkach straganów
gotowano pod gołym niebem najróżniejsze potrawy. Chmary turystów przemierzały ulicę w poszukiwaniu
dreszczyku sensacji, a z braku innych zmysłowych rozkoszy wielu zabierało się do jedzenia. Za trzy drinki
zapłaciłem drożej niż kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej. Mała dziewczynka, pięcio- może sześcioletnia,
chodziła od stołu do stołu, wyzywając turystów na pojedynek w€kółko i krzyżyk za jednego dolara. Bardzo
dobrze jej się wiodło. Nieskazitelny policjant patrolował ulicę, marszcząc brew w dezaprobacie.
- Dlaczego wszyscy policjanci to Malajowie? Chłopcy roześmiali się.
- Tak, wszyscy policjanci są Malajami, z wyjątkiem wyższych oficerów. Chińczycy nie chcą, żeby Malajowie
potrafili prowadzić samoloty i strzelać z broni ciężkiej, dlatego kiedy odbywamy służbę zasadniczą, wcielają
nas do policji.
Turyści wyglądali na znudzonych. Grupka Anglików znalazła sobie jakiegoś wałęsającego się kota i
spędzała wieczór na karmieniu go rybą, która kosztowała majątek. Jakiś Amerykanin wrzasnął nagle: -
Miriam, szybko. Mam jednego.
Samotny transwestyta w obcisłej skórzanej spódniczce kręcił się między stolikami, odymając zmysłowo
wargi. Miriam, nobliwa starsza pani, zdecydowana na wszystko, dziarsko ruszyła w tłum i jęła objeżdżać
„dziewczynę" od stóp do głów swoją kamerą wideo. Zewsząd dochodziły pstrykania, klikanie otwieranych
etui aparatów, wielojęzyczne przekleństwa towarzyszące ustawianiu flesza. Transwestyta odegrał rolę z
werwą: pokazywał język i wypinał pośladki, a€następnie odszedł, kołysząc się na wysokich obcasach.
Wtenczas wkradły się wątpliwości. Było to bezsprzecznie dziecię Koryntu, jego płeć pozostawała jednak
niepewna.
- To tylko stara dziwka - zaopiniowała Miriam.
Wieczór byłby całkiem smutny - a moi muzułmańscy przyjaciele zawiedzeni odkryciem, że niegodziwość
wcale nie musi być przyjemna - gdyby nie okropnie pomarszczony chiński kelner.
- Jesce jednego dlinka?

Strona 9

background image

7639

- Nie, dziękuję. Nie za takie pieniądze.
- Psss. Chces bzydkie oblazki?
- Co?
- Bzydkie oblazki? Chces?
Natychmiast nasunęło mi się skojarzenie ze służbą w imperialnej armii, odbywaną w upale i kurzu, z
czerstwymi buziami szeregowców opuszczających parowce, by oglądać cuda Wschodu. Wyobraziłem sobie
zdjęcia tancerek wykonujących taniec brzucha, albo podobiznę piękności o półprzymkniętych powiekach,
bijącej blaskiem srebrnej biżuterii i lubieżnych obietnic. Tymczasem staruch cisnął na stół plastikowy folder z
obrazkami w ponumerowanych kieszonkach.
Mężczyźni orientu nie są obficie owłosieni, ale gdzieś widać znaleziono jednostki obrośnięte na całym ciele
z iście kaukaską rozrzutnością. Nogi wyglądały jak szczotki do klozetu, prezentując się w pełnej krasie, gdyż
panowie mieli na sobie damskie kostiumy kąpielowe. Wielu trzymało pióra i uśmiechało się głupawo. Było w
nich coś bardzo smutnego i trochę zabawnego, co przywodziło na myśl piękności z czasów naszych dziadków.
Jakby za wszelką cenę chcieli być obmierźli, ale nie bardzo wiedzieli, jak to zrobić.
Przeszedł obok nas kolejny patrol policji, dwóch dyndających pałkami Malajów. Spojrzeli surowo na moich
kompanów, swoich ziomków, po czym przenieśli wzrok na leżący przed nami album. Pokiwali głowami i
poszli dalej. Moi towarzysze stali zażenowani, z minami winowajców. Znów przyniosłem wstyd swojemu
krajowi. Trzeba było wracać. Kiedy odchodziliśmy, nadbiegła Miriam.
- Jeśli skończyliście, skarby, to ja sobie obejrzę.
Opowieści o dwóch miastach

Lotnisko to zwodnicze, acz niemożliwe do ominięcia źródło pierwszego wrażenia o nieznanej części
świata. Broszury turystyczne wprowadzają nas w€błąd umyślnie, a my nawet tego po nich oczekujemy. Należy
je traktować z€pewnym dystansem - to tylko pięknie spreparowane obrazki. Lotniska natomiast to
rzeczywistość. Mają cierpki smak prawdziwego doświadczenia.
Lotnisko w Singapurze było funkcjonalne i sprawnie działające, dobrze zaprojektowane i dobrze
spełniające swe zadania. Patrząc na nie, trudno było wątpić, że ktoś dobrze zaplanował, ile będzie kosztowało,
i na dodatek w terminie otrzymał zapłatę.
Heathrow to zamęt, pretensjonalny bałagan, powolność i niedogodność - okręt wiecznie przebudowywany
podczas rejsu. Obsługa, z ledwością grzeczna, upaja się swą wątpliwą przewagą nad petentami. Wciąż mam
przed oczyma scenę sprzed lat, kiedy to zadowolony z siebie kontroler paszportów nękał przejętego
chińskiego studenta, który nie potrafił zrozumieć nosowego dialektu urzędnika rodem z Middlesex.
Nowe lotnisko w Dżakarcie było na pozór bardzo atrakcyjne, zbudowane na wzór tradycyjnego domu,
otwartego na świat. Ostateczny efekt stanowił coś na kształt restauracji Pizza Hut dotkniętej gigantyzmem.
Wokoło stali bezczynnie żołnierze w niestosownie obcisłych mundurach i sprawiali wrażenie osób, które nie
wiedzą, gdzie podziać ręce. Pod spojrzeniami pasażerów rumienili się i€zaczynali gmerać przy butach.
Skierowano nas do dwóch tuneli, dla tych z wizami i tych bez wiz. Ja wizy nie miałem. Pytano nas po kolei,
po indonezyjsku, dlaczego nie mamy wizy. Po chwili zwyczajowego wahania przepuszczano wszystkich.
- Dlaczego bez wizy?
- W ambasadzie w Londynie powiedziano mi, że nie muszę jej mieć.
Pierwsze zdanie po indonezyjsku do Indonezyjczyka. Co z tego wyniknie? Z€daleka obca mowa zawsze
wydaje się niewiarygodną fikcją. Urzędnik znieruchomiał, zmarszczył brwi, po czym uśmiechnął się szeroko.
- Bardzo dobrze - powiedział i klepnął mnie przyjacielsko po ramieniu.
W tym momencie wiedziałem już, że Indonezja jest w porządku.
Po drugiej stronie barierki wrzeszczał tłum zgrzanych, zmęczonych ludzi demonstrujących rytualne
zacietrzewienie podczas dobijania targu. Podszedł do mnie krępy mężczyzna z przepaską na oku, rzadkimi,
tłustymi włosami, w bardzo brudnym ubraniu. Prawdziwy pirat. Okazał się jednak niezmiernie pomocny.
Zaczęliśmy uzgadniać zapłatę za kurs. Wyglądał na zaskoczonego jadowitością mojej techniki, nabytej w

Strona 10

background image

7639

surowej szkole Afryki Zachodniej.
- Czyż nie jestem człowiekiem jak i pan? Czy moje dzieci mają głodować? Dlaczego pan mnie obraża,
żądając tylu pieniędzy?... - i tak dalej, i tak dalej.
- Dobra, dobra! Normalnie biorę czternaście tysięcy.
Zaprowadził mnie do małej, zdezelowanej furgonetki, stojącej niepewnie pomiędzy długimi limuzynami.
Wszedł do niej jeszcze jeden mężczyzna o€podejrzanym wyglądzie. W Afryce Zachodniej byłbym z tego
powodu bardzo niezadowolony. Dwóch na jednego. Samochód zatrzyma się gdzieś na uboczu. W€mroku
błyśnie nóż... Zawahałem się, onieśmielony brakiem językowej biegłości. Trudno być stanowczym, mówiąc bez
związku. Za późno. Ruszyliśmy.
Moi towarzysze posługiwali się językiem o groźnie brzmiących spółgłoskach i€szemrzących samogłoskach,
zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Musiał to być batawi, język Dżakarty. Zostaliśmy sobie przedstawieni w
nieco wyszukany sposób i wymieniliśmy się papierosami o goździkowym zapachu. Uśmiechom nie było
końca. Nauczyłem się słowa: „zapałki". Kierowca rozpoczął długą tyradę, której sens był dla mnie
nieuchwytny. Skazany na niemotę, potakiwałem i€udawałem, że rozumiem. Jedno ze słów, „cewek", wciąż się
powtarzało. Bodaj zawsze łączyło się z wszelkim niepowodzeniem. Co mogło znaczyć? Rząd, cenę benzyny,
jakieś metafizyczne pojęcie związane z wiarą muzułmańską? W końcu poczułem, że oczekują mojego
komentarza.
- Co znaczy „cewek"? - usłyszałem swój drżący głos sędziego pytającego o€definicję jazzu.
Odwrócili się obaj i spojrzeli na mnie. Cewek? Wyciągnęli ręce przed siebie na poziomie klatki piersiowej,
jakby nieśli arbuzy, i narysowali dłońmi w€powietrzu faliste linie. Ach, to musiało być slangowe określenie
kobiety. Ciekawe, na jakie propozycje przystałem.
Mknęliśmy w mroku. Przy drodze stały łuki triumfalne ze sprasowanych trocin. Napisy ogłaszały
czterdziestolecie wolności. Poświata na niebie zapowiadała bliskość miasta, zwiastowała ją także silna słodka
woń skomponowana z zapachu ludzkich odchodów, dymu z palonego drzewa i€wyziewów źle rafinowanej
ropy. W ciemnościach migotały światełka ognisk, widać było tory kolejowe, porzucone, niesprawne
ciężarówki, cienie grzebiące w€stosach śmieci, czasem jakąś opuszczoną chatę. Często przyjeżdżam do
Indonezji? Nie, pierwszy raz. To gdzie się nauczyłem mówić? W Londynie. W€Londynie można się nauczyć?
To dobrze. Tak. Czy angielskim cewek podobaliby się indonezyjscy mężczyźni? Byłyby zachwycone. Ale czy
nie są za mali? Małe jest piękne. Ach! To prawda. Uśmiechnęli się. A teraz co z tą cewek. Jedziemy? Nie, nie.
Jutro. Jestem zmęczony. Od razu do hotelu. Niezbyt drogiego. Nie czuli się zakłopotani. Znowu papierosy.
Zwykle nie palę, ale palenie sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Stanęliśmy przed małym hotelem. Odbyła się
głośna rozmowa. Nie ma miejsc. Spróbujcie za rogiem. Tam też nie było miejsc. Spróbujcie w tym nowym,
trochę dalej. Stanęliśmy przed nieciekawym budynkiem z gołymi żarówkami, oświetlającymi świeży cement.
Było tanio. Wszystko wyglądało bardzo skromnie i surowo, ale czysto. Wspięliśmy się po schodach na któreś
piętro. Taksówkarz szedł także. Weszliśmy po drabinie na dach. Tu stała mała drewniana chatka z twardym
łóżkiem i wentylatorem. Pasuje. Taksówkarz jaśniał radością. No i proszę, jakie dobre miejsce dla mnie
znaleźli! Jeszcze raz papierosy, uścisk dłoni.
Hotel prowadzili studenci z Manado*. Wyglądali na chińskich chrześcijan, z€właścicielem hotelu łączyły ich
silne, acz niełatwe do określenia więzy krwi. Dla niektórych, tak jak i na Zachodzie, słowo „student" oznacza
rozwiązłe próżniactwo. Ale nie dla Pięta.
Nie zdążyłem wejść za próg, a on już przyszedł mnie zobaczyć. Popełniłem błąd, podając się w recepcji za
nauczyciela.
- Jestem studentem - obwieścił z dumą.
- Czego?
- Filozofii.
* Manado - miasto w północno-wschodniej części Celebesu.

- Czytałem Arystotelesa, Sartre'a, Johna Stuarta Milla. Przedyskutuję z€panem moją pracę. Nosi tytuł
„Dylemat człowieka w świecie post-egzystencjalnym".
- Może najpierw coś zjem. Dokąd mam pójść?
Skierował mnie do przerobionego garażu, gdzie młodzi ludzie gotowali makaron i zmieniając się co jakiś
czas, pisali na maszynie.
- Proszę nam wybaczyć. Jesteśmy studentami dziennikarstwa, mamy tylko jedną maszynę.
Pisali, gotowali i plotkowali w szaleńczym jawajskim upale, posługując się dialektem z rodzinnego Borneo.

Strona 11

background image

7639

Oni mnie rozumieli, ja ich nie. W końcu wpadli na pomysł, żeby to, co mieli mi do zakomunikowania, pisać na
maszynie po indonezyjsku.
Była to dziwna okolica, po Singapurze wydawała się niezwykle ciepła i€ludzka. Domy rodzin średnio
zamożnych i bardzo biednych stały obok siebie. Od głównych dróg odchodziły uliczki, gdzie kipiało życie nie
tyle miejskie, ile wiejskie. Bezlitośnie szorowano dzieci, gotowano jedzenie, ryzykownie zarabiano na życie.
Ludzie uśmiechali się i machali do nieznajomego - choć obcy nie był tu rzadkością - i straszyli dzieci, że mu je
oddadzą, śmiejąc się do łez. O każdej porze dnia i nocy sznurki nagich dzieci maszerowały do miejskich łaźni.
Tablica obwieszczała niedowierzającemu światu: „Dwoje dzieci wystarczy". Tu i tam wałęsali się sprzedawcy
żywności. Jakaś szalona kobieta ganiała ulicami, strojąc miny.
Wzdłuż drogi biegły, czy raczej - stały otworem, kanały ściekowe zapchane śmieciami. Gdyby padało,
przelałyby się, ale nie miało padać jeszcze przez wiele miesięcy. Dzieci puszczały w nich łódeczki. Jakiś
człowiek łowił tam żaby, które zamierzał zjeść. Po ciemku wlazłem do jednego z owych kanałów. Studentów
dziennikarstwa ogarnął popłoch. Wcisnęli mi w rękę mydło, pocieszając piskliwie.
- Odprowadzimy pana do domu, bo dopadną pana transwestyci. Czekają na bogatych Amerykanów przed
hotelem. Są bardzo silni.
Ale to Pięt czekał na mnie. W hotelu. Pomachał fotokopią swojej pracy.
- Bardzo proszę, nie mogę sobie poradzić z Einsteinem.
Jakby Einstein był krnąbrnym bachorem.
- Tu jest to zdanie po angielsku: „Przestrzeń jest nieskończona, ale nie bez granic". Co to może znaczyć?
Mordowaliśmy się z tym chyba pół godziny. Wreszcie przypomniał sobie, że ma słownik, który razem z
lodówką, telefonem i innymi rzeczami o pewnej wartości trzymał pod łóżkiem. Na łóżku leżała, wciąż
zmieniająca się, kupa kuzynów splątanych ze sobą jak swetry na wyprzedaży u Harrodsa. Przychodzili. Spali.
Wychodzili. Pojawiali się o różnych porach. Jedynie stałe baczenie Pięta zapobiegało sprowadzaniu cewek.
- Gdyby wujek zobaczył tutaj kobiety, wyrzuciłby nas wszystkich na ulicę. I€tyle. To dobry człowiek.
- Rozumiem.
Na dachu powiewał lekki wiaterek, mile widziany przy wykańczającym gorącu. Ale i moskity już bzyczały
u okien. O tej porze należało przygotować się na najgorsze i iść spać.
Zbudziłem się gwałtownie o pół do piątej rano. Ktoś wrzeszczał mi do ucha. Pożar? Nie. Ktoś niezmiernie
podniecony obwieszczał mi, że jest pół do piątej rano czasu zachodnioindonezyjskiego. Posługiwał się nawet
głośnikiem.
Wyjrzałem przez okno. Trzysta metrów od hotelu strzelał w niebo minaret meczetu. Bliźniacze pyski
głośników prychały na mnie groźnie. Przy akompaniamencie głośnych trzasków o powietrzną przestrzeń jął
zabiegać inny muezin, potem znowu inny i jeszcze następny. Zanim - o piątej - modły rozpoczęły się na dobre,
na mnie osobiście skupiły się wysiłki pięciu wyposażonych we wzmacniacze muezinów. Każdy wykrzykiwał
inny fragment wezwania, jakby wskazując mnie jako obiekt szczególnie potrzebujący zbawienia. Chatynka aż
drżała od tej pobożności. Z końcem modłów hałas zazwyczaj przy cicha, ale tego dnia wypadał piątek i fale
radiowe zostały udostępnione surowemu przesłaniu o posłuszeństwie wobec rodziców i słowa bożego.
Z dachu widać było, jak cały kwartał przystępuje z samozaparciem do codziennych zajęć - niczym
londyńczycy podczas wojennych nalotów. Po drugiej stronie ulicy właściciel małej pakamery, w której szyto
koszule, pomachał do mnie wskazując na króliki - nowy interes. Dzieci, już na dworze, goniły gołębie i€grały w
piłkę nożną. Jedno z nich, samo wyglądające jak obdarty ze skóry królik, w podgolonej fryzurze, ojciec ciągnął
na siłę do meczetu. Uśmiechnął się do mnie.
- A pan nie idzie?
- Może jutro.
Sprzedawca szaszłyków ostrzył noże z zacięciem godnym seryjnego mordercy. Ta scena przedstawiała
trud zarobkowania zwykłych śmiertelników.
Z tyłu rozległo się grzeczne pokasływanie. To Pięt, jeszcze mokry po prysznicu, ściskał wielką księgę. Jako
chrześcijanin, nie chodził, rzecz jasna, do meczetu.
- Upłynie sporo czasu, zanim cokolwiek otworzą - rzekł. - Możemy usiąść i€przeczytać razem moją pracę.
Minęła dobra godzina, nim uznał, że poświęciłem wystarczająco dużo uwagi jego pracy, która okazała się
efektem wielkiego oczytania obciążonego obsesyjną, szkolną klasyfikacją. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Bardzo gruntowna praca. Pięt był zadowolony.
- Proszę się nie martwić. Będziemy mieli dość czasu, by o niej pomówić. Ta wersja nie zawiera jeszcze
wszystkich uzupełnień.

Strona 12

background image

7639

Na dole, przy schodach, Pięt wywiesił nowy regulamin. Okazało się, że nie wolno już wnosić do pokoi
naładowanych strzelb. Pięt zabraniał też usilnie sprowadzania cewek, jeśli para nie może się wylegitymować
świadectwem ślubu. Jednakże nie udało mu się uniknąć potknięć w zawiłej angielskiej terminologii tyczącej tej
trudnej materii.
„Zabrania się wstępu kobietom, chyba że via mąż".
Tego dnia miałem zwiedzać muzea i nawiązywać kontakty ze środowiskiem akademickim. Wieczorem
planowałem wsiąść w nocny autobus do Surabai na wschodnim krańcu Jawy, a stamtąd popłynąć statkiem na
Celebes.
Od wielu osób słyszałem o zręczności kieszonkowców w Dżakarcie. Indonezyjczycy, jak widać,
perwersyjnie pysznili się umiejętnościami swoich złodziei, tak jak Anglicy pysznią się chuligańskimi
wybrykami kibiców piłkarskich czy zuchwalstwem sprawców Napadu Stulecia*. Wskutek nieustannych
ostrzeżeń zakupiłem dziwaczny szeroki pas, w którym umieściłem pieniądze i dokumenty, dające
człowiekowi prawo do oficjalnego istnienia. Włożyłem go po raz pierwszy i€wyruszyłem, skąpany w pocie i
brzuchaty, jak przystało na kolonialistę.
Dzień upłynął na bezowocnym krążeniu po mieście autobusami, taksówkami, na piechotę oraz
trójkołowym bajai zasilanym skrajnie zdezelowanym motorkiem kosiarki ogrodowej.
* Mowa o kradzieży dokonanej w 1963 r. w pociągu pocztowym. Złodzieje uciekli z€ogromną kwotą pieniędzy
i nie wszyscy zostali ujęci.

We wszystkich instytucjach traktowano mnie z nadzwyczajnym respektem i€zawsze nalegano, bym wpisał
się do księgi pamiątkowej. Jednak gdy tylko prosiłem o spotkanie z konkretną osobą, natychmiast okazywało
się, że osoba ta jeszcze nie przyszła albo właśnie wyszła, albo jest na zebraniu. Powrót miał być rychły, acz nie
do końca pewny. Jedna z dam, z którą powinienem był pilnie się skontaktować, niedawno, jak twierdzono z
wielką stanowczością, opuściła biuro. Później odkryłem, że od dwóch lat przebywała w Australii. Zmieniłem
taktykę i€przed przyjściem próbowałem komunikować się z ludźmi telefonicznie. Był to moment, kiedy
zazdrościłem telefonów Singapurowi, które klikały i brzęczały, ale łączyły za każdym razem. Stanąłem w
kolejce do budki telefonicznej okupowanej przez mężczyznę o gigantycznym obwodzie. Oddawał się
niespiesznej pogawędce, typowej dla tych, którzy już rozmawiają. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ryk
samochodów przyprawiał o zawrót głowy. Z pobliskiego posterunku wyłonił się policjant i obdarzył mnie
szerokim uśmiechem. Ja też się uśmiechnąłem i€otarłem czoło z komiczną przesadą. Wskazał głową
mężczyznę w budce i€wykonał dłonią ruch naśladujący mówienie. Pokiwałem głową. Skinął na mnie.
- Proszę skorzystać z mojego telefonu - zaproponował.
Wykonałem kilka telefonów i chciałem zapłacić, ale odprawił mnie gestem.
- Miło było pana poznać. Witamy w Dżakarcie.
Pierwsze rozmowy telefoniczne w języku obcym są zwykle deprymujące. Niemożność pojęcia słów
rozmówcy zagraża kruchemu procesowi porozumienia na wiele sposobów. Jeśli ktoś szepcze albo krzyczy, ma
śmieszny akcent lub mówi szybko, jeśli zaczyna kasłać albo gdzieś w pobliżu przejeżdża ciężarówka, cała
misterna konstrukcja dialogu po prostu się wali. Konwersacja przez telefon prowadzona jest zwykle w
specyficznej konwencji. Prawie na całym świecie ludzie rozpoczynają rozmowę słowem „halo" lub najbliższym
jego odpowiednikiem dopuszczalnym w ramach danego systemu fonetycznego. Często nie jest to rodzaj
pozdrowienia, jak na przykład w języku angielskim, lecz jedynie sygnał rozpoczęcia rozmowy, należy więc
wypowiedzieć jeszcze jakąś powitalną formułkę, bo inaczej zostanie się posądzonym o niegrzeczność. W
czasach, gdy telefony były w Anglii wprawiającą w zakłopotanie nowością, a zasady związanej z nimi etykiety
dopiero się kształtowały, zdania na temat tego, czy na początku rozmowy powinno paść słowo „halo", czy
„ahoj", były podzielone. Teraz wszędzie mówi się „halo". Ale co zrobić, gdy będąc w połowie rozmowy,
uświadamiamy sobie nagle, że nie mamy pojęcia, jak rozmowę zakończyć? Czy należy życzyć rozmówcy
„rychłego usłyszenia"? Czy pożegnać rozmówcę radosnym „do widzenia", choć nigdy się go nie widziało i nie
zobaczy? Moje pierwsze rozmowy ciągnęły się z tego powodu w nieskończoność, dukałem różności o wiele
dłużej, niż trzeba. W końcu nauczyłem się słowa „da" - „do widzenia", „skończone".
Jak zwracać się do ludzi - to też trudne. Aby dostosować się do wymogów epoki masowej komunikacji,
Indonezyjczycy musieli wymyślić nowe słowo na „pan", „pani", które rozwiązało wszystkie problemy
związane z wiekiem, statusem, respektem, czyli tym, czym się kierujemy, tytułując osobę, którą widzimy.
Jednak kiedy próbowałem posłużyć się nim w rozmowie telefonicznej, zostałem wyśmiany.
Przyszła pora, by zająć się kupnem biletu autobusowego. Pięt wyplątał z€łóżkowego stosu dwóch swoich

Strona 13

background image

7639

kuzynów i zlecił im ubezpieczanie mojej wyprawy. Nowy komunikat na dole, przy schodach, obwieszczał
wzrost cen za pokoje.
- Ciebie to nie dotyczy - rzekł Pięt. - Ty jesteś przyjacielem.
Do sympatycznych cech Indonezyjczyków należy ich nieumiejętność radzenia sobie z abstrakcyjnymi,
formalnymi relacjami. We wszystkich hotelach, z€wyjątkiem tych największych, właściwie nieunikniona jest
sytuacja, że zaczynasz w końcu jeść w kuchni z gospodarzami i zwierzać się im ze swych kłopotów. Po
tygodniu stajesz się członkiem rodziny, a jej problemy są twoimi problemami. W kulturze, gdzie tradycyjnie
nie ma nazwisk, ludzie zwracają się do siebie po imieniu, unikając w ten sposób wszystkich trudności z
doborem formy. Wręcz niewygodnie jest zwracać się do kogoś, czyjego imienia się nie zna, gdyż rozmawiając
na przykład z Piętem, zamiast powiedzieć: „Czy jesteś dzisiaj zajęty?", należy raczej zapytać: „Czy Pięt jest
dzisiaj zajęty?". Kontakty międzyludzkie szybko zaczynają pławić się w ciepłej kąpieli uczuć.
W obcej kulturze człowiek gwałtownie powraca do zaznanego w dzieciństwie stanu uzależnienia od
innych. Zawstydzające jest, gdy nie potrafi się przejść przez jezdnię bez pomocy. A ja zwyczajnie tego nie
potrafiłem. Problem nie polegał, jak często bywa, na konieczności przestawienia się z ruchu lewostronnego na
prawostronny. Indonezyjczycy mają bowiem ruch lewostronny. Chodzi o zupełnie inną technikę
pokonywania jezdni. W Anglii czeka się na przerwę w ruchu i po prostu wchodzi na jezdnię. W Dżakarcie nie
ma przerw w ruchu. Stajesz więc na skraju jezdni i zaczynasz negocjacje z kierowcami nadjeżdżających
pojazdów. Kierowcy zwalniają na tyle, abyś zdążył przemknąć przez pas, którym jadą, po czym gwałtownie
przyspieszają. Wiesz, który z kierowców pozwoli ci przejść, a€który - nie. Przynajmniej wiedzą to miejscowi.
W przypadku cudzoziemca przechodzenie przez jezdnię to pisk hamulców, unikanie kolizji o włos i
wielkie zażenowanie. Dwóch kuzynów przeprowadziło mnie przez sam środek miasta z największym
spokojem, jakby ruchu kołowego w€ogóle nie było, wskazując po drodze na interesujące obiekty.
- Tu sprzedają lody, ale można się po nich rozchorować. Wszystkie te pomniki zostały wystawione przez
Sukarna, ojca indonezyjskiej niepodległości. Dla każdego z nich mamy jakieś brzydkie przezwisko. A tu jest
dom towarowy.
Weszliśmy do przysadzistego budynku, przykrytego brezentem, wyglądającego jak prezent dla
gigantycznego dziecka, nie do końca rozwinięty przez znudzoną pociechę. Obsługę stanowiły prawie
wyłącznie dzieci w wieku szkolnym, ubrane w czyściutkie mundurki. Na półkach prezentowano towary
ułożone tak, by zajmowały możliwie największą powierzchnię. Uczniowie rzucali się pożądliwie na każdego
klienta i owijali z upodobaniem każdy zakup, nawet ołówki. Kupno czegokolwiek składało się co najmniej z
trzech etapów. Coś mi to przypominało. Oczywiście, Rosję!
Kuzyni byli zaskoczeni.
- Skąd pan wiedział? Dom rzeczywiście został wybudowany przez Rosjan, w€czasach gdy komunistów
uważano za coś dobrego.
Poszliśmy dalej i kupiliśmy bilet autobusowy od dziarskiej, sprawnej kobiety w€nieskazitelnie czystym
biurze. Znajdowało się ono tuż obok kanału zapchanego śmieciami i brudami. Musieliśmy dać krok nad
zdechłym kotem, by wejść do środka.
Kuzyni prowadzili mnie z powrotem, trzymając za rękę podczas przechodzenia przez jezdnię. Czy
widziałem targi wyrobów indonezyjskich? Nie. Zabrzmiało ponuro. Wobec tego zabiorą mnie tam.
Pomaszerowaliśmy przez uliczny kurz i dym spalin do ogromnego parku. Kiedy mijaliśmy posterunek
policji obok budki telefonicznej, policjant pomachał nam. Kuzyni najedli się strachu.
- On cię zna? Dlaczego udawał dłońmi, że mówi?
Targi miały za cel uświadomienie ludziom, jak wiele dobrych rzeczy wytwarza się w Indonezji, a zatem że
nie trzeba ich importować. Anglikowi kojarzy się to z€przechodzonym swojskim „Kupuj brytyjskie". Kramy po
obu stronach prezentowały wszystkie rodzaje obuwia, garnki do gotowania ryżu na parze, meble, papierosy
goździkowe. W galerii wystawiono bardzo brzydkie współczesne rzeźby z Irianu Zachodniego pod hasłem:
„Tradycyjna kultura indonezyjska". Ale ludzie bawili się chyba o wiele lepiej niż podczas jakiejś
porównywalnej, pełnej namaszczenia imprezy na Zachodzie. Jedzono i pito z zadowoleniem. Ludowy festyn
trwał na całego, było bardzo przyjemnie, głównie dlatego, że całkowicie wysiadły wszystkie mikrofony. Dzieci
o szeroko otwartych oczach jeździły dookoła na drewnianych „tacach" ciągniętych przez traktory. Wszędzie
wystawione były modele i plany. Indonezyjczycy z pewnością potrafią robić modele i plany. Pod pleksiglasem
witryn kwitł wielki, fantastyczny świat budownictwa i rozwoju.
Na ulicach młodzi mężczyźni sprzedawali kapelusze mające przypominać ptaka Garudę*, zrobione z
tektury i świecidełek z barwionymi na fioletowo i€zielono piórami. Wybrałem jeden bez ozdób. Pióra zbyt

Strona 14

background image

7639

mocno przypominały mi ulicę Bugijczyków. Efekt okazał się imponujący. Nad czołem rozwinęły się dwa
skrzydła: jedno złote, drugie czerwone. Pośrodku wyłaniała się głowa srogiego ptaka z rozwartym dziobem,
gotowego zabijać węże i inne obrzydlistwa. Jakiś sędziwy Indonezyjczyk paradujący w podobnym nakryciu
głowy przyskoczył, wyzywając mnie żartobliwie na ptasi pojedynek. Wszystko to było okropnie niemądre i
bardzo zabawne.
Kiedy odchodziliśmy, zaczepiło nas dziecko, bardzo ładne, o anielskiej bez mała urodzie, rozbrajających
brązowych oczach i obciętych najeża włoskach. Odsłoniło idealne uzębienie i wskazało na kapelusz.
- Dasz mi kapelusz?
Trudno było odmówić. W gruncie rzeczy przeznaczyłem go dla Pięta. Dziecko wszakże zmarnowało swą
szansę.
- Daj pieniądze.
Serca natychmiast stwardniały. Kuzyni okazali dezaprobatę.
- To mój kapelusz - powiedziałem nieustępliwie. - Kupiłem go przyjacielowi.
Rozbrajające oczy nabrały koloru szlachetnego granatu. Dziecko wykrzywiło twarz, skupiło się w sobie i
wypowiedziało doskonałą angielszczyzną:
- Stara świnia.
Odbiegło, czyniąc gesty, których kuzyni stanowczo nie chcieli mi wyjaśnić.

* Garuda - w mitologii hinduistycznej orzeł-wierzchowiec boga Wisznu, wróg wszystkich węży.

Trudno źle myśleć o pięknie, a wielu Indonezyjczyków jest rzeczywiście bardzo pięknych. Problem, który
jawi się na wstępie pracy w Indonezji, jest przeciwieństwem tego, który napotyka się w Afryce. W Afryce
trzeba najpierw uporać się z oceną negatywną, z kulturą, która wydaje się mieć inne zdanie w€kwestiach
zasadniczych. Wartość pracy etnografa mierzy się stopniem, w jakim radzi on sobie z przezwyciężeniem sądu
wartościującego - z tak zwanymi „uprzedzeniami kulturowymi". Indonezja prezentowała do tej pory tak jasną
twarz, tyle ciepłej życzliwości, że nie sposób było myśleć o skazach, które na pewno posiada. Rozmowa z
mieszkańcami Afryki Zachodniej jest zawsze starciem. Przez cały czas ma się świadomość, że toczy się walkę o
porozumienie, o€zbudowanie pomostu między dwoma światami, o poddanie wszystkiego innej interpretacji.
Indonezyjczycy natomiast wydają się „po prostu ludźmi". Interpretacja pozostawała wciąż poza
świadomością, a zatem nie można jej było kontrolować - niebezpieczna to sytuacja.
Zdarzają się wypadki tak bardzo żenujące, że nawet po latach przypominają się niespodziewanie w
windzie, na ulicy, kiedy usiłujesz zasnąć i sprawiają, że krzywisz się, a nawet jękniesz głośno. Coś takiego
spotkało mnie właśnie w€Dżakarcie.
Wymyśliłem sobie, że przed odjazdem autobusu starczy mi czasu, by pójść do teatru. Telewizja
indonezyjska jest bardzo zła, chyba najgorsza na świecie. Jedną z korzyści wynikających z tego faktu jest
niezmienne zainteresowanie teatrem tradycyjnym. W wielu miastach Jawy tradycyjne przedstawienia
marionetkowe, muzyka i tańce przyciągają liczną publiczność. Słyszałem o€wayang orang, formie teatru
wykorzystującej, podobnie jak teatr marionetek, starodawne teksty hinduistyczne, lecz powierzającej role
aktorom. Pięt namawiał mnie, bym poszedł.
- To coś wspaniałego. Doskonałe są zwłaszcza role kobiece, choć zawsze grane przez mężczyzn. Nigdy byś
się tego nie domyślił.
Wziąłem bagaże, planując iść z teatru prosto do autobusu. Jeden z aktorów, niezwykle przyjacielski,
zaprosił mnie za kulisy, żebym zobaczył, jak artyści nakładają makijaż. Machali wesoło na powitanie i
chichotali, wklepując sobie wzajemnie w twarze biały krem. W rogu siedział aktor odtwarzający damską rolę
i€z€uwagą malował twarz. Wayang orang to forma niezwykle wymagająca fizycznie, aktorzy naśladują
bowiem sztywne ruchy marionetek. Niektórzy stali na głowie, inni ćwiczyli jak sportowcy podczas
rozgrzewki. W drugim kącie to brzdąkała, to grzmiała mała orkiestra. Chcąc być uprzejmym, pochwaliłem
odtwórcę roli kobiecej za wcielenie się w rolę. Czując się swobodnie w męskiej przebieralni, zauważyłem, że
szczególnie przekonywające są piersi.
W garderobie zapadła cisza. Aktor poczerwieniał z wściekłości.
- Pan mówi do mojej żony - powiedział spokojnie jeden z mężczyzn.
Wybąkałem słowa przeprosin i wycofałem się na drugi skraj sceny, przyrzekając sobie, że uduszę Pięta
przy następnym spotkaniu. Czułem się obrzydliwie, jak najgorszego rodzaju tępak z Zachodu. Nie mogłem
skupić uwagi na przedstawieniu i byłem rad, gdy trzeba było iść do autobusu.

Strona 15

background image

7639

Autobus miał klimatyzację i przyciemnione szyby. Po drugiej stronie owych szyb kuzyni machali mi na
pożegnanie ze łzami w oczach. Przyszli mnie odprowadzić. Obok siadł Francuz, jeden z gatunku srogich
ascetów, wierzących w€siłę rozumu i bicz samodyscypliny. Przyjechał, żeby napisać raport o€indonezyjskich
klinikach. Był straszliwie nudny.
Szyby kradły barwom całą ich jaskrawość i zredukowały je do ponurej szarości zimowego dnia w Anglii.
Chłód wnętrza pogłębiał jeszcze to wrażenie, wydawało się więc absurdalne, że wyglądając przez okno, widzi
się kramy z€bananami i kurz, a nie śliski deszcz europejskich autostrad.
Przy wejściu rozdawano pojemniczki mleka o różnych smakach i kolorowe, różowo-żółto-zielone ciasto.
Francuz odmówił.
- Barwniki są z pewnością trujące.
Siedzenia zostały zaprojektowane dla Azjatów i dwóch Europejczyków mieściło się na przewidzianej dla
nich przestrzeni z pewną trudnością.
Kiedyś antropolodzy interpretowali dosłownie wszystko - od Rewolucji Październikowej po częstość
rozwodów w odniesieniu do sposobu wychowywania dzieci. Naturalnie zabiegi te były bardziej popularne w
Ameryce niż w Wielkiej Brytanii, gdzie uważano je za efekt typowo amerykańskiej, nadmiernie wybujałej
pomysłowości. Za czasów studenckich zachęcano mnie do strojenia sobie kpin z€napadów wściekłości
powodowanych rzekomo przez zmianę pieluch czy z braku poczucia bezpieczeństwa przypisywanego
surowemu treningowi kontrolowania zwieraczy. Jednakże Indonezyjczycy zdawali się czytać te wszystkie
książki i€wierzyć im.
Od wczesnego wieku tutejszym dzieciom daje się na pociechę ciężką, nieporęczną poduszkę w kształcie
walca, zwaną „holenderską żoną". Jeśli dzieci są niespokojne albo grymaszą, podtyka się im taką poduszkę i
zachęca, by ją obejmowały, póki nie zasną. Od ludzi młodych, zwłaszcza mężczyzn, oczekuje się przytulania
do takich niewinnych współspaczek do chwili ożenku lub zamążpójścia. Najpewniej małżonkowie śpią
spleceni w uścisku, traktując się nawzajem jak substytuty owych poduszek. W rezultacie Indonezyjczyk nie
mający nic do objęcia jest jak palacz fajki nie mający nic w ustach - niezdolny do odpoczywania i skupienia
myśli. Na ulicach można zobaczyć ludzi, którzy rozmawiając, tulą się do słupa latarni, narożnika budowli,
błotnika samochodu, albo też obejmują się wzajemnie. Potrzeba obejmowania - czegokolwiek - jest
zdecydowanie powszechna.
Ledwie autobus ruszył w trasę, pasażerowie zaczęli się obejmować i układać do snu. Jak kuzyni Pięta, czy
szczeniaki w koszyku, oplatali się nogami, jeden opierał głowę na piersiach drugiego. Obcy sobie ludzie
uzgadniali sposoby uścisku, mającego im pomóc zasnąć. Francuz i ja siedzieliśmy z kamiennymi minami z
dala od siebie, bacząc, by nie dotknąć się choćby kolanami.
I tak było trudno spać. Kierowca ruszył z kopyta i trzymając się środka drogi, wyprzedzał na zakrętach i
spychał na pobocze mijane pojazdy. Od czasu do czasu trafiał na bratnią duszę - jadącego z przeciwka
kierowcę ciężarówki, który stosował tę samą taktykę. Jechali wprost na siebie z zawrotną prędkością i€dopiero
w ostatniej chwili, odkrywszy swe pokrewieństwo, szaleńczym zwrotem zjeżdżali sobie z drogi.
Na ekranie telewizora można było obejrzeć film rodzimej produkcji. Widzom bardzo się podobał, a
stosowny napis potwierdził, że jest odpowiedni dla muzułmanów. Mnie osobiście boleśnie dotykał,
przywołując na pamięć niedawne wydarzenia.
Była to nader śmieszna opowieść o losach pewnego domostwa, którego leciwy gospodarz dawał
schronienie rozlicznym służącym o niskich instynktach, gromadce atrakcyjnych wykwalifikowanych
pielęgniarek i, naturalnie, trans-westycie: bokserowi i pokojówce w jednej osobie. Główny wątek koncentrował
się na fakcie ciąży jednej ze służących, z dodatkową komplikacją, polegającą na przejęzyczeniu, z powodu
którego ogólnie uważano, że to transwestyta spodziewa się dziecka.
Przystanek na posiłek. Pasażerowie porozplątywali się i wysiedli. Jedzenie było proste i umiarkowanie
zdrowe, ale wszyscy głównie potrzebowali toalety. Autobus posiadał własną toaletę, lecz dostęp do niej
zablokowany był co najmniej pięcioma walizkami na osobę, stojącymi jedna na drugiej w przejściu między
fotelami. Kiedy wszyscy znajdowali się w środku, przejście do toalety byłoby możliwe jedynie za sprawą
zbiorowego aktu dobrej woli.
Dla człowieka z Zachodu wypróżnianie się w tutejszych ustępach publicznych to dość skomplikowana
czynność, choć wiążąca się z wykorzy-staniem bardzo prostego urządzenia - dziury w ziemi oflankowanej
dwoma podnóżkami o znikomej przyczepności. Jak w Związku Radzieckim, nie ma papieru, w
przeciwieństwie jednak do wspomnianego kraju - nie brakuje wody. Konstrukcja nie jest przyjazna dla osób
noszących spodnie. Indonezyjczycy, jak można przypuszczać, radzą sobie bardzo dobrze, natomiast

Strona 16

background image

7639

Europejczycy wyglądają potem jak po spotkaniu z dowcipnisiem, który opryskał ich wodą. Siusianie jest dla
mężczyzn równie niewygodne, jeśli weźmiemy pod uwagę drobne szczegóły techniczne tyczące skromności i
dbałości o higienę. Można posługiwać się tylko lewą ręką, ale tylko prawa ręka może sięgnąć po wodę do
spłukania.
Spostrzegłem z zadowoleniem, że Francuz wyglądał po wszystkim, jakby go ktoś oblał wodą z węża.
Pasażerowie wsiedli i na powrót spletli się w uściskach. Francuz i ja pozostaliśmy w pozie na baczność.
Jechaliśmy w kompletnych ciemnościach przez najpiękniejsze okolice świata.
Według słownika angielskie słowo „travel", „podróż", jest etymologicznie związane ze starofrancuskim
słowem „travah" - „smutek", „trud". W Surabai rzeczywistość potwierdziła to znaczenie. Mój pobyt w tym
mieście wyobrażałem sobie jako prostą czynność przeniesienia się z autobusu na statek i udania się
w€kierunku wschodzącego słońca. Ale tak się nie stało.
Kierowca wyjechał wprawdzie z godzinnym opóźnieniem, lecz przyjechał do Surabai godzinę przed
czasem. Wysiedliśmy o mrocznym poranku, gdy rześkie jeszcze powietrze ostrzegało przed szczególnie
upalnym dniem. Pracownik dworca autobusowego był bardzo uprzejmy. Za wcześnie, by iść do miasta. Mogę
zostawić u niego bagaż. Czy chciałbym wziąć prysznic? Dopiero później odkryłem podłoże jego uprzejmości.
W mieście panowała susza. Wodociągi przerwały zaopatrywanie mieszkańców w wodę. Kupowano ją więc
bardzo drogo od właścicieli zbiorników. Gdybym o tym wiedział, mniej rozrzutnie korzystałbym z kąpieli.
W€pomieszczeniu z betonu stał zbiornik z wodą, którą wylewało się sobie po prostu na głowę. Z głośnika
radiowego dobiegało kazanie - rozpoznałem słowa: „chciwość" i „pożądliwość". Nie znałem jeszcze wówczas
słów oznaczających inne występki.
Jak zwykle znalazł się Indonezyjczyk gotów wziąć na siebie brzemię śniadego człowieka* i służyć mi
pomocą. Był to mizerny, ascetyczny człeczyna, mówiący szeptem. Skoro nie jestem muzułmaninem, pewnie
chciałbym, żeby mnie zaprowadził do kościoła? Skoro nie, to może chcę coś zjeść? Potem zamilkł i nie można
było wydobyć z niego ani słowa. Jedliśmy w ciszy, która stawała się coraz bardziej przykra. Udaremnił
wszystkie moje próby zapłacenia, po czym wyciągnął z namaszczeniem jakieś papiery i rozłożył je na stole.
Były to broszury opisujące angielskie plastikowe wyłączniki do światła. Podczas rewolucji omal nie został
inżynierem, ale w tamtych czasach było mnóstwo polityki, a mało pieniędzy. Potem wkroczyli Anglicy i
zniszczyli miasto, a on pozostał zwykłym elektrykiem. Japońskie wyłączniki były tańsze niż angielskie, ale
angielskie były lepsze. Tama została przerwana. Słowa popłynęły strumieniem - opowiadał o swoim
zawodzie, mówił z dumą i zaangażowaniem. Niezwykle szczegółowo przedstawił mi problemy miejscowego
okablowania elektrycznego, a w zamian pragnął usłyszeć o cudzie, jakim jest „centralne ogrzewanie". Nie bez
trudu wyplątałem się z opresji. Nagabywał mnie jeszcze na ulicy. Jakiego koloru są kable w Anglii? Które
wtyczki są lepsze: z dwoma czy trzema bolcami? Wsiadłem do rikszy, która szybko odjechała. W narastającym
upale pot zaczął gilgotać mnie pod pasem na pieniądze. Mężczyzna stał na drodze i machał broszurami na
pożegnanie.
Kiedy próbowałem złapać autobus do portu, zaopiekował się mną inny mężczyzna, rodem z wyspy
Ambon, o ciemnej karnacji mieszkańców Melanezji - kędzierzawe włosy, nos mięsisty niczym u Irlandczyka;
od razu zacząłem myśleć o€nim: pak Ambon. Czułem się jak pałeczka przekazywana w biegu sztafetowym.
Port? Okropne miejsce, roi się tam od złodziei. Lepiej mnie odprowadzi.
Biuro portowe, najbardziej spośród wszystkich miejsc, które widziałem dotychczas, przypomniało mi
doświadczenia etnograficzne z Afryki. Pełno w nim było typów o cwaniackim wyglądzie, zagonionych tu
przez policjantów, zupełnie innych niż ci, których widywałem poprzednio. Potężni i surowi, stali z pałkami
w€rękach i zaciśniętymi ustami. Na stalowych hełmach widniały insygnia militarne. Rzucali się na ludzi,
żądając dokumentów. Po raz pierwszy poczułem strach, tę ciężką atmosferę panującą w urzędach Afryki.
* Trawestacja sformułowania „brzemię białego człowieka", będącego zapożyczonym z€wiersza R. Kiplinga
określeniem kolonializmu brytyjskiego XIX/XX w., uzasadnianego misją cywilizacyjną białych narodów
wobec kolorowych ludów zamieszkujących kolonie.

Pak Ambon przyglądał się całej akcji bez emocji.
- Regularne wojsko jest w porządku, ale ci... - zawiesił głos.
Wbrew wypisanym wyraźnie godzinom otwarcia wszystkie kasy biletowe były zamknięte. Sierżant policji
uderzył pałką o blat kasy i przywołał mnie ruchem ręki. Zażądał wyjaśnienia, czego tu szukam, i okazania
paszportu. Niespodziewanie zorientowałem się, że nie będę, jak sądziłem, nękany, lecz zostanie mi udzielona
pomoc. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu zaprowadzono mnie bocznymi drzwiami do człowieka, który

Strona 17

background image

7639

sprzedawał bilety. Kilka minut później wychynąłem zbaraniały z ważnym biletem. Złą wiadomością natomiast
było to, że najbliższy statek na Celebes odpływał dopiero za cztery dni. Tłum przyglądał mi się bez urazy. Pak
Ambon znowu pojawił się u mego boku.
- Należałoby dać sierżantowi z tysiąc rupii. Nie najlepiej zarabiają.
Zwinąłem banknot w dłoni.
- Dziękuję bardzo - powiedziałem.
Jakby drgnienie musnęło usta sierżanta, lecz banknot zniknął z prędkością i€wdziękiem ryby, dającej nura
w głębinę.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Zwróciłem się z podziękowaniami także do paka Ambona, ale nie dał się zbyć.
- Nie mogę pana zostawić samego, dopóki nie będę pewien, że trafi pan do dobrego hotelu. Jest pan
przecież chrześcijaninem, moim bratem w wierze.
Zawsze to szok znaleźć się w kraju, gdzie chrześcijaństwo uważane jest za poważną religię, a nie tylko
eufemizm bezbożności.
Pak Ambon wyjawił mi teraz, że za młodu był żeglarzem. Z każdym z€obecnych w biurze wilków
morskich zamienił parę słów. Hotel? Czysty? Niezbyt drogi? I już zmierzaliśmy z powrotem do miasta w
poszukiwaniu hotelu o€przyjemnej orientalnej nazwie Bamboo Den, Okazało się, że była to kombinacja hotelu i
szkoły języków obcych. Ci, których nie stać na uregulowanie rachunku, odpracowują należność, nauczając
czasowników nieregularnych. Lepsze to niż mycie naczyń.
Hotel przypominał piekło. Gorący, brudny, pełen karaluchów tak pewnych swego, że siedząc na ścianach,
jawnie kpiły sobie z przechodzących.
Pak Ambon dał sygnał odwrotu i rozpoczęliśmy wędrówkę po hotelach. Wszystkie były wściekle drogie.
Nie miałem ochoty zatrzymać się w żadnym z€nich, ale wiedziałem, że nie uwolnię się od mego towarzysza,
póki gdzieś nie zamieszkam.
Pak Ambon zaproponował pewne rozwiązanie. Otóż jest takie miejsce w€pobliżu jego domu, niewątpliwie
dość odległe od centrum, a właściwie na plaży, miejsce niewyszukane i czyste. Jedynym towarzyszem będzie
mi prosty rybak. Brzmiało wspaniale. Wsiedliśmy na tył autobusu przypominającego ciężarówkę i€ruszyliśmy
w obłoku niebieskiego dymu.
Co lepsi pasażerowie wysiadali jeden po drugim, a ich miejsca zajmowały bezzębne staruchy ściskające
kosze z rybami i uczniowie chichoczący pod nosem. Zabudowania ustępowały polom ryżowym i
prześwitującym tu i ówdzie łachom piasku. Zniknęły też samochody, po drodze śmigały tylko motory
prowadzone przez młodych mężczyzn - każdy wiózł z tyłu siedzącą bokiem dziewczynę. Machali i uśmiechali
się do nas. Jak zwykle zacząłem snuć w wyobraźni wizję hotelu, który pragnąłem zobaczyć: budynek o
szlachetnej prostocie, stojący na plaży, proste jedzenie podawane przy akompaniamencie szumu fal
pieszczących złoty piasek.
Jednakże u celu podróży ujrzałem indonezyjski Disneyland - ogromną budowlę o krzykliwych kolorach -
ze strzelnicami, karuzelami oraz wielkimi, gipsowymi, zniszczonymi podobiznami Myszki Miki i Kaczora
Donalda. Można było tu kupić lody i prażoną kukurydzę. Wśród tego wszystkiego mieścił się chiński hotelik -
rząd dusznych kabin. Najwyraźniej przeznaczone były na uprawianie niezaplanowanej miłości. Nikt nigdy nie
wynajął żadnej z nich na całą dobę. Ale pak Ambon i ja wiedzieliśmy, że nasze wzajemne obciążenia
odpowiedzialnością i wdzięcznością urosły już do takich rozmiarów, że spędzę tę noc tutaj. Nie było też bez
znaczenia, że zaczynały piec mnie boleśnie oczy. Za wszelką cenę chciałem się położyć. Rozstaliśmy się,
przyrzekając sobie niezobowiązująco, że się jeszcze kiedyś spotkamy. Urządzenie klimatyzacyjne sprzed
stulecia dmuchało nieprzyjemnym powietrzem i pryskało wodą. Na materacu ktoś wypisał długopisem uwagi
o wdziękach miejscowych kobiet. Rozwiązując zagadkę niektórych określeń, zapadłem w sen.
Obudziwszy się, zobaczyłem dwunastoletnią Melanezyjkę, która stała nade mną i śmiała się. Zjawa? Chyba
nie.
- Dzień dobry - powiedziałem.
- Dobry wieczór - poprawiła mnie.
Potem wkroczył pak Ambon, prowadząc za rękę małego ciemnego chłopca i€trzymając coś, co wyglądało
jak rozpadająca się piętrowa patera na owoce.
- Przyniosłem ci jedzenie. Moje wnuki nie wierzyły, gdy opowiadałem o tobie, więc przyprowadziłem je,
żeby cię zobaczyły na własne oczy.
Patrzyły więc. Skubały mi włosy na rękach, zachwycały się moim dużym nosem i ubolewały nad

Strona 18

background image

7639

śmiesznością własnych nosków. Szliśmy po lepkim błocie, czyli po plaży, a ja nieroztropnie wspomniałem, że
będę szukał innego miejsca na następny nocleg. Pak Ambon wyglądał na przygnębionego.
- Zawiodłem cię. O której mam przyjść jutro?
Zaprotestowałem żywo.
- Nie mogę zostawić cię samego.
Następnego dnia próbowaliśmy korzystać z mojego przewodnika. Zaprowadził nas do hotelu, który
zlikwidowano dawno temu. Pak Ambon uznał, że nadszedł czas na stanowcze działania. Poprosił więc o
wskazówkę żołnierza pilnującego banku. śołnierz przytulił się do budki strażniczej i podał nam adres. Byłem
zdecydowany zatrzymać się tam, cokolwiek zastaniemy. Na szczęście znalazłem to, czego szukałem -
przestronnie, chłodno, tanio. Wokoło same uśmiechy. Pak Ambon nie przyjął zaproszenia na lunch. Nie
pozwolił mi też opłacić sobie biletu na powrót do domu.
- Zrobiłbyś to samo, gdybym czuł się zagubiony w Anglii - stwierdził.
Poczułem się głęboko zażenowany.
Miałem już jakie takie pojęcie o porządkach panujących w miejscowych hotelach. Frontowy hol pełen był
dobrotliwych leniuchów.
- Właściwie nie pracuję tutaj. Przyjechałem odwiedzić kuzyna.
Uczniowie wpadali w drodze do i ze szkoły i oglądali telewizję tyle czasu, ile trzeba na wypalenie
papierosa. Palili wszyscy, nawet pięciolatki. W głębi czyhała pomarszczona masażystka. Łapała
przechodzących, bez mała gruchocząc im kości dłoni.
- Wiedziałam. Masz wiatr w stawach. Potrzeba ci masażu.
Nigdy nie zauważyłem, by miała klientów.
Otoczenie hotelu było wesołe i niechlujne, środek jezdni wyznaczały nieużywane tory kolejowe. Rano
odbywał się tu targ kwiatowy. Wieczorem sprzedawano ubranka dziecięce i plastikowe kubły. Leniuchy
siedziały i€gawędziły. Czasami naśmiewały się z wielkiego plakatu przedstawiającego indonezyjskiego rolnika
z motyką na ramieniu, kroczącego ku świetlanej przyszłości ze słowami: „Wędrówka dusz. W Irianie
Zachodnim czeka cię lepsze życie". Przypomniały mi się australijskie plakaty imigracyjne z czasów mojego
dzieciństwa: mężczyzna w akademickiej todze i kąpielówkach ściskający dyplom. Irian Zachodni? Chętnie.
Czy nie kusił też leniuchów?
Wywracali oczyma. Tu jest ich ojczyzna. Tu mają rodzinę i przyjaciół. Tam by ich zabito. Tu jest lepiej.
Wieczorem mężczyźni przebierali się w sarongi - chłodniej w nich w piekącym upale. Próżniacy uważali
stanowczo, że i ja powinienem kupić sobie coś takiego. Czułem, że należy im się ta odrobina rozrywki.
Chinki ze sklepiku od miesięcy nie słyszały nic zabawniejszego.
- Patrzcie. „Putihman" (orang putih) chce kupić sarong.
„Putih" to po indonezyjsku „biały", „putihman" zatem to angielsko-indonezyjska zbitka, która w danej
chwili wydała się pewnie dziewczętom najstosowniejsza. Zaśmiewały się po cichu.
Próżniacy czekali z błyskiem w oku. Klaskali z uciechy. Sarong stał się powodem histerycznej radości
trwającej co najmniej godzinę. Zdaje się, że robiłem wszystko na opak. Próbowałem włożyć go przez nogi
zamiast przez głowę. Był komicznie kusy i odsłaniał owłosione golenie i buty. Próżniacy zgromadzili się
wokół mnie. Sarong jest za krótki dla „putihmana". Nakłonią Chinki, żeby go wymieniły. Wrócili z dłuższym,
w jaskrawych odcieniach oranżu. Upiąłem go na sobie. Spadł. Oni upięli go na mnie. Był tak obcisły, że nie
mogłem usiąść. Przyłączyła się do nas leciwa masażystka ze starszą panią, mieszkanką którejś z€okolicznych
wysp. Kobieta była właśnie w drodze do Mekki.
- Umrę podczas tej pielgrzymki. Znałam Sukarna. Mój dom jest wart siedemdziesiąt pięć milionów rupii.
Ile pan zapłacił za sarong? Ile? Okradli pana.
Potem zaczęła w milczeniu oglądać telewizję, żując beznamiętnie orzechy areki, a na ekranie dosłownie
naga putih krążyła i wirowała w rytmie muzyki pop. Był to wieczór pod znakiem różnorakich tkanin. Mój
sarong. Zamazany obraz w telewizorze (ikat*). Kot przybłęda w łaty - niby patchwork. Na koniec usiłowałem
wejść po schodach w moim sarongu i wyłożyłem się jak długi. Salonowi próżniacy byli zachwyceni.

* Ikat - technika zdobienia tkanin przez farbowanie osnowy albo wątku przed utkaniem, aby uzyskać
charakterystyczny efekt zamglenia.

Mój niedokładny przewodnik podawał, że w przeszłości podróżnicy - niesłusznie - omijali Surabaję. A jest
to miejsce zasługujące na większą uwagę. Mój przewodnik mylił się w tej kwestii. Jest to gorące, przemysłowe

Strona 19

background image

7639

miasto o€nowoczesnej, taniej zabudowie; stara jego część została prawie doszczętnie zniszczona przez
Anglików w końcu wojny. Wypełnienie kilku dni pobytu wymagało nie lada wysiłku.
Na szczęście jeden z salonowców znalazł rozwiązanie. Możemy pójść do zoo. Zwykle wystrzegam się
chodzenia do ogrodów zoologicznych w krajach Trzeciego Świata, gdyż jako Anglik mam miękkie serce dla
zwierząt. Byłem w ogrodach zoologicznych w Afryce, gdzie lwy tłoczyły się w maleńkich klatkach i gdzie
można było wypożyczyć ostro zakończony kij, by ukłuć zwierzę w oko, jeśli chciało się usłyszeć, jak ryczy.
Czasami zwierzęta brały odwet. W innym afrykańskim zoo drzewa stojące w zagrodach dla gadów były tak
długo nieprzycinane, że węże mogły swobodnie opuszczać się z nich na głowy odwiedzających.
Zoo w Surabai nie było złe pod żadnym względem. Mieszkało tam wiele pięknych zwierząt, a ich związki z
opiekunami były silne i życzliwe.
Architektura podkreślała swoistą klasyfikację zwierzyny. Słonie poczytywano za muzułmanów i dlatego
mieszkały w czymś na kształt betonowych meczetów. śyrafy, rzecz osobliwa, były Chińczykami i rezydowały
z poczuciem wyższości w€pagodach z falistej blachy. Małpy traktowano jak Hindusów - krążyły bez końca w
górę i w dół po malutkich stupach. Mój cicerone doskonale się bawił.
- Sporo tu ludzi - zauważyłem.
- Tak. Tu się gromadzą prostytutki.
Ponieważ jednak użył eufemizmu „kupu-kupu malarii'' - „nocne motyle", „ćmy" - minęło trochę czasu, nim
zdałem sobie sprawę, że naczelną atrakcją tego miejsca nie są Lepidoptera.
Najfajniejsze były orangutany (z indonezyjskiego „leśni ludzie"). Rzucały się na podchodzącego do nich
opiekuna, pokrzykując radośnie, i wieszały na nim swe długie ramiona z iście indonezyjską potrzebą
obejmowania, za co były nagradzane przejażdżką na motorze - jedno zwierzę na kierownicy, drugie na tylnym
siodełku.
Wracaliśmy przez targ, gdzie jednym z towarów cieszących się największym popytem był puder Lady
Diana, naturalnie ze stosowną podobizną na puszce.
- Jest jeszcze drugi Anglik w mieście - powiedział jeden z salonowców. - Na uniwersytecie. Uczy
angielskiego. Powinien pan iść go odwiedzić.
- Nie przyjechałem do Indonezji spotykać się z Anglikami.
- Anglicy nie lubią się wzajemnie? To dziwne.
- Jak się nazywa?
- Godfrey Butterfield, magister.
Godfrey Butterfield, magister, mieszkał w bloku w nieco zaniedbanej części miasta, gdzie stały stare
holenderskie domy, chore na trąd wywołany wilgocią. Białe stiuki i czarne żaluzje zdawały się mieć
nieokreślone ambicje budownictwa z epoki Tudorów. Wewnątrz świeciły słabe żarówki, a chodniki były z
sezalu - co świadczyło o oszczędności. Skrzypiąca kabina windy wzniosła się na piąte piętro. Z klatki
schodowej do mieszkań wiodły wielkie drzwi. Niektóre stały otworem dla przewiewu, wszystkie miały
zewnętrzne skrzydło ze stalowych prętów, niczym więzienne cele.
Pojawił się młody Chińczyk odziany tylko w sarong. Sarong ten miał identyczny wzór jak mój.
- Cześć. Ja Malkus. Niech wejdzie. Niech usiądzie. God-fley jeszcze odpoczywać. Wypije dlinka?
Zupełnie jakby na mnie czekano. Do ogromnej szklanki Markus nalał toniku i€czegoś. Nie, nie dżinu,
spirytusu ryżowego. Kolejna oznaka oszczędności. Udał się do drugiego pokoju, dobiegły mnie głosy. Pojawił
się znowu i uczynił ręką gest jak konferansjer przedstawiający aktora rewii.
Godfrey Butterfield, magister, także miał na sobie tylko sarong. Był człowiekiem około sześćdziesiątki o
rzadkich siwych włosach. Fałdy tłuszczu układały się na jego piersi w kaskadę, przypominając tarasy ryżowe
na stoku wzgórza. Kiedy chodził, jego kobiecy biust falował. Chwycił podaną mu szklankę z€tonikiem i czymś,
opróżnił ją i wyciągnął rękę, oczekując dolewki.
- Witam - powiedział bez zaskoczenia.
Miał głos palacza i ręce mocno zażółcone nikotyną. Dobiegł nas brzęk naczyń kuchennych. Godfrey z
wprawą posadził swe nieforemne ciało i poprawił skromnie sarong.
Sarong stanowił jedyny element jego skromności. Gospodarz rozpoczął niezakłócony monolog o własnych
talentach, dobroczynnych skutkach miejscowego klimatu, któremu zawdzięczał uderzająco dobry wygląd
fizyczny, o€korzyściach wynikających z polityki prawicy. Odpowiedzi go nie interesowały. Kuchenne hałasy
przeistoczyły się w kolejnego Chińczyka, tym razem ubranego w€spodnie i noszącego okulary.
- Godfley, sypkowal tseba wyłącyć za tsy minuty. Sypkowal - czyli znów oszczędność.
- Świetnie - rzekł dziarsko Godfrey. - Chyba już pan wie, o co chodzi: oto - wskazał na Markusa - żona

Strona 20

background image

7639

numer jeden. A to - zwrócił się ku młodemu mężczyźnie z kuchni - żona numer dwa. Tak właśnie.
Obserwował bacznie moją reakcję, której nie było.
- Siądźmy na balkonie.
Siedliśmy więc z Godfreyem Butterfieldem, magistrem, nauczycielem angielskiego, rzuconym, jak wielu
ludzi z uniwersytetów w Oksfordzie i€Cambridge, na tę odległą rafę życia upływającego na piciu drinków i
pederastii.
Godfrey Butterfield, magister, usadowił się wygodnie i jął wymieniać główne wydarzenia swego żywota.
Nie wyobrażał sobie widać innego tematu rozmowy. Rzekłbym, dawał spektakl wygładzony wielokrotnymi
powtórzeniami. Mówiąc, trzymał blisko oczu lornetkę i śledził skąpo odzianych mężczyzn pracujących przy
budowie wysokiego budynku po drugiej stronie ulicy.
Okazało się, że miał żonę, rzadko odwiedzaną, mieszkającą gdzieś na południu Anglii, zwaną przezeń
„starą torbą". Zanim tu trafił, służył w RAF-ie w€Singapurze.
- Wszyscy tam byli gejami. Nie znałem ani jednego, który nie byłby gejem.
Przeniesiony po wojnie do Holendrów, jakoś nigdy nie wrócił do domu.
- Znowu ten facet w czerwonych portkach.
Rzeczywiście, bardzo ciemny mężczyzna w czerwonych szortach obsługiwał podajnik cementu.
Uśmiechnął się szeroko i pomachał do Godfreya.
- Niezła sztuka!
Niechętnie odłożył lornetkę i spojrzał na mnie.
- Pan musi być nauczycielem - rzekł.
Nie brzmiało to jak komplement. Wyszedł, by uporać się z sypkowalem. Numer jeden poszedł na wykład -
studiował na uniwersytecie. Numer dwa zaszczycił mnie obszerną wyliczanką bogatych i pięknych ludzi,
którzy chcieli z€nim sypiać, ale zostali potraktowani odmownie. Wrócił Godfrey, strasząc nas zawartością
szybkowara. Z kurczęciem stało się najwyraźniej coś złego. Jedliśmy go pod postacią niesłodkiej marmolady,
Godfrey tymczasem wyjaśniał, dlaczego potrzebne są rządy silnej ręki i jakie korzyści płyną z istnienia
rodziny królewskiej.
- Im dłużej mieszkam poza Anglią - tłumaczył - tym jaśniej to wszystko widzę.
W łazience stała pewnie puszka z pudrem Lady Di. Nadszedł czas, by podać jakiś powód i wyjść. Godfrey
uparł się, że mnie odwiezie. Za domem stał zaparkowany wiekowy i nieskazitelnie czysty morris minor.
Pachniał nawoskowaną imitacją skóry i sprawiał wrażenie, jakby został tu przeniesiony z€całkiem innej bajki.
Właśnie wsiadaliśmy, gdy zza rogu wyłonił się młody mężczyzna. Godfrey obrzucił go pożądliwym
spojrzeniem i zaczął kręcić masywnymi pośladkami, chcąc pokazać, jak jest ponętny. Młody człowiek obszedł
nas szerokim łukiem i spojrzał wzrokiem pełnym przerażenia i niedowierzania.
- Aha! - rzekł Godfrey Butterfield, magister. - Miał ochotę. Sam pan widział.

Strona 21

background image

7639

śeglarskie szlaki

Statek państwowej żeglugi morskiej sprawił mi niespodziankę. Był pierwszej nowości, nieskazitelnie
czysty. Pasażerowie stanowili bardzo zróżnicowaną gromadę. Putih od razu rzucali się w oczy, młodsi
zmierzali do klasy o najniższym standardzie, starsi do klasy pierwszej. Uznałem za stosowne wybrać coś
pośrodku - powiedzmy, kabinę sześcioosobową.
Pasażerowie najtańszej klasy lokowali się w przestronnych, wyściełanych sztucznym tworzywem niszach,
gdzie spano w krewniaczych splotach lub oglądano wideo. Przebojem był akurat film „Płonący wieżowiec”.
Jedli to samo co pozostali pasażerowie, z tą różnicą, że im pozwalano wynosić posiłki i spożywać je w
dowolnym miejscu na statku, nas natomiast zaganiano do gorących, wilgotnych sal, gdzie kelnerzy prowadzili
wojnę z tymi, którzy mieli na nogach plastikowe sandały. W naszej kulturze linię graniczną pomiędzy formą
oficjalną a€niedbałą wyznacza krawat. W Indonezji podobnych rozróżnień dokonuje się na podstawie obuwia.
Kiedy siedzieliśmy nad pierwszym z wielu posiłków składających się z ryżu i€ryb, kelner wyjawił nam
cichym głosem: - Była bójka na noże. Zabili jednego Bugijczyka. Jedzcie szybko. Cewek na mnie czeka.
Pochyliliśmy się nad talerzami w poczuciu męskiej solidarności i zmietliśmy jedzenie.
Pasażerowie najtańszych klas tworzyli grupę ruchliwą i uczuciową. W€większości ciemni Jawajczycy, całe
swe mienie trzymali w tekturowych pudłach i zmierzali ku nowemu życiu imigrantów w lasach Irianu
Zachodniego. Większości z nich dwójka dzieci nie wystarczała. Siedzieli posępnie w grupach, patrząc, jak
rodzinna Jawa i wszystko co znajome niknie na zawsze. Starzy szlochali. Młodzi wyglądali na
przestraszonych, ale i podekscytowanych zarazem; gotowi na nowe życie nucili zachodnie przeboje, chełpili
się podkoszulkami z€zachodnimi sloganami, których nie rozumieli. Zastanawiało mnie, jak dadzą sobie radę z
odosobnieniem i nudą wiejskich osad. Roześmiana dziewczyna miała na sobie bluzeczkę z napisem: „Jesteś
piękna, gdy się złościsz. Poza tym wyglądasz jak prosię". Poprosiła, bym jej ten napis przetłumaczył. Uznałem,
że lepiej zrobię, pomijając kawałek o prosięciu. Takie ubrania są bardzo modne, przyznawali, ale
niebezpieczne. Niebezpieczne? Kiedyś pewien chłopak odkrył, że nosi podkoszulek wspierający Izrael.
Niektórym zaparło dech z przerażenia.
Rozmaici putih zostali natychmiast zaanektowani przez Indonezyjczyków, którzy częstowali ich herbatą,
ślęczeli wraz z nimi nad mapami, udzielając całkiem mylnych rad i pytając bez końca o Zachód. Członkowie
załogi oddali się grze w ping-ponga i wesołym gonitwom dookoła statku - przy czym mieli na sobie kamizelki
ratunkowe. Zachęcali pasażerów do udziału w zabawie.
Wieczorem zorganizowano tańce. Znakomita większość pasażerów dołożyła wszelkich starań, by
wyglądać jak najlepiej. Ci z tańszych klas sięgnęli do kartonowych pudeł i wygrzebali ukryte w nich
odświętne ubrania, jaskrawe szarfy i czerwone buty. Na wyższych pokładach wymanikiurowana elita sięgnęła
do toreb firmy Gucci po lekkie garnitury i szaliki Diora. Potem wszyscy poszli do sali balowej, usiedli sztywno
na twardych krzesłach i słuchali zespołu młodych ludzi śpiewających pop-pidgin*. Wszyscy zachowywali
ciszę i powagę stosowną do recitali muzyki klasycznej. Dzieci z wyprostowanymi plecami, wyszorowane,
z€błyszczącymi włosami i skrzyżowanymi na piersiach ramionami siedziały jak aniołki. Piosenkarz zbliżył się
do mikrofonu i wystąpił z płaczliwą, pełną westchnień wersją jakiejś angielskiej piosenki. Było jasne, że nie
rozumiał ani słowa z tekstu, który z tak dużym zaangażowaniem interpretował. Najwyraźniej nauczył się
określonych angielskich dźwięków, które łączyły się z sobą dowolnie i€bez sensu.
- Oh, baby. I smug plag pigbum ergle plak. Oh, yeah.
Z pokładu widać było Księżyc w pełni, oświetlający morze przecudnej urody. Nieopodal zgrabne, małe
kutry rybackie kołysały się w szklistym odosobnieniu jakby na starodawnej emaliowanej tacy. Za statkiem
latające ryby wyskakiwały i€nurkowały w zawiesinie drobnych kropelek, błyskając płetwami w srebrnej

Strona 22

background image

7639

poświacie.
* pidgeon (pidgin) – język wehikularny np. suahili we Wschodniej Afryce, mieszanka różnych słów z różnych
języków i różnych narzeczy oraz języka kolonizatorów często spotykany na terenach pokolonialnych jako
lokalna forma porozumiewania się przedstawicieli różnych plemion i grup językowych
Oparłem się o barierkę, pogrążony w poetyckiej zadumie. Ta sceneria byłaby dobrym tłem
sentymentalnego spotkania, preludium do romansu, jak z jakiejś sztuki Noela Cowarda. Zza grodzi wyłonił się
starszy wiekiem putih z cygarem George'a Burnsa* w ustach. Patrzyliśmy na siebie, obaj zakłopotani.
Nieznajomy wskazał wilgotnym końcem cygara plamę światła na niebie.
- Uran - mruknął przepitym głosem - albo Pluton. Nie jestem pewien.
Mówił z silnie włoskim akcentem. Nisko nad horyzontem rozciągała się zielona smuga blasku.
- Wenus? - próbowałem.
- Wenus? Si, możliwe.
Dal się słyszeć warkot samolotu. Wenus zamrugała światełkiem i pomknęła ku Jawie.
- W jakim kierunku płyniemy?
- Na północ... albo na południowy wschód. Służyłem we włoskim lotnictwie, ale nic już nie pamiętam...
Otwarły się drzwi i po statku rozszedł się głos piosenkarza: - Oh, girl. Ee chiliwzdid tagko dud. Oh yeah.
Na morzu świat wcześnie budzi się do życia. Meczet był usytuowany na tyłach statku. Wielu wiernych -
elita religijnej wspólnoty - miało kompasy przyczepione do modlitewnych mat. Godne większego zaufania niż
włoskie lotnictwo wskazywały niezbicie, że kierujemy się na wschód, podobnie jak wszystkie czarodziejskie
dywany. Niewierni zostali unieruchomieni na samej górze statku, nie znajdując drogi powrotnej, która
pozwoliłaby ominąć modlących się. Ląd był już niedaleko - teren do prawdziwych badań etnograficznych,
w€przeciwieństwie do tej ziemi niczyjej Wschodu i Zachodu. Ukazała się jedna z€wysp, domy na palach
zgromadzone z dala od morza. Wyglądała na raj, choć mogła być piekłem dla mieszkańców. Bugijskie
żaglowce o wysokich dziobach skupiły się przy niej jak ćmy przy ogniu.
Na horyzoncie rysowała się plątanina żurawi i dźwigów. Przy dziobie znów pojawiły się latające ryby. Nie,
nie latające ryby - coś innego. Zużyte kondomy, chluba rozkwitającego w Indonezji przemysłu gumowego -
dwójka dzieci wystarczy. Sunęliśmy w stronę lądu. Kiedy wchodziliśmy do portu, wypłynął nam na spotkanie
zdechły pies na posłaniu z poskręcanych prezerwatyw.
* George Burns (1896 - 1964) - słynny komik i aktor amerykański, którego nieodłącznym atrybutem było
cygaro.
Opóźnienie, zamieszanie. śołnierze kłaniali się i udzielali informacji oficerom armii z kabin pierwszej
klasy, dźwigali ich bagaże i okazywali szacunek ich małżonkom. Emigranci zaczaili się nieufnie na pokładzie,
przycupnęli za fortyfikacją z tekturowych pudeł. W końcu u burty zadźwięczał trap. Dotarliśmy do Celebesu.
Na statku znalazłem popularny magazyn podróżniczy, który zawierał dwa artykuły o ambicjach
etnograficznych. Pierwszy z nich zajmował się tym rejonem Afryki, gdzie poprzednio prowadziłem badania
terenowe. Z tamtejszych mieszkańców zrobiono ciekawostkę z dziedziny mody, zabawny przykład
ekstremalnego samoupiększania się. Drugi dotyczył Celebesu i Toradży. Traktował o „badaniach" pewnej
nieustraszonej reporterki, która „zanurzyła się", jak sama to określiła, w obszar Toradży, „przedarła się" przez
ów kraj i€„zmierzyła" z górami. Z opisanej trasy wynikało całkiem jasno, że ograniczyła swe wysiłki do
asfaltowych dróg, jeżdżąc zapewne autobusami. Zmartwiłem się, gdyż także w sobie odkryłem skłonność do
myślenia podobnymi kategoriami. Zachód patrzy bowiem na Wschód tak, jakby ten miał obowiązek być nie
tylko dziki, ale i tajemniczy. Odrobina brutalności uważana jest za coś podniecającego, choć nie powinna
należeć do gatunku okrutnej brutalności afrykańskiej - chodzi raczej o subtelne trudności. Dziennikarka
sprostała zadaniu, włączając do tekstu całkowicie skądinąd oderwaną kwestię japońskich zbrodni wojennych
popełnionych na tym terenie. Siły okupacyjne, jak się okazuje, nie tylko nieludzko traktowały tubylców, ale
także wprowadziły umiejętność układania kwiatów. Wszystko to brzmiało dość rozpaczliwie.
Miasto Ujung Pandang z punktu widzenia etnografa zdecydowanie nie należało do atrakcyjnych. Było
pełne kurzu, a upał dawał się we znaki tylko odrobinę mniej niż w Surabai.
Najsympatyczniejszym miejscem były naturalnie tereny nad morzem. Ludność gromadziła się, by siedzieć
na portowym murku i patrzeć na zachód słońca, gdy tymczasem po stronie lądu rozstawiano kramy z
jedzeniem. Małe dzieci kąpały się w brudnej wodzie, brodząc kilkaset metrów w głąb morza, dopóki dno nie
zaczęło stromo opadać. W środku drogiego hotelu dla turystów rozstawiano bardziej higieniczną wersję
kramów z jedzeniem - za dziesięciokrotnie wyższą cenę. Cudzoziemcy spoglądali zazdrosnym okiem na
dzieci, które świetnie się bawiły i wrzeszczały radośnie, skacząc ze słupów podtrzymujących konstrukcję

Strona 23

background image

7639

hotelu nad wodą. Ich ulubioną rozrywką było naśmiewanie się z brzuchatego strażnika i wabienie go na pale.
Dzieci dawały susa do wody, a on zostawał, chwiejąc się z przerażenia i nie mogąc się obrócić.
- Czasami pojawiają się tu rekiny - powiedział ktoś obok mnie. - To przez te statki, wie pan. Rekiny płyną
do odpadków.
Mężczyzna zasiadł w oczekiwaniu krwawego kabaretu i przeszedł do litanii pytań, których mogłem się
spodziewać. Skąd jestem? Jak długo zamierzam zostać? Czy to prawda, że angielskie kobiety są oziębłe i
sypiają same? Odwzajemniłem się własną listą. Czym się zajmuje? Skąd pochodzi?

- Jestem Bugijczykiem - odpowiedział z dumą. Proszę spojrzeć na mój nos. €Odwrócił twarz tak, abym mógł
nacieszyć oczy widokiem jego profilu. - My, Bugijczycy, mamy długie nosy, jak Europejczycy. - Wstał. - Oj,
zdaje się, że widzę rekina... Nie, to tylko cień.
Szkoda. Nie będzie przedstawienia.
- Zje pan kokosa?
- Z przyjemnością.
Gwizdnął po mistrzowsku i skinął palcami. Coś zaszurało i z ciemności wynurzył się mały chłopaczek,
trzymając kurczowo kokosy za kity niczym łowca głów swe trofea. Rzucił je na ziemię razem z dwiema
łyżeczkami i tasakiem, po czym zniknął. Mój towarzysz zadał orzechom kilka ciosów z uzasadnioną
gwałtownością - jak japoński okupant niezaangażowany w układanie kwiatów. Mleko było chłodne i nieco
cierpkie, ale szybko zniechęcało nieprzyjemnym smakiem stęchlizny. Mój długonosy przyjaciel wykrawał
tasakiem płaty miąższu, gładkie i śliskie jak surowa ryba.
- Jutro - rzekł - niech pan się wybierze na tamtą wyspę. To miłe miejsce.
Pokiwał dumnym nosem. Kiedy skończyliśmy, zwróciłem tasak właścicielowi kramu. Kokosy już były
zapłacone, ale uznałem za właściwe dać mu sto rupii za wypożyczenie tasaka. Całe jego ciało przeobraziło się
natychmiast w maszynerię wyrażającą najwyższe zadowolenie. Miło jest uszczęśliwić kogoś za jedyne siedem
pensów.
Motywy poczynań antropologów, jak i innych ludzi, nie dają się wyjaśnić w€pełni. Badania terenowe
sprawiają etnografowi wiele satysfakcji. Jedną z nich jest ta, że badacz przestaje należeć do zubożałej części
społeczeństwa, a staje się stosunkowo zamożnym człowiekiem - człowiekiem, który może pozwolić sobie na
gest i wydać siedem pensów z pobudek czysto altruistycznych. To miłe, gdy można wywołać u kogoś
uśmiech. Radość jest tym większa, że dokonuje się tego za cudze pieniądze, i to bardzo niewielkie.
Jednocześnie czyni się zadość wszystkim protestanckim cnotom. Antropolodzy z lewego skrzydła są
szczególnie podatni na pokusę zachowań właściwych miejscowym tuzom i szafowania dobrodziejstwami.
Zapewnia to natychmiastowe i w całości błędne, poczucie zbliżania się do ludzi.
- A teraz - powiedział mój znajomy - pójdziemy do mnie, gdzie odbędzie się spotkanie miłośników języka
angielskiego. Wygłosi pan prelekcję na temat „Pierwsze wrażenia z Indonezji". Proszę się postarać, by trwała
godzinę.
- Godzinę?
- Tak. Utworzyliśmy grupę zwaną English Club. Spotykamy się na godzinę, prawie codziennie. Pozna pan
moich przyjaciół.
Poznałem jego przyjaciół, kuzynów i matkę. Poznałem całą klasę małych chłopców w muzułmańskich
czapeczkach, którzy zostali zabrani z lekcji Koranu, by móc rozmawiać ze mną po angielsku. Odpowiadałem
na pytania dotyczące rodziny królewskiej, sygnalizacji świetlnej, zasad obowiązujących podczas jedzenia
szparagów oraz przeprowadziłem szybką analizę tyczącą przemysłu stoczniowego. Późnym wieczorem
uciekłem do hotelu.
- Przyjdzie pan jutro?
- Zobaczę. Nie wiem, czy nie wyjadę do Toradży.
Następny dzień zamierzałem spędzić na nawiązywaniu kontaktów i ogólnych przygotowaniach do
„zanurzenia się". Niestety, był to dzień święta narodowego - czterdziesta rocznica ogłoszenia niepodległości
Indonezji. Prawie wszystko było zamknięte. Ulice zapełniły się schludnymi dziećmi, które maszerowały w
parach na patriotyczne uroczystości: buzie natchnione ogólnonarodowym uniesieniem, małe piąstki
wznoszone z okrzykiem „merdeka", „wolność". Potem rozlegały się trudne do opanowania chichoty,
nauczycielka strofowała dzieci, ale i sama nie mogła powstrzymać śmiechu. Mężczyźni krążyli po mieście i
mocowali flagi gdzie popadło, ściskając aluminiowe trzonki jak zdezorientowani oszczepnicy. Głównym
punktem programu była parada udekorowanych rowerów zdominowana przez rower wiozący pochodnię
wolności ze srebrnej folii. Niestety wiał silny boczny wiatr od morza, rower zataczał się po drodze, aż zderzył

Strona 24

background image

7639

się z wielką złotą rybą niesioną przez osiem małych dziewczynek w ramach promowania ryb jako źródła
protein. Człowiek z ministerstwa rolnictwa objeżdżał miasto ciężarówką i rozpylał wodę na twarze gminu,
podczas gdy uczniowie płci męskiej, przebrani za łodygi ryżu, tańcem prezentowali swój szybki wzrost,
będący wynikiem stosowania środków owadobójczych. Cokolwiek niezdyscyplinowanym eksponatem okazał
się motorower z pieczołowitością zamieniony w ogromnego węża. Przesłanie nie było w tym przypadku zbyt
klarowne - wąż pojawiał się nagle, nadjeżdżał z najmniej oczekiwanego kierunku, lawirował między innymi
udekorowanymi pojazdami i€w€końcu przewracał się. Wszystko to, dobrotliwe z natury, podkreślało
pozazdroszczenia godną umiejętność Indonezyjczyków odnajdywania przyjemności w najmniej
prawdopodobnych sytuacjach.
Pomyślałem, że aby wydostać się z kurzu i upału, mogę popłynąć na wysepkę poleconą mi przez mojego
długonosego przyjaciela. śyłem w strachu przed spotkaniem z członkami English Clubu. Najbardziej
wstrząsnął mną fakt, że recepcjonistka z hotelu także do niego należała. Wszystkie moje poczynania mogły
więc być śledzone. Złapałem rikszę i pojechałem do portu. Kierowca okazał się okropnym gadułą.
- Toradża? - spytał. - Nie jechałbym tam. Tam jedzą ludzkie mięso.
- Skąd pan wie?
- Wszyscy wiedzą.
To, że wszyscy nienawidzą najbliższych sąsiadów, jest w antropologii oczywistością bliską prawdzie
uniwersalnej. Zadziwia fakt, że w tej dziedzinie zawsze chętnie zakładano, iż relacje społeczne promują
solidarność w obrębie grupy. Riksza wyposażona była w elektroniczne kuranty, które wygrywały „We wish
you a merry Christmas”. Mknęliśmy przez główny rynek na „bring us figgy pudding" i dotarliśmy do
nabrzeża na „and a happy new year".
Bilety sprzedawano na końcu molo, a podwójne ceny podkreślały świąteczny charakter dnia.
Wyruszyliśmy małą łódeczką, której silnik nie wydawał spodziewanego jednostajnego warkotu, lecz serie
nieregularnych grzmotów - niby starzec, który stracił kontrolę nad czynnością jelit. Jakieś dziecko przyglądało
mi się zafascynowane i łapało mnie za kolana w przypływie żarliwego uczucia.
- Wysoki! - powiedziało.
Matka i ojciec roześmiali się. Ponad wodą przewaliło się głuche dudnienie niczym echo pracy silnika.
Pobrzmiewało w nim coś dziwnie znajomego, acz trudnego do umiejscowienia. Łódź kołysała się na wodzie,
by dojść wreszcie do nabrzeża, i dudnienie zabrzmiało wyraźnie, ledwie silnik ucichł. „Oh, baby. Ergfuddle
tinfat swug. Oh yeah". Boże, to pop-grupa ze statku!
Na statku muzycy czuli się skrępowani i ograniczeni. Tu mieli więcej przestrzeni, mogli zaszaleć. Poprzez
sieć charczących głośników radosny hymn docierał do najdalszych zakątków wyspy. Choć faktem jest, że owe
najdalsze zakątki wcale nie były zbyt odległe. Wyspę tworzyła bowiem niewielka łacha piasku upstrzona
prowizorycznymi budkami, gdzie sprzedawano okulary przeciwsłoneczne, napoje gazowane i dmuchane
zabawki. Grupka chińskich dzieci wyławiała z tłustej wody zużyte prezerwatywy i układała je rzędem na
piasku. Z morza wynurzyło się dziecko całe zakrwawione wskutek ataku rekina. Nie, to nie był rekin. To
kochający rodzic zasmarował skaleczenia na ciele dziecięcia merkurochromem, środkiem odkażającym,
barwiącym skórę na czerwono. Tablica umieszczona na plaży informowała: „Uwaga! Złom". Obszedłem
szybko wysepkę - podczas gdy członkowie pop-grupy machali i grali jeszcze głośniej w przyjacielskim
pozdrowieniu - wróciłem nad brzeg i czekałem na łódkę. Bosy mężczyzna łowił krewetki, spokojnie
wyplątując je z bujnych wodorostów. Wymieniliśmy te same co zwykle pytania.
- Powinien pan - rzekł - poznać moją siostrę.
W Afryce wiedziałbym od razu, o co chodzi, ale tubylcy byli dumnymi ludźmi, znanymi z muzułmańskiej
gorliwości. Ten człowiek jak nic należał do English Clubu.
- Dlaczego? - spytałem nerwowo, oczekując przeciągłego spojrzenia, którym ludzie obdarzają obłąkanych
lub obcokrajowców.
- Została serwetkową.
- Serwetkową? Znaczy sprzedaje serwetki? Batik? Roześmiał się.
- Nie. Jest fanatycznie religijna. Ostatnio zaczęła nosić serwetkę na głowie i€nie chce iść na uniwersytet.
Nigdy nie wyjdzie za mąż. Ale pan uznałby ją za interesującą osobę. Dobrze mówi po angielsku.
- Pan jest z Ujung Pandang?
Z tyłu nadpływała rybacka łódź Bugijczyków; wielki rzeźbiony dziób górował nad całością.
- Pan - mówiłem dalej - na pewno jest Bugijczykiem. Sądząc po ładnym, długim nosie.
Antropologia uczy łączenia faktów. Nazywa się to interpretacją. Mój rozmówca był bardzo zadowolony.

Strona 25

background image

7639

- Całkiem słusznie.
Zacząłem się zastanawiać, czy Bugijczycy określają dzioby swoich statków jako „nosy", czy odwrotnie.
Widziałem kiedyś artykuł o symbolizmie bugijskich łodzi. Pomyślałem, że będę musiał go odszukać. Ale mój
przyjaciel miał mi do zaproponowania dane uzupełniające.
- Tutejsi ludzie uważają, że jak masz duży nos, to i duży członek. Dlatego Bugijczycy podobają się
kobietom.
Zarumienił się i przysłonił nos gestem zakłopotania, który już gdzieś kiedyś widziałem.
Przypłynęła łódka o jeszcze bardziej impertynenckim nochalu i wtedy pożegnaliśmy się. Zabrałem się z
grupką młodych ojców, dumnych ze swego potomstwa. Ojcowie i dzieci ściskali się zachwyceni. Samo
patrzenie na latorośle przyprawiało mężczyzn o wybuchy radości.
Na brzegu stało dwóch Australijczyków; słońce na Bali rozjaśniło im włosy, a€spaliło skórę. Byli zarośnięci i
bosi, i - mimo wczesnej pory - bardzo pijani: jak w satyrze na kulturowy stereotyp, wymachiwali butelkami, by
należycie wywiązać się z roli. Indonezyjscy tatusiowie przygarnęli mocniej pociechy, szepcząc ostrzeżenia,
niepotrzebnie zresztą, bo turyści, zapomniawszy o całym świecie, dyskutowali o swoich trzewiach - z
przejęciem, z jakim młode mamusie rozmawiają podczas popołudniowej herbatki o babskich sprawach.
- Pieprzone łajno, przyjacielu - wrzeszczał jeden z nich. - Leży takie i gapi się na ciebie. Pierwsze, które
udało mi się wydalić od tygodni.
Potem dyskutowali, co sprawia większą przyjemność: kopulacja czy wypróżnianie się. Musieli od dawna
przebywać za granicą i odwaga wynikająca z€faktu, że nie jest się rozumianym przez większą część otoczenia,
weszła im w€krew. Pochyliłem głowę i próbowałem przemknąć się niepostrzeżenie pod osłoną
skatologicznego uniesienia. Ale nie było mi dane.
Właściciel łódki zwrócił się w ich stronę i wskazując na mnie, krzyknął głośno: - Patrzcie, wasz przyjaciel!
Były to prawdopodobnie jedyne słowa, które znał po angielsku, wystarczyły jednak, bym został
zauważony. Kiwał głową i uśmiechał się szeroko, przekonany, że wyświadczył mi przysługę. Australijczycy
także wyszczerzyli zęby w uśmiechu, łypali błyszczącymi oczyma i zataczali się na młodych ojców, którzy
pośpiesznie odciągali dziatwę. Turyści natychmiast uznali mnie za swego, życząc miłego spędzenia czasu na
piciu piwa, ponadto analizowali przy mnie wnikliwie, o co właściwie chodzi tym Indonezyjczykom i
wygłaszali kąśliwe uwagi pod adresem ludzi zgromadzonych u nabrzeża. Prawie godzinę zabrało mi
uwolnienie się od ich towarzystwa. Kręcili głowami nad moim pieprzonym angielskim sztywniactwem
i€brakiem serdeczności. W końcu cisnęli puste butelki do wody, co mali chłopcy przyjęli radosnymi piskami.
Turyści to kiepska wizytówka każdego narodu. Czy najgorsi ludzie są turystami, czy rola turysty wyzwala
zło? Można mieć przykre podejrzenie, że jest się takim samym jak oni - a przynajmniej, że tak jest się
postrzeganym przez tubylców. Turystyka zamienia ludzi odwiedzanego kraju w obiekty wysta-wiennicze,
które się fotografuje i kolekcjonuje. Nie jestem pewien, czy etnografia nie robi w pewnym stopniu tego
samego. Znałem antropologów, którzy traktowali „swoich" ludzi tylko trochę lepiej niż zwierzęta
laboratoryjne, istoty ważne jedynie dla zaspokojenia naszych aroganckich potrzeb, obiekty, które można
odstawić na bok albo włożyć na powrót do klatki, gdy okażą się nudne lub zbyt uciążliwe. A€jednak czułem,
że istnieją jakieś autentycznie międzyludzkie związki. Miejscowi byli z natury uprzejmi i pomocni, ofiarni, gdy
zaszła potrzeba, a nawet sprawiali, że sam zachowywałem się lepiej, niż mógłbym przypuszczać. Z tym
optymis-tycznym przekonaniem chciałem wyruszyć na tereny, gdzie spodziewałem się uprawiać prawdziwą
etnografię. W Ujung Pandang było mi zdecydowanie za gorąco.

Strona 26

background image

7639

Granica etnograficzna

-Turys!
Dziecko wyjęło palec z nosa, w którym pracowicie kopało i wskazało na mnie. Potem, korzystając z faktu,
że ręka już była wyciągnięta, rozwarło dłoń i€powiedziało: - Proszę o słodycze. Daj pieniądze.
Po raz pierwszy zetknąłem się z owym nierozerwalnym związkiem pojęć, turysta-słodycze-pieniądze,
wykrzykiwanym pod adresem putih przez bodaj każde dziecko w kraju Toradżan. A jeszcze przecież wcale
nie dotarłem do tej krainy. Byłem zaledwie na wybrzeżu, w mieście Parepare, gotów do „zanurzenia się".
Pierwsi Europejczycy potrzebowali czterystu lat, by przebyć drogę z wybrzeża w€góry. Autobus potrzebuje
dziś na to samo raptem paru godzin, a i to wydaje się za dużo.
Mój kłamliwy przewodnik przesadnie zachwalał uroki miasta. Wysiadłem z€autobusu tylko dla budynku,
na którym widniał napis „Muzeum". Było to zwykłe, zaniedbane miasto, zbudowane wzdłuż zakurzonej
drogi, gdzie chińscy handlarze sprzedawali japońskie towary po wyśrubowanych cenach. Nieco dalej
znajdował się teren administracji państwowej, gdzie urzędnicy utrzymywali integralność republiki. Z jednej
strony znajdował się mały port, gdzie ładowano ryż na japońskie statki. W małych miastach można sobie
dokładnie uświadomić, jak ogromną część Indonezyjczyków stanowią dzieci. Bardzo dużo inwestuje się
w€szkoły. Co trzeci budynek jest jakąś szkołą. W niektórych dzieci uczą się na trzy zmiany, więc potrójna fala
uczniów odzianych w nienaganne mundurki zdaje się nieustannie przepływać głównymi ulicami w tę i z
powrotem.
- Dzień dobry pani! - wykrzykiwały wesoło.
Zakwaterowałem się w małej gospodzie, zbudowanej ponad wodą, gdzie pokojami były maleńkie izdebki
poprzedzielane ścianami z tektury. Wątła konstrukcja pozwalała nie tylko słyszeć, co się dzieje w innych
pokojach, lecz także śledzić, prowadzoną z okropnymi wrzaskami, grę w karty, która każdej nocy wyzwalała
silne emocje w holu przy wejściu. Jakiekolwiek skargi byłyby nieuzasadnione, gdyż zaproszenie do wspólnej
zabawy zawsze przybierało nad wyraz przyjacielską formę.
Najlepszej rozrywki w mieście dostarczał, jak się zdaje, znajdujący się po sąsiedzku klub tenisowy, gdzie
kadra urzędnicza grała z wściekłą determinacją, i€to na najwyższym poziomie. Graczom towarzyszyły chmary
małych obdartusów i€sędziów, a wszyscy wydawali głośne okrzyki - odpowiednio: triumfu lub wzburzenia.
Od świtu do zmierzchu tenisiści zmagali się przy siatce, z rozdętymi nozdrzami, to burcząc opryskliwie, to
śmiejąc się donośnie. Jedynym zakłóceniem ponad wymienione było przybycie postawnego niemieckiego
turysty, który zastraszył kierownictwo brodą podobną do łopaty. Ilekroć siadał na krześle czy łóżku, sprzęty
te łamały się pod nim. Co dziwniejsze, właściciel uważał to za bardzo zabawne.
- Widzicie? - mówił, trzymając złamane na pół krzesło. - Znowu to samo.
Osobliwością okazała się także łazienka. Jak zwykle bywa w Azji Południowo-Wschodniej, źródłem wody
był betonowy zbiornik, z którego należało wodę czerpać i radośnie polewać nią ciało. Zbiornikiem dzieliły się
dwie sąsiednie łazienki — ściana wisiała niczym zasłonka ponad wodą. Zbiornik był zarazem domem dużej
czarnej ryby o flegmatycznej naturze. Kiedy ktoś okupował jedną ze stron, odwracała wzrok i płynęła do
drugiej części. Jeśli okupowano obie łazienki naraz, krążyła nerwowo między nimi. Właściciel był nad wyraz
zdumiony, że włochaty Niemiec, mając na względzie rybę, uporczywie odmawia korzystania z€łazienki, gdy
druga strona jest zajęta. Właściciel doszedł chyba nawet do wniosku, że Europejczycy czują obrzydzenie do
ryb na tle religijnym, tak jak muzułmanie do świń.
Zwiedzenie muzeum okazało się trudniejsze, niż przewidywałem. Wsiadłem do rikszy, którą kierował
bardzo wiekowy mężczyzna, i ruszyliśmy. Sytuacja należała do gatunku delikatnych - tych, którym

Strona 27

background image

7639

towarzyszą zwykle mieszane uczucia. Ludzie przyglądają się i może myślą: „Patrzcie! Ten leniwy putih
wsiada na kark biednemu starcowi, który mógłby być jego ojcem". A może mówią sobie: „Patrzcie! Dobrze, że
wynajął starca zamiast kogoś młodszego, kto na pewno byłby szybszy".
Rikszarz powiedział mi, że niedługo przestanie uprawiać swój zawód. Rząd zamierza zabronić rikszom
poruszania się po mieście i wprowadzić na ich miejsce taksówki. Dlaczego? A kto wie, dlaczego rząd robi to
czy owo. Będzie więc musiał iść na utrzymanie syna, który sam dla siebie nie ma dość ziemi. Całymi latami
oszczędzał na własną rikszę, żeby nie dzielić się utargami z właścicielem. Jak mają teraz sprzedać? Przyjdzie
mu chyba podzielić ją na części i sprzedawać koła, jedno po drugim. Była to wyjątkowo deprymująca
perspektywa - stary człowiek sprzedaje najpierw koła, potem siodełko, potem dzwonek, i to z coraz
mniejszym zyskiem.
Pedałował powoli na wschód po asfaltowej drodze, pojazd kołysał się ciężko na prawo i lewo wskutek
mozolnej pracy jego nóg. Samochody śmigały obok nas, wyjąc klaksonami z niezadowoleniem. Inni rikszarze
podzwaniali dzwonkami dla wyrażenia więzi zawodowej. Po obu stronach drogi betonowe siedliska handlu
ustępowały miejsca ładnym, drewnianym domom na palach. Ocienione palmami, proste i przestronne, o
ciężkim, surowym, męskim wyrazie, jakby gardziły ozdóbkami. Za sięgającymi po pierś ogrodzeniami z
betonu lub plecionej wikliny stali ludzie i polewali się wodą albo, wychyleni z balkonów, przyglądali się
światu zza obłoków papierosowego dymu.
Muzeum było zamknięte i zostawione pod opieką małego głupawego chłopca. Wydaje się to niezmienną
regułą, że muzea pilnowane są zawsze przez młodzież niespełna rozumu, a sekretarki wydziałów
uniwersyteckich są zawsze szalonymi kobietami. Rikszarz wpadł we wściekłość w moim imieniu, zażądał
wskazania adresu kustosza, wynegocjował ze mną cenę, za którą miał mnie do niego zawieźć, i ruszył,
pomstując na cały świat.
Weszliśmy do budynku obwieszonego jaskrawymi flagami Republiki, gdzie niezmiernie uprzejmie
zostaliśmy przedstawieni grupie dżentelmenów i€poproszeni o wpisanie się do kolejnej z niezliczonych ksiąg
pamiątkowych. Wtedy dopiero okazało się, że człowiek, który ma klucz od muzeum właśnie tam się udał i
tamże można go znaleźć. Po zawiłych przyjacielskich pożegnaniach wróciliśmy do rikszy. Wsiadając,
poczułem wyraźny chłód w okolicy pośladków. Moje spodnie były rozdarte na całej długości - zapewne o
ramę rikszy - i ich zawartość prezentowała się światu.
Chodzenie po muzeum, bacząc pilnie, by znajdować się zawsze tyłem do ścian, to ćwiczenie godne
przyszłego księcia Walii. I doprawdy niebywale trudne.
Muzeum poświęcono rodzinie miejscowych wielmożów - jak się okazało, na tyle bogatej, by sprowadzać
najgorsze towary ze Wschodu i Zachodu. Tanie chińskie talerze walczyły miejsce z holenderskimi wazami i
niewymownie brzydkimi rzeźbami z sąsiedniego Borneo. Kustosz i jego żona mieszkali wśród zbiorów. On
był bardzo delikatnym i ujmującym mężczyzną. Ona - uderzająco podobna do Bette Davis* z czasów jej
ostatnich ról, kocmołucha w łapciach, o€przepitym głosie.
Kustosz lubił opowiadać historyjki o cudach. Mówił o armacie, która, choć nie nabita, wystrzeliła,
obwieszczając śmierć jednego z członków rodziny. Kustosz usiłował sprowadzić ją do muzeum, ale armata
zawsze, bez niczyjej pomocy, wracała na szczyt wzgórza. Słyszał, jak pokrzykują kamienie i widział duchy
w€dawnych strojach. Zwyczajnie wyglądające noże w tym oto kredensie były nożami magicznymi. Raz wyjęte,
nie dawały się schować do pochwy, póki nie zasmakowały krwi. Bette kiwała głową w milczącym
potakiwaniu lub wtrącała coś dla sprostowania.
Padła propozycja przekazania darowizny na cele muzeum i została przyjęta. Bette nie wyjmowała
papierosa z ust, czyniąc gesty świadczące o utracie zainteresowania dla spraw tego świata i snuła się dookoła
w wyświechtanych pantoflach.
Jak przystało osobie opuszczającej pańskie progi w podartych spodniach, wycofałem się tyłem w ukłonach.

Po drugiej stronie ulicy stał znak „Do plaży". Kamienna ścieżka biegła wśród palm i wiła się między
drewnianymi domami na palach; balkony jaskrawiły się sarongami wywieszonymi do suszenia.
Tu nareszcie znalazłem plażę z moich marzeń o tropikalnej wyspie. Była dogodnie obrzeżona palmami
kokosowymi, a tuż obok kołysały się na kotwicach drewniane rybackie łodzie. Morze było spokojne i
niebieskie, niezmącone falami ledwie pieściło brzeg. Zjawiło się jakieś dziecko.
- Daj pieniądze - rzekło, ziewając.
Wygłosiłem krótką mowę o poczuciu wstydu, której dziecko wysłuchało z€kamiennym wyrazem twarzy.
Nad samą wodą kucał mężczyzna, zajęty najpewniej jakąś niecną czynnością rozbójnika morskiego. Zbliżyłem

Strona 28

background image

7639

się z€pozdrowieniem na ustach. Uświadomiwszy sobie obecność kogoś obcego, odwrócił się z przerażeniem w
oczach, dosłownie złapał co swoje i pędem uciekł, rozchlapując stopami ciepłą wodę. Aż nadto było widoczne,
co robił. Dowiedziałem się więc, jak rozwiązano kwestię miejscowych toalet.
* Bette Davis (1908 - 1989) - amerykańska aktorka charakterystyczna.
Umknąwszy w drugą stronę, natknąłem się na mężczyznę chowającego się między drzewami. Nie
zamierzałem popełnić drugi raz tego samego błędu i€z€powagą patrzyłem w przeciwnym kierunku. Tym
razem to on mnie wystraszył.
- Dzień dobry! - zagrzmiał.
- Dzień dobry.
- Dwieście rupii proszę!
- Za co?
- Opłata turystyczna.
Wyciągnął gwałtownym ruchem zza pleców czapkę z daszkiem i wyjął kwit, uśmiechając się przy tym z
zażenowaniem, niczym pasterz dający ukochanej kwiaty.
- Niech pan się tutaj nie kąpie. Tu są jeże morskie.
Nie zrozumiałem słowa, więc odegrał spektakl mimiczny o człowieku ukłutym w nogę.
- A woda tu jest dobra?
- Bardzo dobra. I ciepła.
Mówiąc to, wskazał na kamienny falochron. Dzieci pływały wokół niego na wielkich czarnych dętkach,
niby żółwie, obrzucając się wzajemnie miejscowymi zniewagami.
- Chińczyk nie ma nosa!
- Bugijczyk ma gębę jak koza!
Na temat putih uwag nie było. Tytułem eksperymentu zacząłem brodzić w€wodzie, zawinąwszy wysoko
nogawki spodni. Powinienem był mieć jeszcze na głowie bawełnianą chusteczkę z zawiązanymi rogami, ale
może dzieci o tym nie wiedziały. Woda była cudownie ciepła, niby kąpiel regenerująca dla stóp. W€drodze
powrotnej do brzegu zrozumiałem dlaczego. W falochronie tkwiła wielka żelazna rura, rura kanalizacji
miejskiej. Taplałem się w ściekach.
Ale nawet w tak nieciekawym otoczeniu wszystko wskazywało na to, że Indonezja potwierdzi się jako
żyzne pole do uprawiania etnografii. Wszedłem do małego lokaliku reklamującego zupę z krabów.
- Nie ma zupy z krabów. Nie ma krabów - powiedział kelner.
- Dlaczego nie ma krabów?
Na plaży roiło się od rybaków, łódek i muszli mięczaków.
- Nie wiem. Zawsze mówimy, że to z powodu pełni. Nie wiem dlaczego. Jeśli chce pan zapytać rybaka, to
proszę do kuchni.
Istotnie, siedział tam, popijając kawę, mały zasuszony człowieczek, spalony słońcem na ciemny brąz. Skóra
zwisała mu w luźnych fałdach na wszystkich stawach, jakby pożyczył ją od kogoś znacznie większego.
Spytałem o kraby i€o€pełnię.
- To prawda. Przy pełni księżyca krabów nie ma. Wszystkie mają miesiączkę.
- Bzdura - powiedział kucharz ze śmiechem. - Wszystkie kraby są rodzaju męskiego, nie miesiączkują.
- Chodzi o światło - rzekł jeden z kelnerów. - Kraby nie lubią światła. Chowają się głęboko w wodzie,
dlatego nie można ich złapać.
- To nie tak - powiedział inny kucharz, siadając. - Rzecz w tym, że księżyc przyciąga morze i wywołuje fale.
Kraby nie lubią zmąconej wody, więc chowają się pod skałami.
Tymczasem cała restauracja przestała pracować. Było to krzepiące przeciwieństwo moich afrykańskich
doświadczeń: tamtejsi ludzie okazywali wielką powściągliwość i opór wobec jakichkolwiek rozważań
tyczących mądrości przodków. Rybak potrząsnął głową z zakłopotaniem.
- Ha! - rzekł. - Oto, co znaczy być wykształconym, czytać książki. Ja jestem tylko zwykłym rybakiem. Co
my o tym wszystkim wiemy? Nie możemy nawet płynąć na połów ryb podczas pełni, bo wtedy wszystkie
nasze żony mają miesiączkę.
Byliśmy więc w punkcie wyjścia.
Po powrocie do hotelu odczułem nagłe zniecierpliwienie opóźnieniami i€postanowiłem niezwłocznie
wyruszyć w góry, gdzie miałem znaleźć Toradżan. Termin ten oznacza zapewne coś więcej niż „człowiek ze
wzgórz" i pochodzi z€języka Bugijczyków. Niewątpliwie jest to zbitka słowna i obecne kłopoty z€określeniem,
kto jest, a kto nie jest Toradżaninem, wynikają prawdopodobnie z€faktu, że sami Toradżanie nie używali takiej

Strona 29

background image

7639

nazwy wobec siebie. Miałem zacząć od miasta Mamasa. Poszedłem na stację autobusową.
- Mamasa?
- Polmas.
- A Mamasa?
- Polmas. Pan wsiada.
Bez skutku szukałem Polmas na mapie.
- Gdzie jest Polmas? Jakiś zrzęda pyta o sprawy oczywiste. Brak odpowiedzi.
- Czy Polmas jest blisko Mamasy? Wzruszył ramionami.
- Tak. Blisko.
- Jak blisko? Czy dotrę z Polmas do Mamasy w jeden dzień?
- O, tak. Pojedzie pan autobusem.
- Na pewno?
- Tak. Teraz pan wsiada do autobusu.
Nie wierzyłem mu, ale co miałem robić? Byli przyjaznymi ludźmi. Miałem trochę grosza, nie groził mi
głód. Ignorując proponowane miejsce z przodu (droższe, większe prawdopodobieństwo wystąpienia choroby
lokomocyjnej), wdrapałem się na tył, gdzie siedziało się na świeżym powietrzu. Wyruszyliśmy.
Wyruszyliśmy - w pewnym sensie. Krążyliśmy raczej po mieście, polując na ludzi, którzy wyglądali na
takich, co by chcieli jechać z nami do Polmas - gdziekolwiek owo Polmas leżało. Kursowaliśmy ospale w tę i
nazad po głównej ulicy, kusząc niezdecydowanych. Trąbiliśmy na cewek i wychylaliśmy się z€promiennym
uśmiechem. Zaczepialiśmy każdego, kto niósł jakieś ciężkie rzeczy, wskazując szerokim gestem, ile mamy
wolnego miejsca.
- Patrz! Jest jeszcze miejsce. Wsiadaj! Jedź z nami do Polmas.
Powiadam „my", albowiem nie było żadnej różnicy między pasażerami a€załogą. Zgadzaliśmy się co do
tego, że jesteśmy zaangażowani w to samo przedsięwzięcie, że nasze losy zostały nierozerwalnie złączone.
Pasażerowie wyskakiwali zgrabnie z autobusu, by pomóc nowo przybywającym ładować bagaże. Robiliśmy
miejsce. Częstowaliśmy się papierosami. Nagle wszyscy staliśmy się braćmi. Ładowano torby z ryżem,
pojawiały się całe tabuny dzieci, które upychano między manatki niby chińską porcelanę. Ruszyliśmy w stronę
gór w doskonałych nastrojach - i wróciliśmy na stację autobusową, by zabrać kolejnych chętnych. Potem
jeździliśmy w kółko w poszukiwaniu czyjegoś brata, znaleźliśmy go i zajechaliśmy do jego domu po pozostałe
bagaże. W końcu, kiedy już się zdawało, że wszelkie nadzieje na wyjazd tego dnia są stracone, autobus ustawił
się tyłem do wybrzeża i z turkotem ruszył ku ciemniejącym górom.
Gdzieś na trasie znajduje się niewidzialna granica. Najpierw poznaje się ją po nawierzchni. Asfalt powoli
zanika. Przeistacza się w ubitą ziemię. Potem droga gruntowa daje miejsce nagim skałom, na których autobus
trzęsie się i€podska-kuje. Od czasu do czasu pojawiają się wielkie żółte maszyny, które pracowicie proszkują
kamień i wypluwają go na drogę. Wkrótce jednak wszystko wypiera absolutna dzicz, gdzie droga przestaje
być kanałem dla komunikacji, a staje się dla niej barierą. Dwie rzeczy rozpowszechniają po naszej planecie
keczup zachodniej kultury. Jedną z nich jest komunikacja. Drugą - jej najpotężniejszy nośnik: pieniądze. Ale tu
był zupełnie inny świat, świat zapatrzony w siebie – a€nie w to, co go otacza - gdzie wygody materialne nie są
rzeczą oczywistą i gdzie łatwo o ekscytującą sposobność podpatrzenia cudzej, odmiennej wizji rzeczywistości.
Dla kogoś, kto połknął bakcyla etnograficznych dociekań, jest to największa z możliwych podniet.
Potraktowałem sąsiada jak papierek lakmusowy naszego położenia geograficznego i spytałem:
- Kiedy dojedziemy na miejsce? Wzruszył ramionami.
- Skąd mogę wiedzieć?
Miałem rację. Przekroczyliśmy granicę. Wcisnął się w kąt swojego siedzenia, objął mnie ramionami, nie
troszcząc się o zawarcie bliższej znajomości i ułożył się do snu, oddychając mi z zadowoleniem na kark. To był
inny świat. Ogarnąłem sąsiada własnym ciałem i wkrótce zasnąłem.
- Turyyys!
Ciemno. Świadomość przenikliwego zimna.
- Turyyys!
Głos kobiety. Silnik ucichł, pasażerowie gramolili się z pojazdu, wyglądając na dotkliwie skacowanych.
Uznałem, że warto zrobić jakąś minę do kobiety. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i poklepała małego chłopca,
który właśnie przybiegł i też się uśmiechał.
- Jej synek ma na imię Turys - wyjaśnił mi, ziewając, jeden ze współpasażerów. - Urodziła go, gdy
przejeżdżał tędy jakiś turysta i to słowo bardzo jej się spodobało.

Strona 30

background image

7639

Turys przyglądał mi się, lecz nie prosił ani o pieniądze, ani o słodycze. Sceneria przypominała czasy
średniowiecza - na spotkanie autobusu nadciągnęła karawana jucznych koni, w migocącym świetle latarek
mężczyźni z pelerynami na ramionach wypakowywali pudła. Wyciągnęli miecze, by przeciąć troki.
- Zapraszam na kawę - powiedziała kobieta. - Muszę zapalić lampy, o€dziesiątej wyłączą elektryczność.
Przeciągaliśmy się i ziewali, wstrząsani komicznie dreszczami. Wlekliśmy się w€stronę betonowego domu,
stojącego samotnie na szczycie góry w zimnym świetle gwiazd. Kierowca już był w środku i pompował
lampkę olejową. Niektórzy zatrzymali się i siusiali przy murze. Ledwie przestąpiliśmy próg, światło zgasło
i€pokój skurczył się, osłaniając kąty przytulnym półmrokiem. W kuchni kołysał się jakiś cień, przygotowujący
gorącą kawę.
- Bez cukru, proszę.
- Bez cukru?
Cała kuchnia wyległa, by przyjrzeć się temu dziwadłu.
- Pan pije kawę bez cukru?
Indonezyjczycy pakowali po pięć, sześć łyżeczek na filiżankę. Patrzyli, jak piję, podejrzewając, że w
ostatniej chwili posłużę się jakimś substytutem.
- Prawdziwi Holendrzy są krzepcy.
- Nie jestem Holendrem. Jestem Anglikiem.
- Czy wszyscy putih nie są tacy sami? Wszystkich nazywamy Holendrami.
- Czy Bugijczycy i Toradżanie są tacy sami?
Zrozumieli od razu. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest kompletnie ciemno, a€ja nadal nie wiem, dokąd
jadę. Kierowca miał mapę.
- Jak się nazywa to miejsce?
- Nie ma nazwy. Dom po prostu.
- Gdzie to jest?
- Polmas.
- Dokąd teraz jedziecie?
- Dalej. Do Polmas.
Wtedy pojąłem. Wzięli nazwy początku i końca drogi: Polewali i Mamasa, złączyli je, skrócili i tak
nazywali całą okolicę. Byłem w Polmas i jechałem do Polmas.
Siedzieliśmy więc w Polmas i jedli ciasteczka przyniesione przez matkę Turysa. I znów te same pytania.
Musiałem zaprezentować swoją kiepską znajomość indonezyjskiego i popisywać się nią, jak rozpieszczone
dziecko popisuje się przed gośćmi. Kilku podróżnych było nauczycielami. W Trzecim Świecie nauczyciele stale
podróżują. Potrafili tłumaczyć z indonezyjskiego na język Toradżan - całkiem inny język - znali też parę słów
holenderskich, które wszakże na nic się nam nie zdały. Przypomniały mi się kameruńskie dzieci, które uczyły
się norweskiego w nadziei, że otworzy on przed nimi nowe obszary porozumiewania się.
Nie musiałem przynajmniej wyjaśniać, czym się trudnię. Byli tu widać i inni antropologowie.
- W górach, na północy, mieszka pewna Francuzka. Kiedyś była bardzo piękna, ale teraz jest już pewnie
stara. Na zachodzie mieszka Amerykanin. Mówi bardzo dobrze w naszym języku. Jest też amerykańska
dziewczyna. Myślę, że mówi tylko po angielsku, ale i tak jest bardzo blisko Boga. Są też Holendrzy. Mają
dzieci.
- Własne?
- Nie, Toradżan. Nasze dzieci są bardzo ładne. Dlatego adoptujemy nawzajem swoje dzieci. Ja byłem
adoptowany jako mały chłopiec. Może i pan tu zostanie, poślubi Toradżankę i zaadoptuje dzieci. Ja mam
siedmioro, mogę panu parę odstąpić.
- Wezmę wszystkie. Pan zrobi sobie następne. Wszyscy się roześmiali.
Przyglądałem się uszom Turysa. Wcale nie były spiczaste. Zostałem wprowadzony w błąd.
Ruszyliśmy w dalszą podróż, trzęsąc się i podskakując. Kierowca wykorzystał postój na naprawę
magnetofonu, słuchaliśmy więc w kółko sześciu tych samych płaczliwych piosenek. Wzdłuż drogi ciągnęły się
paprocie, które machały do nas wielkimi liśćmi.
Musiało być dobrze po północy, gdy dotarliśmy do Mamasy i zatrzymaliśmy się przed jedynym hotelem,
drewnianą chałupą, której wszystkie drzwi były dokładnie zamknięte. Stałem bezradnie. Pożałowali mnie.
- Jest tam kto? - krzyknął kierowca, pukając w zalane światłem księżyca drzwi.
Po górach niosła się łańcuchowa reakcja psiego ujadania. Zapukał raz jeszcze. Wątłe, chwiejne światełko
rozbłysło w jednym z kątów domu i€rozhuśtane, zbliżało się ku nam. Kierowca mocno uścisnął moją dłoń.

Strona 31

background image

7639

- Ktoś idzie. Wszystko w porządku. Dobrej nocy.
Dodał potężnie gazu i ruszył z piskiem. Zostałem sam i tylko ja jeden mogłem być pociągnięty do
odpowiedzialności za zakłócenie spokoju. Odryglowano liczne zasuwy, ukazała się zaspana twarz.
- Bardzo przepraszam... - zacząłem.
- Jutro - rzekł mężczyzna.
Rozmowa była zbyt dużym wysiłkiem. Dostrzegłem tylko rzędy butelek i€stołków wykonanych z pni
drzew, zanim zostałem poprowadzony w górę, po pionowej drabinie, do małego sosnowego pokoiku.
Gospodarz czekał, aż zapalę świeczkę i po cichu odszedł. Psy nadal wiodły spór o ostatnie szczęknięcie.
Koński interes

Przewodnik określa Mamasę jako „tyrolską". Jest ona otoczona górami, lecz nie tak atrakcyjnymi jak Alpy
austriackie. Posępne zadrzewione stoki usiane są plamami nagiej czerwonej ziemi. Jednakże przymiotnik ten
mogą usprawiedliwiać dwa białe drewniane kościółki ze strzelistymi wieżyczkami, stojące u wejścia do
doliny, gdzie wzdłuż szemrzącej strugi przycupnęły w rzędzie domy. Czysto, swojsko, chłodno.
O czymś jednak w przewodniku nie wspomniano. Oto w tej odległej górskiej dolinie odbywał się zjazd
młodzieżowych chórów kościelnych.
Chrześcijaństwo jest religią o wielu twarzach. Bywa nieświeżo ceremonialne, żenująco uczuciowe, mrożąco
ascetyczne. Każda kultura bierze z oferowanej jej religii to, co lubi. W ofercie przeterminowanych religii z
Zachodu na Toradżanach niezmiennie duże wrażenie robi jeden aspekt chrześcijaństwa - możliwość tworzenia
chórów. Tutejsza tradycja religijna szeroko wykorzystuje śpiewy chóralne i dysponuje rozległym repertuarem
pieśni na wszystkie okazje. Pojawienie się kościelnego śpiewania i gitary pozwoliło owemu pradawnemu
korzeniowi wypuścić nowe pędy. Wieczorami miasta Toradżan rozbrzmiewają brzdąkaniem instrumentów i
opadająco-wznoszącą się melodią głosów. W€niedziele drżą od mocy wprawnych gardeł.
Poranki to pora, gdy kulturowa względność poddawana jest surowej próbie. O wczesnej godzinie wszyscy
jesteśmy ksenofobami. Jest to chwila nasilonych uprzedzeń i wzmożonej drażliwości. Widok ludzi
pałaszujących na śniadanie duże ilości czosnku z ryżem musi być trudny do zaakceptowania. Radosna
gotowość dzielenia się jadłem z cudzoziemskim podróżnikiem w każdym innym przypadku wzbudziłaby jego
sympatię. O poranku wywołuje tylko ponurą niechęć. Gospoda pełna była młodych ludzi, urodziwych,
roześmianych, przyjacielskich niczym szczeniaki. Częstowali mnie czosnkiem. Ja tymczasem pilnie
potrzebowałem kawy. Odśpiewali hymn - specjalnie dla mnie - ogłuszająco głośno i z pełną śmiechu werwą.
Młode damy demonstrowały mi, jak subtelnie potrafią wibrować ich głosy. Młodzi mężczyźni popisywali się
głębią basów i idealnym uzębieniem. Czułem się stary, brzydki, rozbity po podróży - a nade wszystko
oszukany. Nie przyjechałem bowiem tak daleko, by spotkać chrześcijan, ludzi, którzy zajadle odrzucali
koloryt, który ja chciałem im narzucić. Gdzie ich dziwaczne zwyczaje i€osobliwe rytuały? Jedyną osobliwość
tych ludzi stanowiła ich niezwykła serdeczność i tuzinkowość.
Po drugiej stronie siedzieli dwaj zupełnie inni mężczyźni. Pochylali się nad kawą, jakby muzyka drażniła
ich uszy, podobnie jak drażniła moje. Wyraziliśmy sobie wzajemne współczucie stosownymi minami. Jeden z
nich zapraszającym gestem wskazał wolny stołek-pieniek. Przysiadłem się do nich.
- Lubi pan muzykę? - spytał jeden z mężczyzn.
- Jest trochę za głośna.
- To chrześcijanie. Pan też jest chyba chrześcijaninem.
- W pewnym sensie.
W Indonezji tylko występni szaleńcy nie deklarują żadnej przynależności religijnej. Kim byli ci ludzie?
Może wyznawcami jakiejś starej pogańskiej religii. Rozjaśniłem się.
- My - rzekł drugi - jesteśmy muzułmanami.
- Jesteście Toradżanami? Unieśli ramiona w geście przerażenia.
- Nie. Jesteśmy Bugijczykami z wybrzeża. Jesteśmy pedagogami.
To stwierdzenie padło między nas niczym ręczny granat. Zostało obliczone na wywołanie respektu, a nie

Strona 32

background image

7639

wspomnienie Godfreya Butterfielda, magistra.
W drzwiach pojawił się inny chór, zwabiony głosami kolegów. W duchu jedności chrześcijańskiej nowo
przybyli, zarzuciwszy własne śpiewy, podjęli nutę pierwszej grupy. Teraz konwersowaliśmy, krzycząc do
siebie ochryple.
- Czy nie trudno żyć w chrześcijańskim mieście? - dopytywałem.
- Nie. Teraz wszyscy jesteśmy jednym narodem.
Pancasila - pięć zasad narodowej ideologii - tego należało się spodziewać po pedagogu.
- Tylko czasami są kłopoty - podał ciało do przodu i ściszył głos do konfidencjonalnego ryku. - Na
przykład ostatnio, kiedy kino objazdowe wyświetliło ten antychrześcijański film.
- Jaki film?
Zaczął się macać po głowie, jak gdyby zrzucał z włosów pajęczynę.
- No ten, który pokazuje Chrystusa jako brudnego, otumanionego narkotykami hippisa.
Hippisa. Znali to słowo.
- Jaki to był tytuł? - konsultował z drugim.
- „Jezus Chrystus gwiazda filmowa".
- Superstar.
- Tak. Ten właśnie. Doszło do bijatyki. Mówili, że to muzułmanie zrobili ten film.
- Chyba nie mieli racji.
- Kiedy indziej znowu byli niezadowoleni, gdy powiedziałem dzieciom, że ciała świętych muzułmańskich
nie rozkładają się po śmierci.
- Ale przecież mówimy to samo o świętych chrześcijańskich.
- Wiem. Bóg chce zachować je jako przykład niegodziwości, dla pouczenia wiernych.
Szybko zostawiłem światowe religie i przeszedłem się wokół czegoś w rodzaju zieleńca z boiskiem
futbolowym, na którym kozy przeżuwały pokarm. Droga wiodła następnie przez pola ryżowe, wijąc się dnem
doliny, gdzie wysokie trawy wyrastały z piaszczystej gleby jak na dziewiętnastowiecznej angielskiej akwareli.
Na polach stały posępne konie - po pęciny w wodzie, jakby za karę. Był piękny dzień - niezbyt upalny, z
lekkim chłodnym wiaterkiem. Na szczycie wzgórza widniały małe wiatraki z bambusa, klekoczące i
furkoczące. Jakiś jeździec zbliżał się na drobnym rumaku, który tańczył pod nim i brykał. Uśmiechnęliśmy się
do siebie, poczęstowałem go papierosem. Poprawił miecz i wyciągnął archaiczną zapalniczkę na kamienie.
- Skąd pan jedzie?
Wskazał kciukiem na wzgórza.
- Przyjechałem na jarmark, żeby sprzedać tkaninę mojej żony.
Mówił o pelerynie w wyblakłym pomarańczowym kolorze, którą miał na sobie.
- Ludzie nadal potrafią tkać, tam na wzgórzach?
- O, tak. Zobaczy pan jutro na jarmarku, jeśli pan przyjdzie.
Wskazałem na wiatraki. - Do czego służą?
Spojrzał ze złością ku wzniesieniu. - Zabawki. Dla dzieci.
Gdy się rozstaliśmy, przeszedłem przez zadaszony drewniany mostek z€miejscami do siedzenia po bokach,
przypominającymi kościelne ławki. Zbliżyły się do mnie dwie małe dziewczynki i wzięły mnie za ręce z
szokującą ufnością, jedna z jednej, druga z drugiej strony. Scena niczym ze świętych obrazów: Jezus
z€dziatkami. Oczy jak migdały, o najczystszej niewinności, szukały moich oczu.
- Daj coś słodkiego. Daj pieniądze.
- Od słodyczy psują się zęby.
Stara kobieta pracująca w ogródku zarechotała z aprobatą.
- Słusznie. Jak im nie wstyd.
Nie było im wstyd - odbiegły, chichocząc i strojąc brzydkie miny.
- Dzień dobry, matko.
- Dzień dobry. Gdzie pan mieszka?
Odpowiedziałem i przeszliśmy do wymiany zwyczajowych pytań.
- Dokąd prowadzi ta droga, matko?
- W góry. Można dojść i do Bittuang. Jest tam ładny dom, ze dwa kilometry stąd. Trzeba iść zobaczyć.
Odruchowo wskazałem na wiatraki. - Do czego służą?
Uśmiechnęła się złośliwie, pokazując zęby w kolorze mahoniu.
- Robią wiatr do przewiewania ryżu.

Strona 33

background image

7639

Poszedłem dalej, czując się coraz bardziej jak wędrowiec z baśni.
Sama droga w niczym nie przypominała dróżki z angielskiej wsi; pokryta była czymś na kształt bruku, co
dziwnie nie pasowało do bananowych gaików po obu stronach. Znad drzew wynurzył się dach domu, ciężka,
wygięta forma z€drewnianych płytek.
Domy Toradżan zyskały zasłużoną sławę. Są ogromnymi drewnianymi budowlami, wznoszącymi się
ponad ziemię na palach; konstrukcja jest sprytnie łączona sworzniami, a cała powierzchnia wspaniale
rzeźbiona i pomalowana w€zawiłe wzory - głowy byków, ptaki, liście. Domy mogą mieć po kilkaset lat
i€zwyczajowo spełniają rolę ośrodków życia społecznego lokalnej zbiorowości. Zwrócone są frontem na
północ, w kierunku mającym związek z przodkami, a€przed wieloma z nich stoi słup sięgający krawędzi
dachu, gdzie zatknięte są rogi bawołu zabitego podczas miejscowych świąt. Dokładnie naprzeciw domu
znajduje się spichlerz ryżowy, mniejsza wersja tej samej budowli. Pod największą przestrzenią magazynową
rozciąga się podest, gdzie spotykają się ludzie w celach towarzyskich. Tu można gawędzić i przyjmować
przyjaciół, kobiety tkają tkaniny, mężczyźni reperują narzędzia, goście śpią.
Grupa siedzących po turecku mężczyzn obserwowała, jak się zbliżam. Wymieniliśmy pozdrowienia.
Poprosili, bym usiadł. Po raz kolejny przeklinałem swoje wiązane buty, które musiałem pracowicie
rozsznurować i zdjąć przed wejściem na teren prywatny. Poczęstowawszy się wzajemnie papierosami
i€ustaliwszy moją tożsamość jako angielskiego chrześcijanina, omówiliśmy szczegółowo zadziwiający fakt, że
w moim kraju nie rośnie ryż, a zatem nie istnieją spichlerze ryżowe, gdzie można posiedzieć. Czy chciałbym
obejrzeć dom? W małym otworze okiennym, jakieś sześć metrów ponad ziemią, dostrzegłem zalęknioną
twarz. Gdy podeszliśmy, twarz zniknęła, po czym dał się słyszeć tupot stóp. Wspiąłem się niezgrabnie po
drabinie i przeszedłem przez drzwi z€rzeźbionym wizerunkiem głowy bawołu. Dom podzielony był na wiele
małych pokoików z podwyższonymi progami, jak w wodoszczelnych kabinach okrętu. Po dwóch stronach
domu biegła otwarta galeria - niby pokład łodzi. Nic więc dziwnego, że niegdysiejsi podróżnicy sugerowali
Toradżanom, jakoby ich domy wzorowane były na statkach jakiejś pradawnej migracji, w co Toradżanie
ostatecznie zaczęli wierzyć — przecież antropologowie powinni wiedzieć najlepiej. Otwarte okiennice dawały
drogę odrobinie światła, które wpadało z pyłkami kurzu, jak światło w kościele. Prastare ściany ozdobiono
podobiznami zachodnich gwiazd filmowych, ilustracjami wydartymi z magazynów i ręcznie barwionymi
fotografiami z uroczystości ślubnych - twarze były pyzate i niemożliwe do rozpoznania, jakby malowane
jedynie z opisu. Zaczęliśmy zwiedzać. W jednym pokoju w popiołach paleniska spokojnie drzemał kot. W
drugim spod moskitiery osłaniającej łóżko zwisało sękate ramię.
- Mój ojciec - wyjaśnił mężczyzna. - Chce pana powitać, ale jest chory.
Uścisnąłem rękę o szeleszczącej i cienkiej jak papier skórze, suchą i gorącą. Oczy błyszczały czerwonawo w
mroku. Wąskie, białe wargi mruczały uprzejmości. Wróciliśmy do pokoju przy wejściu i siedliśmy na
pomalowanych na niebiesko krzesłach z trzciny. Domów tych nie budowano z myślą o meblach, ich obecność
czyniła pomieszczenia ciasnymi i pozbawionymi wdzięku. Przyniesiono kawę - niewyobrażalnie słodką.
Obrzydliwej słodyczy nie osłabiły ciastka z cukru palmowego, podawane - jak kraj Toradżan długi i szeroki -
w dowód gościnności. Cieszyło mnie, że zszedłem z turystycznego szlaku i spotkałem tych dobrych, prostych
ludzi. Nieustannie powracał temat mojego stanu cywilnego. W Indonezji trwanie w związku małżeńskim jest
absolutną koniecznością; ludzie stanu wolnego, nawet rozwodnicy, to coś zgoła niepojętego. Gdy dzieci same
nie palą się do życia w stadle, inicjatywę biorą w swe ręce rodzice. Znam europejskich Indonezyjczyków,
którzy boją się pojechać do ojczyzny, choćby z krótką wizytą, tylko z tego powodu, że mogliby zostać porwani
i ożenieni w ciągu jednej nocy. Do najbardziej pożytecznych akcesoriów w zawodzie antropologa należy
zatem fotografia noszona w portfelu. Przedstawia ona jasnowłosą, piersiastą kobietę, której ubiór jest
skromny, acz sugerujący liczne wdzięki. Ten nieoceniony kawałek papieru pozwala uniknąć rozmaitych
trudności, a także rozpocząć rozmowy na temat praktyk małżeńskich. Można wyjaśnić, że jest to żona lub
siostra, a nawet - biorąc pod uwagę nikłą umiejętność określania wieku osoby z€Zachodu przez ludzi innych
kultur - córka. Jedynym słabym punktem w tego rodzaju szachrajstwie jest to, że człowiek łatwo się gubi i w
końcu nie wie, czy jest żonaty, czy nie. W dodatku informatorzy mają ten niefortunny zwyczaj, że
porozumiewają się między sobą. Z tego właśnie powodu najlepiej jest posługiwać się fotograficznym
podstępem wyłącznie podczas przypadkowych spotkań. Fotografia może być też niezłą drogą na skróty, kiedy
po prostu nie masz sił, by raz jeszcze przejść przez całą procedurę brania ślubu po europejsku. Teraz wszakże
nadarzyła się sposobność podjęcia drobnego etnograficznego działania.
W€naszym kraju, zapewniałem, nie płaci się za żony. Tak, podobnie jest w€niektórych okolicach kraju
Toradżan - choć nie tu, gdzie kobiety się szanuje - co sprawia, że z Toradżankami chętnie żenią się Bugijczycy.

Strona 34

background image

7639

W naszym kraju płaci się natomiast za rozwód. Podobnie tu. W naszym kraju jednakże, gdy ubogi mężczyzna
żeni się z bogatą kobietą, może poprosić ją o pieniądze. Patrzyli na mnie z politowaniem. Jak możemy
pozwolić na związki ludzi z różnych klas społecznych? Naturalnie, że to niedobrze, coś takiego nigdy się nie
sprawdza. Poza tym kobieta nie powinna zniżać się do czegoś takiego w interesie swoich dzieci, gdyż jej status
określa status jej latorośli. Kiedy już głęboko zabrnęliśmy w€temat klas społecznych i układów małżeńskich -
zadanie równie trudne jak wybieranie ości z ryby - mój informator stawał się coraz bardziej zakłopotany
i€niekonsekwentny. Należało kończyć. Ale on nie chciał.
- Zaczekaj - rzekł - zaraz to sprawdzę.
Wślizgnął się do sąsiedniego pokoju, by - jak sądziłem - spytać o coś ojca i€ogarnęło mnie poczucie winy, że
nieszczęsny stary człowiek będzie niepokojony. Wkrótce powrócił, kartkując oprawioną na niebiesko wielką
księgę.
- Proszę bardzo. Tu jest wszystko.
Była to jego praca na temat związków małżeńskich, sprawdzona i€zatwierdzona przez uniwersytet w
Ujung Pandang. Był antropologiem.
Kiedy wychodziłem, przedstawił mi księgę pamiątkową i poprosił, bym wpisał tam swoje nazwisko, moją
opinię o domu i - delikatna przymówka - kwotę, którą przeznaczam na jego konserwację. Stwierdziłem z
niezadowoleniem, że była tu przed miesiącem grupa trzydziestu amerykańskich studentów antropologii.
W€krainie Toradżan zaczynało być tłoczno. Odczułem potrzebę wzięcia odwetu za zawiedzione oczekiwania.
Wskazałem na wiatraki na wzgórzach.
- Do czego służą? - spytałem od niechcenia. Srogo zmarszczył brwi.
- Dziwne, że o to pytasz.
Zauważyłem, że ilekroć pyta się o wiatraki starszych ludzi, za każdym razem uzyskuje się inną
odpowiedź. Osobiście uważam, że są po prostu wyznacznikami czasu w trakcie zbiorów i należą do
ogólniejszego systemu, obejmującego walkę na kije i wykorzystanie wirujących bąków, ale niewykluczone, że
spełniają praktyczną rolę odstraszania ptaków.
Odszedłem w poczuciu pełnej klęski.
Wróciwszy do gospody, stwierdziłem, że młodzi chrześcijanie wyparowali niby poranna rosa. Jedynie
pewien nieład w ustawieniu mebli i lekko cierpka woń wymiocin świadczyły o nadmiarze młodzieńczej
pobożności. Byliśmy więc sami: rodzina właściciela, ja, głuchoniemy, który właśnie wszedł i japoński robotnik,
który nie mówił po indonezyjsku. Japończyk pokazywał smętne zdjęcia rodziny, którą opuścił, przyjeżdżając
tu dla podjęcia pracy przy budowie dróg. Kusiło mnie, by wyciągnąć moją blondynę, ale powstrzymałem się.
Syn gospodarzy dyskutował z głuchoniemym o niebezpieczeństwach latania samolotami, posługując się
intensywną gestykulacją, podczas gdy ja odrabiałem jego pracę domową z angielskiego. Następnego dnia
praca wróciła z licznymi poprawkami. Pełno w niej było niezrozumiałych pytań w rodzaju: „Czy księżyc jest o
siódmej, czy za drzwiami?".
Tymczasem niesforna córeczka gospodarzy spędzała wieczór na wyrywaniu białych włosów z głowy
Japończyka. Jej przesadny makijaż, najwyraźniej półeuropejskie dziecko, z którym wróciła z Bali, a nade
wszystko brak męża - kwalifikowały ją bezwzględnie do tutejszej kategorii „grzesznych kobiet".
Popatrywała na mnie znacząco przez cały wieczór, ja zaś starałem się tego nie dostrzegać. Nagle
powiedziała: - Jest ktoś, kto dobrze cię zna.
Udałem grzeczne zainteresowanie: - W Indonezji?
- W Indonezji też. Dobrze cię zna.
Forma gramatyczna nie zdradzała płci osoby, o której była mowa.
- Czy ten ktoś to kobieta, czy mężczyzna? Uśmiechnęła się chytrze.
- I jedno, i drugie.
Tuliła pieszczotliwie głowę robotnika. Transwestyta? Może aktorka z teatru w€Dżakarcie?
- Ten ktoś chciałby cię poznać jeszcze lepiej - ciągnęła - i dał mi dla ciebie wiadomość.
Wyrwała kolejny siwy włos z ciemienia Japończyka. Zmęczyła mnie ta tajemnicza rozmowa i do tego
prowadzona dosłownie nad głową robotnika.
- Powiedz wreszcie, kim jest ten ktoś i jaką masz dla mnie wiadomość.
Zachichotała, puściła głowę mężczyzny tak, że omal nie spadł ze stołka, zawirowała po pokoju i rzuciła mi
przed nos kawałek papieru.
- Oto wiadomość - rzekła promiennie. - Ten ktoś to Jezus.
Kartka zawierała jakieś religijne posłanie.

Strona 35

background image

7639

Ponieważ był to dzień targowy, wyperswadowano - nie bez trudu - kozom, by odstąpiły dzierżawę boiska
futbolowego rozlicznym produktom okolicznych wiosek. Dziwaczne, guzowate warzywa, jak rakowe narośle
i pokrojone owoce chlebowca, przypominające plasterki mózgu, leżały w mizernych, lśniących od wilgoci
kopcach. Drewniane sklepiki otwarły składane drzwi i wystawiły tanie towary z Chin i Japonii: makrele w
konserwach, pachnące mydło, zapałki, kółka do kluczy z obrazkami panienek, którym spadały biustonosze,
gdy brało się kółko do góry nogami. Z samego środka ciżby głos w rytmie staccato, dochodzący
z€świszczącego głośnika, namawiał naiwnych do biegu z przeszkodami. Jeśli pochyliłeś się pod linami i
kablami, przeskoczyłeś kopce pomidorów i€prześlizgnąłeś się między kałużami ścieków, dostawałeś się do
serca targowiska. Tam mogłeś spotkać natrętnych uzdrawiaczy i kupić proszki, które leczyły wszystko, od
dyzenterii po bezpłodność. Z jednego miejsca odganiano kobiety, żeby spokojnie podjąć delikatny temat
„męskiej słabości". Centrum powszechnej uwagi stanowił plastikowy tułów, którego organy mogły być wyjęte
w celu zademonstrowania dowolnej z omawianych dolegliwości. Aby dogodzić gustom publicznym, miał on
kształty blondynki z ogromnym biustem przypinanym na zatrzaski i z włosami, które można było wyrywać
kępa po kępie podczas omawiania kwestii łupieżu.
Cała reszta prezentowanej tu kultury materialnej była bardziej niż rozczarowująca. Oferowano parę sztuk
niezbyt zachęcającej odzieży, barwionej wyłącznie metodami chemicznymi. Najdroższa była odzież z wiskozy.
Kiedy patrzyłem posępnie na tę kupę ubrań, poczułem, że ktoś wkłada mi rękę pod koszulę i zaczyna mnie
gilgotać. Odwróciwszy się gwałtownie, ujrzałem roześmianą twarz wczorajszego jeźdźca. Gestem godnym
Errola Flynna odrzucił pelerynę, tak że zawisła mu teraz na plecach i przytulił mnie do piersi.
- Jak potrzebujesz ubrań - wyszeptał - to chodź ze mną.
Wkrótce znaleźliśmy się w drewnianej kawiarni, spowitej gęstym dymem papierosów goździkowych.
Gospodarze byli góralami - niscy, żylaści, z bujnymi czuprynami, pomarszczeni. Mężczyźni owinięci
pelerynami aż po uszy, wyglądający jak nietoperze, zaczęli wyciągać spod stołów ubrania - całymi paczkami
powiązanymi sznurkiem. Były jaskrawo-czerwone i pomarańczowe w€prążki niedokładnie wyczesanych
włókien — naturalne kolory miały z czasem nieco wyblaknąć.
- Roślinne - rzekł mój przewodnik, dotykając barw opuszkami palców.
Zaczęliśmy się targować. Była to delikatna sprawa. Raz jeszcze uderzyło mnie, jak bardzo te targi różniły
się od afrykańskich - tu nie było agresji ani pozerstwa. Przepychaliśmy się cenami w przedziwnie
bezinteresowny sposób, ciut jak degustatorzy win, którzy płuczą podniebienia kolejnymi rocznikami. Wkrótce
doszliśmy do porozumienia i stałem się właścicielem nowej peleryny. Spotkanie nasze zrodziło też inny
pomysł. Postanowiłem wynająć konia i udać się w góry.
W antropologii stało się już tradycją, że zakres fizycznych cierpień badacza stanowi miarę wartości
zebranego przezeń materiału. Jak wiele innych założeń i€to broni się dobrym dowodem pośrednim,
obalającym zaprzeczenie tezy. Do podobnych poglądów zalicza się ten, że pod powierzchnią, na której
nowoczesność spotyka się z tradycją, leży warstwa prawdziwej antropologii - czysta, niezepsuta Indonezja.
Jeśli tylko udasz się dostatecznie daleko od miast, na pewno ją odnajdziesz. Patrząc z tej perspektywy, konna
wycieczka w las wydawała się dobrym pomysłem.
Nigdy nie lubiłem koni. Moje doświadczenia w jeździe konnej są małe i€pozbawione sukcesów. Konie
intuicyjnie wyczuwają, kto się ich boi.
W ciągu kilku następnych dni większość czasu spędzałem na rozmowach z€ludźmi w miasteczku. Tak jak
znacznie trudniej się targować, gdy nie ma się pojęcia o rozsądnych cenach, tak nie sposób wybrać najlepszego
konia na drogę, gdy ma się niewielkie pojęcie o tym, jak wygląda dobry koń, a co więcej, nie wie się nawet, jaki
jest cel podróży.
Opowiadano mi o wioskach na wzgórzach, gdzie znajdują się bardzo stare domy, gdzie ludzie są nadal
poganami, gdzie kowale mają dziwne zwyczaje. Wydawało się, że powinienem po prostu kierować się na
północ. Domyślałem się, że wierzchowców przesadnie chudych oraz tych z ropiejącymi ranami na grzbietach
należy skrzętnie unikać. Intuicja podpowiadała mi, że powinienem obejrzeć kopyta, robiłem to więc, nie
bardzo wiedząc, czego właściwie szukam. Właściciele w każdym razie zdecydowanie tego oczekiwali.
Przysłowie nakazywało mi zaglądać koniom w zęby, robiłem więc i to. Wszystko odbywało się mniej więcej
tak, jak w przeszłości, kiedy udawałem znawcę tematu przed właścicielami używanych samochodów, które
chciałem nabyć. Właściciele koni nie wiedzieli wszakże tego, że dawno zrezygnowałem z nadziei na sukces w
oszacowaniu końskiego materiału. Szacowałem właścicieli.
Istnieje oczywiste pokrewieństwo między właścicielami koni do wynajęcia a€handlarzami używanych
samochodów. Obie te branże zdają się przyciągać ogromną liczbę wyjątkowo przebiegłych typów, którzy

Strona 36

background image

7639

noszą przy sobie niebywałe ilości pieniędzy. W transakcjach z nimi skalkulowanie ceny bodaj nigdy nie było
prostą sprawą. Zawsze chodziło o pewną kwotę płaconą natychmiast, przy czym istniały zniżki za to i owo,
które wymagały skomplikowanych obliczeń. Arytmetyka wkraczała w dość osobliwe obszary. Trudno mi było
na przykład zrozumieć, dlaczego jedna osoba powinna potrzebować minimum trzech koni. Kiedy pytałem,
kto ma być odpowiedzialny za karmienie wierzchowca, spoglądano na mnie obojętnie.
- Konie jedzą trawę - wyjaśnił mi uprzejmie jeden z handlarzy.
- A co z jedzeniem dla mnie, dla przewodnika, co z kocami i papierosami?
Wzruszali ramionami. Jak sobie chcę. Jeśli o nich chodzi, niczego by nie zabierali i na nic by nie liczyli. To
wszystko moja sprawa.
W końcu znalazłem odpowiedniego człowieka do tej roboty, człowieka noszącego piękne imię Darius. Nie
mogłem się mylić co do jego otwartej, szczerej twarzy, śmiałego spojrzenia, żywej inteligencji - to dobry
Indonezyjczyk. Przykucnęliśmy przy końskich kopytach - właśnie skończyłem ich oglądanie - poczęstowałem
go papierosem, paliłem wraz z nim, wyjaśniłem cel mojej wyprawy. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Na
wzgórzach mieszkają interesujący ludzie, są też stare domy. Będę zadowolony. Rozumiał, że jestem od
niedawna w€jego kraju i potrzebuję pomocy. Konie są dobre. Będę jechał na tym - proszę, jak wspaniale
odżywiony. Wyruszymy jutro. Spotkamy się na moście, pół do szóstej rano.

W tym mieście nie ma miejsca dla nas obu…

Strona 37

background image

7639

Nie było dla mnie wielką niespodzianką, że jeszcze o pół do siódmej siedziałem pod mostem.
„Rozciągliwość czasu" jest faktem - nawet Indonezyjczycy stroją sobie z tego żarty. System językowy, w
którym piątą trzydzieści wyraża się określeniem „pół szóstej", powoduje częste nieporozumienia i do spotkań
dochodzi nie bez sporych trudności. Siedziałem pod dachem mostu z powodu ulewy. Wielkie kropliska
kapiące dookoła świadczyły o licznych dziurach w€zadaszeniu. Usłyszawszy pobrzękiwanie uprzęży
wyjrzałem pełen nadziei. Ale to nie był Darius. Patrzyłem na brązową wodę bryzgającą spod kopyt koni, które
ślizgały się na deskach, wierzgały, aż wreszcie zatrzymały się, potrząsając głowami i parując.
Odwróciłem się i zobaczyłem dobrotliwego ogrodowego gnoma, owiniętego w€plastikowy deszczowiec w
intensywnie zielonym kolorze. Cisza trwała dość długo. Wreszcie zakasłał. Spróbowałem go pozdrowić i
wtedy zorientowałem się, że prawie nie zna indonezyjskiego - czego można się było spodziewać - i że nie ma
zębów. Znowu popatrzyłem na konie. Gnom zerkał na mnie niepewnie. Może uważał, że powinienem
obejrzeć końskie kopyta. Pierwszy koń wyglądał tak, jak wyglądają zwykle konie Toradżan: niski, włochaty,
narowisty. Spoglądał na mnie badawczo i krzywił wargi. Drugiego prawie nie było widać spod stosu
kanistrów. Trzeci wygląda! swojsko. To baryłkowate stworzenie zostało pewnie wybrane na mojego
wierzchowca.
- Gdzie jest Darius?
Gnom zaszeleścił peleryną, wyplątał ramię i wskazał na wzgórza. Potem na siebie, na mnie i znów w
kierunku wzgórz.
- Pojechał przodem?
Gnom zagulgotał na potwierdzenie. A zatem nadeszła chwila, której tak się obawiałem: należało dosiąść
konia.
Obszedłem zwierzę dookoła, ale nie podsunęło mi to pomysłu, jak się do tego zabrać. Zaraz zaraz, coś było
nie tak. Gdzie strzemiona? Zaszedłem zwierzę od przodu, by uregulować wodze, ale ich także nie było.
- Jak mam wsiąść?
Bełkot niewyraźnych samogłosek poprzedził indonezyjskie „wskocz". Wskoczyłem i zawisłem w poprzek
końskiego ciała.
Konie od razu rozumieją, że mają kretyna na grzbiecie. Zwierz wykorzystał moment, ruszył i wlazł na
konia stojącego przed nim, który z kolei odwrócił się i€ugryzł agresora. Siodło nie przypominało żadnego z
siodeł, z jakimi dotychczas się zetknąłem. Wyglądało jak wiązka szczap do kominka, przyciętych szeroko, by
rozstawić nogi i przykrytych materiałem workowym. Było luźno osadzone i kręciło się pode mną tak, że
spadłem na ziemię. Na szczęście konie Toradżan są o połowę niższe od naszych, miałem więc do pokonania
niewielką odległość. Na nie-szczęście zwierzę stojące z przodu zaczęło się cofać. Szło wprost na mnie
i€postawiło nogę tuż obok mojej głowy z wdziękiem szkockiego tancerza. Zignorowałem nadarzającą się
okazję obejrzenia jego kopyt i jęcząc poturlałem się na bok, gdy tymczasem gnom mocował się z kanistrami i
klął.
Najwyraźniej był to moment, by upomnieć się o swoje i ustalić reguły, jakim miałyby podlegać nasze
wzajemne relacje. W takich sytuacjach trudności językowe w ogóle nie mają znaczenia. Wstałem i wyjaśniłem,
że nigdy przedtem nie jeździłem konno i że oczekuję instrukcji. Gnom chrząknął. Do tej pory zdążył już się
zebrać niewielki tłumek wdzięcznych gapiów, jakich zazwyczaj przyciągają niezbyt istotne wydarzenia. Na
szczęście dzieci Toradżan nie są wstydliwe i jedno z nich wystąpiło, by wyjaśnić mi podstawowe zasady jazdy
konnej. Dziecko, może dziesięcioletnie, znalazło się w siodle z bezczelną gracją i pokazało, że należy trzymać
się kolanami. Rękoma zaś należy chwycić przedmą część drewnianego siodła. W chwilach zagrożenia, jak na
przykład podczas płynięcia przez rzekę (miałem przepływać rzeki?), najlepiej złapać się po prostu palcami za
grzywę. Koń znał indonezyjskie słowa: „w prawo", „w lewo".
- Dziękuję ci, ale powiedz jeszcze, jak ruszyć. Nie! Najpierw powiedz, jak się zatrzymać.
Chłopiec podał ciało do przodu, złapał w garść włosy końskiej grzywki i€gwałtownym ruchem skręcił
koński łeb, krzycząc „stój". Bodaj działało. Koń był całkiem uległy. Chłopiec zeskoczył leciutko. Spróbowałem
zająć jego miejsce. Przypominało to owe żałosne imprezy podczas wakacyjnych obozów, kiedy namawia się
leciwe babcie, by naśladowały ruchy tańczących dziewcząt. Dziecko westchnęło i poszło na skraj drogi,
wyciągnęło sztylet i ucięło ogromną witkę.
- śeby ruszyć, trzeba konia uderzyć i krzyknąć „huuusz".
Próbowałem kilka razy delikatnymi „huuusz" bez witki.

Strona 38

background image

7639

- Nie, nie tak. Huuusz! - wrzasnął malec i smagnął konia po zadzie.
Koń ruszył z kopyta, głowa omal nie spadła mi z karku, desperacko próbowałem trzymać się stopami,
kolanami, czymkolwiek. Tłum pohukiwał radosnymi drwinami. Kołysanie było nadzwyczaj nieprzyjemne.
Przeciwne końce zwierzęcia zdawały się unosić równocześnie - nie było chwili, bym mógł opaść na drewniany
ponton ratunkowy. Gnom i koń juczny wyprzedzili nas. Zdaje się, że ruszyliśmy w drogę. Pod zielonym
plastikowym kapturem dostrzegłem gigantyczny szyderczy uśmiech.
Tego dnia jechaliśmy dwanaście godzin bez przystanku. Przed nami rozpościerała się droga -
przygnębiający widok wielu kilometrów, wyraźna czerwona blizna przecinająca krajobraz. Najpierw
podążaliśmy obrzeżem doliny w€lekkim i wcale nie ożywczym deszczu. Wkrótce ruszyliśmy w górę. Pola
rzedły i€wreszcie zniknęły. Po półgodzinie nieprzerwanej wspinaczki znaleźliśmy się w€lesie. Nie był to taki
las deszczowy, jaki poznałem w Afryce, chłodny i cienisty. Ten las był wilgotny i parny. Każda roślina
zdawała się mieć ostre lub kolczaste liście, by dosięgnąć nimi intruza i pociąć mu skórę. Zaskakujący był
widok roślin doniczkowych, które w Anglii trzeba usilnie nakłaniać do wzrostu. Tu były obrzydliwie bujne i
miały grube zielone liście. Wydawało mi się, że gdy tylko się zatrzymam, oplotą mnie całego.
Na bardziej uczęszczanym szlaku byłyby pewnie mosty. Tu natomiast co kilka kilometrów słyszało się huk
wody, potem teren lekko opadał, konie skakały i zsuwały się po mokrych kamieniach do samej rzeki. O tej
porze roku poziom wody był niski, konie zanurzały się tylko po zad i mogły stąpać po kamienistym dnie. W
najtrudniejszych momentach zawsze pojawiały się chmary komarów lub motyli, które siadały i spijały pot.
Koń poddawał mnie delikatnym próbom. Szybko zrozumiał, że jeśli nawet okrzyki „huuusz" nie
powodowały przyspieszenia, do pomocy witki uciekałem się niechętnie. Zwalniał więc, wręcz się grzebał. W
nadziei doprowadzenia do rozejmu zapytałem o jego imię. Gnom wybełkotał coś w rodzaju „ja-cię-kręcę". Koń
zareagował i przeszedł w kłus. Ja tymczasem opanowałem parę technik. Spostrzegłem, że dobrze jest odchylić
się do tyłu, gdy idziemy w dół zbocza, albo do przodu - podczas wspinaczki.
Musieliśmy być coraz wyżej, bo robiło się coraz chłodniej. Deszcz gęstniał. Końskie grzbiety zaczęły
parować. Z wdzięcznością przyjmowałem ciepło emanujące z Ja-cię-kręcę. Gnom zatrzymał się, by poprawić
kanistry, a ja oddaliłem się, by opróżnić pęcherz. Zapaliliśmy papierosa.
- Gdzie Darius? - dopytywałem.
- Darius?
Wskazał na drogę, którą przebyliśmy, poruszając palcami dla podkreślenia dzielącego nas dystansu.
- Darius jest chory.
- Darius przyjedzie?
Mruknął coś.
- Nie przyjedzie?
Identyczne mruknięcie. Byłem w środku lasu, bez jedzenia, z człowiekiem, z€którym nie mogłem się
porozumieć i na dodatek nie miałem pojęcia, dokąd zmierzamy. Pocieszało mnie tylko to, że gnom odczuwał
silną potrzebę szybkiego osiągnięcia celu. Wyraźnie niezadowolony z tempa naszej podróży, wciąż mnie
ponaglał. Spróbował nowej sztuczki - ustawił się za mną i podczas jazdy gęsiego popędził Ja-cię-kręcę od tyłu.
Rezultat był taki sam jak poprzednio. Ja-cię-kręcę wyrwał do przodu szaleńczym susem, co groziło mi albo
wysadzeniem z siodła, albo wystawieniem twarzy na ostre jak żyletki liście. Wrzasnąłem na gnoma i€zdołałem
dźgnąć jego konia tak, że stanął dęba w sposób bardzo mnie satysfakcjonujący. Od tej chwili mój towarzysz

ograniczał się do poganiania Jacię-kręcę diabelnie groźnym szeptem.
Mijała godzina za godziną. Gnom szeptał coś zdradliwie w stronę lasu niczym zboczeniec wysapujący
przez telefon swoje chucie. Deszcz padał coraz mocniej. Pijawki spadały na nas z drzew i zwisały nam u szyj i
nadgarstków niby splątana biżuteria. Z miejsc po ugryzieniach ciekła krew. Książki podróżnicze radzą
przypalać pijawki papierosami. Rzeczywiście dobrze gasiło się w ten sposób papierosy, ale pijawkom w
niczym to nie przeszkadzało. Od czasu do czasu widać było między drzewami jakieś pole. Na tej wysokości
nie uprawiano ryżu, lecz maniok rosnący na pionowych bez mała stokach.
Z wodą spływała zboczem czerwona ziemia, połyskliwa i śliska. Na pocieszenie przypomniałem sobie
fragment z mojego kłamliwego przewodnika, który zalecał podróżnym pieszą przechadzkę po tych okolicach.
Wyobrażałem sobie, jak się ślizgam, jak pełznę to w górę, to w dół po niebezpiecznym piargu, zrozpaczony i
wyczerpany. Dotarliśmy do wioski, lecz nadzieje na dach nad głową szybko się rozwiały. Wioska była
opuszczona i obrośnięta włochatymi pnączami, w€których kłębiły się pająki.
Jechaliśmy główną drogą, kiedyś wyłożoną wielkimi kamiennymi blokami, które teraz były popękane i
pokruszone przez szukające ziemi rośliny. Zaczęliśmy się wspinać ostrożnie po olbrzymich stopniach,

Strona 39

background image

7639

wysokich na ponad pół metra. Na ziemi leżały potłuczone kamienne moździerze na ryż, jak po jakiejś
gigantycznej domowej awanturze.
Dobrze byłoby coś zjeść, lecz podobny pomysł nie zaświtał w głowie mego towarzysza. Gnom zdawał się
nawet w ogóle nie pić, próbowałem więc i ja ignorować pragnienie w ulewnym deszczu. Wkrótce pulsujący
ból głowy zmieszał się z tętentem końskich kopyt. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że choć przywiozłem
tyle lekarstw, aspiryna została w domu.
Późnym popołudniem znaleźliśmy się wysoko na grani w nieprzeniknionym lesie, rozciągającym się we
wszystkich kierunkach. Gdzieś z tyłu musiała znajdować się Mamasa, nie było jej jednak widać. Przed nami
zaś, osadzone jak basen na dachu hotelu, widniało samotne, lecz wspaniałe pole ryżowe. Miało barwę
niewiarygodnie głębokiej zieleni, jaką może mieć tylko ryż. Po jednej stronie stał solidny dom, nad którym
unosił się dym i zapach prażonej kawy. Z werandy machały do nas radośnie dzieci. Jak dobrze będzie postać
trochę na ziemi.
Gnom krzyknął coś i pognał przodem. Nie do wiary, zlekceważyliśmy dom i€przejechaliśmy obok niego,
by znów zagłębić się w las. Zrozumiałem tylko jedno słowo: „terlambat" - „za późno". To kara za zbyt wolną
jazdę. Zacząłem nienawidzić gnoma.
Do całodziennej udręki ostatnia godzina dołożyła jeszcze mękę utraty nadziei. Deszcz szeleścił złowrogo
wśród liści. Nim dotarliśmy do mizernego domostwa przy drodze, było kompletnie ciemno.
Nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji, by z nastaniem nocy do mojego domu przybyło dwóch
kompletnie obcych mi ludzi, uwalanych błotem i krwią, którzy zakładaliby, że mogą po prostu jeść moje
jedzenie i przespać się pod moim dachem. I mam nadzieję, że nigdy czegoś takiego nie doświadczę. Obawiam
się, że okazałbym się o wiele mniej gościnny niż nasz gospodarz, młody farmer i jego rodzina — przybysze z
gorącego wybrzeża, zwabieni obietnicą ziemi, którą będą mogli nazwać swoją.
Był to nowoczesny dom z desek, który miał wiele szpar pozwalających wiatrowi hulać w tę i z powrotem.
Chociaż byliśmy w lesie, nie marnowano drewna na nic innego poza gotowaniem pożywienia, siedzieliśmy
zatem na twardej podłodze w naszych przemoczonych ubraniach i trzęśliśmy się z zimna. Była to stosowna
chwila na wyciągnięcie zakupionej w Mamasie peleryny. Liczyłem na to, że choć mokrawa, będzie mnie
jednak chroniła przed przeciągami. Zawinąłem się w jej zimne i wilgotne fałdy.
Farmer mówił po indonezyjsku. Mieszkał tu od trzech lat, zachęcony do przesiedlenia się przez rząd. Ale
życie było trudne. Jego rodzina nie otrzymywała już żadnej pomocy od władz, a ukończenie budowy meczetu
było naturalnie zadaniem priorytetowym. Przy tutejszych chłodach nie dało się uzyskać więcej niż jeden zbiór
rocznie, choćby robiło się nie wiadomo co. Czy słyszałem o innej grupie turystów w górach? O czterech
Francuzach jadących konno? Zapadły kompletne ciemności, lecz gospodarze nie mieli pieniędzy na olej do
lamp. Siedzieliśmy po ciemku, a nasze twarze sporadycznie rozświetlały ogniki papierosów. Wślizgnęły się
dzieci, otulone cienkimi pelerynkami. Nie po raz pierwszy czułem się okropnie nie na miejscu. śałowałem, że
nie umiem grać na flecie albo opowiadać żartów w języku, w którym do siebie szeptały.
Przyniesiono jedzenie - kurczaka, majątek jak dla takiego rolnika. Powinienem był okazać wdzięczność -
nie jak w Aerofłocie. Pachniał smakowicie, ale czułem się zbyt zmęczony, by jeść. Próbowałem, lecz zęby
odmówiły mi posłuszeństwa. Schowałem kurczaka w fałdy peleryny, na jutro. Gnom i rolnik spałaszowali całą
resztę z górą ryżu. Przypomniała mi się restauracja w Ujung Pandang, gdzie podano mi ogromny cedzak ryżu
jako „porcję dla jednej osoby".
Weszło małe dziecko i bez ceregieli wdrapało mi się na kolana. Pod osłoną mroku dałem mu kurczaka -
żuło w ciemności, w konspiracyjnej ciszy.
Następna rzecz, którą pamiętam, to światło dnia. Jako gość, ponosiłem winę za nieuczestniczenie w
konwersacji i brak apetytu. Na dodatek dopuściłem się czynu obraźliwego, zasypiając w połowie posiłku. We
wszystkich członkach czułem dotkliwy skurcz, w ustach miałem ów znajomy włochaty smak nocnej
przeprawy przez kanał La Manche. Ból głowy minął, ale pojawił się nowy kłopot. Byłem ślepy. Potrafiłem
odróżnić światło od mroku, lecz przedmioty miały jedynie niewyraźne, rozmazane zarysy. Oczy mnie paliły i
były opuchnięte, a ktoś wtykał mi gorące igły w obie źrenice. Coś nie tak było także z oddechem. Z nosa ciekły
mi strumieniem smarki, zacząłem kichać i nie mogłem skończyć, aż wreszcie osłabłem i dostałem zadyszki. To
musiało być zapalenie płuc. Kiedy leżałem bezradny i przerażony, ukazała się jakaś postać. Poznałem farmera
po głosie. Śmiał się, zwyczajnie naśmiewał się z mojego nieszczęścia. W tym momencie zrozumiałem, że to on
mnie otruł. Wściekłość i litość nad samym sobą walczyły we mnie o pierwszeństwo - zwyciężyła litość.
Wyciągnął rękę i wziął moją pelerynę. Nie zaczekał nawet, aż umrę, by odrzeć z ubrania dopiero zwłoki! Nie
oponowałem, nie miałem sił. Zachichotał znowu.

Strona 40

background image

7639

- Chili! - rzekł.
- Co?
- Chili. Chili używane jest do barwienia tkanin. Nie wolno wkładać ubrań z€Mamasy, dopóki nie wypierze
się ich przynajmniej trzy razy, a jeszcze lepiej kupować te, które nie są barwione barwnikami roślinnymi. Jest
taki nowy materiał.
Wiedziałem, że ma na myśli wiskozę.
Zabrał pelerynę, śmiejąc się serdecznie. Godzinę później umyłem się i€zjadłem trochę pieczonego manioku.
Znów widziałem i oddychałem normalnie. Czułem radosną ulgę, którą zawsze przynosi wyzdrowienie. Tylko
gnom wyglądał na niezadowolonego. On w przenośni, koń dosłownie, zniecierpliwieni, przestępowali z nogi
na nogę. Nie byłem zdolny wskoczyć na Ja-cię-kręcę, tylko wciągnąłem się na drewnianą tratwę siodła. W
poczuciu wielkiej wdzięczności i€ulgi opłaciłem rolnika chyba zbyt hojnie, bo na pożegnanie klepnął konia
porządnie po zadzie. Ten ruszył jak opętany do przodu. Zaczął się kolejny dzień.
Trudno odróżnić cztery następne doby jedną od drugiej. Przybrały kształt niezależnej, upiornej
rzeczywistości, wypełnionej wyłącznie odgłosem tętentu końskich kopyt, zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz
mojej głowy. Czasami padało i byłem kompletnie mokry. Czasami świeciło słońce i było mi okropnie gorąco.
Konie robiły się coraz bardziej krnąbrne, toczyły ze sobą ciągłe walki, aż stało się to jedną z największych
uciążliwości.
Gnom odmawiał zatrzymania się gdziekolwiek, ogarnięty obsesją osiągnięcia jakiegoś ponurego i
niepewnego celu. Nie znalazłem Toradżan żyjących wedle szlachetnej etnograficznej prostoty. Las, im bardziej
się weń zagłębialiśmy, tym bardziej gęstniał i tym mniej było w nim ludzkich śladów, gdyż nikt w ogóle tu nie
mieszkał. Tylko czasami mijaliśmy samotnych drwali, jeśli nie przycupniętych w€mizernych, przeciekających
chatynkach przy drodze, to piłujących ręcznie dłużyce na deski. Chyba niewiele jest w życiu zajęć bardziej
dziadowskich niż taka robota na deszczu. Cały pył idzie prosto w twarz. Nie mogłem porozumieć się z tymi
ludźmi. Sądzę, że gnom także nie mógł. Zdaje się, że przekroczyliśmy jakąś niewidzialną granicę językową.
Popadliśmy w zupełne milczenie i tylko Ja-cię-kręcę słyszał jakieś szeptane pogróżki od gnoma. Raz czy dwa
spędziliśmy noc w€takim szałasie, w kłębach pyłu drzewnego, wśród dymu i komarów. Sen utrudniało
pobrzękiwanie cynowych puszek, które tworzyły wymyślne urządzenie do odstraszania szkodników,
kierowane sznurkiem przymocowanym do wielkiego palca u nogi drwala-rezydenta. Naszym pokarmem był
ryż z chili. Właściwie prawie przestałem jeść.
Ostatniego dnia poczułem, że coś wisi w powietrzu. Nasza samotność została nagle zakłócona przez
nadciągającą z przeciwka kawalkadę koni. Ścieżka, którą jechaliśmy, prowadziła do szosy. Pokolenia jeźdźców
wyżłobiły w trakcie głęboką bruzdę. Wszystkie gałęzie do poziomu głowy zostały wyeliminowane przez
nieustanny ruch. Ja, niestety, przerastałem w obu kierunkach większość miejscowych, wobec czego byłem
zmuszony unosić stopy, by nie zawadzać o boki bruzdy, i ciągle pochylać głowę pod gałęziami. To, wraz ze
stałym niebezpie-czeństwem bójki między końmi, czyniło podróż bardzo męczącą.
W Indonezji jeździ się lewą stroną. Oznacza to, że kiedy wspinaliśmy się na górę zgodnie z ruchem
wskazówek zegara, znajdowaliśmy się po zewnętrznej. Nie byliśmy dość dobrze przygotowani na spotkania
ze schodzącymi. Ich konie, objuczone kanistrami z naftą, ocierały się i uderzały o nasze konie, grożąc
zepchnięciem nas z krawędzi. Były nerwy i krzyki, konie ślizgały się na miałkiej skale. Czując, że lepsza
rozwaga niż odwaga, porzuciłem mojego wierzchowca i€wspinałem się na piechotę. Na szczycie stał niemłody
mężczyzna w jaskrawej pelerynie i chichotał, wręcz podskakiwał z uciechy na mój widok.
- Belanda! Holender! - wrzeszczał, wskazując na mnie.
- Toradżanin! - odparowałem, wskazując na niego.
Była to najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał, powtórzył więc swe radosne podrygi. Po dniach
ciszy rozmowa wydała mi się czymś fascynującym.
- Myślałem, że należysz do grupy Francuzów jadących przez wzgórza: ośmiu Francuzów na koniach. A ty
jesteś sam. Czy może pozostali umarli?
To też uznał za zabawne.
- A ty skąd jesteś? - spytałem.
- Z północy - wskazał przez ramię.
- Co tam jest, na północy?
- Dwa kilometry stąd jest ładny dom, a dalej miasto.
Gadaliśmy jak najęci, póki nie nadszedł gnom, pędząc konie przed sobą. Mój nowy przyjaciel uniósł brew.
- Czegoś tu nie rozumiem - wskazał na konie.

Strona 41

background image

7639

- Dlaczego podróżujecie na dwóch ogierach i grzejącej się klaczy? Czy to nie utrudnia życia?
Najwyraźniej należy oglądać koniom nie tylko kopyta.
Nauczony doświadczeniem nie brałem szacunków odległości dosłownie. Byłoby wspaniale zobaczyć, jak
wyglądają tutejsze rzeźbione domy. Cokolwiek powie gnom, będę nalegał na postój. Wyjąłem aparat
fotograficzny.
Ku mojemu zdumieniu prawie dokładnie po dwu kilometrach wyłoniliśmy się z lasu. Gnom zwolnił,
wyciągnął rękę gestem „oto jest" i zrobił użytek ze swego indonezyjskiego po raz pierwszy od wielu dni.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił z godnością właściwą odźwiernemu.
Staliśmy w samym środku nieskazitelnego trawnika służącego do gry w€golfa; delikatna murawa
wyglądała tak, jakby mogła ulec zniszczeniu od samego patrzenia. Z pewnym przerażeniem przyglądała się
nam grupa Japończyków, nienagannie ubranych w swego rodzaju „strój niedbały" - szorty i€koszule w kratkę i
dawała nam znaki ergonomicznymi kijami, byśmy raczej pojechali dookoła, a nie przez ich pole golfowe. W
żadnym razie nie wyglądali na zdziwionych naszym widokiem i kiedy okrążaliśmy brzeg trawy pod
drzewami, powrócili do swojego zajęcia - daszki amerykańskich czapek baseballowych pochyliły się ku
piłeczkom, w które celowali.
Dom nie był, jak sądziłem, zabytkowym, rzeźbionym siedliskiem. Był to bungalow w stylu amerykańskim,
z błyszczącym aluminiowym dachem i€plastikowymi płytkami na podłodze. Ale dla kogoś pozbawionego
jedzenia i picia najważniejsze było to, że stanowił coś w rodzaju klubu, a przynajmniej baru. Przez chwilę
dałem się ponieść absurdalnej panice, że nie wpuszczą mnie bez krawata.
Fajnie jest odegrać, w najprawdziwszej rzeczywistości, typową filmową scenkę. Zsiedliśmy z koni,
strzepując z ubrania kurz, jak zwykł czynić Roy Rogers* i uwiązaliśmy konie do poręczy przed budynkiem.
Wkroczyliśmy na sztywnych nogach, jak John Wayne*, do środka i podeszliśmy do baru. Aparat zwisał mi u
szyi niby oskarżenie.
Nie spodziewałem się, że zostanę zrozumiany, ale jakoś musiałem to powiedzieć.
- Dwa browary.
Barman rozpłynął się w uśmiechu.
- Tak jest, szefie. śyczy pan sobie japońskiego czy miejscowego?
- Miejscowego. Dobrze pan mówi po angielsku.
- Pewnie. Pracowałem trzy lata z Kanadyjczykami w kopalni niklu na północy. Mówię, ale niezbyt dobrze.
Pan jest z tej grupy francuskich jeźdźców - dwunastu z trzema przewodnikami?
- Nie. Co to za miejsce?
- Plantacja kawy. Wszyscy japońscy kierownicy zjeżdżają tu ze swoich placówek. Tu się parzy kawę. A pan
skąd? Ma pan dziwny akcent.
- Z Mamasy. Przyjechaliśmy przez góry na koniach.
- Zwariowaliście? Dlaczego nie ciężarówką, jak wszyscy?
- Ciężarówką?
Jak na zawołanie dał się słyszeć odgłos jadącego furgonu.
- Ach tak?
Gnom ciągnął piwo, czyniąc pytające gesty w kwestii następnej kolejki. Czułem, że powinienem się
rozzłościć, ale nie miałem siły.
- Czy przyjeżdżają tutaj tylko Japończycy?
- Jest jeszcze paru facetów pracujących w radiostacji. Ale cały czas oglądają filmy porno na tajlandzkim
satelicie, więc często nie przychodzą.
Na ścianie, ponad jego głową, wisiał starannie wykaligrafowany po angielsku „Regulamin Klubu”. „Palmy
po zachodniej stronie trawnika stanowią naturalne niebezpieczeństwo, jakim są kupy zwierząt".
- Można tu się gdzieś zatrzymać?
- Jasne. W gospodzie przy głównej ulicy.

* Roy Rogers i John Wayne - aktorzy amerykańscy, którzy zwykle grywali w westernach.
Poprowadziłem Ja-cię-kręcę wzdłuż drogi, przy której stały szeregiem prowizoryczne domy,
przypominające baraki z przygranicznej osady. Kup zwierząt jakoś nie zauważyłem.
Gospoda rzucała się w oczy dzięki stercie butelek piwa i prześcieradłom wiszącym na płocie. Wygaśnięcie
mojej umowy z gnomem przypieczętowałem przekazaniem gotówki. Kiedy wyciągnąłem z kieszeni spory
zwitek banknotów, siedziała w nim pijawka, niby symbol lichwiarstwa.

Strona 42

background image

7639

Interes prowadził Chińczyk o przygnębionym wyrazie twarzy, którego rodzina, coraz liczniejsza,
panoszyła się po wszystkich pomieszczeniach, zwiększając tym samym wydatki, a zmniejszając dochody.
Ostatnio powrócił z€miasta kościsty syn. Ukończył właśnie studia architektoniczne, zamieszkał na balkonie i
nieustannie szkicował wieżowce, które nigdy nie zostaną zbudowane. Korzystał przy tym z magnetofonu -
równie chętnie słuchał bardzo głośnej muzyki pop, jak chrześcijańskich kazań.
Nie było wolnego miejsca specjalnie dla mnie. Aby zminimalizować zakłócenie porządku domowego
przydzielono mi kawałek podłogi w pokoju, który należał do chichoczących bez przerwy, dorastających córek
gospodarzy. Zostały osłonięte przed moimi zuchwałymi spojrzeniami firanką spływającą z baldachimu nad
ich łóżkiem. Nieustający strumień panien przepływał tam i z powrotem, tak że nigdy nie wiedziałem ile ich
było, gdy zasłonki tańczyły i wydymały się na skutek damskich poczynań.
Uciążliwość ta była wszakże niczym wobec zegara, którego elektroniczne kuranty co godzina wydawały
dźwięk podobny do huku dział. Kiedy wspomniałem o tym właścicielowi, urósł z dumy.
- To dzieło mojego syna - rzekł. - Przedtem ten zegar był zupełnie cichy.
Zrozpaczony brakiem snu, poszedłem szukać gnoma. Ale on już zdążył napełnić kanistry naftą i
natychmiast wyruszył z powrotem do Mamasy. Uznałem więc, że skorzystam z szosy i pojadę do Rantepao.

Ryż i ludzie

Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, gdy ciężarówka dotarła do Rantepao, był meczet pomalowany na
zielono i przyozdobiony kopułą z wyklepanej aluminiowej blachy. Był to miesiąc postu i do zmroku żaden
muzułmanin nic nie jadł i nie pił. Z wnętrza dochodziło pobożne mruczenie. Następnie spostrzegłem
mężczyznę zgiętego wpół przed meczetem i wymiotującego obficie. Najwyraźniej pijany, przyrzekał zapewne
poprawę swemu Bogu, kimkolwiek był Ten, któremu służył. Moi współpasażerowie cmokali z oburzenia. To
nie może być Toradżanin, zapewniali mnie. Na desce rozdzielczej naszego pojazdu widniała nalepka:
„Chrystus umarł za twoje grzechy". Dwa pomocnicze obrazki skąpo przyodzianych chińskich dziewcząt oraz
mężczyzny pijącego porter sugerowały, o€jakich grzechach mowa.
Po konnej przejażdżce z Mamasy stałem się niewyobrażalnie kapryśny - było mi zimno, chciało mi się jeść,
czułem zmęczenie i zniecierpliwienie i nie miałem pojęcia, co mogłoby mi poprawić samopoczucie.
W pobliżu rynku znajdował się hotelik. Mały, czysty i niedrogi. Wydawało się, że uśmierzy wewnętrzny
niepokój. Pośrodku ogrodu stał toradżański spichlerz ryżowy. Te piękne kształty można oglądać w całej
górskiej okolicy. Tkwią zawieszone jakieś osiem metrów ponad ziemią na cylindrycznych nogach, całe bogato
rzeźbione i malowane. Ukoronowanie ich urody stanowi dach: wdzięczna, wklęsła krzywizna z bambusowych
płytek, wystająca z przodu i z tyłu jak admiralski kapelusz. Pod spodem widoczny jest podest, najważniejsza
przestrzeń społeczna w toradżańskich wioskach. Pod spichlerzem zawsze panuje chłód. Zawsze znajdzie się tu
wygodne oparcie dla pleców. Zdjąłem buty i ułożyłem się do drzemki.
Nigdy nie wiadomo, co los chowa dla nas w zanadrzu, w którym momencie ślepy traf przyniesie
zdarzenia, które potem przypiszemy własnym intencjom i€planom. Kiedy usiadłem na podeście spichrza w
sercu Indonezji, wykończony psychicznie i fizycznie, los zesłał mi kogoś, kogo nawet nie szukałem - asystenta
badań terenowych. Zjawił się nie w otoczce dymu, lecz w uniformie kelnera.
- Cześć, szefie!
Otworzyłem niechętnie oczy, by zobaczyć niską, ciemną postać, uśmiechniętą od ucha do ucha,
podrzucającą w górę tacę, by złapać ją znowu na rozczapierzone palce. Spadła z łoskotem.

Strona 43

background image

7639

- Przynieść panu piwo?
- Tak, poproszę.
Odszedł, pogwizdując ckliwą piosneczkę i kopiąc tacę. Wrócił z piwem, które otworzył przesadnym
ruchem nadgarstka, tak że kapsel wyleciał w powietrze, by chłopak mógł schwytać go zwinnie, gdy spadał.
Postawił butelkę z hałasem i€usadowił się obok mnie.
- Da pan zapalić, szefie? Wyciągnąłem papierosa.
- Skąd pan jest? Mam na imię Johannis.
Rozpoczęliśmy zwyczajową litanię pytań i odpowiedzi. Pojawił się inny kelner, ziewając i drapiąc się jakby
zbudzony po dziesięcioletnim śnie i siadł w spichrzu. Wkrótce dołączył do nas kucharz.
- Dzisiaj nie ma szefa - objaśnili, zerkając na piwo.
Niebawem graliśmy w karty - w grę przypominającą raczej domino - i piliśmy razem piwo. Wjechało jakieś
dziecko na zdezelowanym rowerku, zostało zdjęte z€siodełka i posadzone na kolanach.
- Mój kuzyn - wyjaśnił kucharz.
Przyczłapał gruby jegomość - sąsiad - by poczytać gazetę. Pracował jako kierowca pewnej zamożnej
chrześcijanki, która z powodzeniem propagowała pielgrzymki do Ziemi Świętej. Mężczyzna jął snuć
szczegółowe rozważania na temat życia osobistego swej pracodawczyni.
- Napijmy się wina palmowego - odezwał się ktoś stojący za nami.
Był to syn szefa - wyraźnie postanowił wpaść w złe towarzystwo. Niebawem stały dookoła rurki bambusa
pełne spienionego napoju. Johannis uporczywie nalegał, by przelać ich zawartość do emaliowanego czajnika
przed rozlaniem do szklanek.
Uraczono mnie improwizowanym wykładem na temat rodzajów win. Próbowaliśmy wina z wyżyn i z
nizin, z palmy o czerwonej korze, świeżego i€jednodniowego. Był to wyśmienity, pieniący się trunek - może
najmocniejszy ze znanych argumentów przemawiających za istnieniem dobrotliwego bóstwa: nacinasz po
prostu drzewo palmowe nożem i zbierasz jego sok, zdrowy, idący do głowy napój. Cukier soku palmy
fermentuje za sprawą naturalnych drożdży. Im starszy sok, tym mniej cukru i więcej alkoholu. Nie
doprawiany jest absolutnie czysty, podlega bowiem procesowi filtracji na całej długości palmowego pnia.
Jedyną jego wadą jest silne działanie przeczyszczające.
- Smakuje?
Smakowało. Nagrodzono mnie poklepywaniem i obejmowaniem. Rozmowa nabrała bardziej
filozoficznego wymiaru. Telewizja indonezyjska traktuje Wielką Brytanię jako źródło tanich materiałów
reporterskich, ludzie mają więc jakieś pojęcie o tym kraju. Szeroko dyskutowano o pani Thatcher i
stwierdzono, że jest dobra, bo silna. W polityce indonezyjskiej siła poczytywana jest za rzecz dobrą sama w
sobie, niezależnie od tego, do czego prowadzi. Ponadto panią premier uważano za piękną. Co dziwniejsze,
nawet tutaj żywo interesowano się brytyjską rodziną królewską. Mający ostatnio miejsce ślub księcia Andrzeja
został wysoko oceniony, choć entuzjazm przewyższył dogłębne zrozumienie wydarzenia. Powszechnie
sądzono, że panem młodym był książę Karol, który poślubi! drugą żonę i musiał z tego powodu przejść na
islam. Bawiliśmy się coraz lepiej.
- Chodźmy obejrzeć walkę kogutów. Czy putih lubią walki kogutów?
- W dawniejszych czasach - wyjaśniał Johannis - było to coś więcej niż rozrywka. Jeśli miałeś z kimś na
pieńku i trzeba było rozsądzić spór, stawiano do walki koguty.
Poprowadzono nas na tyły domów, a potem przez podwórze. Kucharz miał, zdaje się, trudności z
chodzeniem. Pochylając się pod rozwieszonym praniem, wyszliśmy na dużą otwartą przestrzeń.
Kilkudziesięciu mężczyzn i chłopców zerkało ku nam podejrzliwie. Jeden z nich podszedł i czynił wymówki
Johannisowi.
- Nie lubią obecności turystów. Te walki są nielegalne. Ale wyjaśniłem, że ty jesteś przyjacielem. Tak czy
owak, ten facet jest policjantem.
Ludzie stali w małych grupkach, rozmowy ożywiły się. Ktoś zaczął coś krzyczeć i zbierać pieniądze do
słomianego kapelusza. Dwa wielkie, lśniące koguty wyskoczyły spod sarongów, strasząc pióra. U łap sterczały
im groźne stalowe ostrogi. Właściciele szturchali i popychali ptaki ku sobie, by rozniecić w€nich wolę walki.
One wszakże sprawiały wrażenie istot usposobionych nad wyraz pokojowo, były o wiele mniej agresywne niż
toradżańskie konie. Gruchały do siebie i ocierały się pieszczotliwie szyjami.
Nie trzeba mieć wielkiego antropologicznego, ani nawet freudowskiego zacięcia, żeby uświadomić sobie
związek pomiędzy męskością koguta a męskością jego właściciela. Toradżanie też dostrzegali tę zależność.
Rozległy się śmiechy, właściciele zapłonęli wstydem, a ich twarze przybrały ciemniejszą barwę. Johannis

Strona 44

background image

7639

zarzucił mi ramię na szyję i chichotał, zwiesiwszy luźno a sugestywnie mały palec. Jeden z właścicieli
zdenerwował się nie na żarty i zaczął smagać czarnego ptaka. Ten nagle zaskrzeczał i wystrzelił w powietrze.
Nastąpiło krótkie zwarcie, spadł deszcz piór, oba ptaki jakby chciały się wzbić w powietrze, lecz były zbyt
mocno obciążone. Z piersi przeciwnika zaczęła się sączyć krew i kogut niespodziewanie padł. Czarny ptak
stąpał triumfalnie po ciele pokonanego rywala, który leżał nieruchomy jak bezładna kupa szmat. Tymczasem
przedmiot dumy stał się powodem jakiegoś zamieszania. Między mężczyznami wybuchła sprzeczka, były
krzyki i wymachiwanie pięściami. Człowiek, który zbierał pieniądze, nacisnął kapelusz z zawartością na
głowę i stał nieruchomy i ponury, z€ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- śądają zwrotu pieniędzy — wyjaśniał Johannis.
- Dlaczego?
- Właściciel wepchnął ptakowi kawałek chili do tyłka.
- Ach tak.
Z tłumu wyłonił się policjant i rozpoczęła się pantomima łagodzenia sporu - klepał po palcach uniesionych
rąk, jakby chciał zdławić płomienie.
- Teraz on chce pieniędzy - rzekł Johannis rozbawiony.
- Kto by wierzył policjantom, jeśli idzie o forsę.
Zwycięzca chwycił wyprany obrus ze sznurka i wymachiwał nim dramatycznie.
- śąda nogi zdechłego koguta. Ma do tego prawo.
Właściciel pokonanego kuraka złapał zwłoki za łapę i wywijał nimi przed twarzą oponenta.
- Ten chce, by mu za niego zapłacono.
Nagle pojawiła się jakaś kobieta i zaczęła krzyczeć głośniej niż mężczyźni razem wzięci.
- Czego ona chce? Czy też obstawiała?
- Nie, to jej obrus.
Tym, którzy szukają życia nocnego, Rantepao niewiele ma do zaoferowania. Większość domów zostaje
szczelnie zamknięta już o ósmej wieczorem. W sklepie jakiś spóźniony hulaka kupuje mydło albo olej. Od
czasu do czasu kino zaprasza na atrakcje w rodzaju „Tarzanie się w błocie", zabarwioną erotycznie historyjkę
o€„nocnych motylach". Cokolwiek dzieje się jedynie na skrzyżowaniach. Ludzie przychodzą tu, siedzą
bezmyślnie owinięci w płaszcze i patrzą na puste ulice. Rikszarze drzemią na siodełkach lub pokpiwają z
siebie nawzajem. Autobusów już nie ma - kierowcy zaprzestają zwoływania pasażerów z chwilą, gdy zapada
noc, czyli około szóstej. Jedna czy dwie latarnie odpychają słabym światłem mrok i oświetlają stosy odpadów
warzywnych pozostawionych po całodziennym handlu. Psy grzebią w nich pełne gorączkowego optymizmu.
Grupy uczniów gromadzą się przy świetle jak ćmy - nie, nie jak ćmy - chłopcy z jednej strony, dziewczęta
z€drugiej popatrują na siebie z ciekawością właściwą nieznajomym.
Gdy tego wieczora przechodziłem obok nich, samotna postać w cienkiej i€lichej koszuli ucznia szkoły
średniej oderwała się od grupy i pozdrowiła mnie.
- Cześć, szefie! Dokąd pan idzie?
- Johannis! Dlaczego jesteś w szkolnym ubraniu?
Trudno oszacować wiek Indonezyjczyka. Czyż nie był za stary, by chodzić jeszcze do szkoły? Pomachał do
mnie książką. „Wprowadzenie do biologii".
- Tam, gdzie mieszkam, nie ma elektryczności, gospodarze narzekają, gdy wypalam olej, więc zbieramy się
tutaj i uczymy się przy świetle latarni.
Ogarnęła mnie fala postimperialnych wyrzutów sumienia. Pomyślałem o€moim świecie lampek nocnych,
stypendiów i bibliotek.
- Nadal chodzisz do szkoły?
Westchnął.
- Powinienem już być żonaty, ale cóż, jeszcze się uczę. Muszę przerywać naukę i pracować na polach
ryżowych albo w hotelach, żeby zdobyć pieniądze na czesne. Dlatego tak długo to trwa. Jeszcze rok i skończę.
Wtedy będę mógł szukać pracy.
- Jakiej pracy? Popatrzył jak na wariata.
- Jakiejkolwiek. Moi rodzice są już za starzy, żeby pracować na polu. My, synowie, musimy im pomóc.
- Pracujesz jutro?
- Nie. Jutro jadę na pogrzeb - wyglądał na zadowolonego. - Może pojedzie pan ze mną?
- Pogrzeb? Nikt nie miałby nic przeciwko mojej osobie?
Roześmiał się.

Strona 45

background image

7639

- Im więcej gości, tym większy zaszczyt dla rodziny. Wybierzmy się razem. Nie chcę iść do hotelu.
Mógłbym spotkać szefa. Niech pan przyjdzie tu jutro o ósmej. Złapiemy jakąś ciężarówkę i pojedziemy.
Wypada ubrać się na czarno.
Obudziło mnie pianie kogutów. Pomyślałem, że mi się dostanie. Tłumione krzyki i trzaskanie drzwiami
świadczyły zapewne o powrocie szefa i o tym, że nasza wczorajsza biba nie została niezauważona. Wyrzuty
sumienia, obchodzenie się z szefem jak z jajkiem - oto nastrój, jaki panował od świtu w interesie. Wymknąłem
się cichcem, bez śniadania.
Johannis miał na sobie czarny podkoszulek z angielskim napisem „Urodzony zwycięzca" i dżinsy marki
„Bing Crosby". Jedyna czarna koszula, jaką miałem, pochodziła z rajskiej kampanii na rzecz planowania
rodziny i przedstawiała prezerwatywy w pozach „trzech mądrych małp" - jedna zasłania sobie oczy, druga
uszy, trzecia usta. Johannis zapewnił mnie, że jest stosowna. Rząd naciska na planowanie rodzin. Będą myśleli,
że jestem ważny bapak z ministerstwa.
Pogrzeby toradżańskie są z natury rzeczy radosnym wydarzeniem, przynajmniej w swej końcowej fazie,
kiedy to smutek należy już do przeszłości. Ciało czeka na pochówek czasami i kilka lat, zanim rodzina zbierze
środki finansowe i ściągnie krewnych z zagranicy. Od lat migracja jest odpowiedzią na trudy życia w górach.
Lecz Toradżanie zawsze wracają - zwłaszcza na uroczystości takie jak ta.
Wedle miejscowych standardów ten pogrzeb był skromnym wydarzeniem. Niektóre pogrzeby kosztują
setki tysięcy dolarów, a gośćmi są ambasadorowie i€ministrowie. Ta uroczystość miała charakter lokalny:
rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Ciężarówka wysadziła nas na końcu asfaltowej drogi. Mieliśmy przed sobą
kilkukilometrowy spacer po śliskich ścieżkach, których zdeptana nawierzchnia świadczyła o licznym udziale
żałobników. Ja ślizgałem się i€mozoliłem w moich butach, Johannis zaś - z uśmiechem na ustach - zdjął japonki
i chwytał się gruntu rozczapierzonymi, zrogowaciałymi palcami bosych stóp.
Spotkaliśmy grupę ludzi wspinających się na wzgórze i dźwigających ciężary, którym ja nigdy nie dałbym
rady - między innymi długie bambusowe rury z€winem palmowym, z których przelewała się spieniona ciecz.
Dwóch mężczyzn niosło prosiaki, owinięte rotangowymi sznurami tak, że można je było nieść na ramieniu jak
podręczny bagaż. Sześciu mężczyzn uginało się pod ciężarem ogromnej maciory, która zamiatała brzuchem
ziemię, kwiczała i szarpała się. Wszyscy śmiali się i pokrzykiwali.
- Zamierzają jeść mięso - wyjaśniał Johannis. - Toradżanie rzadko jedzą mięso. Najczęściej wystarcza ryż z
chili.
Pomyślałem o okropnych posiłkach w drodze z Mamasy.
Z oddali dobiegł nas dźwięk gongu i gwałtowny - rzekłbym, nie na miejscu - wybuch wesołości. Za
zakrętem ukazał się naszym oczom rozległy widok na dolinę i miejsce ceremonii. Cały pochód natychmiast
przystanął. W dole uwagę przykuwał wielki, dwukondygnacyjny spichlerz, który wyglądał jak filmowa
dekoracja. Przyćmił tradycyjne domy, pomalowane nowoczesnym, lśniącym w€słońcu lakierem. Długie
kawałki tkanin umocowane na słupach powiewały ponad tłumem, który uwijał się przy palach
podtrzymujących konstrukcję domów. W powietrzu unosił się ciężki zapach palonego drewna. Naprzeciw
domów stały spichrze ryżowe ledwie mieszczące ciżbę gości.
- Łaał! - wykrzyknął z entuzjazmem Johannis. - Walka byków!
Nie była to walka byków, jaką my mamy na myśli - uzbrojony po zęby człowiek kontra udomowione
zwierzę. Dwa ogromne bawoły stały gotowe do walki vis-a-vis siebie, sapiąc i dysząc jak zapaśnicy sumo.
Właściciele przyprowadzili swych ociężałych podopiecznych na powrozach, które były przyczepione do kółek
osadzonych w nozdrzach zwierząt. Rogi udekorowano czerwonymi proporczykami. Podobnie jak w
przypadku kogutów, chodziło o to, by popychać i judzić zawodników przeciw sobie, aż stracą cierpliwość,
zewrą rogi i zaczną walczyć. Właściciele musieli wówczas uciekać na oślep. Dał się słyszeć potężny trzask, łby
uderzyły o siebie, róg o róg, kość o kość. Tłum ryczał. Rogi splatały się i skręcały. Większe ze zwierząt nagle
przerwało walkę i uciekło jak niepyszne. Grupka stojących na jego drodze chłopców rozpierzchła się w
pośpiechu. Ku ich uciesze właściciel, wystrojony w swoje najlepsze ubranie, padł jak długi w błoto,
a€szarżującego na widzów bawołu zawrócił wyrostek, ciskając weń bryłkami błota. Mężczyzna podniósł się i
patrzył bestii w oczy z wyrzutem.
- Widzisz - rzekł Johannis, wypinając pierś - jeden jest duży, drugi zaś mały, ale odważny i wytrzymały.
Całkiem jak ty i ja.
Klepnął mnie po plecach i roześmiał się.
Przybyliśmy w samą porę. Z każdych drzwi wychylały się ku nam stare, zmęczone twarze. Dzieci krążyły
smętnie pomiędzy kramami, na których leżała żywność. Zewsząd dochodziło chrząkanie, odgłosy wycierania

Strona 46

background image

7639

nosów i€odpluwania. Dzieci machały i wołały: - Dzień dobry panu!
Johannis spytał o drogę i zostaliśmy skierowani do jednego z domów. U€szczytu drabiny stał tam
zasuszony mały staruszek, który przepytał nas dokładnie, po czym ruszył w naszą stronę. Zejście z gracją po
stromej drabinie w€długiej spódnicy to niewątpliwie wyzwanie dla kogoś bez praktyki. Ten człowiek był
mistrzem. Uniósł sarong jedną ręką i zszedł twarzą do nas, trzymając się jakimś cudem szczebli piętami.
Wyjąłem z torby paczkę papierosów, która zaraz zniknęła w fałdach jego szaty.
- Numer piętnaście! - rzekł.
Wszystkie budynki były ponumerowane.
Lokatorzy piętnastki tworzyli wesołą paczkę ludzi spokrewnionych z€Johannisem w sposób nie całkiem
oczywisty. Zaczęli już pić wino palmowe, a€plecione ściany wchłonęły sympatyczny zapach papierosów
goździkowych i€ślady poprzedniej hulanki. Pogrążyli się w długiej rozmowie, w trakcie której Johannis mówił
coraz mniej, a nawet zaczął się rumienić. Im stawał się cichszy, tym głośniej śmiali się pozostali. Grupka
starszych pań w kącie mruczała i€zasłaniała nosy. Johannis nie chciał mi powiedzieć, czego dotyczyła ta
rozmowa. Jego przyjaciele wszakże skorzy byli ją przetłumaczyć, pogłębiając jeszcze jego zażenowanie.
- Chodzi o bambus - wyjaśniali, trącając łokciami jeden drugiego.
- Bambus?
- Tak. Podczas uroczystości trwających kilka dni, jak na przykład ta, widujemy się po zmierzchu z
dziewczynami, które pochodzą zwykle z dalekich stron. Czasami, jak mają ochotę, spotykają się z którymś z
nas na osobności. Johannis był ostatnio z pewną dziewczyną w bambusowym zagajniku, ale wie pan, bambus
powoduje świąd. Człowiek się wtedy drapie. Matka dziewczyny dostrzegła ślady zadrapań na plecach
dziewczyny i ją zbiła.
Mężczyzna klasnął w dłonie. - To było świetne. Jak ona płakała! Ale była sprytna. Wcale nie zdradziła
imienia Johannisa. Powiedziała tylko, że poszła tam wąchać kwiatki.
- Wąchać kwiatki?
- Tak - rzekł Johannis przygnębiony. - Moje nazwisko rodowe brzmi Bunga, czyli „kwiatek". Wąchać
kwiaty i całować Bungę - brzmi w naszym języku tak samo.
Johannis wyglądał teraz na godnego politowania chłopca usychającego z miłości.
U stóp drabiny stanęło jakieś dziecko i patrzyło ku nam promiennie. Johannis rozzłościł się i je pacnął.
Mały przybłęda trzymał w rączkach genitalia bawołu, który został zabity poprzedniego dnia. Wkładając palce
w miejsca strategiczne, potrafił wywołać nagłą i niepokojącą erekcję, po czym machał swą zabawką przed
nosami gości.
- Chodź - powiedział Johannis - pójdziemy zobaczyć zmarłego.
Nieboszczyk okazał się kobietą. Po śmierci trzymano ją w domu przez blisko cztery lata; soki gnilne zostały
wchłonięte przez zwoje materiału, w który owinięto zwłoki. Wielki pakunek nie wydzielał nieprzyjemnego
zapachu.
- W dzisiejszych czasach ludzie oszukują - rzekł Johannis. - Biorą formalinę ze szpitala.
Ciało leżało we frontowym pokoju, gdzie ściany obwieszono bogatymi tkaninami i patchworkowymi
narzutami. Zewnętrzna warstwa okrywająca zwłoki była jaskrawoczerwona - miała dokładnie ten sam odcień
co dziecięcy rowerek na trzech kółkach stojący tuż obok. Johannis nie interesował się ciałem.
- Fajny rowerek - rzekł. - Popatrz!
Nacisnął przełącznik i rowerek zaczął wyć jak policyjny radiowóz oraz mrugać czerwono-niebieskim
światłem.
- Łaaał!
Jakiś mężczyzna siedział oparty o ciało, paląc papierosa. Podnosił się od czasu do czasu i uderzał w gong.
To ten dźwięk słyszeliśmy po drodze.
- Nie każdemu wolno to robić - powiedział z poczuciem władzy należnej stróżowi parkingu.
Właściwie nie wiadomo, jak się zachować, stojąc przy zwłokach. Zachwyt wydaje się niestosowny. Czy
należy skomentować ich rozmiary? Może lepiej ograniczyć się do bezsensownych pytań z gatunku tych, jakie
zadają członkowie rodziny królewskiej, gdy pokazuje się im cuda techniki? Jak długo? A dokładniej?
Wyznanie zmarłej? Wypadało chyba okazać jedynie grzeczne, umiarkowane zainteresowanie.
Wszedł młody człowiek, sięgnął ręką ponad ciałem, wyciągając się przy tym tak, że prawie położył się na
nim, i wydobył pudełko z kasetami magnetofonowymi. Wysypał kasety na nieboszczkę i zaczął grzebać
znowu, by wyjąć duży czarny odtwarzacz. Włożył kasetę z Michaelem Jacksonem i zaczął tańczyć, kręcąc
pośladkami w rytm ogłuszających dźwięków saksofonu. Kasety leżały rozrzucone na ciele niby kolorowa

Strona 47

background image

7639

ofiara. Ani cienia poczucia grozy, ani śladu nabożeństwa w obliczu śmierci.
Z dachu dochodził miarowy odgłos uderzeń. Spojrzałem w górę. Padał deszcz, a dach zrobiono z
ocynkowanej blachy. W dawniejszych czasach słyszelibyśmy delikatny szmer kropli padających na
bambusowe płytki.
- To bogaty dom - powiedział Johannis. - Ale lepiej nie mieć tradycyjnego dachu, bo wtedy nie trzeba
wydawać wszystkich pieniędzy na uroczystości: zabijać świń i tak dalej. W ten sposób można oszczędzić
pieniądze na kształcenie dzieci.
Temat edukacji był najwyraźniej tematem życia Johannisa.
Z zewnątrz dochodził przeraźliwy, szczekliwy głos. Przez otwarte na oścież okna, przypominające
kształtem bulaje, widać było Chińczyka w szortach, wrzeszczącego przez przenośny głośnik. Największe
wrażenie robił jego przeogromny brzuch, który wyglądał bardziej na coś przyczepianego okazjonalnie niż na
integralną część jego osoby. Dopiero po chwili stało się jasne, że człowiek ów mówi po francusku, a za nim
maszeruje z mozołem ze dwudziestu putih, otwarcie wyrażających swe niezadowolenie. Za nimi podążało
kilku Indonezyjczyków, którzy zdawali się cierpieć na nerwowe tiki.
- Łaaał! - zawołał Johannis. - Turyści!
Weszli do wioski jak armia zaborców, pchając ludziom obiektywy pod nosy, sadowiąc się w spichrzach
ryżowych w butach i bez zaproszenia. Nie przynieśli żadnych upominków, za to oznajmiali pełnym głosem,
że wcale się dobrze nie bawią, że są wręcz znudzeni. Toradżanie popatrywali po sobie z zażenowaniem
i€wreszcie poczęstowali ich kawą. Większość odmówiła. Zaproponowano więc ryż.
- Nie jadamy ryżu! - wykrzyknęła kobieta o czerwonej twarzy.
Inna kobieta chciała kupić kawałek materiału i zaczęła ściągać tkaniny udrapowane na frontonie domu. Za
pośrednictwem tłumacza wyjaśniono, że jest to pożyczona pamiątka rodzinna, nie na sprzedaż. Kobieta
spojrzała kwaśno i€dumnie odeszła.
Johannis i ja wycofaliśmy się do „piętnastki" i przycupnęliśmy w mroku, przewodnicy jednak nas
wytropili. Jeden z nich podszedł i patrzył z wściekłością na Johannisa.
- Nie masz pozwolenia. Dlaczego pracujesz jako przewodnik?
- Jestem Toradżaninem - odpalił Johannis. - A ty skąd jesteś? Z Bali?
- To nie tak - wtrąciłem - on nie jest moim przewodnikiem. Jest moim przyjacielem.
Zapadła głucha cisza. Moje słowa zabrzmiały jakoś idiotycznie, jakby zbyt dosadnie - należało raczej
posłużyć się językiem ciała, pozostawić kwestię przyjaźni w domyśle. Ale teraz, skoro już to powiedziałem,
wiedziałem, że to prawda. Mieszkałem kiedyś przez osiemnaście miesięcy w afrykańskiej wiosce, a€jednak nie
spotkałem tam ani jednej osoby, którą mógłbym nazwać przyjacielem. Tu zawieranie przyjaźni wydawało się
czymś nieuchronnym. Czy to jakieś podświadome uprzedzenie do Afryki? Raczej nie. A może w tamtej części
Czarnego Lądu nie istniało pojęcie przyjaźni odpowiadające naszemu? Podstawą męskich przyjaźni była
wspólnota obrzezanych w tym samym czasie. Nie odczuwano potrzeby spotkań z ludźmi spoza kręgu
krewnych i powinowatych, spotkań wynikających ze wzajemnego zainteresowania sobą i sympatii. W krainie
Toradżan więzy rodzinne są silne, wręcz nierozerwalne, gdyż trwają dłużej niż życie. Ale jest też miejsce na
przyjaźń. Czy chodzi o to, że w tamtej części Afryki ludzie zbliżali się do mnie albo z żenującą służalczością,
albo z arogancką wrogością, podczas gdy toradżański rolnik potrafił patrzeć mi prosto w oczy i€rozmawiać ze
mną jak równy z równym? Może czego innego spodziewano się tu po białej twarzy z powodu innych dziejów
kolonializmu. Jakkolwiek było, różnicę odczuwało się bardzo wyraźnie.
Nagle rozległy się ogłuszające dźwięki gongu. Francuskie dziecko, biegające po domu, dopadło wiekowego
instrumentu i uderzało weń, wyrabiając wieloletnią normę w ciągu paru krótkich chwil. Deszcz znowu padał
wielkimi, ciężkimi kroplami. Wciąż napływały małe grupki gości i bardziej oficjalne delegacje. Jeśli idzie o te
ostatnie, nowo przybyli ustawiali się w szyku przed wejściem do wioski. Po długotrwałych przygotowaniach
wychodzili im naprzeciw mężczyźni ubrani w€stroje wojowników - mieli na głowach rogate hełmy i
wymachiwali włóczniami. Wydając jodłujące krzyki i skowyty, wojownicy stawali przed gośćmi i prowadzili
ich do miejsca, gdzie ci składali dary; potem pokazywano im, gdzie mają usiąść. Co nowocześniejsi goście
mieli na sobie jednakowe podkoszulki z nazwą swojej wsi wypisaną na piersiach. Świnie - „bilon" rytualnej
powinności - taszczono jak popadło, bawoły natomiast prowadzono z wielką pompą. Eleganckie damy sunęły
z orzechami areki i kawą. Mężczyzna dzierżący szkolny zeszyt spisywał dary. Kiwał przy tym głową z
zadowoleniem.
- Jak będzie uroczystość w ich wsi, oddamy im te rzeczy z powrotem - wyjaśnił mi.
- Dary przynoszą tylko ludzie z innych wiosek?

Strona 48

background image

7639

- Nie. Wszyscy przynoszą. Przyjaciele. Dzieci. Trzeba dać bawołu, jeśli chce się odziedziczyć pola ryżowe.
Bez bawołu nie ma pól.
- A co dała twoja wioska, Johannis?
- Eee, my nie jesteśmy im tak bliscy. W każdym razie nie mamy bawołu. Mój brat właśnie skończył studia
na uniwersytecie w Ujung Pandang. To kosztowało piętnaście bawołów. Gdyby nie zbiory kawy, ja w ogóle
nie poszedłbym do szkoły.
Zza jednego z domów dochodził donośny łomot.
- Oh, to musisz zobaczyć.
Poszliśmy. Wokół pustego moździerza ryżowego - ogromnego, wydrążonego pnia drzewa - zgromadziły
się kobiety. Ich czarne stroje łopotały, gdy w szybkim rytmie, nadawanym przez jedną z nich, żałobnice
uderzały o drewno ciężkimi tłuczkami.
Święta Toradżan rygorystycznie dzielą się na te, które odnoszą się do wschodu i życia i te, które wiążą się z
zachodem i śmiercią. Ryż jest silnie związany z życiem, dlatego bliscy krewni muszą zaniechać jedzenia ryżu,
gdy są w€żałobie. Pusty moździerz ogłaszał światu to samowyrzeczenie. Przewrotnie służył także jako swego
rodzaju gong obwieszczający kolację. Kobiety zaczęły roznosić po chatach mięso i ryż; niektóre krążyły,
uginając się pod ciężarem kubłów z zawiesistą kawą. Dla uczczenia okazji na środku pomieszczenia usypano
ryż w lśniący czerwony kopczyk.
- Gotowany z krwią - obwieścił przewodnik po francusku turystom. Ozwały się galijskie krzyki wyrażające
wstręt. Przetłumaczyłem to Johannisowi.
- Nieprawda. Ten ryż po prostu jest czerwony.
- Z krwią świni albo bawołu, czasami z krwią psa - ciągnął autorytatywnie przewodnik.
Słychać było, jak kilku Francuzom, którzy skosztowali ryżu, zaczęło zbierać się na wymioty.
- Pozostawia się ją na noc, by zakrzepła. Jakiś kobiecy głos powiedział słabo: - Nie...
- Należy poderżnąć gardło zwierzęcia i ciepłą krew złapać do bambusowej rurki.
Odezwał się po francusku męski głos:
- Widziałem to ich wino palmowe. Jest trochę czerwonawe. Ale nie twierdzi pan chyba...
Johannis podał mi talerz bawolego mięsa ze świńskim tłuszczem. Było bardzo twarde. Zaspokoiłem więc
głód gotowanym jajkiem, które leżało na brzegu półmiska. Zachwycająco piękna dziewczyna z długimi
czarnymi włosami i złotą gładką skórą podeszła, by zabrać pusty półmisek.
Johannis znieruchomiał.
- Pomogę jej.
Nie widziałem go przez następne półtorej godziny, po czym uprzejmie zjawił się i wziął mnie na pole,
gdzie, niby miniatura Stonehenge, stały kamienne monolity.
- Chodź. Teraz zabiją bawołu.
Mężczyzna z długimi włosami podtrzymywanymi opaską prowadził bawołu, który kręcił i potrząsał łbem.
Nastąpiło długie i niewytłumaczalne opóźnienie, takie samo, jakie towarzyszą wydarzeniom tego rodzaju na
całym świecie. Pojawili się Francuzi podnieceni i oczywiście niezadowoleni. Wskazali na mnie.
- Widzicie, on był tu pierwszy. Ach, ci przewodnicy. Człowiek z zeszytem podszedł do byka i dokonał
inspekcji, jak przystało na księgowego. Najpierw sprawdzał coś w zeszycie, potem długo wypytywał o coś
człowieka, który zwierzę przyprowadził. W końcu bawół został odprowadzony z powrotem.
- Zut, alors. Merde.
Zwlekano w nieskończoność, aż wreszcie przyprowadzono dwa mniejsze bawoły i przywiązano je za nogi
do słupów. Księgowy krzątał się wokół nich i robił notatki. Zbliżyło się kilkoro dzieci, wyglądających na
niezłych psotników, z ostro zakończonymi bambusowymi rurkami. Malec z przenośną erekcją dumnie
zaprezentował swe cudo francuskim damom.
- Aaa, obrzydliwe! Wygląda jak twój, Jean.
Pojawił się starszy człowiek, uginający się pod brzemieniem wieku, i€rozpoczął bardzo długą i bardzo
powolną orację.
- To ta’minaa, najwyższy kapłan starej religii... - wyjaśniał przewodnik.
Johannis parsknął. - Po prostu głowa domu.
Francuzi kręcili się jak w ukropie, robiąc zdjęcia.
- ...mowa wygłaszana niezmiennie od tysięcy lat... - ciągnął przewodnik.

€Tłumaczy, że ponieważ jest chrześcijaninem, nie zje ani odrobiny mięsa €sprostował Johannis.
- ...opowiada mityczne dzieje... mówił przewodnik.

Strona 49

background image

7639

- ...i Błogosławiona Maryja Dziewica - zakończył starzec.
Mężczyzna z opaską na głowie wyciągnął z pochwy niezmiernie ostrą maczetę. Trzymając linę, na której
uwiązany był bawół, smagnął, pieszczotliwie bez mała, gardło zwierzęcia. Cisza. Na szyi pojawiła się
czerwona kreska. Kiedy zwierz zaczął sapać i wywracać oczyma, trysnęła fontanna krwi. Mali chłopcy
wyrywali się do przodu, lecz rzeźnik powstrzymywał ich wyciągniętym ramieniem. Bawół tymczasem
zataczał się, chwiał i potykał. Wreszcie zacharczał i runął na kolana. Dzieci skoczyły ku gasnącemu
strumieniowi posoki, pchając z chichotem w otwartą ranę ostre końce bambusowych rurek, by zebrać gorącą
krew. Ciekła im po rękach i twarzach, zlepiała włosy, zalewała oczy. Chłopcy zataczali się z€przelewającymi
się rurkami, potrącając dorosłych, którzy zdzierali skórę z wciąż drgającego ciała i rzucali parujące
wnętrzności na trawę.
Następny bawół próbował się wyrwać, ale mężczyzna z opaską podszedł i ciął go przez gardło. Tak jak
poprzednio polała się krew i trzeba było powstrzymywać chłopców. Tym razem jednak zwierz nie upadł.
Zerwał się z uwięzi i ruszył w€stronę wzgórza, za nim ruszyli mężczyźni, wymachując mieczami. Tłum stojący
na wzgórzu zaczął wrzeszczeć i rozpierzchł się: mężczyźni w obawie o swe życie, kobiety - o stroje. W końcu
zwierzę osaczono i uspokojono. Siepacz ciął ponownie. I€ponownie zwierzę oswobodziło się, bryzgając krwią
we wszystkie strony. Jeszcze dwa razy próbowano je dobić. Powoli drżenie kończyn przeniosło się na całe
ciało, aż wreszcie bawół upadł. W tłumie rozeszło się westchnienie ulgi. Johannis zaśmiał się po cichu.
- Czary. Ktoś próbuje zepsuć uroczystość.
Wydął wargi i kiwał głową jak człowiek znający się na rzeczy. Mali chłopcy wyglądali na rozdrażnionych.
W zwierzęciu nie było już ani kropli krwi. Francuzi pstrykali w podnieceniu. „Okropne, straszne", mówili,
podczas gdy przewodnik wyrzucał z siebie niekończący się komentarz.
- Wystarczy - rzekł Johannis. - Wracamy do miasta.
Przedsiębiorczy przewoźnik zorganizował ad hoc kurs autobusu do Rantepao. Roześmiał się, gdy
wszedłem.
- Uwaga! Olbrzym!
Zaczął zbierać pieniądze. Czerwone banknoty sturupiowe tylko śmigały między jego palcami.
- Zaraz, zaraz - wykrzyknęła jakaś matrona, gdy wziął banknot ode mnie. - Dlaczego od niego bierzesz
więcej?
Kierowca natychmiast przeszedł na toradżański, a Johannis z przyjemnością tłumaczył: - Biorę więcej, bo
jest większy.
- Dobra, ale on nie ma bagażu. Wobec tego usiądę mu na kolanach.
- Moja sprawa, ile od niego biorę.
- Ale cena wynajęcia autobusu wynosi piętnaście tysięcy. Jeśli od niego weźmiesz więcej, ja zapłacę mniej.
Kierowca wrócił i wcisnął mi resztę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zniżka, dla putih.
Johannis zaśmiał się, założył ramiona za głowę i wykonał jeden z owych niebezpiecznych skrętów
kręgosłupa, które Indonezyjczycy uważają za dobre dla ich krzyży.
- Jutro - rzekł rozmarzony - wracam do mojej wioski, do Baruppu’. Może pojedziesz ze mną?
- Czemu nie. Dziękuję, Johannis.
Na stacji autobusowej, gdy dojechaliśmy, nastąpił ów krępujący moment, kiedy związki między ludźmi
zostają zdefiniowane raz na zawsze. Sięgnąłem do kieszeni.
- Johannis... Odsunął się.
- Posłuchaj. Ty jesteś bogatym człowiekiem. Ja jestem bardzo biedny. Jak będziesz wyjeżdżał, podarujesz
mi coś. Może swoje buty. - Spojrzał na moje wielkie, zniszczone buciory. - No, może nie buty, tylko coś w tym
rodzaju. Ale nie dawaj mi pieniędzy. To byłoby obraźliwe.
A więc przyjaciel.
- Spotkamy się jutro. Teraz idę do wujka coś zjeść. A potem może wrócę na uroczystości.
- Popatrzeć na bambusy? Roześmiał się.
- Tak. Może popatrzeć na bambusy. W tamtej wiosce są śliczne bambusy.
Właściciel hotelu rozpływał się w uśmiechach. Albo mój udział we wczorajszej bibie nie wyszedł na jaw,
albo został mi wybaczony, bo przecież po gościu można się spodziewać wszystkiego, co najgorsze. Nie była to
jednak spokojna noc. Ktoś nerwowo szarpnął mnie za rękaw. Odwróciłem się i€zobaczyłem niskiego,
spłoszonego mężczyznę o niespokojnych, świdrujących oczach.
- Cześć, szefie! Jestem Hitler. Może pan o mnie słyszał?

Strona 50

background image

7639

- Co tu odpowiedzieć? Może się przesłyszałem.
- Hitler?
- Tak pak, ojciec słyszał to nazwisko wiele razy w radio, nim się urodziłem i€spodobało mu się.
Pociągnął mnie ku drzwiom i w nikłym świetle żarówki podetknął mi pod nos zdjęcie z polaroidu. Kolejny
transwestyta z owłosionymi nogami? Nie, drewniana figurka nagrobna, jedna z tych, jakie Toradżanie stawiają
przed swoimi grobami i€to całkiem ładna.
- Kupi pan, pak? Słyszałem o panu w muzeum.
- Nie. Nie wolno mi kupować starych rzeczy. Nie chcę mieć kłopotów.
- Zawiozę ją panu na Bali. Z Bali może ją pan wywieźć. Wszyscy tak robią. Mam przyjaciela.
Wymienił nazwisko londyńskiego dealera.
- Nie.
Zmienił taktykę.
- To nie jest stara figurka. Ona jest tylko bardzo dobra. Sprzedam za przystępną cenę.
Trzeba było czasu, by wyplątać się z tego, nie będąc zarazem niegrzecznym, ale w końcu udało się i już
zasypiałem, gdy ozwało się energiczne pukanie do drzwi. Kolejny mężczyzna. Wyglądał na niezadowolonego.

- Mój brat był tu u pana.
- Pański brat?
- Hitler.
- O, Boże.
- Dlaczego nie chce pan kupić od niego? Dostał pan lepszą propozycję?
- Nie. Po prostu chcę iść spać.
Próbowałem zamknąć drzwi. Tamten pchał je w drugą stronę.
- A trumnę? Starą, rzeźbioną trumnę? Kupi pan?
- Nie!
Wreszcie drzwi się zamknęły, ale nim upłynęło parę minut, znów ktoś pukał. Przez okno wpadały już
pierwsze promienie słońca. Otworzyłem drzwi. Tłuste ramię wepchnęło mnie do pokoju.
- Pamięta mnie pan? - zasyczał głos. Był to policjant z walki kogutów.
- Tak, pamiętam.
- W porządku. Tam na zewnątrz czeka człowiek. Nazywa się Hitler. Handluje kradzionymi rzeczami.
Będzie próbował sprzedać panu grobową figurkę. Jakąkolwiek poda cenę, niech pan powie, że pan kupuje.
Pomoże pan Republice Indonezji. Chcę go aresztować.
- Chwileczkę. Nie tak szybko...
Najwyraźniej ktoś chciał kogoś wrobić, ale skąd mogłem mieć pewność, że nie mnie? Bogatego turystę.
Kogoś, kto pracuje dla muzeum. Sam sobie wydawałem się podejrzany.
- Po prostu niech pan się na wszystko zgodzi - syczał policjant.
Dlaczego szeptał?
- Nie wątpię, że jest pan przyjacielem Republiki. Pańskiego nazwiska nie ujawnimy.
Nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi i wciągnął Hitlera do środka. Hitler wynosił pod niebiosa
zalety figurki, jej wiek, prostotę linii. Policjant kłuł mnie od czasu do czasu w żebro i entuzjastycznie kiwał
głową. Byłem zdecydowany nie zgodzić się na kupno. Ale jednocześnie czułem wiszące w€powietrzu
zagrożenie. Jak im popsuć szyki? Nie mogłem przecież zdecydowanie odmówić.
- Chyba rozumiecie - zacząłem - że muszę być bardzo ostrożny. To bardzo piękna figurka. - Policjant
uśmiechnął się. - Ale możliwe, że kupno jej byłoby nielegalne. - Policjant szturchnął mnie i spojrzał gniewnie. -
Muszę ją zobaczyć. Nie mogę kupić czegoś, czego nie widziałem. - Obaj wyglądali na zmartwionych.

€Spotkajmy się kiedy indziej i w innym miejscu.
Spojrzeli po sobie.
- Albo przyniosę ją tutaj wieczorem - rzekł Hitler.
- Świetny pomysł.
Wieczorem będę już w wiosce Johannisa. Policjant znów mnie szturchnął.
- Myślę, że może ją pan kupić natychmiast.
- Nie. Muszę ją najpierw zobaczyć. Policjant rozjaśnił się.
- A więc kupi pan? Dobrze, wrócimy wieczorem.
Odeszli w stronę swego skutera. Odchodząc, policjant mrugnął do mnie po szelmowsku.

Strona 51

background image

7639

Właściciele autobusów nie wysyłają najnowszego sprzętu na trasę do Baruppu’. Nasz autobus - okropnie
pokiereszowany i krościaty - najwyraźniej miewał okresy, kiedy dokonywano na jego korpusie
kosmetycznych poprawek, lecz czasy te dawno minęły. Był zdezelowany i niesprawny. Johannis szacował
wzrokiem pasażerów.
- Za dużo cewek. Za mało mężczyzn.
Ta uwaga w jego ustach wydała mi się dziwna.
- Jak utkniemy - wyjaśniał - kobiety i świnie zostaną w środku. Tylko mężczyźni wyjdą pchać.
Świnie? Zajrzałem do środka. Istotnie leżały, z nogami przywiązanymi do bambusowych kijów.
Johannis kupił mięso, jajka, czosnek i chili. Wyglądało na to, że Baruppu’ to okolice gnębione głodem.
Objechaliśmy miasto kilkakroć w sposób, do którego już się przyzwyczaiłem. Kierowca zatrzymał się i zaczął
jeść. W tym czasie jakiś mężczyzna cudem odzyskał pieniądze z kasy przedsiębiorstwa elektrycznego. Pod
nogami upychano nam orzechy kokosowe. Pojazd osiadał coraz niżej na resorach. Weszła kobieta w groźnie
zaawansowanej ciąży. Zdemontowano i upakowano z€tyłu rower. Dzieci sadzano na kolanach, a bagaże
przenoszono w mniej wygodne miejsca. Wszyscy palili, okna szczelnie zamknięto, choć trudno by nazwać
dzień chłodnym.
Tablica rozdzielcza wskazywała zagrożenie ze strony wszystkich możliwych urządzeń. Paliła się kontrolka
hamulców, podobnie jak i kontrolka oleju. Nie mieliśmy ani paliwa, ani wody. Akumulatory dawały znać, że
są trwale rozładowane. Przy każdym źródle wody kierowca zatrzymywał się i wylewał cale litry na jedno z
siedzeń obok kierownicy. Nie było to miejsce, gdzie znajdowała się chłodnica, lecz sprzęgło - nagrzewało się
tak bardzo, że plastikowe sandały pasażerów siedzących na przodzie zaczynały się topić.
Zebrano opłaty. Wyjaśniono, że kierowca musi mieć dość pieniędzy na zakup paliwa. Stanęliśmy wreszcie
przy stacji benzynowej. Pracownik stacji wskazał na mnie.
- Turys! - powiedział z uśmiechem.
Przedsiębiorstwo autobusowe najwyraźniej miało jakieś powiązania ze stacją, gdyż pracownik zrzucił
czapkę z daszkiem, jakby to był symbol służalczości, wskoczył na miejsce kierowcy, zapalił silnik i ruszył z
jodłującym okrzykiem. Tylko ja się dziwiłem.
- Łaał! - zawołał Johannis z prawdziwym entuzjazmem, a ja poczułem się stary i stetryczały. Inni
mężczyźni walili rękoma po udach z radości, wszczynając coś, co później poznałem jako toradżańską wojnę
krzyków.
Od wioski do wioski

Poranna mgiełka wciąż wisiała nad doliną, czając się między drzewami i€w€podszyciu. Chociaż nie było
jeszcze zupełnie jasno, pierwsza uczniowska fala ruszyła na dobre. Dzieci wyłaniały się z gąszczu po obu
stronach drogi – w€ramach przygotowania do przyszłych obowiązków małżeńskich tym razem tuląc
podręczniki - i szły drogą między kamieniami, które wkrótce wyparły asfalt.
Autobus, telepiąc się, parł z mozołem po spiralnej ścieżce, aż nagle przebrnął przez chmurę - i pod nami
ukazał się wrzący kocioł Rantepao, spowity oparami, okolony łańcuchami wzgórz, które sterczały jak sięgał
wzrok i wyobraźnia. Wierzchołki lśniły kroplami rosy w promieniach słońca.
- Łaał! - odezwał się głos jakby z nieba. - Ale cudnie!
Z trudem wychyliłem się przez okno, by stwierdzić, że dach autobusu jest okupowany przez dwójkę
uszczęśliwionych malców, którzy umościli tam sobie gniazdko z radością, jaką śmiertelne niebezpieczeństwo
daje istotom naprawdę bardzo młodym.
Po godzinie uciążliwej dla pośladków jazdy zatrzymaliśmy się. Kierowca obrócił się na siedzeniu i
obdarzył mnie szerokim szelmowskim uśmiechem.
- Nyonya Bambang - rzekł.
Co miałem począć z tym fantem? Sądząc z brzmienia głosu, obwieścił mi coś miłego, choć nyonya określało
godną szacunku mężatkę, a Bambang było imieniem męskim. Wkrótce wszystko stało się jasne.
Z pobliskiego domu wyłonił się mężczyzna o obraźliwej wręcz czystości. Dosłownie błyszczał. Znów

Strona 52

background image

7639

miałem wrażenie, że jestem w szkole, a przede mną stoi pupilek nauczyciela. Zanim zajął miejsce przy
kierowcy - co uważał za swoje prawo - wytarł je z kurzu nieskazitelnie czystą chusteczką. Zwrócił się do mnie,
jakbym był jedyną osobą godną uwagi.
- Nazywam się Bambang. Jestem architektem z Dżakarty. Wyciągnął rękę jak śniętą rybę. Odmówił
papierosa, którym go poczęstowałem. Zażądał otwarcia okien, by dym mógł przez nie wylatywać. Podał mi
swoją kartę wizytową i€wyglądał na urażonego, że ja nie miałem swojej, by się odwzajemnić. Przeszliśmy
przez zwyczajową serię pytań, obejmujących dane dotyczące zawodu i stanu cywilnego. Wyjaśnił, że
przyjechał w odwiedziny do krewnych oraz w celu przeprowadzenia badań nad tradycyjną architekturą
Toradży. Jego życiowy dramat polegał na tym, że uwielbiał niemowlęta, lecz nie znosił dzieci. Logiczne
następstwo tych upodobań, dwanaścioro dzieci, sprawiło, że oddalił się z domu, by nie skusić się na
spłodzenie kolejnego potomka, ten bowiem dałby mu wprawdzie rok lub dwa pociechy, lecz w ostatecznym
rozrachunku pogłębiłby klęskę. Odwiedziny u krewnych stanowiły jedną z wielu wypraw mających na celu
ucieczkę przed tak liczną progeniturą.
Stan drogi uległ gwałtownie znacznemu pogorszeniu, czy może raczej kierowca umyślnie wjeżdżał w
dziury, zamiast je omijać. Bambang zrobił się zielony i wydawało się, że zaraz zwymiotuje - co chwila sięgał
dłonią do ust niby dostojna matrona. Kierowca sprawiał wrażenie niezmiernie zadowolonego i€wypuszczał
całe chmury dymu. Większość leciała Bambangowi w twarz. Johannis siedział cicho, wyglądając przez okno i
ściskając swoje towary, żeby nie doznały uszczerbku.
- Jak tam jaja? - dopytywałem troskliwie.
Ludzie wybuchnęli śmiechem. Całkiem nieświadomie powiedziałem pierwszy słony dowcip. Wyjaśniono
mi, że powinienem był spytać o kurze jaja, bo inaczej rozumiano, że pytam o genitalia męskiej części
pasażerów.
Wkrótce zatrzymaliśmy się przy prymitywnym zajeździe. Piliśmy kawę, a€kierowca wyładowywał kokosy.
Rozwinęła się długotrwała dyskusja, czy zostały wyjęte te kokosy, które miały być wyjęte, czy może inne.
- Posłuchaj - mówił właściciel - na moich kokosach napisałem długopisem swoje nazwisko.
Pomyślałem o jaskini w Londzie, zaraz za miastem, gdzie czaszki umarłych też oznaczano nazwiskami
właścicieli długopisem. Handel kokosami był dość szczególny. Niektórzy wywozili je w góry, inni zwozili z
gór. Prawdopodobnie te same kokosy wędrowały w górę i w dół na wzór przedziwnych zasad stosowanych w
handlu antykami.
Siedzieliśmy na szorstkiej drewnianej ławce i patrzeliśmy, co się dzieje. Johannis był wyraźnie zmartwiony.

- Kierowca - rzekł - robi wszystko, żeby Bambang źle się poczuł, ale Bambang jeździ nawet wtedy, gdy
cierpi. Bambang jest niemądry, ale nie jest tchórzem. A kierowca jest durniem.
Rozważania nad niesprawiedliwością tego świata przerwała nam duża, tląca się kłoda, która przeleciała
nisko nad naszymi głowami przy akompaniamencie szalonego chichotu.
Naszym oczom ukazała się chuda jak patyk stara kobieta, bezzębna, z€włosami poskręcanymi jak sznurki.
Miała na sobie znoszoną, brudną suknię o€kwiecistym - kiedyś - wzorze. Twarz i ramiona pokrywała gruba
warstwa brudu. Kobieta machała groźnie następną kłodą. Johannis i ja spojrzeliśmy po sobie.
- Wariatka? - spytałem.
- Wariatka - odpowiedział.
W niemym porozumieniu rzuciliśmy się do ucieczki i z wnętrza chaty obserwowaliśmy ją przez osłonięte
drutami okno.
Stała i śpiewała japońską piosenkę, oklaskiwana przez pasażerów. Później przyszła kolej na przyśpiewki,
bodaj o amerykańskiej polityce zagranicznej za czasów Sukarna. Czułem, że jestem na lekcji historii
politycznej. Zaraz potem nastąpiła pieśń o seksualnych obyczajach obecnych indonezyjskich przywódców,
która wywoływała to chichoty, to pomruki sprzeciwu ze strony mężczyzn, podczas gdy kobiety zasłaniały
nosy w geście obrażonej skromności. Jeśli o mnie chodzi, piosenka uświadomiła mi istotne braki w
słownictwie.
Kierowca przegonił kobietę, a ona zadowoliła się wypisywaniem sprośnych słów na zakurzonych bokach
pojazdu i prośbą o grosiki, które nerwowo wysupływano.
Kierowca pochylił się i wyszeptał tonem osoby zdradzającej wielki sekret: - To nauczycielka. Zwariowała

od tego uczenia. Zamilkł na chwilę, po czym spytał: €Czy pan jest nauczycielem?
Pomyślałem o magistrze Godfreyu Butterfieldzie. Ten by przytaknął.
- Kimś w tym rodzaju.

Strona 53

background image

7639

Ruszyliśmy w mżawkę szumiącą między drzewami. Ziemia Toradżan to jedna z tych rzadkich okolic,
gdzie bananowce rosną tuż obok górskich sosen. Droga znów wspięła się między chmury. Zrobiło się
porządnie zimno. Nagle zatrzymaliśmy się na mrocznym płaskowyżu pokrytym rzadkim zielskiem. Skubiąca
je koza popatrywała na nas obojętnie. Silnik stanął i świat wypełniła cisza przerywana szmerem deszczu i
chrupaniem kozy. Jakiś miody mężczyzna wysiadł i ruszył w stronę odległego domu - nie szlachetnej budowli
z rzeźbionego drewna, lecz chaty o przypadkowym kształcie. Wyszły z niej kobiety i płakały, jęcząc i
zawodząc do utraty tchu. Nagle i młody mężczyzna zaczął chlipać, opuścił głowę na piersi i wielkie łzy
pociekły mu po policzkach. Z autobusu wysiedli tymczasem także inni mężczyźni - obejmowali się i płakali na
deszczu.
- Opłakuje zmarłego przyjaciela - wyjaśnił kierowca.
Okazało się, że gdzieś między Malezją a Sumatrą zatonął prom. Większość marynarzy była Toradżanami.
Ponieważ ich ojczyzna jest miejscem, gdzie z takim trudem zarabia się na życie, jako jeden z nielicznych
śródlądowych górskich terenów dostarcza bardzo wielu marynarzy. Podczas katastrofy duża część załogi
utonęła. Kierowca i Bambang także opuścili autobus i tulili się do innych, całkiem mokrych od deszczu.
Zakłopotany wysiadłem i stanąłem na stronie, nie chcąc zakłócać ich smutku i patrzyłem na płaczący
krajobraz, niby to oddając się bez reszty kontemplacji kozy. Nagle wyciągnęło się jakieś ramię, poszukało
mojego ramienia i, za łokieć, wprowadziło do świata uczuciowej solidarności. Rozszlochałem się więc i ja.
Nie mam pojęcia, jak długo staliśmy, łkając, w deszczu. Może dziesięć minut, może o wiele dłużej. Kiedy
wróciliśmy do autobusu, czuliśmy się oczyszczeni i€zjednoczeni, jak przystoi braciom - choć wśród braci tak
nigdy nie jest. Kierowca omijał teraz dziury i nie wydychał dymu Bambangowi w nos. Rozmowa zeszła na
temat ciężkiego losu marynarza, który powraca z dalekiej podróży i zostaje oskubany z zarobku przez
chciwych krewnych. Powoli znów zaczynaliśmy się śmiać.
Dojeżdżając na szczyt wzgórza, zobaczyliśmy rozciągające się w dole miasto Pangala’. Trzeba było jeszcze
pół godziny jazdy krętą drogą, by się tam dostać. Było to kolejne miasteczko drewnianych chat pełne uczniów.

- Kiedyś schodziłem z gór do tutejszej szkoły - opowiadał Johannis. €Dwanaście kilometrów niosłem plecak
pełen ryżu, żebym miał co jeść. Byłem wtedy silny. Po latach w mieście jestem słaby.
Wysiedliśmy przy kolejnej kawiarence i spadła na nas kolejna nawałnica deszczu. Także tym razem ludzie
z kuchni wyszli, żeby obejrzeć tego dziwnego człowieka - dziwnego nie dlatego, że byłem biały, ale dlatego, że
prosiłem o kawę bez cukru. Przy ścianie, w szklanej gablocie, wystawiono niby trofeum prezerwatywę - znów
dała o sobie znać kampania na rzecz planowania rodziny. Szczęście nam sprzyjało. Dowiedzieliśmy się, że do
wsi Johannisa jedzie właśnie ciężarówka wioząca materiał na budowę nowej szkoły średniej. Będziemy mogli
się zabrać.
Bambang oddalił się, lecz wielu pasażerów - z kokosami - zamierzało skorzystać z ciężarówki. Tylną jej
część obwiązano linami, a my wisieliśmy uczepieni owych lin jeden obok drugiego.
- Droga jest dosyć kiepska - przyznał Johannis.
W istocie, inną opłatę pobierano za jazdę w górę i inną w dół. Droga nie była reperowana od wielu lat i
głębokie kałuże okazywały się głębsze, niż przewidywano, w najmniej fortunnych miejscach. Główna trudność
tkwiła jednakże w oponach pojazdu, tak łysych, że nie mogły przyczepić się absolutnie do niczego. Tam, gdzie
normalna ciężarówka spokojnie brnęłaby po błocie, nasza zatrzymywała się i ślizgała bezwładnie. Tam, gdzie
normalna ciężarówka wspinałaby się po wzniesieniu, nasza po prostu miesiła podłoże, tworząc wielkie
dziury, aż rozchodził się zapach palonej gumy.
Ilekroć grzęźliśmy, tryb postępowania był zawsze taki sam. Najpierw siedzieliśmy i udawaliśmy, że
niczego nie zauważamy.
- Turun! Dorong! - krzyczał kierowca. - Schodźcie i pchajcie!
Gramoliliśmy się na dół i kręcili bez ładu i składu. Niektórzy patrzyli, jak inni pchają. Potem - kiedy już, już
mieliśmy ruszyć - pozostali przyłączali się, a€połowa pchających uprzednio przestawała pchać. Wypchnięcie
ciężarówki z€błota jest zresztą czymś, o czym każdy ma swoje wyobrażenie.
- Deski! - powiedział stanowczo jeden z mężczyzn. - Potrzebne są deski.
- Ale przecież gdyby opony były...
- Nie. Potrzebne są deski.
Niektórzy byli absolutnie przekonani, że należy przerzucić błoto leżące przed ciężarówką pod tylne koła.
W rezultacie błotem obrzucano pchających. Niektórzy wtykali pod koła trawę i liście, a ci, którzy byli innego
zdania, pilnie je stamtąd usuwali. Jeszcze inni upatrywali ratunku w kamieniach, taszczyli je więc z€pobocza i

Strona 54

background image

7639

wpychali pod buksujące opony bosymi stopami, ryzykując okrutnie. Pewien starszy człowiek najpierw z
bolesną cierpliwością rozsupływał linę, a€potem zaprzągł się i jął ciągnąć wehikuł, samotnie, w geście
heroicznego poświęcenia. Johannis siedział i palił papierosa, żartując z dziewczętami. Kiedy już się wydawało,
że wszystkie nadzieje zawiodły, zobaczyliśmy nadchodzącego niespiesznie mężczyznę. Idący obok niego
chłopiec prowadził wielkiego bawołu. Chłopczyna spokojnie uwiązał zwierzę do ciężarówki, po czym bestia
ruszyła z€pogardliwą łatwością. Na to odezwał się głos: - Z deskami byłoby łatwiej.

- Myślałem, że Toradżanie nie używają bawołów jako siły pociągowej €powiedziałem do Johannisa.
- To jest bawół roboczy - stwierdził Johannis. - Spójrz tylko na jego kolor.
Antropolodzy wychowywani są na książkach o Nuerach - ludzie z Sudanu - którzy mają obsesję na
punkcie bydła i jego urody. Nuerowie dla opisania swoich zwierząt wypracowali bogate słownictwo
dotyczące kolorów i kształtów. Była to moja pierwsza lekcja o podobnej obsesji Toradżan i nieskończonym
zbiorze terminów dla opisania rozmiarów bawołu, jego barwy, wzorów na sierści oraz kształtu rogów. To
samo miało miejsce później, gdy pracowałem z rzeźbiarzami - dysponowali nieskończoną liczbą rozróżnień
pomiędzy wzorami, które ja osobiście klasyfikowałbym jako identyczne.
Johannis, zmęczony abstrakcyjną leksykografią, przeszedł do bardziej aktualnej tematyki. Czy kierowca nie
powinien nam zwrócić pieniędzy za tę odległość, którą właściwie odbyliśmy na piechotę, a którą mieliśmy
przejechać ciężarówką? Czy to nie on powinien zapłacić nam, skoro tylko dzięki naszemu pchaniu mógł
dostarczyć swój cement? Kierowca, trzeba mu to oddać, dostrzegł moc argumentów Johannisa. I uznał je za
tak dalece zagrażające sposobowi, w€jaki zarabiał na życie, że wkrótce zostaliśmy z Johannisem wyrzuceni
z€ciężarówki i skazani na pokonanie reszty drogi do wioski na piechotę.
- Ten człowiek - oświadczył Johannis - jest wrogiem mojej rodziny. Pochodzi z rodu niewolników.
- Myślałem, że tylko w południowych królestwach istnieje podział na klasy społeczne: złotą, brązową,
żelazną i tak dalej.
- Może - rzekł Johannis rozdrażniony. - Ale my wiemy, że niewolnik to niewolnik, nawet jeśli nie
powinniśmy więcej używać tego słowa.
Tak czy siak po raz pierwszy narobiłem sobie wrogów, zanim dotarłem na teren badań. Zacząłem się
zastanawiać, czy Johannis nie jest za sprytny, jak na asystenta - bo nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie stał
się moim asystentem.
Dom Johannisa był nowoczesną konstrukcją zbudowaną na wzór nadmorskich bungalowów Bugijczyków.
Stał na palach dla zmniejszenia dokuczliwych upałów tej okolicy, musiał być jednak bardzo zimny nocą.
Zatrzymaliśmy się dając psu na nas poszczekać, zdjęliśmy buty i wspięliśmy się po drabinie ku frontowym
drzwiom. Wyrżnąłem głową o belkę nadproża ku wielkiej uciesze patrzących. Dla człowieka z Zachodu życie
w Indonezji to niekończąca się seria urazów głowy. Cały ten kraj zbudowany jest z założeniem, że nie masz
więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Naprawdę nienawidziłem Indonezyjczyków tylko
wtedy, gdy nabijałem sobie guzy. Kiedy pierwsze zamroczenie bólem mijało i otwierało się oczy, widziało się
grupę niezwykle uszczęśliwionych brązowych twarzy naśmiewających się z ofiary. Zwykle ktoś komentował,
że uderzyłeś się w głowę, bo jesteś za wysoki.
Matka Johannisa musiała być w młodości piękną kobietą o delikatnych rysach i naturalnym wdzięku, który
przebijał przez znoszone ubranie i€zatroskaną twarz. Natychmiast też stało się oczywiste, że była bardzo
pobożną kobietą. Dom przystrojono przedziwną mieszaniną symboli religijnych. Na jednej ścianie znajdowały
się obowiązkowe fotografie prezydenta i jego zastępcy, tuż obok fotografii wahadłowca kosmicznego i sceny
Ostatniej Wieczerzy - była to wersja zdecydowanie późniejsza niż Leonarda, lecz wszyscy uczniowie mieli
wielkie, błyszczące, niebieskie oczy, niczym u szaleńców. Jako następny wisiał poniekąd biblijny obrazek
przedstawiający owce i dzieci. Zeszłoroczny kalendarz pokazywał muzułmańskie piękności, zakutane w luźne
fałdy tkanin, na tle meczetów i świętych tekstów. Tegoroczny kalendarz proponował prawie nagą Chinkę,
której powaby były w większości przysłonięte powieszonym tam - nieprzypadkowo - lustrem.
O wiele później ktoś zatroszczył się, by przedstawić mi ojca Johannisa - zniszczonego, zasuszonego,
smętnego człowieka, który przywykł do powszechnego traktowania go jako kogoś mało ważnego. Johannis i
jego matka podjęli długą wyliczankę jego poczynań, grzechów zaniedbania i nadużycia. Okazało się, że pił,
próżnował i nie chodził do kościoła. Wymieniliśmy spojrzenia wzajemnej sympatii. Z kuchni wydobywały się
brzęki naczyń i chmury dymu palonego drewna.
Rozmaici krewni przemykali drobnym kroczkiem w tę i z powrotem, pochyleni z szacunkiem należnym
gościowi. Podano obrzydliwie słodką kawę w€szklankach. Tymczasem matka zaczęła nawet używać
indonezyjskiego, by przedstawić mi swe liczne kłopoty i dolegliwości - nędzę, chorą nogę, męża nicponia,

Strona 55

background image

7639

nieudolnych synów, brak cebuli we wsi. Toradżanie, którzy nie chodzili do szkoły, mają trudności z
wymawianiem głoski „cz" i niektórych indonezyjskich grup spółgłoskowych. Nadaje to ich mowie zabawną,
niczym u Shirley Temple, cechę szczebioczącej dziecięcej nieśmiałości.
- Jesteśmy starzy - podsumowała kobieta - pozbawieni nadziei. Wszyscy chłopcy wyjechali do miasta.
Modlimy się o dobrą śmierć, gdy Bóg nas powoła.
Powitanie było przygnębiające, a Johannis coraz bardziej zamykał się w sobie w sposób charakterystyczny
dla ambitnego młodzieńca wstydzącego się swych rodziców.
Pojawiali się rozmaici ludzie - kuzyn, przyrodni brat. Mężczyzn nakarmiono ryżem z chili, po czym
zostaliśmy zaproszeni do odpoczynku na materacach rozpostartych pośrodku pokoju, w którym kobiety
kontynuowały domowe czynności, uwijając się wokół nas.
Zacząłem się orientować, że dzień został uznany za miniony, choć było zaledwie późne popołudnie. Z
zapadnięciem nocy przyszedł sąsiad, by zapalić lampę olejową - tej skomplikowanej czynności nie mógł
podołać żaden z€domowników. On także wszedł do naszego łóżka. Piętrzyło się na nas coraz więcej koców
chroniących przed dokuczliwym chłodem. Jakaś dziwna pleśń sprawiała, że świeciły w ciemności. W końcu
zdjęto z podłogi matę i położono ją na kupie. Z pewną dumą wyciągnąłem termofor. Trzeba być
doświadczonym obieżyświatem, by wziąć z sobą coś takiego w tropiki. Sukces był natychmiastowy. Stopy
niewprawnie sięgały do ciepła termoforu.
Nawet Johannis był pod wrażeniem.
- Mam nadzieję, że przed wyjazdem zostawisz to tutaj.
Zapadła noc, a my wszyscy leżeliśmy i czuwaliśmy, opowiadając sobie historyjki, z błyszczącymi oczyma,
podnieceni jak mali chłopcy na obozie pod namiotami. Ktoś opowiadał o bugijskim magu, którego widział w
Ujung Pandang.
- Ustawił dzidę pionowo i położył na niej melon. Melon spadł, rozpołowiony. Potem wziął małego chłopca,
dzieciak miał pięć, może sześć lat i położył go brzuchem na ostrzu. Kołysał nim, obracał go dookoła.
Zakryliśmy oczy, spodziewając się krwi. Ale chłopiec nie miał żadnej rany.
- Łaaał!
- To jeszcze nic takiego - rzekł Johannis. - Widziałem kiedyś Chinki, dwie siostry. Pisało się coś na kartce,
darto się ją i wkładało do pudełka po zapałkach. Chinki brały pudełko pod pachę, o tak (Johannis przycisnął
ramiona do ciała) i€mówiły, co było napisane.
- Łaaał!
Wszystkie oczy zwróciły się z niemym zapytaniem w moją stronę. Oto egzotyczny obcokrajowiec, który
widział różne cuda tego świata. Kto wie, czym taki zadziwi?
- Kiedyś - rzekłem - spotkałem w Afryce człowieka, który potrafił wywoływać deszcz.
- Phi! My też tu takich mamy.
Byli znudzeni.
- Mieszkałem kiedyś wśród ludzi, którzy odcinali innym głowy i je kolekcjonowali.
- O, tu też tak dawniej robili. I co z tego?
- Kiedyś polowałem na lwy z samą włócznią.
- Tak samo poluje się na karłowate bawoły, które żyją w lasach, tylko że bawoły są bardziej niebezpieczne
niż lwy.
Obracali się już na bok do snu. Przyszedł więc czas na coś ekstra. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem
plastikową kartę kredytową.
- To - powiedziałem - jest jak pieniądze.
Usiedli i obejrzeli kartę ze wszystkich stron w migocącym świetle, pozwalając ślizgać się jego promieniom
po znaku holograficznym. Z namaszczeniem przekazywali ją z rąk do rąk.
- W moim kraju, w miastach, tkwią w murach specjalne urządzenia. Wkłada się tę kartę i wystukuje numer,
jak na maszynie do pisania, a urządzenie daje pieniądze.
- Łaał! Łaaał! Łaaał!
Ostrożnie oddali mi ją z powrotem i ułożyliśmy się do snu. Śniłem o€włóczniach i chińskich czarodziejkach.
Nie wiem o czym śnili pozostali.
Antropolog jest chyba najgorszym gościem, jakiego można sobie wyobrazić. Nie chciałbym mieć kogoś
takiego w swoim domu. Zjawia się niezapowiedziany, rozgaszcza się nieproszony i zadręcza gospodarzy
głupimi pytaniami. Z początku dobrze nawet nie wie, czego szuka. Bo jak właściwie uchwycić sedno cudzego
sposobu na życie? Antropolodzy nie zgadzają się nawet między sobą co do rodzaju zdobyczy, na którą polują -

Strona 56

background image

7639

czy mianowicie należy jej szukać w ludzkich głowach, w konkretnych faktach rzeczywistości zewnętrznej, w
jednym i w drugim z tych obszarów naraz, czy w żadnym z nich. Niektórzy postrzegają większość
antropologicznej „wiedzy" jako fikcję wykreowaną gdzieś pomiędzy obserwatorem a obserwowanym i
zależną od układu sił pomiędzy nimi dwoma. Najlepiej więc robić swoje, a potem szczegółowo
przeanalizować to, co się zrobiło.
W moim przypadku łatwo mi przyszło zdecydować, gdzie zacząć. Johannis obwieścił, że tego ranka
wyruszamy na święto ma'nene'. W spacerze długości pięciu, sześciu kilometrów będzie nam towarzyszył jego
dziadek. Rzeczywiście, w€kuchni siedział dostojny starszy pan i żuł kawałek ugotowanego manioku,
trzymając włócznię o ostrzu osłoniętym pochwą. Uśmiechnął się przyjacielsko na mój widok, zaoferował swój
maniok do pożucia, po czym schował go do kieszeni na później.
W wiosce panowało ożywienie. Dzieci wychylały głowy z domów i gapiły się, zaciekawione. Nie potrafiły
wymówić „Belanda”, „Holender”, więc wołały „bandala”, „pudełko”. Zewsząd ciągnęły gromady ludzi, z
których większość miała na sobie czarne ubrania, w kolorze śmierci. Tu także dzielono święta na dwie
kategorie - święta zachodu, „dymu opadającego", ku czci śmierci i święta wschodu, „dymu wznoszącego się",
ku czci życia. W toradżańskich obrzędach równowaga między życiem a śmiercią zdawała się przesunięta na
korzyść śmierci. Mogło to wynikać z wpływu misjonarzy, którzy zdławili stosunkowo swobodne obrzędy
płodności, zezwalając na te związane ze śmiercią - choć to przecież dla Toradżan droga ku samozagładzie.
Różne formy chrześcijaństwa osiągają różne formy kompromisu z dawnymi obyczajami. Niektóre Kościoły
zabraniają swoim wyznawcom uczestnictwa w określonych częściach uroczystości łączonych ze śmiercią oraz
jedzenia mięsa bawołu składanego w ofierze. Inne wymagają, by wierni składali bawołu w ofierze Kościołowi.
Jeszcze inne koncentrują się na wizerunkach nagrobnych: chrześcijanom nie wolno mieć wizerunków i koniec.
Czasami zezwala się na wizerunki, o ile można traktować je jako wspomnienie po zmarłym.
Wieśniacy pozdrawiali się wzajemnie, nie brakowało śmiechów. Dziadek Johannisa zachowywał daleko
posuniętą rezerwę, jego twarz wyrażała powściągliwość lokaja usługującego podczas orgii.
- Nie mówię dobrze po indonezyjsku - wyjaśnił - ale chcę, żebyś wiedział, że w tej wsi ja jestem starą
religią. Ci ludzie są obecnie chrześcijanami, ale nadal muszą respektować moje słowa. Ogłosiłem ma'nene'.
Teraz nie można pracować na roli ani budować domów, póki nie ogłoszę zakończenia. Nawet chrześcijanie
tego przestrzegają.
Zwróciłem się do Johannisa: - Ty też jesteś chrześcijaninem?
- Tak. Jestem protestantem, tak jak ty, ale dla nas, młodych, to mniej istotne. My... - szukał słów - mamy
szersze spojrzenie niż ludzie z pokolenia Nenka.
Nenek parsknął.
- I ja byłem taki w młodości. Kiedy zacząłem uczyć się religii, dawnej poezji, wszyscy błagali, żebym tego
nie robił. Mówili, że zawsze będę biedny. Mieli rację, ale są ważniejsze rzeczy. On też się nauczy. Nie jest
głupim chłopcem.
Na szczycie wzgórza stał pobielony kościół z iglicą na tyrolską modłę. Za nim rozciągały się rzędy
fioletowych tajemniczych wzgórz bez śladu ludzkich osad. Przez szczelinę w chmurach niebo ze Starego
Testamentu sączyło światło na dach kościoła, który wyglądał na najbardziej samotną świątynię świata. Kiedy
wędrowaliśmy, stary człowiek wyrzucał z siebie potok spostrzeżeń i objaśnień z€łatwością godną
sprawozdawcy sportowego - przytaczał historię, mity, snuł osobiste wspominki. W wielu kulturach działają
tacy licencjonowani komenta-torzy, miejscowi antropolodzy. Od czasu do czasu wzmiankuje się o nich
w€literaturze fachowej, ich nazwiska poznają kolejne pokolenia studentów. Nigdy przedtem nikogo takiego
nie spotkałem, tymczasem Nenek był niewątpliwie jednym z nich. Miałem asystenta. Teraz pojawił się
informator-specjalista. I€chociaż byłem tu śmiesznie krótko, trudno było nie przystąpić do pracy. Z€bolesnym
grymasem niechęci na twarzy sięgnąłem po notatnik i zacząłem pisać.
U podnóża urwiska, którego ściana upstrzona była kwadratowymi otworami, zgromadził się spory tłum.
Tutaj znajdowały się groby, gdzie przechowywano kości umarłych. W przeciwieństwie do innych części kraju
Toradżan nie było tu drewnianych figurek przedstawiających zmarłych. Każdy z grobów został po prostu
zamknięty drewnianą płytą z wyrzeźbioną głową bawołu. W przeszłości, jak twierdził Johannis, tu także były
figurki, ale wszystkie zniknęły. Podczas obecnych obrządków kości niedawno umarłych owijano w świeże
tkaniny i€kładziono z powrotem do grobów. Jeden z mieszkańców specjalnie po tkaniny pojechał do miasta.
Zadziwiające, ale wszystkie miały jaskrawe barwy i€przedstawiały podobizny Myszki Miki i Kaczora Donalda.

Zamierzałem niepostrzeżenie wmieszać się w tłum świętujących, zaszyć się w€jakimś kątku i podglądać, jak

Strona 57

background image

7639

na etnografa przystało. Nie tak wszakże miało być. Nenek grał pierwsze skrzypce. To był jego wielki dzień,
chciał więc wykorzystać go jak najlepiej. Zbliżaliśmy się przez gęste podszycie lasu, niewidoczni dla tłumu.
Wsunąwszy się za skałę tuż za kołem uczestników, Nenek wydał z siebie serię pomruków i chrząknięć,
wołając gniewnie Johannisa, by mu pomógł. Po kilku minutach wyłonił się odmieniony, odziany w czerwony
pasiasty kostium z krótkimi nogawkami i rękawami. Przypomniało mi się jedno z ćwiczeń z€mojego
podręcznika do indonezyjskiego. „Gąsienica zamieniła się w motyla". Nenek, promieniejąc radością, mocował
się z zapięciem naszyjnika, ciężkiego urządzenia, które wyglądało jak sznur pozłacanych rolek papieru
toaletowego. Na wierzchu Johannis udrapował łańcuch z kłów knura, które sięgały Nenkawi do uszu. Starzec
poprawił złote bransolety w kształcie węży wijących się ku górze ramion i rozglądał się z niepokojem za
włócznią. Schwyciwszy mnie za ramię niczym kolejny rekwizyt, wynurzył się przed oszołomionym kręgiem
wieśniaków i€rozpoczął długą mowę, szturchając mnie od czasu do czasu, jakby dla zilustrowania kwestii.
Johannis uspokajająco wsparł rękę na moim ramieniu i€sprawiał wrażenie niepewnego, czy ma być dumny z
dziadka, czy też się go wstydzić.
- Wyjaśnia, kim jesteś, mówi, że jesteś znanym holenderskim turystą, że przyszedłeś tu, by uczcić nas i
dawne obyczaje.
Od czasu do czasu głos Nenka podnosił się, a następnie opadał - w rytmie, który nawet w uszach
cudzoziemca brzmiał jak poezja.
- To mowa ta’minaa - szeptał Johannis - język dawnych obyczajów. Nie mogę przetłumaczyć, ale... łaaał, to
piękne!
Nenek skończył mowę i siadł na skale pośrodku otwartej przestrzeni, skąd podpowiadał i strofował,
kierował poczynaniami innych, z ponurą miną ściskając w ramionach włócznię.
Do grobu trzeba się było wspiąć - po stopniach wyciętych w bambusowych palach - na wysokość
dwudziestu metrów, gdzie ciało wsuwało się przez niewielki otwór. Wykonanie tego zadania należało do
kilku marynarzy z autobusu, którzy pozdrawiali mnie jak starego przyjaciela. Czy chcę się wspiąć na pał? Nie?
To może coś zjem? Oni osobiście, jako chrześcijanie, nie powinni jeść mięsa bawołu złożonego w ofierze u
grobów, ale...
Siedliśmy do posiłku w cieniu ogromnego drzewa.
- Nie ma ryżu - wyjaśniali - z powodu śmierci. Jemy tylko maniok... i bawołu.
Bawół był twardy i żylasty, miał grubą pokrywę tłuszczu i skóry. Każdy kawałek wyglądał jak gotowany
ślimak. Słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie. Nad grobami unosił się miły zapach palonego drewna,
tłuszczu bawolego i ciepło ludzkiej życzliwości, wraz z ospałym brzęczeniem much ucztujących nad krwią.
Johannis został wyznaczony do wciągnięcia przewiniętych już zwłok do grobu i stał w słońcu, uśmiechając się
szeroko i przeczesując dłonią czarne, gęste włosy.
Nenek zaczął znowu coś krzyczeć i w otworze grobu pojawiła się głowa człowieka, który rzucił linę do
przywiązania ciała. Całe to wydarzenie było okazją do zgoła niewłaściwej radości. Pakunek z tkanin i kości
owijano liną przy akompaniamencie błazeńskich żartów. Kiedy zwłoki zawisły w powietrzu, Johannis skoczył
na nie okrakiem niby na rumaka i wydał serię dzikich wrzasków, które podjęli inni młodzi mężczyźni. Nenek
trząsł się ze złości i€z€wysiłku, jaki musiał włożyć w wyrażenie swej dezaprobaty.
U stóp urwiska mężczyźni stanęli kołem i rozpoczęli powolną pieśń poświęconą śmierci. Połączywszy ręce,
krążyli beznamiętnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Wołano dzieci, by się przyłączyły,
a€tymczasem ojcowie i bracia delikatnie stąpali w rytmie dawnego tańca. Na znak Nenka do koła wniknęły
kobiety. W tej pieśni kobiety i mężczyźni nawoływali się wzajemnie - choć była to ceremonia żałobna, kobiety
nie omieszkały prezentować profilu z korzystnej strony i świecić idealnym uzębieniem. Nenek kiwał głową
z€zadowoleniem i zaznaczał dłonią puls natrętnej melodii. Nie wyglądali na społeczeństwo podzielone zmianą
religii.
Jeden z marynarzy uznał, że byłoby grzecznie poznać mnie z organizatorem uroczystości. Zostałem
poprowadzony ku grupie stojącej przy kociołku parującej wody.
- Oto i on - rzekł marynarz, klepiąc jednego z mężczyzn po ramieniu.
Człowiek ów odwrócił się. Był to Hitler.
- Ooo! - rzekł Hitler - znam tego pana. Gorączkowo zacząłem układać w myśli usprawiedliwienia, wykręty
i wyjaśnienia, całkiem niepotrzebnie, bo to on uznał za stosowne się wytłumaczyć.
- Było trochę kłopotów z tą rzeczą - szeptał. - Już jej nie mam. Policja skonfiskowała. Ale niedługo na
pewno będzie coś nowego, wtedy się z panem skontaktuję.
Zapewniłem go, że będę oczekiwał jego wizyty z niecierpliwością, i wróciłem na miejsce mokry od potu.

Strona 58

background image

7639

Pewna, dość tęga, dama zasługiwała niewątpliwie na szczególną uwagę, gdyż mimo wielkiego upału miała
na sobie grube futro i machała do mnie niby do starego przyjaciela.
- Kto to? - spytałem marynarzy. Zachichotali.
- Holenderska ciocia. Mieszka w Lejdzie. Przyjechała taki szmat drogi, żeby wziąć udział w uroczystości.
Nosi płaszcz z psich skór, bo chce pokazać, jak się wzbogaciła w waszym kraju.
Spostrzegłszy, że o niej mowa, podeszła do nas i pozdrowiła mnie po holendersku.
- Przykro mi - powiedziałem po indonezyjsku - nie jestem Holendrem, tylko Anglikiem.
- Nie szkodzi - odrzekła - jest pan z Zachodu, jak ja. Tam właśnie teraz mieszkam. Proszę zobaczyć, jaka
jestem blada. Tak cierpię, gdy przyjeżdżam do Toradży - upał, kurz. W Holandii wszędzie jeździmy
taksówkami.
Johannis stanął za jej plecami, niechętny słuchaniu jej przechwałek.
- Ooo, pamiętam. Pani miała kram z kluskami przy bazarze. Odchrząknął i splunął.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Johannis padłby trupem. Holenderska ciocia poprawiła futro na zroszonych
potem ramionach i majestatycznym krokiem odeszła. Mimo że nosiła buty na wysokich obcasach - bardzo
niestosowne na podłożu z luźnych kamieni - postanowiła okrasić swe odejście wielce ryzykownym
pożegnalnym ruchem dłoni przez ramię, czemu towarzyszył blady uśmiech. Gdy tak kroczyła dumnie -
uosobienie żałosnej afektacji, wprawiające mnie w€zażenowanie - w jednej chwili straciłem ją z oczu, osunęła
się bowiem po stromiźnie w dół, gdzie tańczono. Na szczęście nic się nikomu nie stało. Widziano ją później,
jak siedziała pod drzewem, cały czas w futrze - jakiś malec wachlował ją liściem bananowca - i wypytywała o
nazwy różnych rzeczy, bo, jak podkreślała, tyle ostatnio mówiła po holendersku, że zapomniała języka
Toradżan.
Tego dnia owinięto i umieszczono w grobach wiele ciał. Nazajutrz Nenek miał zabić kurczę i ogłosić koniec
uroczystości, pozwalając ludziom powrócić do pracy na roli i budowania domów - do czynności przypisanych
życiu. Zrobiło się ciemno i należało wracać do wsi.
Holenderska ciocia zebrała swoich krewnych i wyruszyła w jednym kierunku. Ja, Nenek, Johannis i grupa
sąsiadów - w drugim. Pewien młody mężczyzna prowadzący za rękę syna zaprosił mnie - mówiąc
znakomitym, bez mała wytwornym indonezyjskim - abym odwiedził jego dom, stojący nieopodal. Był to
piękny stary dom, rzeźbiony i zdobiony w miejscowym stylu.
- To mój dom - rzekł z wyraźną dumą. - Z dziada pradziada. A tam są nasze pola. Mój dziadek uprawiał je,
kiedy byłem chłopcem. Teraz z kolei ja je uprawiam.
Nenek był niezadowolony. Chciał dotrzeć na swój kraniec wsi, nim zapadnie zmrok, lecz mężczyzna, który
przedstawił się jako Andareus, obstawał przy zaproszeniu.
Wnętrze tego tradycyjnego domu, jak wnętrza innych domów, które odwiedzałem, na swój własny sposób
godziło tradycję z nowoczesnością. W kącie straszył wielki radiomagnetofon, a tuż obok stał bardzo brzydki
pomocnik rzeźbiony w toradżańskie wzory, lecz pomalowany lśniącą farbą. Wciąż było to jednak stare
domostwo, gdzie przestrzegano form zwyczajowej szczodrości.
Andareus wskazał na okno: - Matka wciąż mnie namawia, żeby zrobić tu nowoczesną łazienkę i wypełnić
fundamenty cementem, a ja jej powtarzam, że lepsze są kąpiele w strumieniu i że musimy szanować zasady
starego domu. W€przeciwnym razie będzie wyglądał niczym stara kobieta ubrana jak panienka z€baru.
Wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasteczka z cukru palmowego, które symbolizują miejscową gościnność.
Ojciec i syn ubrani byli w czarne sarongi, a nie w krótkie spodenki, tak teraz w Indonezji popularne. Miło było
spotkać człowieka, który z€powodzeniem opierał się najgorszym cechom nowoczesnego świata, człowieka
o€żywej inteligencji i dużym wdzięku, człowieka zadowolonego, że mieszka w tej odległej wiosce i uprawia
ogród. Ten sposób rozumowania okazał się wszak bardziej mój niż jego.
- Gdzie nauczył się pan tak wspaniałe indonezyjskiego? - spytałem. - Jest pan nauczycielem?
Uśmiechnął się szeroko i zaczął się posługiwać, niby od niechcenia, idiomatycznym językiem
amerykańskim.
- W Massachusetts Institute of Technology - wyjaśnił - kiedy robiłem magisterium z komunikacji
satelitarnej. Zanim zacząłem się uczyć angielskiego, musiałem przejść intensywny kurs mojego języka
narodowego. - Uśmiechnął się znowu i czule szturchnął syna. - On mówi znakomicie po angielsku i po
indonezyjsku, ale kiedy przyjechaliśmy tutaj, nie potrafił się dogadać z własną babcią. Nudzi się tu okropnie.
W Kalimantanie, gdzie pracuję, mamy basen i€wideo. Tęskni do tego. Przyjechaliśmy tylko na uroczystość: by
przewinąć ciało mojego ojca. On uważa, że okropnie dużo zachodu z tymi ciałami.
Moje rozczarowanie musiało być widoczne. Ludzie Zachodu mają wrodzoną skłonność do posługiwania

Strona 59

background image

7639

się resztą świata w analizowaniu własnych problemów. Andareus nie był „szlachetnym dzikusem"
wskazującym na niedostatki naszego świata. Był bardziej nowoczesnym człowiekiem niż ja sam, płynnie
posługując się żargonem komputerów i elektroniki. Jego wartości w€niczym prawdopodobnie nie różniły się
od moich. A i przywiązanie do świata tradycji można by określić zarówno w moim, jak i w jego przypadku
jako zewnętrzne. Patrzył na tradycję z komfortowego, klimatyzowanego bungalowu w€Kalimantanie, chyba
jak na coś romantycznego. Dobił mnie swą bezlitosną samoświadomością.
- Wie pan, poznałem wartość dawnego sposobu życia dopiero wtedy, kiedy wyjechałem za granicę.
Gdybym mieszkał w wiosce, myślałbym o Ameryce jak o€Królestwie Niebieskim. Wracam więc na święta.
Całymi latami uciekaliśmy z€gór, by zarabiać na życie, ale zawsze wracamy, by wydać pieniądze tu, podczas
świąt. On - wskazał na syna - jest całkiem inny. Niewiele wie o dawnych czasach. Wychował się za granicą.
śaden z niego Toradżanin. On jest współczesną Indonezją.
Współczesna Indonezja przyglądała się nam ze spokojem, drapiąc miejsce ugryzione przez komara.
Wyruszyliśmy w zapadającą ciemność ku wsi. Drobniutki pył układał się pod naszymi stopami niczym
piasek na tropikalnej plaży. Nenek kroczył tempem, któremu ani ja nie mogłem sprostać, ani Johannis. Na
skrzyżowaniu dróg, skąd widać było przerażającą gardziel wąwozu, stał człowiek owinięty w niebieski koc,
mający nie więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, ale za to chlubiący się wspaniałym, bujnym wąsem.
Uśmiechnął się radośnie i potrząsnął mi dłoń. Nie bardzo wiedząc, jak okazać mu życzliwość, zachwyciłem się
bawołem, którego pilnował - zgodnie z zasadą, że kiedy zaprzyjaźnisz się z psem, zaprzyjaźnisz się też z jego
właścicielem.
- Tak oto spędzam czas - oświadczył - organizując życie bawołu.
- Ma pan wiele bawołów?
- Tylko jednego.
- Jak można spędzać cały czas na opiekowaniu się tylko jednym bawołem?
Nenek szczeknął rozbawiony i gestem, który dobrze już znałem, zaciśniętą pięścią wskazał na mnie
(grzeczna forma wskazywania na kogoś), nie mogąc opanować śmiechu.
- Liczba nie ma tu nic do rzeczy. Młody mężczyzna ma dużo włosów. Przeciągnie po nich ręką i już dobrze
się układają. Im jest starszy, tym ma mniej włosów, więc coraz więcej czasu zabiera mu ich uczesanie. Tak
samo z bawołami.
Właściciel bawołu także się roześmiał. W istocie, obaj - i on, i Nenek - jak większość Toradżan, mieli
nieprzyzwoicie gęste włosy.
- Gdybym miał więcej bawołów - rzekł mężczyzna - byłbym jak kot-lord.
- Co to takiego?
- To szczególny typ kotów, które siedzą w domu i nigdy go nie opuszczają. Nigdy nie schodzą na ziemię.
Ze strachu.
- Jak taki kot wygląda?
- Jak inne koty, z tym wyjątkiem, że nigdy nie opuszcza domu, chyba że właściciel przeniesie kota do
spichrza ryżowego, żeby łapał myszy.
Rozmawialiśmy jeszcze na ten temat, aż doszliśmy do mostu. Jak wiele innych tutejszych mostów, tak i ten
miał dach oraz wbudowane po bokach siedzenia. Mosty są idealnym miejscem na pogawędkę w deszczowe
dni. Od właściciela bawołu dowiedziałem się, że kot-lord ma za zadanie strzec schedy przechowywanej w
krokwiach szlacheckich domów i w spichrzach naprzeciw domów. W pary może się łączyć jedynie z innymi
kotami-lordami, przyniesionymi przez właściciela w tym celu. Nie po raz pierwszy Toradżanie mówili o
swoich klasach społecznych poprzez zwierzęta. Koty pilnujące schedy i podlegające ograniczeniom w łączeniu
się w pary były wymodelowane na wzór szlacheckich rodzin.
Rozstaliśmy się i pospieszyliśmy do naszych domów, ale deszcz i tak nas dopadł na tym stosunkowo
krótkim odcinku. Wróciliśmy przemoczeni i trzęsący się z zimna. Uznałem, że to dobry moment na otwarcie
whisky King Adam, ukrytej w moim bagażu. Słowo „whisky" zastosowano tu wskutek źle pojętej uprzejmości
lub skrajnej ironii. Zawartość stanowił spirytus ryżowy zabarwiony karmelem. Nenek patrzył na butelkę
podejrzliwie.
- Dobra, gdy się zmarznie - wyjaśniałem. - Jest jak lekarstwo.
- Lekarstwo?
To słowo mu się spodobało. Wkrótce popijał małymi łykami pełen uznania - ale z łyżeczki przyniesionej z
kuchni. Ojciec Johannisa wszedł, kaszląc, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki i już skłonny był przyjąć
poczęstunek, lecz żona, która właśnie stanęła w drzwiach, popatrzyła nań karcąco. Zbity z tropu odstawił

Strona 60

background image

7639

szklaneczkę na stół.
- Nie piję wódek - obwieścił bez przekonania.
- Dodała mi sił - rzekł Nenek. - Przyjdź do mnie jutro, to porozmawiamy. Johannis cię przyprowadzi.
- O której?
Spojrzał na mnie z politowaniem.
- Nie mam zegarka. Po prostu przyjdź.
Zebrał swoje rekwizyty. W drodze do wyjścia wychylił się przez balkon i€wydmuchał nos, naciskając lekko
jedną z dziurek. Zatrzymawszy się w€drzwiach, by wzuć plastikowe sandały, odwrócił się i uśmiechnął
łobuzersko.

- To lekarstwo... Czy mógłbym wziąć resztę ze sobą? - spytał uprzejmie. €Naprawdę dobrze mi robi. I
poczłapał w ciemność.
Chwila sprzyjała podjęciu delikatnych tematów.
- Gdzie - spytałem - jest „ustronne miejsce"? Johannis wykonał jakiś nieokreślony gest.
- Dla małej sprawy są tamte bananowce. Z dużą sprawą jest trochę gorzej. Trzeba wejść do któregoś ze
strumieni.
- A gdzie się myjesz?
- Koło mostu. Ale jest za zimno na mycie.
- Możesz mi pokazać, gdzie to jest?
Zaczął gderać dobrodusznie, w końcu westchnął.
- Dobrze, pójdę z tobą. Musisz się ubrać w sarong. Ukradłem trochę mydełek z hotelu.
Tutejsza łazienka to wspaniała rzecz. Po prostu ogrodzenie ze skał, gdzie czysta górska woda leje się z
bambusowej rury. Prywatność zapewnia umieszczony w poprzek „wejścia" drążek, na którym wiesza się
sarong. System działa wyśmienicie w przypadku osób, których wzrost nie przekracza metra pięćdziesięciu. U
pozostałych i tak wszystko widać. Jednak z uwagi na panujące ciemności nie było się czym przejmować.
Johannis wcisnął mi w rękę kawałek mydła. Stawaliśmy po kolei pod grzmiącym wodospadem. Rzeczywiście,
było zimno. Ale orzeźwiająco. Obaj, zdaje się, mieliśmy ten sam kłopot z mydłem. Nie chciało się pienić. Woda
była widać bardzo twarda. Dopiero gdy wróciliśmy do domu, w świetle lampy wszystko się wyjaśniło.
Podwędził nie mydło, tylko małe czekoladki. Rozsmarowaliśmy je dokładnie po naszych ciałach.
Poranki budzą się w indonezyjskich wioskach z intensywnością graniczącą z€komizmem. Zaczynają koguty
- kroczą butnie, rzucając światu banalne wyzwanie, i szurają pazurami po karbowanej blasze dachów. Potem
dołączają się psy oraz osły, konie, koty, gołębie i dzieci, wrzeszczące i wzniecające szaleńczy,
wszechogarniający harmider, który podrywa cię z łóżka. Potem przychodzi pora ucierania ryżu - rozlega się
nielitościwy, głuchy łomot tłuczka o moździerz, który sprawia, że dom trzęsie się w posadach, a ty dostajesz
mdłości. I wreszcie, nieuchronnie, odzywa się magnetofon i z uporem odtwarza w kółko sześć tych samych
piosenek, podczas gdy ci, którzy nie tłuką ryżu, głośno odpluwają flegmę albo, dla relaksu, czyszczą nosy.
Potem następuje długa faza krążenia po domu innych domowników, którzy znajdują się w różnych
stanach fizycznego rozbicia: szukają z desperacją pierwszego papierosa, polewają się zimną wodą, chwytając
przy tym powietrze jak tonący i spluwając obficie, drepczą z nosem na kwintę, ciągle poprawiają sarongi
i€wciągają powietrze przez zęby, kuląc się i drżąc z zimna.
W całej wiosce ludzie przycupnięci smętnie po kątach dyskutują o zimnie. Cisną się przy ogniskach,
których żar rozniecają ku niezadowoleniu kotów, mających zwyczaj spać w popiele. Przygnębieniu nie ma
końca, póki słońce nie przeniknie chłodu i nie tchnie w wioskę życia. Podobnie jak angielskie lato, poranny
chłód nieustannie wszystkich dziwi, nikt wszakże nie podejmuje tu jakiegokolwiek wysiłku, by się nań
przygotować. Zachwycano się niezmiernie moim kocem z Mamasy, lecz żaden z wieśniaków nigdy nie zadał
sobie trudu, by zdobyć coś podobnego dla siebie, nikt już też nie para się tkactwem. O rannej godzinie często
rozmawia się o holenderskim domu, który stał kiedyś we wsi i€szczycił się piecem. Ludzie chronili się w nim,
gdy było naprawdę zimno. Niestety, obsunięcie się ziemi zniszczyło ten ciepły dom.
Po posiłku z odgrzanych resztek i słodkiej kawy wyruszyliśmy w drogę. Słońce wspięło się tymczasem
wysoko i Johannis był pewien, że zastaniemy Nenka po kolana w błocie, orzącego pole ryżowe. Odbyliśmy
krótką wycieczkę krajoznawczą, idąc pod górę nierówną brukowaną drogą, wiodącą w stronę lasu i€wysokich
szczytów. Johannis wskazał płytę skalną wyrastającą pionowo z dna doliny.
- To jest fort Ponga Tiku - wyjaśnił.
Wiedziałem, że był to przywódca Toradżan, który wojował z Holendrami przybyłymi na te tereny w 1906
roku. Po długotrwałym oblężeniu został pokonany.

Strona 61

background image

7639

- Co się z nim stało?
- Holendrzy zabrali go do Rantepao i zastrzelili. - Na twarzy Johannisa pojawił się wyraz zapiekłej złości. -
Dziś uważany jest za bohatera, ale ludzie z€Baruppu’ walczyli przeciw niemu. Spalił nam wioskę i wszyscy
uciekli do Makki, szukając ratunku w czarach. Już mieliśmy wracać i zniszczyć Tiku, gdy zjawili się
Holendrzy. Teraz wiesz, dlaczego nie ma tu starych domów.
Ruszyliśmy dalej przez eleganckie bambusowe gaje, z których roztaczały się widoki nieopisanej urody.
Wzgórza przecinały rwące strumienie, przez które przechodziło się po mostkach ze śliskich, zielonych
bambusowych żerdzi. Johannis dobrze się bawił, przeprowadzając mnie po nich jak starca.
Doszliśmy do następnej osady, położonej na szczycie wzniesienia. Wszystkie wsie Toradżan, które do tej
pory widziałem, były uderzająco schludne i€uporządkowane. Sadzono w nich kwiaty i zupełnie jak w Anglii
dbano o€trawniki. Ta wieś była inna. Panował w niej wielki bałagan. Nigdzie indziej nie widziałem świń,
którym pozwalano by poruszać się swobodnie i szukać pożywienia, gdzie im się podoba. Przemiesiły ziemię
między domami tak, że przypominała trzęsawisko. Wszyscy ludzie wyglądali jakoś niemiło i podejrzanie.
Dzieci biegały po wsi – becząc - i pakowały sobie garściami kleistą breję do ust. Wszystkim wisiały gile u
nosów. Można by pomyśleć, że w tym miejscu ktoś umyślnie gromadzi dowody przeciw tezie, że człowiek
został stworzony na obraz i€podobieństwo Boga. Nagle z jednego z domów wyłonił się mężczyzna
o€zdecydowanie odmiennym wyglądzie. Myślałem, że to Bambang, architekt, ale był to jedynie ktoś do niego
podobny. Miał nieskazitelnie czystą białą koszulę i€takież spodnie, wyczyszczone buty, złoty zegarek i
elegancko zaczesane włosy, z€przedziałkiem jak od linijki. Posługując się wykwintnym językiem, zaprosił nas
do środka. W kącie leżały zwłoki, opakowane do przyszłego pochówku. Od czasu do czasu ktoś wstawał i
uderzał w gong.
Zadbany mężczyzna jął gwałtownie użalać się na wieśniaków. Zapewniał, że napisał do prezydenta o ich
zacofaniu, ale, niestety, nie dostał odpowiedzi. Cóż, prezydent jest bardzo zajętym człowiekiem. Mężczyzna
modlił się do Boga, by unicestwił mieszkańców wioski, ale i Bóg był widać bardzo zajęty. Choć jednego czy
dwóch szlag trafił. Kontynuował swój wywód w podobnym tonie, często potrząsając głową, aż nagle wstał i
wygłosił improwizowane kazanie głosem cienkim i krzykliwym. Trudno było się zorientować, do jakiej religii
pragnął nas nakłonić, bo miejscowi chrześcijanie także nazywają Boga Allahem. Był to jednak z pewnością Bóg
wojujący, co zostało wyrażone w sposób robiący duże wrażenie.
Zgromadzeni mieszkańcy wsi siedli wokoło, chichocząc i szepcząc. Johannis popatrywał na mnie
zadowolony z siebie. Wtedy dopiero mnie olśniło.
- Czy to może nauczyciel? - wysyczałem. Ludzie uśmiechali się szeroko i€kiwali głowami.
- I zwariował od tego uczenia?
Śmiali się nadal i potakiwali. Szaleniec wciąż nauczał. Teraz mówił o€błyskawicach.
- Nie jest groźny - wyjaśnił Johannis. - Rodzina się o niego troszczy. Ale jest okropnie nudny.
- Właśnie widzę.
- śycie we wsi stało się o wiele łatwiejsze od czasu, gdy kupili mu rower.
- Rower?
- Tak. Zamiast nauczać miejscowych, może jechać na targ i nauczać innych.
Poszliśmy w dalszą drogę, wspinając się ku lasowi i wkrótce dotarliśmy do ślicznej wioski z pięknymi
tradycyjnymi domami, najwyższymi jakie kiedykolwiek widziałem. Były całkiem nowe i miały dość niezwykłe
cechy. W jednym z nich okna, umieszczane zwyczajowo wysoko w szczycie dachu, zostały zaślepione
fotografiami dwóch nagich, odpowiadających bardzo współczesnym gustom, piękności. Rzeźby były głębsze,
a motywy większe niż te, które oglądałem w€dolinie. Na samym końcu wsi wznosiła się zaniedbana
konstrukcja, którą łatwo byłoby przekształcić w przytulne domostwo, lecz budowla ta ostentacyjnie trwała w
stanie permanentnego wykańczania. Frontowa weranda wciąż była niegotowa, nie umocowane deski po
prostu leżały w poprzek belek, tak że mogły trzepnąć w€twarz nieostrożnego gościa. Drewniana poręcz przy
schodach wejściowych była złamana i związana sznurkiem. Dach tworzyła całkiem niestosowna mieszanina
drewnianych listewek i blachy falistej, co wskazywało na jego tymczasowość. Na belkach leżały torby i
narzędzia do obróbki drewna. Był to dom budowniczego, człowieka zbyt zajętego cudzymi domami, by mógł
znaleźć czas na własny. Tu zastaliśmy Nenka: rzeźbił wielką belkę. Był więc nie tylko kapłanem dawnej religii,
lecz także snycerzem.
Skinąłem do Johannisa, byśmy się zatrzymali i popatrzyli na Nenka pochłoniętego bez reszty pracą. Na
jego nosie tkwiły okulary, w równie opłakanym stanie jak i jego dom. Dłonie, kruche i suche jak patyki,
stanowczymi ruchami prowadziły nóż po gładkich, delikatnych krzywiznach. Dziwny kształt dłoni Nenka -

Strona 62

background image

7639

specyficzne wygięcie kciuka - okazał się więc skutkiem wieloletniego ucisku snycerskich narzędzi. Gdy dłonie
sunęły po czarnej powierzchni belki z wdziękiem łyżwiarza, między palcami niby delikatne spirale wiły się
drewniane kędziory, a jednocześnie w materiale ukazywały się pętle geometrycznych wzorów. Była to jedna z
najbardziej uspokajających chwil, jakich kiedykolwiek doznałem - w wiosce panowała idealna cisza,
dominowało uczucie najgłębszego spokoju. Gdy Nenek pochylił się do przodu i splunął, z przerażeniem
stwierdziłem, że plwocina ma jaskrawoczerwony kolor. Czyżby poważnie chorował? Czy był umierającym na
gruźlicę artystą z wilgotnych gór? Wtedy zobaczyłem, że zawzięcie rusza szczękami, a obok niego, na belce,
leży orzech areki. śuł ów gorzki orzech z limoną, jak to robi wielu starych Toradżan - od czerwonego soku ich
zęby przybierają mahoniową barwę.
Szkoda, że to wszystko działo się w miejscu tak odosobnionym. Odczułem silną potrzebę podzielenia się z
kimś tą chwilą, by ją zatrzymać. Johannis ziewał szeroko. Dlaczego właściwie nie mieliby tego zobaczyć inni?
Jak wspaniale można by to wyeksponować. Mógłbym zabrać Nenka do Londynu, żeby zbudował rzeźbiony
dom albo spichlerz ryżowy. Ekspozycja obejmowałaby nie tylko skończony obiekt, ale cały proces jego
tworzenia. Z chwilą gdy pomysł nabrał konkretnych kształtów, odrzuciłem go. Wyobraźmy sobie tylko
kłopoty z wizami, drewnem, pieniędzmi. A gdyby Nenek zachorował? A jeśli niemoralna jest chęć
przeobrażenia ludzi w popisujące się zwierzęta? Tak czy siak, nie można tego zrobić. Nenek podniósł wzrok,
zobaczył nas i zarechotał.
Resztę dnia spędziliśmy na przyglądaniu się jego pracy. Mówił o wzorach, ich nazwach i znaczeniu,
przytaczał historyjki związane z budowaniem domów. Wstał dzisiaj wcześnie, chcąc jak najszybciej zamknąć
okres ma'nene', by mogła zostać podjęta wszelka twórcza praca. Dobrze znów trzymać nóż w ręce. Jutro,
niestety, będzie musiał przerwać pracę, bo trzeba wreszcie zająć się ciałem z wioski szalonego nauczyciela.
Umarły był wyznawcą dawnej religii, więc Nenek musi wypełnić swój obowiązek.
Mieliśmy już wracać, gdy jakiś mężczyzna odwołał Johannisa na bok i odbył z nim długą szeptaną
rozmowę. W końcu mężczyzna zwrócił się ku mnie i spytał: - Makan angin? Pojemy wiatr?
Idiom ten oznacza spacer bez żadnego konkretnego celu.
- Chętnie - przystałem wyuczonym tonem radosnej gotowości, której wymaga się od badacza pracującego
w terenie. -Makan angin.
Johannis roześmiał się.
- Nie - rzekł. - Nie angin - wiatr, tylko anjing - pies. Mamy szczęście. Jakiś pies we wsi zaraził się
wścieklizną i został zabity - możemy więc go zjeść. Nie będzie ci zimno tej nocy. Pies jest bardzo gorący!
Ceremonia, która odbyła się następnego dnia, była wiejską i z gruba ciosaną wersją tej, którą widziałem w
dolinie. Nenek czuwał wprawdzie nad wszystkim i to z€wielką godnością, ale większa część roboty przypadła
w udziale człowiekowi w€marynarskiej czapce. Przynajmniej raz mięsa było w nadmiarze: leżało na kupie
pośrodku ścieżki - nieżywe świnie i bawół.
Rozpoczęła się aukcja. Poszczególne kawałki sprzedawano, jak się zdaje, po słonych cenach. Turystów nie
było. Cieszyłem się, że nie zaliczano mnie do tej niechlubnej kategorii. Byłem tu gościem i to nie dlatego, że
gospodarze czegoś ode mnie chcieli.
- Jeszcze raz dziękuję za lekarstwo, które mi dałeś - rzekł Nenek.
- Lekarstwo? Ach, whisky.
- Ale nie jest dobrze pić lekarstwo bez mięsa. Może kupisz mi kawałek świni?
Postanowiłem spróbować lekkiej ironii.
- Słyszałem, że jest też pies na sprzedaż. Może wolisz psa?
- Nie. Psy dają siłę wobec kobiet. Jestem stary. Nie wypada mi jeść psa.
Podjąłem próbę zmiany tematu.
- Ile masz lat, Nenek?
- Ponad sto.
- Siedemdziesiąt - rzekł Johannis. Spojrzeli po sobie.

- W tamtych czasach nie prowadziło się rachunków - ciągnął Nenek. €Urodziłem się w roku, kiedy było
mnóstwo myszy. Stary człowiek powinien jeść mięso świni.
Westchnąłem i kupiłem mu świnię.
Nie dawała mi spokoju myśl o wystawie. Ale skąd wziąłbym górala, który zgodziłby się na tak niepojęte
przedsięwzięcie? Trzeba by to załatwić jakoś ostrożnie. Nie chciałem zaniepokoić Nenka, niespodziewanie
wychodząc z€propozycją.
- Nenek, powiedzmy, że chciałbym zbudować rzeźbiony spichlerz ryżowy w€Londynie. Sądzisz, że to

Strona 63

background image

7639

możliwe?
- Oczywiście. Jak chcesz, przyjadę i zrobię ci spichlerz. Możemy jechać dzisiaj? Potrzebuję trzech
pomocników: Johannisa, Tanduka i jeszcze jednego człowieka - jeśli chcesz mieć dach z bambusa. Dam ci listę
drewna, którego będę potrzebować. Nie będziemy się spierać o cenę. Zwykle moją zapłatą jest dobry bawół.
Musisz jednak dać też coś pozostałym. Ponadto w Anglii przyda się paru kulisów.
- Kulisów?
- Tak, żeby pomagali przy wnoszeniu.
- Nie obawiasz się wyjazdu do obcego kraju?
- Czego miałbym się obawiać? Snycerze często pracują poza swoją wioską, jeśli jest robota do zrobienia.
Tak czy siak - ścisnął mi rękę - wiem, że będziesz o€nas dbał i będziesz nas bronił, jeśli mielibyśmy tam jakichś
wrogów.
- Trzeba sporo czasu na zaplanowanie wszystkiego, Nenek. Nie mogę ci niczego obiecać. Najpierw muszę
przekonać Anglików, a potem Indonezyjczyków, by pozwolili nam to zrobić. To będzie bardzo trudne.
- Czy w Anglii jest drewno?
- Jest, ale nie takie, jakiego byśmy potrzebowali. Należy wszystko zabrać stąd.
- śaden problem. Wybierzemy drewno. Czy w Anglii są orzechy areki?
- Nie ma.
- Aaa, z tym może być kłopot. Ale trudno. Zrobimy to - ty i ja. Kiedy potrzebowali domu z Toradży na
wystawę w Dżakarcie, wzięli majstra z Kesu. Ciągle się tym chełpi. To wreszcie go usadzi.
Patrzył przed siebie z błyskiem w oku. Z pewnych powodów ja byłem zdolny myśleć tylko o tym, jak
przedstawię księgowości rachunek za „dobrego bawołu".

Powinności małżeńskie

Jak na nowoczesnego Toradżanina, Johannis czasami wykazywał osobliwą pruderię. Sprawa po raz
pierwszy ujawniła się przy bieliźnie. Mężczyźni indonezyjscy preferują grubą, klasyczną bieliznę, która jest
mocna i obszerna. Moje własne „krótkie niewymowne" ucierpiały podczas wyprawy, więc postanowiłem
zasięgnąć rady Johannisa, jak mógłbym zaopatrzyć się w nowe. Okazało się, że kwestia należy do
nieskończenie trudnych i delikatnych. Większość bielizny jest sprzedawana na targach i to przez kobiety. A
zatem nie ma mowy, abym tam właśnie mógł je nabyć. Chichotałyby, pytały o rozmiar i€zasłaniały nosy.
Johannis nie poprosi też żadnej krewnej, by kupiła mi bieliznę, gdyż byłbym zobligowany zdradzić
nieprzyzwoite szczegóły o tym, jak dalece „osobista" miałaby być owa bielizna.
Na szczęście ma przyjaciela, który na pewno nam pomoże. Pod osłoną mroku udaliśmy się do małego
sklepiku na obrzeżach miasteczka. Po rozmowie prowadzonej szeptem pozwolono mi obejrzeć i kupić kilka
par majtek, które natychmiast zostały zwinięte, by ukryć ich kształt i opakowane w nieprzeliczone warstwy
gazety. Wracaliśmy chyłkiem i w pośpiechu, jakbyśmy handlowali narkotykami. Oddano mi tak ogromną
przysługę, że nie ośmieliłem się dyskutować o cenie.
Sprawa wypłynęła ponownie w wiosce. Pewnego ranka zostałem obudzony przez Johannisa, który,
wzburzony do głębi, wymachiwał mi gniewnie przed nosem moją bielizną. Poprzedniego dnia wyprałem
kilka z siejących obrazę sztuk i€powiesiłem je na sznurku do suszenia bielizny znajdującym się od frontu
domu. Powinienem je był powiesić za domem, gdzie widzieliby je wyłącznie członkowie rodziny.
Ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Kuzyna Johannisa - prostego, acz dobrodusznego mężczyznę, który
mieszkał tuż obok - bielizna w połączeniu z€bambusem doprowadziła najzwyczajniej do zguby.

Strona 64

background image

7639

Następnego dnia po uroczystości nasz spokój zakłóciły podniesione głosy dochodzące z sąsiedztwa.
Słychać było głównie kobietę, a konkretnie jej krzyk. Johannis pomknął do kuchni i by lepiej słyszeć, przywarł
uchem do cienkiej ścianki. Uśmiechał się i kiwał głową, nie chcąc niczego tłumaczyć, czym zagrał mi na
nerwach. W końcu, wielce rozbawiony, zgodził się powiedzieć, o co chodziło. Otóż widziano, że kuzyn, po
wypiciu znacznych ilości wina palmowego, zmierzał w stronę bambusów - z pewną dziewczyną. Panna ta nie
miała dobrej reputacji. Jej matka podczas wojny przyjaźniła się z japońskimi żołnierzami. Chodziły plotki, że
dziewczę miało japońskiego ojca. Kuzyn rzucał krótkie, nerwowe odpowiedzi, głosem człowieka
przyłapanego na gorącym uczynku. Zamiast uciszyć gniew, jego wysiłki przyprawiły żonę o kolejny wybuch
wściekłości. Przez dłuższy czas rozlegały się wrzaski, po czym nastąpił niewątpliwy odgłos uderzenia, a
potem - niespodziewanie - zapadła cisza.
Nazajutrz kuzyn jadł posiłki z nami. śona wróciła do rodziców. Było nie do pomyślenia, by mężczyzna
sam sobie gotował. Nikt nie miał wątpliwości, jak sprawa potoczy się dalej. Mężczyzna będzie musiał udać się
do żony i kajać się dopóty, dopóki ona nie zgodzi się wrócić lub dopóki rodzina nie nakłoni jej do powrotu.
Nie było więc dla nikogo zaskoczeniem, że kuzyn zniknął na kilka dni. Wbrew oczekiwaniom wrócił jednak
sam i to w bardzo złym humorze. Nikt nie śmiał o nic pytać. Od czasu do czasu kuzyn próbował wzbudzić
moje zainteresowanie wyprawą przez góry do Makki, gdzie wciąż potrafiono wytwarzać tkaniny. W tych
dzikich okolicach musielibyśmy nocować w lesie. Było tam mnóstwo pijawek. Myślałem o konnej jeździe z
Mamasy i odpowiadałem wymijająco.
Tymczasem, niespodziewanie, żona wróciła. Teraz ona była w złym humorze, podczas gdy kuzyn
uśmiechał się i paradował po wsi pyszny jak zwycięski kogut. W końcu to on był górą. Rodzina odesłała
kobietę z powrotem.
W pobliżu ogólnodostępnej „pralni" była mała kawiarenka, miejsce postoju w€drodze do zewnętrznego
świata. Tu zbierali się mężczyźni, by pograć w karty, wypić kawę lub wdać się w rozmowę na migi z
głuchoniemym synem właścicieli. Każda wieś w krainie Toradżan zdawała się mieć swojego głuchoniemego.
Nikt nie uczył ich języka migowego. Kuzyn należał do namiętnych graczy i często zachodził do kawiarenki.
Jednym z zajęć cnotliwej i sumiennej małżonki jest pranie, nie wyłączając bielizny męża. Nic też dziwnego,
że skrzywdzona żona pojawiła się z praniem, gdy kuzyn wałkonił się w kawiarence. Głuchoniemy sapnął i
wskazał ręką. Kuzyn uśmiechnął się wyzywająco do kompanów i grał z nieco większą buńczucznością niż
zazwyczaj. śona zaczęła prać i rozłożyła jego bieliznę na skałach. On nadal uśmiechał się wyzywająco. Ona
związała włosy i spojrzała na niego. Następnie, chwyciwszy wielki kamień i śpiewając pod nosem, zaczęła
uderzać kamieniem, celując w krocze jego slipów. Kompani zawyli z uciechy. Głuchoniemy gulgotał
entuzjastycznie. Wróciła do żoninych obowiązków, ale to do niej należało ostatnie słowo. I nie na tym miało
się zakończyć cierpienie kuzyna. Johannis oceniał go teraz jako mężczyznę, którego może wziąć za cel swoich
żartów.
Johannis, podobnie jak wielu chrześcijan, żywił szczególne upodobanie do najdziwaczniejszych
manifestacji sił nadprzyrodzonych. Chrześcijaństwo, uwzględniając dawne obyczaje Toradżan, nie
sprzeciwiało się wierze w duchy i€moce tajemne. Wiedza Johannisa o tych sprawach była wszak
nie-uporządkowana i niepełna, wskutek czego nieraz zostałem wyprowadzony w pole. Czasami nie była to
nawet jego wina. Antropologia często bywa na fałszywym tropie.
Pewnego razu zainteresowałem się szczególnym rodzajem kapłanów zwanych to burake tambolang. Osoba
taka związana jest ze wschodem i płodnością i ma przedziwny status płciowy, będąc hermafrodytą,

biseksualistą lub transwestytą €Toradżanie chyba nie rozróżniają tych pojęć zbyt dokładnie. W Baruppu’
postaci tego rodzaju uważano za egzotyczne, choć sam Nenek określany był jako indo'aluk, „matka tradycji",
tyle że nie potrafił wyjaśnić żeńskiego pochodzenia swego tytułu. Nenek miał jednakże klarowne zdanie na
temat tambolang.
- Są mężczyznami, lecz nie mogą mieć dzieci, ponieważ ich członek jest bardzo mały. Mają wysokie głosy.
Tambolang to jedyny mężczyzna, który może wejść do spichlerza ryżowego.
Wydało mi się to niezmiernie interesujące, bo sam wszedłem da spichrza tego dnia. Nenek machnął ręką.
- Ty się nie liczysz. Jesteś putih, obcy. Poza tym mówimy o dawnych czasach. W dzisiejszych czasach
kobiety uciekają, nie są dobre. Mężczyzna, żeby nie umrzeć z głodu, musi czasami wejść do spichrza i wziąć
jedzenie.
Zgodnie z fachową literaturą postaci takie już nie istnieją. Bardzo więc się ożywiłem, gdy Johannis
oświadczył stanowczo, że zna kogoś takiego, kto mieszka w Rantepao i obiecał mnie tam zabrać.
Rzeczony mężczyzna był bardzo chudy i stary. W jego domu roiło się od psów i€dzieci. Przystąpiłem do

Strona 65

background image

7639

rzeczy bardzo delikatnie. Interesują mnie dawne obyczaje i właśnie się dowiedziałem, że jego rodzina dużo o
nich wie. Przytaknął. Czy może wie coś na temat co to burake tambolang! Zaległa cisza. Był zażenowany.
- Kto ci o tym powiedział? - zapytał surowo, spoglądając na Johannisa.
- To nie ja, tylko mój ojciec, ja nic o tym nie wiem. Był wyraźnie zirytowany.
- Nie chcę o tym mówić. Nic mi po ojcu nie zostało, z wyjątkiem jednego.
- Czego?
- Upodobania do czekolady.
Tak czy owak byłem zadowolony. Skoro jego ojciec, tambolang, miał syna, to był mężczyzną. Johannis
wszakże gotów był storpedować moją pewność.
- Nie zapominaj, że bardzo wielu Toradżan jest adoptowanych. Stale wychowujemy sobie wzajemnie
dzieci.
A zatem dalej nic nie wiedziałem.
W Baruppu’ Johannis zaprowadził mnie także do pewnego mężczyzny, który - jak twierdził mój asystent -
mógł zdjąć rogi bawołu, te wiszące na domu i€sprawić, że walczyły ze sobą, jak to robili za życia ich
właściciele. Spytałem mężczyznę, czy rzeczywiście to potrafi. Spojrzał na mnie jak na wariata i€spokojnie
wyjaśnił, że gdy bawół nie żyje, to nie żyje. Po śmierci członki ciała nie ruszają się. Patrzył na mnie wciąż ze
strachem, jakbym mógł się okazać niebezpieczny.
- Wstydził się - oświadczył Johannis bynajmniej nie zbity z tropu. - Tak czy siak, myśli pewnie, że jesteś
nauczycielem, który zwariował od uczenia.
śadne z powyższych wydarzeń nie uszczupliło mojego zaufania do Johannisa. Ale następne - tak. Pewnego
dnia pojawił się uśmiechnięty.
- Jak ci to powiem, będziesz bardzo zadowolony - rzekł. Zerknąłem podejrzliwie.
- Dziś wieczór u sąsiadów odbędzie się szczególna uroczystość.
- Jakiego rodzaju uroczystość?
Wyglądał na spłoszonego, patrzył na stopy, zaginając paluchy.
- Uroczystość, którą sam zorganizowałem.
Teraz naprawdę byłem pełen podejrzeń.
- Coś z dawnych czasów. Wiesz, kiedy mężczyźnie się nie wiedzie, powinien udać się do specjalisty, który
poradzi mu, by złożył ofiarę centralnej kolumnie domu. Namówiłem kuzyna, żeby zabił kurczę dla kolumny,
a ja mu będę pomagał.
- Ty? Czy to nie Nenek powinien pomagać?
- Nenek nie chce. Ale powiedział mi, co robić. Pomyślałem, że może będziesz chciał zobaczyć. To przecież
po sąsiedzku.
- Dziękuję.
Poczułem się, jakbym wypełniał świętą misję nawracania. Oto moje zainteresowanie starymi obyczajami
wywołało odzew w sercu tego młodego poganina.
- Och, jeszcze coś. Chcę zrobić notatki. Czy mógłbyś dać mi pióro? Może jedno z tych czerwonych,
wodoodpornych?
Johannis od dawna zachwycał się moimi piórami. Było to wyzwanie dla moich pedagogicznych
instynktów.
- Oczywiście.
Wsadził pióro do górnej kieszonki i nucąc pod nosem, wyszedł.
Tego wieczora zgromadziliśmy się wszyscy w małym zrujnowanym domu. Było tam sporo młodych ludzi,
przyjaciół Johannisa. Wcisnąłem się i stanąłem z€tyłu. Johannis wszystko zaaranżował. Kuzyn siedział oparty
plecami o kolumnę, wyglądał na spiętego. Wokół niego przycupnęło paru młodzików ze wsi, a wśród nich
Johannis. Nie pojawił się nikt ze starszych. Lampę przykręcono tak, że dawała słabe światło, które padało na
twarze od dołu i sprawiało, że wyglądały dziwnie, wręcz jak nie z tego świata. Rozmawiano półgłosem. Przed
kuzynem rozpalono małe ognisko, na którym postawiono garnuszek o okrągłym dnie. Przygotowano też nóż i
zasuszone korzenie. Johannis zachowywał się z€dostojeństwem godnym dziadka. Zastukał o podłogę i gdy
rozmowy ucichły, zaintonował śpiew, do którego chóralnie przyłączyli się inni, siedząc po turecku i€kołysząc
górną częścią ciała w tył i w przód. Były też jakieś niestosowne chichoty. Johannis rzucił piorunujące
spojrzenie w oczekiwaniu posłuszeństwa. Śpiewano przez pewien czas. Na znak Johannisa mały chłopiec
wniósł drobniutkiego białego kurczaka. Podał go Johannisowi i uciekł. Mistrz ceremonii trzymał kurczaka w
górze, zakołysał ramionami w prawo i w lewo, po czym podciął kurczakowi gardło. Skropił krwią czoło

Strona 66

background image

7639

kuzyna, kolumnę, garnek. Do wywaru dodawano kolejne składniki. Pomieszczenie napełniło się smrodliwym
zapachem podobnym do zestarzałych wiatrów. Johannis zaczął śpiewać coś w€rodzaju pieśni ta’minaa. Czy
Nenek go tego nauczył? Wyciągał ręce przed siebie, delikatnie przesuwając palce nad garnkiem, a potem po
twarzy i wdychając parę. Namawiał kuzyna, by robił to samo: wdychał parę, dotykał garnka, wcierał jego siłę
w swą skórę, powtarzał słowa. Nagle rozległ się głośny śmiech i ktoś podkręcił lampę. Młodzieńcy wyli i
stukali o podłogę. Kuzyn i ja patrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem. Wtedy zobaczyłem to, czego kuzyn nie
mógł zobaczyć. Johannis zasmarował wnętrze garnka czerwonym atramentem z mojego pióra. Zmieszany
z€sadzami barwnik był teraz rozmazany na twarzy nieszczęsnej ofiary. Nie można było go zmyć. Usunięcie
atramentu zajęło kuzynowi dwa dni.
Powinienem się gniewać za naruszenie mojej wiarygodności, lecz przede wszystkim odczuwałem ulgę, że
to nie mnie Johannis wybrał na ofiarę.
Choć chciałem zostać w wiosce dłużej, trzeba było wracać do stolicy prowincji. Moja wiza wkrótce traciła
ważność i należało ją przedłużyć. Zapewniano mnie, że szybko załatwię tę sprawę w Biurze Imigracyjnym.
Wyjechałem z wioski w tajemnicy przed Nenkiem, który miał wielką ochotę na wypad do miasta. Zgodnie z
planem mieliśmy zejść z gór na piechotę, lecz niestety spotkaliśmy po drodze jadącą w tym samym kierunku
ciężarówkę. Nasze dawne przewiny zostały nam darowane i namawiano nas, byśmy wsiedli. Z€pewnym
oporem ulegliśmy. Zaproponowano nam nawet honorowe miejsca w€kabinie. Ledwie dotarliśmy do
błotnistego odcinka, ciężarówka znowu utknęła. Co najmniej przez godzinę próbowaliśmy tych samych co
poprzednio sposobów: kopania, pchania, kamieni. W końcu Johannis trącił mnie łokciem.
- Idziemy - rzekł.
Wszyscy przerwali pracę i patrzyli na naszą zdradziecką ucieczkę. Johannis gwizdał. Ja zwiesiłem głowę.
Był przepiękny dzień, rześki i jasny. Spotkaliśmy mężczyznę karmiącego swego bawołu długimi wiązkami
sitowia, co przypominało podawanie desek pile tarczowej. Szliśmy razem przez pewien czas i
przeprowadziliśmy długą dyskusję o€tym, do jakich rytuałów można używać bawołu kupionego, w
przeciwieństwie do bawołu wyhodowanego w domu. Po dwunastu kilometrach dotarliśmy do głównej drogi,
gdzie mieliśmy nadzieję załapać autobus jadący do miasta. Siedliśmy w kawiarence i czekaliśmy. Pobawiliśmy
się z dziećmi. Wypiliśmy kawę. Opróżniliśmy pęcherze. Znowu wypiliśmy kawę. Właściciel zaczął nas badać
na okoliczność ewentualnego noclegu. śaden autobus nie jechał. Pojawił się obłąkany nauczyciel i zaczął
opowiadać mi o swoich planach rozwoju przemysłu. Nagle usłyszeliśmy odgłos silnika. Zerwaliśmy się z
Johannisem na równe nogi, obawiając się, by autobus nie pojechał dalej bez nas. Na skrzyżowaniu pojawiła się
ciężarówka, którą tak nikczemnie opuściliśmy.
Nie była to pora na fałszywą dumę. Johannis zatrzymał ciężarówkę i dał wyraz, jakże nieszczerej, radości,
że tak im się udało. Kierowca popatrywał na nas srogo. W końcu zgodził się, byśmy wsiedli. Straciliśmy
miejsca na przodzie i€musieliśmy zapłacić.

Strona 67

background image

7639

Pozwól, że nazwę cię... Pong

Biuro Imigracyjne w Ujung Pandang mieściło się w dusznym, brudnym budynku z betonu, stojącym w
porcie. Ludzie czekali w długim ogonku. Wyglądali na niezmiernie przygnębionych, jakby tkwili tu od dawna
i nie żywili żadnej nadziei na rychłe załatwienie swoich spraw. Za biurkiem nie było nikogo. Petenci okazali
się marynarzami, wprost z akademii marynarki. Od razu odnieśli się do mnie z wielką serdecznością. Śmiałem
się z fotografii w ich paszportach. Oni śmiali się z mojej. Mierzyłem ich czapki. Wszystkie były za małe. Po
godzinie wkroczyło sześciu umundurowanych urzędników, uginających się pod ciężarem ogromnej tablicy.
Następne czterdzieści minut zajęły im próby przytwierdzenia tablicy do ściany. Ściana, jak się okazało -
betonowa, opierała się skutecznie ich wysiłkom. W końcu dali spokój i oparli tablicę w rogu. Dopiero wtedy
zobaczyliśmy, co to było. Starannie wydrukowany wykres przedstawiał stromo wznoszącą się krzywą, która
obrazowała „Wzrost wydajności pracy Urzędu Imigracyjnego”.
Zaczęliśmy od wypełniania formularzy. Marynarze dzielnie mi pomagali. Wyjaśnili uprzejmie, że zanim
zacznę pisać, powinienem zakupić odpowiednią teczkę w sklepie za rogiem, w przeciwnym razie nikt nawet
nie przejrzy podania.
- Właścicielem sklepu - szeptali - jest brat faceta zza biurka.
Odszukanie sklepu zabrało mi trochę czasu. Kiedy wróciłem z teczką, biuro było zamknięte.
- Ale to dopiero dwunasta.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Otwieramy jutro o ósmej. Tylko proszę pamiętać, że jutro jest piątek. Zamykamy więc wcześniej, żeby
wszyscy mogli pójść do meczetu.
W ciągu następnego tygodnia sprawa nie posunęła się zbytnio do przodu. Mężczyzna zajmujący się moim
podaniem nie starał się być pomocny.
- Anglik? - rzekł z nieprzyjaznym uśmieszkiem. - Kiedy ja pojechałem do Anglii, w urzędzie imigracyjnym
traktowano mnie jak psa. Taaak... miło popatrzeć na angielskie podanie.
Wysłał mnie w kurs po mieście w celu zgromadzenia najrozmaitszych dokumentów. Najtrudniejsze
okazało się zdobycie zaświadczenia od szefa ministerstwa pracy, stwierdzającego, że z ministerstwa pracy nie
muszę mieć żadnego zaświadczenia. Marynarze mieli podobne kłopoty. Musieli kupować patriotyczne
naklejki za niewyobrażalne pieniądze. Z końcem następnego tygodnia ich papiery były całkowicie nimi
pokryte. Nawoływały do uprawiania sportu, planowania rodziny i dbałości o środowisko.
W czasie jednego z przestojów, kiedy to „analizowano" moje podanie, odwiedziłem ogromny nowy
uniwersytet na peryferiach miasta, by spotkać się z€kimś, kogo przelotnie poznałem kiedyś w Anglii. Nie
odnalazłem tej osoby, lecz przez czysty przypadek trafiłem do gabinetu niezwykle eleganckiej damy, która
nauczała angielskiego. W trakcie rozmowy opowiedziałem jej o moich kłopotach w€Urzędzie Imigracyjnym.
- Jak się nazywa ten człowiek?
- Arlen. Jest Batakiem, z Sumatry.
- Chyba go nie znam. Ale mamy dziś wieczorem przyjęcie w hotelu - powiedziała. - Niech pan przyjdzie.
W Ujung Pandang jest wiele hoteli, lecz tylko jeden uchodzi za luksusowy. Stoi nad samym morzem,
wśród rozkołysanych palm i delikatnego szumu fal. Z€tablicy w holu dowiedziałem się, że przyszedłem
pożegnać wyjeżdżającego właśnie amerykańskiego profesora. Kiedy wszedłem, uścisnął mi dłoń.
- Bardzo mi było miło współpracować z panem przez te dwa lata - rzekł ze wzruszającą szczerością.
Okazało się, że moja znajoma, Ibu Hussein, jest żoną dziekana. Zostałem mu przedstawiony. Pękaty,

Strona 68

background image

7639

uśmiechnięty dziekan nałożył mi na talerz góry jedzenia. Przyjęcie w niczym nie przypominało pożegnalnych
przyjęć, jakie odbywają się w€Anglii. Wygłoszono wiele mów, głównie po angielsku. Jakiś mężczyzna
o€szalonym spojrzeniu uraczył nas długą przemową o swoim pobycie w Ameryce, gdzie nauczył się jeździć
autobusami na gapę i wydobywać z automatów po kilka puszek coca-coli za jedną dziesięciocentówkę. Inny
mężczyzna wstał i powiadomił nas ze skargą w głosie, że kiedy on opuszczał Amerykę, zażądano, by opłacił
jedzenie podane na pożegnalnym przyjęciu. Wstał też dziekan i ujawnił, że kiedyś studiował w Manili, gdzie
kierowcy oszukiwali pasażerów, a nie odwrotnie. W€owych czasach był tak biedny, że jedynym sposobem
najedzenia się do syta było uczestniczenie w przyjęciach wydawanych co tydzień dla nowo przybywa-jących z
Indonezji studentów. Oznaczało to, że musiał jechać na lotnisko autobusem, by dołączyć do grupy nowo
przybyłych. Nikt go nigdy nie rozpoznał. W Ameryce zaś zauważył, że studenci kradli na koniec semestru
wszystkie uczelniane zegary.
Kilku studentów, wypucowanych i zawstydzonych, recytowało wiersze po angielsku, z czego nie można
było nic zrozumieć. Jakiś młodzieniec wstał i€wskazał na odjeżdżającego profesora: - Ten człowiek jest mój
ojciec i bardzo go kochać - rzekł i zaczął płakać.
Po belkach sufitu z nadzwyczajnym wdziękiem paradowało zbłąkane kocisko, gdy tymczasem dziekan
intonował Auld Lang Syne* w różnych językach.
Najbardziej przekonywająco brzmiała wersja japońska.
Johannis zatrzymał się w tej części miasta, gdzie mieszkali Toradżanie, w€pięknym miejscu blisko stawu
otoczonego ogródkami warzywnymi. Jedyną wadą tego miejsca były chmary komarów. Będąc w znakomitym
humorze po uniwersyteckim przyjęciu, postanowiłem go odwiedzić i wyszliśmy napić się wina palmowego
wraz z kilkoma innymi Toradżanami mieszkającymi w tym samym domu. Siedliśmy na ogromnym
dziedzińcu, na stołkach z surowego drewna. Spienione wino czkało i bulgotało w opartych o ścianę
bambusowych rurkach.
Po pewnym czasie wprost na dziedziniec wjechał na motorze niski, gruby mężczyzna. Wszyscy umilkli.
- Policja - wymruczał Johannis.
Motocyklista zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła.
- Kto jest Holendrem? - krzyknął. Johannis obrócił się opornie.
- Turysta, pak. Jedzie do Toradży.
- Dawaj go tutaj.
Mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Jak się nazywam? Gdzie mieszkam? Dlaczego przebywam z tymi
ludźmi? Czy nie rozumiem, że to nielegalny wyszynk? śe tu są źli ludzie? śe mogę wpaść w tarapaty? Jestem
gościem w jego kraju. On zabierze mnie gdzie indziej, żebym się napił. Chciałem zaprotestować, lecz
spostrzegłem, że Johannis patrzy na mnie znacząco i kręci głową. Wsiadłem więc na motor i odjechaliśmy.
* Auld Lang Syne - szkocka pieśń pożegnalna, śpiewana najczęściej w noc sylwestrową.
Zmierzaliśmy do innego nielegalnego baru. Kosztowało mnie to trzy piwa i€godzinę wysłuchiwania żalów
o niesprawiedliwość, której zaznał w swojej wiosce na Bali - i ze strony policji i ze strony własnej żony.
- Jeszcze pić - zażądał.
Uznałem, że przyszła pora na jakieś wielkie kłamstwo.
- Przepraszam. Muszę wracać. Jutro rano mam spotkanie z gubernatorem.
Spojrzał na mnie. Naprawdę? Powątpiewał, ale nie mógł być pewien, zwlókł się więc ze stołka.
- Zawiozę do hotelu - wybełkotał. - Gość w naszym kraju.
Kluczyliśmy dość niepewnie, by dojechać z powrotem do gorącego, przygnębiającego miejsca, gdzie
zamieszkałem. Odszedłem, dziękując za „opiekę".
- Zaczekaj - rzekł. - Jedna rzecz. Chyba benzyna się skończyła. Nie masz przy sobie tysiąca rupii?
Teraz nie było już sensu zmieniać polityki tchórzliwego obłaskawiania. Zapłaciłem.
- Jak ci na imię? - spytałem, starając się nadać głosowi taką modulację, z€jaką w Anglii pyta się policjanta o
jego numer.
- Wenus - rzekł. - Mam na imię Wenus.
Dzień po dniu odwiedzałem Biuro Imigracyjne. Czasami zastawałem Arlena, a wtedy on polecał mi
wykonanie kolejnych zadań. Czasami nie było go - i wtedy po prostu czekałem. Aż wreszcie pewnego
pięknego dnia powitały mnie szeroko otwarte drzwi naczelnika Biura. Kilkakrotnie próbowałem spotkać się z
tym człowiekiem, lecz zawsze odsyłano mnie do Arlena. Teraz podszedł do mnie, okazując mi szacunek,
kłaniając się i nadskakując.
- Mam nadzieję - rzekł - że obsłużono pana należycie. Czy jest coś, w czym mógłbym pomóc?

Strona 69

background image

7639

Nie mogłem się zdecydować, od czego zacząć. Uśmiechał się ujmująco, gdy wyliczałem moje trudności.
Pięć minut później opuściłem Biuro z przedłużeniem wizy na trzy tygodnie. Zabrało to w sumie dwanaście
dni. Naczelnik otworzył przede mną drzwi.
- Proszę pozdrowić ode mnie panią Ibu Hussein - rzekł. Zatelefonowałem na uniwersytet i połączyłem się z
dziekanem.
- Ach - westchnął - nie powinien był o tym wspominać. Moja żona rzeczywiście dziś rano zajrzała do Biura
Imigracyjnego. Wie pan, tak się składa, że naczelnik jest naszym studentem. śeby uzyskać promocję, musi
zdać pewien egzamin. Na razie zajęcia wydają mu się bardzo trudne. Może gdyby wystawianie wiz zabierało
mniej czasu, miałby go więcej na naukę, a zajęcia nie sprawiałyby tyle kłopotu.
- Rozumiem. Jak mam państwu dziękować?
- Nie ma potrzeby. W Anglii wielu ludzi traktowało mnie bardzo przyjaźnie, a€więc i ja staram się być miły
dla pana. Może w przyszłości pan zechce okazać życzliwość jakiemuś Indonezyjczykowi.
Kiedy wróciłem do hotelu, drzwi mojego pokoju były uchylone. Ze środka dobiegały głosy. Serce we mnie
zamarło. Jak nic wytropił mnie English Club i€uczyni moje życie nieznośnym z powodu czasowników
nieregularnych. Ale cóż, miałem być miły dla Indonezyjczyków. Ze sztucznym uśmiechem otworzyłem drzwi.
Zobaczyłem marynarzy z Biura Imigracyjnego.
- Znaleźliśmy pana adres na formularzu - obwieścili - a tutaj powiedzieliśmy, że jesteśmy pana kuzynami.
Przyszliśmy pana odwiedzić, bo może czuje się pan samotny i smutny. Opowiedziałem im o niezwykłych
przygodach z wizą. Śmiali się i obejmowali mnie. Czyżbym był aż tak sympatyczny?
- Wobec tego pojedź z nami obejrzeć motyle.
O nie! Przypomniałem sobie zoo w Surabai. Znowu musiałbym przeciskać się przez tłumy w dzielnicy
uciech.
- Moja żona nie byłaby zadowolona.
- Wolałaby, żebyś siedział tutaj sam, zamiast iść z nami obejrzeć piękne motyle? Niemożliwe.
A proszę! Może moje uczestnictwo mogłoby się ograniczyć do podglądactwa.
- Ale to dopiero dziesiąta rano. Jeszcze nie wstały.
Pokiwali poważnie głowami.
- Wstają bardzo wcześnie. To najlepsza pora, zanim się zgrzeją i zmęczą. Zresztą wynajęliśmy ciężarówkę,
specjalnie dla ciebie.
To prawda. Na zewnątrz stała zaparkowana ciężarówka w barwach indonezyjskiej marynarki. Co miałem
robić? Byłem winien uprzejmość Indonezyjczykom. Poszedłem.
Doznałem wielkiej ulgi, gdy zatrzymaliśmy się przed sanktuarium prawdziwych motyli. Spędziliśmy
piękny dzień, sącząc ciepły sok pomarańczowy i€przyglądając się ślicznym okazom z rzędu Lepidoptera.
Dzień z angielskimi majtkami wyglądałby zapewne zupełnie inaczej. Wróciliśmy o zachodzie słońca.
- Zabierzemy cię do naszego domu. Obok mamy fabrykę herbatników.
Cała siódemka mieszkała w maleńkim domku obwieszonym fotografiami amerykańskiej piosenkarki.
- Podoba się nam, bo jest dziewicą. Śpiewa o tym - wyjaśnili.
- Ale jak wy tu śpicie? Nie możecie się chyba położyć wszyscy jednocześnie?
- Śpimy na zmianę. Jedni śpią do drugiej nad ranem, potem wychodzą, żeby następni mogli się położyć.
Bruno śpi także w ciągu dnia, ale on jest z Irianu Zachodniego.
Bruno uśmiechnął się szeroko uśmiechem ludzi czarnych. Słońce zaszło, po nogach wiało rozgrzanym
pyłem, a my żuliśmy połamane herbatniki kupione tanio w fabryce po sąsiedzku. Nigdy przedtem i nigdy
potem nie było mi tak ciepło w żadnym towarzystwie.
Im dłużej myślałem o pieszej wyprawie przez las do Makki - proponowanej przez nieszczęsnego kuzyna
Johannisa - tym mniejszą miałem na nią ochotę. Choć tam właśnie można było znaleźć warsztaty tradycyjnego
tkactwa. Dobrze, że istniała alternatywa. Znana tkaczka przeniosła się ostatnio z Kalumpang do miasta
Mamuju. Przy odrobinie szczęścia, wyruszając o świcie, miałem szansę dotrzeć do Mamuju autobusem w
ciągu jednego dnia.
Ta podróż jest dziś dla mnie wręcz upiornym wspomnieniem. Indonezyjczycy są znakomitymi
kierowcami. Muszą być, skoro robią to, co robią i nie giną. Cudem uniknęliśmy dwóch wypadków: pierwszy
raz wtedy, kiedy koń wyskoczył nagle z pobocza na środek drogi i drugi, kiedy bawół gnał w stronę naszego
małego przepełnionego autobusiku, pędzącego po wąskim pasie asfaltu. Później był trzeci incydent, gdy
wprost pod koła weszła głucha kobieta. W takich chwilach czas płynie bardzo wolno. Dość go było na wrzaski
i pokazywanie palcem kobiety, znajdującej się dosłownie centymetry przed pojazdem, na to, by kierowca

Strona 70

background image

7639

skręcił gwałtownie w głęboki rów odwadniający i wydobył się z niego błyskawicznie, rozpraszając grupkę
uczniów, których przestraszone twarzyczki migały przed wycieraczkami jak liście. Cudem nic się nikomu nie
stało, ale trzeba było wyciągnąć sprzęgło spod pojazdu. Rzecz działa się w Indonezji, a zatem nie było mowy o
dwutygodniowym postoju w warsztacie naprawczym. Kierowca spokojnie usiadł, zapalił papierosa i zespawał
uszkodzone części, tak że po dwóch godzinach ruszyliśmy dalej.
Po obu stronach drogi rozciągały się bujne pola ryżowe, dające pięć zbiorów na dwa lata. Dookoła pięły się
w górę dostatnie domy. Lśniący nowy meczet jasno wskazywał na fakt, że znajdujemy się wśród siedzib
Bugijczyków, zaradnych muzułmanów, energicznych ludzi morza, którzy osiedlali się na wielu nadmorskich
terenach archipelagu. Drogi były pełne malutkich powozów, ciągniętych przez pękate koniki. Gdyby nie
meczety, wszystko wokół przypominałoby wizerunek dobrego, łatwego życia z amerykańskiego obrazka.
Droga biegła teraz tuż nad brzegiem - nie mogłem zrozumieć, dlaczego o tych terenach nie wspomina
żaden przewodnik. Złote piaski okalały kryształowe, niebieskie morze. Nad falami wyrastały proste
drewniane domy z balkonami. Rybacy naprawiali sieci, kobiety tkały. Nagie brązowe dzieciaki śmiały się i
bawiły w€zatoczkach. Ku bezchmurnemu niebu strzelały widowiskowe skały. Wyobrażałem sobie Mamuju z
rosnącym entuzjazmem. Hotel będzie wielkim białym budynkiem z drewna, a ja, z jego werandy, będę mógł
obserwować wspaniałość zachodu słońca w tropikach. Jadłospis zaskoczy mnie nieprzebranym bogactwem
owoców morza. Ot, marzenia szczura lądowego.
Ale już wkrótce wszystko zaczęło zmieniać się na gorsze. Gdy zapuściliśmy się w głąb terytorium
Bugijczyków, kierowcę ogarnęła iście muzułmańska niechęć do psów. Łukiem najeżdżał na psy, które
siedziały przy drodze, nie wadząc nikomu, aż w końcu udało mu się śmiertelnie uderzyć szczeniaka.
Uśmiechnął się szeroko do pasażerów - ale niektórzy szemrali przeciwko niemu.
- Psy są nieczyste - rzekł.
Bardziej niż pewne, że brak płynności językowej i teologicznej wiedzy zespoliły swe siły, by zabrzmieć
jednym głosem, jak w Biblii: „Nawet zwierzęta nieczyste zostały stworzone przez Boga, a człowiek, który je
zabija, jest głupcem". Czy naprawdę to powiedziałem? Kierowca odął wargi, nadąsany. Być może dlatego nie
chciał wieźć nas bez dopłaty dalej niż do pierwszego miasta - choć jako powód podał późną porę i niemożliwy
do przewidzenia stan drogi.
Nie miałem ochoty nocować w Majene. Mogło być sympatyczne na swój sposób, ale nie równało się z
powabami Mamuju wyrosłymi w mojej wyobraźni. Włóczyłem się po rynku przez pewien czas, aż wreszcie
znalazłem człowieka, który jeszcze tej nocy jechał do Mamuju. Niestety miał jedynie niewielką furgonetkę, a
wszystkie miejsca w kabinie były już zajęte. Za skromną opłatą zaprosił mnie na platformę. Wieczór był
piękny, słońce grzało łagodnie. Mamuju było oddalone zaledwie o sto kilometrów. Taka podróż to sama
przyjemność.
Ku mojemu znacznemu zakłopotaniu nie pozwolono mi po prostu usiąść sobie jakkolwiek na platformie.
Ustawiono składane krzesło i żądano, bym zasiadł w wyprostowanej pozie jak kolonialny gubernator podczas
parady. Mężczyzna kierował pojazdem z namaszczeniem, zatrzymując się często na skrzyżowaniach, tak
jakby chciał, by dostrzegło mnie możliwie jak najwięcej osób. Pewną niedogodność stanowił fakt, że tego
właśnie dnia przez miasto ciągnęła procesja pielgrzymów, wracających z podróży do Mekki - chlubili się bielą
turbanów nowego statusu hadżidżi. Przy drogach stali tłumnie oczekujący, wyciągali szyje, wyglądali
niecierpliwie powrotu bliskich, których owa męcząca podróż wyniosła na wyżyny pobożności. Był to dzień
spodziewanych przemian wewnętrznych. Grzesznicy mogli przeistoczyć się we wcielenia cnoty, ich krewni
mogli zmienić się nie do poznania poprzez kontakt ze świętością. Uroczyste tempo naszego wehikułu miało
zjednoczyć go z procesją. Jechaliśmy więc, a wokoło niósł się pobożny szmer przerywany wybuchami
histerycznego śmiechu na widok mojej osoby na wysokim krześle. Absurdalne odstępstwo od oczekiwań
sprawiło, że jakiś mężczyzna spadł ze zdumienia z werandy, inny zaś wypuścił z rąk czajnik, gdy dojmujące
gorąco przeniknęło do palców. Ilekroć zatrzymywaliśmy się na skrzyżowaniach, w naszą stronę rzucał się
roześmiany, wiwatujący tłum. Ściskano mnie delikatnie za ramię i każdy mówił po angielsku to, co umiał.
- Tak - szeptali. - Tak.
Ten imperialny korowód trwał aż do zmroku, kiedy to znaleźliśmy się w€mieście Mamuju. Ludzie chowali
się po domach przed chmarami komarów, które nagle spadły z nieba. Drogi prawie nie było widać - spowijały
ją gęste obłoki dymu, gdyż ludzie podpalali stosy łupin kokosowych, żeby odstraszyć owady. Zdawało się, że
moskitom nie będzie łatwo dopaść człowieka siedzącego na platformie ciężarówki, a jednak im się udało.
Nacierały i gryzły, powodując dotkliwe swędzenie, aż wreszcie i ja musiałem zapalić, by powściągnąć ich
zapędy.

Strona 71

background image

7639

Mamuju było zniewagą wobec piękna pozostałej części wybrzeża - inaczej tego miasta opisać się nie da.
Patrząc na nie, zacząłem żałować, że nie stawiłem czoła leśnym pijawkom. Było to bowiem skupisko lichych
betonowych domostw stojących na piaskowej pustyni. Centrum miasta wyznaczała kupa gnijących odpadów,
na której, nie bacząc na ryzyko, handlowano żywnością. Kiedyś była pewnie w Mamuju ładna plaża, ale teraz
pokryto ją betonowymi płytami i€traktowano jak wysypisko śmieci, a zarazem miejsce wypasu kóz. Przed
paru laty trzęsienie ziemi uszkodziło rury doprowadzające wodę i prawie cała okolica pozbawiona była
regularnych jej dostaw. W obskurnym, przerażająco dusznym hotelu w ogóle nie było wody. W cienkich
tekturowych przepierzeniach między pokojami powydłubywano dziury, by sąsiedzi mogli się podglądać.
Jedynym dostępnym w mieście pożywieniem był tłusty gulasz z rybich łbów. Noc spędziłem, nie zmrużywszy
oka, przewracając się z boku na bok i odpierając ataki komarów. Skoro świt uciekłem do części miasta
zamieszkanej przez Toradżan.
Tożsamość etniczna na tych terenach wiąże się głównie z religią. Jeśli jesteś muzułmaninem, to jesteś
Bugijczykiem, jeśli chrześcijaninem - to Toradżaninem. Toradżanie, którzy przeszli na islam, nie są dłużej
postrzegani jako Toradżanie. Nastrój groźnej konfrontacji religijnej dominował w atmosferze miasta.
Osiedla Toradżan skupiały się wokół kościołów i tu właśnie znalazłem Anekę - kobietę, której szukałem.
Przywiozłem z Baruppu’ list polecający od jej córki. Aneka była zniszczoną kobietą po czterdziestce, o
wąskich, zaciśniętych ustach. Przeczytała list i zaprosiła mnie w gościnę.
- Możemy razem czytać Biblię - zaproponowała.
Podobnie jak matka Johannisa, Aneka przeszła na chrześcijaństwo, co zapewniało jej lepszą sytuację
życiową. Propozycja czytania Biblii dogadzała mi. Naukę większości języków, które znałem, zaczynałem od
czytania przekładu Biblii. Biblia bywała jedyną drukowaną w tych językach książką.
Aneka i jej mąż posługiwali się dziwacznym, pobożnym pidgin. Każde stwierdzenie o czymś złym
rozpoczynali od „Bóg tak chciał...", podczas gdy stwierdzenia o czymś dobrym od „Dał nam Bóg, że...".
Człowiek szybko przejmuje taką manierę. Kiedy więc trzeciego dnia mąż Aneki spytał mnie, czy wyjdę
w€„ustronne miejsce", odpowiedziałem, nie zamierzając wcale żartować: „Jak Bóg da...".
Pomijając odstępstwo religijne, Aneka sprawiała z początku wrażenie tkaczki bez reszty hołdującej tradycji
Toradżan - była mistrzynią czasochłonnej procedury, podczas której kłębki białego puszku z jej bawełnianych
krzaków przeistaczały się w piękne niebiesko-czerwone tkaniny. Pomiędzy długotrwałymi sesjami czytania
Biblii chętnie demonstrowała proces przygotowywania barwników roślinnych. Zauważyłem, że zużywała
prawie dwa litry chili, by uzyskać odpowiedni kolor na małym kawałku tkaniny - co wyjaśnia moją reakcję na
koc podczas wyprawy z Mamasy. Tkaniny zwane sarita i seko mandi mają bardzo istotne znaczenie podczas
świąt w całej krainie Toradżan i używane są do zdobienia osób i budynków. Szczególne moce - wygaszanie
ognia, przewidywanie okropnych wypadków - przypisywane są konkretnym tkaninom, które od razu stają się
rodzinną pamiątką i wchodzą w skład schedy.
Wytwarzane są stosunkowo prostą techniką: osnowę rozpina się na ramie i€pewne jej fragmenty osłania
elastycznym sznurkiem. Następnie na całość nakładany jest barwnik. Gdy wyschnie, część osłaniających
osnowę sznurków zostaje zdjęta i procedura nakładania kolejnych barwników powtarzana jest od początku.
Nitki osnowy dzieli się na połowy i tka dwa oddzielne materiały, a€potem zszywa w taki sposób, by powstał
jeden kawałek składający się z dwóch identycznych segmentów. Rezultat końcowy to gruby, miękki materiał
bogato zdobiony jaskrawymi kolorami, które z upływem lat nabierają głębi. Szczególnie interesujący był fakt,
że niektóre wzory rzeźbione w drewnie pojawiały się także na tkaninach. Aneka nazywała je tak samo jak
Nenek, ale gdy ona utrzymywała, że wzory rzeźb pochodzą z tkanin, Nenek przyznawał pierwszeństwo
rzeźbom. Według Nenka gotowe wzory rzeźbiarskie spadły wprost z nieba. Według Aneki zostały
wymyślone przez kobietę taką jak ona. Może ten właśnie fakt zachęcał ją do wprowadzania we wzorach
rozmaitych innowacji. Podczas dyskusji o€pochodzeniu wzorów akademicy skłonni są wskazywać albo
tkaniny, albo rzeźby, ignorując całkowicie fakt, że jest jeszcze trzecie źródło, a mianowicie — tatuaże, które w
dzisiejszych czasach gwałtownie zanikają. Aneka zaczęła eksperymentować ze wzorami w postaci krzyży,
owiec i innych symboli chrześcijańskich, jednakże obawiała się jeszcze pokazać je światu. Martwiły ją
zwłaszcza owce, ponieważ nie była pewna, czy kiedykolwiek widziała jakąś owcę w naturze. Dziwiło ją, że tak
często wspomina się o nich w Biblii.
Prawie tydzień zajęło obejrzenie całego procesu wytwarzania tkaniny. Ze zdecydowanym uczuciem ulgi
wsiadłem do autobusu, który miał zabrać mnie z€powrotem do Toradży. Wielki tobół tkanin Aneki
upakowałem pod nogami. Wkrótce został on jednak stamtąd wyciągnięty, by zrobić miejsce kokosom,
i€wykorzystany na siedzenie dla drobniutkiego dziecka o kręconych włosach, które przyglądało mi się z

Strona 72

background image

7639

głębokim zaciekawieniem.
Obok kierowcy posadzono pękatego mężczyznę. Ostentacyjnie okazywano mu wielki szacunek.
Wielokrotnie nazywano go bapakiem. Najwyraźniej był człowiekiem znaczącym. Patrzyliśmy z urazą, jak jego
przestrzeń była skrupulatnie chroniona przed naruszeniem, podczas gdy coraz więcej pasażerów pchało się w
naszą. W końcu kierowca podszedł do bocznej szyby i gestami pełnymi respektu poprosił, by bapak posunął
się nieco i zrobił miejsce innym. Bapak sapał i prychał z niezadowolenia. My uśmiechaliśmy się złośliwie. W
jego bastionie powstała wyrwa. Drzwi otworzyły się, wsiadła jedna z najpiękniejszych dziewczyn, jakie
kiedykolwiek widziałem i usadowiła się obok niego. Odwrócił się i€spojrzał na nas z wyższością.
Autobus ruszył, kokosy turkotały pod naszymi nogami. Dziecko nadal przyglądało mi się ciekawie, a
matka pchała mu garściami ryż do buzi. Poza granicami pierwszego z miast zostaliśmy zatrzymani przez
policjanta z€karabinem. W autobusie zaległa cisza przepojona poczuciem winy. Policjant nie spieszył się.
Lustrował wzrokiem pojazd. Obszedł go dookoła. Wyjął okulary przeciwsłoneczne. Karabinem dał znak
kierowcy, by wysiadł, po czym zatknął kciuki za pas i rozpoczął długotrwałą przemowę. Jego słowa docierały
do nas przez okno: „...niebezpieczeństwo dla pasażerów... szacunek dla prawa... integralność Republiki...".
Kierowca zwiesił głowę. My wszyscy siedzieliśmy w€skupieniu.
- O dwóch pasażerów za dużo - rzekł bapak. - Odwołuje się do surowych zasad. To będzie drogo
kosztowało.
Wykład trwał jeszcze kilka minut. Policjant przystąpił do szczegółowych oględzin pojazdu - światła, opony
- i zażądał pliku dokumentów. Następnie poprowadził kierowcę za autobus.
- To dobry znak - rzekł bapak, kiwając głową.
Słychać było słowa kierowcy: - Tak jest, pak. Ale myślę, że ten jeden raz można by mi darować.
Wsiadł z powrotem pewny siebie, uśmiechnięty od ucha do ucha, i zapalił silnik.
- Ile? - spytał bapak.
- Dwa tysiące. Nawet nie zauważył, że prawo jazdy, które mu pokazałem, nie było moje.
Zaśmiał się i wcisnął gaz do dechy. Za następnym zakrętem dwaj kolejni pasażerowie zatrzymali autobus
i€wsiedli. Usługi świadczono zatem normalnie.
Większa część podróży upłynęła mi na drzemce. Ocknąłem się w środku nocy i€zobaczyłem górę lśniącą w
blasku księżyca. Od razu ją poznałem. Młody Toradżanin siedzący obok mnie także nie spał.
- Czy to nie ta góra - spytałem - gdzie znajdowała się drabina łącząca niebo z€ziemią za czasów przodków?
Spojrzał na górę i obojętnie wzruszył ramionami.
- Możliwe. My nazywamy ją porno-górą. Jak popatrzysz na skały, to tu widzisz mężczyznę, a tam -
kobietę...!
Wracając do Rantepao, czułem się, jakbym wracał do domu. Oto przyjazne, brzydkie miasto. Weseli, prości
ludzie. W hotelu Johannis i bardzo wysoki, chudy mężczyzna spali na krześle, wsparci jeden o drugiego, z
otwartymi ustami. Miło mi się zrobiło na sercu, gdy ich ujrzałem.
Przyjaciel Johannisa miał na imię Bismarck. Zapragnąłem przedstawić go Hitlerowi, ale w końcu uznałem,
że nie doceniliby wagi takiego spotkania. Jak sam mówił, wiódł życie pełne przygód. Należał do szlachty
Toradżan, czy - jak to nazywał - do „złotej klasy". Przejawiało się to w jego zachowaniu. Podczas rozmowy z
nie-Toradżanami był miły i odprężony. Kiedy zwracali się do niego Toradżanie, natychmiast robił się sztywny
i odpowiadał w trzeciej osobie, albo w€ogóle ich ignorował.
Kiedyś handlował nielegalnymi narkotykami w Dżakarcie, potem importował pornografię za
pośrednictwem zagranicznych przyjaciół, ale w końcu zaczęła zżerać go niechęć do samego siebie i wrócił do
Toradży, gdzie chciał spędzać jak najwięcej czasu w lasach. Teraz zajmował się handlem „kradzionymi"
starociami, ale wyglądało na to, że naprawdę stara się wykonywać swą profesję z€zachowaniem zasad
moralnych.
- To jest tak - wyjaśniał. - Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, są gotowi zapłacić milion rupii za figurkę
nagrobną. Proszę sobie wyobrazić, co takie pieniądze znaczą dla zwykłego wieśniaka! Może posłać dzieci do
szkoły i zapewnić im jakąś przyszłość. Zyskuje też zabezpieczenie dla siebie. Jest prawdopodobnie
chrześcijaninem i uważa figurki nagrobne za coś złego. Jeśli jest poganinem, może sprzedać starą, a kupić
nową i jeszcze dobrze na tym zarobić. Nawet przodkowie się na to zgadzają. Bo zawsze pytamy ich o zdanie.
Wszyscy są zadowoleni. Rząd tego zabrania, bo się obawia, że jak sprzedamy wszystkie figurki, turyści
przestaną przyjeżdżać. Rodzina aranżuje więc „kradzież" przed-miotu, który zostanie następnie sprzedany na
Bali lub w Londynie. Przychodzą do mnie, bo mam kontakty. Ja do nich nie chodzę. Znają moją rodzinę i ufają
mi. Biorę swój procent i dbam o to, by nie zostali oszukani. Zawsze nalegam, by odczekali miesiąc po podjęciu

Strona 73

background image

7639

decyzji, na wypadek gdyby zmienili zdanie i chcieli figurkę zatrzymać. Często sprzedaję figurki do muzeów.
Może twoje muzeum nie kupuje, ale amerykańskie kupują. W amerykańskich muzeach mam wielu przyjaciół.
Tak czy owak wszyscy jesteście tacy sami. Zbieracie piękne przedmioty, wkładacie je w pudełko i wysyłacie
do siebie. Chcesz przyjść do mojego domu, żebym pokazał ci kilka ładnych rzeczy?
- Bardzo bym chciał je zobaczyć, ale wiesz, że nie mogę niczego kupić. Wszystko, co ma więcej niż
pięćdziesiąt lat, wymaga pozwolenia na wywóz. Takie jest prawo.
- Tak, takie jest prawo. Ale przyjdź i zobacz. Lubię pokazywać te przedmioty ludziom, którzy potrafią je
docenić.
Jego dom był skarbcem starych, dziwacznych eksponatów: kołowrotków, drzwi, kapeluszy, butów.
Pokazywał mi je wszystkie z ogromną dumą. Włożył na głowę książęcy kapelusz i usiadł dostojnie; chwycił
włócznię i przeobraził się w€wojownika; wyciągnął pojemnik na orzechy areki i zaczął żuć jak stary wieśniak.
W trakcie tego przedstawienia weszła jego malutka córeczka w€wyjściowej różowej sukience i złotej,
papierowej koronie. Spojrzeli na siebie i€roześmiali się.
- A właśnie. Idzie na przyjęcie urodzinowe.
Bismarck wziął dziecko na kolana i patrzył na nie oczyma pełnymi miłości.
- Któregoś dnia - zwrócił się do mnie - ty i ja wybierzemy się razem w góry. Zaprowadzę cię do miejsc, o
których nikt nie wie. Czuję to przez skórę, a w takich sprawach się nie mylę. Widziałem Pana Lasów.
- Pana Lasów?
- Tak. Nie znajdziesz o nim ani słowa w żadnej ze swoich antropologicznych książek o religii Toradżan, ale
w wioskach wszyscy o nim wiemy. Ja, który zostałem wychowany na chrześcijanina, widziałem go. Oto jeden
z powodów, dla których wróciłem do dawnych obyczajów.
- Jak to się stało?
- Hmmm, opowiem ci. Chciałem go zobaczyć, żeby się przekonać, czy rzeczywiście istnieje. Poszedłem w
głęboki las na trzy noce, siadałem nagi i€czekałem. Pierwszej nocy tylko piłem i nic się nie wydarzyło. Drugiej
nocy jadłem normalnie. Trzeciej nocy pościłem i zjawił się.
- Jak wyglądał?
- Bardzo stary człowiek. Nie miał dolnej części ciała. Unosił się we mgle i€przemówił do mnie: „Czego
chcesz?", spytał. „Niczego, chciałem tylko sprawdzić, czy naprawdę istniejesz". Wyobraź sobie - pacnął się w
czoło - mógłbym być teraz bogatym człowiekiem, gdybym powiedział, co trzeba, ale ja chciałem jedynie
wiedzieć, czy on istnieje. „Nie martw się - rzekł starzec - zawsze będę się tobą opiekował w moim lesie". Potem
znikł. Wtedy nagle ogarnął mnie strach - Bismarck roześmiał się. - Uciekłem tak szybko, jak tylko potrafiłem,
schowałem się w domu i trząsłem się ze strachu. Ale teraz jestem silny, bo wiem już na pewno.
Z zewnątrz doszło nas dziwne drapanie. Zsadziwszy córkę, Bismarck podszedł do drzwi; usłyszałem
szmer rozmowy. Bismarck wrócił roześmiany.
- Przyszedł jakiś stary człowiek i pyta o ciebie: o Pong Bali. Pong jest jak puang. To nasze słowo na „pan".
Mamy więc dla ciebie imię: Pong Bali. Nie martw się. Nie chodzi o Pana Lasów.
Wyszedłem na dwór. Zobaczyłem Nenka. Odmówił wejścia do środka. To byłoby nie w porządku. To dom
szlachcica, Nenek czuł się onieśmielony. Przeszedł trzydzieści kilometrów z okładem, żeby kupić w mieście
orzechy areki, ale nie miał pieniędzy. Może mógłbym mu dać trochę grosza? Prostota jego rozumowania
sprawiła, że nie mogłem odmówić. Ale coś jeszcze go trapiło.
- Nie mogłem spać. Umówiłem się z tobą na jednego bawołu. Ale ktoś we wsi powiedział, że za jednego
bawołu nie można nawet kupić biletu do Anglii.
- Nenek, bawół będzie dla ciebie. Za bilet zapłacimy osobno, w Londynie też będziemy się o ciebie
troszczyć.
Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Kiedy jedziemy do Anglii? Jeśli natychmiast, będzie musiał kupić
dużo orzechów areki.
- To dobry stary człowiek - powiedział Bismarck ze znawstwem, patrząc za odchodzącym Nenkiem. -
Pracujesz z nim?
Opowiedziałem mu o wystawie.
- Wspaniale. Choć raz dostaną pieniądze ludzie, którzy naprawdę coś robią, a nie oszuści i handlarze jak ja.
Mam tu duży dom i mnóstwo ziemi. Jeśli będziesz potrzebował pomocy albo chciał coś przechować, pomogę
ci. Bez zapłaty.
Trudno mi było myśleć o Bismarcku jak o oszuście. Może, stwierdziłem po namyśle, niewiele łączy go z
Hitlerem.

Strona 74

background image

7639

Wróciliśmy z Johannisem do Baruppu’ i zastaliśmy tam nie tylko Nenka, ale i€jego córkę. Odznaczała się
wszystkim tym, co - jak zdążyłem się zorientować - cechowało wartościową kobietę chrześcijańskich
Toradżan. Nenek i ja ucieka-liśmy od jej cokolwiek uciążliwych cnót i rozmawialiśmy o dawnych czasach.
Wieczorami oddawaliśmy się rodzajowi gry towarzyskiej, polegającej na tym, że on i€jego sąsiedzi wyciągali
schedy lub po prostu stare sprzęty codziennego użytku i€opowiadali mi o nich.
Nenek był szczególnie dumny ze swojego naczynia na ryż - wysokiego na metr, o nóżce z wybielonej kości
bawołu, której posiadanie było przywilejem ta’minaa. Pewien mężczyzna miał piękne drewniane talerze na
warzywa z€wyrzeźbionymi głowami bawołów. Inni mieli stare miecze i tkaniny.
- To nie są zabawki - wyjaśniał Nenek. - Przynoszą domowi pomyślność. Wykorzystujemy je też podczas
świąt.
Opowiedział pouczającą historyjkę o starej tkaninie, która została sprzedana, co przynosiło wszystkim
nieszczęście dopóty, dopóki nie została zwrócona domowi, do którego należała. Potem pokazał kwadratowy,
bardzo miękki kawałek grubego futra z przyczepionymi doń dwoma sznureczkami.
- Co to jest?
Obracałem futro na wszystkie strony. Johannis macał je z zaciekawieniem. Wreszcie szeroki uśmiech
rozjaśnił mu twarz.
- Wiem.
Nałożył delikatnie futro na głowę, jak perukę i związał sznurki. Nenek i jego przyjaciele kołysali się na
piętach rozbawieni. Szybkim, zgrabnym ruchem Nenek zerwał futro z głowy Johannisa, wsadził je sobie pod
pośladki i usiadł.
- W dawnych czasach Toradżanie mieli tylko kamienie do siadania, więc używali czegoś takiego.
Wyciągnął kolejną dziwną rzecz - podługowatą, z cebulastymi guzami na obu końcach. Była zrobiona z
kości lub bardzo twardego drewna. Wyglądała trochę jak grzybek, którym posługiwały się kiedyś kobiety,
cerując skarpetki. Potrząsnąłem głową.
- To służy do cerowania skarpetek - wyrwał się znowu Johannis.
Nenek i ja roześmialiśmy się na tak naiwne skojarzenie.
Była to, wyjaśnił Nenek ściszonym głosem, tajemna broń Toradżan przeciw Bugijczykom. Spojrzeliśmy po
sobie z Johannisem, nie rozumiejąc, a Nenek ucieszył się z naszego zdziwienia. Wyjaśnił, rechocząc, że
Toradżanie nakładali ów przedmiot na członek, by dostarczyć swoim kobietom szalonych rozkoszy. Oto
dlaczego w dawnych czasach żadna kobieta, która sypiała z miejscowym mężczyzną, nie spojrzała nawet na
Bugijczyka, choćby miał nie wiadomo jak długi nos. Johannis ucichł i zamyślił się.
Zdziwiło mnie, gdy się dowiedziałem, że Nenek ma żonę, która mieszka w innej części wsi.
- Nie żyjemy już ze sobą - rzekł Nenek. - Została chrześcijanką. Wszystkie moje dzieci zostały
chrześcijanami. Tylko ja się ostałem. Oni wciąż mnie namawiają. A ja mówię, że urodziłem się w tej religii i w
niej umrę.
Nenek wykazywał zaskakującą tolerancję.
- Wynieśli tę religię ze szkoły - oświadczył. - Gdyby nie szkoła, nikt by nie zmienił wiary. Ale nie ma tego
złego... Gdyby nie szkoła, wszyscy bylibyśmy nieukami jak dawniej.
śal pomyśleć, ale gdy on umrze, umrze też w Baruppu’ stara religia. Nie było już nikogo, kto chciałby
podjąć trud zapamiętania tysięcy wersów, które stanowiły o wiedzy kapłana. Trudno więc nie traktować
Nenka jak ostatniego bastionu tradycji. Ale Nenek należał też do ludzi, którzy aktywnie uczestniczyli w€życiu
współczesnego świata. Kiedyś handlował kawą. Podczas okupacji japońskiej ukrywał we wsi indonezyjskich
Chińczyków. Nauczył się mówić po indonezyjsku oraz czytać i pisać posyłając wnuki do szkoły i co wieczór
każąc im pokazywać, czego się nauczyły. Wziął z nowoczesnego świata to, co chciał, reszta go nie
interesowała. Lecz w krainie Toradżan niełatwo było podtrzymywać oczywistą sprzeczność między tradycją a
nowoczesnością. Dochód z turystyki oraz praca w państwie indonezyjskim napędzały inflację rytuałów.
Ludzie, którym w dawnych czasach by nie pozwolono na pełne przepychu pogrzeby, kupowali je teraz,
zamieniając gotówkę na pozycję - całkiem tak jak dziewiętnastowieczni angielscy przemysłowcy, którzy
wydawali fortuny na zrujnowane posiadłości wiejskie. Nawet chrześcijański pochówek wymagał obecności
ta’minaa, a jego tradycyjna mądrość docierała do zebranych za pośrednictwem głośników. Jednakże kiedy
wspomniałem naczelnikowi wsi o planie zabrania Nenka do Londynu, doznał szoku.
- Nie możesz tego zrobić - rzeki. - To nieuczciwe. On nawet nie chodził do szkoły. A ja chodziłem. Znam
nazwy prawie wszystkich stacji kolejowych w€Holandii.
Kiedy spotkałem Nenka następnym razem, spytałem: - Jak by to było, Nenek, gdybyś pojechał do Anglii?

Strona 75

background image

7639

Nikt nie potrafiłby wyznaczyć czasu ceremonii żałobnych. Nikt nie potrafiłby powiedzieć ludziom, kiedy
mogą wrócić do budowania domów.
Roześmiał się.
- To żaden problem. W dawnych czasach wszystkie terminy wyznaczały gwiazdy, a nie kalendarz. Tylko
ode mnie zależy, czy uznam, że gwiazdy znajdują się w odpowiednim położeniu. Robię, jak chcę. Jedziemy i
koniec. Moje ciało jest stare, ale serce - młode. Lubię zmiany.
Nadszedł czas powrotu. Raz udało mi się przedłużyć wizę. Nie mógłbym zrobić tego powtórnie. Nenek i
Johannis odprowadzili mnie aż na kraniec doliny. Toradżanie są nieprawdopodobnymi płaksami i wszyscy
tonęliśmy we łzach.
- Jeśli Nenek przyjedzie, ty też musisz przyjechać, Johannis.
Uśmiechnął się.
- Jak Bóg da...
Banalnie, jakby przyłożyło do tego rękę jakieś bóstwo albo Hollywood, nad doliną zawisła prześliczna
tęcza.
- To znak pomyślności - rzekł Nenek.
Byłem ciekaw, czy jeszcze kiedyś ich zobaczę.

Spotkanie rewanżowe

Choć raz mój pesymizm okazał się fałszywy. Potrzeba było zaledwie dwóch lat i pięciu wizyt na Celebesie,
by zdobyć wszystkie materiały do budowy spichrza ryżowego w Londynie. Transport zawierał skały do
zmielenia na barwniki, rotang na dach i największy stos bambusa, jaki kiedykolwiek widziałem. Dopiero
wtedy mogliśmy zacząć myśleć o sprowadzeniu czterech cieśli, by zbudowali spichlerz w€Muzeum Ludzkości
w samym sercu miasta. Niespodziewaną trudnością okazało się ustalenie, czy nie zawali się pod nim podłoga

Strona 76

background image

7639

(zwykle nie waży się spichlerzy ryżowych) i czy konstrukcja nie przebije dachu. Przeżyliśmy też parę innych
trudnych chwil.
Kiedy wróciłem z radosną wiadomością, że nasz plan zostanie zrealizowany, Nenek w ogóle mnie nie
poznał. Często wyobrażałem sobie tę scenę. Rozpłacze się, oczywiście. I ja pewnie też. Ale minął rok od chwili,
gdy się poznaliśmy, a€wszyscy putih są do siebie bardzo podobni.
- Raczej nie będę mógł pojechać z panem do Londynu. W zeszłym roku był tu jeden Holender i
przyrzekłem mu, że pojadę do niego.
Następna komplikacja pojawiła się wtedy, gdy właściciel ciężarówki mającej przewieźć materiały z wioski
do Rantepao usiłował renegocjować kontrakt na trasie i w końcu wyrzucił wszystko z samochodu na pobocze.
Trzeba było przenieść ładunek, zanim spadnie deszcz. Trudności piętrzyły się przede mną nieustannie,
osiągając apogeum w chwili, gdy dotarłem do Ujung Pandang z€dwiema ogromnymi ciężarówkami pełnymi
drewna, którego nie miałem gdzie przechować, a statek odpływał dopiero następnego dnia, ja zaś nie miałem
pieniędzy, by komukolwiek zapłacić za pomoc. Przed załadowaniem materiał musiał być sprawdzony i
opisany po trzykroć. Skończyło się na tym, że o€dziesiątej wieczorem, w deszczu, cały ładunek leżał na drodze,
a my próbowaliśmy go fotografować w ciemnościach. Nagle zajechał mikrobus, w€którym zobaczyliśmy
Nenka - wyskoczył z lekkością, na jaką pozwalała mu jego siedemdziesiątka z okładem.
- Przyjechałem pomóc rozładować drewno - obwieścił. - Czy od razu jedziemy do Anglii?
Wszystkie trudności wynagradzała zadziwiająca życzliwość zwykłych Toradżan. Nie pomagali dlatego, że
im płacono albo że była to ich praca, tylko dlatego, że widzieli, iż potrzebuję pomocy. Na koniec dopadła mnie
dewaluacja indonezyjskiej waluty, która nastąpiła w krytycznym momencie naszego przedsięwzięcia i która,
bynajmniej nie przynosząc nieprzewidywanej korzyści, o€mały włos wszystkiego mi nie zniszczyła, gdyż
banki przez jakieś dwa tygodnie odmawiały wymiany pieniędzy. Tymczasem hotelarz, w sposób typowy dla
miejscowych, na moje wyjaśnienia, że w ogóle nie mam pieniędzy i jestem zmuszony opuścić hotel bez
uiszczenia opłaty, po prostu wzruszył ramionami i€powiedział: - Wiem, że przyśle mi pan pieniądze, jak tylko
będzie pan mógł.
Wiele kłopotu sprawiły też dokumenty osobiste snycerzy. Niezmiernie trudno uzyskać papiery na podróż
dla człowieka, który nie wie nawet, ile ma lat. Formularze były zdecydowanie nieodpowiednie dla
wieśniaków z indonezyjskich gór. Numer telefonu? Zaświadczenie o ukończeniu szkoły? Przychód?
Młodszym mężczyznom nie udało się nawet wyliczyć imion i wieku wszystkich dzieci. Ustalono, że jeden miał
ośmioro, a drugi siedmioro, ale nie znali dat ich narodzin ani porządku, w jakim przychodziły na świat. Takie
rzeczy wiedzą tylko kobiety.
Nenek utrudnił jeszcze sprawę, zmieniając zdanie co do tego, kto powinien mu towarzyszyć. Kiedy więc
wróciłem do Baruppu’, wioska była podzielona na walczące ze sobą frakcje, z których każda czuła się
pokrzywdzona i oczekiwała ode mnie rozwiązania konfliktu.
Potem nastąpiły łatwiejsze do przewidzenia problemy. Zawsze to niezręcznie zabierać włócznie i miecze
na pokład samolotu, ale ponieważ były one częścią kapłańskiego stroju, Nenek nie mógł się z nimi rozstać.
Nieoczekiwana komplikacja powstała na Jawie, gdzie słowa „Nenek" używa się jedynie w przypadku
kobiet w podeszłym wieku i tamtejszy urząd paszportowy nie był przygotowany na to, że takie imię może
nosić mężczyzna.
Niemniej jednak nagle wszyscy znaleźli się w Londynie, w samym środku angielskiego „lata", kiedy to
wiatr i deszcz hulają na dworze. Rozumiało się samo przez się, że skoro ja mieszkałem w ich domach w
Toradży, oni zamieszkają w€moim domu w Anglii.
Cieśle byli niczym historia Toradży w pigułce. Siedemdziesięcioletni Nenek, jako najwyższy kapłan starej
religii, zawiadywał całością. Tanduk, wielki uprzejmy chrześcijanin, zaledwie czterdziestoletni, wykonywał
większość ciężkich prac ciesielskich. Do Karre'a, drażliwego chrześcijanina po trzydziestce, należało
wykonanie prawie wszystkich prac rzeźbiarskich oraz dachu. Nie bez powodu nazywano go „bawołem".
Johannis, obecnie student filologii angielskiej, nowoczesny poganin, miał czuwać nad przepływem informacji
między nami i€pomagać swym ziomkom w kontaktach ze światem zewnętrznym.
Natychmiast znakomicie się zaadaptowali. Jako cieśle, przywykli do pracy poza domem i z dala od rodzin.
Johannis mieszkał kiedyś w mieście, Nenek zaś leciał już kiedyś samolotem i bardzo mu się to spodobało.
Zabawki cywilizacyjne nie wzbudzały ich wielkiego zainteresowania. Dziwiło ich jednak, że przez angielskie
telefony ludzie mogą rozmawiać po indonezyjsku - korzystania z nich nigdy nie mieli dosyć. Zachwycali się
centralnym ogrzewaniem - ja także: musiałem je zainstalować na przyjazd moich gości.
Oczywistą prawdą jest, że urządzenia elektroniczne, których działania laik nie może zrozumieć i akceptuje

Strona 77

background image

7639

je takimi, jakimi są, wywołują mniej emocji niż umiejętności człowieka. Oni, którzy przyjechali zadziwić
Anglików swym rzemiosłem ciesielskim, byli zafascynowani sposobem kładzenia cegieł na budowach,
tempem pracy i oszczędnością ruchów wprawnych robotników. Zawsze trudno było przejść z Nenkiem obok
wznoszonego budynku. Właził na plac budowy i pytał: „Co to jest?", „Po co to robią?", „Ile kosztuje dźwig?".
Problem z niektórymi „wygodami" polegał na tym, że przypominały coś, z€czym moi goście już się zetknęli
w Indonezji. O ile normalną rzeczą w łazience indonezyjskiej jest po prostu stać i polewać się wodą, w łazience
angielskiej konsekwencje czegoś takiego mogą być katastrofalne. Nie mieli żadnego kłopotu z€odkręcaniem
kurków, nigdy jednak nie pamiętali o ich zakręcaniu, gdyż w kraju Toradżan woda leci sobie z bambusowej
rury. Nie uwierzyli mi, gdy mówiłem, że można pić wodę prosto z kranu bez konieczności gotowania jej i
nadal przedsiębrali swoje środki ostrożności.
Przyznam, że sprawiło mi pewną satysfakcję, gdy uznali za niemożliwe przechodzenie przez jezdnię w
Anglii - tak jak ja w Indonezji - ale też szybko dostrzegłem, że rozwinęła się we mnie rodzicielska paranoja.
Zacząłem planować ich trasy tak, by jak najrzadziej przechodzili przez jezdnię i zaznaczałem ruszające się
płyty chodnikowe, by przestrzec przed nimi Nenka. Najkrótsza nawet podróż wydawała mi się koszmarem
pełnym wyimaginowanych niebezpieczeństw i pułapek dla ich nieostrożnych stóp. Czasami miałem wrażenie,
że zostali mi zesłani wyłącznie po to, by narazić mnie na cierpienia, na które ja narażałem jako dziecko swoich
rodziców.
- Chodźcie jeść! - mówiłem.
- Zaraz - odpowiadali.
Mijało piętnaście minut, a oni nadal siedzieli i rzeźbili.
- Za dziesięć minut musimy wyjść - uprzedzałem.
Ale kiedy już mieliśmy wychodzić, oni nadal siedzieli w sarongach i oglądali telewizję.
W początkach naszego stulecia amerykański antropolog Boas zabrał kilku Indian z plemienia Kwakiutl do
Nowego Jorku. Wieżowce i samochody nie zrobiły na nich specjalnego wrażenia. Jedyną rzeczą, która ich
uderzyła, były brodate kobiety na Times Sąuare i gałki wieńczące poręcze schodów w domach noclegowych.
Doprawdy trudno przewidzieć, co ludzie z innych kultur uznają za godne uwagi.
Pierwszy szok wywołał u moich gości fakt, że nie wszyscy Brytyjczycy są biali. Ludzie z Indii Zachodnich
wyglądali im na mieszkańców Irianu Zachodniego, indonezyjskiej części Nowej Gwinei, skłonni więc byli
oczekiwać po nich, że mówią po indonezyjsku. Chińska dzielnica, Chinatown, nie była dla nich niespodzianką.

- Chińczycy są dobrzy w interesach. Wszędzie ich pełno.
Hindusów brali za Arabów. Najbardziej przykrym stało się odkrycie, że w€brytyjskich kategoriach
narodowościowych nie ma miejsca dla Indonezyjczyków i€że oni sami będą uważani za Chińczyków.
Kolejnego szoku doznali, przekonując się, że nie wszyscy Europejczycy są bogaci. Przyznawali, że zdarzało
im się spotkać w swoim kraju młodych putih, którzy udawali biedaków, ale wszyscy wiedzieli, że mają ze
sobą więcej pieniędzy, niż wieśniak z Toradży oglądał przez całe życie. Dlaczego nie miałem służby,
samochodu, szofera? Przygnębiał ich widok pijaków wałęsających się po ulicach Londynu, nie byli
przyzwyczajeni do udawania, że nie dostrzega się kogoś, kto na ciebie krzyczy. Fakt, że ludzie mogą nie mieć
pracy i dostawać pieniądze od rządu, bulwersował ich podobnie jak prawicowych torysów. Czy dobrze
zrozumieli? Czy ci ludzie nie są emerytami? Czy nie służyli przez pewien czas w€armii i nie dostają pieniędzy,
bo byli ranni?
Przyjechali w momencie wzmożonej aktywności politycznej, tuż przed wyborami powszechnymi i byli
zaskoczeni brakiem szacunku wobec polityków.
- Nas posłano by za coś takiego do więzienia! - wołali bez przerwy.
Nie należy jednak przypuszczać, że zazdrościli nam naszej wolności. Brali ją raczej za brak porządku, za
bałagan równie naganny jak złe zarządzanie. Johannis podsumował szybko: - Widzę, że Anglia to miejsce,
gdzie nikt nikogo nie szanuje.
Pozycja królowej także wprawiała ich w zakłopotanie. Jak wielu innych cudzoziemców, nie potrafili sobie
wyobrazić relacji pomiędzy premierem płci żeńskiej i władcą płci żeńskiej i wyciągali nieuchronny wniosek, że
w tym dziwnym kraju władzę mogą sprawować tylko kobiety.
- Zupełnie jak u ludu Minangkabau z Sumatry - uznali, podając trafny przykład etnograficzny. - Tam
wszystko należy do kobiet, a biedni mężczyźni wysyłani są za granicę, by na nie pracowali. U was jest tak
samo. Współczujemy wam.
Kompetencje władczyni i premiera całkiem im się pomieszały. Dopytywali, dlaczego królowa nie walczyła

Strona 78

background image

7639

o urząd polityczny. Martwiło ich także, że nie mam na ścianie żadnego portretu królowej, bo w Indonezji
każdy musi mieć w domu portret prezydenta.
Zostały poczynione pewne ustępstwa na rzecz trybu życia właściwego Toradżanom. Łatwiej mi było
zmienić coś w swoich przyzwyczajeniach, niż prosić o zmianę ich zwyczajów. Łóżka wydały się im
nieprzyjemnie miękkie. Woleli materace rozłożone na podłodze. Zamiast rozlokować się w różnych pokojach,
spali wszyscy razem w jednym pomieszczeniu.
- Gdybyśmy mieli złe sny i spali sami, kto by nas pocieszył?
Nieodzownym sprzętem codziennego użytku okazały się spluwaczki, w€związku z żuciem orzechów areki
przez Nenka. Bardzo trudno jest kupić spluwaczkę w Londynie.
W pierwszych dniach dwie rzeczy martwiły ich bardziej niż wszystkie pozostałe - nieziemska cisza, w
jakiej żyją Anglicy, oraz papier toaletowy. Gdzie dźwięki magnetofonów, gdzie dźwięki klaksonów, uliczni
sprzedawcy, krzyczące dzieci? Nie mogli spać po nocach. Jedynymi odgłosami, jakie słyszeli, były
pohukiwania sów, przerażające, kojarzone ze złymi mocami. Dla Toradżan dobry dom, sukces rodzinny - to
krzątanina, dzieci i nieprzerwany strumień gości, który doprowadziłby człowieka Zachodu do szaleństwa.
Koniec końców przed snem zaczęli słuchać, bardzo głośno, muzyki pop. Jeśli chodzi o papier toaletowy,
o€czymś równie zatrważającym nigdy nie słyszeli. Byli głęboko wstrząśnięci europejskim brakiem higieny.
- Angielskie kobiety wyglądają bardzo atrakcyjnie - powiedział Tanduk - ale gdy pomyślę o papierze
toaletowym, jak muszą być brudne, to mnie odrzuca.
Nasze stosunki uległy nagle zabawnej odmianie. To ja stałem się ich informatorem, to ja próbowałem
objaśniać moją kulturę, a oni byli niezmiernie wnikliwi. Nic też dziwnego, że moje tłumaczenia uznawali
często za niewystarczające. Jednym z elementów wystawy był napędzany siłą wody „strach na wróble". Kiedy
na tarasach ryżowych woda spływa z jednego poziomu na drugi, uruchamia sprytny, obracający się
mechanizm, który silnie hałasuje. Jest to skuteczny sposób na odstraszenie ptaków i innych szkodników. W
naszym projekcie na samym dole tej kaskady znajdował się basen pełen wody. Każdego dnia ludzie wrzucali
doń monety, co Nenka niezmiernie intrygowało. Dlaczego to robią? Czy sądzą, że w basenie mieszka duch
ziemi? Nie potrafiłem go oświecić. „To ma im przynieść szczęście", albo „To nasz zwyczaj" - nic go nie
satysfakcjonowało. Chodził po galerii, zaglądał do basenu i dopytywał o wartość każdej monety, mrucząc pod
nosem ze zdziwienia.
- Jak będę stary - mówił, potrząsając siwą czupryną - przyjadę, zamieszkam tu i będę kopal baseny - żeby
ludzie mogli wrzucać tam pieniądze.
Codziennie rano jeździliśmy do muzeum kolejką podziemną. Bardzo im się to podobało i szybko się
nauczyli, jak z niej korzystać. Współpasażerowie spoglądali na nich z trwogą, gdy wsiadali, trzymając w
objęciach kawały drewna, które zabierali do domu, by rzeźbić jeszcze wieczorem. Z początku Nenek miał
trudności z ruchomymi schodami. Choć w swoim kraju potrafił przebiec po śliskim moście z bali, który ja
mogłem pokonać jedynie pełzając, znacznie gorzej szło mu ze schodami, gdy były w ruchu, lub z
zachowaniem równowagi w€jadącym pociągu. Kwestią czasu było wszak wyśledzenie przyczyny. Chodziło
o€buty. W Indonezji są one elementem oficjalnego stroju - tak jak u nas krawat. Ich brak, lub noszenie
sandałów, to oznaka wiejskich manier. Ludzie, którzy nigdy w życiu nie nosili obuwia, mają szerokie stopy i
wtłoczenie ich w buty powoduje ból. Kiedy namówiliśmy Nenka, by ich nie wkładał, od razu znacznie lepiej
chodził i przestał kiwać się niebezpiecznie na schodach.
Choć wszyscy potrafili doskonale znaleźć drogę do pracy i z powrotem i to polegając tylko na sobie, po
cichu traktowano Johannisa jak łącznika ze światem zewnętrznym. To od niego oczekiwano umiejętności
posługiwania się mapą metra, techniki korzystania z telefonów publicznych, sposobów odwracania uwagi
pijaków. Drugiego dnia Johannis zginął nam w tłumie na Piccadilly. Rozpaczliwe poszukiwania spełzły na
niczym. Wróci! do domu metrem, jeszcze przed nami, bez niczyjej pomocy. Byłem pełen uznania.
Mimo dużej elastyczności adaptacyjnej moich gości jedna rzecz okazała się niemożliwa do
wynegocjowania. Trzy razy dziennie chcieli jeść ryż. Wysiłki na rzecz przekonania ich do innych dań poprzez
spaghetti czy kluski nie dawały rezultatu. Próbowali pokarmów zastępczych z dużym obrzydzeniem, nigdy
nie narzekali, po prostu nie jedli. Wkrótce dałem za wygraną i zaprzestałem urozmaicania jadłospisu. Rzeczy
takie jak ziemniaki akceptowali jedynie jako dodatek do ryżu, nigdy zaś w zamian. Oznaczało to, że dzień
zaczynał się o€szóstej rano od gotowania ryżu. Trzy miesiące ich pobytu postrzegałem przez pryzmat oparów
gotowania. Domy na Zachodzie są dziwnie nieprzystosowane do ryżu. Po kilku tygodniach zapchane były
zlewy i odpływy kanalizacyjne, kleiła się podłoga. Najbardziej luksusowym daniem dla Toradżan są kurczaki i
nie mogli się nimi nasycić. Chickenpie uważali za najmniej przykrą spośród angielskich potraw. Pie to pomysł

Strona 79

background image

7639

zdecydowanie angielski, trudny do przetłumaczenia nawet na inne języki europejskie. Johannis nazywał to
danie „ciastem kurczakowym".
Jeszcze przed otwarciem wystawy spichlerz powinien był przypominać konstrukcję w trakcie budowy, a
nie tylko górę drewna. Snycerze ochoczo zabrali się do roboty. Materiał został przywieziony w formie
wielkich bali drewna i€bambusowych płytek na dachówki. Wśród Toradżan panuje duży snobizm w€związku
z dachówkami. Budowniczowie z Baruppu’ pokpiwali z budowniczych z€doliny, którzy piłowali dachówki,
zamiast ciąć je po męsku silnymi uderzeniami maczety. Dachówki cięte piłami, upierali się, szybko gniją.
Zaczęli budowę od środkowego pomieszczenia spichlerza - części, która miała stać na palach i nad którą miał
zostać położony dach. Niezwykły to widok, gdy cieśla zaznacza linię na grubym pniu drzewa, a następnie
uderzeniami maczety przerabia go na deski. Toradżanie obserwowali pracę narzędzi elektrycznych i doszli do
wniosku, że w€większości przypadków ich własne sposoby są szybsze.
Kiedy pomieszczenie było gotowe, zdemontowano je, pomalowano na czarno, wyrzeźbiono i
pokolorowano, po czym zmontowano w ostatecznej postaci na palach. Do tego czasu stanowiło wygodną
przebieralnię, zwłaszcza że Toradżanie pracowali z bosymi stopami. Stopy są podczas rzeźbienia równie
ważne jak ręce. Służą do przytrzymywania i stabilizowania kawałka drewna, nad którym się pracuje. Galeria
szybko przekształciła się w przekonywający plac budowy - strużyny po kolana, czajniki, kubki.
W ciągu ostatnich kilku lat podejmowano wiele starań, by ożywić nasze muzea, przekształcić te surowe
banki dzieł sztuki w miejsca radosne i€pouczające. Wielkim wrogiem tego rodzaju poczynań są szklane
gabloty. Niezastąpione na swój sposób, odgradzają jednak obiekt, czyniąc go martwym. Każdy kustosz
muzeum wie, że wystawa, którą ludzie chcą oglądać, to ta wystawa, do której dostępu próbuje się bronić, gdyż
jest ona w trakcie przygotowywania. Tak jak próby są zwykle bardziej interesujące niż same przedstawienia,
tak wystawa w trakcie przygotowywania oferuje więcej rozrywki niż elegancki gotowy produkt. Brytyjczycy
mają wrodzone zainteresowanie placami budów: często podczas wznoszenia konstrukcji udostępnia się
specjalne tarasy widokowe, z których obserwatorzy mogą podziwiać spektakl. Jeśli wziąć to wszystko pod
uwagę, wystawa z udziałem cieśli z Toradży niewątpliwie powinna się była odbyć.
Toradżanie szybko przywykli do faktu, że ich praca jest obserwowana. Niebawem zaczęli się też pojawiać
stali bywalcy, którzy zachodzili kilka razy w€tygodniu, by zobaczyć, jak idzie robota. Od samego początku
Nenkowi bardzo się to podobało. W swoim kraju jest gwiazdą, aktorem świadomym swej pozycji. Ale też od
początku wynikały z tego kłopoty.
Wszyscy snycerze zwali się krewnymi Nenka. Aczkolwiek sprecyzowanie więzów było niemożliwe. Na
każdą próbę rozwikłania tej kwestii reagowali: „Jesteśmy z tej samej rodziny". Nenek, z racji swego wieku oraz
ze względu na status kapłana, wymagał od innych należnego szacunku. Tanduk i Karre byli kiedyś jego
uczniami. Potem pracowali jako niezależni cieśle. Ponieważ jednak przyjechali do pracy zespołowej, Nenek
traktował ich jak swoich wychowanków, którzy na powrót przeszli pod jego nadzór. Oni patrzyli na to inaczej.

Pierwszy problem, jak w teatrze, dotyczył głównej roli. Wokół spichrza rozmieszczono pewną liczbę tablic
wyjaśniających przedsięwzięcie i ukazujących wstępne stadium budowy, czyli zbieranie materiału w
Indonezji. Karre policzył, że Nenek pojawia się tam częściej niż on. Na ogólniejszej wystawie fotograficznej
Nenek wystąpił nawet w roli kapłana i został pokazany na zdjęciu w uroczystym stroju kapłańskim. Tanduk
jest na zdjęciu z targu. Dlaczego jego pominięto? Ułagodziłem go tylko częściowo, wskazując, jak często
pokazane są jego dzieci. Większość dzieci w wiosce zdawała się być dziećmi Karre'a.
Później znowu Nenek podkreślił swój autorytet, przycinając na nowo część, nad którą pracował
poprzednio Karre. Dyskusja dotyczyła tego, czy „róg" - wystająca ostroga spichrza - ma być prosty, czy
zakrzywiony. Takie spory wywołują zwykle nienawiść. Wybuchła wręcz zimna wojna. Wyglądało na to, że
Karre i Nenek przestaną w ogóle ze sobą rozmawiać i że w galerii zapanuje nieprzyjazna atmosfera. Na
szczęście ludzie z Trzeciego Świata traktowani są przez naszą kulturę niezmiernie romantycznie. Jeden z
dziennikarzy odwiedzających muzeum napisał o niezwykłym duchu współpracy, który pozwala cieślom
pracować razem bez słów i wyraził nadzieję, że coś takiego rozwinie się na angielskich placach budowy.
Toradżanie nie mogli pojąć brytyjskich metod pracy. W ich kraju pracuje się od świtu do zmierzchu, póki
robota nie zostanie wykonana. Szczegółowe określenie ilości potrzebnego materiału nigdy nie jest konieczne.
Materiał rośnie na najbliższym wzgórzu. Budowniczowie sypiają zwykle pod dachem spichrza, który właśnie
budują, owinięci we własne płaszcze. Nie rozumieli, dlaczego nie jest tak samo w Anglii. Niemożliwością było
przerwać im pracę o piątej po południu. O tej godzinie w Anglii wciąż przecież jest jasno. Rzeczywiście,
w€przeciwieństwie do Indonezji, gdzie zmierzch zapada około szóstej niezależnie od pory roku, tu było jasno

Strona 80

background image

7639

jeszcze znacznie później. Dlaczego więc mieliby składać narzędzia?
Niedziele wolne od pracy potrafili sobie wytłumaczyć - chrześcijanie chcieli iść do kościoła albo tu, w
Anglii, obejrzeć nabożeństwo w telewizji, co było nawet lepsze. Ale nie pracować w sobotę? - potworność.
Wstawali oczywiście z€pierwszym brzaskiem i oczekiwali, że wszyscy Anglicy już pracują, tak jak ludzie w ich
rodzinnym kraju.
Spichlerz rósł najpierw powoli, a potem w zawrotnym tempie, gdy łączono ze sobą gotowe części. Karre
okazał się niezmordowaną maszyną rzeźbiarską, produkującą płytę za płytą geometrycznych wzorów. Ku
jego niezadowoleniu jednakże tylko Nenek mógł wytwarzać naprawdę skomplikowane, niesymetryczne
wzory łagodnych krzywizn na głównych belkach. Nenek wzmagał jeszcze jego złe samopoczucie, uporczywie
żując swoje orzechy areki z pełną świadomością, że Karre'owi nie wolno palić w galerii. Także odwiedzający
czuli wyraźnie więcej sympatii do Nenka niż do Karre'a. Mniej zainteresowany tempem prac, chętniej się
uśmiechał i rozmawiał z ludźmi, przywołując Johannisa, by tłumaczył. Johannis dobrze się bawił, zadziwiając
ludzi znajomością angielskiego i ucząc młode panienki malowania.
Po powrocie do domu snycerze myli się, jedli, gawędzili i oglądali telewizję. Z€radością wypijali
szklaneczkę piwa - tak trudno dostępnego w Baruppu’. Nenek raz dziennie przyjmował łyżkę „lekarstwa",
które bardzo polubił. Szybko przekonał wszystkich strażników w muzeum, że „lekarstwo" to najlepszy
prezent, i założył piwniczkę.
Potem jednak zabierali się znowu do rzeźbienia. Nenek zrobił niewielki bambusowy stół, ustawił go w
ogrodzie i gdy sprzyjała pogoda, przy nim właśnie rzeźbił. Przypominało to scenkę z Robinsona Crusoe -
zwłaszcza parasol rozpięty dla ochrony przed słońcem.
Johannis z lekceważeniem wyrażał się o ogrodzie.
- Kwiaty trzeba sadzić w prostych liniach, inaczej ogród wygląda jak dżungla.
Nenek był innego zdania.
- To bardzo ładny ogród. Posadziłem trochę kawy. Jestem pewien, że wzejdzie. Ile może kosztować taki
dom jak ten? - zmienił temat.
Powiedziałem mu.
- Niemożliwe.
Policzyliśmy jeszcze raz. Wszystko się zgadzało. Nenek patrzył na mnie osłupiały.
- To ty masz tyle pieniędzy?
Wyjaśniłem zasady udzielania trzydziestopięcioletniego kredytu pod hipotekę i sposób naliczania odsetek.
Roześmiał się.
- A Holendrzy przyjeżdżają i mówią nam, że jesteśmy szaleńcami, bo wydajemy wszystkie pieniądze na
bawołu, którego zabijamy. U was jest to samo z€domami. Domy też są dla nas ważne, ale nigdy nie
wydalibyśmy na nie aż tak dużo pieniędzy. Daj mi tylko drewno, a wybuduję ci dom dużo taniej.
- Tu jest inaczej, Nenek - wyjaśniał Johannis zgodnie ze swą wszechstronną wiedzą. - Oni tu nie płacą za
szkoły.
Znów ta jego obsesja.
Nenek wskazał mężczyznę robiącego coś przy swoim domu nieopodal.
- Kim jest ten człowiek?
- Nie wiem. Po prostu tutaj mieszka.
- Nie znasz jego nazwiska?
- Nie.
- On nie jest z twojej rodziny?
- Nie.
Odłożył nóż i patrzył na mnie ze zgrozą.
- Musisz być naprawdę bardzo silny, by mieszkać tak samotnie.
Pozostali opanowali kuchnię, by tam rzeźbić, malować, ostrzyć noże. Gotowaliśmy więc ryż w warsztacie
rzemieślniczym.
Większość rzeczy, które my uznalibyśmy za odpadki, oni wykorzystywali do pożytecznych celów.
Plastikowe rurki, które pozostały po robotach hydraulicznych, zostały przerobione na nowe uchwyty do noży.
Stare łupki z€dachu szybko stały się zgrabnymi osełkami. W jakimś pojemniku na śmieci Nenek znalazł pustą
butelkę po szampanie i wykorzystał ją do rozbijania gliny, z€której robił barwniki - butelka ta zyskała wymiar
gorzkiego symbolu marnotrawstwa naszej kultury. Plastikowe tacki na jedzenie z samolotu były oczywiście
zbyt cenne, by je wyrzucić i Nenek cichcem zabrał je z sobą. Służyły teraz za pojemniki na farby.

Strona 81

background image

7639

Nenek bardzo lubił dzieci. Często rzeźbił małe płytki przedstawiające bawoły i€dawał je dzieciom, które
przychodziły, by na niego popatrzeć. Rodzice i€nauczyciele byli często tak wzruszeni tym nieoczekiwanym
gestem, że odchodzili ze łzami w oczach. Toradżanie zachowywali więc swą reputację wielkich promotorów
płaczu.
Problemy z indonezyjskimi „motylami" nie kończyły się w Surabai ani w€Ujung Pandang.
Najpopularniejszy rodzaj lampy olejowej w Indonezji także nazywany jest „motylem". Kiedy w sklepie z
artykułami do domu i ogrodu pytało się stojącą za ladą Chinkę o „motyla", nie istniało żadne ryzyko
nieporozumienia.
Ona zadawała pytanie: - Asli atau biasa? Oryginalną czy zwykłą?
Takie pytanie skłania do refleksji. W Indonezji ochrona praw autorskich jest zgoła szczątkowa. Większość
rzeczy systematycznie się kopiuje i robi się je dokładnie tak, by wyglądały na markowe. Kopie są zwykle
równie dobre jak oryginały, oczekuje się jednak, że będą tańsze.
Pytanie takie można by też zadać odnośnie spichrza, który wznosili cieśle. W€ich rodzinnej wiosce, w
Baruppu’, budowle te nie mają na ogół bambusowych dachów. Dachy robi się z drewnianych deszczółek lub z
wewnętrznej kory jednego z gatunków palmy, materiału podobnego do drucianych zwitków do szorowania
garnków. Na pytanie, dlaczego tak jest, baruppianie odpowiadają, że jakieś trzydzieści lat temu wybuchł
wielki pożar i wypalił wszystkie bambusy odpowiednie do budowy dachów. Jeśli ktoś chciał użyć deszczółek
bambusowych, musiał je sprowadzić za wielkie pieniądze z doliny. Tylko bardzo bogaci ludzie mogli wpaść
na taki pomysł. Kiedy wskazywało się na ogromne bambusowe zagajniki okalające wioskę, które rosły tam na
zgubę kuzyna Johannisa, baruppianie mówili, że nie są pewni, ale najprawdopodobniej ten bambus nie nadaje
się na dachy. Ponieważ bambusowe dachy powinny wytrzymywać pięćdziesiąt lat, a pożar Wybuchł
trzydzieści lat temu, coś się w tych rachunkach nie zgadzało. Fakt pozostaje jednak faktem: wszyscy wiedzą,
że dach spichrza najlepiej zrobić z bambusa, ale nikt nie może albo nie chce wydawać na to pieniędzy.
Kiedy doszło do ustaleń w sprawie muzealnego spichrza, Toradżan przeraziła sugestia, że budowla
mogłaby mieć na dachu cokolwiek innego niż bambus. To byłoby, wyjaśniali ze śmiechem, byle jakie,
niestosowne. Wstydziliby się. Gdyby przyszli Indonezyjczycy, wykpiliby ich. A zatem spichlerz w muzeum
musiał mieć dobry bambusowy dach, taki jak te, które pamiętali z dzieciństwa, choć rzadko je kładli. Nie
jestem pewien, czy w związku z tym spichlerz jest bardziej, czy mniej oryginalny. Z tej też przyczyny wybrano
do ekipy Karre’a. Byt jedynym mężczyzną w Baruppu’, który robił już wcześniej dach z bambusa. Pewien brak
doświadczenia dał się jednak zauważyć w oszacowaniu czasu i materiału potrzebnego do budowy. Któregoś
dnia Karre oznajmił, że wykonanie dachu zabierze dwa miesiące i że zgromadziliśmy tylko połowę
potrzebnego materiału. Następnego dnia mówił o trzech tygodniach i że materiału jeszcze zostanie. Podczas
naprawdę złych dni snycerze wiedli długie dyskusje na temat dachu, po czym wkraczali całą grupą do mojego
biura i patrzyli na fotografię spichrza ryżowego, obracając ją z ponurymi minami na wszystkie strony. Było to
niezmiernie denerwujące, gdyż nie istniała możliwość zdobycia większej ilości bambusa na tak
zaawansowanym etapie prac.
Coraz wyraźniej widać było, jak ogromne jest kulturowe znaczenie spichrza. Kształtem przypomina on
dom Toradżan - z tym jednakże, że zwykle stoi frontem na południe, a nie na północ. Jest czymś więcej niż
tylko magazynem żywności. Jest miejscem ważnym dla duchów opiekujących się urodzajem ryżu.
Społeczność antropologiczna z zainteresowaniem obserwowała widowisko powstawania budowli, ale była
to też okazja do sporządzenia dokumentacji całego procesu oraz zebrania informacji, których zgromadzenie
podczas badań terenowych kosztowałoby wiele trudu.
W antropologii Toradżanie są standardowym przykładem, na którym objaśnia się system klasyfikacji
zwany komplementarną opozycją binarną. Pod tą skomplikowaną nazwą kryje się bardzo prosta zasada. Świat
pełen jest przeciwieństw, takich jak jasno/ciemno, prawy/lewy, męski/żeński, życie/śmierć, które rządzą
odpowiednimi zachowaniami. Teoretycznie poszczególne elementy każdej uroczystości Toradżan można
przyporządkować takim przeciwieństwom. Uroczystości wiążące się z życiem będą odbywać się o€poranku,
ludzie będą zwróceni twarzami ku wschodowi, ubrani na jasno i tak dalej. W przypadku święta śmierci będzie
to późne popołudnie, ludzie będą zwróceni twarzami ku zachodowi, ubrani w czerń itd., itd. Taka klasyfikacja
odnosi się także do wielu mniej ważnych i pozornie nieracjonalnych działań - pod widocznym chaosem obcej
nam kultury ukrywa się zwarta struktura. Niestety prawie nigdy nie wygląda to dokładnie tak.
Jak wspomniałem, spichlerz jest jak dom, ale wszystkie kierunki są odwrócone. Widać to wyraźnie
zwłaszcza wtedy, gdy zaprasza się honorowych gości do zajęcia miejsca na podeście spichrza. Zamiast po
stronie północno-wschodniej, zwykle dobrze wróżącej, sadza się ich po stronie południowo--zachodniej,

Strona 82

background image

7639

wiązanej zwykle ze śmiercią. W ten sposób zwyczajowe układy przestrzenne w przypadku spichrza ulegają
diametralnej zmianie. Wydaje się to dziwne, ale może stanowić część szerszego zjawiska stanu pośredniego
i€odwrócenia. Otóż elementy znajdujące się w stanie pośrednim, czyli nie należące ani do jednej konkretnej
kategorii, ani do drugiej - bywają często odwracane. W€naszej kulturze klasycznym tego przykładem jest
moment, gdy stary rok przechodzi w nowy. Noworoczne zabawy cechują dziwaczne stroje i dziwaczne
zachowania, jak chociażby to, że oficerowie usługują przy stole swoim żołnierzom. Obrzędy Toradżan
rygorystycznie rozdzielają i przeciwstawiają sobie ceremonie wschodu i zachodu, czyli życia i śmierci.
Jedynym punktem styczności jest spichlerz ryżowy. To tu składuje się ziarno siewne na przyszły rok. Tu także,
w€czasach kiedy Toradżanie byli łowcami głów, przechowywano ludzkie czaszki w€celu zwiększenia ogólnej
płodności i powodzenia. Jest to więc miejsce, gdzie życie i śmierć spotykają się i przeobrażają w siebie
wzajemnie.
W wielu okolicach złożenie zwłok w spichrzu ryżowym wyznacza rzeczywisty moment śmierci. Zanim to
nastąpi, umarłego (w naszym pojęciu) określa się jako „mającego ból głowy". W Baruppu’ nie postępuje się w
ten sposób, tam doszło do pewnej sublimacji. Spichlerz nazywany jest słowem „alang". Mary, na których ciało
przenoszone jest do grobu, mają kształt spichrza, choć wykonane są z€materiałów nietrwałych, takich jak
papier i dykta. Nazywa się je „alang-alang". Spichlerz ryżowy jest więc instrumentem, który przenosi ludzi z
jednej sfery rytualnej do drugiej. Inwersja kierunków jest uzasadniona.
Wszakże i ta interpretacja wydaje się nieodpowiednia. Podczas pracy w€muzeum Nenek powiedział mi
wiele rzeczy o uroczystościach i spichlerzach. Interesujące, że ilekroć mówił o kierunkach geograficznych,
zawsze były one „prawidłowe", ale nieustannie zmieniał powody, dla których były one takie, a nie inne.
Dlaczego gości honorowych sadzano po niedobrze wróżącej południowo-zachodniej stronie? Dlatego, że
spichlerz stoi przodem do południa, a nie do północy, kierunki zostały zmienione. Czy dlatego kapłan życia
siedzi po stronie zachodniej? Nie, siada tak dlatego, by zwracać się twarzą na wschód, ku stronie dobrze
wróżącej. Im usilniej próbowało się powiązać klasyfikację abstrakcyjną z€tym, jak rzeczywiście postępowano,
tym lepiej się rozumiało, że system jest nienaruszalny. Zawsze znalazł się powód usprawiedliwiający to, co
ludzie robili, nawet jeśli powód ten pozostawał w sprzeczności z przytoczonym wcześniej. A€zatem
klasyfikacja nie była żelazną zasadą, jakby mogło się wydawać komuś z€zewnątrz. Była jedynie czymś, czemu
przytakiwało się z szacunkiem.
Rzeźby na spichrzu są takie same jak na domach. Każdy z motywów ma swoją nazwę, a miejsca, w których
powinien zostać umieszczony podlegają pewnym regułom. Na przykład motyw koguta stojącego na
promieniach słońca powinien znajdować się wysoko pod okapem. Podobnie jak inne motywy, także ten łączy
w sobie wiele znaczeń. O wzorach rzeźb Toradżan napisano opasłe tomy.
Podczas wznoszenia budowli wyłoniła się kolejna ciekawostka. Pewnego razu wspiąłem się na spichlerz,
by zrobić kilka zdjęć. Uwieczniając techniki łączenia dachówek, żartowałem sobie ze snycerzami. Nagle z dołu
dobiegł mnie pełen złości glos Nenka.
- Przestań! - krzyczał. - Nie wolno żartować na temat spichrza!
Co miał na myśli?
- Dom jest matką - wyjaśniał. - Spichlerz ojcem. I znowu opozycja binarna.
- Kiedy budujesz dom, możesz plotkować i się zabawiać, to nie przeszkadza. Ale spichlerz to męska rzecz,
poważna. Myszy lubią figle. Jeśli będziesz żartował przy spichrzu, dostaną się do wnętrza i wyżrą ryż.
Religia Toradżan często wymaga zabijania zwierząt. Nenkowi zależało na tym, by zakończeniu budowy
towarzyszyła odpowiednia ceremonia. W kraju Toradżan obejmowałaby ona zabicie świni i wygłoszenie przez
niego błogosławieństwa. Z€wielu powodów - prawnych, etycznych, sanitarnych - niezręcznie byłoby
zorganizować coś takiego w galerii. Nenek rozumiał, ale żałował.
- Niedobrze. To niezgodne z - w muzeum etnograficznym docenił moc tego słowa - tradycją.
Przemyśłiwaliśmy nad możliwością zakupienia części świni. Nenek odrzucił ten pomysł.
- Spichlerz - upierał się - potrzebuje krwi.
I była krew.
Siedziałem na dachu i rozmawiałem - bez żartów - ze snycerzami.
- Podaj mi maczetę - rzekł Tanduk - tę wbitą w bambusową belkę.
Chwyciłem za bambus, nie zdając sobie sprawy, że ostrze przeszło na drugą stronę. Przybory do cięcia
mają ostrza jak żyletka. Snycerze golą się nożami, którymi rzeźbią. Maczeta przejechała mi po palcu,
przecinając tętnicę. Pulsujące strugi krwi chlustały na szczyt dachu. Kiedy puściłem się pędem w
poszukiwaniu pierwszej pomocy, doszedł mnie cichy, triumfujący głos: - Nie trzeba już zabijać świni.

Strona 83

background image

7639

Spośród członków ciesielskiej grupy najbardziej ciekaw świata był Nenek. Indonezyjczycy mają gotową
odpowiedź na pytanie, dlaczego zmieniają nagle wieloletnie przyzwyczajenia i zaczynają robić coś kompletnie
innego. Wszystkie takie kroki wyjaśniają cari pengalaman, „szukaniem nowych doświadczeń”, co
niewątpliwie uważane jest za coś dobrego. Nenek ogarnięty był pasją odkrywania. Jeśli znajdował się w
okolicy wysoki dom albo wzgórze, gdzie można było wejść, Nenek od razu chciał to zrobić. Jeśli zobaczył coś
nowego do jedzenia lub picia, był pierwszy do próbowania.
- On jest za stary. Niech zostanie w domu - mawiał Johannis z€bezdusznością właściwą młodym.
Ale Nenek nie chciał zostać w domu.
Każdego ranka, gdy ja wlokłem się, niezbyt przytomny, na dół, on już siedział w kuchni i rzeźbił radośnie,
czekając, aż zrobię mu filiżankę herbaty. (Dopiero później dowiedziałem się, że kapłanom z Toradży nie
wolno pić kawy). Drugiego ranka zaskoczył mnie.
- Mercowe - rzekł.
Nie zrozumiałem. Brzmiało jak imię jakiegoś potwora z Beowulfa*. Uznałem, że jest to słowo z języka
Toradżan, o które trzeba zapytać Johannisa.
- Mercowe - nalegał Nenek, patrząc na mnie.
- Nie rozumiem, Nenek.
Złapał mnie za rękę i zaprowadził do frontowych drzwi. Wycieraczka z napisem „welcome" leżała do góry
nogami i przodem do tyłu. Przeczytałem: mercowe. Zaczął uczyć się angielskiego.
Uwielbiał patrzeć na dziwne zwierzęta. Termin „dziwne" obejmował także różne zwierzęta indonezyjskie,
których nigdy przedtem nie widział. Bardzo udana okazała się wizyta w zoo. Toradżanie skakali z radości na
widok orangutanów. Węże uważali za odpychające - wywoływały w nich strach, jakim nas napawają horrory.
Jakiś dzieciak przeraził Nenka gumowym wężem w pomieszczeniu dla gadów. Kiedy starzec zdał sobie
sprawę ze swojej pomyłki, naśmiewał się z siebie przez wiele dni.
- Lubię, jak ludzie płatają sobie figle.
Strasznie spodobały mu się goryle.
- Łaaał! Jesteś pewien, że nas nie dosięgnie?
śyrafa wydała mu się tak dziwnym pomysłem, że z początku nie chciał uwierzyć, by była prawdziwa.
- Taka się urodziła? Czy je ludzi?
Jak to zwykle bywa, wcale nie te zwierzęta, o których myślałem, przyciągnęły najwięcej uwagi moich gości.
Bizony i bawoły, choć te ostatnie odgrywają tak istotną rolę w życiu Toradżan, zostały zignorowane. O wiele
bardziej interesowały ich konie - koń angielski jest dwa, trzy razy większy od koni Toradżan - a nade wszystko
psy.
Toradżanie mają dość łaskawy stosunek do psów. Jedzą je, ale też hołubią i€rozmawiają z nimi. Większość
tamtejszych psów to rachityczne stworzenia o€sterczących uszach, takie jak w całej Azji
Południowo-Wschodniej. Po Holendrach została śmiesznie kudłata rasa, przez wszystkich podziwiana.

* Beowulf- staroangielski poemat epicki z VIII w.

Wielka różnorodność psów angielskich, jak też fakt, że psom pozwala się biegać swobodnie po domach,
bardzo moich gości dziwiły. Dużym przeżyciem było spotkanie z dogiem.
- Czy to pies?
W istocie był prawie tak duży jak koń w Toradży. Z początku się przerazili, ale wkrótce pies zdobył ich
serca swym łagodnym usposobieniem. Nie minęło pięć minut, a Nenek już go głaskał - robił to jednak w taki
sposób, jakby się zastanawiał, jak najlepiej rozebrać psie mięso.
Najbardziej uderzyło ich wszakże jeszcze coś innego. Któregoś dnia wrócili do domu niezmiernie
rozbawieni.
- W parku jest pełno wariatów - powiedzieli. O, Boże.
- Co takiego robią?
Zachichotali.
- Spacerują... z psami uwiązanymi na końcu sznurków. Zataczali się ze śmiechu.
- Ale przecież wy robicie to samo z bawołami. Zabieracie je, żeby sobie popływały. Widziałem ludzi, którzy
nacierali oliwą ich kopyta i czesali im rzęsy.
Oczywiście, przytaknęli obruszeni, ale to co innego. Robić takie rzeczy z€psami to tak, jakby robić je z
myszami. Szaleństwo!

Strona 84

background image

7639

W drugim miesiącu pobytu Toradżan w Londynie pogoda poprawiła się na tyle, że mogli zwiedzić
niektóre zabytki miasta. Stare kamienne budowle potraktowali obojętnie. Nawet na chrześcijanach nie wywarł
wrażenia wiek przypisywany opactwu westminsterskiemu i innym kościołom. Tower i Greenwich uznali
wręcz za nudne. Najbardziej przypadł im do gustu Tower Bridge. Spytałem Johannisa dlaczego.
- Jest na kalendarzach w Indonezji - wyjaśnił.
Nieoczekiwanie drugie miejsce zajął gmach ministerstwa spraw zagranicznych. Kiedy poprowadziłem ich
na przechadzkę po centralnych ulicach miasta, dostrzegli rzeźby okalające drzwi. Był to prosty geometryczny
wzór, bardzo podobny do tego, którego Toradżanie używają jako wypełniacza przestrzeni między innymi
wzorami na domach. Jak się tutaj znalazł? Czyżby został ukradziony Toradżanom? Gotowi byli biec i
natychmiast spytać o to samego ministra.
Pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę do Oksfordu - choć to nad wyraz nieprzyjazne i nieżyczliwe dla
odwiedzających miejsce. Większość zabytków była po prostu zamknięta. Jak zwykle nie pozwolono nam wejść
do pubu tylko po to, by się schronić przed deszczem, a we wszystkich placówkach gastronomicznych
dziwiono się niezmiernie, że ludzie chcą jeść w niedzielę. Podróż uratował pewien szczegół. Moi goście
niezbyt dobrze kontrolowali pęcherze moczowe. W ich kraju siusia się, gdzie popadnie. Wciąż musieliśmy
więc robić przystanki. Jeden z nich, w drodze do domu, wypadł nam na tyłach mojej dawnej szkoły. Zacząłem
się zastanawiać, ile dziwnych okoliczności i nieprzewidzianych zdarzeń musiało zajść, abym mógł ją znowu
odwiedzić i to w tak niecodziennej sytuacji, z grupą indonezyjskich górali.
Niby japońscy turyści, którzy znalazłszy jakiś interesujący obiekt, nigdy nie kończą na zwykłym
sfotografowaniu go, lecz żądają grupowego portretu i€ustawiają się tak, że prawie całkiem ów obiekt
zasłaniają, cieśle nieustannie stawali objęci, ze sztucznym uśmiechem na twarzach, przed znanymi miejscami.
Nawet Nenek i Karre uśmiechali się po bratersku do obiektywu, póki nie pstryknąłem, a potem znów wracali
do swoich waśni.
- Zupełnie jak fotografowanie kota z myszą - powiedział Johannis zadowolony.
Po dwóch miesiącach spichlerz wyglądał imponująco. Cieśle powiększyli go tak, by wypełnił całą galerię,
co wzmogło moje niepokoje o zapasy materiału budowlanego. W miarę jak rósł dach, robota przypominała
podniebne widowisko. Dookoła spichlerza wzniesiono wielkie drewniane rusztowanie, na którym cieśle,
huśtając się i balansując, nanizywali bambusowe deszczółki na szyny z rotangu, a następnie mocowali -
warstwa po warstwie. Aby uzyskać charakterystyczną krzywiznę dachu, uwiązali grubą linę pomiędzy belką
centralną a główną belką podłogi i skręcali ją na kijku, dopóki odpowiednie napięcie liny nie nadało jej
pożądanego kształtu.
Chociaż Johannis przyjechał, by pełnić funkcję łącznika ze światem, coraz aktywniej uczestniczył w
robotach budowlanych. Pochodził wprawdzie z rodziny snycerzy, lecz mimo to nie uczył się tego rzemiosła,
optując za nowoczesnym modelem wchodzenia w życie poprzez szkołę i uniwersytet. Jego stosunek do Nenka
był zatem ambiwalentny. Nenek, uosabiający ślad chłopskiego pochodzenia Johannisa, wprawiał chłopca w
zakłopotanie. Johannis szybko jednak się zorientował, że w Anglii obdarzano Nenka jeszcze większym
szacunkiem niż w kraju Toradżan. Był zaskoczony zainteresowaniem i podziwem okazywanym jego
umiejętnościom i niewątpliwie atrakcyjnej osobowości. On i€Nenek zaczęli rozmawiać szeptem po nocach.
Pewnego dnia, uśmiechając się wstydliwy Johannis sięgnął po kawałek drewna i zaczął rzeźbić. Młodsi
mężczyźni zagwizdali szyderczo, ale Johannis spokojnie robił swoje. Naturalny talent ujawnił się niemal od
razu. W Jego rzeźbach było coś więcej niż tylko prawidłowe oddanie tradycyjnego motywu. Wypiął dumnie
pierś i natychmiast sprzedał swoje dzieło indonezyjskiej restauracji, dokąd poszedł na południowy posiłek. Od
tego czasu odnosił coraz więcej sukcesów. Potrafił wykonać wzory geometryczne. Zaczął wprowadzać
innowacje.
- To wzór tradycyjny, ale ja przekształciłem linie w tranzystory, takie jak na rysunkach obwodów
elektronicznych szkicowanych przez mojego brata.
W ciągu kilku dni awansował od malowania elementów wyrzeźbionych przez innych snycerzy do
samodzielnej pracy przy spichrzu. Wieczorami w kuchni panował jeszcze większy tłok. Mieliśmy w domu
jeszcze jednego snycerza.
Kiedy nie rzeźbili, obowiązkowo oglądali telewizję, nękając Johannisa, by tłumaczył, póki starczyło mu sił.
Największym powodzeniem cieszyły się obrazy wojny, potem seks. Sceny miłosne nie musiały być zbyt
rozwiązłe, by uznali je za wysoce pornograficzne, gdyż cenzura w Indonezji jest w tych sprawach bardzo
surowa. Nieomylną oznaką, że program się podobał, były pomruki dezaprobaty. Największą uwagę
przykuwały oczywiście reklamy, których pokazywania zaniechano w telewizji indonezyjskiej. Słyszałem, jak

Strona 85

background image

7639

w łazience nucili reklamowe melodie, przeplatane patriotycznymi przyśpiewkami popularnymi w ich kraju.
Czasami śpiewali słowa patriotycznych piosenek na melodię reklam gumy do żucia czy papieru toaletowego.
Ich kryteria oceny były jednakże bardzo surowe. Programy Uniwersytetu Otwartego skwitowali
następująco: „Za dużo gadania, za mało kobiet i nikt nikogo nie zabił". Tylko Nenkowi podobały się pozycje o
treściach intelektualnych. Z€widocznym rozbawieniem obejrzał cały program na temat fizyki kwantowej
i€delektował się biografią ostatnich lat Ernesta Hemingwaya, komentując: „Miło patrzeć na ludzi tak starych
jak ja".
Podczas wypraw do restauracji w Soho Johannis poznał najgorsze strony londyńskiego życia. Musiał
podzielić się swą wiedzą z Karre'em, gdyż ten zaczął dopytywać o działalność „hontess" (jego wersja hostess).
Dowiedziawszy się przybliżonych cen, oburzył się.
- Za takie pieniądze mógłbym kupić bawołu i to niezłego.
W owym czasie telewizja szeroko, choć w krótkich słowach, upowszechniała informacje o AIDS i jeden ze
snycerzy nabrał przekonania, że złapał tę chorobę w€jakichś tajemniczych okolicznościach. Na szczęście
okazało się, że był to tylko łupież.
Wszyscy rodzice znają uczucie niepokoju, gdy w domu robi się nagle zbyt cicho. Dzieci musiały coś zbroić.
Jak bardzo wczułem się w rodzicielską rolę, niech zaświadczy fakt, że pewnego wieczoru doznałem takiego
właśnie niepokoju. Podkradłem się do drzwi. Z salonu dobiegały mlaskania i chichoty. Wykazując spryt
godzien sławy, doszli do porozumienia z kelnerami z indonezyjskiej restauracji - rzeźby za wideo, sztuka za
pornografię.
Stosunki między Nenkiem i Karre'em nadal były chłodne. Tanduk czasami wpływał na nich uspokajająco,
czasami trzymał stronę Karre'a. Johannis zdobył sobie mój wielki szacunek za metody, do których się uciekał,
by zażegnać konflikt. Mężczyźni szybko dostosowali styl kłótni do możliwości angielskiego domostwa. Karre
jako pierwszy wykorzystał schody do rozgrywania scen dramatycznych. Idealnie nadawały się do tego, by
kroczyć na górę z ostentacyjną wściekłością, a znalazłszy się dość wysoko, rzucić jędrną obelgę przez ramię.
Nenek tymczasem stosował trzaskanie drzwiami. Drzwi w domach Toradżan są małe i zwykle nie mają
klamki, co nie pozwala na trzaśniecie nimi bez szkody dla palców. Niestety, kilkorgiem moich drzwi nie
można było trzasnąć dostatecznie silnie - z uwagi na leżące na podłodze dywany. Pozostawały jedynie drzwi
od łazienki, co z kolei zmuszało trzaskającego do siedzenia przez pewien czas w tym pomieszczeniu - póki nie
wygoniła go stamtąd nuda.
Johannis zręcznie uśmierzał wewnętrzne konflikty między Toradżanami, niemniej uwielbiał drażnić się ze
mną. Pewnego razu napomknął, że Karre miał kłopoty z powodu czynów gwałtownych, których dopuścił się
wobec jednego z€mężczyzn w wiosce.
- Ale to - mówił słodko - była sprawa dotycząca bawołu i kobiet. Każdemu może się zdarzyć.
Karre rozpoczął nową ofensywę, wciskając się w kompetencje Nenka. Zaczął wyjaśniać i interpretować
wzory, które rzeźbił. Nenek ograniczał się do podawania ich nazw i posługiwał się ogólnymi pojęciami typu
„dostatek" lub „powodzenie", Karre natomiast oferował przypowieści. Kiedy wskazywał motyw zwany
„kijanką", wypowiadał w obecności Nenka następującą kwestię: - Umieszczamy to na spichrzu, żeby pokazać,
że wielu ludzi może mieszkać razem i szanować się wzajemnie jak kijanki na polu ryżowym. śadna nie
próbuje być szefem.
Dodawał także nowe elementy do interpretacji podobizn kogutów rzeźbionych pod okapem: -
Umieszczamy je tu, by pokazać, jak nie należy się zachowywać: mężczyźni nie powinni zachowywać się jak
zwierzęta, które stawiają się ponad innymi.
Na swój sposób Karre uświadamiał nam fakt, że tradycyjne motywy z życia Toradżan można dostosować
do wymagań nowej moralności. Podobnie jak teoretycznie sztywną opozycję binarną klasyfikacji Toradżan,
można je było interpretować nieskończenie elastycznie.
Nie zabrakło materiału na dach spichrza. Budowa została ukończona w€terminie i mogliśmy odbyć
oficjalną ceremonię przekazania obiektu, podczas której Nenek, ku wściekłości Karre'a, wygłosił
błogosławieństwo, mimo że świnia nie została zabita.
Stosunki między nimi zaogniły się jeszcze bardziej, gdy Nenek, skończywszy robotę, wyrzeźbił wielkimi
literami na drzwiach spichrza swoje imię. Karre wstał specjalnie bardzo wcześnie rano i zatarł napis. Nenek
zachował spokój.
- To człowiek bez kultury - oświadczył wyniośle, zadowolony, jak podejrzewam, że ten postępek
potwierdził ocenę, którą wystawił swemu byłemu uczniowi.
Wziął mnie na stronę.

Strona 86

background image

7639

- Zaczekaj, póki nie wyjedziemy, a potem namaluj z powrotem moje imię.
Nadeszła chwila, której się obawiałem - zapłata.
Pierwotny kontrakt był negocjowany w bawołach, istnieje jednak prosty przelicznik bawołu na pieniądze.
Młodzi rzeźbiarze postanowili, że chcą pieniędzy; Nenek zadecydował tak jak oni. To było zadziwiające.
Gotówka bowiem mogła zostać przechwycona przez chciwych krewnych i podzielona między nich, podczas
gdy bawół jest niepodzielny. Powstał też problem, czy powinniśmy zapłacić wszystkim jednakowo, czy
Nenek, jako szef, powinien dostać więcej. Młodsi snycerze utrzymywali, że wszyscy powinni dostać tyle samo.
W trakcie uzgodnień nagle zobaczyłem siebie takim, jakim oni musieli widzieć mnie. Wyobraziłem sobie
niskiego staruszka, stojącego wysoko na platformie z bambusa pod koniec uroczystości pogrzebowych i
rozdzielającego mięso. Starzec wywołuje nazwiska i€rzuca na dół porcje martwego bawołu. W tym momencie
zostaje publicznie określona pozycja i ranga obdarowanego człowieka - by obowiązywać przez kilka
nadchodzących lat. Jest to więc moment drażliwy, moment silnych emocji, kiedy ludzie mogą czuć się
dotknięci i kiedy wybuchają bójki. W Nenku już wszystko kipiało ze złości - gotów był lada moment ruszyć do
ataku. Karre skrzyżował zaczepnie ramiona na piersi. Nawet zrównoważony Tanduk spoglądał groźnie. Tylko
Johannis bawił się niezadowoleniem pozostałych. Jako początkujący rzeźbiarz, najwyraźniej nie zamierzał
zabiegać o swoje interesy. Doszło do paru spięć, zanim osiągnęliśmy satysfakcjonujące rozwiązanie, a
mianowicie: wszyscy otrzymali takie samo wynagrodzenie, lecz Nenek dostał dodatkowy prezent. Istotny był
fakt, że wszyscy wiedzieli, iż dostał dodatkowe pieniądze, ale nikt nie wiedział ile.
- Co zrobisz z tymi pieniędzmi, Nenek?
Oczy mu rozbłysły.
- Odłożę je. Odłożę je na stare lata.
Osiągnięcie porozumienia tego rodzaju z ludźmi o kulturze tak odmiennej od naszej przysporzyło mi
wielu rozterek natury etycznej. Jest to istotnie obszar etyki, z którego wszystkie drogi wyjścia są z założenia
zamknięte.
Wystawy etnograficzne z udziałem ludzi nie są niczym nowym. W€dziewiętnastym wieku były
powszechne. Oferowano na przykład możliwość obejrzenia barbarzyńcy filipińskiego jedzącego zdechłego
psa. Uczestnicy nie bardzo wówczas wiedzieli, co ich czeka, a traktowani byli jak zwierzęta w zoo. Po
skończonej wystawie wyrzucano ich czasami po prostu na bruk, skazując na łaskę losu.
Od tamtego czasu świat bardzo się zmienił, ale układ sił dalej pozostaje nierówny. Trudno jest chronić
człowieka w świecie, którego nie rozumie i nie być posądzonym o paternalizm, albo pozostawić go samemu
sobie i nie być posądzonym o zaniedbanie. Traktowanie go tak, jak traktowałoby się Anglika, jest kulturowym
imperializmem, upieranie się przy jego odmienności pachnie rasizmem. Poprosić członka odmiennej kultury,
by „wystąpił”, może wydać się poniżające, podczas gdy o takiej samej prośbie skierowanej do naszego artysty
nikt w ten sposób nie pomyśli. Jest wszak jasne, że Toradżanie nie czuli się upokorzeni, lecz uhonorowani. Nie
ubierali się w plemienne stroje, by zrobić coś wyłącznie dla turystów. Snycerze uważali, że był to kolejny
kontrakt na kolejny spichlerz. Powrócili do siebie dowartościowani i bogatsi. Rodzice Johannisa stwierdzili
stanowczo: „Nie pozwolilibyśmy mu wyjechać, gdybyśmy nie znali ciebie i gdybyśmy ci nie ufali. Chce jechać,
niech jedzie. To mu dobrze zrobi".
Dobrze jest zorganizować wystawę, która nie tylko czerpie z Trzeciego Świata, ale też podtrzymuje
umiejętności, którym grozi zapomnienie. W pewnym sensie najwięcej zyskał Johannis, całkowicie nowoczesny
Toradżanin, który zaczął rzeźbić. Poprzez przyjazd do Londynu stał się w pełni Toradżaninem. Jednakże
z€mieszanymi uczuciami słuchałem, jak mówi, że będzie miał teraz dość pieniędzy, by pójść na uniwersytet i
napisać rozprawę dyplomową. Postanowił, obserwując moją pracę, że tematem rozprawy uczyni swego
dziadka. Znalazł się na dobrej drodze do rozdzielenia życia tradycyjnego od nowoczesnego w taki sposób, że
„obyczaj” traktowany byłby niczym kapelusz partyjny - czy raczej, w€przypadku Johannisa, czapka
akademicka - który można swobodnie nałożyć albo zdjąć, zależnie od zachcianki.
Co myśleli o nas? Łatwiej chyba odpowiedzieć na to pytanie, niż się wydaje. Toradżanie są cudownie
szczerzy. Kiedyś na przykład dałem Johannisowi koszulę, za którą mi podziękował. Gdy spytałem, czy mu się
podoba, odpowiedział, że nie - szczerze i otwarcie. Toradżanie często mówią prawdę wtedy, kiedy my
posłużylibyśmy się jakimś małym kłamstewkiem, by zachować się uprzejmie.
Kiedy nadszedł czas powrotu, dwóch z mężczyzn tęskniło za ojczyzną, a€dwóch nie. Johannis stwierdził, że
miło spędził tutaj czas, ale czeka już na wyjazd do domu. Tanduk bardzo chciał wracać, by uprawiać swoje
pola. Wyjaśniał, że ma siedmioro dzieci i właśnie z ich powodu musi wrócić. Karre natomiast miał ośmioro
dzieci i z ich powodu wolał zostać. Czy nie ma tu innych ludzi, którzy chcieliby mieć spichlerz? Chętnie by go

Strona 87

background image

7639

zbudował. Co ciekawsze, najbardziej chciał zostać Nenek.
- Macie tu dobre jedzenie. Anglicy są sympatyczni. Dlaczego miałbym wracać? Zasiałem kawę w twoim
ogrodzie. Chcę doczekać zbiorów.
Jeden z krytyków zauważył, że to bardzo ładnie, że sprowadziliśmy tych ludzi i traktowaliśmy ich
uprzejmie, ale będą nieszczęśliwi, wracając do siebie. Ten argument przemawia za tym, że nigdy nie
powinniśmy traktować nikogo uprzejmie.
Jedna tylko rzecz budziła wątpliwości co do efektów, jakie pobyt w Londynie wywarł na Toradżanach.
Antropologia zdecydowanie zaniedbuje jednostkę na rzecz uogólnień. A te, służąc prawdzie uniwersalnej,
zawsze trochę przekłamują. Jednak coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że sprowadziłem czwórkę
Toradżan, a odeślę ich z powrotem jako cztery indywidualne jednostki. Przestali być nosicielami danej
kultury, byli po prostu ludźmi. Zgodnie z indonezyjskimi zwyczajami każdemu z nich kupiłem przed
wyjazdem prezent - coś, co miało im o€mnie przypominać. W większości przypadków wiedziałem, co wybrać.
Rzeczy, które widzieli i którymi się zachwycili. Problem był jedynie z Karre'em. Czy jest coś, co by mu się
podobało, a czego nie kupi w Baruppu’? - spytałem. Tak, rzekł. Teraz, kiedy ma tyle pieniędzy, potrzebny mu
dobry zamek do drzwi, ponieważ ludzie będą usiłowali mu je ukraść.
Lotnisko to niedobre miejsce na pożegnania. W Dżakarcie mieli na nich czekać przyjaciele, ale teraz, z kupą
bagaży, w butach na nogach, wyglądali na uchodźców. Jak się należało spodziewać, trysnęły łzy, wszyscy
chlipali ze szczerego serca. Przypomniałem sobie chwilę na smaganym wiatrem płaskowyżu, kiedy
Toradżanie przyjęli mnie do uczuciowej wspólnoty, proponując zbiorowe płakanie. Nie odmówiłem także
teraz.
- Napisz do mnie - mówił Nenek. - Johannis mi przeczyta.
Cztery moje chustki do nosa zniknęły wraz z nimi za barierką. Wtedy rozległ się dzwonek alarmu i tupot
butów ludzi z ochrony. Upominałem ich, że nie powinni przewozić noży i mieczy w bagażu podręcznym. Nie
zauważyłem, że poutykali je po kieszeniach i poprzyczepiali do pasów.
Johannis wyglądał na zakłopotanego i śmiał się, pozostali byli przestraszeni. Nie mogłem przejść za
barierkę. Nie mogłem nic zrobić. Wracali już do swojego świata. Ludzie w mundurach kręcili głowami i
drapali się po brodach. W końcu „broń” została zatrzymana, a oni poprowadzeni do samolotu. Johannis
odwrócił się i uśmiechnął na pożegnanie. Nenek był za niski, bym go zobaczył za barierką, ale słyszałem jego
głos: - Nie zapomnij o zbiorach kawy!

Spis treści

Wstęp ………………………………........................................3
Wyjazdy w nieznane ……………………..............................5
Opowieści o dwóch miastach ……………........................19
śeglarskie szlaki ……………………..................................42
Granica etnograficzna ………………….............................52
Koński interes …..…………………...................................62
W tym mieście nie ma miejsca dla nas obu …...............73
Ryż i ludzie ….…………………………...............................84
Od wioski do wioski ...………………..............................102
Powinności małżeńskie ...……………….........................126
Pozwól, że nazwę cię... Pong ...………….......................133

Strona 88

background image

7639

Spotkanie rewanżowe ..………………............................150

2

Strona 89


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nigel Barley-antropologia, Studia, Rok 1, Antropologia, Postacie, referaty, zagadnienia
Nigel Barley Niewinny antropolog
Barley Nigel Niewinny antropolog
Barley Nigel Plaga gąsiennic
Barley Nigel Niewinny antropolog
Barley Nigel Plaga gąsiennic
Barley Nigel Plaga gasiennic
Bezpieczenstwo na lekcji wf
WYCHOWANIE DO I PRZEZ SPORT
bezpieczeństwo1
Systemy bezpieczeństwa narodowego 2
Bezpieczenstwo w sieci SD

więcej podobnych podstron