Andrzej Sosnowski
Zoom
Wiersz dla Francoise Lacroix
Jesteś tu, mgnienie. I ty, mała zagadko.
Myślałem, że poniosło was na rekonesans.
Mogłyście szukać innych ofiar i terenów.
Mogłyście tylko szepnąć lub zadzwonić.
I ty, smutne oczy, odprowadzasz mnie wzrokiem?
Nie chcesz chyba powiedzieć, że nic nie ma w ogóle
prócz takich odprowadzeń... wszystkimi zmysłami?
Błędny kwintet spodziewa się boskiej sumki z trasy,
choćby nawet wolał się roztrwonić.
Jak na fotografii: lewa dłoń
z innej bajki, intrygująca, urojona
jak najdalej od strapionego spojrzenia.
A przecież w tym wzroku są takie kombinacje
zmartwienia i smutku, logicznej rezygnacji,
że pisać długo nie można.
Żal jest zbyt prosty. Zagadka bije w oczy,
otwiera śluzy łez: bo dusza jest duszą,
ma żal, jest młoda, i przepada
za nami wreszcie jak wylinka.
Nie ma dla niej miejsca w potworności naszego teraz,
a nie istnieje nic oprócz teratologii naszego teraz
(oto melodia, ale nie do snu):
bajecznej stłuczki & złomu przeszłości & przyszłości.
Ostatnio wszystko schodzi się w zwiastuny.
Przeciwnik jest protekcjonalnie delikatny.
Z szumem ruchomych schodów ruszające z miejsca
rastry zmarszczonych liści, jak masy zielonej wody
na spad, na szalonej stronie, bez marginesów,
przez śluzy na cały świat, z gruntu chłodny.
Wiatr. Unoszę się w fotelu nad podłogą,
mój fotel wysuwa bilateralne skrzydła.
Wylatujemy ponad balustradą balkonu,
robimy zwrot nad topolami i nad morze.
A nad morzem zawsze musi wiać wiatr i fale gnać
wystarczająco głośne, aby nie trzymać się życia.
Tylko jak kamień spać na dnie strzeżonej plaży.
Promy suną jeden za drugim po dziewiętnastej.
Cichnie w nas pomruk dalekosiężnych silników,
zapalają się światła, dancingi płyną na północ.
Pojutrze sztorm. Flota wojenna wyjdzie w morze,
stanie w linii wiatru, jak niepyszna.
Małe degustacje
Gdzie rozegramy mecz, żartowali chłopcy,
kiedy wybiegniemy na murawę jak natchnieni
Salicjonał, Flauto, Gamba, z tyłu Vox Coelestis
taki filigranowy, tak niezawodny z dystansu?
Przecież to Barcelona, nie pamięta pan tamtego ataku?
Opuści pan lokal przez witraż, najlepiej razem z panną X.
A potem mgła była solidna jak strop,
choć zapowiadali tylko poranne zamglenia,
polarne rozpogodzenia i drobne spiętrzenia
koronkowych dysonansów i łez. W porządku.
Zjeżdżaliśmy na sankach po dachu katedry,
był dobry gotyk, pierwszorzędna szreń,
i blask dalekich dzwonów jak spadochron.
A w środku celebrował sympatyczny ksiądz
edycję popularną naszych nieśmiertelnych.
Gdyby tak jeszcze kropelkę? Może gazowanej cykuty?
Tymczasem papierosy były coraz słabsze
i w ogóle zaczynało nam brakować tchu.
Same degustacje, żadnej porządnej konsumpcji.
I niewesołe widma na koniec tej promocji,
choć aktor i wydawca pewnie są już w „domu".
I co to będzie? Co to będzie?
Gdy przyjdzie kolega manewrowy,
gdy każe zatańczyć sardanę
jak prawdziwi katatończycy?
Pozwoliłem sobie zmieszać winko z oranżadą
i czuję lekkie mdłości po takim „witrażu".
Nie odzyskuję przyjemności.
Nie odzyskuję przyjemności.
6
Małe dewastacje
Szybki transport
•'x& "
Wszyscy sobie szukają małych dewastacji
w sobie i w innych. I po całym świecie.
I winnych nie ma. Anielskie gehenny,
geny jak w genezis. Lawsonia i henna.
Głos jeży się w gardle. W sumie ciemne niebo
i neonowe nici z grzybni w czarującym lesie
jakby szedł zawsze z przodu i wykręcał grzyby
jak żarówki, sprzątał światła, instalując wokół
mrok dokumentny, szemrane płomyki,
znikliwe runo, dyskretny wir pod stopy
jak dyplomatyczny wykręt samej ziemi,
szept, zmrużenie piasku w oku źródła.
Kiedy układ z lasem zjeżdża do podscenia
i nowa publiczność trzęsie się ze śmiechu
jak niebo w mżawce spadających gwiazd,
zachodzi zmiana w scenach mojego widzenia,
jest ciepło, gorąco, wrzątek, ukrop, war, i to
tu. Ktoś zanurzył rękę. Wessało.
Biegał potem jak oparzony i próbował jeszcze
drzeć powietrze, bo mu w końcu
wszystko poznikało pod spodem,
odciągnięte na krótkiej lince,
podprowadzone.
Zdjęcia, które mi pokazujesz, zostały zrobione
już po końcu świata. Bo widzisz to światło?
Wybuch w tej sekundzie całkiem nam umyka,
kiedy stoimy zgrupowani w Błędnych Skałach
(a przypadkowego staruszka z twoim aparatem
w pewnym sensie też prześwietla przyszłość,
której w naszym wizjerze już nie ma). Jednak
przyznasz, że wyglądamy na szczęśliwą załogę
za metą dalekomorskich regat, tacy rozsypani
na tych kamieniach jak na relingach i wantach,
opryskani przez szampański blask. Spójrz: Jan.
Jak gdyby łyżeczką błyskawicy wyjął go Pan
spośród żywych... wyszła nawet pestka czaszki
pod skórą. A fryzura Marysi przekłada się na
...ugier fiński, wygląda jakby miała... trwałą.
Oczywiście zapytasz, co my w takim razie robimy
jeszcze tutaj i w ogóle? Cóż, w pewnym sensie
oglądamy fotki, na których odpoczywamy w Skałach,
gotowi na tę wycieczkę, na którą zresztą pójdziemy,
skoro raz już na nią poszliśmy kiedyś, dawno temu.
8
Grimoire
Wczoraj elektronicznie namierzyłem rybę.
Wzięła mnie. Po prostu wziąłem i skoczyłem
w szmaragdową toń naszego zbiornika
jak stałem, nokia piszczała nieprzytomnie,
woda pękała na moich oczach pod ciśnieniem
tysiąca nasłonecznionych akwariów
i było lato, ekstra, a może wręcz ultra ■■ ■;
light, mam na myśli światło, i wkrótce
słońce krwawiło w górze jak peleryna siipermana
i sączyło się za mną jeszcze jakiś czas ■''
żyłkami ostatnich promieni,
więc zdążyłem pomyśleć: żegnaj, kołowrotku,
ja tam w dole już widzę suwerenną błystkę
boskiej imprezy i słychać głos oceanów
a strumienie małych rybek dalej mienią się :
w oczach jak te pończochy hologramki,
które tak efektownie lśnią na głowach rozbójników
wskazując drogę do ich kryjówek nawet
w nocy, bo diamentowe smugi w powietrzu
utrzymują się przez dziewiętnaście godzin,
więc nasze miasto ma wygląd fosforyzującej krzyżówki
bezustannie rozwiązywanej przez policję,
żegnaj. I pomyślałem na głos —
och.
(Ostatni pęcherzyk powietrza wystrzelił jak korek.)
I zreflektowałem się: nie mam ze sobą listu.
Satelitarnie zostanę wzięty za butelkę,
a ja nie mam listu, nawet trzech pierwszych liter
nazwiska, nawet inicjałów, które po angielsku
stanowią monogram poezji.
Nie mogę też zrobić rekina,
bo mam zęby jak szara ruina
kilku niedopałków w popielniczce,
ani delfina, bo nie umiem pływać,
ani łabądka, ani nawet pieska
bezdrożnego, więc z czym do kamery, :
i ■■ ■■•'■
gdzie jest moja jedyna głębinowa ryba,
jej lucyferyna, jej bioluminescencja,
i skąd w takim razie to dziwne zatrzęsienie
światła na głębi i w moich śpiewających płucach,
i między wierszami. Właśnie.
Skąd tyle światła?
Głębinowa elektrownia? Wembley na dnie?
Podwodne wydanie Pegaza?
I wtedy znikąd wyłania się ten srebrny facet
z lirą i mówi: Excuse me, sir. My name is Bond, "
James Bond. Może górę zainteresuje mapa
tutejszego dna, którą mam na ukończeniu,
a myślę, że moglibyście zrobić mi legendę.
(A dreszcz szedł — taki miał w sobie głos ogromny...
Choć blady był i jakby nieprzytomny...), więc
— Dnia? — zapytałem. — Mapa tutejszego dnia? —
gdyż niełatwo o dobrą artykulację pod wodą.
A on na to: — Zapraszam na skromny posterunek
Wernyhory. We trzech zaczniemy gruntowne obrady
na temat wszystkich jasnych głębi, co nas gubią.
Trzy możliwości widzę w trójcy zwięzłych pytań:
Sama legenda czy też sama mapa?
Może możliwość samej tylko mapy?
Może też sama niemożliwość dna?
10
11
Zoom
nr*-
Słońca nie było przed sekundą.
Oczy wędrują na koronę.
Blask, czarne sylwetki, twarze,
iskry jednolite w oknach metra,
które lecą w zimny lont tunelu.
Zwęglony diament na dyskietce.
Zaćmienie oczu w dysku słońca.
Dziewczynka z zapałkami obraca się w szybie windy
i rozpryskuje W teledysk iskier na dnie.
Spada stempel lub kafar windy, lecz pozostaje dym.
Z miejsca skaczę w czeluść, ląduję na dachu kabiny,
odbijam się, nurkuję pod spód, zbieram i obserwuję.
Maleńka galaktyka mózgu dziewczynki z zapałkami
dogasa jak biały karzeł na betonowym dnie.
Popiół da się zamknąć w siedmiu paskach Masera,
serie są okolicznościowe, jak samobójstwa gwiazd.
Jakby dziecko z uchem przy muszli nie mogło się mylić,
znaczki świecą pod kołdrą, kiedy szukam snu.
A obrazek warkoczy, jak dwie kometki w studni
w sekwencji nocnego lotu, czy nie spali powiek?
Zaczął już „kiełkować"? Tej nocy czy będzie kwitł?
Wessało jak dwie krople kawy w czarny filc pod mysz.
Kołyszesz się jak malarz przy ścianie trade center,
jakże komfortowe twoje krzesełko na linach, wiatr,
lotna cisza w zablokowanym wyciągu nad śniegiem.
Coraz więcej ludzi po prostu podnosi się, otrzepuje,
musi lecieć. Trudno dać wiarę. Poziom nie gra roli.
Kwestia szkoły, mówią, indeks, diagram spadania.
Co miało wisieć, upadnie, i może spokojnie utonąć.
Szkoła jest specyficzna. Indeks oznacza: przeszedłeś
czerwoną chmurę bólu, w porządku, ale to nie znaczy,
że ból będzie procentował, ponieważ doznane kolory
momentalnie mogą zniknąć jak za dotknięciem zimy,
zmieniając cię w przezroczysty sopel bez luminescencji
albo w oceanarium ciszy, przemilczany klimat
jak zanikający ślad po rekinie,
gdzie
doskonale będzie widać, jak bardzo twój własny
był rzekomo obiektywny ból zaliczony przez ciebie
na zasadzie wolnego słuchacza, jak mało miał wspólnego
z rzeczywistym wyborem przedmiotu i stopnia trudności,
jak w gruncie rzeczy mocno stałeś w miejscu na ziemi,
nie poszukując swojej chmury, lecz nosząc ją w sobie
od legendarnego początku, jak październikowe niebo
ukrywa w rękawie listopad, i tylko od czasu do czasu
pozwalając jej sennie odpływać na wyciągnięcie dłoni,
jakby ktoś wypuszczał partnerkę na dyskretną próbę,
chcąc przez moment zobaczyć, jak widzą ją inni,
jak ona widzi innych w lusterku na elektrycznej smyczy
zwanej pożądaniem. A potem znowu wciągałeś ją w usta
niby balonik poziomkowej gumy, wmawiając ekspertom,
że byłeś dobrym klasykiem z alegorycznym dalmierzem,
obłok miałeś dwuwymiarowy w kieszonce na piersi,
nieomal pastoralny, który minimalnie farbował.
I możesz pożegnać się z indeksem.
Lecz wczoraj poszliśmy do cukierni.
Pytałeś o moją filozofię
wieków średnich, poprawnie sugerując,
że nie ma po prostu jednego, ale każdy
przechodzi średniowiecze odmiennie
i w swoim stylu, zależnie od charakteru
i wychowania, jak również okoliczności
losu. Ważna jest też tak zwana chemia,
ambientna muzyka hormonów i genetyczne układy,
które nie mają nic wspólnego z codziennym
patrzeniem w lustro. Ja argumentowałem, że
oczywiście, że tak, jednak z drugiej strony
zapyziałość, otępienie, i stęchlizna,
które zaproponowałeś jako klimat generalny
wszelkiej średniości, bynajmniej nie muszą
12
13
r
spowijać pajęczą glątwą tych autentycznie : v
spsiałych dni, albowiem dopiero w wieku średnim
może nastąpić rozumienie konstrukcji,
którą każde indywidualne życie tak czy owak jest,
gdyż nawet ludzką ruinę ocenia się przecież na tle
tego, czym mogłaby być, gdyby nie była sobą.
Co znaczy, że poczucie konstrukcji jest nam jakby
wrodzone, powiedzmy wręcz, że przedustawnie
dane, jako taki głębszy zmysł architektoniczny
poprzedzający i naturalnie skazujący na burleskę
wszystkie przedwczesne skłonności do destrukcji.
A zmysł ten po raz pierwszy może dojść do głosu
właśnie u mediewistów, czego jasnym dowodem
ilBoska komedia Dantego, kryształek struktury,
który kąpie się w blasku zaświatów jedynie dlatego
że słuszna konstrukcja najwidoczniej nie jest możliwa
bez odrobiny światła, które przychodzi skądinąd,
a które potrafimy dostrzec dopiero w momencie,
kiedy potkniemy się o ten próg, wyłożymy na miedzy
oddzielającej kurzawkę młodości od gleby
doświadczenia. Więc nawet jeśli w zasadzie leżymy,
to nasze oczy już patrzą wzrokiem impresjonistów,
innymi słowy, dopiero teraz mamy pełne spektrum
rozszczepione jak atom, dopiero w tej chwili zachodzi
ta reakcja jądrowa, którą jako ludzie młodzi
zwyczajnie sobie uzurpowaliśmy, wymachując wiosłem
w epoce krwi i kamienia, równocześnie twierdząc,
że świst naszych gitar oddaje przemysłową wrażliwość.
I nie wiem jak ty, ale ja mam nieodparte wrażenie
startu łodzi podwodnej z najnowocześniejszym napędem
i perspektywą niezwykle głębokich zanurzeń
przy świetnej widoczności wszystkich wrogich obiektów.
A gdy dzień jest westchnieniem w koszulce ochronnej z ołowiu,
niebo gniecie nas jak astma lub szkiełko kieszonkowej busoli.
I najważniejszy fakt może stanowić na przykład
upuszczenie papierosa w wannie albo na dywanik
z deszczem ciemnoczerwonych iskier i w tej sytuacji
dotkliwszym
rubinowym okruchem żaru, który wymaga śliny
na palcu, aby mógł prowizorycznie się przykleić, nie parząc
delikwenta. Powinni o czymś takim uczyć u nas w szkołach,
lecz szkoły, jak wiadomo, pogrążyły się w abstrakcji.
Wiedza nie trafia do uczniów, bo „formułki" wiedzy
nazbyt przypominają ćwiczenia na mapie konturowej,
którą każdy koloruje sobie tylko znanymi kredkami
subiektywnie, albo, jak mówią najzłośliwsi, „teatr
wojny" na ćwiczebnej mapie sztabowej,
na której topografia, szczególnie zaś nazwy
to zwykły wymysł bezdusznej wytwórni
takich map, działającej bez jakichś złych intencji,
niemniej jednak szkodliwej, bo przecież siejącej
zamęt w naszym poczuciu rzeczywistości.
Nauczyciel powinien dbać o życiowość swojego przekazu.
To nie może być Gapcio, zwykły funkcjonariusz
wypędzony przez ojca ze smoczego domu
za to, że nie otruł wroga wielogłowej rodziny, „tylko"
przyrządził mu kompres na hiszpańską grypę
w godzinie dobrego serca. Nie.
Życiowość przekazu polega często właśnie na truciźnie.
I to nie takiej, która słodko sączy się w głąb „serca"
w tabletkach, tabelkach, tak zwanych pigułkach wiedzy,
ale takiej, która atakuje cały system nerwowy
momentalnie, jak nowoczesny gaz paraliżujący,
„unieszkodliwiając" ucznia w poczuciu olśnienia.
A czy możliwa jest wiedza bez wstrząsu, bez przejęcia,
bez stagnacji, podczas której pozornie nic nie zachodzi — f^
choć przecież owoc podskórnie procentuje i dojrzewa? f
Inaczej mówiąc, wszystko zawsze musi być dla ludzi,
jak ciekawa powieść albo nawet film eksperymentalny,
0 którym da się powiedzieć jednak, że jest „dobrze zrobiony", ' "
zresztą jak moje życie, jak te niezawodne dni,
kiedy szkolne obowiązki zostają wykreślone.
1 tylko czasem to westchnienie jest preludium do schyłku dnia
jak bonus bryzy ostatniego wiatru.
Ostatnia szansa dla żeglarzy, których przedwieczorny sztil
zaskoczył z dala od portu. I kołyszą się teraz niemrawo
14
15
Ci-
■~~yisz^—-—*A
^r^mł^1''^
na miedzianej wodzie, każdy przy filigranowej fali,
którą sam wytwarza, już to przesiadając się z burty na burtę,
już to schylając po upuszczoną butelkę. Czy można jeszcze
zakochać się w czymś, z czego uszło życie? Ten dzień
kładzie się na ziemię jak drogowskaz na rozstajnych drogach,
pokrywa czarnym piaskiem nocy i dezorientacji. Bo zawsze
gubimy się pod wieczór, nawet przy dalekosiężnych planach
sięgających ranka pierwsze kroki w księżycowym zmierzchu
robimy w nowym obuwiu, jakby w niewygodnych trzewikach
lub wręcz na szpileczkach grzęznących w delikatnej ściółce
niepewności podszywającej każdy odważniejszy gest. Któż
może być pewien, jak na jego obecność zareaguje noc?
Co uboga dziewczyna włoży na przyjęcie,
na które de facto nie idzie, to raczej przyjęcie
idzie do niej, sala balowa ląduje jak kandelabr albo wianek
z hula-hoop płonących świec spada dziewczynie przez głowę
do stóp, a ona tańczy, biedactwo, jak lew wystraszony obręczą,
potrząsając włosami w zdumieniu, że oto tak mało potrzeba,
każda noc jest jak Waldorf Astoria, diament wielki jak Ritz,
i tylko te najczarniejsze, najsamotniejsze godziny należy
napełnić stukiem obcasów, by przynajmniej z daleka brzmiały
jak western u sąsiada za ścianą czy Singer?
Gdyż miłość jest to
dynamit, lontu nigdy nie traćcie z oczu. Częstokroć producenci
robią coś dla dzieci, co nazywają „dynamit", mając na uwadze
rzecz trzaskającą na języku i musującą przyjemnie jak poezja.
Jednak musimy pamiętać, że dzieje się to w czasach,
w których łatwiej o plastykowy granat na lany poniedziałek
niż tradycyjne jajeczko.
Te wiecznotrwałe morskie ondulacje...
Kiedy na miasto lecą bomby grafitowe
i wszystkie grupy będą grać bez prądu,
zapada cisza przed nocą poety.
Autor pojawia się w terminatorkach.
Błysk fleszy niszczy fotoreporterów.
Autor ma cytrynkę z setką pejsachówki
i podróżny termoforek pełen jałowcówki.
Tradycyjne jajeczko z lufką monastyrki
i karabinek na wodę ze spustem horyłki.
Miniaturowa piersiówka lśni w terminatorkach.
Autor kłania się starcom, damom i młodzieży.
Nasz gość przeczyta dzisiaj poemat pionowego startu.
Dlatego przy swoich krzesełkach znajdą państwo pasy.
Teraz prosimy je zapiąć, koleżanka nam zademonstruje.
Kończąc, ogromnie dziękuję. Jutro o tej porze
Zoom, agencja krytyków, zaprasza na casting.
Mistrzu,
może pan stuknąć się z popielniczką, chyba brzęknie.
Usunęliśmy lustra. Here's looking at you, kapitanie.
Po zastosowaniu intensyfikatorów szampon Verbal Essences
zdaje tymczasem egzamin jako prawdziwie nowoczesny
szampon
ze szczyptą zrozumiałej nostalgii za wyrobami z natury
naszych przodków, łącząc tym samym czarodziejski świat ojca
Wawrzyńca z możliwościami współczesnego laboranta.
Piana umiarkowana, lecz nikogo nie powinno to dziwić.
Gdyż świat już odchodzi od czysto dekoracyjnych efektów,
których zadaniem było fosforyzować na powierzchni
dla potrzeb kamer starego typu „glossujących" zjawiska
przez wzgląd na naiwność konsumenta. Dziś drążymy od spodu
dawno zapomniane potęgi i zaglądamy w półcienie
niewytłumaczalnych wibracji, właśnie owych „esencji"
i zagadki samego życia, która się zawsze przejawia
jako coś głęboko nurtującego, by ująć rzecz symbolicznie,
pochewki, torebki, cebulki, a zatem słowa najprostsze,
by użyć tu paraleli, te, które w swej prawdomówności
potrafią aktywnie współdziałać, jakby uwalniając człowieka
od balastu i namułów, szlamu wielosłowia,
prysznicem prawdziwej poezji. Twe życie nabiera rozblasku
i znów możesz się pokazać w najważniejszym momencie
z falującą swobodą i stuprocentową pewnością,
że się podobasz tej jednej specjalnej osobie. Masz dla niej
od rana
cały swój elastyczny wdzięk lśnień i aromatów,
■ji^-^ji^/
^'>—--*-v '* fcr
16
17
L---—-"
a choćby i skrępowany najzwyklejszą gumką,
lecz przecież specyficzny w tej dawnej, naturalnej świeżości,
z jaką pisarz wciąż składa wyrazy, które naprawdę się liczą.
Bo to nie przypadek, żeby wrócić na moment do początku,
że kiedyś byli „zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz,
zaczarowany koń", a dzisiaj tylko — o ironio losu —
„zakodowana dorożka, zakodowany dorożkarz,
zakodowany koń".
Czyli wart Pac paląca, jak mówią starzy jubilaci,
podnosząc do ust pusty kieliszek
z tą zasłużoną prostotą, która nie wstydzi się prawdy
i nie przystaje na nic symbolicznego.
Z drugiej strony przerażają puste korytarze.
Zwłaszcza gdy jarzeniowe światło „łyska"
z jednostajnym brzękiem. A światło to dla wielu
wiąże się z czerwonym blaskiem słowa „Cisza"
nad drzwiami sali operacyjnej, w której operują ,
naturalnie nie nas, lecz kogoś nieznajomego.
My zaś zbłądziliśmy tu tylko przypadkiem i zaraz
tracimy z oczu smutne okoliczności zajścia, aż tu
dzyń!: długa klatka schodowa sprowadza nam całość
na kark i — stojąc przed drzwiami wolnej windy —■
czujemy krótki strach, a wydaje się, że dzwonią.
I wiadomo, w którym kościele, tyle że ta wiedza
w ogóle nie pomaga. Korytarz przechodzi w owal
jakbyś wyglądał przez wizjer i nawet na chwilę
nie mógł oderwać oka. A kiedy narastają szepty,
wzrok odrywa się, lecz oko zostaje na szkiełku.
I samorzutnie napędza się koszmar.
Z widzeniem łączy cię już tylko plazma
nitek krochmalu, powłóczysty Majster
jak guma pod pulpitem szkolnej ławki.
I ktoś z poszeptujących, na przykład dozorca,
będzie musiał przynieść od siebie nożyczki,
aby cię odciąć od oka, czyli tym samym od światła.
Oko jednak będzie nadal działało samodzielnie . • ',
na własny rachunek sprawdzalny obiektywnie
przy pomocy najczulszych instrumentów.
Albowiem tak jak udaje się obecnie , /
całkowicie wyizolować mięśnie ud ■ ■: .
w procesie nowoczesnego treningu, ..■•'• :
tak też oko nie przedstawia już tajemnic
dla wprawnego selekcjonera doznań,
jednym cięciem lasera zabezpieczającego organ
z pożytkiem dla wiedzy, która z kolei przedstawia
widok raczej wielostronny i wielopiętrowy
jako system różnorakich zapadni i przejść,
które uruchamia się myszą. Hello.
Można się przejechać
każdą krwawą żyłką w białku, :
jak torem bobslejowym w aksamitnej podczerwieni, .'
jakże precyzyjnie odwzorowującym niecny tryb życia, ,
cały tak zwany fajny pulsik kolosalnych nadużyć,
aż po cyklon źrenicy w tęczówce.
Jednak to dziwne, że zdecydowana większość ludzi
ma „czułki" nastawione na samo życie. Na przykład
te wszystkie słowa, aby dokładniej się zorientować
w interesie samego życia i swoim własnym w życiu,
jak kobieta bada sztywność członka przez spodnie
jednym muśnięciem palca. A przecież ekspertyza
wykazuje ponad wszelką wątpliwość, :;
że większość słów faktycznie nie dolatuje do celu, ,
to znaczy, nikt nic nie rozumie i rozumieć nie chce,
gwiżdżąc już na samą ideę przyjęcia
czegoś do wiadomości lub wzięcia sobie do serca — :
zasada „przeżyj to sam" panuje niepodzielnie
we wszystkich relacjach interpersonalnych— • :;
i każdy martwi się jedynie o swoją koloraturę, , ,
0 skalę własnej improwizacji,
którą najchętniej widziałby poza skalą.
Co jakiś czas ktoś wpada w obłęd i rusza z uśmiechem
w sobie wiadomym kierunku, za poszarpane krawędzie
granatowych klifów, strzelając w podskokach obcasami
1 wyrzucając czapkę w powietrze, ginąc we mgle.
Lecz nawet on, nawet on, czy ma wyobrażenie,
że zmienia się w różę po to, żeby móc świętować
</V*1
MrvvJU
i Lic
18
19
międzynarodowy dzień książki i praw autorskich
w krajach słynących z działalności wydawniczej?
r Płacząc gdzie się da, tropiąc literówki,
V płacąc gdzie się da, przywołując skinieniem pióra
to słynne nowe życie w tysiącach nieznanych form
bez ingerencji genetycznych modyfikacji, ale naturalnie,
czyli w duchu życiodajnej mocy, o której mówili prorocy,
o której śpiewali pasterze w swoich zmanierowanych dumkach,
manierycznych, lecz tchnących niezaprzeczalnym autentyzmem
gdzieś u podłoża ekspresji, „na wejściu" niewinnego zachwytu
w tunel dymiącej przyrody po ciepłym, huraganowym deszczu,
kiedy ustalają się stosunki pomiędzy człowiekiem a światem
na podobieństwo joggingu po burzy w bardzo chłonnych węzłach
ozonu i elektryczności, i paradoksalnej szczęśliwości,
z jaką zaczyna się miłość, codziennie, także i wczoraj?
Jak projektor wyświetlający teratologie Aldrovandiego
klip w klip na okrągło w kamerach pogłosowych pamięci
na okoliczność czarnej godziny i straszliwego embargo
na ciekawość świata i promyk nadziei,
kiedy życie zaczyna przypominać stypę przy mikrofonie
na zagłuszanej fali? Nawet jeżeli bez końca
śpiewamy o wąskiej ścieżce, którą biegniemy w agonię
dyskretnie ostatniego świata, który dopala się w lutym,
aby w podbiegunowej ciszy jakby matecznikowego śniegu
przeobrazić się w monstra zionące ciekłym helem,
których szlachetne oczy zwiastują epokę
boskiej samotności absolutnie niepowtarzalnych potworów
wytwarzających strefy ochronne o takim natężeniu
blasku i elementarnego piękna, że mucha nie siada,
zresztą znów w innym niż powszechnie przyjęte znaczeniu,
ponieważ mamy na myśli to, że nasze życie jednak się wiąże
z ciągłym rozpraszaniem kogoś, z grą na czyichś uczuciach,
U^ L*~Jtzuti~. a tu po prostu nic, zero absolutne kontaktu,
jak w innym przypadku zimowania, zwanym czasem repetą
lub powtarzaniem klasy, kiedy zapobiegliwość pedagogów
nie widzi miejsca pośród pracowitszych kolegów dla ucznia,
a on nie potrafi nawiązać nawet najcieńszej nici sympatii
w niespodziewanie odmłodzonym środowisku o rok niżej?
Ale gdzie jesteśmy? Czy mógłbyś mnie przestawić
na odwirowanie? Jutro też trzeba będzie zamajaczyć.
Bynajmniej. Odwirowywać możesz sobie w łazience,
hermetyzować u babci w kuchni. Jednak nie z nami,
kolego. Jaskółka lot swój zniża jak tomahawk
wielkiego wodza, który nawet z krainy wiecznych łowów
nie przestaje „zasyłać" pozdrowień i napomnień,
od których aż boli głowa. Tylko, niestety, nie ciebie.
Ty zdajesz się nieprzemakalny i jakby z innej planety,
gdzie najprawdopodobniej panują odmienne obyczaje,
wolno nalewać sobie spod stołu jeszcze przed toastem
i pić wielkimi haustami, jakby insynuując,
że „pewien poziom" to zwykłe zawracanie głowy w obliczu
czasu, który nie przebiera w naszych środkach,
lecz połyka nas dramatycznym hurtem zaczynając od głowy,
jak śluza przyjmuje jednostki wyłącznie „dziobem do przodu",
a zatem postępki powinny być jak najbardziej drastyczne
w determinacji, z jaką człowiek znosi swój
„psi los", trochę zresztą tak, jak w rosyjskiej powieści,
gdzie prawdziwa wrażliwość zawsze toczy boje w istocie
z pospolitym chamstwem, które jednak niezmiennie oznacza
jeszcze większą wrażliwość. Ale, na przykład, Chińczycy?
Mgnienie kreski, którą wyczarowaliby jaskółkę
z całym dobrodziejstwem nadchodzącego deszczu,
nie potrzebując tomahawka ani wiecznych łowów,
ani, oczywiście, ciężarówki słów, bo wystarczyłby jeden
ideogram zwinny jak tryton w teatrzyku cieni? I co ty
na to? A przecież za fiat ideogramu też wyrasta światło
wyczerpującej historii, jak twarz kurtyzany w półcieniu
wachlarza, i jest sprawą elementarnej kultury osobistej
wbić to sobie na zawsze do głowy.
Tymczasem nie jesteśmy już tacy weseli. O nie.
Wygląda na to, że coś się popsuło w naszych wzajemnych
stosunkach
Generalnie pływamy w nikłym świetle niedopowiedzeń
jak pyłek puchu w nawiedzonej sypialni "~
niemal lżejszy od powietrza, jednak cięższy,
lawirujący w pobliżu twarzy jak chiński liść
20
21
i uchodzący w górę jak kółeczko dymu, gejzer, "■'■
ciepły, bo natchniony jasnym ciepłem twarzy, '
odbity od ciepła i niemal samodzielny
jak jeden z pionierskich balonów. Wstrzymaj oddech,
nie pomagaj. Twarz z zatrzymanym oddechem
na twarzy jest przez chwilę piękna
jak fotografie zegarków. Jak fotografie zegarów
słonecznych, i nie przypadkiem mamy tu zegary,
jeśli oddech stawia nam zegar w poprzek drogi :
między przysłowiową tarczą i czasem słonecznym
jako niemal słowny chronometr, aczkolwiek nie taki,
jaki powszechnie można by zalecać, na przykład '
w miejscu pracy. W miejscu pracy panują reguły, "
które nie tolerują przypadków nieregularności
albo udanej regularności w rodzaju płytkiego oddechu ,
samolubnie dążącego do jak najszybszego fajrantu
ze szkodą dla firmy. W firmie obowiązuje tak zwany r
głęboki rytm, łączący górę z resztą
czymś na kształt przyjemnej sarabandy sukcesu,
uważa się bowiem, że protokół dyplomatycznych przyjęć
nie pasuje do tańca wykonywanego przez bardzo zgrany
zespół, który często nawet po godzinach lubi się spotykać
i rozwiązywać aktualne problemy. A to wszystko przy
oględzinach okazuje się w gruncie rzeczy
klasycznym rozwiązaniem kwestii konieczności i chaosu, ba,
w istocie zwycięstwem, smukłą rzeczowością,
jaką podziwiamy w najcelniejszych, praktycznych odpowiedziach
rzucanych przez ramię w twarz dwulicowego polityka
bez re re kum kum jakiejś zbytecznej teorii,
lecz po prostu tak, jak mówi wkurwiony robotnik
albo średniowieczny baca, ktoś, kto może się nawet i upić,
ale zna swoje miejsce na ziemi. Wszystko jest niesamowite.
Głównie korzenie dzieciństwa, w ogóle zwłaszcza korzenie.
Kiedy pomyślę, że będę autorem tylu znikomych robaczków .
ogarnia mnie wielkie wzruszenie: ja, który w przenośni
żywiłem się wyłącznie korzonkami w dojrzewającej puszczy
brzydkich myśli, sam pośród oplątujących mnie zdrewniałych
lian i maskujących siatek skomasowanej „rutyny" dorosłych,
jaw matni sideł i postronków, bity bambusem po głowie,
a w końcu sprawny na sznurkach jak Tarzan i zepsuty jak
Gotham... powracam oto do macierzystej firmy,
do wylęgarni talentów. Znów mogę oglądać moją twarz
w mosiężnej tabliczce. I zaraz przyrządzą mi kawę, pytając,
czy nie boli mnie głowa. A ja usiądę w fotelu, mówiąc im,
że nie.
Ból głowy przechodzi od pierwszej błyskawicy.
Wystarczy ją zobaczyć. Jak czarnego kota,
który w każdej sekundzie przebiega twój szlak, .
jednak się nie liczy, jeżeli nie wpadnie ci w oko.
Może być nawet czarna. W zaciągniętym niebie
nie widać perspektywy, spróbuj przy kleić twarz
do okna i czytać książkę, którą niewyraźna dłoń
podtrzymuje na dworze w rozpostartych palcach,
bo tyle od niej zależy. Mowa o czarnym kocie,
co połknął jakiś specyfik i dostał przyspieszenia,
konstatujesz przez coraz gęściej padający deszcz,
które wyniosło kota na piedestał
rekordów osiąganych jedynie na dnach
dawnych słonych jezior w blasku prehistorycznych kości.
Ważna jest ta poświata. Tworzy niesamowity nastrój,
który udziela się per procura wszystkim przygodom kota
nazywanego już Błyskawicą w ostrożnych komentarzach,
choć to zaledwie początek. W istocie prędkość kota
wyrzuca go z miejsca za miasto i kot polatuje w powietrzu
na oczach bezsennych powiatów
jak niepokojący symbol
wysuwający wirtualne pazurki
w geście pożegnania z wielką kocią rodziną,
którą musi mieć zresztą w nosie przy takich rezultatach,
bo kto by nie śmiał? Tu jednak łzy komplikują opowieść^
a są to łzy dziecka: f
dziecko po nocach w piwnicy ^
konstruuje mechaniczną kotkę, umiejętnie
unikając ciosów bezustannie pijanego ojca.
Pomagają mu niewielkie stworzenia, tradycyjne ofiary kota
w przypływie anamnezy rozświetlającej noc życia pewnikiem
że każdy może się przydać i sobie przebaczyć
\Akt- A 0
kt^y i J
22
23
A-
-h
własną nieprzydatność, jeśli tylko ten jeden
raz nie pójdzie na marne, mianowicie, kotka,
która leci już w mrok z błyskiem dysz,
aby namówić kocura na kompromis.
Pierścienne szpony za oknem pokazują sygnał The End.
Huraganowy kolofon startuje w kaskadzie łez.
A jednak w próbach pełnego życia najważniejszy jest gest
czysty, to znaczy taki, który się nigdy nie łączy
z żadnym innym gestem. To właśnie dlatego
kochankowie niestrudzenie szukają ustronnego miejsca
i czystego pocałunku na spragnionych ustach
(jak nowy antybiotyk z Laboratorium Roussel
97 rue de Vaugirard
75279 Paryż cedex 06, Francja),
czegoś, co byłoby kunsztownie wypreparowane
z całej masy danych i faktów,
ze wszystkich „bombardujących" zmysły informacji,
tworzących sieć niepożądanych powiązań
z innymi miejscami oraz innymi ustami,
których nawet najzupełniej widmowa obecność
nikomu nie jest w danej chwili na rękę.
Albowiem „dana chwila" powinna się odznaczać
niepodległością, jak szczęśliwy naród
w swoim monumentalnym śnieżnobiałym łożu
pracujący nad baldachimem tradycji,
który będzie też żaglem na przyszłość.
Dziecko z zegarkiem w ręku odmawia sekundy
i coraz głośniej utyskuje, że nic się nie zgadza,
gdyż nie może trafić językiem w elastyczny cel
zębów czy podniebienia, i jeszcze kleją się wargi,
i wszystko drętwieje w przygnębiającym blekocie,
który męczy dorosłych. Defenestracja
zawsze wydaje się jedynym wyjściem.
Tak zwane oczyszczanie werbalnej sytuacji,
dążenie do asenizacyjnej „dykcji" i wzoru
na tajemniczy specyfik,
który zacznie krążyć w powszechnym krwiobiegu
jak laboratoryjnie wyhodowany mól
w słowniku,
ba,
i nareszcie uwolniony od balastu
przebije się przez krtań do serca,
jak dreszcz pocałunku sięgający
pacierzowego stosu inspicjenta...
Jednak nie byliśmy zdecydowani.
Złapać za rękę głównego tenora
i ściągnąć go ze sceny za kulisy,
aby odebrać mu głos już na zawsze
i pognać z tym głosem w probówce
do gabinetu wielkiego operatora —
czy to nie było rozpaczliwe,
zważywszy jak anemiczne są duchy,
zwłaszcza widma wyłącznie wokalne,
ulegające błyskawicznemu skropleniu
w niepamięci? Z obietnic operatora
wynikało, że głos uda się zgłośnić
i wysłać jako dywan nad miasto
albo coś na podobieństwo ogrodu
wiszącego dźwięku, niezmienną pogodę
wydmuchiwaną z niewidocznych głośników,
zastygającą w tarczę kompaktowej płyty
powolutku odcinającej nasze miasto
od różnych zakulisowych czynników,
włącznie z czasem i ruchami powietrza,
jednak wszyscy mieliśmy zastrzeżenia.
Czy taka absolutnie prywatna lawina
nie będzie jak Tango-Milonga
niedzielnych muzykantów pod blokiem,
którzy bezczelnie budzą birbantów
zmuszając ich do bezzwłocznej recydywy?
A co, jeżeli polecą doniczki i jaja
albo inne popularne przedmioty,
akurat w chwili, gdy będziemy głosić
tę bezwarunkową mobilizację? Dokąd wyjedziemy
na wygnanie? Gdzie będziemy płakać
nad degrengoladą nurtu ludycznego,
który zmienił się w uregulowaną rzekę
24
25
pełną tworzyw sztucznych i ścieków,
tak że nikt nie może już karmić własnej ryby
ani tym bardziej jej złowić? Biada, .
le congres ne marche pas, U danse
i rozmiarów klęski nie uda się zmniejszyć '
w ogniskach kultury nad morzem
ani na „heterogennych" wyżynach.
I wtedy przyszli Forfirow i Grzegorz Faszyna. Jak szybko
zapada zmrok. Właśnie próbowałem wypchnąć
dołującą chmurę z powrotem za okno,
lecz musiałem dać za wygraną. Zwyczajnie mnie rozłożyła
i zaczęła szorować wilgotnym szczurzym cielskiem
jak rozedrgana froterka, puchnąc potwornie w oczach
do rozmiarów nowoczesnej kawalerki ■- ''""~\^
"4 granatowiejąc w porywach, tak że Forfirow i Grzegorz Faszyna
spodziewali się krótkich, spektakularnych błyskawic ■--.—-'
na moim parkiecie i pragnęli tańczyć, toteż z miejsca łapią
za linoleum, zapominając, że leżę jak piesek
w parterze i walczę z horrendalną chmurą,
jak najdalszy od myśli o tańcu w trójeczkę,
szczególnie na tej poczerniałej klepce, której ludzkie oko
nie oglądało od lat. Więc zaczynam mówić,
że linoleum i chmura stworzą pewną atmosferyczną całość
w iskierkach, które niewątpliwie wystrzelą spod ich butów,
że pokażemy wszystkim, będzie kongenialnie,
tylko niech zostawią w spokoju moje linoleum,
bo dość mam utrapienia z bezhołowiem chmur.
I spadł wielki deszcz, który wywalił drzwi,
chmura się zdematerializowała jak cukrowa wata,
zostałem z patyczkiem smutku, który liżę do dziś
na klatce schodowej pod windą. I nasłuchuję:
kogóż to licho niesie na czterdzieste piętro?
Kto mi odbierze patyczek? Kto postawi na nogi,
otrzepie z pyłu, pogłaszcze i z powrotem weźmie
1 do zdewastowanej kawalerki, posadzi przed telewizorem^
wymieni baterie w pilocie? Tak mówiąc ogólnie,
wcale się nie mażę, lecz po tylu latach na klatce
(w czym zresztą nie ma skargi, bo mówię „na klatce",
nie „w klatce") — któż nie zrobiłby się nieswój
na myśl o bezpowrotnych cywilizacjach '
sezonów, tylu skończonych pogodach,
w których człowiek mógłby się troszeczkę poprzechadzać
w najróżnorodniejszym towarzystwie lub choćby na balkonie
stać, oddychając diamentowym powietrzem, jakby połykał
przeźrocza
z widokami Knossos czy Myken, albo Chichen-Itza?
A wszędzie odmienność kobiet, cokolwiek to znaczy
we wszystkich podziemnych pasażach między epokami,
gdzie zostały na ścianach ślady największych przełomów ■
w przemiłych obyczajach: Nie tak szybko, Roger. Albo:
Za wszystko mi teraz zapłacisz. Ha, bardzo lubię płacić,
lecz zaatakujmy problem inaczej. Forfirow, Faszyna, [
żyjecie gdzieś jeszcze, koledzy? Jaki dla was miał smak
kataklizm, który nas wymiótł? Popłynęliście z prądem
prosto w objęcia ulicy, aby zamajaczyć
na podium szczęśliwie wybranych? Czy też tak jak większości
w życiu wam kompletnie nie wyszło? Bo ja sobie teraz myślę,
że karygodne jest lekceważenie pierwszych oznak symbolu,
jeśli nawet zwykły deszcz rzuca nami po świecie
tylu nastrojowych wyobrażeń, tylu rekapitulacji
wyróżniających się przecież na tle panicznej hezmyślności
jakimś wilgotnym blaskiem, który musi coś znaczyć,
jeśli klei się czujnie do myśli jak pierwsza gwiazda do oka, .^
metka do puszki, piłka do nogi piłkarza,
który zawsze już wie, co z nią zrobić, aczkolwiek symbolicznie,
to znaczy zawsze w odpowiedzi na ciąg oczekiwań
ujętych w siatkę reguł, których by przecież nie było,
gdyby ich ktoś nie wymyślił. I później deszcz nas osadza
w straszliwym brzęku rusztowań
momentalnie obrastających tkanką stali i szkła — i co
dalej? Rubinowy żar cygara w podmuchu klimatyzacji
za biurkiem przypominającym kontenerowiec i próby
nawiązania kontaktu z firmą spedycyjną,
która już nie istnieje, podobnie jak inne firmy,
podobnie jak pocieszyciele, wierzyciele i wichrzyciele,
czym wie sekretarka podsłuchująca w sąsiednim pokoju
rzucająca od czasu do czasu „Nie ma takiego numeru"
1
cn-JL?
26
27
Ą
■^^—KAr~~.
w słuchawkę, kiedy świt ogromnieje na przeszklonej ścianie
jak King Kong w terenie zabudowanym?
Zapewne,
będzie dusił i gryzł,
i tylko nie mówcie, Forfirow, że sekretarka już wyszła.
Ostatni świat kończy się w lutym.
Śnieg leży wszędzie na platformach.
Chodniki, kryjówki, tarasy, korytarze,
życie złote, życie niebieskie i zielone,
i jeszcze jedno, jakby zupełnie bezbarwne.
Możesz wykonać szarżę, podskoczyć i pofrunąć.
A potem wrócić. Możesz się poturlać,
możesz patrzeć na siebie z góry i pod kątem.
I na wszystkich poziomach — ty.
Jak w piosence. Niestety, jednak odcięty.
Zderzyły nam się różne światy, kapitanie.
Odgarniać gruz, czy tylko popiół i śnieg?
Przeszukaj schowek, powtarzam, przeszukaj
schowek, złam czar. Co mówił ostatni?
W porządku. Tylko czas tracili panowie
i panie. Możliwe, że zaszła pomyłka.
Mamy bezgraniczną awarię na ekranie.
Wciąga nas silne pole. This is a recording.
Pozostał jeden, który dopala się w lutym.
Czy możemy to puścić w jakimś innym języku? f
Can we play dead in some other language? u
Izalobara, izaloterma, izanomala, izarytma —
zdawałeś w wyjątkowym klimacie
testu wielokrotnego wyboru, lecz to było wczoraj,
a zresztą nie był to test, tylko promocja powietrza,
jakby renomowana firma sprawiła ci gratis
klimatyzowane serce z numerem akrobaty,
którego uśmiech znaczy niezawisłość,
kiedy dłoń szuka drążka w powietrzu.
Straciliśmy oba błędniki, kapitanie.
Nie byliśmy specjalnie staranni.
W naszych monomaniach, czy jak je nazwiemy
dziś, gdy mamy jasność, że wszystko odpada
jak tynk, nieustannie, aż do cienia ściany,
nigdy nie wypłynęliśmy z gwaru więcierza w rzece,
spływ nigdy się nie zaczął, tylko zbiórka w kinie
i taśmociąg obrazów jak baśniowy rynsztok,
spław kaustycznej powierzchni w Hollywood.
Pilśń, pilśń, pilśń, paździerze, paździerze.
Efekt światła i kurzu, biały montaż
łez, armatura ostatniej instalacji.
A kiedy twoje słowa wyszły na ekranie
grożąc przemianą w alchemiczne złoto
graffiti na witrażu: jakie to dni, jakie noce
przyszło nam pędzić na krawędź urwiska,
wymierzać lekkiego kopniaka i zwijać dłoń w trąbkę przy uchu?
Gramy bez odsłuchu, kapitanie.
Przeleć automatyczną sekretarkę.
Plaże Atlantydy w trzasku parasolki
słońca) wystrzelonej w naszym kierunku,
ze ścieżkami złamanych promieni ku przezroczystej
rączce, aby wejść, ułożyć się, zastygnąć
jak jutrzenka w długopisie z brzydkim zdjęciem
w oku pilnego ucznia.
Naciśnij **** albo przyciski kierunku.
Zarzucą nam asteryzm, komandorze.
Wystrzelą misję typu Search & Destroy.
Punkty kontynuacji lecą jak małe stacje,
błyski niepozornych łez w kącikach oczu.
Zaczyna cenić się przesiadki.
Dezorientacje międzylądowań i postojów.
Z rezygnacją, z jaką nauczyciel mówi o pogodzie
pięć minut przed dzwonkiem, kiedy nie warto już pytać
i nie opłaca się startować z „nowym materiałem".
Z determinacją kobiety rozbijającej butelkę szampana
o bok beniaminka na chrzcinach
zbliżamy się do portu, kapitanie.
Zagramy w „Pozostały tylko cekinki,
a i te poczerniały na węgiel"?
28
29
V
U
Na rondach, skrzyżowaniach, na wszystkich
światłach moich ulic i zerwanych mostach,
w ciszy zepsutego wyciągu nad śniegiem —
koniec z motywem podróży, gentle reader. .,
Dziewczynka z zapałkami obraca się w szybie windy
i rozpryskuje w teledysk iskier na dnie —
od teraz obowiązuje cisza pozagrobowa.
Jakby dziecko z uchem przy muszli nie mogło się mylić,
że słyszy śmiech oceanów, jak zakochany czytelnik
podrabia parafkę autora, żeby pokazać dziewczynie,
która się „tylko" uśmiecha, nie do biednej fałszywki, ..
lecz do chimer autora, który dalej drzemie
sto tysięcy mil morskich od realnych potrzeb dziewczyny*
Jego sen to taki niski pułap
i chmur przeczesujących teren mózgu —
[Hzoom y obrotnym wziernikiem w sondzie krasnoludków
mrowiących się w kopalnianym szybie jak kuleczki rtęci
w niebieskich kapeluszach i botkach, z paramilitariami.
Ostrzeliwują się zaciekle strumieniami światła i cienia
w rozgardiaszu rejterad i szarż, w przesądzonym starciu
z tarczą niewykrywalnego ekranu, który jest na rzeczy
jak zwielokrotniona garda, bez głębi i śladu powierzchni, ,
choć wyczuwasz niepewną grząskość niemal materialną,
gdy niektóre słowa zamierają w locie i jakby w stopklatce
tkwią przelotnie w naszym powietrzu, które nie jest nasze;
śnieżki na osiedlowym murku, odpryski w ścianie straceń —
zachodzi przyspieszona oscylacja pomiędzy człowiekiem
zawiązującym but, a drugim, który chce podnieść monetę,
gdyż obaj wyglądają tak samo w oczach wyprostowanego,
który wygląda z tramwaju, z szyją w skórzanym uchwycie.
Co ma wisieć, upadnie, i może spokojnie utonąć.
Miłość
faktycznie nie zna granic, kumuluje się w płytkich parcelach
obwiedzionych przerywaną kreską, zwiewną jak pyłki żelaza,
i trwa z braku tchu w protekcjonalnie uformowanych
powiatach,
dopóki może zachować całą płynność w niedrożnych arteriach
zarówno wewnątrz, jak na stykach, w przecinkach zielonej
granicy
na pozornie epistemologicznych objazdach i malowniczych
wirażach
tak zwanego punktu widokowego filozofów, owego okienka
na świat,
które dziecko otwiera najczęściej piszcząc i nieregularnie
1+, , . prychając,
a które autor zamyka w milczeniu. Tak zresztą mówi
Wittgenstein —
„Każda z tych możliwości musi leżeć w naturze przedmiotu"
30
31
We love you
* * *
Blask bije od nas, gdy bierzemy peron
śmieszną kursywą, ciągnąc nieużytki,
ciągnąc manatki z koszulką, kolońską
na środek transportu, a pani w bufecie
da nam talerzyk na zgrzewkę popiołu
i dym jej nie szkodzi ani wykonania
hejnału na żywo i innych szlagierów,
tylko prosi o uśmiech w dawnych juweniliach,
które gdzieś poginęły w sportowym hotelu.
Ktoś był sentymentalny i mówił dokładnie
kwadrans na metaforę, potem możesz spadać,
kwadrans do pociągu, musimy już lecieć
w swoje ciemne strony — lubimy ten blask
od Luftwaffe, czyści, rzęsiści, aliści
jak ktoś ściskający czyjąś dłoń w amoku
światła w listowiu października, kiedy to
świat leci w drzazgi, oczy są zachwycone.
I pewnego pięknego dnia przy przejściu granicznym na koniec
zjeżdżamy się ciężarówkami po latach objazdów
w umówionym miejscu na parking,
gdzie barek Zoom się nazywa
jak słodko rozprostować kości, wycierać ręce z potu i smaru
po latach kluczenia w centrum i nocy w osiedlowych alejkach
nasze dzieci padają sobie w ramiona, a my spacerujemy
wyczarowując książki, które namierzyliśmy w mieście.
I tyle wesołości na parkingu, kiedy się wydaje,
że Piotr jest już w połowie jednej ze swoich, jaki
szybki! Kelnerka uprzejmie zestawia dla nas stoliki,
lecz na górnej kondygnacji jest tyle zamętu,
więc może chodźmy na dół, tam będziemy sami.
Nasze powitalne pocałunki były jak umierające gwiazdy,
ktoś oglądał nas z drugiej strony przez mokrą lornetkę.
Kobiety wysypują zawartość nowych pięknych torebek
śmiejąc się ze wszystkich nielegalnych skarbów.
Tłumaczymy dzieciom znaczenie ostatnich słów
języka kraju, do którego mamy jechać.
Gada w nas szmat długiej drogi.
Będziemy siedzieć „aż do bólu".
32
33
'VWtt^v*^~e'
Inne oczy słońca
Pamiętam, jak gołębie ćwiczyły potop
i ostatni dzień, a właściwie pierwszy
(sam start i jeden wariant odpoczynku
na pazurkach wbitych w grzebień fali),
kiedy nad plażą zgrupowały się chmury
i przez kilka drobnych dni padał deszcz.
I przez dobrych kilka dni chodziliśmy
(zbyt wietrznie, żeby usiąść i spać),
i bałwany jak prędkie warcaby
spadały nam z planszy do stóp
gazetami piany, lecz nie dało się czytać
w półmroku, jakby rozproszył się druk
napisów i ekran zgasł, jakbyś spadał
w ciemność tamtych pierwszych oczu
przez szyb ratunkowy ostatniego dnia
bez końca: jesteś tu, mgnienie? I ty,
mała zagadko, studnio,
czarna partnerko księżyca,
który pada na podwórko jak sygnał,
aby zacząć plenarny seans
na wszystkich samobójczych falach?
A samotność jest jak czapka niewidka, głos
łamie się, lecz załamanie nie powraca echem.
Widziałem wczoraj księżyc ogromny jak hotel
późno w nocy po burzy w zimnym audytorium,
ale ten amfiteatr był snem mojego głosu
(amarantowy Sheraton przyśnił się powiekom),
a w zbliżeniu ta studnia była też nakrętką
dla księżyca, bo jasny gwint
światła w mutrze studni jak czerwona nić
zszywa dno z powieką, awers haftu z rewersem,
więc kiedy patrzysz w głąb, pojawia się księżyc
jak latarka na czole albo taki anioł,
co chciałby poświecić, który chce poświęcić
odrobinę czasu, kiedy ciemnieje ci w oczach
i przez mroczki powraca ten promienny głos,
że pewnie lepiej polecieć już na księżyc
niż obijać się po kręgach, cembrowinach,
skoro nie rozumiesz akustyki tego miejsca
i nie masz akustycznych złudzeń.
Więc zdążyłem pomyśleć: żegnaj, kołowrotku.
Pamiętasz to wczoraj? Burza była po ciemku -
„dziewczynka z zapałkami" na czarnych salonach
albo spuszczona w szyb windy dla eksperymentu
z angelologii spadania, z płonącym warkoczem
i chusteczką, widmem końca pociągu w tunelu.
Gdybyś poleciał z głową przez te chmury,
miałbyś amarantowy kapturek na włosach,
musiałbyś pewnie lecieć z makijażem,
żeby dobrze wypaść z tamtej strony tafli
lustra wody, gdzie mają takie ogromne wymagania
i z miejsca pytają o paszport, wizy i pozwolenie
na pracę w służbie bezdennej polifonii.
Inaczej zaśpiewasz? Łyżeczką błyskawicy
wyjął go Pan spośród żywych? Kusząca ekstrakcja,
bo niebo idzie w strzępy,
kiedy te pajęcze korzenie szarpią błyskawicą
dziąsło i podniebienie (echo gra na czas, śpię
z otwartymi ustami, księżyc zagląda mi w zęby)
i wloką za sobą drobne rusztowanie,
cały szkielet, jak sądzę, ząb, kręgi, nerwację
i długie smugi krwi aż pod inne oczy
nieba, które tak bardzo nie lubi powieści,
że przysyła nam bez przerwy inne wersje końca
w każdej zmianie w scenach dziwnego widzenia
za porozumieniem stron, lecz w amoku światła,
które zawsze przychodzi ze źle ukrywaną twarzą.
Powiedzmy, że „miesiąc", jasna strona studni.
Orzeł albo reszka. Skośny korytarz światła
jak narciarski wyciąg. Awers albo rewers.
34
35
„J/U—^~>
Krzesełko czy orczyk. Możesz odpiąć narty.
Albo wyjść z powieści przez przeszklone drzwi.
Wyciągać odłamki szkła z innych oczu słońca.
Spis treści
Wiersz dla Francoise Lacroix 5
Małe degustacje 7
Małe dewastacje 8
Szybki transport 9
Grimoire 10
Zoom 12
Temat
Jak flesz w szybie windy na szafot
Fosforescencja nocoświetlików i osłonie
Piję z małego kufla, mam wielką ochotę na duże
Paralaksa
Parataksa
Kotek
Ten nowy genom... z Platona?... z Nietzschego?...
Miles Ahead
Dancing w chłodni
Ostatni świat
We love you 32
* * * 33
Ostatni świat II (the pretty things are going to heli)
Inne oczy słońca 34