Hałas Agnieszka Wspomienie


Agnieszka Hałas

Wspomnienie

Nie chcę, żeby historia ta odbierana była jako przestroga.

Jest jedynie sprawozdaniem z wydarzeń, których mimowolnym

uczestnikiem stałam się w dzieciństwie. Przez wiele lat byłam

spętana zaklęciem, uniemożliwiającym opowiedzenie o nich

komukolwiek, teraz jednak czuję, że czar ten osłabł. Nie były to

wydarzenia rodem z pięknej baśni, więc i opowieść nie każdy uzna za

piękną. Jeśli w którymś momencie wyda Ci się zbyt straszna,

Czytelniku, po prostu przestań ją czytać, a ja nie będę Cię za to

winiła.

Gotów? Na pewno? A więc...

Była wiosna, początek miesiąca yuni. Miałam dokładnie siedem i

pół roku.

Tamtego dnia postanowiłyśmy z moją przyjaciółką Kye wybrać

się po południu nad morze. Pomysł wyszedł od Kye i w moich uszach

zabrzmiał bardzo kusząco. Niestety, ani jej, ani mnie nie wolno było

bez towarzystwa dorosłych odchodzić tak daleko od domu. Powtórzyłam

jej to kilkakrotnie, choć za każdym razem nieco mniej pewnie. W

końcu, nie panując dłużej nad sobą, nazwała mnie mazgajem, małym

tchórzem i zagroziła, że jeśli z nią nie pójdę, już nigdy nie

pozwoli mi się bawić jej piękną, porcelanową lalką. To ostatecznie

mnie przekonało. Zgodziłam się.

Kye, o rok starsza ode mnie, świetnie znała drogę. Ona

prowadziła, ja natomiast potulnie podążałam jej śladem. Szczęśliwie

przebywszy kilka głównych ulic, niezliczoną liczbę mniejszych

uliczek oraz jeden niesamowicie zatłoczony plac targowy, dotarłyśmy

w końcu na miejsce, to jest na kamienistą plażę nieco na północ od

portu.

Brak ślicznego, złotego piasku i walające się wszędzie odpadki

- przegniłe deski, stare powrósła, rozkładające się rybie łebki -

zupełnie nam nie przeszkadzały. Bawiłyśmy się doskonale. Brodziłyśmy

po kolana w zimnej wodzie, uciekając ze śmiechem za każdym razem,

gdy zmierzała ku nam większa fala, i grzebałyśmy patykami w

splątanym kłębowisku wyrzuconych na brzeg wodorostów, szukając

muszelek. Było nam wesoło jak nigdy, podczas gdy godziny mijały

niepostrzeżenie... aż do chwili, gdy znalazła nas rozgniewana i

mocno zaniepokojona matka Kye, już od dłuższego czasu poszukująca

niesfornej córki. Na mnie w ogóle nie zwróciła uwagi. Zabrała

wyrywającą się, zapłakaną Kye do domu, wymierzywszy jej przedtem

kilka solidnych klapsów, ja zaś zostałam sama na pustej plaży. Z

początku nie przejęłam się ani trochę. Nie myśląc zupełnie o tym, że

moi rodzice też pewnie martwią się o mnie, dalej zbierałam muszle,

układałam z kamieni kopczyki i wyobrażałam sobie, że to zaczarowane

podwodne zamki, w których mieszkają syreny. W końcu jednak zaczął

zapadać zmierzch, zrobiło się bardzo chłodno i samotna zabawa

przestała sprawiać mi przyjemność. Zdecydowałam się wracać.

Niestety... Poniewczasie uświadomiłam sobie, że przecież nie

znam drogi.

Byłam na ogół bardzo posłusznym dzieckiem i zgodnie z nakazem

rodziców nigdy nie oddalałam się zbytnio od domu. W związku z tym

prawie w ogóle nie znałam miasta, z wyjątkiem swojej ulicy. Teraz na

próżno usiłowałam przypomnieć sobie, którędy wcześniej prowadziła

mnie Kye. Idąc na chybił trafił przed siebie, bardzo szybko

straciłam orientację. Kiedy w końcu przystanęłam i rozejrzałam się,

znajdowałam się w zupełnie obcej dzielnicy, nie przypominającej

żadnego ze znanych mi miejsc.

Domy były tu wysokie i ponure, o niemal jednakowych fasadach i

olbrzymich (tak mi się w każdym razie zdawało) oknach; w niektórych

paliły się światła, większość jednak była ciemna i pusta. Martwa.

Poczułam się nieswojo.

Przyspieszyłam kroku i omal nie zderzyłam się z jakąś

przygarbioną staruszką w łachmanach, dźwigającą na plecach olbrzymi

tobół. Szła powoli przed siebie, podpierając się kijem. Była

pierwszą żywą istotą, jaką napotkałam w tej dziwnej dzielnicy.

Zamamrotała coś gniewnie, usuwając się na bok. Jej

pomarszczona twarz, okolona kosmykami pozlepianych siwych włosów

nawet w półmroku wyglądała ohydnie, ale dla mnie nie było to wówczas

ważne. Chciałam tylko jak najprędzej trafić z powrotem do domu.

- Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak stąd dojść

na Plac Fontann? - spytałam najgrzeczniej, jak umiałam. Plac Fontann

znajduje się niedaleko bezimiennej uliczki, na której mieszka moja

rodzina.

- Czegoo? -zabełkotała stara, przytykając dłoń do ucha.

Nachyliła się ku mnie, tak, że poczułam bijący od niej odór - kwaśny

smród zepsutej żywności.

Z trudem ukrywając obrzydzenie, powtórzyłam pytanie.

- Czegoo? - zachrypiała ponownie, pochylając się jeszcze

bardziej, tak, że jej głowa znalazła się na wysokości mojej. Wtedy

zobaczyłam, że oczy kobiety są całkowicie powleczone bielmem, mętne

i opalizujące, pocięte czerwonymi żyłkami - ani śladu tęczówek czy

źrenic.

Nigdy przedtem nie widziałam z bliska kogoś ślepego. Nie byłam

już w stanie zapanować nad przerażeniem. Chyba krzyknęłam - nie

pamiętam dokładnie. Rzuciłam się do ucieczki. Biegłam tak długo, aż

zupełnie zabrakło mi tchu i musiałam przystanąć na chwilę, żeby się

nie przewrócić. Wciąż wydawało mi się, że ktoś mnie goni, ale gdy

zaczęłam nasłuchiwać, nie usłyszałam nic prócz wiatru.

Gdy tylko nieco odpoczęłam, zaczęłam iść dalej - MUSIAŁAM

jakoś wydostać się z tej okropnej dzielnicy! Niestety, wkrótce znów

trzeba było się zatrzymać. Omal się nie rozpłakałam. Przede mną

wznosił się ceglany, pozbawiony okien mur. Koniec zaułka.

Na samą myśl o zawróceniu - i ponownym spotkaniu z tamtą

kobietą - poczułam dreszcze. Postanowiłam poradzić sobie w inny

sposób. Wszystkie znane mi dotychczas miejskie domy miały po dwa

wejścia (jedno, to główne, od strony ulicy, drugie zaś od ogrodu,

wspólnego dla dwóch przeciwległych domostw) - dlaczego i tutaj nie

miałoby być tak samo? A więc gdyby udało mi się przejść trasę:

pierwszy dom - podwórko - drugi dom, znalazłabym się na innej

ulicy... Proste!

Nie był to szczególnie rozsądny pomysł, ale mnie wówczas

wydawał się doskonały. Niezwłocznie zabrałam się do wprowadzania go

w czyn.

Pierwsze wypróbowane przez mnie drzwi okazały się zamknięte od

wewnątrz, podobnie następne. Trzecie z kolei otwarły się, skrzypiąc.

Wstrzymując oddech wśliznęłam się do środka budynku.

Panowała tam nieprzenikniona ciemność. W powietrzu czuć było

stęchliznę. Z oddali, z któregoś z wyższych pięter dolatywał

stłumiony płacz jakiegoś dziecka. Gdyby nie ów znajomy odgłos,

uciekłabym stamtąd w popłochu, wyobrażając sobie najrozmaitsze

okropieństwa, jakie mogłyby czaić się w mrocznych zakamarkach

korytarzy i piwnic; a tak, pomyślałam o ludziach mieszkających tam,

w górze, z których większość pewnie siadała właśnie do wieczornego

posiłku, i prawie zapomniałam o strachu. Zaczęłam po omacku iść

przed siebie, chcąc jak najprędzej odnaleźć drugie drzwi, te

prowadzące na podwórze.

Szczęście mi nie dopisało. Kilkakrotnie potykałam się o

poustawiane pod ścianami skrzynie i jakieś inne rupiecie, raz

macając naokoło rękami natrafiłam na mieszczące się na końcu

korytarza zamknięte okno i musiałam się cofać, a później omal nie

spadłam z prowadzących stromo w dół schodów. Dom, który z zewnątrz

wydawał się niezbyt duży, teraz sprawiał wrażenie olbrzymiego, a

jego wnętrze przypominało labirynt. W dodatku zbudowany był (tak mi

się zdawało) według jakichś niezwykłych prawideł: niektóre ściany

były wyraźnie pochyłe, korytarze zakręcały raptownie pod dziwacznymi

kątami albo też były tak wąskie, że nawet ja z trudem się nimi

przeciskałam. W końcu, gdy już niemal straciłam nadzieję na

wydostanie się stamtąd przed świtem, zobaczyłam światło.

Rozmazany, czerwonawy błysk, który nie znikał - przeciwnie,

powiększał się w miarę, jak skradałam się w jego kierunku, aż w

końcu przekształcił się w nieregularną plamę oranżu, utworzoną przez

świetlny promień padający na zakurzoną ścianę. Idąc za nim wzrokiem,

dotarłam do otworu, którym się wydobywał. Nie od razu zorientowałam

się, że długa jak palec smużka jasności, znajdująca się mniej więcej

dwie szerokości dłoni nad podłogą, to w rzeczywistości duża szpara

pomiędzy deskami, którymi zabito maleńkie okienko.

Gdy dobiegły mnie zza niego odgłosy rozmowy, nie zastanawiałam

się dłużej. Zapominając o strachu, szybko uklękłam i ostrożnie

poszerzyłam paznokciami szczelinę. Potem przyłożyłam do niej oko.

Pomieszczenie, do którego zaglądałam, mogło być piwnicą albo czymś w

rodzaju składziku - żadnych okien, brudna kamienna posadzka,

ceglane, nie otynkowane ściany. Jedynym źródłem światła były węgle

żarzące się w wielkim żelaznym koszu. W ich migotliwym blasku

zobaczyłam nabazgrane na kamieniach symbole - jakieś dziwaczne

arabeski, być może litery obcego pisma, oraz olbrzymi pentagram. Na

jego obwodzie ustawiono pięć srebrnych z wyglądu świeczników - po

jednym na każdym z wierzchołków pięcioramiennej gwiazdy. Nie to

jednak przykuło moją uwagę.

W pomieszczeniu znajdowali się ludzie - dwie kobiety i trzech

mężczyzn, z których dwaj - krępi i muskularni, w identycznych

czarnych strojach - byli do siebie podobni jak bracia bliźniacy,

trzeci natomiast stał oparty o ścianę, poza kręgiem rzucanego przez

węgle światła, tak że widziałam jedynie niewyraźny zarys jego

sylwetki.

Pierwsza z kobiet z kolei stała tak blisko mnie, że gdyby

okienko było otwarte, mogłabym bez trudu dotknąć jej głowy. Miała na

sobie powłóczystą, czerwoną jak wino szatę o bardzo szerokich

rękawach, uszytą z jakiejś połyskliwej tkaniny. Przepych ubioru

ostro, niemal boleśnie kontrastował z jej zniszczoną twarzą i

przetykanymi siwizną włosami. Nie była ani tak stara, ani tak

brzydka, jak niewidoma kobieta z ciemnej uliczki - poza tym,

najwyraźniej bardzo dbała o swój wygląd - ale z całą pewnością nie

była już piękna. Oznak wieku nie mogły zamaskować ani wymyślna

fryzura, ani jaskrawy makijaż. Przez chwilę było mi jej nawet trochę

żal - dopóki nie spostrzegłam, jak drapieżnym, niemalże łakomym, a

równocześnie przepełnionym wrogością wzrokiem patrzy ona na

ustawiony pośrodku pentagramu drewniany fotel.

Do fotela tego przykrępowano sznurem drugą kobietę, a

właściwie dziewczynę, ubraną w zwyczajny, codzienny strój - bluzkę i

luźne spodnie. Więzy, choć zapewne nie zaciśnięte wystarczająco

mocno, by sprawić ból, całkowicie ją unieruchamiały. Na bladej

twarzy malował się nie tyle lęk, co granicząca z otępieniem

obojętność. Wydało mi się, że dostrzegam na jej policzkach lśnienie

łez... ale równie dobrze mogło to być złudzenie.

O magii nie wiedziałam wówczas prawie nic. Tylko tyle, że jest

to trudna i niebezpieczna sztuka, którą niewielu potrafi się

posługiwać... Już po pierwszym spojrzeniu domyśliłam się jednak, że

zgromadzeni w piwnicy ludzie przygotowują się do jakiegoś tajemnego

obrzędu. Powinnam była jak najszybciej stamtąd uciec... Do dziś nie

jestem pewna, dlaczego mimo wszystko zostałam. Być może władający

nieznanymi mocami czarodzieje wydawali mi się mniej straszni od

mrocznego labiryntu opustoszałych ulic; prawdopodobnie kierowała mną

również właściwa dzieciom, sprzeczna z nakazami rozsądku ciekawość.

Teraz jednak myślę, że w grę wchodziło coś jeszcze, jakaś inna

siła... Kapłani wierzą, że Zmrocza - ta bezpostaciowa duchwładczyni

czarów - jest panią przeznaczenia, kontrolującą losy wszystkich

żywych istot; czy nie jest możliwe, że to właśnie Ona, źródło

wszelkiej magii, wpłynęła wówczas na moje zachowanie, aby nastąpiło

to, co miało nastąpić?

Akurat w chwili, kiedy na nią spojrzałam, związana dziewczyna

spytała niepewnie:

- Nie będzie bolało, prawda?

Kobieta w czerwieni zaśmiała się.

- Zapytaj o to jego, kotku - odparła, wskazując skrytą w

mroku, milczącą postać. - To on jest żmijem, nie ja... A poza tym,

zdawało mi się, że już wcześniej byłaś żyłą dla różnych magów. Tak

przynajmniej twierdziłaś jeszcze dzisiaj rano.

- Bo to prawda - odparła dziewczyna niecierpliwie. - Ale...

- Ale co?

- Nigdy jeszcze nie pozwalałam nikomu czerpać z siebie na taką

skalę... Co będzie, jeśli czar się nie powiedzie? Albo on się

pomyli?

- Och! - kobieta w czerwieni westchnęła z udawanym

zatroskaniem. - Więc jednak się boisz, prawda, Suive? Nie sądzę,

żeby istniały ku temu powody, kochanie. Krzyczący W Ciemności

twierdzi, że zabieg jest zupełnie bezpieczny. Chyba mu wierzysz?

- Sama już nie wiem...

- Nie żartuj! W końcu znacie się zupełnie dobrze, jesteście

ludźmi z tej samej, hmm... branży...

W tym momencie jeden z czarno ubranych mężczyzn wyszczerzył w

uśmiechu zęby, drugi zas rzucił półgłosem wyjątkowo nieprzyzwoite

słowo. Żadna z kobiet nie zwróciła na nich uwagi.

- Znamy się?... - dziewczyna gwałtownie, z emfazą pokręciła

głową. - Skądże, ja go wcale nie znam! Dziś rano po raz pierwszy

zobaczyłam go na oczy... Właściwie, dawno już nie byłam żyłą dla

nikogo, chciałam z tym skończyć raz na zawsze... Namówili mnie

jeszcze na ten jeden seans, zgodziłam się, bo potrzebuję pieniędzy,

a płacono z góry, ale gdyby powiedzieli mi, o jakie czary chodzi...

i z kim...

Urwała w pół słowa, umilkła, nerwowo przygryzając wargę.

Czerwono ubrana kobieta posłała znaczące spojrzenie

człowiekowi stojącemu pod ścianą. Tamten milczał. Obojętnie

wpatrywał się w posadzkę.

Krzyczący W Ciemności. Tak go nazwała. Dzięki niej wiedziałam

już, kto to jest i do jakiego należy cechu.

Żmije, ka-ira... Kalekie dzieci Zmroczy - pół-magowie,

ćwierć-magowie, dla których nie ma miejsca w Elicie. Ludzie o

talencie czarnoksięskim wystarczająco silnym, by uprawiać magię, ale

nie dość zdolni, lub nie mający siły charakteru potrzebnej do tego,

by przejść wyczerpujące szkolenie i wstąpić w szeregi prawdziwych

czarodziejów. Ich tragedia polega na tym, że podobne zdolności,

nieużywane, zamiast zaniknąć - niszczą właściciela, powodując

choroby umysłu i ciała. A więc każdy, kogo kapryśna Zmrocza obdarzy

swoją łaską-przekleństwem, jesli nie trafi do Elity - zostaje

żmijem. Nielegalnie czarującym renegatem.

To prawda, że jest wielu ludzi, których nie stać na kosztowne

usługi srebrnego maga, a nie wzdragających się przed zwróceniem do

żmija. Są też zaklęcia zakazane, niedostępne dla takich magów -

zazwyczaj ze względów etycznych, jak chociażby rytuały z zakresu

nekromancji - ale dla renegatów, ignorujących wszelkie ograniczenia,

stanowiące prawdziwą kopalnię złota. Mając talent do magii, trudno

umrzeć z głodu... Łatwo jednak zakończyć życie w inny sposób. Elita

dobrze strzeże swych interesów.

Wypchnięci poza granice prawa. Śmiertelnie niebezpieczni. Jak

twierdzą niektórzy - szaleni. Rzecz jasna, jako siedmioletnie

dziecko nie wiedziałam tego wszystkiego. Ale i tak wiedziałam

wystarczająco dużo, by na sam dźwięk słowa "żmij" reagować lękiem.

Mimo to nie odeszłam stamtąd. Czekałam...

Na co?

Jakby reagując na moją myśl-pytanie, kobieta w czerwieni

poruszyła się. Spomiędzy fałdów szaty wyjęła niewielki arkusik

papieru. Zwinęła go w rulonik i przytknęła do żarzących się w koszu

węgli. Gdy zajął się płomieniem, po kolei zapalała od niego

umieszczone w srebrnych świecznikach świece. Skończywszy uniosła

głowę.

- Chyba już czas, Krzyczący W Ciemności - powiedziała.

- Już czas - potwierdziła, bardzo cicho, Suive.

Żmij wymownym gestem wskazał dwóch pozostałych mężczyzn.

- Twoi ludzie nie są tu do niczego potrzebni, Ixono.

Kobieta w czerwieni skinęła głową.

- On ma rację. Wyjdźcie.

Tamci - bez słowa sprzeciwu, a nawet, jak mi się zdawało, z

ulgą - natychmiast opuścili piwnicę. Krzyczący W Ciemności wyszedł

na środek pomieszczenia. Zobaczyłam, że jest młody, dużo młodszy,

niż przypuszczałam. Szczupły, o śniadej cerze, byłby całkiem

przystojny, gdyby nie trzy ukośne blizny na prawym policzku, wyraźne

niczym tatuaż.

Ixona stanęła obok niego, dokładnie naprzeciwko fotela, tak by

(jak pomyślałam) móc patrzeć w oczy związanej dziewczynie.

- Zaczynaj - poleciła.

Żmij uniósł dłoń i wyrecytował ciąg chrapliwych, niesamowicie

brzmiących słów.

Zapadła ciemność. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia zgasły i

węgle, i świece.

Czerń, czerń. Cisza...

Dźwięk jak pojedyncze dmuchnięcie we flet, przeciągły i

drżący.

Czerń, czerń... Szarość.

Fotel otoczyła kula mglistej poświaty, stopniowo zwiększającej

jasność. Piwnicę zalał złoty, podobny do słonecznego blask.

Suive krzyknęła przeraźliwie. Szarpnęła się, całym ciałem

napierając na więzy, ale sznury trzymały mocno. Jej twarz stężała

nagle, wargi wykrzywiły się w grymasie cierpienia, krzyk przeszedł w

okropny, niski, cichnący stopniowo jęk.

Światło pożerało ją, powoli i bezlitośnie... Nie, źle mówię -

światło wypływało z niej jak woda, jak krew, przenikając wprost

przez skórę, oplatając ją migoczącą, ognistozłotą pajęczyną, a

równocześnie cała jej sylwetka zaczęła rozmywać się, deformować,

zatracać kształt... Ixona skuliła się, osłaniając dłonią oczy.

Krzyczący W Ciemności dokończył inkantację i stał teraz nieruchomo,

opuściwszy ręce.

Dźwięk jak szarpnięcie kilku naraz strun harfy - rozedrgany,

wielogłosowy akord.

Istota przykuta do drewnianego fotela nie przypominała już

człowieka. Skręcający się w bezgłośnej agonii, półprzezroczysty,

prześwietlony złocistym blaskiem twór, ruchliwy-zastygły kłąb

bursztynowych macek...

A potem, na krótką chwilę, wszystko stało się czernią.

Dźwięk przypominający szczęk przekręcanego w zamku klucza,

krótki i ostry.

Knoty świec na powrót buchnęły płomieniem, węgle zajarzyły się

czerwono.

W miejscu monstrum znów pojawiła się dziewczyna, z głową

odchyloną do tyłu pod dziwacznym kątem. Oczy miała zamknięte. Nie

poruszała się.

Krzyczący W Ciemności zachwiał się, cofnął o krok do tyłu,

przygarbiony jak ktoś, kto ze wszystkich sił walczy z naporem

jakiejś uwolnionej nagle, potężnej siły.

- TERAZ!! - krzyknęła Ixona. W jej głosie brzmiała dzika,

niepohamowana radość, jak gdyby od dawna czekała na ten moment.

Żmij odwrócił się, wyciągnął dłoń. Z jego palców strzeliła

struga ognia. Płomienie otoczyły Ixonę pulsującą, oślepiającą

aureolą... Zaraz potem znikły, nie czyniąc jej krzywdy. Zupełnie,

jakby w jakiś niepojęty sposób WCHŁONĘŁA je w siebie...

A potem jej twarz zaczęła się zmieniać, jak przemalowywany w

błyskawicznym tempie obraz, jak rozwiewająca się iluzja.

Na moich oczach zmarszczki zniknęły, skóra na powrót stała

się jedwabista i gładka. Zapadnięte policzki wypełniły się, loki

odzyskały kruczą czerń. W ciągu paru oddechów Ixona została

odmłodzona o trzydzieści lat.

Krzyczący W Ciemności opuścił ręce. Był wyraźnie zmęczony,

jego twarz lśniła od potu. Niecierpliwym ruchem odgarnął spadające

na czoło włosy.

- Koniec - powiedział.

Mimo woli odetchnęłam głęboko. Dopiero teraz poczułam, jak

bardzo zimna jest ściana, o którą się opierałam. Gdy podniosłam

głowę, poczułam na twarzy lekki prąd powietrza - gdzies w budynku

ktoś otworzył drzwi lub okno, powodując przeciąg. Drżałam z chłodu.

Skuliłam się, obejmując dłońmi kolana.

Niemal w tym samym momencie na moim ramieniu spoczęła czyjaś

ciężka dłoń. Usłyszałam dźwięk, od którego krew dosłownie stężała mi

w żyłach. Basowy, męski śmiech.

- Popatrz tylko, Cays. Co my tu mamy?...

Odwróciłam się szybko i zamrugałam, oślepiona blaskiem oliwnej

lampy. W człowieku, który ją trzymał, rozpoznałam jednego z mężczyzn

odesłanych przed Ixonę przed rozpoczęciem rytuału. Tuż za nim stał

jego towarzysz. Uśmiechał się szeroko.

- Zdawało mi się, że coś słyszałem - powiedział z satysfakcją.

- No i proszę!

- Dzieciak... Jak sądzisz, przyszła tu sama czy ktoś ją

nasłał?

- Niech jej dostojność sama ją o to spyta.

Teraz, kiedy stali tuż obok mnie, dostrzegłam wytatuowane na

grzbietach ich dłoni błękitne kółka. Byli niewolnikami, i to

pochodzącymi z hodowli. A zatem Ixona była nie tylko bogata, ale i

wysoko urodzona. W Shan Vaola tylko arystokratom prawo zezwala na

posiadanie niewolników.

Niższy z mężczyzn, ten z lampą, szarpnął mnie za rękę.

- Idziemy - warknął.

Korytarz, schody, podwórze, drzwi, schody, korytarz, jeszcze

węższy od pierwszego... Szliśmy zaskakująco długo. W końcu

znaleźliśmy się w tej samej piwnicy, do której zaglądałam wcześniej.

Ixona i Krzyczący W Ciemności wciąż tam byli. Dyskutowali o czymś z

ożywieniem. Gdy otwarły się drzwi, umilkli natychmiast. Kobieta

zmarszczyła brwi.

- A to co? Zdawało mi się, że kazałam wam...

W następnej chwili spostrzegła mnie i jej oczy rozszerzyły się

lekko.

- Co to, do cholery, ma zna...

- Chowała się w korytarzu na górze, pani - wyjaśnił

pośpiesznie ten niższy. - Szpiegowała was przez szparę w deskach.

- Wcale nie!

Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. Ixona chwyciła mnie za

ramiona i potrząsnęła mną z całej siły. - Tylko bez krętactw,

malutka! Kto cię nasłał?

Chciałam zgodnie z prawdą wyjaśnić, że zabłądziłam, ale głos

uwiązł mi w gardle z przerażenia. - Odpowiadaj! Kto kazał ci tu

przyjść?

Zaczęłam płakać. Bałam się tak, jak nigdy wcześniej w życiu.

Ixona wzięła krótki zamach i uderzyła mnie w twarz, niezbyt

mocno, ale tak, żeby porządnie zabolało. Rozpłakałam się jeszcze

głośniej, szlochałam tak, że nie słyszałam, co do mnie mówiła. Nie

słyszałam już nic prócz własnego płaczu.

Potem ktos wziął mnie za rękę, a ja podskoczyłam jak oparzona.

- Daj jej spokój - powiedział pojednawczo Krzyczący W

Ciemności. - Nie widzisz, że to tylko dziecko?

- No i co z tego, że dziecko? Jeśli opowie komuś, co tu

widziała...

- Nic nikomu nie opowie.

-Skąd ta pewność? - zadrwił niższy niewolnik, a Ixona

zawtórowała:

- Nawet jeśli nikt nie zapłacił jej za przyjście tutaj, w co

wątpię, to wkrótce po tym, jak wróci do domu, cała jej rodzina dowie

się, co tu się działo. Możesz być pewien, że natychmiast doniosą

Egzorcystom...

- Nic nikomu nie opowie - powtórzył z przekonaniem żmij. -

Zaufajcie mi.

Przykląkł na jedno kolano, tak, że jego twarz znalazła się na

wysokości mojej własnej, a ja nagle spojrzałam wprost w jego ciemne

oczy.

- Będziesz grzeczną dziewczynką. - szepnął. W cichym, matowym

głosie krył się rozkaz. - Zapomnisz o tym miejscu. Zapomnisz o mnie

i o nich. Zapomnisz wszystko, wszystko odpłynie od ciebie jak liście

ciśnięte do rzeki... i nie wróci...

- Odejdź od niej - warknęła Ixona, dziwnym, jakby stłumionym

głosem. - W tej chwili. Ja się nią zajmę. Nie ma teraz czasu na

twoje czary, tu trzeba zadziałać szybciej. I skuteczniej.

Żmij drgnął.

- Ejże, czy się nie przesłyszałem? Ixono, ty chyba nie

zamierzasz...

- Ależ tak - potwierdziła lodowato arystokratka. Jej głos

brzmiał już normalnie, ale gdy podniosłam na nią wzrok...

Niesamowite, nagie okrucieństwo wyzierające z odmłodzonej, pięknej

twarzy kazało mi natychmiast odwrócić głowę. - Nie przesłyszałeś

się. Trzeba się jej będzie pozbyć, tu i teraz. To będzie najlepsze

wyjście, załatwić wszystko od razu, szybko i cicho... Nie możemy

ryzykować.

Krzyczący W Ciemności odwrócił się powoli, jego usta

wykrzywiły się w uśmiechu.

- Chciałaś chyba powiedzieć, że TY nie możesz ryzykować -

rzucił. - Słuchaj, pani - po raz pierwszy użył wobec niej

grzecznościowego zwrotu, ale jego ton aż ociekał sarkazmem - gdybym

już wcześniej nie wiedział, na co stać ciebie i twoich znajomych ze

Szmaragdowej Dzielnicy, wziąłbym tę sugestię za makabryczny żart.

Albo przejaw paranoi. Zabić dziecko, tylko dlatego, że

przypadkiem...

- Ty głupcze, to nie był przypadek!

Żmij pokręcił głową.

- Nie pozwolę ci na coś takiego.

Ixona, zaciskając wargi, skinęła na swoich podopiecznych. Ci z

nieruchomymi twarzami postąpili o krok do przodu. W ręku wyższego

błysnęła stal. Nóż.

Renegat nadal się uśmiechał.

- Nierozsądnie, nierozsądnie... Weź pod uwagę to, że mogę w

każdej chwili odwrócić moje zaklęcie. W okamgnieniu odzyskasz dawny

wygląd. Bądź więc ostrożna, Ixono.

Arystokratka cofnęła się o krok. Zaraz jednak zaśmiała się

drwiąco.

- Tym mnie nie zastraszysz! W mieście są jeszcze inni żmije.

Może rzeczywiście zaliczasz się do tych najlepszych, ale nie jesteś

niezastąpiony. Załóżmy, że odwrócisz czar, i co wtedy? Ja

błyskawicznie się zestarzeję, to prawda; ale w ułamek sekundy

później ty będziesz martwy, renegacie.

- To twoje ostatnie słowo?

- Niewątpliwie.

- W takim razie... - Krzyczący W Ciemności wymownie rozłożył

ręce. - Nie pozostawiasz mi wyboru. Odstąpił o krok, wyszeptał coś

bezgłośnie, samymi wargami. W jego ręku z powietrza zmaterializował

się miecz, wyglądający na bardzo ostry.

Ruchem szybkim jak myśl żmij schwycił Ixonę za włosy,

odchylając jej głowę daleko w tył, i przyłożył jej ostrze do szyi.

- Koniec dyskusji! Ty tam, rzuć broń. Już!

Mężczyzna zawahał się.

- Rzuć nóż! Inaczej...

- Zrób, co ci każe - wykrztusiła pospiesznie Ixona. Cała jej

pewność siebie zniknęła bez śladu. Nóż brzęknął o kamienie.

- Doskonale. Teraz stańcie tam, pod ścianą. Ty zaś - zwrócił

się do mnie - zostań tam, gdzie jesteś! Nie ruszaj się!

Niewolnicy usłuchali.

- Mógłbym odpłacić ci twoją własną monetą, zabijając cię,

Ixono, ale już i tak mam wystarczająco złą sławę. Poza pewną granicą

to zaczyna działać odstraszająco na klientów. Wrócisz więc po prostu

do swojej willi. Teraz, za kilka chwil.

Arystokratka otworzyła usta i zamknęła je ponownie. Wyglądała

na zaskoczoną.

- Będziesz mogła czuć się bezpieczna. Nawet, jeśli do Elity

dotrą wieści o twoim cudownym odmłodzeniu, nie będą mogli udowodnić

ci brania udziału w nielegalnym obrzędzie. Biorąc pod uwagę twoje

koneksje, wątpię, żeby odważyli się choćby wszcząć śledztwo. Wiesz o

tym równie dobrze, jak ja. Nawet czarodzieje nie są wszechmocni. Co

do dziewczynki... Powiedziałem już, ona nie stanowi zagrożenia.

Więcej nie musicie wiedzieć.

Nie wypuszczając z ręki miecza, drugą dłonią nakreślił w

powietrzu skomplikowany znak.

Niebieska błyskawica bez grzmotu. Dźwięk jak syk ulatniającej

się pary.

Niewolnicy stali teraz we wnętrzu powiększającej się,

półprzejrzystej sfery błękitnego światła. Za nimi była migocąca

szafirem nicość.

Jeden, ten niższy, wrzasnął.

- Żegnaj, Ixono - powiedział spokojnie Krzyczący W Ciemności.

- Obyśmy się więcej nie spotkali. Pchnął ją w kierunku świetlnej

sfery, tak, że niemal straciła równowagę. W okamgnieniu objęły ją

szafirowe macki. W ich blasku jej skóra wydawała się sina.

- Pożałujesz tego jeszcze! - krzyknęła, wygrażając mu

bezsilnie zza niebieskawej zasłony.

- Nie sądzę.

Bezgłośna eksplozja błękitu.

Troje ludzi zniknęło. Pochłonął ich lazurowy wir, który

natychmiast potem zbladł, zmalał i znikł, pozostawiając po sobie

ostry zapach siarki.

Krzyczący W Ciemności odrzucił miecz. Broń rozpłynęła się w

powietrzu jak dym.

- Głupcy - stwierdził pogardliwie. - Hej, ty! Dobrze się

czujesz?

Nie odpowiedziałam. Nie byłam w stanie. Wpatrywałam się w

drewniany fotel, nadal stojący pośrodku pomieszczenia.

I w coś jeszcze, w coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi,

zbyt pochłonięta rozgrywającym się na moich oczach konfliktem.

(Prawie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to ja sama byłam kością

niezgody, a przegrana renegata zakończyłaby się moją śmiercią.)

Spoczywającą w fotelu nieruchomą postać. Suive.

Po rozcięciu więzów nie osunęła się na podłogę, lecz zastygła

w miejscu, półleżąc, z rozrzuconymi ramionami, bezwładna jak

szmaciana lalka. Pasma zmierzwionych jasnych włosów przesłaniały jej

twarz. Porozcinane sznury leżały na podłodze.

O nie, nie wszystkie źródła lęku zniknęły wraz ze zniknięciem

Ixony...

Usłyszałam własny krzyk.

- Nie żyje!!

Żmij potrząsnął głową.

- Spokojnie, malutka... Nie ma się czego bać. Suive tylko śpi.

Śpi, rozumiesz?

Nie rozumiałam. Jak można spać i nie zbudzić się, podczas gdy

tuż obok...

- Kłamiesz - rzuciłam bez zastanowienia i natychmiast zatkałam

dłonią usta. Renegat jednak nie obraził się.

- Wszystkie wykwalifikowane żyły zasypiają w ten sposób po

czerpaniu. To im pomaga szybciej odzyskać siły. Ale masz rację,

Suive powinna była się obudzić już jakiś czas temu.

Marszcząc nieznacznie brwi, pochylił się nad dziewczyną i

powiedział do niej coś, chyba po prostu jej imię.

Suive powoli otwarła oczy. Nabrała głęboko tchu, najwidoczniej

chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnowała z tego zamiaru. Drżała na

całym ciele. Widać było, że jest skrajnie zmęczona. Krzyczący W

Ciemności obserwował ją przez chwilę z trudnym do określenia wyrazem

twarzy, potem odwrócił się do mnie.

- Widzisz - powiedział, niemal łagodnie. - Wszystko jest w

porządku. Oglądałaś rutynowy zabieg, malutka.

- Rutynowy zabieg!

Suive popatrzyła na niego z wyrzutem. Skrzywiła się, potarła

czoło, jakby chcąc wymazać nieprzyjemne wspomnienie.

- Zmroczo, to było okropne, okropne... Dziwne, że jeszcze

żyję!

- Nic ci nie będzie.

- Dobre sobie! Wszyscy mi to powtarzacie, ale ja nie jestem

taka pewna. To był już naprawdę ostatni raz, słyszysz? Powiedz to

Unarowi, pannie Lavalle i pozostałym. Nigdy więcej. Nigdy. Ale,

ale... - Suive mrużąc oczy rozejrzała się po pomieszczeniu - Gdzie

Ixona z obstawą?

Krzyczący W Ciemności doskonale udał obojętność.

- Znudziło im się przedstawienie, a co?

- Nic, nic. Zdawało mi się przez sen, że słyszę jakieś krzyki,

ale to pewnie było złudzenie... Hej! Tak w ogóle - wskazała na mnie

- kim ona jest?

- Nawet nie pytaj. To długa historia.

- Nie ma sprawy. - dziewczyna wzruszyła ramionami.

Rzeczywiście szybko wracała do siebie: na jej policzkach pojawił się

lekki rumieniec, oczy nabrały blasku. - Cudzy sekret, cudzy kłopot,

jak mawiają w moich stronach. Zostajesz tu?

- Czemu nie? W odróżnieniu od tamtych, mnie nigdzie się nie

spieszy.

- Brrr! Jak możesz? Wszystko tu cuchnie złą magią...Wy,

renegaci, macie dziwny gust. Wracam do siebie. Odpocznę trochę...

Nigdy więcej!

Wybiegła niemal w pół słowa, pamiętając jednak, żeby cicho

zamknąć za sobą drzwi. - Jest dobra w tym, co robi - w głosie

Krzyczącego W Ciemności dało się wyczuć żal. - Wątpię, żeby w końcu

zrezygnowała. Bycie żyłą też potrafi wciągnąć... - drgnął, jakby

otrząsając się z zamyślenia.

- Ale ty tego i tak nie zrozumiesz, malutka. Jak ci na imię?

- Marion - odpowiedziałam.

- Cóż, Marion. - beztroski, drwiący ton. - Niechcący weszłaś

dziś w drogę jednej z najbardziej niebezpiecznych osobistości w Shan

Vaola. Dama Ixona Ethair nie ma miękkiego serca. Można powiedzieć,

że uratowałem ci życie... Czy domyślasz się, dlaczego?

Zaprzeczyłam.

- Na pewno nie z litości! - zaśmiał się nagle, w jego oczach

coś błysnęło. Potem spoważniał raptownie.

- Nie, Marion. Zrobiłem to dlatego, że na odległość widać w

tobie dziecko Zmroczy. Masz w sobie płomień magii, choć tego nie

czujesz...

Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami, nic nie

rozumiejąc.

- Co, nie wierzysz mi? Dam ci przykład. Ta piwnica obłożona

była silnym zaklęciem ochronnym. Sam fakt, że nas tu znalazłaś,

świadczy o twoich zdolnościach. Kiedyś, po odpowiednim

przeszkoleniu... Mogłabyś zostać czarodziejką, Marion. Albo żmijką.

- Nie bój się, nie zrobię z ciebie renegatki! - zachichotał,

widząc moje przerażenie. - Jeszcze na to za wcześnie... Zresztą, nie

do mnie należy kształtowanie twojej przyszłości... Byłaś dziś

świadkiem rytuałów, których nie ogląda się bezkarnie, ale odejdziesz

stąd bez przeszkód. Wrócisz do domu. Wszystko będzie tak, jak

było... Na razie.

Ponownie ukląkł przede mną. W sposobie, jaki na mnie patrzył,

było coś niesamowitego. Chciałam spuścić wzrok i nie mogłam,

musiałam odwzajemnić spojrzenie.

- Zmrocza cię tu przywiodła... Nie chcę stracić cię z oczu,

Marion. Pewnego dnia możesz okazać się cenna jak samo życie.

Zimny podmuch w jednej chwili ugasił wszystkie świece.

Piwnicę znów spowił mrok, rozjaśniany jedynie czerwonym migotaniem

węgli.

Renegat delikatnie pogładził mnie po policzku.

- Pewnego dnia - powiedział cicho - może się zdarzyć, że będę

potrzebował pomocy. Cudzej energii. Zmroczy. A w pobliżu nie będzie

nikogo... Wezwę cię wtedy, mała dziewczynko z Shan Vaola. A ty

usłyszysz, gdziekolwiek byś była, i przybędziesz na moje wezwanie.

Cofając rękę, wyrecytował głośno:

A vaere laino hoth, in caye

shainnon ereth-yeva thor aol

Marion-val, tash'cay imarren.

Choć nie znałam wtedy znaczenia tych słów, wryły się one w

moją pamięć tak, że jeszcze teraz potrafię je powtórzyć. Teraz wiem,

że było to zaklęcie naznaczenia i związania, nie słabnące z czasem,

zbyt silne, by mógł je przełamać ktokolwiek poza Mistrzami Elity.

Zanim jeszcze żmij umilkł, czar zaczął działać.

Otoczyły nas ruchliwe wężyki światła, pełzające różnobarwne

iskry. Patrzyłam w oczy Krzyczącego W Ciemności... i w pewnej chwili

zobaczyłam jego myśli. Dziwne, zagmatwane, obce... choć nie wrogie.

Słyszałam głos powtarzający moje imię. Potem wszystko to znikło, a

ja runęłam w przepaść rozciągającą się między jednym a drugim

oddechem, jedną a drugą myślą.

Długo, długo spadałam przez ciemność zimniejszą od lodu.

Pustka była nade mną i pode mną, i wokół mnie; a potem ja również

stałam się pustką.

Nie pamiętam, jak wróciłam nad ranem do domu. Nie pamiętam,

jak przywitali mnie rodzice i rodzeństwo.

Pamiętam ciemność i lepkie, wilgotne ciepło, i duszący zapach

krwi. I wpatrzone we mnie gorejące, dzikie oczy... To był sen. Śniło

mi się, że pożera mnie żywcem potwór o ciele czarnego smoka i

pięknej twarzy odmłodzonej Ixony. Pamiętam też inne sny, nie opiszę

ich jednak. Nie potrafię. Następnego dnia obudziłam się z wysoką

gorączką, która ustąpiła po kilku godzinach, pozostawiając jedynie

osłabienie. Koszmary natomiast prześladowały mnie jeszcze przez

wiele tygodni. Co noc budziłam się z krzykiem... Wiele razy

próbowałam opowiedzieć komuś - mamie, któremuś z braci, Kye - co mi

się przytrafiło, ale za każdym razem albo zaczynałam mówić od

rzeczy, albo - co było jeszcze gorsze - w ogóle nie mogłam

wykrztusić z siebie słowa. W końcu, idąc za radą kogoś z rodziny,

starszy brat - wówczas już dorosły - zabrał mnie do znachora.

Znachor mieszkał w portowej dzielnicy, w walącym się

drewnianym domku, pełnym zasuszonych roślin, żywych jaszczurek i

malowanych rzeźb. Okazał się dobrotliwym człowieczkiem, ciemnoskórym

i siwowłosym, którego całe odzienie stanowił owinięty wokół bioder

prostokąt wzorzystej materii. Jego czary w niczym nie przypominały

olśniewających wizualnie, przerażających popisów Krzyczącego W

Ciemności. Okadził mnie jakimiś ziołami i odśpiewał kilka

monotonnych pieśni, a ja tymczasem przypatrywałam się dziwacznym

ozdobom z ciemnego metalu, noszonym przez niego na szyi, w uszach i

na nadgarstkach. Gdy skończył, uśmiechnął się szeroko, odsłaniając

poczerniałe pniaki zębów.

- Teraz jesteś już zdrowa, mała Mani - powiedział,

pieszczotliwie zdrabniając moje imię, podobnie jak czynili to

rodzice.

Od tamtej pory minęło już ponad dziewięć lat, a koszmary nie

pojawiły się ani razu. Na pozór wszystko jest więc w porządku - ale

tylko na pozór.

Pewnych rzeczy nie można od siebie odrzucić, na zawsze usunąć

z pamięci. Można co najwyżej zepchnąć je na samo dno umysłu,

pogrzebać pod zwałami codziennych spraw, drobnych radości i trosk...

udawać, że nic się nie stało... Ale one wracają. Zawsze.

O, tak, wiem, bardzo się zmieniłam. Zostawiłam za sobą

dziecinne lęki i zabobony, nie jestem już przecież dziewczynką, a

kobietą.

Głęboko we mnie wciąż jednak tkwi wspomnienie tamtej

czerwcowej nocy. Gdziekolwiek idę, noszę w myślach obrazy, których

nie sposób zatrzeć. Słabo oświetlona, obskurna piwniczka - węgle

tlące się w żelaznym koszu - zimne, okrutne oczy starzejącej się

arystokratki. Sylwetka Krzyczącego W Ciemności na tle

świetlisto-bursztynowego chaosu macek-niemacek, płomienie

strzelające z jego dłoni. Całe morze czarodziejskiego ognia.

Nadal łączy nas przecież niewidzialna nić, silniejsza od

stalowych kajdan...

Czasem, kiedy księżyc jest w pełni, czuję lekkie mrowienie i

chłód w miejscu, gdzie palce renegata musnęły moją twarz.

I wiem, że pewnego dnia Krzyczący W Ciemności upomni się o

swoją należność.

Agnieszka Hałas (Ignite)

Lublin, sierpień 1997



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Halas Agnieszka Ostatni raz (2)
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Halas Agnieszka Wiara, nadzieja, milosc (2)
Hałas Agnieszka Reinkarnacja
Halas Agnieszka Biale dlonie
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Halas Agnieszka W glebi (2)
Halas Agnieszka Dziecko
Hałas Agnieszka W zamian
Hałas Agnieszka Reinkarnacja
Halas Agnieszka Wtyka
Agnieszka Hałas Ostatni raz
Agnieszka Hałas W zamian
Agnieszka Hałas Wspomnienie
Agnieszka Hałas Reinkarnacja
Agnieszka Hałas W głębi

więcej podobnych podstron