Adam Wiedemann, Gwałtowne pogorszenie słuchu


Adam Wiedemann

GWAŁTOWNE POGORSZENIE SŁUCHU

opowiadanie zachowawcze

1. Właśnie czytając Wirpszę (a więc nie przypadkiem, bo przy Ars peccandi) przypomnia-

łem sobie sen, który opowiedziałem Monice Szewc, kiedy przyszła do mnie, a ja spałem od-

poczywając po elektrokoagulacji. Czyli jednak praca wewnętrzna nad tą historią trwa, męczy,

co zrobić, chyba ją wam w końcu opowiem, opowiedziałem już Franciszce (listownie), opo-

wiedziałem Rafałowi i Radkowi, a wciąż się do niej coś nowego przypomina, tak jakby wcale

jeszcze nie była opowiedziana, w takim razie teraz już dla was wszystkich, nie przebierając,

zrobię z niej jakąś Bardzo Ważną Historię, to we mnie może się ona od tego właśnie skurczy,

zmarnieje i koniec z nią, tak by było najlepiej.

2. To już zacznijmy od tego snu. Śniło mi się, że płynąłem statkiem po oceanie i wybuchła

burza, wiatr ogromny, fale. Na pokładzie rwetes, przerażenie. Stopniowo dotarło do mnie, że

grozi nam zatonięcie, i wtedy z całą doniosłością poczułem bliskość śmierci, ten lęk, że nie

zdążę się wewnętrznie na to przygotować. Tymczasem fale morskie napierały coraz mocniej,

były już stanowczo wyższe od tej korwety naszej i pomiatały nią niby jakim śmieciem, o czym

mogę tu zaświadczyć, bo widziałem rzecz całą jakby z dużej wysokości, choć oczywiście cały

czas znajdowałem się na pokładzie i miałem tę coraz bardziej paraliżującą (fale rosły nadzwy-

czaj prawdziwie) świadomość, że zatonięcie okrętu oznacza dla mnie zgubę. Jednocześnie

mój punkt widzenia unosił się coraz wyżej i coraz większy obszar wód ogarniałem wzrokiem,

aż wreszcie pokazały mi się brzegi, ale nie lądy, tylko jakby krawędzie wielkiego akwarium, a

z tego strach jeszcze większy, bo przecież w/po tym akwarium pływał żaglowiec wielki, naj-

prawdziwszy, ze mną na deskach pokładu. I tak to znajdowałem się na przeraźliwej granicy,

coraz cieńszej, ale też nieprzezwyciężonej, bałwany wciąż wzmagają się, statek wciąż dzielnie

się im opiera, aż nagle zrozumiałem, że mogę być pewny tej równowagi, że w zasadzie to

podziwiam tę burzę, jakby była moim własnym dziełem, i choć ani trochę nie przestawałem

się bać, wcale mi już nie zależało na uciszeniu odmętów. I trwałoby to i trwało pewnie aż do

znudzenia, gdyby nie wyrwało mnie ze snu pukanie Moniki Szawc, no i teraz połowa z Pań-

stwa powie, że też miała taki sen albo podobny, z czym się mogę zgodzić, ale ręczę za to, że

nikt poza mną nie przeżył mojej historii, która w tym śnie siedzi, jak ulał, podobnie zresztą

jak wiele innych, które się nam wszystkim już przydarzały albo przydarzać się będą.

3. Za wiele sobie (spania) po tej nocy nie obiecywałem, czekająca mnie nazajutrz rano

elektrokoagulacja była wystarczającym powodem, ale też nigdy bym nie podejrzewał, że bę-

dzie aż tak źle. Dostałem akurat na kasecie nagraną płytę Siouxsie Nokturn, której sam tytuł

poniekąd nakazuje, aby jej słuchać w zupełnych ciemnościach, toteż odczekałem, aż Jarek

Kleinberg definitywnie zaśnie, a wtedy zgasiłem swoją lampę i uruchomiłem maszynę grają-

cą. Nie było w zasadzie sensu się oszukiwać jakimiś nadziejami prędkiego uśnięcia, więc od

razu się nastawiłem na 75 minut wybitnych przeżyć artystycznych (tym bardziej że Robert,

gdyśmy z Paryża wracali, twierdził, że to szczytowe osiągnięcie tej artystki), ułożywszy się

oczywiście na łóżku w pozycji człowieka umarłego, żeby do obu małżowin dźwięk miał swo-

bodny dostęp. Niestetyż zawiodłem się może nie sromotnie (choć w nocy się to wszystko

strasznie wyolbrzymia), ale za to od razu na wstępie: kiedy usłyszałem dźwięki Igorowego

Wzywania przodków, co na płycie jakiejś pomniejszej wykonawczyni może by mnie nawet i

wzruszyło, ale nie w przypadku Siouxsie, która przecież sama jest w stanie stwarzać rzeczy

równie świetne, w swoim rodzaju oczywiście (ale to właśnie o to chodzi, żeby każdy w swo-

im). Poza tym płyta była koncertowa, a więc piosenki w dużej mierze już znajome, tyle że

[s. 9]

odegrane rykliwiej, do czego dochodziły wygłupy ze sprzężeniami, całkiem zabawne, które

zresztą przywiodły mi na myśl dawne wspomnienia związane z przegrywaniem innych jeszcze

sprzężeń, wydawałoby się, że całkiem już wyjałowione, a tu nagle na powrót bardzo przeko-

nujące, gotowe się rozwijać w zupełnie niespodziewanych kierunkach, tak że w końcu zaczą-

łem już nieomal zasypiać, ale dotarł do mnie jakiś podejrzany szmer. Uchyliwszy oczu ujrza-

łem zjawisko gołego Jarka usiłującego dotrzeć do maszyny grającej, aby ją przyciszyć. Nie

dałem po sobie nic poznać, ale wyrwał mnie ten incydent zupełnie z miłego mojego półsnu (w

nocy niewiele trzeba, aby ogarnęła człowieka wściekłość), w wyniku czego ze złośliwą uwagą

dosłuchałem do końca I stronę, a następnie - sam sobie chłopak winien - przełożyłem ją na

drugą, nieco oczywiście pogłaśniając. Stopniowo przepajała mnie coraz gorsza złość na Jarka,

bo spanie - teraz już najświadomiej upragnione - odeszło mię z kretesem, za to przypomnie-

nia różnych niewygód i cierpień spowodowanych ostatnią elektrokoagulacją rzutowały mi się

na dzień następny, napełniając przestrachem i wstrętem. Zresztą i one byłyby mnie pewnie w

końcu uśpiły, gdyby nie ryknęli nagle jacyś potworni, śmierdzący Murzyni, puszczeni pod-

stępnie i mściwie przez Jarka, który, jakby mu tego było nie dość, zapalił także światło, zrobił

sobie herbatę, ubrał się i, książkę jakąś wziąwszy, usiadł za stołem. Cóż miałem czynić - też

wziąłem książkę i zacząłem ją czytać. Było to dziwnie oczywiste, że nie będziemy w tej sytu-

acji ze sobą rozmawiali, bo mogłoby się to niedobrze skończyć. Natomiast ledwo Murzyni

wyczerpali swój repertuar, dopadłem do aparatu niby ten orzeł-morderca i puściłem natych-

miast Erika Satie, czego skutek był natychmiastowy, nie doczekałem chyba nawet do drugiej

Gnozjeny.

4. Potrzeba prawdy zadaje pytania prawdzie. Prawda zadaje pytania rzeczywistości. Rze-

czywistość nie odpowiada prawdzie. Potrzeba prawdy jest wściekła. Prawda nie potrafi nic

zmienić.

5. Zabieg elektrokoagulacji pamiętam jak przez mgłę, jechałem tam zresztą pośród podno-

szących się mgieł, pod kołami roweru szeleściły liście, do tego na walkmanie Suity francu-

skie, klawesynowe, Bacha. Wszystko to w niejasnej, rzadkiej atmosferze godziny siódmej

rano. Jadąc rozmyślałem o tym tajemniczym powinowactwie, łączącym wszystkie melodie

skomponowane przez tego samego człowieka (o ile jest naprawdę wielkim kompozytorem),

co słychać zarówno u Bacha, jak i u Yoko, nie mówiąc już o Mozartowym pitoleniu w kółko

tego samego, przy pozorach bogactwa. Tak jakby komponowanie sprowadzało się do odtwa-

rzania, z mniejszymi lub większymi odkształceniami, jednego tematu, który każdy niejako

otrzymuje na swój osobisty użytek, i w sobie nosi, a jakaś prawość wewnętrzna nie pozwala

uznać za własną żadnej melodii, która z tym wzorcem nie byłaby w jakiś sposób zgodna. Kie-

dy już czekałem w kolejce do zabiegu, wyszła na korytarz pani w białym kitlu i spośród sie-

dzącego tam ponurego towarzystwa wybrała właśnie mnie, abym jej pomógł otworzyć ogrom-

ną butlę z mętnym płynem w środku, co mi się wprawdzie udało, ale coś sobie zrobiłem przy

tym w rękę. I to było to najgorsze, co mnie tego ranka spotkało, bo jeszcze wieczorem czułem

jakieś przykre efekty. Natomiast elektrokoagulacja okazała się tym razem nieomal bezbolesna,

zaraz po wejściu do gabinetu pomyliłem panią pielęgniarkę z panią doktór, wobec czego spo-

dziewałem się jakiejś piekielnej zemsty ze strony tej drugiej, ona tymczasem podeszła do

mojego przypadku z wielką delikatnością, tak, że nawet płyn mi się nie puścił, i właściwie to

powinienem bez żadnych ceregieli udać się na angielski, ale postanowiłem chociaż ten jeden

raz dochować wiary powziętemu wcześniej postanowieniu, szczególniej, że spać mi się

chciało iście murzyńsko, toteż jak wróciłem do domu, tak obudziło mnie dopiero pukanie

Moniki Szewc.

[10]

6. Choćby nawet Byt był rzeczywiście Bytem i, wyposażony we wszystkie atrybuty Bytu,

istniał jako jedyny i niepodważalny Byt, gdyby udało się ustalić, że naprawdę tak jest i nie

może być inaczej, to przecież natychmiast trzeba by wziąć pod uwagę coś, co by tym Bytem

nie było, coś niekoniecznie ważnego ani też takiego, żeby się na tym trybiki Bytu, idealnie

przypasowane, połamać miały, ale też jakże tu sobie wyobrazić Byt bez czegoś takiego - z

boku, z tyłu (może nawet w środku) - ?

7. Monika miała zresztą interes w głównej mierze do Jarka, bo ja, jako człowiek dobro-

duszny i z natury wszystkim życzliwy, zgodziłem się oczywiście od razu. A że Jarka nie było

(choć kiedy wróciłem z zabiegu, to jeszcze spał), a że zbliżała się pora obiadowa, a że miał

bloczek wykupiony, a że jest łakomczuchem, to i nie ulegało wątpliwości, że się niebawem

zjawi, toteż, wykonawszy momentalnie całą tę operację myślową, zaproponowałem Monice,

żeby siadła, a ja tymczasem ubiorę się, zrobię herbaty etc., etc., wylazłem z łóżka, Monika

zdziwiona, czemu na jednej nodze mam skarpetkę, więc jej opowiedziałem o elektrokoagula-

cji, a potem (skracam, skracam) powiedzmy, że już przyszedł Jarek, omiótł sytuację wzrokiem

posępnym zza okularów, a ja do niego od razu z tymi słowami: Bo widzisz, Jarku, Monika ma

do ciebie taką sprawę, myślę, że powinieneś się zgodzić. I do Moniki: Moniko, powiedz Jar-

kowi, z czym tu przyszłaś. Wtedy Monika jęła tonem wykluczającym wszelkie wątpienie

wyłuszczać swoją sprawę w zasadzie dosyć nieoczywistą: chciałaby mianowicie rano mieć

bliżej na pociąg, i z tego względu wolałaby tę noc spędzić w Żaczku, a to z kolei zależy od

tego, czy Jarek wybierze się w końcu do tej swojej Nowej Dęby i zostawi wolne łóżko, czy też

nie. A Jarek toby może i pojechał, nawet mu teraz tym autostopem lepiej pasuje niż rano po-

ciągiem, bo i pieniędzy mało, ale to już i ciemno się robi, i nie wiadomo, czy się bardziej

opłaca wzdłuż Wisły jechać, czy może lepiej na Tarnów. Bo wzdłuż Wisły to się wydaje bli-

żej, ale tam chyba mniej samochodów jedzie. Jarek spojrzał na nas, jakbyśmy byli w stanie

potwierdzić albo zaprzeczyć, a następnie zapadł w zamyślenie i nie było już wiadomo, czy

myśli nadal o trasie wzdłuż Wisły, czy też o czymś zupełnie innym, jak to Jarek, gdy się odeń

oczekuje jakichś konkretnych rozstrzygnięć. W końcu Monika, już się zbierając do wyjścia,

powiedziała, że tak czy inaczej przyjdzie wieczorem zobaczyć, jak się sprawy potoczyły.

Wtedy Jarek nagle: że jak jej tak bardzo zależy, to on może iść spać do brata; Monice pomysł

ten bardzo się spodobał.

8. Sposób, w jaki są realizowane nasze modlitwy tzw. błagalne. Które w zasadzie są kon-

statacjami stanów rzeczy, jakich z tego czy innego powodu nie jesteśmy sobie w stanie wy-

obrazić; inaczej: których zaistnienie bez nadprzyrodzonej ingerencji wydaje nam się niemoż-

liwe. I nagle one wszystkie spełniają się, tylko zawsze następuje odstępstwo, któregośmy nie

przewidzieli, a które nie pozwala nam korzystać, tzn. radować się tym, co zaszło. Może więc

jest to przejaw niechęci Bóstwa do powielania czegokolwiek, choćby to nawet zaistniało tylko

w umyśle i tylko jako konstatacja niemożliwości. Przy całej tzw. dobrej woli, tzn. woli brania

na warsztat owych naszych życzeniowych przedstawień. Chociaż być może to umysł jedynie

ma tendencję do wyszukiwania możliwie największej ilości spełnień, dostrzegania ich nawet

tam, gdzie są swoją własną odwrotnością, choćby więc zamiast radości przynosiły tylko smu-

tek i zażenowanie.

9. Jarek zapytał, czy zjem z nim obiad, ja oczywiście, więc zeszliśmy na stołówkę, były do

wyboru: kopytka i glajda, toteż czym prędzej zadecydowałem, że bierzemy glajdę, Jarek się

zgodził chyba z żalem, choć po prawdzie to nie wiem, czego tu żałować: dziewczynka nakła-

dająca dała się zjednać i konwencjonalnie wściekłym ruchem dorzuciła nam jeszcze trochę

tego na talerz, a potem, już przy stole, Jarek stwierdził:

[11]

- Wkurwiał mnie wczoraj ten twój Siuks.

Po obiedzie wziąłem rower i pojechałem kupić sobie IX Symfonię Brucknera w wykonaniu

CSO i Soltiego, o której od dwóch dni myślałem z przerwami nieomal bez przerwy, począt-

kowo to nawet zamierzałem odłożyć ten zakup do następnej wypłaty, ale chyba jednak nie-

miłe mi są przyjemności okupione jakimiś umartwieniami, poza tym był to jedyny powód

zdolny mnie wyciągnąć z domu na powietrze. Tak więc po paru minutach wracałem z uko-

chaną w torbie, choć jednak radość moja zamącała się raz po raz myślą, że zamiast upragnio-

nego spokoju będę miał teraz na głowie Szewc i Kleinberga jednocześnie, i tak aż do jutra

rana. Jednakoż gdy znalazłem się już na naszym piętrze, zastanowiła mnie nienaturalna cisza

panująca na korytarzu. Otwieram drzwi - a tu na stole papier po czekoladzie opatrzony nastę-

pującym tekstem: „Pojechałem do domu. Wrócę w poniedziałek. Do widzenia! Wesołego

trupa życzę.” Wpadłem nieomal w osłupienie (i myślę, że każdy, kto choć trochę zna Jarka,

też by wpadł) (zresztą ja też znam go tylko trochę, i może to stąd), zacząłem się głupio roz-

glądać po pokoju i wyobrażać sobie, w jaki sposób Jarek mógł tak szybko zebrać się do drogi,

ale było to nie do wyobrażenia. W końcu jednak ochłonąwszy, umieściłem co prędzej

Brucknera w maszynie grającej i dalejże przeżywać te ryki rozpaczliwe, potworne, nieziem-

skie, roztapiać się w nich ze szczętem, dawać się im na pożarcie i na zgniecenie wystawiać.

Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa, wiodąca z

nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i wbija, a jak

słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle brzmią

wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się zorientowałem, że stu-

kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu - Jarkowa ko-

bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź wbijał i

nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś współcze-

sna. W każdym razie świeżo kupiona - ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle świetnej mu-

zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek (a on jej,

potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma, pojechał właśnie do

domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc nieco ryki

owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu przytaczał z bra-

ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim czasie. W

końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie zachować

go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby zobaczyć, co za jed-

no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie.

10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść, pozostając

poniekąd w zgodzie z chronologią - powodem, dla którego Jarek pojechał do domu, było bo-

wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki, gdzie

leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym jeden z tych

niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać (choć to

oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z okazji odwie-

dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej? A propos tego

wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z Karolem

poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a tam natra-

fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo też zapo-

mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego jest po

prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu dobiegają-

cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza szczekaniem psa,

które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne: ktoś kaszlnął,

komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś przesilenie i nie

[12]

doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się kobieta (opisa-

na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i - napomyka coś mimochodem o panujących

w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie mrukliwego po-

nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca współpracę:

ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną listę, będzie

ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak) poczuła się tą pro-

pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie sześćdzie-

siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka w gębie (o co

tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute. Do obiadu kazał

sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników zamierzonej

konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany mój poeta i

powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły się w „punkt

wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu wymyślił!

(Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja tym ra-

zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej mieszane.

11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za robienie

kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta (siemiernych

szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami, kolejnymi

krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym jednak

wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy na pomysł,

żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko było do-

kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy jedzeniu

(szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa o se-

mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z rzeczy, której

nie ma), potem nastąpił (przez Monikę przyniesiony) deser, a wraz z nim nowa płyta Waitsa, a

gdy i tej nie stało, nie wytrzymałem w końcu i pochwaliłem się nowym nabytkiem. To już

postanowiliśmy urządzić słuchanie uroczyste, skądś się usłużnie przyplątała świeca i ustawio-

na w przeciągu rzucała po ścianach niespokojne cienie, podczas gdy ryki rozdzierające, z ni-

czym nieporównane, runęły na pokój i wzięły go w swe absolutne władztwo. Toteż tym razem

już z siłą kataklizmu (przynajmniej jak dla mnie) rozległo się znowu pukanie jakieś. W drzwi.

Z najwyższą niechęcią wstałem i poszedłem otworzyć. Chłopczyk. Pyta, czy sobie uświada-

miam, że jest noc. Ponieważ istotnie nic takiego sobie nie uświadamiałem, spojrzałem na ze-

garek: dochodziła dwunasta, też mi ale noc, pomyślałem sobie. A chłopczyka zapytałem to-

nem znudzonym:

- A co, ty tu gdzieś mieszkasz?

- Ścisz, facet, to radio, bo inaczej pogadamy - on na to. A więc nasłany przez sąsiadki, bez

dwóch zdań, bo otoczeni jesteśmy ze wszech stron sąsiadkami. Dla świętego spokoju zgodzi-

łem się trochę przyciszyć, ale nie usiadłem już na tapczanie, tylko przy stole i, żeby ukryć

zdenerwowanie, zacząłem bawić się kawałkami wosku, co ze świecy spłynął. Na szczęście

niebawem ryknęło Scherzo niczym sto słoniowych albo może anielskich trąb, porywając du-

cha mojego w dziedziny nerwom niedostępne. A kiedy wreszcie Adagio, ta muzyka najświęt-

sza, śpiewami się zaczynająca zapewne niebiańskimi (a rykiem przeraźliwym, paskudnym,

nieznośnym mająca się zakończyć), gdy więc pierwsze takty, niczym opowieści Wszystkiego

naraz dotyczące albo też rozważania problemów, co sięgają daleko poza wszelką naszą pro-

blematyczność, gdy tyle co się rozwijać, rozświetlać zaczęły, a tu znowu stuk puk, znowu

chłopczyk, to już nie miałem zupełnie serca dla tej jego sprawy, mimo że tym razem jak gdy-

by się skarżył, że spać nie może (przy czym ubrany był kompletnie, co mu w tym kontekście

odbierało wiarygodność); próbowałem mu wytłumaczyć, że już ściszone i że bardziej się nie

[13]

da, bo my z kolei nic nie będziemy słyszeć, ale przecież już nie było sposobu, ażeby się z nim

dogadać (no chyba że inaczej, czego wolałem uniknąć, acz narastała we mnie wielka nieustę-

pliwość), rozmowa kwalifikowała się do natychmiastowego przerwania, tym bardziej, że tam

Bruckner leci, marnuje się, ale ja nie umiem przerywać rozmów, a on tu widać przyszedł w

żywotnej potrzebie, więc stoimy w tych drzwiach, spieramy się, aż wreszcie chłopczyk przy-

walił z grubej rury:

- Za młody jesteś - mówi - żeby ze mną dyskutować.

- No coś ty - wyrwało mi się (głupio), ale jednocześnie poczułem, że jako „obrażony” (w

rozkosznie podstawówkowym sensie) mam już teraz prawo zamknąć mu te drzwi przed no-

sem i przestać się nim interesować; kiedy wróciłem na tapczan, Monika powiedziała do mnie:

- Ty smarkaczu - czym objęła niespodziewanie wiele pól znaczeniowych.

Nigdy jeszcze z taką namiętną, drobiazgową uwagą nie słuchałem tego Adagia, każdym -

jak by powiedział Pawełek - pierdnięciem artystów rozkoszując się aż do najmroczniejszych

głębin jestestwa. A gdy zapanowała cisza, uznaliśmy z Moniką, że nie należy jej niczym wię-

cej naruszać, podobnie jak ciemności pozostawionej przez świeczkę, i tak snując się jak te

mary piekielne poczęliśmy się przygotowywać do spania. Jarkowa pościel, rzecz jasna, wciąż

jeszcze nie była ubrana; Monika, przyzwyczajona spać gdzie popadnie, gotowa była przystać

na ten stan rzeczy, wtedy jednak coś mnie podkusiło, żeby opowiedzieć o wodzie kolońskiej

Fiord, którą Jarek co wieczór po zgaszeniu światła zwykł smarować swoje czerwone pryszcze,

nie pozwalając mi zasnąć.

- Może nie chce, żebyś widział, jak się smaruje - powiedziała Monika, a po chwili jęła

rozważać, czyby się Jarek nie obraził, gdyby mu tak tę pościel ubrać. Na co odrzekłem z całą

pewnością, że wręcz przeciwnie, będzie uszczęśliwiony, sam się przecież do tego zabiera już

od tygodnia i zabrać się nie może. Kiedy więc skończyłem myć zęby, łóżko Jarka było już

pięknie zasłane, Monika w piżamce (kiedy musiała wyjść do ubikacji, mieliśmy obawy, czy za

drzwiami nie czyha chłopczyk z nożem, ale widać nie miał tyle cierpliwości), tak że nieba-

wem już mogliśmy zacząć zasypiać, co Monice chyba się udało, ja natomiast w pewnym mo-

mencie usłyszałem, jak coś rąbnęło w ścianę, od mojej strony, a więc z pokoju upierdliwej

sąsiadki. Rąbnęło znowu. I znowu. Zgłupiała do reszty - pomyślałem sobie, tymczasem do

rąbnięć dołączyły się wzdychania płci obojga i w ten sposób została niejako ostatecznie obja-

śniona osobliwa niechęć chłopczyka do muzyki Brucknera.

12. Gdyby Bóg miał być taki, jak byśmy chcieli, musiałby jednocześnie umieć utrwalać

wszystko, co tylko się zdarza, i unieważniać to, dla czego rzeczywiście brak jest racji bytu

(*** grzechów odpuszczenie). Wprawdzie wydawać by się mogło, że rejestracja absolutnie

wszystkiego jest już sama przez się totalnym unieważnieniem, ale to tylko zgodnie z naszym

nawykiem myślenia statystycznego. Natomiast wobec wszechogarniającej natury Boga całko-

wite unieważnienie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, poza tym wprowadzałoby to nie-

przezwyciężone (z naszego punktu widzenia) trudności w Świętych Obcowaniu. Chyba że

możliwa jest Absolutna Pozytywność i Bóg mógłby kiedyś tam ten świat do niej zredukować.

Tylko: czy o którejkolwiek chwili naszego życia bylibyśmy w stanie powiedzieć, że była cał-

kowicie pozytywna? A może jednak, może my nic nie wiemy, zaplątani po czubki włosów w

tych pięknych naszych negatywnościach, a tymczasem któryś tam moment, z pozoru niewiele

znaczący, dostarcza nam nieprzebranych bogactw, prowiantu na cały tamten świat.

13. (zawsze coś do czegoś) Kiedy się obudziłem, Moniki już nie było, zostawiła kartkę do

Jarka, odnośnie pościeli. Parę godzin później, wychodząc na miasto, zauważyłem z kolei kar-

teczkę dyskretnie przylepioną do drzwi, tej oto treści: Ostatni raz was ostrzegam. Jeszcze je-

den taki wybryk jak ostatniej nocy, a zmusicie mnie, że pójdę ze skargą do administracji. Są-

[14]

siadka. Początkowo chciałem jej od razu odpisać, żeby w takim razie ona przynajmniej włą-

czała jakąś muzykę podczas odbywania swoich stosunków, ale nie miałem na czym i musiał-

bym specjalnie wchodzić z powrotem do pokoju po kartkę, a już i tak byłem spóźniony, więc

tyle tylko, że się niepotrzebnie zdenerwowałem od samego rana, potem nawet o tym zapo-

mniałem i dopiero po południu, łażąc po mieście i robiąc zakupy, zorientowałem się, że od

jakiegoś czasu obmyślam w duchu coraz to bardziej chamskie wersje listu do sąsiadki, w koń-

cu więc skupiłem się na tym już najzupełniej świadomie, aż tu nagle usłyszałem, że ktoś mnie

woła po imieniu, a był to Rafał. Zauważył mnie w ostatniej chwili, więc, pełni podziwu dla

tak precyzyjnego posunięcia Opatrzności, jęliśmy z najwyższą skrupulatnością ustalać, ile to

różnych przyczyn musiało się zbiec, aby doprowadzić do tak nieoczekiwanego spotkania, ja

musiałem zapomnieć kupić znaczki na poczcie, Rafałowi musiały się skończyć papierosy, a

co przedtem?, jeszcze stojąc w kolejce po obiad ciągnęliśmy te wyliczenia, w końcu Rafał

przypomniał sobie, że zdarzyło mu się przed południem myśleć coś na mój temat, a więc -

czyżby miał przeczucie? Na potwierdzenie przytoczył podobną koincydencję, jaka zdarzyła

mu się kilka dni wcześniej z Dorosią. Bądź co bądź o Dorosi nie myśli się często ani też zbyt

często się jej nie spotyka, zwłaszcza w Hucie. Dla mnie jednakoż nie było to wcale aż takie

przekonujące: ja akurat tego dnia wyjątkowo nie myślałem nic a nic o Rafale, myśli mając

zajęte bez reszty sąsiadką, której mimo to nie spotkałem. Reasumując: może i te przeczucia

istnieją, ale jakoś trudno by je było odróżnić od zwykłych myśli, toteż płynąca z nich korzyść

może mieć co najwyżej walor estetyczny. Tak rozmawiając zabieraliśmy się już do II dania,

gdy najzupełniej niespodziewanie dosiadł się do nas Mariusz, a wraz z nim groźba podniesie-

nia rozmowy na znacznie wyższy poziom intelektualny, co przy obiedzie niezbyt mi się

uśmiechało; szczęśliwym jednak trafem Mariusz zagadnął mnie kurtuazyjnie o spędzone sa-

motnie w opustoszałym Żaczku Święto Zmarłych. Temat ten spadł mi dosłownie jak z nieba,

opowiedziałem przeto (podstępnie i skrycie licząc na pomoc Rafała), jak to ostatniego wie-

czora w ubikacji miałem wrażenie, że powrócił Potwór i się na mnie czai za tą szybą w

drzwiach. Rafał nie zawiódł i natychmiast zaczął opowiadać o swoich własnych spotkaniach z

Potworem, wmawiając mi przy tym, że ja też słyszałem Potwora, jak jęczał, co jest oczywi-

ście nieprawdą, więc zaczęliśmy się spierać, a potem odtwarzać dokładnie przeżycia tej nocy,

kiedy chcieliśmy zaskoczyć zamkniętego w kiblu Potwora, a on, widocznie usłyszawszy nasze

kroki, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Następnie przyszła kolej na moją najstraszliwszą

przygodę (obecnie już mocno przybladłą w związku z tym, do czego dochodzi w rozdziale

15): poszedłem ja kiedyś pod prysznic, sąsiednia kabina była zajęta, a przez szum lecącej wo-

dy dobiegała z niej wyraźnie rozmowa dwóch ludzi. Po jakimś czasie wszystko umilkło, po-

kazał się chłopczyk w szlafroku i wyszedł z łazienki (przy czym idąc cały czas oglądał się za

siebie i jakby machał na kogoś ręką). Z pozoru wszystko wróciło do normy, dopiero teraz jed-

nak moja ekscytacja zbliżyła się do apogeum, a pytanie: czy jestem sam w tej łazience? nie

pozwalało się dalej spokojnie mydlić. W końcu nie wytrzymałem i zajrzałem do tamtej kabi-

ny: okazała się pusta.

W ten sposób obiad dobiegł końca, Mariusz nie chciał iść z nami na górę; obecność Rafała

(któremu w windzie opowiedziałem pobieżnie przeżycia ostatniej nocy) zmieniła mój punkt

widzenia na sprawę sąsiadki i listu do niej: ciemne w swych założeniach i mściwe przedsię-

wzięcie przeobraziło się w zadanie raczej żartobliwe, o charakterze czysto literackim, toteż

czytelnikiem wirtualnym tego, co wystukałem na maszynie zaraz po wejściu do pokoju, nie

była już bynajmniej sąsiadka, lecz właśnie Rafał. Droga (choć utrapiona) Sąsiadko - pisałem

- nie odbieraj mi jedynej radości mego ponurego życia! Skoro ja nie robiłem Ci wstrętów,

kiedy się ostatniej nocy rypałaś rąbiąc czymś (może głową?) w ścianę, to i Ty mogłabyś na-

reszcie zaprzestać urządzania tych bezsensownych awantur. Z chrześcijańskim pozdrowie-

niem - Sąsiad. Tu nastąpił podpis. Przeczytawszy to, Rafał stwierdził, że wprawdzie w sporze

[15]

z sąsiadkami absolutnie nie mam racji, ale list ze względu na swoje wartości artystyczne po-

winien zawisnąć. Co się też stało. Po czym jednak, zapalając papierosa, zauważyłem, że mi-

mo wszystko trzęsą mi się ręce, co mnie tylko jeszcze bardziej zdenerwowało i zacząłem się

w przygnębieniu zastanawiać, jaka to konieczność wewnętrzna każe mi wdawać się w ordy-

narne kłótnie z sąsiadkami, zamiast się z nimi ugodzić, a nawet zaprzyjaźnić.

- Teraz trzeba się spodziewać, że ściągniesz na siebie gniew tego jej chłopczyka - powie-

dział Rafał. - Może lepiej, żeby przyszedł od razu, póki ja tu jestem.

- Myślę, że spokojnie dałby radę nam obu, tylko byś niepotrzebnie dostał po mordzie.

- Ale może jakby zobaczył, że jest nas dwóch, toby się nie odważył.

Taką sobie prowadziliśmy samonapędzającą się rozmowę. W związku ze spodziewanym

pojawieniem się Skolasa na Brackiej Rafał mimo wszystko musiał w końcu wyjść, toteż i ja

nie wytrzymałem długo w domu i dopiero siedząc w nagrzanej i bezpiecznej sali kina Wanda

wyobraziłem sobie to co nastąpi: wracam do domu, pod drzwiami czeka chłopczyk z zaci-

śniętymi pięśćmi, dostaje mi się od niego oczywiście tak, że po odzyskaniu przytomności nie

chcę już słyszeć o żadnej muzyce, muzyka wydaje mi się czymś wstrętnym, zaczynam się

interesować życiem politycznym kraju, zapisuję się do jakiejś partii politycznej i stopniowo,

angażując w to całą swoją inteligencję, zostaję jej czołowym działaczem, w końcu mianują

mnie wiceministrem i tylko jeden w tym wszystkim szkopuł: trzeba się będzie jakoś pozbyć

tej maszyny grającej, i tych kompaktów i, w szczególności, kaset (kto kupi ode mnie tyle ka-

set???).

14. Jest to historia, która mnie się przydarzyła i wcale nie zamierzam umniejszać swojego

w niej udziału. Udział pozostałych osób, a także świata z jego ścisłościami czasowo-

przestrzennymi jest czysto przypadkowy, do tego, co mnie spotyka, doprowadzam ja sam. Ale

motywy, które mną kierują, rozumiem słabo, przyczyn postępowania innych ludzi nie rozu-

miem wcale. Zresztą co by mi z tego przyszło, gdybym je znał, i tak nie ma żadnych gwaran-

cji, że zachowywałbym się wtedy wobec nich lepiej, nie da się o każdym myśleć jego wła-

snymi kategoriami, gdyby tak to rzeczywiście zacząć systematycznie sprawdzać, przemyśli-

wać, modyfikować, toby człowiek w końcu od tego zgłupiał, tyle wiemy o innych, ile nam jest

w danej chwili potrzebne, a robimy to, co nam w danej chwili najlepiej pasuje do (mniej lub

bardziej) ogólnej sytuacji. Potem przychodzi Dobro i Zło, przysiadają się do nas zawsze w

najmniej odpowiednim momencie i milczą. Ale to już osobny problem.

15. Następny dzień minął nadzwyczaj spokojnie, Jarek, który tymczasem powrócił był z

Nowej Dęby, puszczał sobie bez opamiętania swojego punk-rocka, i nic. Tylko kiedy wieczo-

rem wybrałem się do ubikacji, spotkał mnie taki nieprzyjemny incydent: odsiedziawszy swoje

wychodzę, a tu, prawie że pod drzwiami, kobieta jakaś, widać, że już z natury okropnie

brzydka, a jeszcze patrzy się na mnie złym wzrokiem. Wyglądało to dosyć dziwacznie, ale

nic, idę dalej, aż nagle słyszę:

- Mógłbyś przestać gwizdać. Tam dwoje małych dzieci śpi. - Dopiero w tym momencie

uświadomiłem sobie, że rzeczywiście coś gwiżdżę.

- Skoro śpią, to chyba znaczy, że im nie przeszkadza moje gwizdanie - odpowiedziałem,

bo trochę mnie wkurzał jej sposób stawiania sprawy.

- Ale mnie się nie podoba, że gwiżdżesz o tej porze.

- A ty mi się cała nie podobasz, i co z tego? - odrzekłem i wróciłem do pokoju, cały roz-

trzęsiony. A potem położyliśmy się spać, stosunkowo wcześnie, tuż po północy; żeby się le-

piej zasypiało, puściłem cichutko 20 spojrzeń na Dzieciątko Jezus, noc mijała równomiernie,

aż tu nagle ktoś zapalił światło. Przewróciłem się na drugi bok i chciałem spać dalej, myśląc,

że to Jarek znowu ma jakieś pomysły literackie, ale posłyszałem coś jakby rozmowę. Otwie-

[16]

ram oczy i co widzę: nad Jarkiem stoją dwaj, wielcy jak te byki, że by się pewnie do jednego

ze trzech takich jak my zmieścić mogło. Jarek, jak to zwykle, budzi się z najwyższym trudem,

a ci, nie bacząc na to, zadają mu złowróżbne pytania:

- Znasz, koleś, Agatę?

- …

- A jej chłopaka?

- Jaką Agatę?

- Nie pierdol, koleś, musisz go znać, w administracji nigdy nie byłeś?

- A jak się nazywa?

- Co ty tu pierdolisz, Agaty nie znasz?

W końcu porzucają go, wciąż jeszcze niepewnego całej tej rzeczywistości, zaczynają łazić

po całym pokoju, rozglądają się, co chwila biorą coś do ręki, przyglądają się z bliska, przekła-

dają z miejsca na miejsce, jakby zaprowadzali tu swoje własne porządki. Demonstracja siły,

myślę sobie, terror. Jeden bierze nawet moją dynię karłowatą, leżącą dla ozdoby na stole, i

pożera. W końcu przemagam się i pytam, czego tu właściwie chcą, oni jakby dopiero teraz

zauważyli moją obecność, podchodzi do mnie ten większy, bardziej agresywny.

- A ty co, koleś, masz coś do mnie?

- To chyba wy przyszliście tutaj z jakąś sprawą…

- Coś ci się nie podoba? Może chcesz nas stąd wyrzucić? Agatę znasz? - itd.

Jarek tymczasem już wstał i prowadzi jakieś pertraktacje z tym drugim. Tamten odciąga

tego znad mojego łóżka, niespodziewanie udaje się ich doprowadzić prawie aż pod same

drzwi, ale tam nowa furia, oni są naszymi gośćmi, a my ich tu chcemy się pozbyć, czy my w

ogóle wiemy, co to jest grzeczność?!

- Bardzo was proszę, wyjdźcie - mówi na to Jarek. Słowa te, tak w jego ustach niezwy-

czajne i zapewne w rezultacie nie byle jakich walk wewnętrznych wypowiedziane, podziałały

niczym grom, nasi goście niby coś tam jeszcze burczeli, ale w ciągu pary sekund znaleźli się

za drzwiami, tyle że w tym momencie Jarek nie wytrzymał, widać napięcie z niego opadło, i

na pożegnanie powiedział, a właściwie to wyszeptał, i nawet nie tyle do gości, co sam do sie-

bie:

- Spierdalajcie.

Goście natychmiast w tył zwrot, ale tu już Jarek drzwi trzyma, tylko każe mi znaleźć klucz,

a klucz złośliwie nie chce dać się znaleźć, szukam gorączkowo, w końcu mam go, z tamtej

strony drzwi już coraz mocniej napiera, ale wspólnymi siłami udaje nam się jakoś dopchnąć i

przekręcić. Na korytarzu wrzask:

- Jak mi w tej chwili nie otworzycie, to wam te drzwi rozpierdolę. Liczę do

dziesięciu! - i rzeczywiście liczy.

- Może mu otworzyć? Uspokoi się - mówi Jarek.

- No coś ty - ja na to. Szkoda by mi było odniesionego sukcesu. Wlazłem z powrotem do

łóżka, zapaliłem papierosa (jednego z pięciu zostawionych przez Rafała), zrobiło mi się nagle

wszystko jedno.

- Trzeba założyć buty - stwierdza Jarek i, rzeczywiście, zakłada, choć poza tym ma na so-

bie tylko swoje granatowe majty i sflaczały podkoszulek. Najzdatniejszym do walki przed-

miotem w naszym pokoju okazuje się kamień w kształcie serca, ofiarowany mi przez Pasz-

czaka w heroicznym okresie naszej przyjaźni. Z kamieniem w dłoni, Jarek staje u drzwi, go-

tów w każdej chwili przywalić tamtemu w łeb (o ile by najpierw sam nie dostał w łeb

drzwiami); wszystko to razem robi się niewypowiedzianie wzniosłe, do tego stopnia grote-

skowe, że aż wzniosłe. Tamten się rozpędza i rąbie w te drzwi całym cielskiem, trwa to nie-

możliwie długo, papieros mi się skończył, następnego szkoda, w okolicy klamki pojawiają się

pęknięcia, nagle Jarek w mgnieniu oka podejmuje decyzję, otwiera, wychodzi. Cisza. Nie

wiem, co mam robić, czy w ogóle mam coś robić (widocznie w moich genach nie zostało już

[17]

przewidziane reagowanie na takie sytuacje), przecież nie puszczę Maryli Rodowicz (a właśnie

ogarnęła mnie bezsensowna ochota, żeby jej posłuchać), prawdę mówiąc jest to najgłupsza

chwila mojego życia, jakieś wstrętne upokorzenie wisi na włosku, już ta moja bezczynność w

tym momencie jest czymś upokarzającym. Za drzwiami ciągle cisza, jakby zupełny bezruch,

trudno to sobie wyobrazić.

16. Tu was doprowadziłem i tu was pozostawiam. Dalej nie ma już nic, nie macie wyjścia,

musicie tu ze mną zostać. I albo mi jakoś pomożecie, albo też przygotujcie się na to, co ma

nadejść, co rodzi się tam w tej ciszy, potworne, niepojęte. Przeżyjemy to razem.

Kraków, listopad 1992

z tomu: Sęk pies brew

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Adam Wiedemann
protetyk sluchu 322[17] z2 03 u
protetyk sluchu 322[17] o1 01 u
Gunia Terapia logopedyczna dzieci z zaburzeniami słuchu i mowy
Ćwiczenia słuchu fonematycznego(2), słuchowe
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
W Polsce sektor odzieżowy tworzą dwa działy, nauka, Adam Stabryła, Zarządzanie strategiczne w teorii

więcej podobnych podstron