Kto zabił Makowieckich


Kto zabił Makowieckich?

Marek Strok , Mariusz Olczak 10-10-2009, ostatnia aktualizacja 10-10-2009 22:17

13 czerwca 1944 r. został zastrzelony wraz z żoną mjr Jerzy Makowiecki, druga najważniejsza osoba w Oddziale VI Biura Informacji i Propagandy KG AK. Zabójstwo to pozostaje jedną z największych tajemnic polskiego podziemia z czasu ostatniej wojny

źródło: Fotonova

Jerzy Makowiecki (fot: archiwum elżbiety moczarskiej)

źródło: Rzeczpospolita

Andrzej Popławski (1908 - 1944) ps. Andrzej Sudeczko, dowódca oddziału podporządkowanego Kontrwywiadowi Okręgu Warszawskiego AK i Państwowemu Korpusowi Bezpieczeństwa Delegatury Rządu na Kraj. Zginął zastrzelony w Warszawie 5 lipca 1944 r. w niewyjaśnionych okolicznościach. Na zdjęciu wraz z żoną Kazimierą, ok. 1942 r. (fot: archiwum autorów)

Badanie dziejów polskiej konspiracji lat II wojny światowej jest niezwykle skomplikowane, bo zachowało się niewiele oryginalnych dokumentów z tamtego czasu. Zmusza to historyków do korzystania z powojennych relacji, wspomnień, stenogramów przesłuchań, akt procesowych etc. Ma to wpływ na ustalenia czynione na takiej podstawie.

Jedną z najmniej zbadanych, z powodu braku oryginalnych dokumentów, jest sprawa śmierci 13 czerwca 1944 r. pracowników BIP KG AK - Jerzego Makowieckiego i Ludwika Widerszala. Co jakiś czas powraca ona na łamach czasopism naukowych i w publicystyce. Pada w nich wiele oskarżeń, niepopartych wiarygodnym materiałem źródłowym. Sprawa nadal jest pełna emocji i subiektywnych ocen, ale może przede wszystkim polityki, co rzutowało na wskazanie sprawców. Dyskusja, głównie w tym ostatnim kontekście, ożyła ponownie na łamach „Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej” jako echo debaty o IPN. Środowisko BIP, najbardziej politycznego oddziału w KG AK, utożsamiane z ludźmi o przekonaniach demokratycznych i socjalistycznych, ideowo związanych z lewicą, kierowało oskarżenia w stronę organizacji i ludzi o zapatrywaniach prawicowych.

Najpierw o śmierć Makowieckich oskarżano Narodowe Siły Zbrojne, potem skrajnie prawicową grupę mafijną, a także konkretnych ludzi: Andrzeja Popławskiego („Andrzeja Sudeczkę”), Władysława Jamontta, Witolda Bieńkowskiego i tajemniczego płk. „Karola”. Trudno przyjąć, że te tezy, sięgające korzeniami końca wojny i śledztwa przeprowadzonego w MBP, mają pokrycie w źródłach z czasu wojny i są w pełni udowodnione. Dotychczas wypowiadali się najczęściej, nadając ton dyskusji, żołnierze BIP KG AK - współpracownicy, uczniowie i podkomendni zabitych - wybitni historycy Aleksander Gieysztor, Tadeusz Manteuffel oraz Kazimierz Moczarski i Władysław Bartoszewski. Ich opinie nie zostały skonfrontowane z opiniami strony przeciwnej i w dużej mierze przyjęty został bezkrytycznie jeden punkt widzenia. Strona oskarżana nie miała szans w komunistycznej rzeczywistości na zabranie głosu w swojej obronie. Taką próbę parę lat przed śmiercią podjął jeden z oskarżonych Witold Bieńkowski, pisząc w listach do ks. Jana Ziei i Zofii Kossak, że obciążające go świadectwa były „pod zarzutem zrodzonym z plotek Bartoszewskiego i może już wówczas z samoobronnych kłamstw Jamontta” (KARTA nr 52/2007).

Łatwość „nowych ustaleń”

Żołnierze „Sudeczki”, prawie 60 lat noszący piętno bandytów i „morderców politycznych”, po latach spędzonych w więzieniach, po szykanach i inwigilowaniu zostali zepchnięci na margines. Nikt się nie zatroszczył o zebranie od nich relacji (poza jedną próbą, o czym poniżej). Przez 20 lat wolnej Polski badania nie posunęły się naprzód.

Dopiero w latach 80. Andrzej Krzysztof Kunert wykazał, że NSZ nie odpowiada za śmierć żołnierzy BIP. Coraz częściej przyjmuje się postawioną w monografii Polski Podziemnej tezę prof. Tomasza Strzembosza, który nie mając do dyspozycji nowych dokumentów, stwierdził, że kilku BIP-owców „zostało zamordowanych z rozkazu jakiejś samozwańczej, ekstremalnie radykalnej grupy podziemnej, dla której ich demokratyczny radykalizm zdawał się iść za daleko, zwłaszcza w świetle zbliżania się do granic kraju Armii Czerwonej. Kto nią kierował, do dziś nie ustalono”.

O ile jest bezdyskusyjne, że likwidację Ludwika Widerszala przeprowadził oddział „Sudeczki”, o tyle w przypadku śmierci Makowieckich nie było świadków ani dokumentów, które jednoznacznie mogły wyjaśnić to zdarzenie. Dotychczasowe ustalenia były wynikiem przede wszystkim informacji powojennych lub rozmów między świadkami, którzy wykazywali się wiedzą z drugiej lub trzeciej ręki. Często były to stwierdzenia, których nie da się zweryfikować, wypowiedziane bez świadków, podczas śledztwa itp. Właśnie na takiej podstawie źródłowej - złożonych w UB zeznaniach Alfreda Kurczewskiego ps. Ambrozja, Adama Gutowskiego ps. Bratkowski - w artykule w „Gazecie Wyborczej” z 13 czerwca 2009 r. Janusz Marszalec i Rafał Wnuk napisali, że do Makowieckich śmiertelne strzały oddał najprawdopodobniej sam „Andrzej”. Ten przykład pokazuje, jak łatwo przychodzi podawanie „nowych faktów” i „nowych ustaleń” na podstawie wątpliwej bazy źródłowej, bez krytycznej analizy i wnikliwych badań. Ale przecież wiele ich ustaleń opiera się nie na dokumentach z czasu wojny (jak piszą: „świstkach”), lecz na powojennych relacjach i zeznaniach, o których nierzetelności napisano obok, w redakcyjnej notce.

W sprawie zabójstwa Makowieckich jest zbyt dużo znaków zapytania, aby formułować kategoryczne stwierdzenia. Jak rewiduje się spojrzenie na tę sprawę, niech świadczy m.in. zmiana podejścia do ludzi z oddziału „Sudeczki”, traktowanych przez Marszalca i Wnuka już jako żołnierze, nie zaś bandyci.

Żyje jeszcze kilku żołnierzy oddziału „Sudeczki”. Wśród nich: Leszek Bettman ps. Leszek Orzechowski, z którym rozmawiał chyba jeszcze w latach 80. jedynie A.K. Kunert.

Alarmistyczne meldunki

W materiałach z Archiwum „Startu” - Ekspozytury Urzędu Śledczego Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa - konspiracyjnej policji podporządkowanej Delegaturze Rządu RP na Kraj, znajdują się dokumenty rzucające nowe światło na ostatnie dni życia Makowieckiego.

Na kilka dni przed śmiercią wysłał on meldunek do Wydziału Walki Cywilnej BIP, który następnie trafił do Oddziału Bezpieczeństwa „Źrenica” Wydziału Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu RP na Kraj:

Zgłaszam sprawę niejakiego inż. Karwida /pseudonim/, ofic(er) rez(erwy) 36 p.p., brał udział w kampanii 39 r. Obecnie jest czynny w życiu podziemnym, w r. 1942 zgłosił się do współpracy w AK i miał powierzone opracowanie zagadnienia alimentacji wojska w paliwa płynne /wybitny spec(jalista) od nafty przed wojną (...) Dzięki swojej wiedzy fachowej oddaje liczne usługi. Inż. Karwid jest pochodzenia niearyjskiego. Od dłuższego czasu jest on szantażowany, z nadania niejakiego Gołębniaka, którego znał przed wojną. Mimo parokrotnej zmiany nazwiska i miejsca zamieszkania ciągle trafiają na jego trop. (...) Dwaj szantażyści, których personalia podane w zał., - przed rokiem natknęli się na niego (...) Byli to agenci policji kryminalnej /jeden, którego nazwisko podane w zał. okazał legitymację/. Dozorca i administrator domu, w którym mieszka Karwid, znają ich dobrze jako zawodowych szantażystów od spraw „niearyjskich”. (...) Przed rokiem zgłaszałem do 369 wniosek o likwidację owych szantażystów, podając wiele faktów z ich działalności; widać wniosek nie został uwzględniony. Sprawa ta wiąże się z moim osobistym bezpieczeństwem, gdyż wskutek przypadku Karwid /który nie był moim osobistym znajomym/ zna moje obecne nazwisko policyjne i miejsce zamieszkania i wie, że jestem oficerem Sztabu AK, orientując się również w pewnym stopniu w zakresie moich obowiązków służbowych. Nie znam go dostatecznie, aby w razie aresztowania być pewnym jego wytrzymałości. Ma on również powiązania osobiste /adresy/ z szeregiem innych czynnych działaczy konspiracyjnych.

Z tego tytułu proszę o jak najszybsze zajęcie się tą sprawą i likwidację podanych szantażystów.

Kuncewicz w/z Szefa BIP. KGSZ

Do pisma Makowiecki załączył dane kripowców. Byli to: Bronisław lub Bolesław Zakrzewski, „ajent służby śledczej granat. Zawodowo uprawia szantaż na Polakach, niearyjczykach”, oraz Leon Gołębniak. „Gołębniak »ratował« w 1940 r. szereg niearyjczyków, zaopatrując ich w dokumenty lewe, a od roku szantażuje wzgl. wymusza od swoich ofiar »pożyczki«”.

Za tym meldunkiem, dzień przed śmiercią Makowieckiego, poszedł następny, wprost błagalny, kierowany do Michała Gieysztora ps. Krajewski, zastępcy Stefana Korbońskiego, szefa Wydziału Walki Cywilnej BIP.

12/VI p. Krajewski (osobiście - do rąk wł(asnych)

Proszę Pana bardzo o pomoc w sprawie, którą zgłosiłem. Jestem zagrożony mocno osobiście - inż. Karwid ukrywał się dłuższy czas w domu, gdzie obecnie mieszkam. To mieszkanie zawdzięczam Karskiemu (mój dawny ref(erent) polit(yczny) Stefan - emis(ariusz) do Lond(ynu). - znał go Pan) - stąd powiązania. Jego aresztowanie naraża wiele bliskich nam osób (m. in. Waldę)Kuncewicz.

Wspomniany w meldunkach inż. Karwid to najpewniej inżynier Wacław Bóbr, odpowiedzialny za kontakty pomiędzy zespołem specjalistów od przemysłu, węgla i nafty w Delegaturze Rządu a Komendą Główną AK. Nie można wykluczyć, że Karwid mógł wydać kripowcom Makowieckiego, ratując swoje życie. Karwid miał zginąć 1 sierpnia, w grupie ludzi pędzonych przed czołgami niemieckimi na Polu Mokotowskim.

Sprawę Karwida i szantażystów Makowiecki sygnalizował już rok wcześniej. Dlaczego przez rok nic nie zrobiono, ażeby zapewnić mu bezpieczeństwo? Szczególnie że sam Makowiecki był pochodzenia żydowskiego. Jego przełożeni o szantażu byli poinformowani. O tym, że o zagrożeniu wiedziano, świadczy meldunek z sierpnia 1943 r., w którym pisano, że „Wpływy Makowieckiego na terenie Prostokąta obecnie słabe. Wokół jego osoby toczy się wiele osób i panuje opinia, że chcą go wykończyć”. Rzepecki wspominał na spotkaniu w Instytucie Historii PAN: „Zagęszczało się około Makowieckiego. Makowiecki w 1944 r. bardzo zdenerwowany”.

Nic nie wiemy o Zakrzewskim i Gołębniaku. Nie ma ich na sporządzanych przez AK, NSZ i Delegaturę Rządu RP listach pracowników policji, szantażystów, osób, którymi interesował się kontrwywiad, czy wreszcie osób współpracujących z Niemcami. Dlaczego przez rok ich nie zlikwidowano, skoro byli znani w Warszawie?

Pismo wysłane 12 czerwca 1944 r. przez Makowieckiego nie pozostało jednak bez echa. Trafiło ostatecznie do „Malskiego”, czyli Bolesława Kontryma, który, jak można sądzić na podstawie długiego procedowania dokumentów, spowalniał sprawę likwidacji kripowców. To właśnie Kontrym miał przekazać Moczarskiemu dezinformującą wiadomość od Bieńkowskiego o znalezieniu zwłok Makowieckich na Polu Mokotowskim. Dopiero 16 czerwca 1944 r., trzy dni po śmierci Makowieckich, „Malski” wysłał meldunek do „Startu” w sprawie Zakrzewskiego i Gołębniaka, informując, że szantażują oni „działacza BIP KGSZ zamieszkałego na rogu ul. Suchej i Filtrowej. Sprawa bardzo ważna i ściśle poufna”. Zarówno nazwisko, jak i adres zostały zaszyfrowane. 1 lipca 1944 r. prokurator Czarnecki zwrócił uwagę na brak rozwiązania tej sprawy właśnie przez szyfr, którego nie dosłał „Malski”. Niewiele to zmieniło, gdyż kripowcom włos z głowy nie spadł. Żyli jeszcze 27 lipca 1944 r., skoro wtedy proszono, aby „sprawę załatwić jeszcze przed zakończeniem wojny”. Można przypuszczać, że Gołębniak i Zakrzewski mogli być użyteczni np. jako informatorzy dla jednej ze struktur konspiracyjnych.

To nie oddział „Sudeczki”

Jerzy Makowiecki w czerwcu 1944 r. zamieszkiwał w willi przy ul. Jesionowej 13, co ważne, w dawnym mieszkaniu Witolda Bieńkowskiego ps. Wencki. Od października 1940 r. Makowiecki był kierownikiem Wydziału Informacji BIP KG ZWZ, a później AK. Od maja 1943 r. stał na czele Stronnictwa Demokratycznego (kryptonim „Prostokąt”). Przypuszczalnie napastnicy weszli do mieszkania Makowieckich i sterroryzowali ich. Trudno sądzić, żeby tak doświadczony konspirator jak „Sudeczko” ryzykował przejazd przez pół Warszawy z osobami, które zdawały sobie sprawę z zagrożenia śmiercią. Jest czerwiec 1944 roku, na ulicach Warszawy trwa wzmożony ruch patroli policji, wojska oraz żandarmerii. Pomysłodawca wyjazdu pod Boernerowo ryzykował, że Makowieccy albo usiłowaliby się wydostać z samochodu, albo też, widząc zagrożenie śmiercią, staraliby się zwrócić uwagę posterunków niemieckich. Urągało to zasadom bezpieczeństwa akcji i trudno przypuszczać, aby było dziełem „Sudeczki” lub jego żołnierzy. W przypadku przewiezienia Makowieckich przez kripowców Zakrzewskiego, Gołębnika i ich kolegów lub też przez innych niemieckich funkcjonariuszy, nie szukaliby ratunku, wiedząc, że i tak nie uwolnią się z rąk oprawców. Gdyby akcję tę wykonał oddział „Sudeczki”, przeprowadziłby likwidację Makowieckich w mieszkaniu, podobnie jak w przypadku Widerszala. Nie było do tego przeciwwskazań.

W raportach sporządzonych najprawdopodobniej przez Kontrwywiad Obszaru Warszawskiego AK odnalazł się raport z miejsca śmierci Makowieckich:

11. 13. VI. br. godz. 8.40 na szosie Chrzanów — Groty zatrzymał się samochód zielony, koloru policyjnego, z którego wysiadło 6 osób, w tym jedna kobieta. Kobieta i mężczyzna szli przodem, za nimi postępowali 4 mężczyźni. Na drodze bocznej do Jelonek zatrzymali się, odczytując prawdop(odobnie) wyrok, nast(ępnie) jeden z 4 oddał serię strzałów z pm. Na miejscu znaleziono zwłoki mężczyzny i kobiety oraz 22 łuski. Po zastrzeleniu osobnicy udali się w kierunku W-wy. (...)

Kie (ownik) gr(upy)

Kwestia samochodu też wskazuje, że to nie oddział „Sudeczki” zabił Makowieckich. Jak wynika z meldunku, na miejscu egzekucji widziano samochód osobowy koloru zielonego, „taksówkę”. Z relacji Bettmana wynika, że takiego samochodu w oddziale nie było. A w Warszawie w czasie okupacji zielonymi samochodami poruszali się właśnie m.in. kripowcy.

Dlaczego wywieziono Makowieckich poza Warszawę? I dlaczego w kierunku zachodnim? Do Lasów Chojnowskich było bliżej i bezpieczniej. „Andrzej Sudeczko” teren ten znał doskonale, gdyż robił tam ćwiczenia wraz z oddziałem. Ryzykowne było też wybrane miejsce egzekucji. Wokół masztów radiostacji w Boernerowie znajdowały się posterunki niemieckie. Strzały mogły zaalarmować Niemców, zwłaszcza że wystrzelono do Makowieckich aż 22 pociski z pistoletu maszynowego. Ktoś, kto strzelał, widać nie obawiał się Niemców. Co więcej, egzekucją nie zainteresowała się, jak podkreśla meldunek PKB, ani niemiecka żandarmeria, ani policja, co może wskazywać na wykonawców związanych z okupantem.

Wart zwrócenia uwagi jest passus mówiący o „odczytaniu prawdopodobnie wyroku” przed zastrzeleniem Makowieckich. Osoba obserwująca nie mogła jednak dokładnie widzieć, co to jest za dokument. Równie dobrze świadek mógł widzieć oprawców z kennkartami Makowieckich.

Z relacji Bettmana wiemy, że dzień lub dwa po egzekucji w lokalu oddziału „Sudeczki” na odprawie „Sudeczko” powiedział: „jakieś sukinsyny zabiły Makowieckiego z żoną, a przypisują to mnie”. 14 lub 15 czerwca 1944 r. na miejsce znalezienia zwłok Makowieckich udał się sam „Sudeczko”. Informacja ta brzmi tym bardziej interesująco, że Zakrzewski „Oskar” mówił później właśnie o wysłaniu tam ludzi w celu zbadania sprawy. Według Bettmana „Sudeczko”, jadąc na miejsce zabójstwa, chciał też pokazać swoim żołnierzom, że to nie on zabił Makowieckich.

Przedstawione wyżej okoliczności świadczą, że porwania i zabójstwa Makowieckich nie dokonał oddział „Andrzeja Sudeczki”. Dziś wiemy, że jednym z naocznych świadków najścia dwóch ludzi podających się za kripowców (nie musieli to być Zakrzewski i Gołębniak) na dom Makowieckich był mjr „Nawrot” - Stanisław de Thun, szef oddziału VII KG AK. Wynika to z meldunku „Waldy” (Aleksandra Gieysztora) z 27 czerwca 1944 r.

Jedyną osobą chwalącą się wiedzą o osobach, które weszły do mieszkania Makowieckich, był Kazimierz Moczarski. Przeprowadził prywatne śledztwo po ich śmierci, będąc dowódcą Wydziału Dywersji Osobowej KWP, w tym komórki mającej za zadanie m.in. rozpracowywanie szmalcowników. W swoich „Zapiskach” stwierdził, że znał wygląd i zachowanie napastników, ale nie podzielił się swoją wiedzą nabytą 26 lat wcześniej. Tym bardziej to zastanawia, że na odprawie KWP Moczarski był przeciwny podejmowaniu przez tę komórkę śledztwa w sprawie śmierci Makowieckich i Widerszala, mówiąc: „Nie wtrącajmy się w nie swoje rzeczy, bo jesteśmy zbyt małą komórką i nas wszystkich polikwidują”. Umieszczona w „Zapiskach” relacja Moczarskiego jest obarczona osobistym uprzedzeniem do „Sudeczki”. Informacje podawane przez innego żołnierza BIP, Władysława Bartoszewskiego, są bardziej efektem powojennych rozmów i analiz aniżeli wiedzy zdobytej bezpośrednio w trakcie odpraw i przy podejmowaniu kluczowych decyzji w czasie wojny. Sam płk Jan Rzepecki nie mówił i nie pisał o sprawie śmierci Makowieckich tak dużo jak Moczarski i Bartoszewski, a wiedział od nich znacznie więcej. Latem 1944 r., zgodnie z zasadami konspiracji, BIP-owcy nie byli informowani o postępach prowadzonego w tej sprawie przez kontrwywiad śledztwa. Pod koniec czerwca 1944 r. sami zaczęli szukać sprawcy zabójstwa we własnych szeregach. Nic o tym jednak nie wspominali po wojnie.

Potrzeba dalszych badań

Na podstawie posiadanych dziś źródeł nie można bezkrytycznie utrzymać tez i oskarżeń formułowanych w czasach PRL. Potrzebna jest wnikliwa analiza różnych wątków i informacji. Już podczas wojny zastanawiano się nad kilkoma hipotezami dotyczącymi śmierci BIP-owców. Brano pod uwagę porachunki partyjne, likwidację „żydokomuny”, inspirację NSZ, inspirację niemiecką, ale i likwidację wpływów masonerii. Zarówno zbliżanie się wojsk sowieckich do Warszawy, jak i rozmowy scaleniowe AK i NSZ mogły dać motyw zabójcom. Dokładnie należy przebadać rolę w tej sprawie komunistycznego wywiadu, który penetrował zarówno PKB, jak i BIP.

Jerzy Makowiecki publikował w periodyku SD „Nowe Drogi”. Artykuły z numerów wydanych między marcem i czerwcem 1944 r. podważające, w czasie zajmowania Kresów przez wojska sowieckie, integralność granic wschodnich, poniekąd mogły się stać przyczyną jego śmierci. Takie poglądy mogły zostać odczytane jako zdrada.

Nazwisko Makowieckiego znalazło się w powstałych w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego raportach i analizach wpływów komunistycznych. Dokumenty te, nazywane m.in. przez Bartoszewskiego i Marszalca listami proskrypcyjnymi, nie mają jednak takiego charakteru. W żaden sposób nie można tych dokumentów traktować jako wykazu osób do likwidacji. Są to raczej raporty analityczne opisujące zarówno osoby, jak i relacje między nimi, poglądy, ich umocowanie organizacyjne etc. Sporządzanie ich należało do obowiązków struktur kontrwywiadu AK.

Zaprezentowane w naszym artykule dokumenty i relacje bezpośrednich świadków wnoszą wiele nowych informacji i stawiają wiele nowych pytań oraz problemów. Pokazują też, że z ostatecznymi werdyktami w tej sprawie trzeba się wstrzymać i kontynuować badania bez prawicowego lub lewicowego zacietrzewienia, gdyż w opisie tej sprawy można dostrzec po obu stronach „brak obiektywizmu wypływający z polityczno-ideowej formacji”, cytując Marszalca i Wnuka. Udawanie, że jest to problem tylko jednej strony, jest niepoważne.

Makowieccy nie musieli zginąć z tych samych powodów co Widerszal. Ich śmierć mogła mieć kilka innych przyczyn. Wiedząc to, nie można zaniedbywać badań mających wyjaśnić kulisy śmierci Makowieckich, tak jak zaniedbano ich mogiłę na warszawskich Powązkach.

Mariusz Olczak - historyk, absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, badacz Polskiego Państwa Podziemnego, pracuje w Archiwum Akt Nowych w Warszawie, kieruje w nim Archiwum Czynu Niepodległościowego.

Marek Strok - badacz i dokumentalista warszawskiej konspiracji oraz powstania warszawskiego, konsultant Muzeum Powstania Warszawskiego, zgromadził największą bazę danych żołnierzy biorących udział w walkach powstańczych w 1944 r., autor monografii „Bataliony Iwo i Ostoja”.

Autorzy artykułu przygotowują książkę o oddziale„Andrzeja Sudeczki”.

Jeszcze o zabójstwie Makowieckich

Marek Strok , Mariusz Olczak 21-11-2009, ostatnia aktualizacja 21-11-2009 14:00

Po przeczytaniu polemiki Janusza Marszalca („Plus Minus” 7 - 8 listopada) z naszym artykułem „Kto zabił Makowieckich („Plus Minus” 10 października) jesteśmy rozczarowani wiedzą, jak i warsztatem autora, który w krótkim tekście myli się zbyt często, aby można brać na poważnie jego wykładnie metodyczne

Inna sprawa, że autor powinien wiedzieć, że nasz tekst to artykuł prasowy, w którym nie ma z natury rzeczy miejsca na przypisy, zaprezentowanie pełnego wachlarza źródeł, ich rozwiniętej analizy etc. Marszalec nie dość, że słabo zna źródła AK, nie zna literatury, to nawet w jednym przypadku nawet nie potrafi sięgnąć do własnych ustaleń.

Już na samym początku popełnia rażący błąd, pisząc „funkcjonariusze Policji Kryminalnej (tzw. polskiego Kripo), a kilka zdań później nazywa, o zgrozo, kripowców „polskimi policjantami”. Polska policja kryminalna w 1944 r. nie istniała, więc nie mogli być to jej funkcjonariusze. Określenia te są tym bardziej rażące, że padają w momencie, kiedy m.in. poprzez protesty i powoływanie do życia nowych instytucji upamiętniających historię II w.ś. staramy się walczyć z krzywdzącymi stwierdzeniami typu „polskie obozu koncentracyjne”.

W kwestii Wydziału Walki Cywilnej BIP autor myli się w dacie, którą zresztą sam podał prawidłowo w swojej pracy doktorskiej, czyli kwiecień 1942 r. Inna sprawa, że w literaturze przedmiotu jest mowa o podporządkowaniu, a nie przeniesieniu tego wydziału. To bardzo istotna różnica. Ten wydział KWC jako dziewiąty wchodził organizacyjnie w skład VI Oddziału (BIP) KG AK, stąd jego kryptonimy: „169”, „259”. Odnalezione przez nas dokumenty pokazują, że dziewiąty wydział (KWP) wchodził organizacyjnie do BIP jeszcze na początku czerwca 1944 roku oraz posiadał zmieniony w lipcu 1943 roku kryptonim „259” na „369”.

Co do wiedzy Rzepeckiego o szantażystach przypominamy, że pierwszy meldunek Makowieckiego w tej sprawie został sporządzony latem 1943 r. Sprawa groziła dekonspiracją, a tym samym była niebezpieczna dla organizacji. W podobnym przypadku Makowiecki zawiadomił w maju 1944 r. Rzepeckiego o zdekonspirowaniu mieszkania i na kilka tygodni przeniósł się do lokalu przy ul. Tynieckiej. Czyżby więc Marszalec twierdził, że o tak groźnej sprawie Makowiecki milczałby przez rok, narażając przełożonych i podwładnych. O tym, że Makowiecki bał się szantażystów, mówią dwa pisane jego ręką meldunki. O tym, że bał się kontrwywiadu NSZ, wiemy od Marszalca. Poza tym Rzepecki dowiedział się o fakcie wizyty kripo u Makowieckich z meldunku „Waldy” (nie są to nasze domysły).

W przypadku poczty konspiracyjnej przypominamy, że istniała taka formuła w obiegu korespondencji jak poczta alarmowa działająca w nagłych przypadkach z dnia na dzień. Dziwne, że Marszalec nic o niej nie wie (dotyczy to również kwestii Kontryma). My nie zajmujemy się intencjami Kontryma, my stwierdzamy fakty wynikające z kilkunastu oryginalnych meldunków dotyczących tej sprawy, w których Kontrym jest ponaglany expressis verbis. To nas zastanawia, więc zadajemy pytania i zastanawiamy się na podstawie dostępnej bazy źródłowej.

Odnośnie do samego przewiezienia Makowieckich na miejsca zabójstwa potrzebna jest analiza wielu kwestii, takich jak układu zabudowań i samej ul. Jesionowej, dróg wiodących z Kolonii Staszica na Boernerowo, sytuacji i ruchu jednostek niemieckich na ulicach Warszawy, prawa prowadzenia wówczas samochodów jedynie przez Niemców etc. To wszystko decydowało o powodzeniu i na podstawie takich analiz przeprowadzano akcje dywersyjne.

O słabości warsztatu dr. Marszalca świadczy również stopień jego wiedzy o „Sudeczce”, którego prawdziwego nazwiska ani razu nie wymienił w tekście. Przyznaje sam, że „od czterech lat gromadzi materiały na jego temat i coś już może o nim powiedzieć”. Co jednak mówi? Przytacza tylko ogólniki, a później przywołuje jedną relację, kończąc na plotkach o narkotykach.

Kolejnym przykładem braku wnikliwej analizy źródeł jest istotna kwestia samochodu, a raczej, jak pisze autor na podstawie jednej relacji - „nyski”. Dotychczas odnaleźliśmy pięć oryginalnych dokumentów z 1944 r., w których mówi się o samochodzie osobowym. Motyw półciężarówki z otworami strzelniczymi (co miało być jednym z dowodów na udział w zabójstwie żołnierzy „Sudeczki”) pojawia się dopiero w późniejszych relacjach, w tym tej najbardziej znanej z roku 1970. Dla przypomnienia, bo jak widać, Marszalec tego dokumentu również nie zna, termin "taksówka" został użyty w meldunku kontrwywiadu Obszaru W-skiego AK.

Przejdźmy do postaci Leszka Bettmana, który z racji funkcji wiedział, jakie samochody były na stanie oddziału. Tutaj Marszalec zarzucił nam „kardynalny błąd warsztatowy”. Relację zamieszczoną w Internecie uważamy za najmniej wiarygodną, gdyż w interesującym Marszalca fragmencie pochodzi z trzeciej ręki. Autor nie zwrócił uwagi na fakt, że korzystamy z relacji Bettmana w kwestiach, w których brał on bezpośredni udział, nie zaś w kwestiach, które znał ze słyszenia. Autor widać nie wie, że są jeszcze wspomnienia Bettmana napisane krótko po wojnie, są jego zeznania złożone w MBP, jest jego bogata korespondencja w sprawie zeznań z R. Nazarewiczem z lat 70., są wreszcie relacje nagrane i spisane przez nas i A.K. Kunerta.

Odnośnie do prowadzonego przez K. Moczarskiego śledztwa Marszalec wyraźnie nie przeczytał dokładnie naszego tekstu, a w dodatku wprowadza czytelnika w błąd. W naszym tekście skonfrontowaliśmy dwie relacje niosące różne informacje. Z jednej strony wiemy od Moczarskiego i Gieysztora, że prowadzono śledztwo, ale z drugiej strony znamy słowa wypowiedziane na odprawie KWP, a usłyszane przez Eustachego Kraka. Dziwi, że Marszalec nie zna tego źródła, chociaż sam jakiś czas temu odnalazł ją w zasobie IPN i użyczył M. Strokowi (za co dziękujemy).

Na sam koniec swojego tekstu, w dwóch ostatnich zdaniach, autor znów wykazuje się ignorancją w znajomości źródeł z II wojny światowej. Gdzie bowiem w naszym tekście dopatrzył się „zarzutów zaczerpniętych z NSZ-owskich meldunków”? Wykorzystane przez nas meldunki były wytworzone m.in. w komórce 997 podporządkowanej kontrwywiadowi KG AK, a kierowanej przez K. Leskiego ps. Bradl. To m.in. ta komórka zajmująca się pracą niemieckich władz bezpieczeństwa i wywiadami obcymi rozważała przyczyny śmierci żołnierzy BIP. Nie było w tym nic z szukania spisku. To właśnie Marszalec zamiast sine ira et studio badać dokumenty, woli widzieć wkoło spiski ONR-owsko-NSZ-owskie.

Marszalec stawia kategoryczne stwierdzenia i wyroki bez źródeł, a sam żąda dowodów na proponowane przez nas pytania, wątpliwości i sugestie. Różnica pomiędzy naszymi metodami i warsztatami polega m.in. na tym, że my nie zakładamy a priori tła kryminalnego zabójstwa, jak to usiłuje wmówić nam Marszalec. W naszej książce przedstawimy wnioski płynące z posiadanych przez nas źródeł, nawet gdyby one miały być niekorzystne dla samego Andrzeja Popławskiego, jak i jego oddziału. Zupełnie inaczej niż Marszalec, który ma już gotowy obraz tej sprawy i do niego dobiera źródła.

Autorzy przygotowują książkę o oddziale „Andrzeja Sudeczki”

Antykomunista Ludwik Widerszal

Maciej Janowski 21-11-2009, ostatnia aktualizacja 21-11-2009 14:27

W analizie „Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych polsko-rosyjskich” Ludwik Widerszal i Jerzy Makowiecki pisali, że trzeba dyskredytować bolszewizm i obnażać właściwe oblicze ZSRR

Ludwik Widerszal

Dom, w którym mieszkał i został zabity Ludwik Widerszal

W ostatnich latach na łamach różnych czasopism, a szczególnie „Rzeczpospolitej”, pojawiało się nazwisko ojca mojej matki, śp. Ludwika Widerszala, przywoływane przede wszystkim w kontekście jego tragicznej śmierci 13 czerwca 1944 roku. Chociaż potomkowie zmarłych nie mają patentu na nieomylną prawdę historyczną o swoich bliskich, w związku z niektórymi wypowiedziami uznałem, że nie powinienem milczeć.

Ludwik Widerszal (1909 - 1944), historyk Bałkanów i Europy Wschodniej, uważany za jednego z najzdolniejszych uczniów Marcelego Handelsmana, w czasie okupacji pracownik Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej, został zamordowany w okolicznościach, które do dziś wzbudzają kontrowersje. Sebastian Bojemski („Likwidacja Widerszala i Makowieckich…”, „Glaukopis” nr 9 - 10/2007/2008 i in.), a także Wojciech Muszyński w kilku tekstach na łamach „Glaukopisu” i „Rp” piszą, że zabójstwo zarówno Widerszala, jak i jego zwierzchnika z BIP Jerzego Makowieckiego, spowodowane było ich sympatiami prokomunistycznymi, było więc w warunkach wojennych usprawiedliwione. W tekstach obu historyków nie jest klarownie przedstawione, co właściwie zrobiły ofiary morderstw. Muszyński („»Dziarscy chłopcy« Wyborczej”, „Glaukopis” http://www.glaukopis.pl/index.php?menu_id=1&id=24 odwiedzone 24 października 2009) wyraża pogląd, że możliwe są różne hipotezy, zarówno zdrada, jak i pomyłka, Bojemski zaś (który zechciał wyjaśnić mi swoje stanowisko w dłuższej rozmowie osobistej, za co jestem zobowiązany) pisze o „pożytecznych idiotach”, używanych przez Sowietów do dezintegracji i penetracji Polski Podziemnej. Ich działalność była zdaniem Bojemskiego szkodliwa dla Polski, więc uznano, że należy ich likwidować tak jak przywódców PPR i AL („Rz” 20 VIII 2009 wydanie internetowe).

Tymczasem Ludwik Widerszal nie miał żadnych, najmniejszych nawet, sympatii prokomunistycznych. (Nie chciałbym sugerować, że zabijanie prawdziwych komunistów jest godne pochwały, ale to osobny problem). Przede wszystkim był człowiekiem ogromnie religijnym, przeżywającym swą wiarę w sposób bardzo pogłębiony i indywidualny. Choć ze względu na wyraźnie semicki wygląd starał się podczas okupacji nie wychodzić z domu, co niedzielę chodził do kościoła (na mszę o szóstej rano, kiedy miasto było jeszcze puste), wraz z żoną i córką przemierzając ulicę Rakowiecką obok niemieckich koszar w budynkach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Był człowiekiem zasadniczym, uważał, że religia nakłada na niego obowiązek uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej, którego nie mogą uchylić okoliczności zewnętrzne. To mogłoby zakończyć argumentację: człowiek religijny nie może być komunistą - kropka.

Moja matka, sześcioletnia w 1944 roku, zapamiętała z dzieciństwa rozmowy rodziców o możliwym przebiegu wydarzeń: „albo wyzwolą nas alianci, albo wejdą bolszewicy”, przy czym ta druga możliwość traktowana była jako potworność. Ta mała dziewczynka w okupowanej przez Niemców Warszawie, bojąca się przyjścia bolszewików, jest czymś symptomatycznym: dzieci oczywiście nie rozumieją sytuacji, ale doskonale chłoną atmosferę emocjonalną panującą w domu.

Wszyscy podkreślają jedną zasadniczą cechę poglądów Widerszala - nieskrywaną sympatię do Anglii. Ta sympatia od czasów oświecenia była w Polsce typowa dla ludzi o sympatiach liberalnych, okcydentalistów i modernizatorów. Swej ostatniej przedwojennej książce nadał Widerszal tytuł „Ruchy wolnościowe na Bałkanach”, w czym można dopatrywać się deklaracji ideowej: w duchu tradycji romantyczno-niepodległościowej (a w sprzeczności z tradycją endecką) ruch narodowy jest w niej utożsamiany z ruchem wolnościowym.

Widerszal był harcerzem od wczesnej młodości. Napisał, wraz ze swym najbliższym przyjacielem ekonomistą Janem Drewnowskim (po wojnie profesorem w London School of Economics), historię swojej drużyny (3 WDH im. ks. Poniatowskiego). Jak wielu przedstawicieli liberalnej inteligencji, głosował na PPS - reformistyczną partię socjaldemokratyczną, mocno akcentującą niepodległościowe i antykomunistyczne stanowisko. Jeśli więc Wojciech Muszyński podaje („Dziarscy chłopcy”) jako fakt niezbity, że Ludwik Widerszal już przed wojną był związany „ze środowiskiem radykalnej lewicy” (co sugerowałoby, że sam również żywił poglądy radykalnie lewicowe), to jest to oczywista nieprawda.

Dyskredytować bolszewizm

Badacze problematyki nie zwrócili, o ile wiem, dotąd uwagi na zachowaną w papierach Biura Informacji i Propagandy KG AK analizę sytuacji politycznej z 6 maja 1943 r. zatytułowaną „Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych polsko-rosyjskich” (Archiwum Akt Nowych, sygn. 203/VII-37, s. 20-21, mikrofilm 2888/3), podpisaną „Pis/Mal”: „Pisarczyk” to pseudonim Ludwika Widerszala, a „Malicki” - Jerzego Makowieckiego.

„Pisarczyk” i „Malicki” ostrzegają, że „należy się liczyć z dalszym montowaniem w Rosji jakichś zalążków »radzieckiej Polski« jako stałego narzędzia szantażu i wzmożeniem akcji »k« [komunistycznej] w kraju, która może przybierać charakter coraz bardziej dywersyjny w stosunku do polskich ośrodków dyspozycyjnych”. W związku z tym zalecają:

„a) Propagandowo należy wyzyskać ostatnie posunięcia sowieckie i rewelacje smoleńskie [chodzi oczywiście o Katyń - MJ] oraz formalny stan zerwania stosunków dla dyskredytowania bolszewizmu w krajach anglosaskich i środkowoeuropejskich […] i obnażanie właściwego oblicza ZSRR.

b) W kraju wzmocnić propagandę antykomunistyczną przy jednoczesnym budzeniu zrozumienia dla konieczności realistycznej polityki rządu wobec Rosji.

[…]

e) Należy przyspieszyć naszą akcję ukraińską i białoruską […], dyskredytując obłudną rolę Sowietów jako obrońcy wolności ukraińskiej i białoruskiej przed polską zaborczością.

f) Wyraźniej akcentować […] decyzje zasadniczych reform społecznych w oparciu o wzory zachodnie i zasady wolności, a w przeciwieństwie do niewolnictwa wschodniego”.

Na ile są to poglądy „sympatyków komunizmu”, pozostawiam ocenie czytelników.

Punkt b) uwidacznia rzecz doskonale znaną historykom polskiej myśli politycznej, która umyka Bojemskiemu i Muszyńskiemu. Przecież koncepcja kompromisu z Rosją z przyczyn, nazwijmy to umownie, geopolitycznych, obecna w myśli polskiej od XVIII wieku, nie ma nic wspólnego z sympatią dla rosyjskiego systemu politycznego (czy będzie nim carat, czy bolszewizm). Intencja „Pisarczyka” i „Malickiego” jest oczywista: „realistyczna polityka” ma uchronić Polskę przed komunizmem, a nie służyć jego wprowadzeniu. Jak twierdził Andrzej Leśniewski („Brutalna prawda” „Rz” 6 I 1996), Ludwik Widerszal miał być zwolennikiem ratowania niepodległości kosztem ustępstw terytorialnych wobec Rosji. Jakkolwiek oceniać ten nurt myślenia, z sympatiami prokomunistycznymi nie ma on nic wspólnego.

Jest ciekawe, że poglądy Widerszala w pewien sposób łączą się z jego zainteresowaniami historycznymi. Pisząc o walce górali kaukaskich z Rosją (w pracy doktorskiej), potem o bułgarskim ruchu narodowym w połowie XIX wieku (w pracy habilitacyjnej), wreszcie kreśląc syntetyczny obraz ruchów narodowych na Bałkanach, stał się jednym z najlepszych w Polsce znawców dziejów Europy Środkowej i Wschodniej (sprzyjała temu znajomość mniej lub bardziej egzotycznych języków). Marek Kornat („Tygodnik Powszechny” 10 XI 2008) wymienia go wśród osób bliskich tzw. akcji prometejskiej zmierzającej do wspierania oporu narodów zniewolonych przez Związek Radziecki (kolejny dowód prokomunistycznych sympatii?). W czasie okupacji napisał książki o stosunkach polsko-angielskich i polsko-rosyjskich w XIX wieku. Oba maszynopisy zaginęły; wielka szkoda, bo one dopiero ukazałyby, jak koncepcje polityczne Widerszala w sprawie Rosji i Wielkiej Brytanii zakorzenione są w jego wizji historii.

Mało wiarygodny dokument

Opinie Bojemskiego i Muszyńskiego opierają się na wątłej bazie źródłowej: niemal wyłącznie na anonimowej notatce z lata 1944 (AAN sygn. 203/VII/4, mikrofilm 2388/1). Jest to materiał jakiegoś konspiracyjnego śledztwa w sprawie śmierci Ludwika Widerszala, mało wiarygodny jako źródło informacji biograficznych: Widerszal nie był wykładowcą w Cambridge, nie należał do Iuventus Christiana, został zamordowany 13, a nie 14 czerwca 1944, a wreszcie - miał na nazwisko Widerszal, a nie Wiederschall. Jego żona nie była córką, lecz bratanicą „profesora Lutostańskiego” (Karola Lutostańskiego, profesora prawa na UW i jednego z polskich delegatów na konferencję pokojową w Wersalu). To są drobiazgi, ale ukazują one, że autor tekstu był daleko od charakteryzowanej przezeń osoby. Do tego notatka niczego nie przesądza: rozważa różne motywy morderstwa. Tezę, jakoby Widerszal „pracował w propagandzie PPR i pisywał do ich prasy” (przypisaną w sposób najzupełniej nieprawdopodobny przyjacielowi Widerszala Tadeuszowi Manteufflowi), podaje tylko jako jedną z możliwości obok innych równie bezsensownych (na przykład że powodem morderstwa były porachunki masońskie albo że Widerszal naraził się komuś swymi pracami naukowymi, albo że był agentem Intelligence Service). Autorzy dokonują nadinterpretacji, jeżeli spośród licznych możliwości wybierają jedną, która odpowiada ich koncepcji. Przy tak słabych przesłankach można oskarżyć o cokolwiek każdego wybranego losowo z książki telefonicznej, zastrzegając się przy tym (jak czyni to Wojciech Muszyński), że wina danej osoby nie jest przesądzona!

Muszyński („Atak niesprawiedliwy i niecelny”, „Rz” 12 V 2009) pisze: „Powtarzano, że Ludwika Widerszala zastrzelili NSZ-owcy, choć żona, która była świadkiem, wiedziała, że to nie był NSZ, tylko oddział AK” Nie wiem, w jaki sposób zmarła w 1995 roku Elżbieta Widerszalowa przekazała autorowi tę wiadomość. Pamiętam doskonale, jak w 1986 roku w „Polityce” ukazał się artykuł Ryszarda Nazarewicza „Kto zamordował? Kto zlecił?”. Był to pierwszy tekst, z którego dowiedzieliśmy się (my, tzn. rodzina Ludwika Widerszala), że sprawcą morderstwa mógł być ktoś inny niż Narodowe Siły Zbrojne. Elżbieta Widerszalowa była poruszona i zaszokowana tym artykułem (jak zresztą cała rodzina); początkowo przypuszczaliśmy, że jest to element komunistycznej propagandy antyakowskiej, dążącej do obciążenia AK odpowiedzialnością za morderstwa. (Nawiasem mówiąc: zabójcy grozili zamordowaniem bądź odwiezieniem w Aleję Szucha na Gestapo żony i sześcioletniej córki. Dali się ubłagać, ale sam ten zamiar skłania do zastanowienia się, czy na pewno byli oni - jak twierdzi część badaczy - żołnierzami AK.)

Muszyński oburza się („Dziarscy chłopcy”), że ktokolwiek może łączyć sprawę Widerszala i Makowieckiego z ich pochodzeniem. Twierdzi („Rz” 12 V 2009), że żona Widerszala wiedziała, iż żydowskie pochodzenie jej męża nie było przyczyną jego śmierci. Elżbieta Widerszalowa rzeczywiście mówiła mi kiedyś, iż mordercy powiedzieli, że pochodzenie jej męża ich nie interesuje; ale przecież zdawała sobie doskonale sprawę, że miało ono kluczowe znaczenie. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy Widerszal nie był Żydem w żadnym sensie - ani religijnym, ani narodowym (co słusznie podkreśla Muszyński). Jednak był Żydem w oczach rasistowskiego ustawodawstwa III Rzeszy. Był nim również w oczach wielu Polaków, dla których każdy człowiek pochodzenia żydowskiego był w jakiś istotowy sposób Żydem, niezależnie od subiektywnego poczucia narodowego i osobistych deklaracji. W jednej z list proskrypcyjnych, tworzonych wiosną 1944 przez środowiska radykalnej prawicy (cytowanej przez Tomasza Szarotę w jego książce „Karuzela na placu Krasińskich”), czytamy: „Widerszal Ludwik, Żyd, uczeń Handelsmana, historyk, kom.[unista], zam. ul. Asfaltowa w Warszawie - rozpracowanie na ukończeniu”. Trzeba doprawdy niezwykłej naiwności ze strony badacza, aby przypuszczać, że wiedza o żydowskim pochodzeniu nie odgrywała roli w decyzji o morderstwie.

Optyka decydujących o morderstwie

Tak przechodzimy do problemów ogólniejszych. Sebastian Bojemski pisze, że przekonania ludzi z BiP były dotąd analizowane na podstawie ich własnych wypowiedzi, a więc warto spojrzeć na nie z perspektywy ludzi o odmiennych poglądach. Jest tu pewne nieporozumienie: przecież jeśli analizujemy czyjeś przekonania, to wypowiedzi danej osoby i ewentualnie jej bliskiego środowiska są dla historyka źródłem najważniejszym, a wszystkie inne źródła mają jedynie znaczenie pomocnicze. Tymczasem autorzy przejmują optykę ludzi, którzy wydali decyzje o morderstwach.

Otóż obecność nazwiska Ludwika Widerszala (czy kogokolwiek innego) na takiej czy innej liście jest ważną informacją - ale tylko o tym, jak widzieli świat autorzy takich list. Wystarczy przejrzeć międzywojenną prasę endecką, by zobaczyć, że zarzut komunizmu pada wobec niemal wszystkich stojących na lewo od endecji, poczynając od piłsudczyków i samego Piłsudskiego. Również z punktu widzenia autorów list proskrypcyjnych w 1944 roku sympatie komunistyczne żywili wszyscy na lewo od polskiej skrajnej prawicy nacjonalistycznej: liberałowie, pepesowcy, część piłsudczyków. „Komunista” był epitetem mniej więcej takim jak „faszysta” dla stalinowskiej propagandy: obejmował wszelkich przeciwników politycznych. Branie owych epitetów za dobrą monetę jest ze strony historyka przejawem - przepraszam za mocne słowa - braku jakiejkolwiek umiejętności interpretacji tekstu źródłowego.

Można spróbować zrozumieć psychologicznie tych wszystkich, którzy wiosną 1944 wszędzie dopatrywali się komunistów: perspektywa wejścia Armii Czerwonej i upadku nadziei na niepodległość wzmagała - jak zawsze w sytuacjach grożącej klęski, czy to w powstaniu kościuszkowskim, czy listopadowym, czy styczniowym, czy we wrześniu 1939 roku - psychozę szpiegowską i sprzyjała oskarżeniom bardzo szerokim, a niemal zawsze bezpodstawnym, a w konsekwencji różnym formom samosądów. W roli szpiegów obsadzeni zostają z reguły przedstawiciele grup mniejszościowych, najczęściej Żydzi. (Kto chce poznać mechanizm rozwoju takiej psychozy, niech sobie przeczyta jeszcze raz „Omyłkę” Bolesława Prusa.) Próba empatycznego zrozumienia owego mechanizmu nie zmienia jednak faktu, że wnioskowanie na podstawie podobnych oskarżeń o rzeczywistych poglądach dotkniętych nimi osób jest skazane na niepowodzenie.

Powyższa interpretacja jest, można powiedzieć, „umiarkowanie życzliwa” dla inicjatorów morderstw, zakłada bowiem subiektywną szczerość ich oskarżeń. Mogło jednak chodzić po prostu o cyniczne posłużenie się epitetem komunizmu dla pozbawienia życia ludzi uważanych za politycznych przeciwników. Brutalizacja walki fizycznej i politycznej, nasilająca się w miarę przedłużania się wojny, łączy się z poczuciem bezkarności w warunkach braku jawnego życia publicznego. Pojawia się pokusa utwierdzenia swej pozycji przez skrytobójczą eliminację przeciwników - to ciemne strony każdej konspiracji, także i polskiej konspiracji lat drugiej wojny światowej.

Cała sprawa, tak skomplikowana i niejasna w detalach, jest jednak - z dystansu - dość jednoznaczna: Jacyś ludzie w podziemiu postanowili wymordować grupę polskiej liberalnej, wcale nie skrajnie lewicowej, inteligencji, częściowo żydowskiego pochodzenia. (Wymordować, a nie „zlikwidować”, jak elegancko piszą autorzy. Słowo „zlikwidować” w znaczeniu „zabić człowieka”, nawet jeśli stosowane w żargonie konspiracyjnym, jest czymś przerażającym, świadectwem totalnego urzeczowienia drugiego człowieka - dzisiaj nie powinno się go używać, nawet pisząc o prawdziwych agentach NKWD czy gestapo.) Otóż czy ci, który powzięli ten zamiar, byli powiązani z kontrwywiadem AK, z NSZ czy z kimkolwiek innym, jest ważne dla badacza polskiego podziemia, ale z szerszej perspektywy jest mało istotne: moralną odpowiedzialność ponosi polska radykalna prawica. Fakt, że ktoś mógł szczerze uważać ofiary mordów za szkodzące Polsce, nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Ogromnie wiele nieszczęść w historii Polski dokonało się dlatego, że jacyś ludzie byli przekonani, iż ich poglądy na temat tego, co jest, a co nie jest dobre dla Polski, rozgrzeszają ich z wszelkich możliwych działań.

Każdy ma prawo do swych poglądów: każdemu wolno wierzyć, że Ziemia jest płaska, albo utożsamiać liberałów czy socjaldemokratów z komunistami, albo sądzić, że działalność BIP była szkodliwa dla Polski. Odwracając rzecz o 180 stopni: znaleźliby się pewnie ludzie sądzący (jak autor niniejszego), że polski radykalny nacjonalizm jest dla Polski zagrożeniem nie mniejszym niż komunizm. Z tego nie wynika, że ludzie o takich poglądach mieliby prawo mordować, denuncjować lub usprawiedliwiać mordowanie przedstawicieli radykalnej prawicy. Ludzie z BIP nie zabijali prawicowych radykałów - oto zasadnicza różnica.

Kiedy u Wojciecha Muszyńskiego napotkałem zarzut o sprzyjanie komunistom skierowany wobec Aleksandra Kamińskiego, pomyślałem, że być może wszelka polemika jest bez sensu: zapewne inaczej rozumiemy różne pojęcia (jak „komunizm”, „kryptokomunizm” czy „skrajna prawica”). Jeśli Widerszal był takim samym komunistą jak autor „Kamieni na szaniec”, to mogę tylko przyjąć owo zaszczytne porównanie jako jeden z najwyższych komplementów, jakie mogłyby być Ludwikowi Widerszalowi uczynione - i tak zakończyć niniejszy tekst.

Misja Retingera i mordy na Widerszalu i Makowieckich

Władysław Bułhak 21-11-2009, ostatnia aktualizacja 21-11-2009 14:00

Popełnione latem 1944 r. polityczne mordy na grupie funkcjonariuszy Biura Informacji i Propagandy KG AK od dawna kładą się cieniem na pamięci Polskiego Państwa Podziemnego

Uczestnicy toczącej się wokół nich dyskusji zbyt często skupiają się niestety na oskarżaniu jednych i usprawiedliwianiu innych (na podstawie różnych ahistoryczne konstrukcji umysłowych). Utrudnia to dotarcie do istoty sprawy. Tymczasem, trzeba otwarcie przyznać, że ciąg wydarzeń, jaki doprowadził do tragedii, był świadectwem głębokiego kryzysu, w jakim znalazło się polskie podziemie, czy też w ogóle polska polityka, w czasie poprzedzającym powstanie warszawskie, a więc w okresie poszukiwania wyjścia z sytuacji bez wyjścia.

Misja Retingera

Istnieje cały szereg poszlak pozwalających sądzić, że jako swoisty zapalnik czy też katalizator dla tych tragicznych zdarzeń posłużyła znana misja Józefa Hieronima Retingera do Warszawy (kwiecień - lipiec 1944 r.). Jej celem było przekonanie „kraju” do polityki ówczesnego premiera Stanisława Mikołajczyka. Zakładał on wówczas, że możliwe będzie uzyskanie od Związku Sowieckiego i Wielkiej Brytanii gwarancji niepodległości Polski w zamian za ustępstwa terytorialne na Wschodzie i ewentualne włączenie komunistów do rządu.

Misja ta odbywała się za zgodą i wsparciem Brytyjczyków, choć to nie oni byli jej inicjatorami. W ślad za Retingerem do Warszawy trafiła instrukcja pochodząca z otoczenia Naczelnego Wodza gen. Kazimierza Sosnkowskiego, której sensem było uniemożliwienie jej realizacji, łącznie - jak zrozumiano w Warszawie - z wyeliminowaniem samego wysłannika.

Co prawda, zagadnienie „sprawstwa kierowniczego” prób zamachów na samego Retingera i na grupę liberalno-lewicowych polityków podziemia trzeba traktować rozdzielnie, tym niemniej informacja o rodzącym się groźnym spisku o wymiarze międzynarodowym musiała trafić do wielu punktów konspiracyjnej sieci (zapewne też do gestapo), pobudzając różne ośrodki i różnych ludzi do działania. Uruchomiony został podziemny system naczyń połączonych, o którym swego czasu pisał płk Jan Rzepecki.

Wersja Kazimierza Leskiego

Podobną interpretację uprawdopodobniają powojenne zeznania (z 1946 r.) Kazimierza Leskiego, jednego z kluczowych oficerów wywiadu i kontrwywiadu AK. Na ich podstawie można próbować odtworzyć nieoficjalne opinie (plotki) na temat misji Retingera, jakie krążyły w podziemnej Warszawie wiosną i latem 1944 r. Co ważne, ten obraz opierał się głównie na opiniach zaczerpniętych od Witolda Bieńkowskiego „Kalskiego”, a więc od osoby powszechnie wiązanej (m.in. przez najwybitniejszego znawcę tematu Janusza Marszalca) ze sprawą mordów na Widerszalu i Makowieckim.

Leski opowiadał zatem o Retingerze, a mający pewne problemy z poprawnością językową protokolant zapisywał, że: „jest to człowiek z pochodzenia Polak, o charakterze wybitnie międzynarodowym oraz mający powiązania z międzynarodowymi sferami wielkofinansowymi (…) poza tym reprezentuje interesy kierowniczych sfer polityczno-ekonomicznego wywiadu angielskiego (…) jednocześnie kieruje wywiadem i wykorzystuje go do gry politycznej na wysokim szczeblu”.

Wedle Leskiego przed wojną Retinger, ani nie uważał się za Polaka, ani nie bywał w Polsce. W sprawach polskich miał on „wypłynąć” w 1940 r. „jako człowiek posiadający wielkie możliwości i wykorzystując je do wprowadzenia [gen. Władysława] Sikorskiego na arenę świata wielkopolitycznego”. Jednocześnie on miał być „głową nieoficjalnego tzw. czarnego gabinetu składającego się oprócz Rettingera (...) z czterech ludzi - wszystkich mających powiązania z międzynarodową finansjerą. Gabinet ten spełniał rolę jak gdyby doradcy Sikorskiego”. Następnie miał spełniać podobną rolę przy Mikołajczyku. Przy czym owa rola miała być nawet „daleko aktywniejsza ze względu na mniejsze powiązanie międzynarodowe Mikołajczyka i jego znacznie mniejszy ciężar gatunkowy”. Pod pojęciem „finansjery” - co wydaje się wynikać z kontekstu - należy tutaj rozumieć także międzynarodową masonerię (wolnomularstwo).

Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że ten sam Witold Bieńkowski jest wielokrotnie wymieniany w kalendarzu asystenta i opiekuna Retingera (z ramienia Mikołajczyka), czyli Marka Celta-Chciuka (jednego z legendarnych kurierów). Co więcej spotkania dokładnie zbiegały się w czasie ze wspomnianymi wyżej mordami na funkcjonariuszach BIP. Jest to zbieżność co najmniej zastanawiająca.

Przypomnijmy jeszcze, wiązane ze sprawą zbrodni na Makowieckim i Widerszalu, mniej znane morderstwo na osobie badacza problematyki masońskiej dr. Jana Korwin-Czarnomskiego. W analizie sprawy autorstwa kontrwywiadu AK wymienia się m.in. podobną „opinię” o możliwych powodach zabójstwa: „morderstwo dokonane przez ONR na Cz.[arnomskim] jako na przeciwniku politycznym. Wspomina się przy tem, iż Cz.[arnomski] mógłby sobie mieć przez Rettingera zlecone komunikowanie się z komunistami, podtrzymywanie z nimi kontaktu”.

Referat „996” kontrwywiadu AK

Owa analiza pochodzi z referatu „996” kontrwywiadu AK, a jeszcze ściślej z włączonej do niego na początku 1944 r. „samodzielnej komórki wywiadowczo-dywersyjnej” Aleksandra Kelusa „Kondratowicza”, „Łukasza”; wcześniej podporządkowanej bezpośrednio szefowi wywiadu AK ppłk Marianowi Drobikowi. Jak twierdził członek tej grupy Tadeusz Kelus (brat Aleksandra i ojciec opozycyjnego barda Jana Krzysztofa) do końca 1943 r. wykonywała ona zadania „likwidacyjne, dywersyjne i rozpoznawcze”. W rzeczywistości, zdaniem Stefana Rysia (zastępcy szefa kontrwywiadu AK), zakres zainteresowań „grupy Łukasza” dotyczył przede wszystkim „zagadnień żydowskich oraz spraw masońskich”.

Co więcej, ten sam Aleksander Kelus organizował tuż po wojnie siatkę wywiadowczą opierającą się na „Organizacji Wewnętrznej (Organizacji Polskiej, OP)” (niejawnej strukturze decyzyjnej ONR-ABC, Związku Jaszczurczego i NSZ), w szczególności szefie jej wywiadu Bolesławie Sobocińskim. Rzecz jasna nie byłoby to możliwe, gdyby nie wcześniejsza współpraca z lat wojny i wykute w tym czasie wzajemne zaufanie. To kolejny interesujący trop, który wiąże się z treścią notatki Tadeusza Kelusa, dotyczącej już bezpośrednio mordu na Widerszalu i Makowieckich, powstałej na podstawie danych informatora jego brata „w kierownictwie NSZ”.

Czytamy tutaj o powiązaniach „grupy odpryskowej Stronnictwa Narodowego (...) pod przewodnictwem Zb[igniewa] Stypułkowskiego i ugrupowań żydowsko-masońskich w AK związanych z czynnikami międzynarodowymi o tendencjach prosowieckich”. Stypułkowski (później jedna z ofiar moskiewskiego procesu 16) miał być rzekomo: „narzędziem świadomem działającem w oparciu o czynniki międzynarodowe (liberalno-masońskie w typie zasymilowanych żydów)”. Jeżeli przypomnieć, że jak wiadomo Stypułkowski spotykał się z Retingerem, to zapewne znów natykamy się na element tej samej układanki. Bo to przecież o tym spotkaniu jest tutaj mowa.

Ideologia grupy „Kalskiego”

Kolejne ślady prowadzą znów do wspomnianego już niezwykle ambitnego działacza Delegatury Rządu Witolda Bieńkowskiego „Kalskiego” i grupy jego najbliższych współpracowników. Byli to: tajemniczy oficer komórki „999” (antykomunistycznej) kontrwywiadu Władysław Nidenthal „Karol”, związany z nią zapewne jeszcze w okresie, gdy była ona częścią BIP i oficerowie znanej nam już komórki „996”, m.in. Aleksander i Tadeusz Kelusowie, Władysław Jamontt i Adam Leszczyc-Gutowski, mający z tytułu swoich podziemnych obowiązków (a i przedwojennych jeszcze powiązań polityczno-towarzyskich) bezpośrednie i pośrednie „styki” zarówno z NSZ, jak i z gestapo.

I znów wypada zwrócić uwagę na ich wizję świata i podziemnych powiązań. Adam Leszczyc-Gutowski „Bratkowski” zeznawał na przykład w MBP: „Jamontt (...) powiedział mi, że AK jest powtyczkowana przez elementy posiadające orientację polityczną wschodnią, które jego zdaniem prowadzą robotę destruktywną, przeciwną linii politycznej AK, a zarazem rządu londyńskiego. W związku z takim stanem rzeczy powstał na terenie AK ruch mający za zadanie sanowanie stosunków w szeregach AK”. Wedle Jamontta w skład tej grupy mieli wchodzić gen. Stanisław Tatar ps. Tabor (z KG AK) i znów Witold Bieńkowski ps. Jan Kalski.

Mieli oni stanowić „coś w rodzaju mafii w AK (...), noszą się z zamiarem przeprowadzenia jeszcze szeregu akcji likwidacyjnych w KG AK, między innymi padły nazwiska [prof. Marcelego] Handelsmana, który był jakoby w masonerii, [prof. Stanisława] Arnolda, który miał być według niego typowany na premiera komunistycznego, i Retingera”, który „wówczas zeskoczył na teren Polski z Anglii”.

Specyficzna ideologię opisanej wyżej grupy „Kalskiego” w sposób najbardziej zwarty spisał (przyjmując ją paradoksalnie za swoją) przywoływany już tutaj Marek Celt w swym raporcie z wyprawy do Polski. Asystent Retingera - człowiek tyleż dzielny, co naiwny - powoływał się tutaj na rozmowy z Bieńkowskim i Nidenthalem. „U obu (...) - pisał Celt - nie widziałem ani cienia karierowiczostwa. Wszystko, co mówili, mówili z prawdziwym bólem głęboko myślących patriotów”. Esencję ich myśli Celt przedstawiał w sposób następujący: „U ludzi uczciwych, niezasklepionych w błędnym kole partyjnym czy wojskowym, zaczyna się mocno kształtować chęć ponownego rewizjonizmu, chęć nowych wstrząsających przemian, które by tak zohydziły przeszłość podziemną, jak rewizjonizm powrześniowy zohydził sanację i jej dzieło.

Prace D[elegatury] R[ządu] - a w szczególności prace AK uważa się za zbrodnie. Cechuje je kompletna nieudolność, inercja, przereklamowanie (...). Rozumuje się tu, że sytuację tę uratuje po części okupacja bolszewicka (...) uratuje w tym sensie, że w nowych potokach krwi, w potrzebie nowej zupełnie innej konspiracji, (...), zrodzi się nowy rewizjonizm, nowa myśl (...). Dyktatura kraju oparta o autorytet rządu w Londynie. Dyktatura nowoczesna, polegająca na świadomej zgodzie stronnictw na oddanie władzy jednej osobie. To (...) skończy prawie wszystkie podziemne niemoralności i nienormalności. A w każdym razie pozwoli nam zostawić po sobie dobrą pamięć”.

Osierocona grupa polityczna gen. Tatara?

I rzeczywiście, opisywana przez Celta grupa, dość amorficzna i skupiająca ludzi o bardzo różnych poglądach, mogła być w pewnym sensie osieroconym produktem zakulisowych działań politycznych prowadzonych w drugiej połowie 1943 r. przez wysokich oficerów KG AK w osobach ppłk Mariana Drobika „Dzięcioła” i gen. Stanisława Tatara „Tabora”. Warto tutaj zwrócić uwagę na odnaleziony przez Andrzeja Chmielarza dokument zatytułowany „Replika dzięcioła”. Jego tematem był problem zagrożenia zbrojnym przewrotem ze strony „komuny” (wspartej przez „demokratycznych” poputczyków). Co charakterystyczne, podobnie jak w wywodach Bieńkowskiego i Nidethala, pojawia się tutaj jako środek zaradczy, wątek specyficznej „demokratycznej dyktatury”.

Jak wiadomo ppłk Drobik i gen. Tatar zostali wyeliminowani z gry na skutek odrzucenia ich propozycji wojskowo-politycznych (skądinąd, o paradoksie, bliskich koncepcjom Retingera i Mikołajczyka) przez kierownictwo AK, a następnie aresztowania pierwszego z nich i ewakuowania drugiego do Londynu. „Osierocona” sieć organizowanych przez nich pod hasłem „sanacji podziemia” nieformalnych powiązań mogła się stać narzędziem ludzi o wyraźnych osobowościowych deficytach takich jak Witold Bieńkowski czy Aleksander Kelus (jeden z nich cierpiał na depresję i być może był narkomanem, drugi miał poważną chorobę mózgu).

Być może też uległa - jak wskazywali szef kontrwywiadu AK Bernard Zakrzewski i jego zastępca Stefan Ryś - niemieckiej operacji inspiracyjnej, w której wykorzystano Ryszarda Sędka (agenta gestapo w NSZ). To za jego pośrednictwem w podziemnym obiegu znalazł się osławiony „elaborat dotyczący tzw. żydokomuny tkwiącej w AK”, w którym to „było wymienionych szereg nazwisk, jak Makowiecki, Widerszal i inni jako podejrzani o działalność komunistyczną w organizacji AK”.W pierwotnej wersji tego dokumentu miał zresztą widnieć pseudonim Ryszarda Sędka „Palec 11”.

Połączenie tych wszystkich elementów stworzyło ostatecznie masę krytyczną, która doprowadziła do jednej z największych, a na pewno najbardziej znanych, tragedii w dziejach polskiego podziemia. Ciemne strony działalności konspiracyjnej, a też i polskiej polityki tego czasu, widoczne są tutaj jak na dłoni. I nikt tutaj nie jest bez winy.

Atak niesprawiedliwy i niecelny

Wojciech Muszyński 12-05-2009, ostatnia aktualizacja 12-05-2009 02:44

- Latami powtarzano, że Ludwika Widerszala zastrzelili NSZ-owcy. Że powodem było jego żydowskie pochodzenie. Nigdy jednak nie usłyszeliśmy prof. Andrzeja Friszkego, który w imię rzetelności naukowej prostowałby te fałszywe informacje - pisze historyk

W swojej polemice z prof. Janem Żarynem pt. „Kto kogo wyklucza” („Rzeczpospolita” z 4.05.2009 r.) prof. Andrzej Friszke dużo miejsca poświecił atakowi na kwartalnik „Glaukopis”, pomawiając nas o afirmację zbrodni.

Wobec wagi tego zarzutu postanowiliśmy zabrać głos, choć pierwotnie nasza redakcja nie była stroną tej polemiki. Nie jest naszym celem bronić prof. Żaryna - zrobi on to doskonale sam, bez naszej pomocy. Chcieliśmy tylko wyjaśnić, że jako członek rady naukowej „Glaukopisu” nigdy nie próbował cenzurować zawartości pisma ani wpływać na treść artykułów wstępnych pisanych przez członków redakcji. Był też niezmiennie otwarty na pluralizm materiałów ukazujących się w „Glaukopisie”.

Nowe, ważne ustalenia

To zdumiewające, że prof. Friszke odniósł do siebie akurat te fragmenty wstępu jednego z numerów „Glaukopisu”, które traktują o „wykształciuchach uformowanych w dusznej atmosferze peerelowskiego kołchozu, żałosnych plagiatorach i propagatorach dekonstruktywistycznych teorii”. Dalej piszemy też o „kulturmacherach” i propagandystach. Czyżby to było nietrafne określenie komunistycznych „historyków” i tych, którzy takiej „metodologii” hołdują, a dziś podlewają ją sosem postmodernizmu i moralnego relatywizmu - równając katów z ofiarami?

Profesor Friszke jest znanym historykiem opozycji (KORowskiego „salonu”), która - jak się wydaje - walczyła o wolność i likwidację tegoż „peerelowskiego kołchozu”. To, że jeden z głównych jego bohaterów, Lesław Maleszka, okazał się obrzydliwym donosicielem, nie jest niczyją winą, a tym bardziej pana profesora. Może zatem, zamiast mówić, jakie książki ma wznawiać IPN, sam profesor Friszke opracowałby na nowo swoją „Opozycję polityczną w PRL 1945 - 1980”, uzupełnioną o nowe ustalenia IPN. Dzięki otwarciu komunistycznych archiwów wiedza powiększa się w tempie geometrycznym. Warto, aby najnowszy dorobek nauki odzwierciedlały prace prof. Friszkego.

Weźmy sprawę opublikowanego w „Glaukopisie” artykułu Sebastiana Bojemskiego o likwidacji Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego, wysoko postawionych funkcjonariuszy Biura Informacji i Propagandy AK, na który zwrócił uwagę prof. Friszke. Dziwi, że reakcja nastąpiła ponad dwa lata po opublikowaniu tekstu. Co więcej, interpretacja odkryć Sebastiana Bojemskiego jest całkowicie niecelna.

Chciał oddać Polskę Sowietom

Profesor Friszke uważa, że inkryminowany artykuł był atakiem na cały BiP - skądinąd zasłużoną instytucję podziemną - a nie jedynie wskazaniem szkodliwości niektórych jej funkcjonariuszy. Ich nazwiska, gwoli przypomnienia, to: Jan Rzepecki, Aleksander Kamiński i Jerzy Makowiecki. To oni mieli podejmować działania, które nie służyły sprawie polskiej, a raczej były na rękę jej wrogom. Chodzi o tak istotne kwestie, jak próba zbojkotowania (przez wyżej wymienioną grupę wpływowych oficerów AK kierowaną przez gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”) akcji scaleniowej Sił Zbrojnych w Kraju oraz działalności antykomunistycznej.

Wiele uwagi poświęca prof. Friszke patriotycznej przeszłości Ludwika Widerszala, wymieniając np. jego zasługi w wojnie z bolszewikami. Nasuwa się nieodparcie skojarzenie, że Zygmunt Berling czy gen. Żymierski byli nie mniej zasłużonymi uczestnikami wojny 1920 r., tylko czy należy się tym sugerować, gdy rozpatrujemy sytuację z roku 1944? Nie należy też, jak czyni to prof. Friszke, mieszać pojęć, albowiem fakt, że Widerszal należał do Stronnictwa Demokratycznego, nie oznacza samo przez się, że był demokratą. Wręcz przeciwnie - to stronnictwo, jako jedno z pierwszych polskich środowisk politycznych, uznało uzurpatorskie rządy PKWN i włączyło się do budowania komunizmu w Polsce.

Twierdzenie, że Bojemski, omawiając sprawę zabójstwa Widerszala, pochwalał ten fakt, jest nieporozumieniem. Jego tezą było jedynie to, że należy zbadać historię BIP KG AK raz jeszcze. Szczególnie, że ocena działalności tej instytucji ze strony kontrwywiadu KG AK nie była tak jednoznaczna, jak twierdzi prof. Friszke. Opisując wojenną działalność Rzepeckiego i jego podwładnych, oficer kontrwywiadu AK apelował do przełożonych, żeby zechcieli: „(…) zadać sobie trud i zbadać dokładnie personalia i przeszłość kilkunastu (sic!) osób zajmujących czołowe stanowiska w BiP (…)”.

Warto jeszcze dodać, że Jerzy Makowiecki postulował na wiosnę 1944 r. oddanie połowy Polski pod okupację sowiecką. Ten postulat nie znalazł poparcia w żadnym innym znaczącym środowisku politycznym Polskiego Państwa Podziemnego ani też w żadnym niepodległościowym stronnictwie czy strukturze wojskowej. Jednym słowem, w tym względzie Makowiecki odszedł z niepodległościowego mainstreamu. O tym, jak „ciekawa” musiała być działalność tego schowanego w strukturach BIP środowiska, niech świadczy fakt, że znalazło się ono w sferze zainteresowania kilku struktur kontrwywiadowczych AK: centralnej i KW Obszaru Warszawskiego.

Nie za pochodzenia, lecz za komunizm

Profesor Friszke twierdzi, że tylko niektórzy członkowie NSZ wyznawali pogląd, iż w ramach antykomunistycznej akcji prewencyjnej „lepiej zabijać lewicowców (w tym nieraz także socjalistów czy ludowców), niż dać im okazję do zdrady w przyszłości”. Wojna i okupacja, szczególnie tak brutalna jak ta w wydaniu sowieckim czy niemieckim, zagrażająca fizycznemu istnieniu narodu jako całości, to nie jest najlepszy czas na pielęgnowanie zasad tolerancji i wolności słowa wobec ukrytych wrogów i kolaborantów. Takie były tragiczne realia. I tak rozumowali nie tylko działacze NSZ, ale również Stronnictwa Pracy: Witold Bieńkowski, funkcjonariusze Delegatury Rządu: szef bezpieczeństwa Tadeusz Myśliński, działacze harcerscy: hm RP Henryk Glass i wiele innych osób, dla których komunizm nie był ciekawym eksperymentem modernizacyjno-egalitarnym, tylko zbrodniczym totalitaryzmem.

Ciekawe, jak w tym kontekście wyglądałby komentarz prof. Friszkego do fragmentu wspomnień Jana Rzepeckiego: „(kadra oficerska AK jest) bądź nastrojona konserwatywnie, bądź wreszcie o światopoglądzie wręcz reakcyjnym. Ta kadra słabo nadaje się na rewolucyjno-powstańczych dowódców, którzy muszą być zarazem przywódcami walczących w AK rzesz chłopskich i robotniczych. (…) Kto konieczności tej przemiany nie rozumie, powinien być natychmiast usunięty z każdego stanowiska kierowniczego”. Oto oficer AK kierujący niezwykle ważnym pionem propagandy występuje przeciwko swojemu dowództwu. I kto zatem chciał rozbijać konspirację i wywoływać wojnę domową? Kto chciał niszczyć dorobek Polskiego Państwa Podziemnego? Okazuje się, że subtelni ludzie „liberalnego centrum”.

Bojemski nigdzie nie odniósł się do faktu zastrzelenia Makowieckiego i Widerszala. W przywoływanym przez prof. Friszkego tekście znalazł się natomiast następujący passus: „Kwestia środków podjętych do zwalczania środowisk komunistycznych i komunizujących to temat na osobny artykuł o etycznych aspektach czynnego antykomunizmu”. Tym jednak, czym autor się zajął, była analiza motywacji osób, które zdecydowały o wyroku. Notabene w najnowszym numerze „Glaukopisu” odniesiemy się do tego wątku.

Przez dziesięciolecia powtarzano, że Ludwika Widerszala zastrzelili NSZ-owcy, choć żona, która była świadkiem, wiedziała, że to nie był NSZ, tylko oddział AK. Przez dziesięciolecia powtarzano, że Ludwika Widerszala zastrzelono ze względu na żydowskie pochodzenie, mimo że w tradycji rodzinnej przechowała się informacja, iż to było „za komunizm”! (Według rodziny była to straszliwa pomyłka). Jednak nigdy nie słyszeliśmy głosu prof. Andrzeja Friszkego, który w imię rzetelności naukowej prostował te fałszywe informacje. Może tego nie wiedział. Może nie badał tej historii. Ale skoro nie badał i nie wie, to powinien wstrzymać się z sądami na temat sprawy BIP.

Autor jest redaktorem naczelnym kwartalnika społeczno-historycznego „Glaukopis”. Wypowiada się w imieniu całej redakcji

DZIARSCY CHŁOPCY” WYBORCZEJ

Wojciech Muszyński

Dla działaczy „Gazety Wyborczej” historia staje się, nie obszarem badań, lecz polem brutalnej walki ideologicznej. Dobitnie świadczy o tym artykuł Janusza Marszalca i Rafała Wnuka Kainowa zbrodnia („Gazeta Świąteczna”, 13-14. 06. 2009 r.,), w którym po raz kolejny wstrząśnięci publicyści komentują historię zastrzelenia Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego, pracowników Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Komentują oczywiście z pozycji ideologicznych, a nie naukowych.

Nie bardzo wiadomo, czy autorom chodziło o napisanie quasi-politycznego manifestu, mającego poruszyć sumienia czytelników, czy o naukową polemikę z moim tekstem, opublikowanym swego czasu w „Rzeczypospolitej”, w istocie napisanym w luźnej, publicystycznej formie. Co do wariantu pierwszego, nie zamierzam z autorami konkurować. Historii nie powinno się łączyć z polityką. Chciałbym także przypomnieć, że to nie ja wywołałem ten trudny temat, ale zrobił to profesor Andrzej Friszke, który w swoim ataku na IPN i profesora Jana Żaryna oskarżył „Glaukopis” o afirmowanie zbrodni. Nie można było tego pozostawić bez odpowiedzi, jako że zarzut był niezgodny z prawdą i niegodziwy.

Artykuł jest przeredagowanym tekstem Janusza Marszalka, który ukazał się kilka lat temu w niszowym i nabierającym dopiero cech naukowości periodyku „Zagłada Żydów”. Naprawdę nie wiem, jaki mógł mieć wkład w ten artykuł Rafał Wnuk, który nigdy nie zajmował się historią podziemia niepodległościowego w Warszawie. Sam Marszalec zaś bazuje w dużej mierze na zeznaniach złożonych podczas przesłuchań na UB, których nie konfrontował z dokumentami znajdującymi się w np. Archiwum Akt Nowych. Zaprawdę nie godzi się, aby publicyści `Wyborczej” korzystali z rynsztoka SB, który płynie korytarzami IPN.

Jak zwykle na łamach „Wyborczej” przypomniano, że w radzie programowej pisma społeczno-historycznego „Glaukopis” zasiada prof. Jan Żaryn, co jest dla niego okolicznością równie obciążającą, co kierowanie Biurem Edukacji Publicznej IPN bez zgodny prof. Andrzeja Friszke i otaczającego go „politbiura”. Następnym razem proszę redaktorów „Wyborczej” o podanie nazwisk całej rady programowej „Glaukopisu”. Najlepiej na czerwonych plakatach rozlepionych w najbardziej ruchliwych miejscach Warszawy.

Chcę podkreślić, że na łamach „Glaukopisu” i „Rzeczpospolitej” zostały przedstawione trzy elementy dotyczące sprawy Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego:

1. obaj związani byli od przedwojnia ze środowiskiem radykalnej lewicy, które zarówno przed 1939 r., jak i w czasie wojny pozostawało pod ścisłą obserwacją organów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa: policyjnej „defensywy” oraz kontrwywiadu Obszaru Warszawskiego AK, Okręgu Warszawskiego AK oraz Komendy Głównej AK.

2. likwidacji Ludwika Widerszala dokonał oddział „Andrzeja Sudeczki”, który był oddziałem specjalnym kontrwywiadu warszawskich struktur AK, a następnie PKB. Nie była to ani grupa bandycka, ani pozostająca w „luźnym” kontakcie z AK tylko najściślej z nią związana.

3. Wciąż zbyt mało jest informacji i twardych dowodów, aby móc wydawać w tej, niewątpliwie tragicznej sprawie, jednoznaczne wyroki. A możliwych interpretacji tych wydarzeń jest kilka i nikt w tym przypadku nie ma monopolu na nieomylność.

Autorzy tekstu: Wnuk i Marszalec, aby wzmocnić efekt artykułu podpisali się jako „uczniowie prof. Tomasza Strzembosza”. To przykre, kiedy nie mając zbyt wiele do powiedzenia w kwestiach merytorycznych podpierają się szacunkiem, jakim jest powszechnie otaczany śp. Prof. Tomasz Strzembosz. Tym bardziej, że publikują ten tekst na łamach pisma, które jeszcze kilka lat temu flekowało prof. Strzembosza. Ale wówczas nie było przy nim „jego uczniów.” Tak jak nie było, kiedy prof. Strzembosz był obrażany przez Jana T. Grossa. Wówczas był z nim kolega Piotr Gontarczyk! Dzisiaj „dziarscy chłopcy” przypomnieli sobie o Wielkim Uczonym i Wielkim Polaku, i starają się wykorzystać jego dobre imię.

Jeśli założymy, że Marszalcowi i Wnukowi chodziło o naukową polemikę z tekstami z „Glaukopisu” i „Rzeczpospolitej”, to użyta przez nich argumentacja i styl wydają się temu przeczyć. Przeczy temu już ich deklaracja, że występują „w obronie czci Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego, a także innych patriotów z BIP […]”. Cóż za wspaniałomyślny gest! A właściwie moralne nadużycie, bo skoro obaj ujęli się za skrzywdzonymi ofiarami, to w domyśle czytelnika pojawi się podejrzenie, że może przyczyną krzywdy jest ten, z którym polemizują? Niewykluczone zatem, że część odpowiedzialności moralnej ponoszą także ci, którzy nie identyfikują się z poglądami Marszalca i Wnuka? A może nawet ich dzieci. A jeżeli nawet nie jest to współodpowiedzialność, to niewątpliwą winą pozostaje rzekome odebranie czci obu zabitym. Czy o takie socjotechniczne sztuczki chodziło u polemistom? Historyk nie powinien podchodzić emocjonalnie do wydarzeń, które opisuje - to oczywisty warunek zachowania obiektywizmu. Można się tylko dziwić, że niektórzy naukowcy nie umieją zdobyć się na taki dystans.

Wcześniej jednak ci sami autorzy milczeli, gdy na łamach „Gazety Wyborczej”, piórem Michała Cichego i pośrednio samego Adama Michnika, który poglądy Cichego całkowicie aprobował, powstańcy warszawscy byli oskarżani o mordowanie Żydów - dodajmy - na podstawie „dowolnie” wybranych archiwaliów. Marszalec i Wnuk nie zabrali również głosu, gdy także na łamach „Gazety Wyborczej” pisano o akcji oddziału AK przeciwko NKWD w Ejszyszkach, jako antysemickim pogromie. A przecież są ekspertami od wszystkiego. Niedorzeczności pojawiające się na łamach tej gazety nie oburzały żadnego z tych historyków, sumienie nie pozwoliło im milczeć dopiero, gdy w „Rzeczypospolitej” została poruszona sprawa likwidacji ludzi podejrzanych przez organa podziemnego kontrwywiadu o sprzyjanie Sowietom. Zaiste dziwna to i selektywna wrażliwość.

Autorzy dają wyraz swej wierze, iż Ludwik Widerszal i Jerzy Makowiecki byli niewinni, a zabójstwo ich było wynikiem niemal mafijnego spisku wewnątrz Polskiego Państwa Podziemnego. Wolno im w to wierzyć, ale jako naukowców mają obowiązek wziąć pod uwagę także inne hipotezy, np. że była to pomyłka któregoś z organów kontrwywiadu AK czy Delegatury Rządu. Jest też możliwość - przeciwko której gwałtownie obaj oponują - że przyczyną były niewątpliwe kontakty środowiska Stronnictwa Demokratycznego z komunistami. W swoim tekście nie przesądzam o charakterze tych kontaktów, to są pytania badawcze, na które trzeba szukać odpowiedzi. Nadal mamy jednak za mało danych, żeby którąkolwiek z tych możliwości odrzucić. Ale lekceważenie którejkolwiek z nich to pisanie historii pod apriorycznie założoną tezę, której autorzy z góry ustalają, kto jest dobry, a kto zły. To, czy takie podejście służy nauce, pozostawiam ocenie czytelników.

Oto kilka przykładów: „Z całą odpowiedzialnością chcielibyśmy podkreślić, że żołnierze "Sudeczki", strzelając do Widerszala i Makowieckich, nie działali na rozkaz PKB ani kontrwywiadu AK” - a skąd Wnuk i Marszalec to wiedzą? Przeczytali już wszystkie wytworzone przez te komórki dokumenty? Troszkę pokory wobec tematyki, która dopiero dzisiaj może być badana. Inny fragment: „Równie chybiony jest zarzut, że Makowiecki przekazywał komunistom informacje. Dowodem obciążającym ma być fragment meldunku GL: "Makowiecki zdementował wiadomość o liście komunistów jakoby sporządzonej przez BIP, która miała znajdować się w rękach gestapo" Nietrudno sobie wyobrazić, że informację tę mógł zasłyszeć agent usadowiony w pobliżu Makowieckiego albo padła ona w czasie jakiegoś spotkania.” Pełna zgoda, przecież Makowiecki i inni działacze SD spotykali się z ludźmi PPR na dyskusjach programowych, kiedy to deliberowali nad powojennym ustrojem Polski i jej granicami. Wówczas przecież mogli opowiedzieć, nad czym to ostatnio pracowali w AK zapewniając w ten sposób stały dopływ informacji do NKWD.

Naprawdę nie wiem w jakim celu do dyskusji nt. Biura Informacji i Propagandy AK została włączona postać Ireny Sendler. Owszem była ona rozpracowywana przez kontrwywiad NSZ, ale dlatego że była działaczką Robotniczej Partii Polskich Socjalistów. Jej pomoc niesiona Żydom nie miała tu nic do rzeczy, zwłaszcza że robiła to we współpracy z Janem Dobraczyńskim ze Stronnictwa Narodowego oraz mecenasem Witoldem Rothenburg-Rościszewskim, działaczem Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga”. Za tę działalność cała trójka otrzymała medal „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.” Na marginesie warto wspomnieć, ze ten sam medal otrzymali najbliżsi prof. Jana Żaryna, ideologicznego - jak powiedział prof. Friszke - antykomunisty.

Co do rozpracowywania przez NSZ w 1944 r. Aleksandra Kamińskiego, warto wspomnieć, że wcześniej jego działalność była na zlecenie szefa oddziału II KG AK analizowana przez kontrwywiad Obszaru Warszawskiego AK, który w raporcie z jesieni 1942 r. informował: „W sprawie wsypy w BIP-ie podawaliśmy w swoim czasie informacje o Kaźmierczaku [Aleksandrze Kamińskim], które to rozpracowanie przeprowadziliśmy na polecenie Dzięcioła [Mariana Drobika, szefa wywiadu AK]. Tam nam Kaźmierczak wypadał jako czerwony (…).” Swoją drogą to nieźli obsesjonaci byli w tym kontrwywiadzie. Wszędzie widzieli „czerwonych”.

Podobnym zabiegiem jest także dość karkołomne powiązanie sprawy likwidacji Makowieckiego i Widerszala z antysemityzmem i ideologią ONR. Użycie oenerowskiego stygmatu ma odpowiednio „urobić” czytelników. Notoryczne pomijanie ich zasług i brak dbałości o przechowanie pamięci o nich sprawiły, że mało kto wie, iż członkowie ONR ofiarnie walczyli w konspiracji w czasie wojny z Niemcami, a następnie z komunistami, że mają swoje nagrobki w Palmirach, KL Auschwitz, Katyniu, a drzewka w Gaju Oliwnym Yad Vashem. Dodam też, że sądząc z tego, co Marszalec i Wnuk napisali w swoim artykule, ich pojęcie o ideologii ONR, wydaje się wyjątkowo mgliste, żeby nie powiedzieć że jest wynikiem ignorancji i podejścia nienaukowego. Tekst miał jednak tak ustawić dyskusję, aby przyparty do muru interlokutor sam poczuł się jak oskarżony. „Reductio ad Hitlerum” jest starym zabiegiem, na szczęście coraz mniej skutecznym. Takich metod nie stosuje się w uczciwej dyspucie. Choć, kto powiedział, że miała to być uczciwa dysputa? Jakże zabawnie brzmi stwierdzenie, że wg ONR Polska miała być państwem „monopartyjnym, zaś członkami jedynej legalnej [partii] mogli zostawać wyłącznie etniczni Polacy potrafiący udowodnić czystość rasową do czwartego pokolenia”. Co zatem w ONR robili: Kemnitz, Heinrich, Todtleben, Natanson? Zamiast czytać UBeckie opracowania, trzeba sięgnąć do źródeł. Najlepiej z lat 1939-45. Również nieprawdziwym jest stwierdzenie, jakoby wojenny ONR nie uznawał rządu w Londynie. Wręcz przeciwnie, tam właśnie kilkakrotnie wysyłał swoich emisariuszy. To element podstawowej wiedzy na temat historii tej organizacji w latach wojny.

Obsesyjnie powtarzana od kilkudziesięciu lat teza o oenerowskim spisku prowadzi do kolejnych podobnych „odkryć naukowych”. To, na jakiej podstawie obaj autorzy przypisali Jerzemu Makowieckiemu żydowskie pochodzenie pozostanie zapewne tajemnicą ich warsztatu historycznego. Nie ma bowiem dokumentów, które taką tezę mogłyby potwierdzać. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Zarówno przed wojną, jak i w czasie okupacji, nie istniał żaden polski „Rassenamt”, w którym prześwietlałoby się genealogię kandydatów na wyższe stanowiska w administracji państwowej czy Polskim Państwie Podziemnym. Nie ma wątpliwości, że Makowiecki i Widerszal byli i czuli się Polakami. Chyba, że autorzy stosują w swoim aparacie badawczym ustawy norymberskie.

W polskim podziemiu niepodległościowym nie zabijano nikogo z powodu babci Żydówki, czy innych żydowskich koligacji. Mam nadzieję, że chociaż co do tego, oczywistego przecież faktu, obaj dyskutanci się ze mną zgodzą. Gdy pojawiały się zarzuty o zdradę, ginęli ludzie, którzy należeli do najbardziej błękitnokrwistej polskiej arystokracji. Są na to przykłady. Tu chyba też nie ma sporu?

Chciałbym jeszcze dodać, że nigdzie nie napisałem, że obaj zlikwidowani członkowie BIP byli zdrajcami. To konfabulacja. Skąd też autorzy wiedzą, że Makowieckiego zastrzelił „prawdopodobnie sam” Sudeczko? Rozmawiali, z którymś z nich, a może ze świadkiem? Z dokumentów i relacji wiadomo przecież, że AK nigdy nie dotarła do bezpośrednich świadków tego wydarzenia! To również wynik ich domysłów. Takie przykłady można mnożyć. Co wspólnego z ONR miał bowiem Witold Bieńkowski, jak sami piszą, działacz katolickiego Frontu Odroczenia Polski, współpracownik Zofii Kossak-Szczuckiej i współtwórca „Żegoty”?

Obaj autorzy chętnie dezawuują te dokumenty i źródła, które nie pasują do ich tezy, nazywając je „świstkami”, a kilka akapitów niżej budują zarzuty na nieweryfikowalnej i jednostkowej wypowiedzi, którą trudno zweryfikować. Jeżeli natomiast obu moim polemistom tak bardzo nie podoba się porównanie dróg życiowych Makowieckiego i Roli-Żymierskiego, to nie będę się upierał. Cofam zatem - niech będzie Władysław Broniewski.

Codzienna gazeta nie jest miejscem, w którym chciałbym prowadzić z autorami tekstu naukowy spór, dotyczący w dodatku o wydarzeń mających marginalne znaczenie dla dziejów polskiego podziemia w czasie II wojny światowej. Ze względu na złożoność tej sprawy apeluję jednak, by wystrzegać się wszelkich uproszczeń i łatwych sądów, tak charakterystycznych dla współczesnej publicystyki. To zagadnienie, jak zresztą każde dotyczące spraw konspiracji, wyjątkowo zagmatwanych i wielowątkowych, wymaga starannej kwerendy naukowej i wnikliwej analizy dokumentów. Marszalec wie o tym doskonale, bo w swoim tekście rozpoczął rehabilitację „Andrzeja Sudeczki” i jego żołnierzy - dzielnych warszawskich konspiratorów.

Właściwszym miejscem dla toczenia sporów na temat faktów, o weryfikację których mogą pokusić się tylko specjaliści, wydają się periodyki naukowe, np., „Dzieje Najnowsze” czy „Glaukopis”, na którego łamy niniejszym w imieniu redakcji obu autorów zapraszam. Może warto zorganizować sesję naukową dotyczącą środowiska BiP KG AK oraz wydarzeń z początku lata 1944 r.? Zręczna publicystyczna spekulacja garstką informacji (nie zawsze mających pokrycie w źródłach), jaką popisali się Marszalec i Wnuk, spłyca jedynie dyskurs i prowadzi do powstawania plastikowej wersji historii: prostej, prymitywnej i głośno szeleszczącej, ale nie mającej wiele wspólnego z prawdą. Historia to nauka, w której szczególnie potrzebne jest „szkiełko i oko”, a nie zapał kulturmacherów. Historykowi powinno bowiem zależeć nie na toczeniu bezproduktywnych sporów, ale na obiektywnym wyjaśnieniu zagadki śmierci Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego.

Autor jest historykiem, pracownikiem naukowym Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN Warszawie i redaktorem naczelnym kwartalnika historycznego „Glaukopis”. Opinie wyrażone w tym artykule są wyrazem osobistych poglądów autora i nie prezentują stanowiska IPN.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
kapitan żbik 43 kto zabil jacka A3ES2OADGS4V6NGKBTMQHR2AI6N2U6XED6Q7WBQ
Kto zabił prezydenta
Rozdział II Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił! Kto!
Kto zabił Dianę
Kto zabił
107 Mika Waltari Kto zabił panią Skrof (Krwawy ślad)
Kto zabił Chrystusa Między Prawdą a polityczną poprawnością
Kto zabił Dianę
Kto zabił Leonarda Hooba
Kto wie i kto wiedzial
Kto sieje wiatr
KTO BUDUJE DOM egz probny test 2003, kartoteka

więcej podobnych podstron