Gdyby Hitler został malarzem, a Stalin księdzem...
Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest rok 1908, wczesne lato. Młody malarz, świeżo upieczony student prestiżowej Wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych wystawia swoje akwarele na sprzedaż. Zaciekawiony realizmem obrazów 30-letni kapłan prawosławny, który z Rosji wysłany został do objęcia posługi w jednej z wiedeńskich cerkwi, podchodzi i pyta o cenę. Po krótkiej wymianie zdań i ubitej transakcji artysta rzuca na odchodne: "Nazywam się Hitler, proszę zapamiętać to nazwisko, kiedyś ten obraz będzie wart fortunę". Z wyraźnym rosyjskim akcentem w głosie kapłan odpowiada: "Dziękuję, drogi panie, ja nazywam się Iosif Dżugaszwili i nie sądzę, aby jeszcze pan o mnie usłyszał".
Hitler pomylił się nieznacznie, obraz nie był wiele wart, ale o jego nazwisku zrobiło się głośno. Po trzydziestu latach wszyscy w Republice Weimarskiej mówili o Volkswagenie - tanim samochodzie „dla ludu”, którego projektantem został właśnie Adolf Hitler.
Historia ta wcale nie jest tak nieprawdopodobna, jak mogłoby się wydawać. W życiu dwóch wodzów największych totalitarnych systemów XX wieku były momenty, w których wszystko mogło potoczyć się inaczej. Dla późniejszego Józefa Stalina były to lata spędzone w seminarium duchownym w Tyfilisie, do którego uczęszczał, mając dobre wyniki. Z seminarium zrezygnował nie przez marksistowskie poglądy czy narastającą wrogość do duchowieństwa, ale ze względu na czesne, którego nie był w stanie opłacić.
Czytaj więcej w Ciekawe: Ludzie Stalina w brytyjskich specsłużbach
Podobnie rzeczy się miały z Hitlerem, który dwukrotnie podchodził do egzaminu na Akademię. Za każdym razem słyszał, że bardziej nadaje się na architekturę niż malarstwo. Braki formalne w wykształceniu zmusiły go do porzucenia marzeń o karierze artystycznej, a w konsekwencji do prowadzenia życia na krawędzi - często zahaczającego o bezdomność. Dopiero wydarzenia pierwszej wojny światowej i narastająca w nim złość wyzwoliły energię, którą wykorzystał w tak niefortunny dla ludzkości sposób.
Ale to nie alternatywne żywoty dwóch zbrodniarzy są tutaj najbardziej interesujące, ale to, jak mogłyby się potoczyć losy Europy i świata, gdyby nigdy nie doszli do władzy. Czy wojna i tak by wybuchła, czy udałoby się jej uniknąć? Jak w obu przypadkach wyglądałaby mapa polityczna świata i gdzie byłaby Polska?
A więc wojna
Możliwość pierwsza - konflikt wybucha, świat szykuje się do wojny - ale jakiej i kiedy? O ile stosunkowo łatwo wyobrazić sobie starcie bez jednego z dyktatorów, w którym ten drugi dominuje i przechyla szalę zwycięstwa na swoją stronę, o tyle sytuacja staje się bardziej kłopotliwa, jeśli na arenie nie ma żadnego z nich. Żeby w realny sposób przeanalizować taką sytuację, należy nieco się cofnąć.
Do I wojny światowej Niemcy podchodziły pełne animuszu, przekonane o swojej militarnej przewadze i spodziewające się szybkiego zwycięstwa. Historia pokazała, że brak przełamującej linie frontów siły spowodował wyniszczający i długotrwały konflikt pozycyjny. Zawieszenie broni i upokarzający pokój, który później nazwany został „ciosem w plecy”, wpędził naród niemiecki w kompleksy, na które nałożył się jeszcze kryzys finansowy lat 20. Nie dziwi zatem popularność partii o programie radykalnym, tak z prawej jak i lewej strony sceny politycznej.
Czytaj więcej w Ciekawe: Przyjaciel Adolfa Hitlera
Wobec braku Nadrenii, która w myśl Traktatów Wersalskich stanowiła strefę zdemilitaryzowaną, odciętą od Niemiec, dowódcy wojskowi nawet bez Hitlera rozumieli konieczność parcia do zbrojnej ekspansji. Można sobie zatem wyobrazić potężny i stabilny rozwój militarny kraju pod wodzą generała von Fritscha i feldmarszałka von Blomberga, ludzi starej szkoły. Prawdopodobnie Deutsche Arbeitspartei, późniejsza NSDAP, także bez Hitlera miałaby ambicje do przejęcia władzy i zaprowadzenia nowego porządku w Europie. Wydarzenia z 1923 roku, czyli stosunkowe łatwe stłumienie puczu monachijskiego, pokazują jednak, że bez wodza, kogoś, kto spajał partię w latach kryzysu, najprawdopodobniej uległaby ona rozpadowi.
Zachowawczość trzonu niemieckiej armii, która składałaby się z doświadczonych, ale wiekowych dowódców wskazuje, że Niemcy przystąpiłyby do wojny później, ale lepiej przygotowane, najprawdopodobniej bez balastu agresywnego antysemityzmu. W rolę propagandzisty, uzasadniającego dziejową konieczność podbojów, zapewne wcieliłby się Goebbels, który wraz z Hermannem Göringiem, bohaterem I wojny światowej, mógłby wpłynąć na postępującą dehumanizację działań militarnych. Nawet bez dowództwa Hitlera nie udałoby się uciec od nazywania żołnierzy Armii Czerwonej podludźmi.
Odrębną kwestię stanowi rozwój techniki, który w latach 40. osiągnął zawrotny pułap. Czy gdyby Einstein nie musiał emigrować do Stanów Zjednoczonych, a zastępy żydowskich naukowców pracowały spokojnie w laboratoriach, Niemcy byłyby w stanie ukończyć swój program atomowy przed USA? Gdyby tak się stało, pola pod Moskwą do tej pory mogłyby nie nadawać się do uprawy, a Wyspy Brytyjskie byłyby krainą przypominającą scenerię filmu "Mad Max".
Unia Republik Radzieckich
Tymczasem w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich sytuacja stawałaby się coraz bardziej napięta. Czy bez twardego przywództwa ZSRR mógłby powstrzymać doświadczonych niemieckich generałów w ich parciu na wschód? Jak na ironię, wiele przemawia za tym, że Związek poradziłby sobie lepiej bez Stalina, który wbrew propagandowym opiniom nie był ani wybitnym strategiem, ani tym bardziej dowódcą, który niemal w pojedynkę wygrał Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Już u początków rewolucji komunistycznej na scenie pojawił się człowiek, który przy braku Stalina z pewnością odgrywałby pierwsze skrzypce - był nim Lew Trocki, jeden z głównych przywódców rewolucji październikowej oraz architektów bolszewickiej armii.
Trocki w swojej wizji komunizmu promował teorię permanentnej rewolucji, która bazowała na twierdzeniu Marksa, że nie może się ona ograniczyć do jednego kraju. Pierwsza sposobność na poszerzenie pola oddziaływania marksizmu nadarzyła się podczas wojny polsko-bolszewickiej. Nie jest tajemnicą, że jednym z odpowiedzialnych za klęskę Rosjan pod Warszawą był właśnie Józef Stalin, który nie wykonał rozkazu Trockiego i nie odwołał armii konnej Budionnego z marszu na Lwów w celu wsparcia uderzenia w kierunku na Wisłę. Był to jeden z tych momentów w historii, który mógł zmienić zupełnie oblicze Europy. Bez Stalina zatem, być może nadal „cudem” obronilibyśmy się u rogatek Warszawy, ale idea poszerzania rewolucji nie zginęłaby wraz z tym zwycięstwem.
Związek Radziecki z Trockim u steru miałby szansę na stworzenie armii o wiele silniejszej i lepiej dowodzonej, niż miało to miejsce po wielkim terrorze w latach 30. i czystce w generalicji Armii Czerwonej. Mając przewagę w doświadczeniu, przy braku biurokratyzacji aparatu partyjnego tak powszechnego za „panowania” Stalina, Rosja miałaby szansę nie tylko na odparcie niemieckiej ofensywy (o ile wyprzedziłaby prace nad „cudowną bronią”), ale być może na przejście do kontrataku, który zatrzymałby się dopiero u brzegu Atlantyku.
Zamiast Unii Europejskiej mielibyśmy dzisiaj Unię Republik Radzieckich, a rubel byłby walutą obowiązującą na większości Starego Kontynentu. Paradoksalnie w scenariuszu wojennym nic nie uchroniłoby Polski przed losem gorszym nawet niż ten znany z aktualnych kart historii. Wobec tak ogromnych wpływów ZSRR, zimna wojna z USA jeszcze w latach 50. mogłaby przerodzić się w „gorącą”. A od tego już tylko krok do końca świata, jaki znamy.
Niepewny pokój
A może do wojny w ogóle by nie doszło? Kluczowym elementem przemawiającym za pokojem w Europie mogła być odwieczna szara eminencja polityki - ekonomia. Już w gimnazjum uczy się, że Hitler doszedł do władzy na fali kryzysu. Ale przecież każdy kryzys ma swój koniec. Gdyby udało się wywrzeć presję polityczną na Francję i Wielką Brytanię (nie zapominajmy, że były one skłonne bez walki oddać nie tylko Nadrenię, ale Austrię oraz część Czechosłowacji), zdobycze te wystarczyłyby, aby bez globalnego konfliktu postawić tamtejszą gospodarkę na nogi i zaprowadzić trwały pokój.
W przypadku Rosji Sowieckiej za pokojem mogłyby przeważyć względy czysto zdroworozsądkowe. Nie da się prowadzić wojny z całym światem, a do tego musiałoby dojść, gdyby Trocki zdecydował się jeszcze raz zaatakować Polskę i iść dalej na zachód. Nawet takie mocarstwo nie posiada możliwości prowadzenia działań ofensywnych o tak szerokiej skali.
Jak wyglądałaby dzisiaj Europa bez Oświęcimia, a Polska bez powstania warszawskiego? Jedno nie ulega wątpliwości, II Rzeczpospolita przed wrześniem 1939 zaczynała stawać na nogi. Piotr Godlewski cytuje słowa polskiego ziemianina, który twierdził, że "wieś wracała do życia, odbudowa zrobiła duże postępy, (…) drogi zostały uporządkowane. Nie było zadrażnień - ludność mieszana, Polacy, Białorusini, Tatarzy i Żydzi żyli w harmonijnej zgodzie". Oczywiście był to obraz idylliczny, szczególnie w kwestii narodowościowej, problem ukraiński i żydowski z czasem mógł tylko narastać, a ten pierwszy doprowadzić do katastrofalnej wojny na wschodnich kresach ojczyzny.
Kraina mlekiem i miodem płynąca?
Bez komunizmu i rozgrabienia kraju, bez straty jego elity intelektualnej w rosyjskich lasach i niemieckich krematoriach, moglibyśmy mieć dzisiaj kraj liczący 50, 60 milionów mieszkańców, owszem, ze swoimi kłopotami narodowościowymi i trudnościami wewnętrznymi, ale byłoby to państwo silne, o aspiracjach nie tylko regionalnego mocarstwa. Jeśli spojrzymy na 15-letni plan uprzemysłowienia, który miał rozpocząć się w roku wybuchu wojny, zobaczymy w nim pięć głównych etapów, a przez to będziemy mieć pojęcie o kierunku, w którym władza zamierzała skierować proces rozwoju. Były to w kolejności: rozwój wojskowości, komunikacji, podniesienie poziomu rolnictwa i oświaty, następnie rozbudowa największych miast i przemysłu, aby w ostatnim etapie dojść do punktu, który brzmi dziwnie znajomo - zniesienia podziału na Polskę A oraz B.
W kwestiach polityki moglibyśmy liczyć zapewne na powtórkę z Hiszpanii i Portugalii, gdzie rządy umiarkowanie autorytarne (a takie mieliśmy również w II RP), stopniowo traciły na polocie i w toku ewolucji ustrojowej ciążyły ku demokracji parlamentarnej.
Marzenia o światowym mocarstwie nawet w scenariuszu pokojowym wydają się zbyt śmiałe. Pomimo dynamicznego rozwoju Gdyni, 100 km wybrzeża to za mało, aby dysponować potężną flotą handlową i liczyć się w globalnym eksporcie morskim. Był jednak inny atut, który mógł zapewnić nam powodzenie - siła wynalazku. Mało kto wie, że w dwudziestoleciu Polska przewyższała pod względem wniosków zgłaszanych do urzędów patentowych nawet Niemcy. Gdyby ten trend się utrzymał, całkiem możliwe, że nie tylko pierwszy komputer powstałby nad Wisłą, ale również internet byłby naszą chlubą.
Jak na ironię, świat bez Hitlera i Stalina u sterów zawisłby pomiędzy atomową katastrofą a niezbyt prawdopodobną możliwością pokojowego, choć niełatwego współistnienia narodów.