857 Hannay Barbara Cztery pory roku


Barbara Hannay

Cztery pory roku

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ubrana jak do wyjścia, ledwie panująca nad sobą Mary Cameron leżała na łóżku. Gdy zegar zaczął wybijać północ, zerwała się na równe nogi. Gruby dywan tłumił kroki, więc bezszelestnie podeszła do okna, odsunęła zasłonę i wyjrza­ła przez szczelinę w żaluzjach.

Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że Tom już czeka.

Stał poza kręgiem światła latarni, lekko pochylony, wspar­ty pod boki i wyglądał, jakby szykował się do skoku.

Prawdę powiedziawszy, Tom Pirelli zawsze sprawiał wrażenie człowieka gotowego do akcji. Dziś, w tę cichą, zi­mową noc zamierzał porwać ukochaną i wziąć z nią ślub.

Mary rozsunęła żaluzje, a wtedy Tom podniósł rękę, dając znak, że zauważył ruch. W ciemności błysnęły jego olśniewająco białe zęby. Mary zadrżała na myśl, że jutro o tej porze będzie już daleko od Townsville.

I będzie żoną Toma.

W ciągu ostatnich tygodni myślała tylko i wyłącznie o ślubie. Nie potrafiła skupić się ani na nauce, ani na tym, co do niej mówiono. Rozmowy w rodzinnym gronie jak­by jej nie dotyczyły, słowa prawie do niej nie docierały. Wszystkie myśli zajmował przystojny dwudziestodwulet­ni żołnierz o ujmującym uśmiechu, który całował jak nikt inny.

Zakochała się od pierwszego wejrzenia i była przekona­na, że bez Toma nie może żyć.

- Już idę - szepnęła.

Wzięła niewielki plecak z przyborami toaletowymi i jednym kompletem bielizny. Bała się, że większym pleca­kiem mogłaby w ciemności o coś zawadzić, narobić hałasu i obudzić rodziców. Poza tym podróżowanie motorem wy­kluczało większy bagaż.

Cieszyła się, że odtąd już zawsze będzie z ukochanym i wobec tego faktu wszystko inne stawało się nieważne.

Rozpierała ją radość. Uważała się za najszczęśliwszą dziewczynę w całej Australii, a nawet na świecie.

Nie zwlekając dłużej, wyszła z sypialni.

Musiała bardzo uważać, bo na każdym kroku czyha­ło niebezpieczeństwo. Bała się, że drewniana podłoga za­skrzypi, więc nie włożyła butów. Niosła je w ręku i ostroż­nie stąpała na palcach. Wiedziała, że jeśli ojciec się zbudzi, wszystko przepadnie.

Na myśl o tym poczuła wyrzuty sumienia. Nigdy nie przy­puszczała, że tak będzie wyglądała wigilia jej ślubu. Zawsze miała dobry, serdeczny kontakt z rodzicami i teraz czuła się rozdarta między lojalnością wobec nich a miłością do Toma.

Ale ojciec w ogóle nie słuchał, gdy usiłowała bronić ukochanego. Niestety, nie było innego wyjścia. Miała je­dynie nadzieję, że po ślubie wszystko jakoś się ułoży i ro­dzice w końcu polubią zięcia. Zrozumieją, że ona i Tom są sobie przeznaczeni.

Z czasem ojciec doceni zalety zięcia, niech tylko pozna go bliżej i przekona się, że Tom uwielbia jego jedynaczkę. A Tom na pewno będzie kochającym mężem. Mary była przekonana, że wszystko ułoży się po jej myśli.

Teraz najważniejsze to niepostrzeżenie wymknąć się z domu.

Mary zrobiła jeden krok, potem drugi.

W ramach przygotowań do ucieczki kilkakrotnie prze­szła trasę od sypialni do drzwi wejściowych, aby zapamię­tać, w którym miejscu podłoga najbardziej skrzypi. Jed­na zdradliwa deska była przed sypialnią rodziców, a druga przed jadalnią.

Ominęła je bezpiecznie i odetchnęła. Przechodząc ko­ło kuchni, usłyszała zmywarkę. Doskonale, szum wody z pewnością zagłuszy odgłos otwieranych drzwi.

Wreszcie znalazła się w przedsionku. Przez wąskie okna przy drzwiach wpadało nikłe światło z ulicy.

Mary znalazła się o krok od wolności. Zadowolona, wsunęła stopy w buty i nacisnęła klamkę. Modliła się, by drzwi nie zaskrzypiały. Wolność była w zasięgu ręki.

Wolność i Tom!

Wyobraziła sobie, jak ją przytuli, jak jego oczy rozbłys­ną radością. Niemal poczuła jego silne ramiona.

Uchylając drzwi, kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Za­marła.

- Do jasnej cholery! Co ty wyrabiasz? - zabrzmiał tuż przy jej uchu głos ojca.

Mary szarpnęła drzwi i rzuciła się do przodu, ale po­chwyciły ją silne ręce. Szamotała się, krzycząc:

- Puść mnie! Nie zatrzymasz mnie!

Pan Cameron pociągnął ją tak mocno, że niemal wy­kręcił jej rękę.

- Nie przeszkadzaj mi! Nie wtrącaj się! - Mary wybuch­ła płaczem. - Ty nic nie rozumiesz.

Przez łzy widziała, że ojciec zamyka drzwi. Wyrwała się i pobiegła do kuchni, by uciec tylnym wyjściem.

Ojciec dogonił ją bez trudu. Schwycił jeszcze mocniej. Mary bezskutecznie wiła się i szarpała. Nie miała szans na wygranie zapasów. Ojciec był wysportowanym mężczyzną. Popchnął ją i przycisnął do szafki.

- Puść mnie... musisz mnie puścić - wykrztusiła ury­wanym głosem. - Jestem dorosła... mam prawo dyspono­wać sobą... robić, co chcę.

Ojciec pochylił się nad nią.

- Ty dorosła? - syknął szyderczo. - Naprawdę dojrza­ła i mądra osoba nie wymyka się w nocy na spotkanie z pierwszym lepszym łajdakiem.

- Tom nie jest łajdakiem. Nie znasz go.

Nagle rozbłysło światło i Mary przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, zobaczyła na progu kuchni matkę. Zza jej ple­ców wyglądała twarz kuzynki.

- Nie możecie zamknąć mnie jak w więzieniu! - zawo­łała. - Nie pozwolę, żebyście popsuli mi plany. Muszę iść! Wypuście mnie!

- Kochanie, bądźże rozsądna - odezwała się łagodnie pani Cameron.

Mary jeszcze raz spróbowała wyrwać się ojcu. Nie pa­trzyła na niego, lecz na matkę, która w nocnej koszuli, po­targana i bez makijażu wyglądała bardzo nieporadnie. Ma­ry zrobiło się jej żal, ale krzyknęła:

- To wy bądźcie rozsądni. Mamo, czemu popierasz oj­ca przeciwko Tomowi? Przecież w ogóle go nie znacie. Nie pozwoliliście nawet, żebym zaprosiła go do domu. Ale to koniec waszych rządów. Mam dwadzieścia lat i wiem, cze­go pragnę. Kocham Toma i on mnie kocha. Mam prawo ułożyć sobie życie tak, jak chcę. Muszę iść do niego. Mu­szę! Zaraz!

- Po moim trupie - warknął pan Cameron i jeszcze mocniej przycisnął Mary do szarki.

- Mój drogi, uspokój się. Za ostro ją traktujesz - mity­gowała go żona.

Mary wciąż szlochała, ale płakała ze złości, nie z bó­lu. Bała się, że Tom straci cierpliwość i odjedzie. Co sobie o niej pomyśli? Co pomyślał, gdy zobaczył światło w kuch­ni? Jak długo będzie czekał? Kiedy znów się spotkają?

Musi się z nim zobaczyć. Pragnęła go całym sercem i całą duszą. Chciała znaleźć się w jego ramionach i usły­szeć pieszczotliwe słowa miłości.

Uścisk ojca zelżał, lecz nie na tyle, by Mary mogła wy­rwać się z pułapki.

- Przestań się mazać - wycedził ojciec ze złością. - Wstyd mi, że moja córka zrobiła z siebie taką idiotkę. Gdy oprzy­tomniejesz, będziesz mi wdzięczna. Jeszcze mi podziękujesz.

- Nigdy w życiu! - krzyknęła Mary, szlochając. - Nie lu­bisz Toma, bo nie jest oficerem i... jeździ motorem, a nie drogim samochodem.

Pan Cameron zaklął pod nosem.

- Pirelli to łobuz. Sama wiesz, że był karany za przekro­czenie szybkości i że wywołał awanturę w klubie. Nie po­zwolę takiemu nicponiowi zbliżać się do mojej córki.

- Ale on już się do mnie zbliżył! - zawołała Mary, trium­falnie patrząc ojcu w oczy.

- Co to znaczy? Zabiję go!

- Na litość boską, uspokój się. - Pani Cameron podeszła do męża. - Nie krzycz tak głośno. Jest środek nocy. Chodź­my do salonu i spokojnie porozmawiajmy.

- Nie ma o czym - burknęła Mary. - Dlaczego nie chce­cie zrozumieć, że kocham Toma, a on kocha mnie? Nie mogę bez niego żyć. Jeśli zabronicie mi do niego iść, zmar­nujecie mi życie.

- Twoje życie już jest zmarnowane - warknął ojciec. Mary znów się rozpłakała. Nie przypuszczała, że ma tak niesprawiedliwych i okrutnych rodziców. Czuła się, jakby związali ją i rzucili na dno oceanu. Opuściły ją siły. Wprawdzie ojciec trzymał Mary słabiej, lecz wiedziała, że nie ucieknie. Usiadła na podłodze i zwiesiła głowę. Pragnęła umrzeć.

- Chcesz, żebym poszła powiedzieć Tomowi, że nie przyjdziesz? - zapytała Sonia.

Mary uniosła głowę i zdumiona zobaczyła, że kuzyn­ka jest ubrana. Ojciec też był ubrany. Dlaczego? Czy zna­li jej plan?

Sonia wprowadziła się do wujostwa przed rokiem, gdy została przyjęta na wydział prawa, ale kuzynki nie zaprzy­jaźniły się. Wprawdzie mieszkały pod jednym dachem i ra­zem jeździły na zajęcia, ale studiowały na różnych wydzia­łach i nie spędzały z sobą zbyt wiele czasu.

Dziwny blask w oczach Soni zaniepokoił Mary, ale nie chciała, by Tom niepotrzebnie czekał.

- Dobrze, idź i powiedz mu, co się stało. Zapewnij go, że wymyślę jakieś rozwiązanie.

- Soniu, zostań - zarządził pan Cameron. - Jeśli już ktoś musi rozmawiać z tym łajdakiem, ja to zrobię. Naj­chętniej pogadałbym z nim pięścią, ale wolę nie ryzykować sądu wojskowego.

Tymczasem pani Cameron zagotowała wodę i postawi­ła filiżanki na tacy.

- Chodźcie do pokoju. Herbata dobrze nam zrobi.

- Ja dziękuję - powiedziała Sonia. - Chyba na nic się tu nie przydam, więc pójdę się położyć.

Mrugnęła porozumiewawczo do Mary, co zrozpaczona dziewczyna odczytała jako znak, że kuzynka postara się jed­nak wymknąć do Toma, ale niewiele ją to pocieszyło.

Po wyjściu Soni Mary rzuciła rodzicom podejrzliwe spojrzenie.

- Wygląda na to, że zaczailiście się na mnie. Skąd wie­dzieliście, co zamierzam zrobić?

- Złośliwi twierdzą, że wojsko i inteligencja nawzajem się wykluczają, ale czasami zdarza się bystry oficer - odparł pan Cameron z krzywym uśmiechem.

Mary popatrzyła na ojca spode łba.

- Jeśli moja dorosła córka zechce posłuchać, chętnie po­wiem, dlaczego jestem przeciwny tej znajomości. Niestety, nie ufam Pirellemu.

- Nie dałeś mu szansy...

-I nie zamierzam. Nie będę ryzykować, gdy chodzi o moją jedynaczkę. Nie mam zaufania do faceta całkowicie pozbawionego ambicji.

- Co to znaczy?

-Hm... Pirelli jest cholernie zdolny. Bezbłędnie roz­wiązuje wszystkie testy, prawie zawsze wygrywa w zawo­dach strzeleckich.

- Naprawdę? Nigdy się nie pochwalił. Czyżbyś miał mu za złe duże zdolności?

- Bo według mnie coś nie jest w porządku, jeśli mło­dy zdolny człowiek nieustannie rozrabia. Nie chodzi tylko o to, jak się zachowuje w mieście. W koszarach też nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy. Zawsze kwestionuje roz­kazy, nie słucha starszych rangą, nie dostosowuje się do ko­legów. Dlatego jeszcze nie awansował.

- Tego też mi nie mówił.

- Nic dziwnego. - Pan Cameron zacisnął szczęki, co spra­wiło, że wyglądał jak buldog. - Mam zastrzeżenia, bo Pirel­li lubi zgrywać bohatera, a tacy bez namysłu wyskakują na pierwszą linię. Rozumiesz, o czym mówię, prawda?

- Rozumiem, że jest odważny.

- A według mnie głupi. I właśnie dowiódł swojej głupo­ty, jeśli myślał, że nie zauważyłem, co knuje.

- Mój drogi, uważaj, co mówisz - wtrąciła się pani Ca­meron.

- To ona powinna uważać, nie ja. - Pułkownik przykuc­nął i położył rękę na ramieniu córki. - Widzę, że nie do­myśliłaś się, o co naprawdę mu chodzi. Po prostu chciał się tobą zabawić. Moją jedynaczką.

-Nie!

- Dziecino, jeśli obiecywał ci małżeństwo, kłamał. Mary zrobiło się słabo.

- Tato, mylisz się. Jest inaczej. Tom naprawdę mnie ko­cha i chce się ze mną ożenić.

- Przestań bujać w obłokach, naiwna dziewczyno. Obudź się! Pirelli ani myśli o małżeństwie. Czy powiedział ci, że złożył podanie o przeniesienie do Perth?

- Nie - szepnęła Mary ledwo dosłyszalnie.

- Współczuję ci - rzekł pułkownik łagodniej. - Twoja ucieczka miała być zemstą za to, że nie dostał awansu. Mo­ja droga, ten drań po prostu cię wykorzystywał.

ROZDZIAŁ DRUGI

Helikopter z członkami międzynarodowego oddziału antyterrorystycznego zbliżał się do celu. Komandosi byli spokojni, ale spięci, gotowi do akcji.

Tom Pirelli po raz kolejny sprawdził, czy wszystko znaj­duje się na swoim miejscu. Broń miał tak przymocowaną, by nie przeszkadzała podczas schodzenia po linie w gąszcz azjatyckiej dżungli.

Nie pozostawało już nic więcej do zrobienia. Należa­ło cierpliwie czekać na sygnał pilota. Tom przeniósł się myślami do rodzinnego domu. Na kilka chwil zapomniał o niebezpiecznym zadaniu i wędrował wśród urokliwych wzgórz, po zielonych polach herbaty, daleko w północnym Queenslandzie.

Ostatnio często rozmyślał o rodzicach i domu, o poran­nych mgłach w dolinie i ażurowym pięknie tropikalnych paproci rosnących w szklarni.

Od bardzo dawna nie widział swoich bliskich. Jako do­świadczony komandos wciąż był wysyłany do punktów za­palnych na wszystkich kontynentach. W domu gościł bar­dzo rzadko, ale ostatnio doszedł do wniosku, że dalej tak nie może.

Ed McBride, amerykański komandos, pociągnął go lek­ko za rękaw, przerywając rozmyślania.

- Chciałbym cię o coś prosić - zawołał, przekrzykując ryk silnika.

- Słucham? - Tom wytężył wzrok, ale nic nie mógł wy­czytać z uczernionej twarzy przyjaciela. - Co mówisz?

Ed podał mu staroświecki zegarek.

- Weź to, schowaj do kieszeni i dobrze pilnuj.

- Mam pilnować twoich rzeczy?

- Tylko ten jeden raz. Na wszelki wypadek... gdyby coś mi się przytrafiło.

- Nie gadaj bzdur. To zwykłe zadanie. Jak zawsze. Nic strasznego.

- Wiem, wiem, ale zrób to dla mnie.

Tom obejrzał zegarek w świetle miniaturowej latar­ki. Na kopercie był grawerunek: „Robertowi Edwardowi McBridebwi w dowód uznania. 10 stycznia 1925 r.".

- To zegarek mojego pradziadka - wyjaśnił Ed. - Prze­chodzi z pokolenia na pokolenie. Dostałem go od ojca i chciałbym zachować dla syna.

- Rozumiem.

Członkowie oddziału zazwyczaj nie opowiadali sobie o swoich rodzinach, jakby bali się, że zwierzenia ich osła­bią, a w niebezpiecznej grze, jaką prowadzili, nawet krótka chwila słabości mogła bardzo drogo kosztować. Tom wie­dział jednak, że Ed ma żonę i dziecko. Kiedyś widział na­wet zdjęcie chłopca.

Oddał Edowi zegarek.

- Bierz go z powrotem. U ciebie będzie równie bez­pieczny jak u mnie.

Ed nie ustępował.

- Proszę cię. Zrób to dla mnie. Ten jeden jedyny raz. Każdemu może coś się przytrafić.

Osobliwa nuta w głosie przyjaciela zaniepokoiła Toma.

- Nie kracz - warknął.

Komandosi mają nerwy ze stali, nie okazują strachu, nie przeżywają rozterek. Tom nie zapytał, co gnębi przyjacie­la, ale domyślił się, co chodzi. Przeczucie. Niektórzy ludzie przeczuwają, że stanie się coś złego.

- Proszę cię - nalegał Ed. - Myślałem, że mogę na cie­bie liczyć, że jesteś moim przyjacielem.

- Bo jestem. Dobrze o tym wiesz.

Tom od pierwszej chwili polubił pogodnego niebiesko­okiego Amerykanina. Ed okazał się znakomitym żołnie­rzem i niezawodnym kompanem. Zaprzyjaźnili się. Cenili swoje umiejętności. Obaj byli odważni, obu często odzna­czano. Mieli podobne poglądy na życie i poczucie humoru, które zawsze pomagało im w ciężkich chwilach.

Aż do dziś.

Tom zastanawiał się, jak postąpić. Zegarek był zwykły, nic szczególnego, ale widocznie posiadał wartość emocjo­nalną. A to nie była odpowiednia pora na sentymenty.

Dano sygnał i wyznaczony żołnierz wyrzucił linę.

Wszyscy wstali. Ed miał schodzić piąty, Tom jako ostatni.

Ed ponownie wyciągnął rękę z zegarkiem.

- Ostatni raz proszę.

Tom westchnął zrezygnowany.

- Dobrze, dawaj. - Schował zegarek do wewnętrznej kieszonki i zasunął zamek. - Oddam ci zaraz po wykona­niu zadania.

- Dziękuję, przyjacielu. - Ed uśmiechnął się szeroko.

ROZDZIAŁ TRZECI

Było ciepłe, pogodne lato, lecz mimo to Ethan się prze­ziębił. W nocy często kaszlał, a rano miał zapchany nos i podejrzanie czerwone policzki. Podczas śniadania nic nie jadł, wypił tylko sok.

Zaniepokojona Mary pochyliła się nad stołem i poło­żyła dłoń na czole jedynaka. Jeśli dziecko ma temperaturę, lepiej zatrzymać je w domu, nie posyłać do szkoły.

- Boli cię gardziołko?

Chłopiec skinął główką; na czoło opadły jasne loki, spod których patrzyły na matkę poważne brązowe oczy. Mary martwiła się, bo ostatnio jej synek był smutny.

- Dlaczego tatusia jeszcze nie ma? - zapytał. - Obiecał, że przyjedzie na święto.

Mary westchnęła. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przed tygodniem otrzymała wiadomość, że Ed zaginął podczas akcji. Było bardzo prawdopodobne, że nie żyje. Mary sta­rała się odpędzać czarne myśli, lecz z każdym dniem jej obawy rosły. Na razie jednak ukrywała przed synem tra­giczną wiadomość.

Ethan uwielbiał ojca.

- Żołnierze muszą być posłuszni dowódcom - odparła. - Dlatego nie zawsze mogą dotrzymać słowa danego dziec­ku. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Liczę na to, że tatuś niedługo wróci.

Zabrakło jej odwagi, by powiedzieć prawdę, tym bar­dziej że sama wciąż miała nadzieję i wierzyła, że Ed jest ca­ły i zdrowy, tylko nie wiadomo, gdzie się znajduje.

Ethan był inteligentnym dzieckiem, więc zauważył, że matka jest bardzo przygnębiona, babcia zmartwiona, dziadek zrezygnowany, a znajomi odnoszą się do nich jakoś inaczej.

Dla Mary najgorszy był brak konkretnej wiadomości. Po­wiedziano jej jedynie, że Ed zaginął na terenie wroga. Bez przerwy myślała o tym, co go spotkało, co mu się przytra­fiło. Jako córka oficera od dziecka słyszała o nieszczęśliwych wypadkach w wojsku. Bardzo niepokoiła się o męża, szcze­gólnie od chwili, gdy został włączony do oddziału komando­sów. Dotychczas udawało się jej zwalczać złe przeczucia, ale to trwało już zbyt długo. Słowo „zaginiony" mogło oznaczać wiele rzeczy, często strasznych, przerażających.

- Mamo, co ci jest?

Mary otrząsnęła się i uśmiechnęła z przymusem. Nie­wiele brakowało, a rozpłakałaby się w obecności syna, co byłoby niewybaczalne.

- Chcesz zostać w domu, żeby prędzej pozbyć się kataru? Ethan obojętnie skinął głową.

- A pozwolisz mi oglądać telewizję? -Tak.

- To zostanę.

Mary z troską obserwowała jedynaka. Był dobrym ucz­niem, chętnie chodził do szkoły, więc pocieszała się, że je­den dzień nieobecności mu nie zaszkodzi. Jeśli czuje się źle, może ulubiony program dla dzieci poprawi mu nastrój, może choć trochę go rozweseli.

Dolała sobie kawy, położyła nogi na krześle i zamy­śliła się. Skoro dziecko zostaje w domu, trzeba zmienić plany.

W środy zwykle jeździła na korty, ale tego ranka mu­siała zrezygnować z gry. Sięgnęła po telefon, by zadzwonić do partnerki od tenisa. Zdążyła wybrać pół numeru, kiedy przy drzwiach frontowych rozległ się dzwonek.

Zaskoczona prędko spuściła nogi, rozejrzała się w poszu­kiwaniu sandałów, nerwowo przygładziła włosy i obciągnęła bluzkę. Wiedziała, że źle wygląda. Przed śniadaniem zapo­mniała o makijażu, ale było jej wszystko jedno. Gorączkowo zastanawiała się, kto mógł przyjść o tej porze.

Tylko ktoś z jednostki!

- O Boże! - szepnęła przerażona.

Widocznie coś już wiadomo i dowódca Eda wysłał ko­goś, by zawiadomił żonę o nieszczęściu.

Mary poczuła, jak jej ręce robią się lodowate.

- Ed, błagam cię, bądź zdrów i bezpieczny. Boże, spraw, żeby nic mu się nie stało.

Drżącą ręką otworzyła drzwi.

- Dzień dobry. Pani McBride?

Od razu poznała stojącego przed nią mężczyznę i zro­biło się jej słabo. To był Tom Pirelli.

Ich pierwsze spotkanie po ośmiu latach! Tom patrzył na nią, jakby ujrzał zjawę.

- Mary?

Słowa uwięzły jej w gardle, nie mogła mówić, przesta­ła oddychać. Przycisnęła ręce do piersi. Zdawało się jej, że ogląda film z przeszłości, że czas się cofnął. Przez ułamek sekundy znowu miała dwadzieścia lat...

Coś ścisnęło ją za gardło, dziwny ból przeszył serce. Jak zawsze dawniej... na widok Toma. Ożyły wszystkie wspo­mnienia.

Tom niewiele się zmienił. Wprawdzie ubrany był w cy­wilne ubranie, eleganckie spodnie i śnieżnobiałą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, ale włosy miał obcięte bardzo krótko, po wojskowemu.

Największą zmianą było to, że spoważniał, jego ciało stało się bardziej muskularne, a na ogorzałej twarzy po­jawiły się pierwsze zmarszczki. Tylko usta, oczy i wydatne kości policzkowe były takie same jak dawniej.

Był wstrząśnięty do głębi i nie potrafił tego ukryć.

- To naprawdę ty? - wykrztusił wreszcie. - Mary Ca­meron?

- Właściwie Mary McBride. Tom drgnął, jakby go uderzono.

- McBride? - powtórzył głucho. - To znaczy... ty je­steś...? Niemożliwe, żebyś była żoną Eda!

Twarz Toma poszarzała, a Mary przeraziła się. Jej serce na moment przestało bić. Otworzyła usta, by zapytać, co Tom ma wspólnego z jej mężem, lecz ze strachu nie mogła wydobyć z siebie słowa.

- Ale jestem - szepnęła w końcu.

- O Boże! Mary! Ty... ja... - Tom pokręcił głową i nerwo­wo potarł czoło. - Nie miałem pojęcia, że jesteś w Stanach.

Gorączkowo zastanawiała się, co powiedzieć.

- Nie wiedziałem... że wyszłaś za mąż... - niepewnie ciągnął Tom. - Słyszałem, że twojego ojca przeniesiono z powrotem do Australii, więc sądziłem...

- Nie pojechałam z rodzicami.

Tom zaklął, a Mary zaczerwieniła się. Kiedyś kochała go, a potem z jego powodu długo cierpiała. Teraz jego wi­dok wywołał zamęt w myślach i uczuciach.

Spotkanie wypadło w najmniej odpowiednim momen­cie. Gdyby Mary miała u boku Eda, zręczniej wybrnęłaby z kłopotliwej sytuacji. Ale sama?

- Co cię sprowadza?

Tom pokręcił głową, jakby próbował sobie przypomnieć cel swojej wizyty. W końcu opanował się i zmienionym głosem powiedział:

- Bo... W związku z prośbą Eda... Służyliśmy w tym samym oddziale...

- Odnalazłeś go? Nikt nie raczył mnie zawiadomić, co się z nim dzieje. Jest zdrowy?

- Nie. Bardzo mi przykro... to nieporozumienie. Nie znaleziono twojego męża.

-Och!

Pod Mary ugięły się nogi. Kurczowo chwyciła się klamki i zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Szok spowodowa­ny spotkaniem z Tomem nałożył się na dręczący niepokój o Eda. Ukryła twarz w dłoniach i z wielkim trudem stara­ła się opanować.

Tomowi pociemniały oczy.

- Przyjmij wyrazy współczucia. Ed... twój mąż... był wspaniałym, dzielnym żołnierzem, najlepszym przyjacie­lem i...

- Nie mów o nim w czasie przeszłym! -Ale...

- Wiem, co mówię! - przerwała mu gwałtownie. - Mój mąż zaginął, ale nie wolno nam tracić nadziei. Jestem pew­na, że niebawem odezwie się i wróci do domu.

- Rozumiem.

Tom naprawdę rozumiał Mary, choć nie bardzo się z nią zgadzał.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Oboje byli skrępowani. Gdyby przysłano kogoś nieznajomego, Mary poprosiłaby go do pokoju, ale zaproszenie Toma wydawało się jej nie­stosowne... niemożliwe z powodu uczucia, które ich kie­dyś łączyło.

- Co u ciebie? - zapytała. - Ożeniłeś się? -Nie.

To krótkie, jednosylabowe słowo zabrzmiało jak wy­strzał armatni.

Mary gorączkowo zastanawiała się, o co jeszcze zapytać.

- Jak żyjesz... co robisz?

Tom wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu.

- To samo, co twój mąż: bronię wolnego świata przed terrorystami i bandytami. - Przez chwilę przyglądał się jej badawczo. - Mam coś dla... twojego dziecka od jego ojca. Ed prosił, żebym przekazał...

Na wzmiankę o synu Mary speszyła się jeszcze bardziej. Poczuła, że oblewa się rumieńcem.

Odwróciła się i popatrzyła na Ethana, który leżał przed te­lewizorem i nieświadom niczego wokół, rozbawiony oglądał program dla dzieci.

- Nie posłałam go dziś do szkoły, bo... chyba się prze­ziębił - wyjaśniła.

- Mam poczekać, aż wyzdrowieje? - spytał Tom. Zwłoka oznaczałaby jeszcze jedno spotkanie. Czy to rozsądne?

- Jak długo tu zostaniesz?

- Kilka dni.

- Nie chciałabym psuć ci planów, na pewno masz dużo własnych spraw do załatwienia, a prezent od ojca poprawi Ethanowi humor.

- Przywiozłem mu zegarek.

- Zegarek?

- Rodzinny skarb McBridebw.

- Nie! Nie!

Mary wiedziała, że mąż bardzo cenił tę rodzinną pamiąt­kę i traktował ją jak talizman. Oddanie zegarka miało wymiar symboliczny i mogło oznaczać, że Ed nie żyje.

Tym razem nie zdołała powstrzymać łez. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.

- Mary...

Słyszała głos Toma, czuła, że gładzi ją po ręce... Nie­oczekiwanie przez głowę przemknęła jej myśl, że dobrze byłoby wypłakać się na jego piersi.

Głośno pociągnęła nosem i otarła twarz rękawem.

- Przepraszam. Normalnie jestem bardzo opanowana, ale czekanie i niepewność zszarpały mi nerwy.

- To zrozumiałe. Zróbmy tak. Twój synek jest chory i na pewno nie ma ochoty rozmawiać z obcym, więc zostawię zegarek tobie, a ty mu go dasz.

- To chyba najlepsze wyjście.

Tom wyciągnął z kieszeni grubą kopertę.

- Przepraszam, nie pomyślałem o bardziej eleganckim opakowaniu.

Mary z wahaniem wyciągnęła rękę.

- Dziękuję. Ale nie bardzo rozumiem... Jak Ed mógł ci to dać, skoro zaginął?

- Poprosił mnie przed akcją, żebym przechował zegarek do czasu jego powrotu.

-I nie wrócił?

- Niestety.

Tom schylił się i wtedy Mary zauważyła dużą paczkę w szarym papierze.

- Pomyślałem, że Ethan jest za mały, żeby docenić war­tość rodzinnej pamiątki, więc kupiłem mu zabawkę.

- To bardzo miło z twojej strony.

- Drobiazg. - Tom lekko wzruszył ramionami. - Przy­jaźniłem się z Edem, byliśmy jak bracia, więc chciałem zro­bić coś dla jego syna.

Mary uznała, że teraz naprawdę nie wypada rozmawiać z Tomem na progu. Trzeba zapomnieć o gwałtownych uczu­ciach, jakie ją ogarniają. Dawna miłość należy do przeszłości i rozsądek nakazuje tam właśnie ją zostawić.

Przed laty chcieli się pobrać, ale teraz Tom przychodzi jako przyjaciel jej męża z zabawką dla jego syna.

Taki jest stan rzeczy i nic go nie zmieni. Nie będzie żad­nych komplikacji.

- Najlepiej, jeśli sam dasz prezent Ethanowi.

- Jesteś pewna?

- Tak. Ja tymczasem przygotuję kawę.

- Chętnie poznam syna mojego przyjaciela.

Mary odsunęła się i Tom wszedł do środka. Był wyższy od Eda, potężniej zbudowany, zdawał się wypełniać sobą cały niewielki przedpokój.

Mary zaprowadziła gościa do kuchni i natychmiast za­wstydziła się bałaganu na stole. W pierwszym odruchu miała ochotę zacząć robić porządki, ale opamiętała się. Tom nie przyjechał przecież sprawdzić, czy dobrze prowa­dzi dom.

- Ethan! - zawołała. - Chodź na chwilę! Mamy gościa! Gdy chłopiec wbiegł do kuchni, serce Mary zamarło ze strachu. Czy Ed zwierzył się przyjacielowi, że nie jest bio­logicznym ojcem Ethana?

Zerknęła na Toma, który z napięciem wpatrywał się w chłopca, błagając go w duchu, by nie patrzył na dziec­ko takim wzrokiem. Przez długą i straszną chwilę bała się, że natłok uczuć rozerwie jej piersi.

Podeszła do Ethana, ale idąc przez kuchnię, miała wra­żenie, że stąpa po kruchym lodzie. Objęła dziecko i trzęsą­cą się ręką pogładziła chłopca po główce.

- Synku, to jest pan Tom Pirelli - powiedziała cicho. -Serdeczny przyjaciel twojego tatusia.

Tom zmarszczył czoło. Dlaczego? Czyżby oczekiwał, że doda, że jest również jej przyjacielem? Kiedyś byli więcej niż przyjaciółmi, ale tego nie mogła powiedzieć.

- Dzień dobry.

Tom uśmiechnął się i wyciągnął rękę, ale onieśmielony Ethan przytulił się do matki.

- Przywitaj się z panem.

Po chwili mała rączka zginęła w dużej męskiej dłoni. Tom przykucnął i wskazał wielkie pudło.

- To dla ciebie. Twój tatuś jest moim przyjacielem, a ja chciałbym być twoim wujkiem.

- Dzień dobry, wujku.

- Tatuś opowiadał mi o tobie i dlatego wiem, że lubisz warowne zamki i rycerzy w zbrojach.

Chłopiec poważnie skinął głową.

- Tu wszystko jest. Proszę. Ethan podziękował.

- Pomóc ci rozpakować pudło? - zapytał Tom. -Tak.

Przez kilka minut mężczyzna i chłopiec w skupieniu rozwiązywali sznurek i odwijali papier. W pudle był mi­niaturowy zamek z wieżami, fosa i zwodzony most.

- Marzyłem o takim zamku - zawołał zachwycony Ethan.

- Rycerze są tutaj.

Chłopiec ostrożnie wyjął rycerza w lśniącej zbroi, sie­dzącego na czarnym rumaku. Rozpromieniony spojrzał na matkę.

- Śliczny prezent - powiedziała Mary.

- Tatuś przed wyjazdem obiecał mi, że coś dostanę. To od niego, prawda?

Nim Mary otworzyła usta, Tom odparł:

- Oczywiście.

Chłopiec rozpromienił się jeszcze bardziej, a Mary zdu­siła szloch.

Tom wyjął kilka figurek.

- Patrz, jak groźnie wyglądają wojownicy z łukami i strzałami.

- Ten na koniu chce wjechać na most - dodał podnie­cony chłopiec.

Mary była tak przejęta, że nie czuła łez w oczach. Gdy zaczęły jej spływać po policzkach, prędko odeszła i zajęła się przygotowaniem kawy.

Po pewnym czasie Tom zostawił pochłoniętego zaba­wą chłopca, podszedł do Mary, zerknął na jej nogi i uśmiechnął się.

Zauważyła to, spojrzała w dół i spąsowiała. Na jednej nodze miała czerwony sandał, na drugiej seledynowy. Wi­docznie pod stołem stały dwie pary i gdy rozległ się nie­spodziewany dzwonek, automatycznie wsunęła stopy w bu­ty, nie patrząc, co wkłada.

- Jak widzę, nadal miewasz trudności z podejmowa­niem decyzji.

Mary prędko wyciągnęła spod stołu dwa różnokoloro­we sandały i seledynową parę schowała do szafki.

- Siedziałam boso, dzwonek do drzwi bardzo mnie za­skoczył - mruknęła speszona. - No, teraz wyglądam lepiej. Wszystko jest pod kolor.

Miała czerwoną bluzkę i niebieskie spodnie.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Tom uśmiechnął się lekko, ale Mary odniosła wrażenie, że w je­go oczach pojawił się cień smutku.

- Ethan jest bardzo podobny do ciebie. Macie takie sa­me ciemne oczy i jasne włosy.

Mary skinęła głową.

- Ed jest bardzo dumny z syna.

Na wzmiankę o ojcu chłopiec przerwał zabawę.

- Tatuś jest komandosem - oznajmił.

- Wiem, generale.

- Dlaczego tak do mnie mówisz, wujku?

- Wymknęło mi się. Tatuś tak cię nazywał, gdy mi o to­bie opowiadał.

Podbródek chłopca drgnął niepokojąco.

- Tylko Ed tak na niego mówił - wyjaśniła Mary.

- Przepraszam, nie wiedziałem. - Tom podszedł do chłopca i poklepał go po ramieniu. - Bardzo ceniłem two­jego tatusia, przyjaźniliśmy się.

Nie mów o nim w czasie przeszłym, poprosiła Mary w duchu. Ethan jest bystry, natychmiast to zauważy.

- Czy wiesz, kiedy tatuś wróci?

- Nie - odparł Tom z wahaniem.

Blask w oczach dziecka momentalnie zgasł. Ethan od­wrócił się i pochylił głowę. Tomowi zrobiło się przykro, ale nie wiedział, co powiedzieć. W powietrzu wyczuwało się przykre napięcie.

Mary wyjęła z lodówki mleko i postawiła na stole obok cukierniczki.

- Mogę obejrzeć film do końca? - zapytał Ethan. -Tak.

Chłopiec zostawił nową zabawkę na środku kuchni i wybiegł. Mary przygryzła wargę.

- Bardzo przeżywa brak wiadomości o ojcu. Chce wie­dzieć, kiedy Ed wróci - powiedziała cicho.

- Nie doczeka się.

- Dlaczego tak mówisz? Nie wolno tracić nadziei, wciąż jest szansa, że Ed żyje.

Tom wpatrywał się w porzucone przez chłopca zabawki.

- Według mnie bardzo mała.

- Skąd ten pesymizm? Przecież wojsko ma pierwszorzęd­ny wywiad, więc nie pojmuję, dlaczego tak trudno ustalić, co się stało. Byłeś razem z nim? Możesz mi coś powiedzieć?

Tom długo patrzył na Mary w milczeniu. Zauważyła, że jest bardzo zmęczony, ma podkrążone oczy, zmarszczki wokół ust.

- Braliśmy udział w wyjątkowo niebezpiecznej operacji w dżungli. Wiesz, co to znaczy, prawda?

- Wychodziliście z helikoptera po linie?

- Tak. Akcja trwała długo, ale wreszcie wykonaliśmy za­danie i szykowaliśmy się do powrotu...

- Gdzie to było?

- W południowo-wschodniej Azji.

- W jakim kraju?

- Powinnaś wiedzieć, że takich pytań się nie zadaje.

- Zawsze warto próbować.

- Nadleciał helikopter i ustawił się nad nami. Wiedzie­liśmy, że trzeba wydostać się z dżungli natychmiast, błys­kawicznie. Otaczali nas partyzanci. Panowały ciemności, drzewa tworzyły nieprzebyty gąszcz i nawet przez specjal­ne okulary człowiek niewiele widział, dlatego nie mam pewności, co tak naprawdę się stało. Gdy nadeszła kolej Eda, lina się zaplątała...

- Nie - szepnęła Mary.

- Czasem zaczepia się o drzewo, krzak lub o coś na ziemi. Bardzo rzadko pęka, ale niestety tym razem trzasnęła.

Mary zachwiała się.

- Spadł? - szepnęła ledwo dosłyszalnie.

- Niestety.

- Szukaliście go?

Tom westchnął boleśnie.

- Szukaliście, prawda?

- Tak, ale nie mogliśmy zostać dłużej, bo nieprzyjaciel­ski ogień był bardzo silny. Musieliśmy myśleć o bezpie­czeństwie pozostałych ludzi. I...

Tom urwał. Wyglądał tak, jakby chciał coś jeszcze do­dać, lecz w ostatniej chwili się rozmyślił.

- Więc zostawiliście go na pastwę wroga.

- Przysięgam, że gdyby to ode mnie zależało, szukał­bym go do skutku, ale w wojsku rządzą inne prawa. Naj­ważniejszy jest rozkaz. Gdy zwróciłem się o pozwolenie na powrót w tamto miejsce, doszło do scysji z przełożonym. - Tom syknął ze złości. - Zanim wreszcie mogłem ruszyć po ciało, nie było już śladu Eda. - Odwrócił wzrok i przez okno popatrzył na drzewa. - Powinnaś pogodzić się z my­ślą, że twój mąż nie wróci. Na pewno nie przeżył upadku.

Mary pokręciła głową.

- Bardzo mi przykro - dodał Tom ciszej.

Kuchnię wypełnił aromatyczny zapach kawy. Mary jak sprawnie działający automat postawiła na stole dzbanek i fi­liżanki. Gdy usiedli naprzeciw siebie, ogarnęło ją zażenowa­nie. Była ciekawa, czy Tom też czuje się niezręcznie. W końcu siedzieli przy jednym stole po tylu latach rozłąki i mieli wypić kawę, jakby Tom był jedynie przyjacielem jej męża.

Czy i on walczy ze wspomnieniami?

Ona nie mogła przestać myśleć o przeszłości. O wspól­nej przeszłości.

Nie pojmowała, jak to możliwe, że jednocześnie opłaku­je zaginionego męża i wspomina romans z Tomem. Ocza­mi wyobraźni widziała tańce, wycieczki motorem, spacery przy księżycu, pocałunki...

Przypomniały się jej słowa ojca: „On cię wykorzystuje". Oprzytomniała.

- Pijesz ze śmietanką i z cukrem?

- Proszę trochę mleka, ale za cukier dziękuję - odparł uśmiechnięty.

- Co cię rozbawiło?

- Fakt, że nazywasz mleko śmietanką... jak prawdziwa jankeska.

Mary lekko wzruszyła ramionami.

- Mieszkam tu już osiem lat, więc nic dziwnego. Po pew­nym czasie człowiek się przyzwyczaja.

- Ale różnice są, prawda? - Tom celowo skierował rozmo­wę na bezpieczniejsze tory. - Niby Australijczycy i Ameryka­nie mówią tym samym językiem, ale jak się wsłuchać...

- Wiele rzeczy nazywają inaczej. Na przykład sos pomi­dorowy to zawsze keczup.

- Lista różnic jest długa.

Tom odwrócił wzrok i rozejrzał się po kuchni. Nie było tu nic szczególnie ciekawego, ale patrzył dość długo, jakby chciał zapamiętać żółte ściany, białe szarki z blatem imitu­jącym piaskowiec, ozdobne talerze na ścianie.

Mary siedziała sztywno wyprostowana, obracała w pal­cach filiżankę i nie patrzyła na Toma. Bała się, że wkrótce zabraknie tematów do rozmowy.

- Jak się czuje twoja babcia? Mam nadzieję, że wciąż ma dużo energii.

- Jest w doskonałej formie. Przypuszczam, że zawar­ła jakąś umowę z Panem Bogiem. Pewno obiecała mu, że w niebie będzie gotować mu różne frykasy, jeśli pozwoli jej żyć tak długo, aż się znudzi pobytem na ziemi.

- Zawsze bardzo ciepło o niej mówiłeś.

- Dziwne, że pamiętasz.

- Dlaczego dziwne? - spytała Mary, a w duchu dodała, że pamięta wszystko. - Twoja babcia jest wyjątkowa.

- Tak. - Westchnął. - To przykre, ale bardzo dawno jej nie widziałem.

- Kiedy wracasz do Australii?

- Jak najprędzej.

Znowu zapadło kłopotliwe milczenie. Tom uznał, że wypada zakończyć wizytę.

- Dziękuję za kawę. - Wstał. - Czas na mnie. -Tak.

Mary zastanawiała się, czy jest zadowolony, że już wy­chodzi. Czy naprawdę w jego oczach pojawił się wyraz ulgi? Pamiętała, jak dawno temu uśmiechał się na jej wi­dok. Wtedy jego twarz rozświetlała się, a oczy lśniły cie­płym blaskiem. Pamiętała, jak tuliła się do niego, gdy

nadchodziła pora rozstania, jak błagała o jeszcze jeden po­całunek, o ostatni uścisk. A teraz rozstawali się z ulgą.

Szli do wyjścia, wypowiadając zdawkowe słowa pożegna­nia. Nie wspominali już ani Eda, ani wspólnej przeszłości.

Gdy uścisnęli sobie ręce jak prawie obcy ludzie, Mary poczuła ból w sercu. W ich zachowaniu nie było nic, co świadczyłoby, że kiedyś byli kochankami.

Za chwilę Tom odwróci się i odejdzie na zawsze. Wypeł­nił zadanie, oddał pamiątkowy zegarek i koniec.

Wiedziała, że tak być musi.

Ale Tom nie odwracał się. Wciąż stał na progu i patrzył na nią uważnie.

- Byłaś szczęśliwa? - zapytał półgłosem.

Na to pytanie wolałaby nie odpowiadać, ale Tom wpatry­wał się w nią z wielkim napięciem. Bała się, że zdradziły ją oczy i lekko skrzywione usta. A przecież nie chciała być nie­lojalna wobec Eda. Opanowała się i lekko uśmiechnęła.

- Oczywiście - odparła. - Znałeś Eda, więc wiesz, że to wyjątkowo dobry człowiek.

- Tak. Świetny facet.

Tom ukłonił się sztywno, obrócił na pięcie i zszedł po schodach. Mary obserwowała go i powtarzała sobie w duchu, że jest zadowolona. Dobrze się stało, że nie mówili o prze­szłości. Jaki byłby sens? Co było, to było.

Lecz gdy Tom zszedł na dół, poraziła ją nieodwołalność rozstania. Oczami wyobraźni ujrzała go, jak stoi na rogu ulicy tamtej pamiętnej nocy.

- A ty, Tom? - zawołała. - Byłeś szczęśliwy?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ledwo wypowiedziała te słowa, ogarnął ją strach, niemal przerażenie. Nie rozumiała, dlaczego nie zadała pytania swo­bodnie, zdawkowo. I dlaczego Tomowi pociemniały oczy, czemu patrzył z wyrzutem, jakby pytanie go rozgniewało?

Pomyślała, że poniosła ją wyobraźnia i widzi coś, czego wcale nie ma. Czyżby wystraszyła się z powodu wyrzutów sumienia?

Nie. Przecież nie miała sobie nic do zarzucenia. Przed ośmiu laty prosiła Sonię, by powiedziała Tomowi, co się stało, i cierpliwie czekała na jego odpowiedź. Nadaremnie. Przez tyle lat nie próbował się z nią skontaktować.

Widocznie fakt, że pokrzyżowano im plany, nie był dla niego tragedią. Odszedł na zawsze, nie wiedząc, z jakim problemem zostawił ukochaną. Pojechał w świat, by szu­kać okazji do bohaterskich czynów, a o niej zapomniał.

Jego marzenia na pewno się spełniły.

A ona cierpiała w milczeniu.

- Nie tak szczęśliwy, jak bym chciał - odparł po dłu­gim wahaniu.

- Dlaczego?

- Jak możesz o to pytać? Akurat ty! Mary położyła dłoń na sercu.

- Nie rozumiem. Chyba nie sugerujesz, że...

Czekał, by dokończyła, a ona miała wrażenie, że się du­si. To koszmar. Niemożliwe, żeby Tom obwiniał ją o to, że był nieszczęśliwy.

- To nie moja wina - szepnęła.

- A czyja?

- Przecież... Widocznie było ci na rękę, że nasz plan się nie powiódł. Zniknąłeś bez słowa, nie skontaktowałeś się ze mną już więcej...

Tom szyderczo wykrzywił usta.

- Sama tego chciałaś. -Ja?

- Nie udawaj, że nie pamiętasz. Przysłałaś do mnie swo­ją kuzynkę.

- Zgadza się. Sonia miała cię ostrzec, że mój ojciec...

- Powiedziała mi, że nie chcesz za mnie wyjść.

- Niemożliwe!

- Twierdziła, że się rozmyśliłaś.

- To nieprawda. Wcale się nie rozmyśliłam.

- Czyżby?

- Oczywiście. Ojciec złapał mnie przy drzwiach i nie chciał puścić. Jak mogłeś pomyśleć, że zmieniłam zdanie?

Patrzyli na siebie gniewnie. W oczach Mary malował się ból, a Tom miał twarz jak wykutą z granitu.

Nagle wbiegł z powrotem na schody, schwycił Mary za ręce i wciągnął do domu.

- Musimy porozmawiać - rzekł wzburzony.

- Nie teraz... za późno. To już nie ma sensu - zaprote­stowała słabym głosem.

Wystraszyła się groźnie błyszczących oczu Toma i si­ły jego uścisku. Rozmowa o przeszłości mogła okazać się niebezpieczna.

Już sam fakt, że Tom trzymał ją za ręce, był niebezpiecz­ny. Zawsze gwałtownie reagowała na jego dotyk.

Bardzo starała się zapomnieć o przeszłości, lecz pa­miętała wszystko... każde słowo, każdy pocałunek, każdą pieszczotę. Pamiętała, kiedy pocałował ją pierwszy raz. To było w klubie. Gdy ucichła muzyka, przytulił ją do piersi, a ona oparła głowę na jego ramieniu. Po chwili poczuła de­likatne muśnięcie na skroni.

To niebywałe, że po tylu latach tak wyraźnie pamiętała tę pierwszą delikatną pieszczotę. Ale teraz nie pora o tym myśleć.

- Koniecznie musimy porozmawiać. Jesteś mi winna wyjaśnienie - rzekł Tom stanowczo.

Nie było sensu udawać, że nie rozumie, o co chodzi, skoro sama go sprowokowała, pytając, czy był szczęśliwy. Tak, muszą porozmawiać i wszystko sobie wyjaśnić.

Ale czy zyskają coś oprócz bólu? Nie można odwrócić biegu wydarzeń, wymazać ośmiu lat, wrócić do przeszło­ści. Mary obawiała się Toma, a jeszcze bardziej władzy, jaką zawsze nad nią miał.

I bała się, że wyjdzie na jaw prawda o Ethanie.

Tom zaprowadził ją do kuchni i posadził na krześle. Z pokoju dochodził przytłumiony śmiech Ethana, a Mary nieoczekiwanie pomyślała, że nie powinna pozwalać dziec­ku spędzać tyle czasu przed telewizorem.

Tymczasem Tom usiadł naprzeciwko niej, oparł łok­cie na stole i zacisnął pięści. Mary uznała, że im szybciej wszystko sobie wyjaśnią, tym lepiej.

- Byłam przygotowana, tak jak się umówiliśmy. Udało mi się bezszelestnie zejść na dół, ale w przedsionku złapał mnie ojciec. A co ci powiedziała Sonia?

- Że wycofujesz się, bo w ostatniej chwili zabrakło ci odwagi.

- To nieprawda. Chyba jej nie uwierzyłeś?

Tom długo patrzył na Mary bez słowa. Wiedziała, że usiłuje dociec, czy jest wobec niego szczera.

- Nie uwierzyłem - odparł wreszcie. - Powiedziałem, że skontaktuję się z tobą, bo musimy porozmawiać, opra­cować inny plan.

Mary przycisnęła dłoń do rozpalonego czoła.

- Tego mi nie powtórzyła. Powiedziała, że byłeś wście­kły na mnie za to, że stchórzyłam.

- Kłamczucha. Chętnie bym ją udusił.

- Lepiej trzymaj się od niej z daleka. Sonia została ad­wokatem. Jest kuta na cztery nogi i już wygrała kilka bar­dzo trudnych spraw.

- Obrzydliwa kłamczucha.

- Och, zostawmy ją. Wytłumacz się lepiej z wyjazdu do Perth. Dlaczego nie zdradziłeś mi ani słowem, że złożyłeś podanie o przeniesienie?

- Nie napisałem żadnego podania! - krzyknął Tom, po czym zawstydzony zniżył głos. - Twój ojciec przyczynił się do tego, że mnie przeniesiono. Nie miałem nic do gadania.

Mary wpatrywała się w niego, jakby nie wierzyła włas­nym uszom. Z trudem docierał do niej ogrom niespra­wiedliwości, jaka ich spotkała.

- Zdaniem mojego ojca tylko udawałeś, że chcesz się ze mną ożenić, a tak naprawdę zamierzałeś zemścić się na nim, bo przez niego nie dostałeś awansu. Ojciec twierdził, że złożyłeś podanie o przeniesienie.

- Podłe kłamstwa. To twój ojciec postarał się, żeby usu­nięto mnie z jednostki.

- Och, to straszne. Gdybyśmy wtedy się spotkali, po­rozmawiali...

- Próbowałem do ciebie telefonować, ale bez rezultatu.

- Mój telefon komórkowy zniknął w tajemniczy sposób.

- Cholera! Próbowałem wszystkiego. Krążyłem wokół twojego domu, czatowałem na ciebie o różnych porach. Pi­sałem listy, a zaraz po przeniesieniu zadzwoniłem, ale usły­szałem, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Po paru tygo­dniach spróbowałem jeszcze raz. Wtedy dowiedziałem się, że twojego ojca przeniesiono i wyjechaliście do Stanów.

- Ojcu udało się wkręcić do Pentagonu. - Mary skrzy­żowała ręce na piersi. - A co ty robiłeś? Powiodło ci się w życiu?

- Chyba tak. - Tom uśmiechnął się niewesoło. - Robi­łem wszystko, żeby przestać o tobie myśleć. Uparcie ćwi­czyłem pamięć, starając się wyrzucić z niej wspomnienia o tobie.

Mary miała ochotę zapytać, czy przyszło mu to z ła­twością. Piekły ją oczy, coś dusiło w gardle. Czy ma pra­wo zadać kolejne pytanie? Tomowi mogło się wydawać, że prędko o nim zapomniała i ułożyła sobie życie na nowo.

- Byłam wściekła na rodziców - wyznała.

- Ale potem spotkałaś Eda - rzekł Tom cicho. Zabrzmiało to jak stwierdzenie faktu, nie zarzut. -Tak.

W Stanach urodziła dziecko. Nie miała przyjaciół, ro­dzice byli do niej wrogo nastawieni. Czuła się osamotnio­na. Pragnęła życzliwości, ciepła. Ed był jak latarnia mor­ska, jak zbawienne światło dla rozbitka. Okazało się, że są sobie nawzajem potrzebni.

-A ty?

- Mówiłem ci, że nie jestem żonaty. - Tom podrapał się w głowę i zrobił zawstydzoną minę. - Raz byłem zaręczo­ny. .. przez dwadzieścia cztery godziny... ale oświadczyłem się po pijanemu.

- Ojciec do znudzenia powtarzał, że masz złą opinię... Ciekawe, jak to się stało, że nigdy nie widziałam cię pod­chmielonego.

- Dziwne, prawda?

Mary odwróciła oczy. Czy Tom sugeruje, że pod jej wpływem stałby się lepszy?

- Teraz mogę się przyznać, że w jednostce mieli ze mną trochę kłopotów. Niektóre rozkazy i przepisy doprowadzały mnie do szału. Na przykład stanie na warcie, ćwiczenie kro­ku defiladowego. W Perth prędko zorientowano się, że mam zdolności do języków, jestem inteligentny, ale niepokorny. Zaproponowano mi szkolenie na komandosa. Zgodziłem się. Nowe życie bardziej mi odpowiadało; stale w akcji, kontakty z ciekawymi ludźmi, pobyty w Afganistanie, Iraku...

Zadzwonił telefon i Mary podniosła słuchawkę.

- Dzień dobry - rozległ się głos teściowej.

- Dzień dobry, mamo.

- Bałam się, że cię nie zastanę. Zawsze w środy grasz w tenisa, prawda?

Mary spojrzała na zegar i przeraziła się. Zrobiło się póź­no, a ona jeszcze nie zadzwoniła do partnerki.

- Zostałam w domu, bo Ethan jest trochę przeziębiony. Tom sprzątnął filiżanki, wstawił je do zlewozmywaka i rozkręcił kran.

- Masz gościa? - zapytała pani McBride.

- Tak. Odwiedził mnie znajomy Eda - odparła Mary ze spokojem, którego nie czuła. - To jego kolega z oddziału.

- Naprawdę? Wie coś? - Głos starszej pani lekko za­drżał. - Ma jakąś wiadomość?

- Przywiózł zegarek Eda.

- O, Boże! Czy to znaczy...?

- Tom nie wie nic pewnego. Przed ostatnią akcją Ed dał mu... zegarek na przechowanie.

-Och!

Pani McBride zamilkła, a Mary nerwowo zwijała i roz­wijała kabel od telefonu.

- Długo tu będzie? - zapytała teściowa. -Nie.

- Przywieź go do nas. Na niedzielny obiad. Albo jutro, jeśli ma mało czasu. Bardzo bym chciała go poznać.

Mary zawahała się. Przykryła słuchawkę dłonią i spoj­rzała na Toma.

- Moja teściowa zaprasza cię na niedzielny obiad albo, jeśli wolisz, na jutro. Co o tym sądzisz?

Powiedziała to pozornie obojętnie, lecz w duchu prosi­ła go, żeby odmówił. Obawiała się wspólnej wizyty u ro­dziców Eda. Chwile spędzone z Tomem ożywiały uczucia, które przed laty z trudem pogrzebała. Bała się, że nie ukry­je zmieszania, że bystra teściowa coś zauważy.

Łudziła się, że Tom też pragnie zostawić sprawy po sta­remu.

- Z przyjemnością - powiedział. - Podziękuj pani McBride. Chętnie poznam rodziców mojego przyjaciela. Wolałbym spotkać się z nimi jutro.

ROZDZIAŁ PIATY

Wracał od Mary wzburzony. Szybki marsz sprawiał mu przyjemność, przynosił ulgę. Tom czuł, że dobrze zrobiłby mu spacer do samego centrum Waszyngtonu. Spotkanie z Mary wyzwoliło w nim taką energię, że mógłby przema­szerować cały stan wzdłuż i wszerz.

Usilnie starał się zrozumieć, dlaczego perfidny los po ośmiu latach znów zaprowadził go do Mary. Chyba tylko po to, by się dowiedział, że jego ukochana jest żoną ser­decznego przyjaciela i ma dziecko.

Najgorsze było to, że spotkanie zbudziło uśpioną tęsk­notę. Mary była teraz kobietą w pełni rozkwitu. Jej uroda podziałała na niego jak dźgnięcie bagnetem.

Wsunął ręce do kieszeni, zwiesił ramiona. Zastanawiał się, jak rozładować narastające napięcie. Spotkał Mary Ca­meron! Swoją Mary! Był zaskoczony, że nadal myśli o niej jako o swojej dziewczynie.

Zaklął zirytowany własną głupotą.

Mary była jego dziewczyną przez pięć miesięcy, ale po­tem go rzuciła. Przebolał to, zdołał wmówić sobie, że bez niej jest mu lepiej, że to była szczenięca miłość.

Teraz uświadomił sobie, że nie uwolnił się od tamtego uczucia. Ono wciąż w nim tkwiło jak niebezpieczny nie­wypał.

Nie zapytał Mary o uczucia do Eda. Był przekonany, że nie mogła nie kochać tego wyjątkowego człowieka. Sam zaprzyjaźnił się z nim, traktował niemal jak brata.

Nie miał serca powiedzieć Mary otwarcie, że jej mąż już nigdy nie wróci. Zabrakło mu odwagi, by uświadomić jej konsekwencje upadku z dużej wysokości, wyliczyć wszyst­kie okropności, jakie czyhają na komandosa, który cudem przeżyje zerwanie liny.

Niech jeszcze przez jakiś czas łudzi się nadzieją.

Teraz żałował, że zgodził się na spotkanie z rodzicami Eda. Lepiej nie angażować się jeszcze bardziej.

Piękna ciemnooka blondynka to już nie jego Mary. Wy­glądała wprawdzie podobnie, ale była obcą kobietą, żoną innego mężczyzny, matką małego Amerykanina. Oddał zegarek, spełnił obowiązek, jest wolny i powinien natych­miast wyjechać do Australii, do domu. Był bardziej po­trzebny swojej rodzinie niż państwu McBridebm.

Minął skrzyżowanie ruchliwych ulic, cały czas masze­rując szybkim krokiem. Słońce grzało mocno i to przy­wołało wspomnienia o pewnym letnim dniu na wyspie Magnetic.

Tamtego dnia Tom wybrał się rano na wyciecz­kę do starych fortów. W drodze powrotnej natknął się na dziewczynę układającą na ziemi strzałkę z gałązek. Widocznie zrobił zdumioną minę, bo nieznajoma zawo­łała przejęta:

- Na drzewie jest koala!

Miała złote włosy splecione w warkocz, była smukła, opalona, ubrana w zielone szorty i miodową bluzkę. Wska­zując gałąź eukaliptusa, powtórzyła wolno, jakby mówiła do człowieka przygłuchego:

- Tam jest koala. Niech pan spojrzy.

Tom uniósł głowę i w rozwidleniu gałęzi dostrzegł ku­lę szarego futra.

- Faktycznie, śpi. Dziękuję, że mi go pani pokazała. Nieznajoma zerwała się na równe nogi i zaczerwieni­ła się.

- Przepraszam - rzekła speszona. - Myślałam, że jest pan Europejczykiem albo Amerykaninem. Przyjeżdżają tu setki turystów i wszystkich interesują misie koala.

- Jest pani przewodniczką? A może prowadzi pani biu­ro podróży i dlatego tak się pani troszczy o turystów?

- Skądże. Moi rodzice mają w okolicy letni domek, więc często tu przyjeżdżam. - Wskazała gałązki na ziemi. - Układanie takich znaków należy do miejscowej tradycji.

-Aha.

Tom uśmiechnął się szeroko. Powinien ruszyć swoją drogą, ale gorączkowo szukał byle jakiego pretekstu, żeby zostać jeszcze chwilę.

- Czy ułożenie strzałki z gałązek policzy pani sobie jako dobry uczynek na dzisiejszy dzień?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Może...

- Idzie pani w górę czy schodzi na dół? Nieznajoma zawahała się.

- Już wracam - powiedziała.

Miała ciemne oczy ze złocistymi plamkami. Ku swemu zaskoczeniu Tom nagle zapragnął zatracić się w ich spoj­rzeniu. Coś takiego zdarzyło mu się pierwszy raz w życiu.

- Pozwoli pani, że będę jej towarzyszyć?

- Pozwalam - odparła z nieśmiałym uśmiechem. Nim dotarli do końca szlaku, mówili sobie po imieniu.

Tom dowiedział się, że urocza dziewczyna nazywa się Ma­ry Cameron i jest na trzecim roku studiów.

Opowiedział jej o swojej rodzinie, o dziadkach, którzy przyjechali do Australii z Włoch.

- Nic dziwnego, że wzięłam cię za cudzoziemca z twoją południowoeuropejską urodą.

Wybuchli śmiechem, spojrzeli sobie w oczy... i Tom uświadomił sobie, że połączyła ich szczególna nić sympa­tii. Na parkingu zaproponował następne spotkanie, ale Ma­ry nagle stała się nerwowa.

Uprzejmie, lecz zdecydowanie odmówiła.

Po lunchu Mary położyła Ethana do łóżka i pogrąży­ła się we wspomnieniach. Przez całe przedpołudnie, kiedy bawiła się z synem, trzymała myśli na wodzy, ale za każ­dym razem, gdy dziecko spoglądało na nią, w jego ciem­nych oczach widziała obraz Toma.

Dotychczas wszyscy krewni i znajomi twierdzili, że Ethan to wykapana mama. Oboje mieli jasne włosy i ciem­ne oczy. Jednak po dzisiejszym spotkaniu z Tomem ogar­nął ją niepokój. Zauważyła tyle podobieństw...

Wykrój ust, sposób, w jaki obaj marszczyli brwi, pytają­ce spojrzenie, uśmiech... Wszystko tak jak u Toma.

Czy i on dostrzegł podobieństwo? Czy inni też je zoba­czą? Czy zauważą również, jak ona nieswojo czuje się w to­warzystwie Toma?

Wystarczyło, że wszedł do jej domu, a pieczołowicie bu­dowany przez ponad pięć lat wizerunek Mary McBride, za­dowolonej żony i matki, rozpadł się na kawałki.

A sądziła, że na zawsze ułożyła sobie życie.

Nie przyszło jej to łatwo. Tuż po przyjeździe do Stanów między nią a rodzicami wybuchła straszna awantura. Mary nie chciała się zgodzić na usunięcie ciąży. Musiała stoczyć z ojcem prawdziwą batalię.

- Nie życzę sobie, żeby mój wnuk miał geny Toma Pirellego! - krzyczał pan Cameron.

- A ja chcę, żeby był do niego podobny.

W jednej chwili Mary zdała sobie sprawę, że sama jest odpowiedzialna za swój los. I za los dziecka. Odtąd zacie­kle broniła swej niezależności.

Wiedziała, że ojciec się nie zmieni, więc po porodzie przeprowadziła się do wynajętego mieszkania. Z trudem wiązała koniec z końcem, ale na szczęście tak zorganizo­wała sobie pracę, że prowadziła interesy, będąc w domu i pilnując dziecka.

Ojciec szantażował ją emocjonalnie. Zarzucał, że opusz­cza starych rodziców, unieszczęśliwia matkę. Nie potrafił zaakceptować jej decyzji.

Mary boleśnie to przeżywała. Nic więc dziwnego, że mał­żeństwo z Edem wydawało się jej jedynym ratunkiem.

Zamknęła drzwi do dziecinnego pokoju i wróciła do kuchni. Bała się długiego popołudnia wypełnionego wspomnieniami.

Zagotowała wodę i z filiżanką kawy poszła do pokoju służącego jej za biuro. Włączyła komputer, przejrzała po­cztę i zajęła się zleceniami.

Lecz wkrótce słowa na ekranie zbladły, rozpłynęły się, a głowę zalała powódź wspomnień. Mary zakryła oczy, jakby w ten sposób chciała odgrodzić się od powracające­go wciąż obrazu Toma.

- Myśl o mężu, tylko o nim - szepnęła.

Od początku znajomości z Edem zdawała sobie spra­we, że nie pokocha go tak namiętnie jak Toma. Ich zwią­zek był małżeństwem z rozsądku, swego rodzaju kompro­misem. Ona potrzebowała ciepła, wsparcia i współczucia, a Ed pragnął mieć rodzinę.

Uprzedził ją, że nie może mieć dzieci. Było jej trochę przykro, ale jednocześnie poczuła wielką ulgę. Posiadała przecież coś cennego, co mogła mu zaoferować.

Ed okazał się nadzwyczajnym mężem, a Mary starała się być dobrą żoną.

Łączyła ich prawdziwa, szczera miłość. Nie była to burz­liwa, wszechogarniająca namiętność, ale uczucie głębokie i serdeczne, oparte na wzajemnym szacunku.

Mimo najszczerszych chęci Mary już po chwili wróciła myślami do Toma. Przed jej oczami znów pojawił się obraz sprzed ośmiu lat. Wtedy ostatni raz widziała Toma. Stał za kręgiem światła padającego z latarni naprzeciwko jej do­mu. Cierpliwie na nią czekał...

- Kobieto, opanuj się! Zabierz się do pracy! - mruknęła.

Przełamała się i wykonała telefon do jednego z klien­tów, by go poinformować, że przesłała do drukarni pro­jekt broszury.

Nie, to nie ma sensu!

Przestała walczyć z sobą i wróciła wspomnieniami do dnia, kiedy poznała Toma.

Pamiętała, że nagle ogarnęło ją onieśmielenie i dlatego uciekła. Widocznie jednak było im pisane drugie spotkanie.

Nieoczekiwanie ponownie zobaczyła Toma w nocnym klubie.

Poszła tam na zaproszenie kuzynki, która chciała uczcić osiemnaste urodziny oficjalnie wypitym alkoholem. W klu­bie było głośno, tłoczno, ciemnawo, ale Mary zauważyła przy barze znajomą sylwetkę i doznała cudownego uczu­cia, jakby uniosła się wysoko nad ziemię.

Tom chyba wyczuł jej wzrok, bo odwrócił się. Poznał ją i uśmiechnął się uwodzicielsko.

- Kto to? - zapytała Sonia.

- Żołnierz.

- Czyli ograniczony facet - orzekła Sonia, pogardliwie krzywiąc usta. - Wojskowi są do niczego.

Mary poczuła się niemile zaskoczona niepochlebną opinią kuzynki o wojskowych. W końcu Sonia korzystała z pomocy wujka oficera. Oczywiście Mary zdawała sobie sprawę, że dużo osób myśli podobnie, sama też znała paru niezbyt inteligentnych i nieokrzesanych żołnierzy.

Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Patrzyła na To­ma z podziwem, ale gdy wstał i ruszył w jej stronę, prze­straszyła się.

Był bardzo przystojny, jednak miał w sobie coś z pirata, coś, co napawało ją lękiem. Czyżby był niebezpieczny?

Głośna muzyka zagłuszyła jego słowa. Tom pochylił się więc i krzyknął Mary prosto do ucha:

- Zrobiłaś taką minę, jakbyś się mnie bała.

- Doprawdy?

- Nie masz się czego bać - zawołał. - Mam pierwszo­rzędne referencje. Zapytaj moją babcię. Powie ci, że jestem najmilszym chłopcem na świecie.

Mary roześmiała się. Wiedziała, że nie oprze się człowie­kowi z takim wdziękiem i takim poczuciem humoru. Już była odrobinę zakochana. Tom bardzo jej się podobał, a w dodat­ku poczuła się w jego towarzystwie swobodnie.

Zatańczyli. Głośna muzyka uniemożliwiała rozmowę, więc jedynie uśmiechali się do siebie.

Po pewnym czasie Sonia i jej koleżanki znudziły się i postanowiły jechać do innego klubu. Tom zaproponował Mary, by została. Obiecał, że odwiezie ją do domu. Ma­ry zauważyła niezadowolenie kuzynki i ogarnęły ją wąt­pliwości. W końcu miały świętować urodziny Soni, a ona większość wieczoru spędziła z Tomem. Odrzuciła więc je­go propozycję i wyszła razem z dziewczynami.

Przez następne tygodnie starała się zapomnieć o przy­stojnym żołnierzu. Tłumaczyła sobie, że nie ma sensu ma­rzyć o człowieku, którego właściwie nie zna.

Pewnego dnia wybrała się na bazar. Zamierzała poszu­kać prezentu dla koleżanki. Szła powoli między kramami, uważnie oglądając wystawione towary. Nagle usłyszała, że ktoś ją woła.

Obejrzała się i zobaczyła Toma. Stał przy jednym ze straganów w towarzystwie starszej kobiety.

Na jego widok Mary przeszył dreszcz radosnego pod­niecenia. To był jej dobry dzień. Czuła się wyjątkowo pew­nie, więc podeszła do straganu.

- Co szanowna pani zamierza kupić? - spytał Tom.

- Chciałam się tylko rozejrzeć. A co ty tu robisz?

- Pomagam babci. Babuniu, to jest Mary Cameron. -Uśmiechnął się filuternie. - A ta groźna pani to Gina Pi­relli, seniorka naszego rodu.

Drobna staruszka miała pomarszczoną twarz, mocno szpakowate włosy i bystre oczy. Nie wyglądała groźnie, bo w jej czarnych oczach migały wesołe iskierki, a uśmiech był niezwykle serdeczny.

- Witam cię, moje dziecko - powiedziała z wyraźnym włoskim akcentem.

- Miło mi panią poznać.

Mary zerknęła na różnej wielkości szare paczuszki z na­pisem „Herbata Pirellich". Na studiach często słyszała, że warunkiem powodzenia w handlu jest atrakcyjne opako­wanie towaru, ale powstrzymała się od komentarza. Spoj­rzała na Toma.

- Twoja rodzina uprawia herbatę?

- Tak - odparła pani Pirelli. - Radzę kupić i spróbo­wać. Nasza herbata jest bardzo zdrowa. Pochodzi z ekolo­gicznej uprawy.

- Chętnie sprawdzę, jak smakuje.

Mary otworzyła torebkę i wyjęła portmonetkę. Kiedy zapłaciła, Tom objął staruszkę i powiedział:

- Babciu, proszę cię, namów tę piękną istotę, żeby się ze mną umówiła.

Mary bała się, że dostanie ataku serca, ale dzielnie wy­trzymała wzrok pani Pirelli. Staruszka zlustrowała ją od stóp do głów.

- Nie chce pani spotykać się z moim Toto?

- Ależ... ja... hm... - jąkała się Mary.

- Ona się mnie boi - wyjaśnił Tom.

- Raczej jestem ostrożna - sprostowała Mary. Staruszka pogroziła jej palcem.

- Niepotrzebnie. Powinna pani ufać mojemu wnukowi. To bardzo dobry chłopiec. Bardzo mi pomaga. To najlep­szy młodzieniec na świecie.

- Jest pani absolutnie pewna?

Mary z trudem zachowała powagę, bo Tom mrugał do niej za plecami babci.

Pani Pirelli zrobiła urażoną minę.

- Oczywiście. Tom jest wyjątkowy. Przecież to mój wnuk, a to najlepsza rekomendacja.

- Nie wątpię.

Wszyscy wybuchli śmiechem, a pani Pirelli uszczypnęła w policzek najpierw wnuka, potem Mary.

- Tomie, podoba mi się twoja nowa znajoma.

Mary kupiła jeszcze dwie paczki herbaty i... zakocha­ła się po uszy.

Tom odprowadził ją kawałek i gdy tym razem zapropo­nował spotkanie, zgodziła się.

Wieczorem poszli do klubu. Tańczyli przytuleni i Mary pragnęła zostać na zawsze w silnych ramionach. W pew­nej chwili Tom musnął ustami jej skroń, a potem pocało­wał ją w ucho.

Przestali tańczyć i usiedli w zacisznym kącie sali.

- Nie bój się - szepnął Tom. - Będę się zachowywał jak na dżentelmena przystało. Ale twoje usta są dla moich słodkim magnesem.

- Naprawdę? - spytała rozmarzona.

Wcale jej nie zależało, by Tom okazał się powściągli­wym dżentelmenem.

Poczuła jego usta na swoich. Całował namiętnie, długo...

- Mamusiu!

Głos dziecka wyrwał Mary z marzeń na jawie tak nagle, że niemal spadła z krzesła. Ethan stał w drzwiach.

- Co chcesz, kochanie?

- Już się wyspałem. Mogę wstać?

Mary spojrzała na zegarek. Minęły trzy kwadranse, a ona nic nie zrobiła.

- Jak się czujesz?

- Lepiej.

Wieczorem położyła Ethana do łóżka i dość ostro za­powiedziała:

- Nie marudź, nic nie wskórasz. O tej porze masz spać.

- Ale nie chce mi się.

- Zamknij oczy i pomyśl o czymś przyjemnym. O za­bawkach, o książkach.

- Już zamknąłem.

- Co widzisz?

- Tatusia.

- Bardzo dobrze. Co jeszcze?

- Kury u babci.

- A teraz? Staraj się wyobrażać sobie tylko miłe rzeczy.

- Zamek od tatusia.

- To wujek ci go przywiózł.

- Ale ja wiem, że jest od tatusia. Nikt nie ma zamku ze zwodzonym mostem ani rycerzy z mieczami.

- Piękny prezent - szepnęła Mary. - A teraz zamknij oczy i niech ci się przyśni prawdziwy zamek i prawdziwi dzielni rycerze.

Pocałowała syna i pogrążyła się w rozmyślaniach.

Ed nie kupiłby chłopcu takiej zabawki. Był bardzo war­tościowym człowiekiem, ale nie miał fantazji. Przysłałby coś bardziej użytecznego, na przykład wędkę albo piłkę. O zamku nawet by nie pomyślał.

Tom postąpił szlachetnie, pozwalając Ethanowi myśleć, że to prezent od ojca.

Bo tak było naprawdę. Był to podarunek od prawdziwe­go ojca. Ale o tym wiedziała tylko ona.

- Węzeł gordyjski - szepnęła. - Jak go rozplatać?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W drodze do państwa McBridebw Tom czuł narastają­cą irytację. Obawiał się, że wizyta u rodziców Eda okaże się przykrą pomyłką. Pozornie proste spełnienie prośby za­ginionego przyjaciela nieoczekiwanie skomplikowało się. Tom był zły, że przestaje panować nad sytuacją.

Oczywiście spotkanie z żoną Eda wytrąciło go z rów­nowagi. Przed laty zdołał stłumić uczucie, ale wystarczył jeden rzut oka na Mary, by odżyła młodzieńcza miłość. W dodatku powróciła z dawną siłą.

Tom nie lubił się oszukiwać. Tak, przyjął zaproszenie od pani McBride, bo chciał jak najdłużej przebywać w towarzy­stwie Mary. Ale to niestety oznaczało również, że stanie się świadkiem rozpaczy ludzi, którzy stracili jedynego syna.

Mary zauważyła jego nastrój, więc gdy zajechali na miejsce, powiedziała uspokajająco:

- Nie denerwuj się. Teściowie dzielnie się trzymają, na pewno nie będzie przykrych scen.

Tom jakby jej nie słyszał. W milczeniu patrzył na dom.

Właśnie tak wyobrażał sobie otoczenie, w którym dora­stał Ed. Piętrowy budynek z werandą miał czerwony dach, białe ściany i szare okiennice. W zadbanym ogródku rosło mnóstwo kwiatów i krzewów. Jak na ilustracji w folderze reklamowym.

Tom podejrzewał, że ta wizyta nie sprawi mu przyjemno­ści, chciał jednak zobaczyć Mary w towarzystwie McBridebw, sprawdzić, jakie są między nimi relacje. Teraz wyrzucał sobie, że przyjął zaproszenie zbyt pochopnie, bez zastanowienia.

Uważał, że miejsce Mary jest w majątku jego rodziców na wzgórzach w dalekim północnym Queenslandzie. Tam oboje byliby u siebie.

Tutaj czuł się obco. Był niechcianym gościem kobiety, którą kiedyś kochał i pragnął poślubić, oraz zwiastunem złej nowiny. Poczuł ból w sercu.

Pani Susan McBride natychmiast zrozumiała, dlaczego synowa mówiła przez telefon nieswoim głosem. Była tak zaskoczona, że niewiele brakowało, a upuściłaby dzbanek z lemoniadą.

Uderzyło ją, że Australijczyk ma oczy takie jak Ethan.

A raczej jej wnuk miał oczy tego mężczyzny.

Pani McBride przez moment stała jak wryta. Oczywi­ście wiedziała, że ojciec Ethana był Australijczykiem, lecz nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy go we własnym domu.

Zerknęła na męża. Czy on też dostrzegł podobieństwo? Nie, chyba nic nie zauważył. Gładził wnuka po głowie i spokojnie rozmawiał z gościem.

- Proszę, siadajcie tutaj.

Pan McBride wskazał sofę przy oknie. Na parapecie sta­ła elektryczna świeca, którą wieczorem zapalano w inten­cji zaginionego.

Pani domu podała gościowi zimną dłoń.

- Witam, kapitanie Pirelli.

- Dzień dobry. Bardzo dziękuję za zaproszenie.

Pani McBride z bliska przyjrzała się przyjacielowi syna i uznała, że ma szczery, serdeczny uśmiech. Ale te oczy! Takie ciemne, prawie czarne. Jak oczy wnuka.

Co to oznacza? Spojrzała na bladą i spiętą synową i wy­straszyła się. Zrobiło się jej zimno, jakby raptem zmieniła się pora roku.

- Babciu!

Ethan podbiegł i objął ją.

- Czy mój kochany wnuczek już wyzdrowiał? Chłopiec nie odpowiedział, tylko przytulił się mocniej.

Pocałowała go czule.

Bardzo kochała tego chłopca, czasem nawet zastanawia­ła się, czy swoje własne dzieci darzyła równie silnym uczu­ciem. Chyba nie. Dla nich często bywała surowa. Pamięta­ła przede wszystkim o tym, że musi je dobrze wychować. A wnuka mogła kochać bez zastrzeżeń.

- Chcesz sprawdzić, ile jajek zniosły kury?

- Tak - odparł Ethan, wybiegając w podskokach.

- Uważaj, żebyś nie zbił jajek. - Pani McBride odwróci­ła się do dorosłych. - Przyniosłam lemoniadę, ale... Mary, może wolałabyś mrożoną herbatę?

- Chętnie napiję się lemoniady.

- A pan?

- Ja też poproszę lemoniadę.

- A może wolałby pan piwo? -Nie.

- Na pewno?

- Kobieto, nie dręcz gościa - wtrącił się pan McBride. Przez chwilę rozmawiano o pogodzie, po czym pani do­mu przeprosiła i wyszła do kuchni.

- Mamo, pomóc ci? - zawołała Mary.

- Będę wdzięczna.

Mary szła z bijącym sercem. Dobrze znała teściową, za­uważyła jej zaskoczenie i wzrok, jakim patrzyła na Toma. Wiedziała, że teściowa, która zawsze jasno stawiała sprawy, prędzej czy później poruszy ten temat. Rozsądniej będzie omówić delikatną kwestię w kuchni, bez świadków. Lepiej, żeby Ethan i Tom niczego nie słyszeli.

- Co mam robić?

- Możesz pokroić pomidory.

- Dobrze.

- Czy on wie? - spytała pani McBride półgłosem. Mary udała, że nie rozumie.

- Kto i o czym?

- Dobrze wiesz, że pytam o Toma Pirellego. Ethan ma takie same oczy jak on.

Mary ułożyła pomidory w równym rzędzie.

- Jak mam kroić, w ćwiartki czy w plastry?

- W ćwiartki. Chciałabym usłyszeć, że nie ma żadnej więzi między Tomem a Ethanem. Że podobieństwo jest przypadkowe.

Mary przerwała krojenie. W głowie miała zamęt, lecz bała się, że jeśli skłamie, będzie czuła się sto razy gorzej. Lepiej wyznać prawdę.

- Istnieje pewna więź... ale pojawienie się Toma jest czystym przypadkiem.

Pani McBride westchnęła, oparła się o szafkę, skrzyżo­wała ręce na piersi i wbiła w synową badawczy wzrok.

- Jeszcze raz pytam, czy on wie? -Nie.

- Jesteś pewna? Komandos powinien mieć dobry wzrok. Czyżby nie zauważył, że dziecko jest do niego podobne jak dwie krople wody?

- Powiedział, że Ethan jest podobny do mnie. Starsza pani odetchnęła z ulgą.

- Hm... My też tak uważaliśmy. - Zaczęła płukać sałatę.

- Mam nadzieję, że dziecku nic nie mówiłaś.

- Oczywiście, że nie.

- Jak Ethan zareagował na jego widok?

- Nieszczególnie. - Mary westchnęła. - Biedak nie ro­zumie, dlaczego Tom wrócił, a jego ukochany tatuś jesz­cze nie.

Przez kilka minut panowało milczenie.

- Jeśli Tom niczego się nie domyśla, nie trzeba mu mó­wić, prawda? - spytała w końcu pani McBride.

Nóż wypadł Mary z rąk. -Och!

- Co się stało?

- Na szczęście nic, ale niewiele brakowało, a byłabym się skaleczyła. - Mary podniosła nóż. - Biologiczny ojciec chyba ma prawo wiedzieć o dziecku.

- Niekoniecznie. Zastanów się tylko. Nie powiedzia­łaś mu dawno temu, gdy zaszłaś w ciążę, więc czemu teraz miałabyś mówić?

Mary uważała, że tak skomplikowanej sprawy nie wy­jaśni się w kilku słowach. Musiałaby wyznać to, co wolała zachować w tajemnicy. Ją i Toma podstępnie rozdzielono, uniemożliwiono im jakikolwiek kontakt. Zorientowała się, że jest w ciąży, gdy było za już późno. Uwierzyła ojcu, bo nie posądzała go o perfidię.

- Rozumiem, że z jakiegoś powodu Tom nie odpo­wiadał ci jako ojciec dziecka - ciągnęła pani McBride.

- A teraz masz dług wdzięczności wobec Eda. Pomyśl, jaką krzywdę mu wyrządzisz, gdy wyciągniesz sprawę ojcostwa na światło dziennie. W świetle prawa Ethan jest synem Eda, a Ed bardzo go kocha i jest wspaniałym... jedynym ojcem chłopca.

Mary nie wiedziała, co powiedzieć.

- Chyba masz rację - zgodziła się cicho. - Muszę mieć na względzie dobro Ethana. Ale obawiam się... Mamo, Tom nie wierzy, że Ed się odnajdzie.

Starsza pani skuliła się jak od ciosu, ale prędko wypro­stowała się i groźnie spojrzała na synową.

- Nie chcę o tym słuchać. Ja nie tracę nadziei. Wszyscy sąsiedzi palą świeczki w intencji Eda. On żyje i wróci.

- Tak. - Mary włożyła pokrojone pomidory do salater­ki. - Co jeszcze dodać?

- W lodówce, na najwyższej półce, stoi butelka włoskie­go sosu. Podaj mi ją.

- Proszę. Jak mam postąpić, jeżeli Tom zapyta, ile Ethan ma lat? Gdy powiem prawdę, wszystkiego się domyśli.

- Nie martw się na zapas. Kawalerowie rzadko mają po­jęcie o wieku dzieci. Zresztą nie sądzę, żeby Toma intere­sowało, ile lat ma syn jego przyjaciela.

Naraz otworzyły się drzwi i do kuchni wbiegł Ethan z wiaderkiem.

- Babciu, znalazłem cztery jajka. Żadnego nie zbiłem i zamknąłem kurnik.

- Prawdziwa z ciebie pociecha. Kobiety spojrzały na siebie wymownie.

Gdy pan McBride zapytał o okoliczności zaginięcia syna, Tom powtórzył to, co już wcześniej opowiedział Mary. Nie taił, że Ed prawdopodobnie nie przeżył upadku.

Starszy pan przyjął złą wiadomość spokojnie, ale długo milczał i zamglonym wzrokiem patrzył na dywan. Wresz­cie odezwał się, nie podnosząc głowy:

- Ed zapewniał mnie, że to zadanie będzie trudne, ale bezpieczne. A okazało się dla niego tragiczne.

- Pański syn był zdolnym i odważnym żołnierzem. Bar­dzo ceniłem jego przyjaźń.

W milczeniu wypili lemoniadę. Tom z daleka oglądał fotografie ustawione obok bukietu kwiatów. Było tam kilka zdjęć Ethana, portret jakiejś młodej pary oraz duża ślubna fotografia Mary i Eda.

Tom poczuł ukłucie zazdrości. Mary była prześliczną panną młodą. W długiej sukni i w welonie wyglądała jesz­cze piękniej niż zwykle. Nie mógł oderwać oczu od zdję­cia. Patrzył na złote loki okalające jej twarz, na białe kwiaty wpięte we włosy, błyszczące oczy i promienny uśmiech. Ed był szczęśliwy, rozpierała go duma.

Tom poczuł pieczenie pod powiekami. Mocno zacis­nął palce na szklance. Spojrzenie pana domu podążyło za wzrokiem Toma.

- To był piękny ślub. Tak bardzo się cieszyliśmy - rzekł cicho. - Mary jest wspaniałą synową.

Tom jedynie skinął głową. Miał tak ściśnięte gardło, że nie mógłby wypowiedzieć ani słowa.

- Inteligentna, pracowita, zaradna - ciągnął ojciec Eda. - Ma opinię dobrego fachowca, ale nie bierze wszystkich zleceń, bo chce mieć czas dla dziecka. I dla nas. Ed stale jest w rozjazdach, ale ona regularnie nas odwiedza.

- To ładnie z jej strony. - Tom wolał zmienić temat, więc zapytał: - A ta druga para?

- To córka z mężem. Paula i Bill mieszkają w San Fran­cisco, więc nie widujemy się tak często, jak byśmy chcieli.

Ale to się niebawem zmieni. - Starszy pan uśmiechnął się. - Paula spodziewa się dziecka. Już za miesiąc. Żona jest bardzo przejęta i na pewno nie będzie siedzieć tutaj, gdy tam urodzi się następny wnuk, nasz... Od progu rozległ się kaszel.

- Lunch gotowy. Zapraszam panów do stołu - powie­działa pani McBride odrobinę za głośno.

Gdy nadeszła pora powrotu do domu, Ethan zaczął ma­rudzić. Mary, która przez cały czas czuła się podenerwowa­na, szybko straciła cierpliwość.

- Synku, bądź grzeczny - powiedziała dość ostro.

- Chcę spać u babci. Pozwól mi. Proszę.

Mary nie lubiła płaczliwego, błagalnego tonu, jakim Ethan ostatnio mówił.

Czuła się coraz mniej pewna siebie. Jeżeli pozwoli dziec­ku zostać, będzie z Tomem sam na sam, a to ryzykowne.

Ethan lubił nocować u dziadków, ale Mary zawsze wcześniej pytała teściową, czy może zostawić synka na noc. Teraz teściowa milczała.

- Pozwól mu - odezwał się pan McBride. - Od kiedy chodzi do szkoły, rzadko go widujemy, a wiesz, jak bardzo go kochamy. Susan już pościeliła łóżko i przygotowała piżamkę. Jutro po południu odwiozę go do domu.

- Tak, tak - ucieszył się Ethan.

- No nie wiem...

Mary zerknęła na Toma. Zauważyła płomień w jego oczach i poczuła się tak, jakby wsiadła na rozpędzoną karuzelę.

Wahała się, ale teść i syn już podjęli decyzję, a teścio­wa w milczeniu obserwowała Ethana, który tańczył wokół dziadka radosny taniec.

Mary westchnęła. Nie pozostawało nic innego jak ustą­pić, przypomnieć synowi, żeby był grzeczny, podziękować za gościnę i pożegnać się.

Po chwili siedziała już w samochodzie. Sam na sam z Tomem.

Była bardzo spięta. Kurczowo trzymała kierownicę i sta­rała się myśleć o czymś obojętnym. Ukradkiem zerknęła na Toma, ale patrzył przez okno. Zastanawiała się, czy wspo­mina dawne czasy, kiedy jeździli motorem na wycieczki, ona obejmowała go wpół, a on pędził jak szalony.

Starszy o osiem lat Tom był jeszcze bardziej pociągający. Siedział tak blisko, że prawie dotykali się ramionami, a mi­mo to był taki daleki.

- Ethan jest bardzo rozwinięty jak na swój wiek - ode­zwał się w końcu. - Wyjątkowo mądre dziecko.

Niespodziewana uwaga na temat dziecka wyrwała Mary ze świata marzeń i sprowadziła na ziemię.

- Boję się, że go rozpieszczam.

- Nie znam się na dzieciach, ale według mnie jest grzecz­ny. Nie to co mój bratanek i bratanica. Prawdziwe półdiablęta, szaleją od rana do wieczora.

- Zapomniałam, że masz brata. Jak mu się wiedzie? Tom zwlekał z odpowiedzią.

- Kilka lat temu Stefano miał wypadek i stracił nogę.

- To straszne. -Tak.

- Jak znosi kalectwo?

- Był bliski śmierci, ale jakoś się wykaraskał. - Ku zasko­czeniu Mary Tom zaśmiał się. - Ma protezę, porusza się bez trudu, prowadzi normalne życie. I żeruje na ludzkiej naiwno­ści, zmyślając niestworzone historyjki o tym wypadku.

- Opowiada, że to krokodyl odgryzł mu nogę?

- Zgadłaś. To najczęstsza wersja. Ale jest jeszcze parę innych. Na przykład o zatonięciu łodzi i walce z olbrzy­mim rekinem.

- Prawda z pewnością też jest straszna.

- Tak. Mój brat orał ziemię na stromym wzgórzu, nag­le traktor się przewrócił i przygniótł go. Na szczęście Stefano zdołał założyć opaskę uciskową i w ten sposób urato­wał sobie życie.

- A więc w rodzinie Pirellich jest dwóch bohaterów. Gdy spojrzeli sobie w oczy, Mary poczuła całą moc magnetycznej siły, pod której wpływem omal nie wyszła kiedyś za Toma za mąż.

Nie powinien patrzeć na nią takim wzrokiem.

W samochodzie zrobiło się stanowczo za ciasno. Ma­ry miała wrażenie, że zaraz eksploduje. Napięcie, które ją ogarniało, było wprost nie do wytrzymania.

Zmusiła się, by patrzeć na drogę i skupić się na prowa­dzeniu samochodu. Opanowała się i powiedziała:

- Stefano chyba nie może teraz pomagać rodzicom, prawda? Jak radzą sobie bez niego?

- Robią, co mogą, ale jest im ciężko. Ojciec marzy o emeryturze, więc wierci mi dziurę w brzuchu, żebym rzucił wojsko i wrócił do domu.

- A ty nie chcesz?

Tom znowu zwlekał z odpowiedzią.

- Mylisz się, właśnie zamierzam to zrobić.

- Chcesz wycofać się z czynnej służby?

- Tak. Coraz bardziej pociąga mnie perspektywa unor­mowanego trybu życia. Podoba mi się, że będę wstawać wczesnym rankiem i robić codziennie to samo. Wracam do domu, żeby uprawiać herbatę wśród zielonych wzgórz Millaa Millaa.

- Niemożliwe! Nie wyobrażam sobie ciebie jako przy­kutego do ziemi farmera.

Wyczuła, że spojrzał na nią.

- A jak sobie wyobrażasz?

Ledwo uchwytny sarkazm w jego głosie sprawił, że się speszyła.

- Rola hodowcy herbaty wcale do ciebie pasuje.

- Zapewniam cię, że uprawianie herbaty jest dużo przy­jemniejszym zajęciem niż to, co robiłem przez lata.

- Wierzę na słowo.

Mimo to ogarnął ją dziwny niepokój. Czy to zazdrość? Tom wróci do Australii, zamieszka w rodzinnych stronach, ożeni się, będzie mieć dzieci...

Nagle przypomniała sobie ten dzień, gdy został poczę­ty Ethan. Zaprosiła wtedy Toma do letniego domku rodzi­ców. Od rana była piękna pogoda, ale po południu nie­oczekiwanie rozszalała się burza. Z powodu nawałnicy prom przestał kursować i musieli przenocować na wyspie.

Jak się okazało, była to noc brzemienna w skutki.

Mary przestraszyła się tych wspomnień, więc wyciąg­nęła rękę, by włączyć radio, ale zamarła, gdy usłyszała głos Toma:

- Wybacz mi ciekawość, ale czy... celowo nie mieliście więcej dzieci?

Mary przeraziła się. Nie chciała rozmawiać na ten te­mat. Nie teraz.

Oblizała spierzchnięte wargi. Dlaczego obiecała teścio­wej, że nie powie Tomowi o synu? Czy wyznając prawdę, rzeczywiście zdradziłaby męża? Jeżeli Ed nadal żyje, to...

- Dlaczego nie odpowiadasz?

- Ja... my... chcieliśmy, żeby Ethan miał rodzeństwo.

- Więc czemu nie ma?

- Nie mogliśmy mieć dzieci. Tak bywa...

- Ale przecież jest Ethan.

- No, tak. - Mary speszyła się jeszcze bardziej. - Nie mogliśmy mieć drugiego dziecka. Martwiłam się, bo sły­szałam, że matki poświęcają jedynakom za dużo uwagi, a to dzieciom szkodzi. Wiem, że za mocno kocham Etha­na. Drugie dziecko pomogłoby mi... wyładować nadmiar uczuć macierzyńskich, ale... nie udało się.

W końcu ośmieliła się spojrzeć na Toma i zobaczyła, że wbił wzrok przed siebie, a jego twarz była bez wyrazu. O czym on myśli?

Miała spocone ręce. Bała się, że ześlizną się z kierowni­cy, więc ukradkiem wytarła je o spódnicę.

Gorączkowo zastanawiała się, jak postąpić. Uważała, że Tom ma prawo wiedzieć o synu. Powiedzieć mu czy nie?

Na drodze zrobił się większy ruch, więc musiała bardziej uważać. Tom siedział zatopiony we własnych myślach, a ona walczyła z sumieniem. Im dłużej się zastanawiała, tym bar­dziej była przekonana, że Tom powinien znać prawdę.

Tak, powie mu. Niezwłocznie.

Otworzyła usta, lecz w tym momencie przyszła jej do głowy nowa myśl. Tom przed chwilą powiedział, że chce wrócić w rodzinne strony i zacząć nowe życie. Jeżeli teraz dowie się o Ehanie, jak oceni motywy jej postępowania? Gotów dojść do wniosku, że celowo zwlekała.

Może teściowa ma rację. Może rzeczywiście lepiej nic nie mówić. W ten sposób nie zdradzi Eda, a Tom nie bę­dzie mógł jej posądzić, że zastawiła na niego sidła.

Rozsądniej będzie grać na zwłokę. Mary przysięgła sobie jednak, że kiedyś... po otrzymaniu wiadomości o śmierci męża... powie Tomowi prawdę, jest to winna i jemu, i synowi.

Kiedy już podjęła tę decyzję, poczuła lekką ulgę, ale ta­jemnica nadal wisiała nad nią jak miecz Damoklesa.

Słońce chyliło się ku zachodowi i wreszcie przestało bezlitośnie palić, a cienie zaczęły się wydłużać. Mary była jednocześnie zadowolona i zmartwiona, że zbliżają się do końca podróży.

Tom chyba pomyślał o tym samym, bo powiedział:

- Widziałaś pomnik Lincolna?

- Oczywiście. Zawsze pokazujemy go naszym gościom.

- Czy mnie też mogłabyś go pokazać? Jeśli to nie jest za daleko.

- Możemy podjechać.

- Od kiedy tu przyjechałem, coś mi mówi, że muszę spojrzeć na wielkiego człowieka i przeczytać jego sławne słowa. Wiesz, te o wolnym narodzie...

- Są wzniosłe i poruszające.

- Raczej nieprędko będę znowu w tych stronach. Mary zamrugała, aby powstrzymać łzy.

- Niestety - szepnęła.

Zaparkowała w bocznej uliczce. Gdy szli przez park, ich stopy zapadały się w miękkiej, bujnej trawie.

Mary przypomniało się, że gdy przyjechała tu pierw­szy raz, Ed niósł malutkiego Ethana zawiniętego w kocyk. Oczami wyobraźni ujrzała wysokiego, niebieskookiego, blondyna, który właśnie tego dnia poprosił ją o rękę.

- Od dawna chciałem zobaczyć ten monument - ode­zwał się Tom. - Jakie to piękne, że Amerykanie mają po­mnik, który przypomina, że ludzie walczący o wolność i sprawiedliwość nie umierają na próżno.

Mary wiedziała, że myśli o swoim przyjacielu a jej mężu.

Wciąż broniła się przed myślą, że Ed nie żyje. Uważała, że jeszcze nie ma prawa uwierzyć w jego śmierć.

Chciała powiedzieć to Tomowi, ale żal za mężem spo­tęgował napięcie i nie wykrztusiła ani słowa. Po jej policz­kach popłynęły łzy. Zawstydzona odwróciła się i popatrzy­ła w drugą stronę.

- Serdecznie ci współczuję - powiedział Tom półgło­sem. - Wierzysz, że stanie się cud i Ed wróci, prawda?

- Czemu nie chcesz zrozumieć, że muszę wierzyć? Za­nim nie dostanę ostatecznego potwierdzenia, zdradą było­by myśleć inaczej.

- Wiem, że ci ciężko.

Mary kątem oka dostrzegła coś białego. Odwróciła się, a Tom otarł jej policzki i oczy.

- Wytrzesz nos? - zapytał. -Tak.

Głośno wytarła nos i schowała jego chusteczkę do kie­szeni. Przez chwilę obserwowali kaczki podpływające do chleba, który jakieś dziecko rzucało do wody.

W końcu Tom przerwał milczenie.

- Chodźmy razem na kolację.

- Nie powinnam.

- Może... - Tom wziął ją za ręce. - Ale masz ochotę, prawda?

Nie odpowiedziała i spuściła wzrok. Czy przyjąć zapro­szenie od mężczyzny, którego kiedyś tak kochała, że zde­cydowała się uciec z nim na koniec świata? Zapraszał ją oj­ciec jej dziecka!

Tom bacznie obserwował Mary.

- Czuję się rozdarta - szepnęła.

- Wiem. I dlatego pozwól mi podjąć decyzję.

- Dobrze.

Tom ucieszył się, że odniósł zwycięstwo, wprawdzie ma­łe, ale bardzo ważne. W bistro zamówił hamburgery.

- Skoro jestem w Stanach, wypada to zjeść - wyjaśnił. Mary wybrała jakąś zupę i sałatkę.

- Napijesz się wina? - zapytał.

- Z przyjemnością.

- Jakie wolisz, czerwone czy białe?

- Ty dzisiaj decydujesz, więc sam coś wybierz. Nie je­stem smakoszem, wszystko mi jedno, co jem i piję. -Uśmiechnęła się, a jej oczy rozbłysły. Odprężyła się, jakby zrzuciła przygniatający ją ciężar.

- Ja też nie mam wybrednego gustu, ale za to jestem oburęczny. - Tom podniósł ręce. - Obie są jednakowo dobre.

- Naprawdę masz lewą rękę tak samo sprawną jak prawą?

- Owszem.

- Co potrafisz robić jedną i drugą?

- Wszystko. Golić się, pisać, strzelać. Bardzo przydatna umiejętność.

- Dlaczego dawniej się nie pochwaliłeś?

- Nie wiem. Widocznie mieliśmy dużo innych tematów do rozmowy.

Mary zamilkła i zapatrzyła się w migoczącą świeczkę.

- Ciężko mi na sercu. Fakt, że znowu jestem z tobą... Staram się nie myśleć o tym, co mogło być.

- To... rozsądne.

- Byliśmy za młodzi, prawda?

- Tak sądzisz?

- Oszalałabym, gdybym myślała inaczej. Tom westchnął.

- Całkiem możliwe, że byliśmy za młodzi, zbyt naiw­ni... i daliśmy się ponieść romantycznym uczuciom.

Była to racjonalna odpowiedź, lecz zabrzmiała fałszywie. Mary nie spodobało się takie tłumaczenie. W jej oczach zno­wu zalśniły łzy, ale zdobyła się na uśmiech.

- Nie powinnam wywoływać tego tematu. Lepiej o tym nie rozmawiać. Opowiedz mi coś o swoich planach. O tym, jak będziesz uprawiać herbatę.

Tom z wyraźną przyjemnością spełnił jej prośbę. Okaza­ło się, że zamierza rozszerzyć sprzedaż herbaty na zagranicę i zastanawia się, jak wejść na światowy rynek. Ten temat bar­dzo interesował Mary, więc pilnie słuchała. Dość szczegóło­wo omówili możliwość założenia spółki oraz plusy i minusy reklamy w Internecie.

- Przyślę ci przepis na moją herbatę z przyprawami -obiecała Mary. - To u nas ostatni krzyk mody. Może w Au­stralii też chwyci.

Rozmawiali swobodnie, a przy winie zupełnie się od­prężyli. Wracając, trzymali się za ręce. Powoli doszli do uliczki, przy której zostawili samochód.

Było ciemno, ale światło latarni padało na białą szyję Mary. Tom stał tuż-tuż. Mary chciała cofnąć rękę.

- Jeszcze nie - szepnął Tom. - Pozwoliłaś mi dzisiaj o wszystkim decydować.

Objął ją. Pragnął pocałować swoją Mary, jej delikatne usta albo łabędzią szyję, ale wyczuł, że znowu jest spięta, więc zawahał się. Wtedy ona jęknęła, spojrzała na niego, a w jej oczach zobaczył żal. Poczuł się tak, jakby wyrywa­no mu serce z piersi.

- Odwiozę cię do hotelu - powiedziała głucho i wysu­nęła się z jego ramion.

W samochodzie panowało krępujące milczenie. Aby je przerwać, Mary zapytała:

- Kiedy wyjeżdżasz?

- Zarezerwowałem bilet na poniedziałek rano. Spojrzała na niego oczami pełnymi łez.

- Przyjechałeś specjalnie po to, żeby oddać Ethanowi zegarek?

-Tak.

- To wspaniałomyślne z twojej strony.

- Tylko tyle mogłem zrobić.

- Dziękuję. Za tak wiele chciałabym ci podziękować. Za to, że byłeś przyjacielem... mojego męża. Za zamek dla Ethana. Za kolację. A głównie za to, że mnie nie krytyku­jesz. .. że wszystko rozumiesz.

- Nieprawda. - Tom odpiął pas i otworzył drzwi. - Nie przeceniaj mnie.

Wyskoczył z samochodu, przeszedł przed maską i za­stukał w szybę, więc Mary otworzyła okno.

- Wszystko ma swoje granice, zrozumienie też - rzekł cierpko. - Nie wyobrażaj sobie, że pobyt tutaj był dla mnie czystą przyjemnością. Spotkanie z tobą po tylu latach... z żo­ną innego mężczyzny... z matką jego dziecka... Żegnaj.

Odszedł, nie oglądając się za siebie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jego ostatnie słowa tak nią wstrząsnęły, że zalała się łzami. Rozstanie w gniewie do reszty zburzyło jej spokój. W nocy nie mogła spać. Dręczyło ją i poczucie winy, i po­żądanie, jednocześnie czuła smutek i... nadzieję.

Przez ponad pięć lat starała się być jak najlepszą żoną i matką, poświęcała cały czas mężowi i dziecku.

Co teraz będzie? Tom zjawił się niespodziewanie i wy­jaśnił, dlaczego przez tyle lat milczał. Okazało się, że zosta­li z premedytacją oszukani.

Jako młodziutka dziewczyna Mary uważała, że urodzi­ła się po to, by zostać żoną Toma, kochać tylko i wyłącznie jego. Teraz przekonała się, że on nadal jest panem jej serca. Płomienne uczucie tliło się w jej sercu przez wszystkie lata rozłąki, a teraz błyskawicznie rozgorzało na nowo.

Gdzie wobec tego jest miejsce dla jej męża?

Biedny Ed. Taki dobry, serdeczny, troskliwy.

Zaprzeczanie uczuciom do Toma byłoby nieuczciwoś­cią, ale ich uznanie było nielojalnością w stosunku do mę­ża. Jak wybrnąć z tak zagmatwanej sytuacji?

Trudno pogodzić się z faktem, że Ed nie żyje, ale wypa­da wierzyć Tomowi, który był świadkiem wypadku, a przy tym realistą i doświadczonym komandosem.

Mimo to Mary uparcie trzymała się resztek nadziei, łu­dziła się, że zaszła jakaś straszna pomyłka i w końcu ktoś natrafi na ślad Eda. Liczyła na to, że niebawem mąż zjawi się w domu i życie wróci do normy.

Zapaliła lampkę i popatrzyła na fotografię stojącą na to­aletce. Ed był jak zawsze uśmiechnięty.

Wychodząc za niego, miała świadomość, że ich małżeń­stwo będzie kompromisem. Ed zwierzył się, że pragnął po­ślubić dziewczynę, którą kochał, ale nie chciał pozbawiać jej radości macierzyństwa. Mary wyznała, że bardzo ko­chała ojca Ethana.

Małżeństwo okazało się udane. Ich miłość, oparta ra­czej na przyjaźni i wzajemnym szacunku niż na namiętno­ści, była autentyczna, choć spokojna. Natomiast uczucie do Toma było potężną siłą, która porywała jak huragan.

Mary rozpłakała się i otarła oczy chusteczką z wyhaf­towaną literą T. Wmawiała sobie, że jest zadowolona, że oparła się pokusie i nie pocałowała Toma. Tylko...

Czy jeden pocałunek może komuś zaszkodzić? Gdyby się pocałowali, przynajmniej miałaby co wspominać.

Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że Tom delikatnie dotyka jej ust...

Widziała, jak stoją pod drzewem, a światło latarni ledwo przebija się przez gęste listowie. Wpatrywała się w twarz To­ma, w jego oczy płonące pożądaniem, w spragnione usta.

Jaki byłby ten pocałunek?

Usiłowała przywołać wspomnienie dawnych pieszczot, ale tym razem pamięć ją zawiodła.

Ilekroć widziała już usta Toma przy swoich, powracały do niej jego ostatnie słowa: „Nie wyobrażaj sobie, że pobyt tutaj był dla mnie czystą przyjemnością. Spotkanie z tobą

po tylu latach... z żoną innego mężczyzny... z matką je­go dziecka".

Och, gdyby on wiedział... gdyby znał prawdę...

Jak postąpić? Co w tej sytuacji można zrobić? Co będzie uczciwe wobec męża i dawnego kochanka? Dlaczego tak trudno znaleźć mądre rozwiązanie?

Za oknem zaczęło szarzeć. Mary pierwszy raz była za­dowolona, że nadchodzi nowy dzień. Leżała jeszcze przez kwadrans, potem wstała i ubrała się w spłowiałe spodnie i rozciągniętą bluzkę. Zeszła do kuchni, nastawiła wodę i otworzyła zeszyt z przepisami.

Zawsze, kiedy czuła się przygnębiona, piekła ciasto. Nie wiedziała, skąd się to u niej brało, ale było skuteczne. Przy­gotowanie składników, ubijanie jajek, kręcenie ciasta zwy­kle działało na nią uspokajająco.

Teraz niestety niewiele pomogło, ale mimo to nie zre­zygnowała z pieczenia drożdżówek dla syna i szarlotki dla teścia. Mieli przyjechać na podwieczorek, więc chciała ich poczęstować ulubionymi smakołykami.

W kuchni pachniało bakaliami, a Mary nadal czuła się rozbita. Ogarniała ją rozpacz. Tom zjawił się jak błyskawi­ca, na dwa krótkie dni, i więcej go nie zobaczy. Bała się, że nie przeżyje powtórnego rozstania.

Złorzeczyła ojcu i kuzynce.

Myła makutrę i foremki z taką pasją, jakby walczyła z wrogiem. Przeklinała wszystkich terrorystów i wszelkie wojny. Ponad pięć lat temu pogodziła się z losem i dzięki temu wiodła spokojne, szczęśliwe życie u boku męża, ale teraz znowu jej świat się zawalił.

Skończyła mycie, energicznie wytarła blaty i gdy już nie pozostało nic do zrobienia, niepewnie podeszła do telefonu.

Zadzwonić do Toma czy nie? Co mu powiedzieć?

Jest w hotelu czy wyszedł? Czy telefonując do niego, po­gorszy sprawę?

Wciąż jest żoną innego mężczyzny, nie może powie­dzieć Tomowi, że go kocha.

Nim zdecydowała się podnieść słuchawkę, rozległ się dzwonek przy drzwiach frontowych. Stała jak skamienia­ła, nie mogąc ruszyć ani ręką, ani nogą. Po drugim dzwon­ku usłyszała:

- Mary, jesteś w domu? To był głos Toma!

Błyskawicznie ożyła, pobiegła do drzwi i otworzyła je na oścież.

Tom był w niebieskich dżinsach i granatowej koszuli.

- Dzień dobry.

- Witaj.

- Masz mi za złe niezapowiedziane odwiedziny?

- Skądże.

- Muszę przeprosić cię za to, co powiedziałem wczoraj na pożegnanie.

- Ja też muszę cię za coś przeprosić. Właśnie chciałam do ciebie zadzwonić.

Tom był mile zaskoczony.

- Wejdziesz?

- Chętnie. - Pociągnął nosem. - Ładnie pachnie. Piek­łaś ciasto?

- Tak, drożdżówki dla Ethana. Może będę musiała go przekupić, żeby poszedł do szkoły.

Gdy weszli do salonu, Mary zobaczyła swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Włosy miała niedbale spięte, bluzkę pogniecioną i poplamioną mąką. Zawstydziła się.

- Napijesz się czegoś?

- Nie, dziękuję.

Wskazała krzesło i otworzyła usta, lecz nie zdążyła nic powiedzieć.

- Wstyd mi - zaczął Tom - że wczoraj tak na ciebie na­skoczyłem. Przepraszam.

- Nie ma za co.

- Jest. To bardzo ważne. Zresztą chodzi nie tylko o tam­te słowa. - Zakłopotany zmarszczył brwi i potarł podbró­dek. - Obawiam się, że to, co teraz usłyszysz, nie ułatwi ci życia, ale muszę to powiedzieć.

- Dlaczego musisz?

- Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ed i ja byliśmy przyjaciółmi, kochałem go jak brata... Ale stało się... Rozumiesz, że on nie wróci, prawda? Nie można przeżyć takiego upadku.

Mary poczuła bolesny skurcz serca.

- Zaczynam godzić się z tym, że jest tak, jak mówisz.

- Niestety, to prawda. Gdybym w nią nie wierzył, nie miałbym prawa mówić tego, co powiem.

W milczeniu skinęła głową.

- Chodzi o to... Nie mogę wyjechać, nie mówiąc ci, ile dla mnie znaczysz.

Mary poczuła się tak, jakby była baletnicą, którą partner podrzucił do góry, a ona zawisła w powietrzu, mając na­dzieję, że za chwilę pochwycą ją silne, męskie ramiona.

- Nie będę udawał, że przez osiem lat usychałem z tęsk­noty - ciągnął Tom. - Ba, byłem nawet przekonany, że uda­ło mi się usunąć cię z serca i z pamięci. Ale...

Mary milczała. Kręciło się jej w głowie.

- Albo jakaś część ciebie została we mnie, albo ty jakąś cząstkę mnie zabrałaś z sobą. Nie wiem. Gdy cię przed­wczoraj zobaczyłem, natychmiast zrozumiałem, że tak na­prawdę nigdy się od ciebie nie uwolniłem.

- Mogę powiedzieć to samo o sobie.

Patrzyli sobie w oczy, a Mary czuła, że promienieje, jak­by zapłonęły w niej czarodziejskie lampki.

- Byłam zrozpaczona, że odjedziesz, nie znając moich uczuć. Nie wiedziałam jednak, od czego zacząć... Czułam się okropnie, bo cię zraniłam, ale mam też wyrzuty sumienia w stosunku do Eda. Nie wiem, jak powinnam postąpić...

- Ja też fatalnie się czuję. Przez całą noc nie zmruży­łem oka.

Tom podszedł i delikatnie musnął jej policzek, po czym z wolna przesunął palec w stronę ust. Mary była pewna, że ją pocałuje. Podniecona rozchyliła wargi.

Ale Tom westchnął, opuścił rękę i odsunął się.

- Przysiągłem sobie, że powiem tylko, co czuję, i po­żegnam się.

Mary wiedziała, że powinna być mu wdzięczna. Gdyby ją pocałował, straciłaby głowę... jak kiedyś, dawno temu. Tak, była mu wdzięczna, bo własne uczucie ją przerażało. Jest mężatką... albo od niedawna wdową... a rozpala ją pożądanie do innego mężczyzny.

Idąc za jego przykładem, odsunęła się i skrzyżowała rę­ce na piersi.

- Dziękuję, że mnie rozumiesz. W tej chwili... póki sprawy są... niewyjaśnione... do czasu otrzymania po­twierdzonej wiadomości... Czuję się tak, jakby ktoś zatrzy­mał bieg mojego życia. Nie wiem, co robić.

- Postępujesz tak, jak nakazuje uczciwość.

Mary speszyła się. Czy rzeczywiście jest wobec niego uczciwa? Pomyślała o swojej tajemnicy i ogarnęły ją wy­rzuty sumienia. Tom miał prawo wiedzieć, kto naprawdę jest ojcem Ethana. Ale jak mu o tym powiedzieć, żeby ją dobrze zrozumiał? Prawda z pewnością będzie dla niego strasznym ciosem. A teraz, kiedy po długiej, niebezpiecz­nej służbie wraca do rodzinnego domu, nic nie powinno zakłócać jego spokoju ani niweczyć nadziei na pomyślną przyszłość.

Mary przyrzekła sobie, że powie mu prawdę, gdy tylko otrzyma rozstrzygającą wiadomość o mężu. Zdobyła się na uśmiech i zmieniła temat.

- Poczęstuję cię herbatą według mojego przepisu.

- Bardzo ją zachwalałaś - powiedział Tom bez entu­zjazmu.

- Właściwie już pora na lunch. Dostaniesz kanapkę z pieczonym kurczakiem, a potem herbatę i placek.

- To lepsze niż hotelowe jedzenie.

Pogoda była piękna, więc zaprowadziła Toma na weran­dę obrośniętą bluszczem i otoczoną dorodnymi begonia­mi, niecierpkami i goździkami. Z wiszących doniczek spły­wały kaskady niebieskich i białych petunii. Mary nakryła stół żółtym obrusem i wyciągnęła ulubiony serwis w biało-niebieski wzorek.

- Nie wiedziałem, że jesteś zamiłowaną ogrodniczką. W nijakim otoczeniu udało ci się stworzyć naprawdę uro­czy zakątek - pochwalił ją Tom.

- Dziękuję. - Mary speszyła się i aby odsunąć niepoko­jące myśli, jak wyglądałby dom, który mogliby stworzyć, zapytała: - Jak ci smakuje moja specjalność?

Tom wypił łyk herbaty i skrzywił się.

- Na mój gust trochę za dużo cynamonu, ale wiem, że teraz modne są udziwnione napoje.

- Radzę ci włączyć tę herbatę do waszej oferty, jeśli za­mierzacie sprzedawać coś dla smakoszy.

- Zastanowię się. - Tom lekko wzruszył ramionami. -Ale placek jest pyszny Nie mam żadnych zastrzeżeń. Gdy­by mój ojciec miał dostęp do receptury, mógłby wreszcie zrealizować swoje marzenie i otworzyć kawiarnię w Mil­laa Millaa. Na pewno chętnie by cię zatrudnił. Serwowali­byście turystom naszą herbatę i twoje ciasta.

- Cóż, bardzo by mi to odpowiadało.

- Ojciec od dawna marzy o kawiarni. „U Pirellego", ład­nie, prawda?

Tom rozpromienił się. Najwyraźniej był bardzo zado­wolony, że wraca do domu. Tymczasem Mary z tego sa­mego powodu straciła humor. Czy jeszcze kiedyś się zo­baczą?

Ciekawe, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby się pobra­li? Czy po ślubie zamieszkaliby w majątku Pirellich? Być może otworzyliby kawiarnię, w której Mary serwowałaby gościom własne wypieki. Kawiarnia w drewnianym, po­malowanym na biało-zielono domku, otoczonym tonącą w kwiatach werandą...

- Dużo turystów odwiedza wasze strony?

- Sporo. Zwłaszcza latem, kiedy ludzie uciekają przed upałami. A i zimą nie brakuje gości. Przyjeżdżają grzać się przy kominku.

Mary przestawała myśleć, co by było, gdyby... i była na siebie coraz bardziej zła. Ethan biegałby z psem wokół do­mu lub na porośniętym paprociami brzegu rzeki. Znał­by swoich prawdziwych dziadków i prababcię, po której odziedziczył oczy. Na pewno byłby szczęśliwy.

- A jak się czują twoi rodzice? - zapytał Tom.

Pytanie wyrwało Mary z marzeń. Wyprostowała się i wzięła do ręki filiżankę.

- Czują się dobrze, ale... nie są razem.

- Rozwiedli się?

- Tak. Mama zostawiła ojca zaraz po powrocie do Australii.

- Byłaś zaskoczona?

- Owszem. Dopiero później uświadomiłam sobie, że już od jakiegoś czasu zanosiło się na to. Mama nigdy otwar­cie nie mówiła, co myśli, ale wydaje mi się, że nie wyba­czyła ojcu jego... - Urwała przestraszona, bo o mały włos zdradziłaby, jak ojciec zareagował na wiadomość o ciąży. - Miała dość jego tyranii.

- Gdzie teraz mieszkają?

- Mama wyszła drugi raz za mąż i ma niewielki dom w Adelajdzie. Jest bardzo szczęśliwa.

- A ojciec?

- Po przejściu na emeryturę kupił pole namiotowe w No­wej Południowej Walii. Podejrzewam, że opracował długi re­gulamin i rządzi jak udzielny władca.

- A ty zostałaś w Stanach ze względu na męża?

Niezupełnie. Decyzja państwa Cameronów o powro­cie do Australii przyśpieszyła tylko małżeństwo z Edem, ale Mary nie mogła tego powiedzieć. Musiałaby zdradzić, że najpierw została matką, a dopiero potem żoną. Znowu ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

Tom w milczeniu patrzył na niebo, śledząc białą smu­gę zostawioną na czystym błękicie przez samolot. Dopiero po dłuższej chwili chrząknął, pochylił się do przodu, oparł łokcie na stole i powiedział:

- Sytuacja, w której się znaleźliśmy... Wiem, musimy dużo przemyśleć... Zwłaszcza ty. Ethan i ty należycie do rodziny McBridebw, kochają was. Musisz wziąć pod uwa­gę Eda, jego syna i rodziców. -Tak.

- Chciałbym cię jednak prosić, żebyś pamiętała o kil­ku rzeczach.

Musnął palcami jej policzek.

Jego pieszczota, głos, spojrzenie wywołały w niej szalo­ne bicie serca.

- O czym mam pamiętać? - spytała.

- O tym, że ja żyję i na dobre wycofuję się z walki z ter­roryzmem. I że cię kocham.

Mary z trudem powstrzymała szloch. Nie, nie wolno jej łzami psuć nastroju chwili.

- Najdroższa. - Tom obszedł stół, pomógł jej wstać, i przytulił ją. - Wiesz, że kiedyś będziesz wolna?

W milczeniu skinęła głową.

- Wtedy przyjadę po ciebie.

Serce Mary przepełniała miłość, ale brakło jej słów, by odpowiedzieć.

Tom pocałował jej włosy.

- Nie mogę odjechać bez przynajmniej jednego poca­łunku - szepnął.

Patrzył na nią z taką czułością, że zaczęła drżeć. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Nareszcie!

Pocałunek był taki jak przed laty. Czarowne spotkanie ust, delikatne i czułe, ale mocne i rozpalające ciało.

Mary poczuła, że należy tylko do Toma. Tak bardzo pragnęła, by ją do siebie zabrał. Zarzuciła mu ręce na szy­ję, a w jej sercu ożyły wszystkie dawne uczucia. Znowu nieprzytomnie kochała, traciła władzę nad swym ciałem, omdlewała w jego ramionach.

Wiedziała, że nigdy go nie zapomni. Był ojcem jej dziec­ka i mężczyzną jej życia.

Całowali się długo, przez całą cudowną wieczność. Po­całunki zastępowały słowa.

To było ich pożegnanie.

Wreszcie oderwali się od siebie.

- Od pierwszej chwili tylko o tym myślałem - wyznał cichym, namiętnym głosem.

- Ja też.

Pocałował ją w czoło.

- Teraz najrozsądniej będzie, jeśli się pożegnam.

- Nie chcę, żebyś odchodził - szepnęła Mary - ale masz rację, tak będzie najrozsądniej.

- Czy mógłbym skorzystać z twojego telefonu?

- Oczywiście.

Tom zamówił taksówkę.

- Zadzwonię wieczorem.

- Lepiej będzie, jeśli ja to zrobię. Poczekam, aż Ethan uśnie i odezwę się. - Mary uśmiechnęła się z przymusem. - Musisz wypocząć, czeka cię daleka podróż.

- W Australii jest teraz zima - powiedział Tom bez związku.

- Rodzice ucieszą się, że wracasz.

- Tak, długo nie miałem urlopu.

- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że przyjechałeś dziś do mnie.

- Ja też.

Wkrótce usłyszeli warkot silnika.

- Czyżby taksówka? Tak prędko? - Mary podeszła do okna. - Och! - Speszona zerknęła na Toma. - To teść przy­wiózł Ethana.

- Nie zapomnij, że niedługo będziesz moja.

- Kocham cię.

Rozległy się pośpieszne kroki i dzwonek.

- Mamusiu! Przyjechałem!

- Już idę.

Mary otworzyła drzwi i mocno przytuliła syna.

- Dzień dobry - powiedział pan McBride.

- Czy mój urwis był grzeczny?

- Oczywiście. Bardzo miło spędziliśmy czas. - Starszy pan zauważył Toma, lekko uniósł brwi i dość chłodno po­wiedział: - Witam pana.

Mary zrozumiała. Teść już wiedział, kto jest prawdzi­wym ojcem Ethana.

- Wstąpiłem na tylko chwilę. Chciałem się pożegnać -wyjaśnił Tom. - Jutro rano lecę do Australii.

Pan McBride wyciągnął rękę.

- Żegnam i życzę szczęśliwej podróży - powiedział i z nietypowym dla siebie zimnym błyskiem w oku dodał: - Dziękuję za przywiezienie zegarka. Ethan doceni jego wartość, gdy dorośnie.

Nadjechała taksówka. Tom uprzejmie pożegnał się z Mary i wyciągnął rękę do Ethana.

- Pilnuj zamku. Niech rycerze dobrze go strzegą przed nieproszonymi gośćmi.

- Dobrze, wujku. Będę pilnował.

Tom zbiegł po schodach i wsiadł do taksówki.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Tom wybrał numer i uśmiechnięty słuchał sygnału tele­fonu w rodzinnym domu.

- Dzień dobry, babuniu. Jak się czujesz?

- Toto? Jak się cieszę. Gdzie jesteś?

- W Stanach, w Waszyngtonie. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

- Ależ skąd. Zawsze wstaję skoro świt. Dobrze o tym wiesz. Ale sprawiłeś mi niespodziankę. Co za radość, że cię słyszę chociaż z daleka.

- Wkrótce usłyszycie mnie z bliska. Wracam do domu. Za dwa dni będę z wami.

- Za dwa dni? Co za wspaniała wiadomość! Zaraz za­wołam ojca. Właśnie wstał i je śniadanie.

- Nie przeszkadzaj mu, wolę porozmawiać z tobą.

- Jak się czujesz? Nie jesteś chory? Dobrze cię tam kar­mili? Powiedz szczerze.

- Jestem zdrów jak rydz. A w domu wszyscy zdrowi?

- Jakoś się trzymamy. Masz taki radosny głoś. Jesteś chyba bardzo szczęśliwy, prawda?

- Tak, bardzo.

- Czyżbyś był zakochany?

Tom położył się na łóżku i uśmiechnął się.

- Skąd wiesz, czarodziejko?

- Ja wszystko wiem. Potrafię dużo wyczytać z głosu. Opowiedz mi o niej. Jest piękna?

- Oczywiście.

- A gdzie mieszka?

- Tutaj. W Stanach.

- O, to przeszkoda.

- Coś wymyślę, znajdę jakieś rozwiązanie i będzie do­brze. - Tom usiadł i mocniej zacisnął palce na słuchawce. - Babciu, tobie mogę od razu zdradzić, że widziałem się z Mary. Pamiętasz ją?

W słuchawce zapadła krótka cisza.

- To ta dziewczyna, która przed laty złamała ci serce? -Tak.

- Och, Toto. Czy to aby dobrze, że znowu się spotka­liście?

- Dobrze, babciu. Jestem pewien.

- Czy ona przyjedzie z tobą?

- Na razie nie. Opowiem ci wszystko, jak wrócę. Babu­niu, nie martw się o mnie, bo wszystko będzie dobrze. Zo­baczysz.

- Nie mam wyjścia, muszę ci wierzyć. Przyjeżdżaj jak najprędzej. Chcę cię zobaczyć i przekonać się na własne oczy, czy ta Mary rzeczywiście cię uszczęśliwiła.

- Już niedługo zobaczysz. Czekajcie na mnie we wto­rek. .. nie, w środę. Prędzej nie dojadę. Ciao.

- Szczęśliwej podróży, chłopcze. Ciao.

Tom tłumaczył sobie, że nie wypada, aby trzydziesto­letni mężczyzna ulegał takiemu podnieceniu po zwykłym pocałunku. Dziwił się, że wystarczył jeden pocałunek Ma­ry, by zapomniał o innych kobietach. Od pierwszego do­tknięcia drżących ust zatracił się w delikatnym, niezapom­nianym smaku ukochanej.

Uległ tajemnej magii, której moc podziałała na niego tak samo jak w młodości. Ledwo objął Mary, poczuł się jak nowo narodzony. Znowu uwierzył w miłość. Tak, prawdzi­wa miłość istniała. Była potężną siłą, nadawała życiu sens.

Nic nie mąciło jego szczęścia, nawet fakt, że Mary była żoną przyjaciela.

Nie miał wyrzutów, że ją pocałował. Nie zrobił niczego, czego należałoby się wstydzić. Niczego niewłaściwego. Co innego, gdyby Ed miał się o tym dowiedzieć. Wtedy opa­nowałby się, choć pewnie bardzo by cierpiał. Nie zapro­siłby Mary na kolację, nie pojechałby do niej następnego dnia. Ale on był przekonany, że Ed nic już nie czuje i nikt nie może go zranić.

Teraz liczyło się tylko jedno. Znów spotkał swoją Mary i wreszcie poznał prawdę. Odkąd dowiedział się, co wydarzy­ło się tamtego wieczora, gdy planowali ucieczkę, uwierzył na nowo, że oboje zasługują na szczęście i w końcu będą razem.

Zjadł kolację w bistro i prędko wrócił do hotelu. Wesoło pogwizdując, umył się i przebrał.

Uznał, że jeszcze za wcześnie na telefon od Mary, więc z piwem w jednej ręce, a pilotem w drugiej usiadł w fotelu i zaczął przeskakiwać z kanału na kanał. Pomijał serwisy in­formacyjne i bardziej ponure programy, szukał czegoś lekkie­go i wesołego. Wreszcie trafił na jakiś program rozrywkowy.

Mary nie dzwoniła, lecz on był spokojny. Myślał o niej, marzył... Oczami wyobraźni widział ją, jak krząta się po kuchni, kładzie Ethana do łóżka, czyta mu na dobranoc. Niemal słyszał jej melodyjny głos z amerykańsko-australijskim akcentem.

Około dziesiątej zaczął się niepokoić. Wyłączył telewizor, podszedł do okna i popatrzył na miasto. Letni zmierzch ustą­pił miejsca czarnej nocy i przed hotelem rozlało się morze świateł.

Tom pomyślał, że gdzieś daleko w tym morzu jest jego ukochana. Zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Wreszcie nie wytrzymał i podniósł słuchawkę.

- Słucham - usłyszał zmieniony głos Mary.

- Czy Ethan już śpi?

- Jeszcze nie.

Słowa Mary zabrzmiały jak szloch.

- Co się stało?

-Miałam telefon... Coś nieprawdopodobnego... Nie uwierzysz...

- W co?

- Ed żyje.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Cooo?

- Ed się odnalazł. Jest ciężko chory, jutro przywożą go do tutejszego szpitala.

Tom się ucieszył. Naprawdę się ucieszył. A jednocześnie ogarnęło go przerażenie i wielkie rozczarowanie.

- To fantastyczna wiadomość... niesamowita...

- Sama nie mogę uwierzyć.

- Powiedziano ci, w jakim Ed jest stanie?

- Niestety w bardzo złym. Boję się, że jego życie wisi na włosku. Nie znam szczegółów, ale z pewnością czeka go długi pobyt w szpitalu.

Tom poczuł na czole krople potu.

- Zadzwoniłam do teściów. Już jadą do Waszyngtonu.

- Przenocują u ciebie?

- Proponowałam im, ale dowiedzieli się, że przy szpita­lu jest hotel dla rodzin pacjentów. Są tacy szczęśliwi.

- Wyobrażam sobie. - Tom wstydził się sam przed sobą, ale ogarniał go coraz większy niepokój. - A ty?

- Zostanę na noc w domu. Mam blisko do szpitala.

- Pytałem, jak się czujesz.

- Nie wiem. Chyba jestem w szoku.

- Uważaj na siebie. A jak Ethan?

- Jest bardzo przejęty. - Mary głośno westchnęła. - Stara­łam się oględnie uprzedzić go, że Ed jest bardzo chory.

- Mogę coś dla ciebie zrobić, jakoś ci pomóc?

- Chyba nie.

W słuchawce rozległ się tłumiony szloch.

- Mary! Słyszysz mnie?

Nie odpowiedziała, tylko coraz rozpaczliwiej płakała. Tom poczuł pieczenie pod powiekami.

- Opanuj się. Zaraz u ciebie będę. Słyszysz? Mary mruknęła coś niezrozumiale i rozłączyła się. Tom odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach. Znowu straci Mary! Ten sam scenariusz co przed laty, upojenie miłością, a potem nic, pustka. Utrata Mary wyda­wała mu się gorsza od śmierci.

- Co komu po moim życiu? Czemu ta przeklęta lina nie zerwała się pode mną? - szeptał zrozpaczony. - Mój upa­dek nie spowodowałby żadnych komplikacji. Cały i zdro­wy Ed wróciłby do żony i syna, a Mary i mnie los oszczę­dziłby ponownego rozstania.

Wyrzucał sobie, że z taką pewnością mówił o śmier­ci przyjaciela. Tylko pogorszył sytuację. Był jednak prze­konany, że Ed nie przeżył upadku. Wszystkich wprowa­dził w błąd, na czele z sobą. Zapomniał, że czasem w życiu zdarzają się cuda. Ale dlaczego cudowne ocalenie musiało przytrafić się właśnie Edowi McBridebwi?

Jechał do wdowy po przyjacielu, a spotkał dawną mi­łość. Otworzył przed Mary serce, poczuł, że ma do niej prawo. Zburzył nie tylko swój spokój. Jej także.

Skoro Ed żyje, Mary cofnie daną mu rano obietnicę i ja­ko wierna żona pozostanie przy mężu. Nie był pewien, czy starczy mu sił, by uznać słuszność jej decyzji.

Musi coś zrobić. Podniósł się gwałtownie i zamówił tak­sówkę.

Kwadrans później jechał w stronę Arlingtonu.

Nie zdziwił się, widząc, że wszystkie okna na parterze są oświetlone. Zapukał do drzwi. Otworzyła mu zapłakana Mary. Z trudem opanował pragnienie, by ją przytulić.

- Dzwonili jeszcze raz? Dowiedziałaś się czegoś więcej? -Nie.

- Chyba nie masz mi za złe, że przyjechałem? - Nie za­reagowała, więc dodał pośpiesznie: - Wystraszyłem się, gdy wybuchłaś płaczem i bez słowa odłożyłaś słuchawkę. Musiałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.

- Dziękuję.

Bacznie ją obserwował. Na pewno cieszyła się z powro­tu Eda. Płacz to naturalna reakcja. Rozładowuje napięcie nagromadzone w ciągu dni wypełnionych niepewnością.

Zaciśnięte usta Mary utwierdziły go w przekonaniu, że od niej niczego się nie dowie.

- Wejdź - usłyszał jej cichy głos.

Weszli do małego pokoju za kuchnią. Ethan, zarumie­niony po kąpieli i ubrany w piżamkę, oglądał film rysunko­wy. Spojrzał na Toma ufnie, jak na dobrego znajomego.

- Wujku, wiesz o tatusiu?

- Tak. To fantastyczna wiadomość.

- Usiądź. - Mary wskazała kanapę. - Czego się napi­jesz? Wolisz kawę czy herbatę? Mam też wino i whisky.

- Nie chce mi się pić, ale dotrzymam ci towarzystwa.

- Mnie dobrze zrobi lampka wina.

- Wobec tego też poproszę wino. Pozwól, że przyniosę. W każdej kuchni czuję się jak u siebie.

- Nie, zostań.

Mary była zadowolona, że może wyjść i choć na chwilę ukryć się przed jego badawczym wzrokiem.

Tom wymownie spojrzał na zegarek, a potem na Ethana.

- Często oglądasz telewizję o tej porze?

- Nie. Mamusia kazała mi iść do łóżka, ale wcale nie chce mi się spać.

- Mimo że jest późno? -Tak.

- Myślałem, że syn komandosa chce być duży i silny.

- Chcę, bo ja też będę komandosem. - Ethan skrzywił się. - Ale to nie znaczy, że muszę wcześnie chodzić spać.

- Właśnie że znaczy.

- Dlaczego?

- Nie wiesz?

- Czego?

- Nie wierzę, że o tym nie słyszałeś. Chłopiec był coraz bardziej zaintrygowany.

- Czego nie wiem?

Tom zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał.

- To bardzo poważna sprawa.

- Jaka? Wujku, powiedz.

- Sądziłem, że wszyscy inteligentni chłopcy wiedzą, że najszybciej rośnie się w nocy, w czasie snu.

- Naprawdę?

- Oczywiście. To zostało dowiedzione naukowo. Jeśli bę­dziesz chodził późno spać, zostaniesz mały, taki jak teraz.

- Nie urosnę?

- Ani trochę.

Ethan podejrzliwie zmrużył oczy.

- Gdyby tak było, jak mówisz, mamusia dawno by mi powiedziała.

- Może mamusia nie wie. To męska tajemnica, a ma­musia jest kobietą.

Ta argumentacja trafiła chłopcu do przekonania.

- Dowiedziałeś się o tym w wojsku?

- Tak. - Tom wstał i wyprostował się, prężąc muskuły. - No więc co robi przyszły komandos: idzie spać czy dalej ogląda telewizję?

Chłopiec patrzył na niego wielkimi oczami, jakby Tom nagle stał się olbrzymem.

- Idę spać.

- Jeżeli dziś postarasz się prędko zasnąć, jutro uda ci się jeszcze szybciej.

- Jutro przyjedzie tatuś.

- Wiem.

Weszła Mary z butelką wina i kieliszkami.

- O czym rozmawialiście? - spytała podejrzliwie.

- Idę spać - oznajmił Ethan.

- Naprawdę?

- Wujek zdradził mi tajemnicę. Mary pobladła.

- Jaką? - spytała z niepokojem w głosie.

- Wyjaśniłem Ethanowi, że jeśli chłopcy chcą wyrosnąć na dużych i silnych mężczyzn, muszą wcześnie chodzić spać - z powagą odparł Tom.

- Aha... to dobrze. - Mary odetchnęła z ulgą. - Synku, zaraz pójdziemy, tylko naleję wujkowi wina.

Mały spojrzał na Toma.

- Chcesz zobaczyć mój pokój? Postawiłem zamek mię­dzy biurkiem a łóżkiem.

- Chętnie, jeśli mamusia pozwoli. - Tom zerknął na Mary. - Nie masz nic przeciwko temu?

- Dobrze - zgodziła się po chwili wahania. - Synku, daj buzi na dobranoc.

Ethan pocałował matkę, wziął Toma za rękę i bez maru­dzenia wyszedł z pokoju.

- Na półpiętrze, po prawej stronie, jest kontakt - zawo­łała za nimi Mary.

Postawiła tacę na stoliku i czym prędzej usiadła. Nogi miała jak z waty.

Za dużo przeżyć jak na jeden dzień. Silne wzrusze­nia bardzo ją wyczerpały. Najpierw wyznanie Toma, potem niewiarygodna, zaskakująca informacja o mężu, a na końcu słowa Ethana o tajemnicy. Wystraszyła się, że Tom zna jej sekret.

- Boże, Boże! - szepnęła. - Nie mam siły. Dłużej tego nie wytrzymam.

Drżącą ręką nalała sobie wina. Jeszcze nie oswoiła się z myślą, że Ed wraca. W pierwszej chwili nie uwierzyła, sądziła, że ktoś okrutnie z niej drwi.

Powoli zaczynała godzić się z tym, że Ed nie żyje. Nie­śmiało myślała o przyszłości z Tomem. Popołudnie spę­dzone z nim dało jej złudzenie szczęścia, a gdy otrzymała wiadomość o powrocie Eda, wystraszyła się, że już nigdy nie zobaczy Toma.

Natychmiast ogarnęły ją wyrzuty sumienia. To grzech myśleć o sobie, gdy Ed tyle przeszedł, tyle wycierpiał. Ani przez moment nie wątpiła, że zostanie z nim i zrobi wszyst­ko, co w jej mocy, żeby wyzdrowiał.

Lecz Tom...? Ile czasu upłynie, zanim pogodzi się z po­wtórnym rozstaniem? Czy w ogóle się pogodzi?

Była wdzięczna Tomowi, że zajął się Ethanem i zapro­wadził chłopca do łóżka.

Miała w głowie zamęt. Bała się, że jeśli nie przerwie go­nitwy myśli, oszaleje.

Wypiła łyk wina, skuliła się na kanapie i zamknęła oczy. Pierwszy raz w życiu czuła się zupełnie wyczerpana. Mia­ła za sobą nieprzespaną noc i dzień pełen niespodzianek. Wypłakała wszystkie łzy i była u kresu wytrzymałości.

Tom wszedł do pokoju i od razu zorientował się, że Ma­ry mocno śpi. Zachwycony patrzył na jej długie blond wło­sy. Mary nawet nie drgnęła, gdy ostrożnie wyjmował kieli­szek z jej palców. Wyniósł butelkę do kuchni i poszedł na piętro do sypialni po koc i poduszkę.

Uchylił drzwi do jakiegoś pokoju i przystanął na progu.

Gabinet Mary. Rzędy książek na półkach z jasnego drewna, na korkowej tablicy przypięte notatki, wycinki z czasopism, fotografie. Biurko, na nim kwiaty w wazonie i kamienie służące za przyciski do kartek.

Na monitorze włączonego komputera widok z austra­lijskiego lasu tropikalnego: wysokie drzewa, palmy i paprocie, kamienny most nad rzeką, omszałe głazy na brzegu.

Tom spojrzał uważniej i kamienny most wydał mu się znajomy. Tak! Przecież to stary most nad Crystal Creek w północnym Queenslandzie.

Czuł, że jego serce bije jak oszalałe.

Przypomniał sobie pewną wrześniową sobotę. Podje­chali motorem do podnóża Mount Spec, a dalej poszli pie­szo. Za mostem i łąką zaczynał się kręty szlak prowadzący na sam szczyt góry. Tam zjedli lunch.

W drodze powrotnej, właśnie na tym moście, podjęli decyzję o ślubie. Tam omówili szczegóły ucieczki.

Mary pamiętała!

Przez tyle lat, już jako żona i matka, przechowywała tamto wspomnienie.

Tom miał wrażenie, że jego serce rozpada się na kawał­ki, więc czym prędzej wyszedł.

Sypialnia była za gabinetem. W ładnym, dużym pokoju panował idealny porządek. Na łóżku leżała kolorowa na­rzuta, na podłodze biały dywan, w oknie wisiały białe za­słony, a toaletkę zdobiły róże w niebieskim wazonie.

Tom poczuł ukłucie zazdrości i ogromnym wysiłkiem wo­li odsunął obraz Mary i jej męża. Wyjął z szafy koc i poduszkę w białej poszewce z koronką i czym prędzej wyszedł.

Ułożył Mary wygodniej i okrył ją kocem. Z żalem pomy­ślał, że niewiele godzin wcześniej trzymał ją w ramionach i całował koralowe usta. Teraz utracił ją po raz drugi.

Niesprawiedliwość losu zdawała się nie do zniesienia. Gdyby mógł objąć Mary, przytulić... Kochałby ją tak czule i delikatnie, że Pan Bóg uśmiechnąłby się do nich.

Człowieku, opamiętaj się! Od kiedy Bóg pochwala cu­dzołóstwo?

Tom opanował się. Zostawił zapaloną lampkę, zgasił po­zostałe światła i bawialnią pogrążyła się w ciemności.

Mrok wkradł się do duszy Toma.

Zadzwonił po taksówkę, wyszedł na werandę i zamknął za sobą drzwi.

Mary zadzwoniła wczesnym rankiem.

- Dzień dobry. Chciałabym ci podziękować za wczoraj­szy wieczór.

- Nie ma za co.

- Przepraszam, że zasnęłam.

- Byłaś wyczerpana.

- Dziękuję, że zająłeś się Ethanem, no i zatroszczyłeś się o mnie.

- Dobrze spałaś?

- Tak. Jak suseł. - Po krótkim milczeniu dodała: - Ba­łam się, że cię nie zastanę. O której masz samolot?

- Zrezygnowałem z wyjazdu.

- Szkoda - powiedziała Mary jakby z ociąganiem. - Tak się cieszyłeś, że wracasz do domu.

- Ed jest moim przyjacielem. Nie mógłbym wyjechać, nie odwiedziwszy go.

-No tak...

- Dowiedziałaś się może czegoś więcej? W jakim on jest stanie?

- Wiem tylko tyle, że leczono go w szpitalu polowym, a przed podróżą dostał dużą dawkę środków przeciwbólo­wych. Nie wiem, czy pozwolą mi go natychmiast zobaczyć, ale oczywiście chcę być na miejscu.

Tom wyobraził sobie, jak Mary spieszy do chorego mę­ża. Wypił łyk zimnej kawy i odstawił filiżankę.

- A ty jak się czujesz?

- Dobrze. Sen zawsze stawia człowieka na nogi.

Tom skrzywił się i westchnął. A jakiej oczekiwał odpo­wiedzi? Miała mu wyznać, że jest zrozpaczona, bo nie mo­że z nim być?

- Przepraszam, muszę kończyć, mam jeszcze sporo rze­czy do zrobienia.

- Zabierzesz Ethana do szpitala czy poślesz go do szkoły?

- Nieopatrznie powiedziałam, że może zostać w domu, bo to bardzo ważny dzień, ale myślę, że zrobiłam błąd. Nie powinnam brać go z sobą dzisiaj. Szpital na każdego działa przygnębiająco. Lepiej byłoby poczekać... powinnam naj­pierw sama zobaczyć się z Edem.

- Tak byłoby lepiej. Poza tym może trzeba będzie długo czekać, a to nie dla dziecka.

- No właśnie.

- Masz z kim go zostawić?

- Zadzwonię do znajomej.

- Jeśli chcesz, ja się nim zajmę. Usłyszał cichy okrzyk zdumienia.

- Dziękuję, ale nie mogę cię wykorzystywać i... angażo­wać do roli niańki. Już i tak dużo dla nas zrobiłeś.

Tom rozumiał. Sam był zdziwiony swoją propozycją. Ale skoro już zaczął, wypadało doprowadzić sprawę do końca.

- Lubię być użyteczny. Ethan jest uroczym, inteligent­nym dzieckiem. Zaczynamy się rozumieć.

Mary milczała tak długo, że aż się zaniepokoił.

- Jesteś tam?

- Tak. Sądzisz, że to rozsądne?

- A co w tym nierozsądnego?

- Ethan bywa nieposłuszny.

- Kobieto, zapominasz, że miałem do czynienia z terro­rystami. Miejże do mnie choć odrobinę zaufania.

- Hm... no cóż, nie bardzo wiem, do kogo mogłabym się tak niespodziewanie zwrócić, zwłaszcza w poniedzia­łek, więc...

- Załatwione. Zabawię się w niańkę i potrenuję na Ethanie. To mi się przyda, jak wrócę do domu. Mam na myśli dzieci mojego brata.

- Bardzo ci dziękuję.

- Drobiazg. Niedługo u ciebie będę.

Mary zajechała przed szpital za kwadrans dziesiąta. Na dworze było ciepło, ale w klimatyzowanym budynku pano­wał nieprzyjemny chłód. Zrobiło się jej zimno.

Teściowie powitali ją ze łzami w oczach.

Po pewnym czasie podszedł do nich łysawy mężczyzna ze stetoskopem.

- Przepraszam, czy pani McBride?

Obie kobiety wstały i powiedziały jednocześnie:

- To ja.

Lekarz spojrzał na Mary.

- Pani jest żoną kapitana McBridea?

- Tak. A to rodzice męża.

Pani McBride złożyła ręce jak do modlitwy i popatrzyła na lekarza błagalnie.

- Jak on się czuje?

- Jeszcze nie przeprowadziliśmy wszystkich niezbęd­nych badań - odparł wymijająco lekarz.

- Ale wyzdrowieje, prawda? - zapytała Mary z nadzieją.

- Pani mąż jest niebywale wytrzymały - odparł lekarz i z bladym uśmiechem zwrócił się do państwa McBridebw: - Państwa syn ma bardzo mocną konstrukcję psychofizycz­ną. Przetrwał niewiarygodnie ciężką próbę.

- Czy ma jakieś złamania? - spytała Mary.

- Oczywiście. Nic dziwnego, przecież spadł z dużej wyso­kości. Niestety doznał też obrażeń wewnętrznych, a do tego zapadł na jakąś nieznaną chorobę tropikalną. Cóż, wystąpiło groźne zakażenie, w końcu tyle czasu przebywał w dżungli. Właśnie to zakażenie niepokoi mnie najbardziej.

- Kiedy będziecie mieli pewność, że całkowicie wróci do zdrowia?

Lekarz zawahał się, więc Mary zapytała:

- Możemy go zobaczyć?

- Tak, możecie państwo do niego pójść, ale na krótko.

- Dziękuję.

- Proszę za dużo nie oczekiwać. Muszą państwo pamię­tać, że chory jest bardzo osłabiony.

-Tak.

- Panie doktorze, co tak naprawdę przydarzyło się na­szemu synowi? - odezwał się pan McBride.

- Niestety nie znam całej historii. Moim obowiązkiem jest ordynować chorym odpowiednie leczenie. Szczegó­łów dowiedzą się państwo od dowódcy. Państwa syn miał szczęście, że znaleźli go miejscowi ludzie, a nie terrory­ści. Naszym zadaniem jest wyciągnięcie go z krytyczne­go stanu.

- Z krytycznego stanu? - powtórzyła wystraszona pani McBride. - Ale on wyzdrowieje, prawda?

- Cholera! - zdenerwował się jej mąż. - Biedak tyle wy­cierpiał, tak długo wytrzymał w dżungli... Niemożliwe, że­by w szpitalu nie wylizał się z ran. Panie doktorze, niech pan da nam choć trochę nadziei.

- Państwa syn znajduje się pod fachową opieką, zapew­niam państwa. Ale niestety, jest poważnie chory.

- No tak... rozumiem... - spokojniej powiedział pan McBride. - Dziękuję panu za wszystko.

Przed wejściem do sali, w której leżał Ed, Mary poczu­ła się całkiem odrętwiała. Widok męża przeraził ją. Ed był wychudzony, miał zgolone włosy, pożółkłą skórę. Leżał otoczony skomplikowaną aparaturą, podłączony do krop­lówek. Przy łóżku stała pielęgniarka.

- O mój Boże - wyrwało się pani McBride.

Mary obejrzała się i zobaczyła, że teściowa płacze na piersi męża.

- Cicho, cicho - uspokajał żonę. - Już dobrze, moja droga. Uspokój się. Ze względu na Eda.

Serce Mary wyrywało się z piersi jak ptak z klatki, ale podeszła do łóżka, usiadła na krześle i zamknęła rękę mę­ża w swojej dłoni.

Ed otworzył oczy i uśmiechnął się leciutko.

- Mary...

- Witaj, mój dzielny komandosie - szepnęła. - Jak się masz? - Pochyliła się i delikatnie pocałowała suchą, chłod­ną skórę.

- Uparłem się, że muszę do was wrócić.

Mary z trudem zdusiła płacz. Ed zawsze był dzielny, ale widziała, z jakim wysiłkiem mówi.

Dawniej ciepły, promienny uśmiech rozświetlał jego twarz i sprawiał, że wszyscy wokół też się uśmiechali. Te­raz Ed był bardzo wyczerpany. Jego dłoń była przerażająco chuda i krucha.

- Kto tu jest jeszcze? - zapytał szeptem.

- My, kochanie. - Matka podeszła i ostrożnie pocałowa­ła syna. - Jak się czujesz?

- Dobrze. Cieszę się, że was widzę. Starsza pani zaszlochała.

- Uspokój się - powiedział jej mąż.

- Tak - rzekł Ed nieco głośniej. - Nie chcę, żeby użala­no się nade mną, robiono wokół mnie szum.

Pan McBride lekko uścisnął dłoń syna.

- Nie masz pojęcia, jaki jestem szczęśliwy, że wróciłeś. - I jakby po namyśle dodał: - Tom Pirelli twierdził, że nie przeżyłeś upadku.

Ed uśmiechnął się blado.

- Nie dziwię się. Sam myślałem, że umarłem. - Zamk­nął oczy, ale po chwili otworzył je znowu. - Gdzie on jest? Przywiózł zegarek?

- Tak - odparła Mary.

- Wiedziałem, że mogę na niego liczyć. - Ed zmarszczył brwi. - A Ethan?

- Został w domu. Jutro go przywiozę.

- Muszę go zobaczyć. Jak się sprawuje generał?

- Bardzo dobrze. Tęskni za tobą.

Ed zamknął oczy i długo ich nie otwierał. Zaniepokojo­na Mary spojrzała na pielęgniarkę.

- Czy on zasłabł?

- Proszę się nie niepokoić, nic złego się nie dzieje - od­parła pielęgniarka. - Ale teraz pacjent musi odpocząć.

Mary wracała ze szpitala wyczerpana, z bólem głowy. Marzyła o ciepłej kąpieli i odpoczynku. Postanowiła nic nie gotować, tylko zamówić pizzę.

Ledwo wysiadła z samochodu, usłyszała przeraźliwy odgłos wiertarki. Co się dzieje?

Tom miał zaopiekować się Ethanem, a to przecież ciche zajęcie. Wystarczy dać dziecku coś do jedzenia i picia, po­czytać, zagrać w domino.

Zaniepokojona weszła do domu.

Dochodzący z piętra hałas boleśnie wwiercał się w mózg i był tak głośny, że nikt nie usłyszał powitania.

Mary położyła torebkę na stoliku i rozdrażniona poszła na górę. Na podłodze koło łazienki zobaczyła rozłożoną gazetę, a na niej mnóstwo wiórów, tubkę kleju do drewna i cały zestaw śrubokrętów.

Z łazienki wyjrzał Ethan.

- O, mamusia!

- Co wy tu wyprawiacie? - zapytała ostro.

- Pracujemy. - Chłopiec wyciągnął rękę ze śrubkami. - Podaję śruby wujkowi.

Tom wysunął głowę i uśmiechnął się.

- Witam panią domu.

Był bez koszuli. Mary nie mogła oderwać wzroku od jego nagiego torsu. Teraz Tom był dużo szerszy w ramio­nach, bardziej muskularny niż wtedy, kiedy tak dobrze znała jego ciało.

Ten widok rozdrażnił ją jeszcze bardziej niż hałas.

- Nie rozumiem Australijczyków - zawołała. - Czy za­wsze paradujecie półnago i prężycie muskuły?

Tom patrzył na nią zdziwiony.

- Nie chciałem zabrudzić koszuli.

- Pamiętaj, że jesteś w Stanach. Tutaj obowiązują inne normy dotyczące stroju - oświadczyła i wyciągając palec wskazujący w stronę łazienki, spytała: - Można wiedzieć, co wyczyniasz w mojej łazience?

- Drzwi się nie domykały. Chciałem je naprawić - od­parł spokojnie Tom.

Już otworzyła usta, by wygłosić jakąś ironiczną uwagę, ale nic nie powiedziała. Przecież nie wypada złościć się na człowieka, który wyświadcza jej przysługę. A zepsute drzwi od dawna ją irytowały.

- Myślałem, że skończę przed twoim powrotem - tłu­maczył się Tom.

Mary westchnęła.

- Wróciłam wcześniej. Ed jest bardzo osłabiony, nie wolno go męczyć.

- Dowiedziałaś się od lekarzy czegoś bliższego?

- Nie. Powiedziano nam tylko tyle, ile przekazałam ci przez telefon. Lekarze obawiają się, że wirus, którym Ed zaraził się w dżungli, poczynił w jego organizmie nieod­wracalne zmiany. Najbardziej martwią się o nerki.

- Będą potrzebne dializy?

- Prawdopodobnie.

Mary znowu westchnęła i oczami dała znak, że nie chce nic więcej mówić przy dziecku.

- Głowa do góry - powiedział Tom łagodnie. - Ed to twarda sztuka.

- Wiem.

Tom wrócił do przerwanego zajęcia i wtedy zobaczyła na jego plecach bliznę.

- Och, co to? - zawołała.

- Muszę umocować zawiasy.

- Pytam o bliznę.

- Pamiątka z Afganistanu, sprzed kilku lat.

Mary ogarnęły wyrzuty sumienia. Uświadomiła sobie, że nie ma prawa tak żywo interesować się ciałem Toma. Tom wskazał gazetę na podłodze.

- Przepraszam za bałagan. Zaraz skończę i posprzątam. Kilka śrub było do niczego, więc je wymieniłem. - Spojrzał na Ethana. - Poproszę śrubkę.

- Tak jest, szefie. - Chłopiec uśmiechnął się do matki. - Jestem czeladnikiem.

Mary pieszczotliwym ruchem zmierzwiła włosy syna.

- Widzę, że pracowicie spędziłeś czas.

Ethanowi rozbłysły oczy, a Mary poczuła pod powie­kami niepokojące swędzenie. Szybko przeniosła wzrok na rozłożone na podłodze narzędzia.

- Skąd się tyle tego nazbierało?

- Trochę znaleźliśmy w garażu, a resztę kupiliśmy - od­parł Tom.

- Jesteś najbardziej przedsiębiorczą niańką, jaką znam. Wypada, żebym i ja zrobiła coś pożytecznego. Nie bardzo chce mi się pichcić, ale zamówię pizzę.

- Kolacja już prawie gotowa.

- Chyba się przesłyszałam.

- Nie. - Tom wzruszył ramionami. - Nic specjalnego, ale wystarczy podgrzać.

Mary bezsilnie oparła się o ścianę.

-Tom... ty... ja... - Przyłożyła dłonie do pulsujących skroni. - Po prostu brak mi słów... Dziękuję.

Tom, jakby zawstydzony, znów zajął się przykręcaniem zawiasów.

- Pójdę sprawdzić pocztę - rzekła Mary. - A jak skoń­czysz, chętnie się wykąpię.

- Niedługo zwolnię łazienkę.

Tom dotrzymał słowa. Mary wykąpała się i przebrała w luźne spodnie i bluzkę. Po wyjściu z łazienki poczuła do­latujący z kuchni aromatyczny zapach przypraw.

- Co tak ładnie pachnie?

- Ty - odparł uśmiechnięty Tom. - Przyznaj się, co wsy­pałaś do wanny?

- To moja tajemnica. - Mary zajrzała do garnka. - Zro­biłeś coś według przepisu babci?

- Tylko marna imitacja oryginału. - Tom zwiększył pło­mień i odłożył drewnianą łyżkę. - Zaraz się zagotuje.

- Apetycznie wygląda. Jeszcze raz dziękuję.

Sprzed domu dobiegły do nich odgłosy odbijanej piłki.

- No proszę, Ethan poszedł grać.

- Ma dużo energii.

- Odpowiada mu twoje towarzystwo. - Mary zamilkła na moment, po czym powiedziała stroskanym głosem: - Boję się jutrzejszej wizyty w szpitalu. Nie wiem, jak przygotować Ethana na to, co zobaczy. Ed jest bardzo zmieniony.

- Pozwoliłem sobie porozmawiać z nim na ten temat - spokojnie rzekł Tom.

- Och! Co mu powiedziałeś?

- Uprzedziłem, że z powodu leków Ed jest bardzo słaby i dużo śpi. I że wokół niego jest mnóstwo urządzeń i apa­ratów, jak w statku kosmicznym.

- Mam nadzieję, że ten widok nie przerazi Ethana.

- Wizyta powinna być krótka.

- Ed chce zobaczyć się również z tobą. Kiedy pojedziesz do szpitala?

- Jutro, jeśli można.

Mary skinęła głową. Rozmawiali, jakby wspólna prze­szłość nie istniała, jakby Tom był jedynie przyjacielem Eda, a ona poznała go zaledwie przed kilkoma dniami.

- Na pewno twoja obecność podniesie go na duchu.

- Czeka go jutro ciężki dzień. Najpierw odwiedziny sy­na, potem moja wizyta... Jak chcesz, po wyjściu ze szpitala zawiozę Ethana do szkoły albo do domu.

- Nie mogę cię wykorzystywać.

Tom uniósł rękę jak policjant zatrzymujący ruch.

- Ed jest dla mnie kimś więcej niż kolegą z wojska, od samego początku byliśmy sobie bardzo bliscy. Pozwól mi choć tyle dla niego zrobić. Poza tym to rozsądne wyjście, bo i tak tu zostaję. Będziesz mogła spokojnie czuwać przy mężu.

- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony, ale... Nagle Mary poczuła, jak przygniata ją zatajona prawda.

Czy ma prawo nadal ją ukrywać?

Myślała o tym, co Tom utracił i zbierało się jej na płacz. Sama nie wyobrażała sobie życia bez Ethana.

- Daj spokój. Zostanę tu jeszcze tylko przez parę dni, więc wykorzystuj mnie bez skrupułów, póki można.

- Wychodzi na to, że stale muszę ci dziękować. Napraw­dę jestem ogromnie wdzięczna.

- Drobiazg. No, czas na mnie.

- Nie zostaniesz na kolacji?

- Zjem coś w hotelu.

- Ale tak się napracowałeś.

Obejrzała się, ale uśmiech zamarł jej na ustach, gdy zo­baczyła, jakim wzrokiem Tom na nią patrzy. W jego oczach ujrzała ból i tęsknotę.

- To kiepski pomysł - mruknął.

Mary spuściła oczy. Zrozumiała, dlaczego chciał odejść. Oboje zdawali sobie sprawę, że wspólne spędzanie czasu jest ryzykowne. Oboje myśleli o pożegnalnym pocałunku.

Dzień wcześniej los podarował im kilka szczęśliwych chwil. Po latach znowu wyznali sobie miłość. A teraz ten sam los kazał im się rozstać. Na zawsze.

- Mam wrażenie, że los okrutnie z nas drwi - powie­działa ledwo dosłyszalnie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Jej serce biło jak szalone.

Tom stał oparty o szafkę i bezwiednie przekładał klu­czyki z ręki do ręki.

- A jednak nie możemy zrzucać winy wyłącznie na los - powiedział po namyśle. - Nie byliśmy bezradnymi ofia­rami, niemającymi wpływu na to, co się z nami dzieje.

- Czyżby? Czasami odnoszę wrażenie, że przez całe życie byłam przerzucana... jak piłka... ciągle w inną stronę. Mia­łam znikome możliwości kształtowania swojego losu.

Tom włożył kluczyki do kieszeni.

- A moim zdaniem istniało inne wyjście.

- Co masz na myśli?

- Choćby twoje decyzje. Zawsze miałaś wybór. Wtedy, kiedy zdecydowałaś się uwierzyć ojcu i wtedy, kiedy posta­nowiłaś poślubić Eda.

Jego słowa ubodły ją do żywego.

- W takim razie mogę powiedzieć, że ty też mogłeś zmienić nasz los. Gdybyś nie zrezygnował z prób skontak­towania się ze mną...

- Masz prawo.

- O Boże! Przepraszam. Niepotrzebnie zaczęłam tę głupią rozmowę. Jeśli ktoś padł tu ofiarą, to biedny Ed.

Jej usta zadrżały. Szybko zakryła je dłonią.

Tom stał nieporuszony, ale widziała, że jest bardzo spię­ty. Westchnęła i odwróciła wzrok.

- Mam nadzieję, że wybaczysz mi to, co powiem, ale chcę... żebyś wiedział... że gdybym była wolna... - Mary otarła rękawem piekące oczy. - Wczoraj mieliśmy wybór i... wstyd się przyznać, ale... żałuję, że skończyło się na pocałunku. - Spojrzała na Toma i drżącym głosem zapy­tała: - Czy naprawdę jestem wstrętną egoistką?

Tom błyskawicznie znalazł się przy niej.

- Nie masz monopolu na egoizm. Zapewniam cię. Ja myślę tylko o tym, jak bardzo cię pragnę. I męką jest dla mnie świadomość, że znowu cię tracę. Ale to byłby błąd, gdybyśmy... Pomyśl, jak okropnie czulibyśmy się potem, kiedy okazało się, że Ed jednak żyje.

- Wiem - szepnęła Mary i położyła głowę na ramieniu Toma. - Sama już nie wiem, co jest dobre, a co złe. Wydaje mi się, że wszystko straciło sens. Nie chcę złamać przysięgi, nie mogę sprzeniewierzyć się mężowi, a jednocześnie serce mi mówi, że uczucie do ciebie nie jest czymś złym.

Tom jęknął głucho i przytulił ją mocniej.

- Beznadziejnie zawikłana sprawa. Jedyne co dobre, to fakt, że jesteśmy wobec siebie bezwzględnie uczciwi. Cokol­wiek się zdarzy, to jest najważniejsze.

Mary czuła, że jej serce przestaje bić, a krew przestaje krążyć w żyłach. Co powiedziałby Tom, gdyby znał praw­dę o Ethanie?

Wysunęła się z jego ramion.

- Co się stało?

Nie, nie mogła mu powiedzieć. Nie teraz, kiedy zamierzał odwiedzić Eda. Gdyby poznał prawdę, z pewnością nie po­trafiłby jutro zapanować nad emocjami.

Postanowiła wyznać wszystko po wizycie w szpitalu.

- Jesteś bardzo wzburzona. Dlaczego? I co tu odpowiedzieć?

- Ed... nie wie... o tobie i o mnie. Wie tylko, że był ktoś, kogo chciałam poślubić, ale nie zna szczegółów. Obie­caj, że jutro nie powiesz mu nic... o nas.

Tom odetchnął z ulgą.

- Obiecuję, oczywiście. Domyślałem się, że on nic nie wie - odparł i ruszył w stronę drzwi. - Lepiej będzie, jak już sobie pójdę.

- Chyba tak.

- Mam nadzieję, że kolacja będzie ci smakować.

- Na pewno.

- Dobranoc.

- Do zobaczenia jutro rano.

Wszedł do izolatki. Widok bladego i wychudzonego Eda mógł szokować, ale Tom był psychicznie przygotowany. Czę­sto odwiedzał ciężko chorych, bywało nawet że umierających kolegów.

Ed otworzył oczy i jego twarz rozjaśniła się. Przez ułamek sekundy zagościła na niej upiorna kopia dawnego promien­nego uśmiechu.

- Tom, tak się cieszę.

- Jak się masz, stary. - Tom wziął przyjaciela za rękę. - Wygląda na to, że nieźle sobie dogodziłeś.

- Dorobiłem się...

Ręka chorego wysunęła się z uścisku i bezwładnie opad­ła na pościel. Tom wystraszył się nie na żarty. Wyczytał w twarzy przyjaciela śmiertelne znużenie.

Po długiej chwili Ed zebrał trochę sił i zapytał:

- Czemu mi nie gratulujesz? Dokonałem wyczynu, któ­rego nawet sławny kapitan Pirelli nie ma na swoim koncie. Spadłem z wysokości trzydziestu metrów i żyję.

- Jestem pełen uznania. Widziałem twój lot. Nikt mi tak nie zaimponował. Ale przyznam się, że spisałem cię na straty. Byłem pewien, że wyciągnąłeś kopyta.

- Uratowały mnie gęste korony drzew. Zresztą jankesa trudno zabić. Sam chyba zauważyłeś.

- Dzięki Bogu, że nie wpadłeś w łapy terrorystów.

- Tak. - Ed uśmiechnął się. - A co myślisz o mojej żonie? Zakłopotany Tom chrząknął.

- Szczęściarz z ciebie.

- Wiem. Tylko myśl o niej i o dziecku trzymała mnie przy życiu. Dziękuję ci, że przekazałeś im zegarek.

Tom w milczeniu skinął głową.

- Widziałeś Ethana, prawda?

- Tak. Bystry malec. Jak jego ojciec. Zaraz widać, że z tego samego, dobrego pnia.

Ed przesunął głowę na poduszce i skrzywił się z bólu.

- Posłuchaj, jesteś moim przyjacielem... muszę ci coś powiedzieć. Ethan jest moim synem... - Ed urwał, zamk­nął oczy i ciężko oddychał.

- Nie męcz się. Nic nie musisz mówić.

- Ale chcę... bo fatygowałeś się... żeby oddać zegarek... Ulży mi, gdy wyjaśnię... - urwał ponownie i znów długo odpoczywał.

Tom czekał cierpliwie. Wreszcie Ed powiedział:

- Ethan nie jest z tego samego pnia.

- To znaczy?

- Nie jestem jego biologicznym ojcem.

- Cooo?

- Bardzo późno przechodziłem świnkę i nie mogę mieć dzieci. Gdy poznałem Mary, Ethan miał półtora roczku. Jest Australijczykiem. Jak ty.

Tom miał wrażenie, że w jego piersi rozerwał się granat i że on sam rozpada się na drobne kawałki.

Nie wierzył własnym uszom. Myślał, że się przesłyszał. Tylko Ed mógł być ojcem Ethana. Żaden Australijczyk. Gdy­by było inaczej, Mary powiedziałaby mu o tym. Nie! Nie!

- Ile Ethan ma lat? - wykrztusił przez ściśnięte gardło. Bał się odpowiedzi. Wcześniej nie zastanawiał się nad wiekiem chłopca. Dziecko to dziecko, wiek nie miał zna­czenia.

- Za miesiąc... w sierpniu... skończy siedem lat. Siedem lat! Tom ukrył twarz w dłoniach. Jeśli chłopiec ma siedem lat, to znaczy, że... jest jego synem!

Dlaczego Mary przez tyle lat ukrywała przed nim praw­dę? Jak mogła postąpić tak nieuczciwie?

- Co ci jest? - zdziwił się Ed. -Nic.

Tom zacisnął pięści i starał się opanować. Ze względu na stan przyjaciela.

- To dawne dzieje - ciągnął Ed. - Mary zapomniała o tam­tym mężczyźnie. Byliśmy bardzo szczęśliwi.

- Wierzę - powiedział Tom. - Twoja żona miała dużo szczęścia, że spotkała ciebie. I chłopiec też.

Ed odprężył się. Na jego ustach pojawił się słaby uśmiech.

Tom najwyższym wysiłkiem woli opanował wzburzenie i skupił uwagę na chorym. Nie czas rozczulać się nad sobą. Ed walczy przecież o życie.

Tymczasem Ed znów zaczął mówić, ale przerywał nie­mal po każdym słowie i odpoczywał.

- Obaj wiemy... że nadchodzą... ciężkie chwile... Ma­ry. .. będzie potrzebowała wsparcia.

- Nie kracz - przerwał mu Tom. - Wiem, jaka z ciebie twarda sztuka. Zresztą jesteś dzieckiem szczęścia, urodziłeś się w czepku. Na pewno się wyliżesz.

- Wątpię. - Ed lekko pokręcił głową i zamknął oczy. -Wytrzymałem tak długo... bo uparłem się... że muszę ich jeszcze raz zobaczyć... ale jestem śmiertelnie zmęczony...

Tom czuł pod powiekami piekące łzy. Z trudem dusił płacz. Delikatnie położył rękę na dłoni przyjaciela.

- Stary, kiedyś opowiesz wnukom o swoich wyczynach. A z upływem lat twoja przygoda będzie stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Za każdym razem dodasz pół me­tra do wysokości, z jakiej spadłeś.

Ed nie zareagował.

- Wygrzebiesz się z tego, zobaczysz.

Do pokoju weszła pielęgniarka. Spojrzała na chorego i zmarszczyła brwi.

- Przepraszam, ale musi pan wyjść - powiedziała. - Już wzywam lekarza.

Przy drzwiach Tom odwrócił się na chwilę. Miał wraże­nie, że Ed chce mu jeszcze coś powiedzieć, ale pielęgniarka pochyliła się i zasłoniła chorego.

- Nie pójdę do szkoły.

Mary przeraziła się, że nie przełamie uporu syna.

- Kochanie, masz już dwie nieobecności. Pomyśl, ile już straciłeś. Nie chcesz zobaczyć się z kolegami?

Ethan spojrzał na nią spode łba. -Nie.

- Nawet z Lukiem i Calebem?

-Nie.

- Przecież zawsze lubiłeś szkołę. Dlaczego teraz nie chcesz iść?

- Bo nie. Już nie lubię lekcji. Są nudne.

- A jazda dżipem?

Ethanowi rozbłysły oczy, ale zaraz posmutniał i zgar­bił się.

- Nieciekawa.

- Synku, wiem, że martwisz się o tatusia, ale tatuś chce, żebyś był grzeczny i dobrze się uczył. Jeśli pójdziesz do szkoły, zrobisz mu przyjemność.

- Skąd wiesz?

- Bo mi powiedział. Jest dumny, że ma takiego mądre­go syna.

- Wcale nie jestem mądry. Mary zasępiła się.

- Dlaczego tak mówisz?

Ethan wzruszył ramionami, przygryzł wargę i umknął wzrokiem.

- Spotkała cię jakaś przykrość?

Nagle chłopiec odwrócił się, spojrzał w głąb korytarza, rozpromienił się i zawołał:

- Idzie wujek.

Nastrój Mary poprawił się jak za dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki. Lecz gdy Tom podszedł i zobaczyła wy­raz jego twarzy, przerażona zerwała się z krzesła.

- Co się stało? - zawołała. - Coś z Edem? Tom patrzył na nią, jakby zobaczył zjawę.

- O co chodzi? Jak się czuje Ed?

- Nie wiem - odparł Tom po długiej chwili. - Pielęg­niarka kazała mi wyjść i wezwała lekarza.

- O Boże! A jak oceniasz jego stan?

- Był bardzo zmęczony. Tom popatrzył na chłopca.

- Mówiłam Ethanowi, że odwieziesz go do szkoły. Tom nie zareagował i to ją zaniepokoiło.

- Zmieniłeś zdanie? - zapytała.

Tom zmierzył ją tak pogardliwym, odpychającym wzro­kiem, jakby była jego zaciętym wrogiem.

- Zawiozę go do szkoły, ale potem natychmiast muszę z tobą pomówić. O jego urodzinach.

Mary poczuła gwałtowny lęk. O czym Tom i Ed rozma­wiali? Co sobie powiedzieli? Czy możliwe, żeby jej tajem­nica wyszła na jaw?

Oniemiała patrzyła na Toma. Nie miała siły, by stawić czoło jeszcze jednemu problemowi. Ed, który walczy o ży­cie, krnąbrność Ethana, a teraz jeszcze i to...

Jakby z oddali słyszała głos synka:

- Nie chcę iść do szkoły. Nikt mnie nie zmusi. Nie pójdę. Nagle Tom krzyknął:

- Stój!

Mary odwróciła się i zobaczyła, że Ethan ucieka w stro­nę wyjścia. Tom popędził za chłopcem.

Chciała pobiec za nimi, ale nogi odmówiły jej posłu­szeństwa. Zrezygnowana oparła się o ścianę i czekała w na­pięciu. Tom dogonił Ethana, schwycił go za rękę, przykuc­nął obok i odwrócił chłopca w swoją stronę. Przez dłuższą chwilę tłumaczył mu coś cierpliwie i Mary poczuła ulgę, gdy zobaczyła, że syn powoli się uspokaja.

Widocznie doszli do porozumienia, bo Tom wstał i przyprowadził chłopca do matki.

- Ethan idzie ze mną.

Mary zdawało się, że w głosie Toma usłyszała nową, władczą nutę.

- Zawieziesz go do szkoły?

- Najpierw porozmawiamy - odparł Tom. - Musimy wyjaśnić pewne kwestie.

O czym on chce rozmawiać z Ethanem? Jakie kwestie zamierza wyjaśnić? Dlaczego bez niej?

O co mu chodziło, gdy mówił o urodzinach chłopca?

Tego pytania nie mogła zadać przy dziecku. Nie miała wyboru i musiała pozwolić, by Tom zabrał Ethana.

Przypomniały się jej słowa babci Toma: „Powinna pani ufać mojemu wnukowi. To najlepsze stworzenie na świecie".

- Dzwoniłam do wychowawczyni i wyjaśniłam, dlacze­go Ethan się spóźni.

Chłopiec skrzywił się, ale nic nie powiedział. Mary spoj­rzała na Toma.

- Dziękuję za pomoc. Zadzwonię około południa.

- Dobrze.

- W takim razie idę do Eda.

- Mam nadzieję, że poczuł się już lepiej. Mary przykucnęła i pocałowała syna.

- Obiecaj mi, że nie będziesz uciekał.

- Obiecuję.

- Bądź grzeczny, słuchaj wujka.

Chciała powiedzieć dużo więcej, ale nie miała już czasu. Była potrzebna mężowi.

- Jeszcze raz dziękuję - ponownie zwróciła się do Toma.

- Nie ma za co.

Mary odwróciła się i odeszła szybkim krokiem.

Tom sam siebie podziwiał za opanowanie.

Na pozór był spokojny, ale w środku wrzał jak wulkan.

Idący obok i trzymający go za rękę chłopiec jest jego sy­nem! Dzieckiem, któremu on i Mary dali życie!

Wiedział, kiedy to się stało. Tego dnia, kiedy pojechali do letniego domku państwa Cameronów i z powodu nie­spodziewanej burzy musieli zostać do rana. Byli zakochani, nie myśleli o konsekwencjach...

A konsekwencje są tutaj. Ten mały mężczyzna. Chło­piec o jasnych włosach i dużych ciemnych oczach. Dziec­ko, które nie chce iść do szkoły.

Tom był zły, że nie mógł od razu zażądać od Mary wy­jaśnień. Dlaczego nie powiedziała mu o synu?! Ale ją rozu­miał. Ed potrzebował teraz jej obecności i uwagi. Pytania Toma muszą poczekać. No i trzeba zająć się dzieckiem.

Ich dzieckiem!

Przed szpitalem rozejrzał się i wskazał kępę rozłoży­stych drzew.

- Odpowiada ci tamto miejsce w cieniu? -Tak.

- Chcesz usiąść na ławce czy wolisz na trawie?

- Wolę na trawie.

Tom oparł się o pień klonu i wyciągnął nogi przed siebie. Ethan siedział zgarbiony, rękoma obejmując chude kolana.

- Opowiedz mi coś o twojej szkole - łagodnie rzekł Tom. Chłopiec milczał.

Tom zerwał źdźbło trawy i zaczął je żuć.

- Lubisz trawę?

Ethan zrobił wielkie oczy, więc Tom zerwał drugie źdźbło i podał chłopcu.

- Spróbuj.

Ethan nagryzł źdźbło. Jego ciemne oczy rozbłysły, a uśmiech wyżłobił słodkie dołeczki na policzkach. Dotąd Tom widział w chłopcu jedynie podobieństwo do matki, ale teraz usilnie starał się znaleźć jakieś cechy, które po­twierdzałyby jego związek z dzieckiem. Tak, byli do siebie podobni.

Dość długo siedzieli w milczeniu.

- Jak się nazywa twoja pani?

- Spencer.

- Jaka ona jest?

Ethan wzruszył ramionami.

- Czepia się?

- Co to znaczy?

- Jest marudna, zła? -Tak.

- Często się denerwuje?

- Czasem krzyczy.

- Taka nauczycielka to zmora uczniów. Krzyczy na wszyst­kie dzieci?

-Tak.

Przez chwilę obserwowali dużego ptaka, który usiadł na najniższej gałęzi.

- Ciekawe, czemu pani złości się na ciebie.

- Nie podoba się jej, jak rysuję.

- Żartujesz. Widziałem twoje rysunki na lodówce i uwa­żam, że są świetne.

- Ale trzymam kredki w złej ręce.

- Którą ręką rysujesz?

Ethan podniósł obie, a Tom poczuł, że oblewa się zim­nym potem i dostaje gęsiej skórki. Z trudem opanował podniecenie.

- Czy to znaczy, że umiesz rysować obydwoma rekami, i prawą, i lewą?

Chłopiec uśmiechnął się zadowolony, że został zrozu­miany.

- Raz piszę i rysuję prawą ręką, kiedy indziej lewą, a pa­ni się złości. Chce, żebym pisał i rysował tylko prawą, ale ja stale zapominam.

Tom chrząknął. Wzruszenie ścisnęło go za gardło.

- Jesteś oburęczny.

- To źle?

- Wręcz przeciwnie. Popatrz.

Tom wyjął z kieszeni notes i pióro i narysował wiewiór­kę. Potem przełożył pióro do drugiej ręki i narysował dru­gą wiewiórkę.

- Och! - krzyknął przejęty Ethan. - Ty też tak rysujesz jak ja. Jesteś podobny do mnie, wujku.

-Tak.

- Dlaczego?

- Tacy się urodziliśmy. Oburęczność wcale nie jest kłopotliwa. Kiedyś przekonasz się, że bywa bardzo przy­datna.

- Naprawdę nie będę miał kłopotów?

- Ani trochę. Może zostaniesz mistrzem w koszykówce. Chłopiec wziął notes i z wielkim zdumieniem przyglą­dał się rysunkom.

- Wiesz, co przyda ci się na lekcje z panią Spencer? -zapytał Tom.

- Nie wiem.

- Zegarek.

- Ten od tatusia?

- Nie, tamten jest za dobry do szkoły. Wstąpimy do skle­pu i wybierzemy coś. Będziesz nosił zegarek na prawej ręce i dzięki temu zapamiętasz, do której brać kredki. Ethan energicznie skinął głową.

- Dziękuję, wujku. Czy to chciałeś powiedzieć mamusi o moich urodzinach? Czy zegarek będzie prezentem uro­dzinowym?

- Coś w tym guście.

Kryzys powoli mijał i stan Eda odrobinę się poprawił. Mąż nadal jednak był bardzo osłabiony i prawie cały czas spał. Mary kupiła sobie kanapkę i kawę i wyszła przed szpi­tal. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem.

Znalazła pustą ławkę pod olbrzymim dębem, skąd mia­ła przyjemny widok na ukwiecone rabaty. Zjadła dwa kęsy i odłożyła kanapkę na bok.

Była zbyt udręczona, żeby jeść.

Miała coraz więcej zmartwień: ciężki stan Eda, niepo­słuszeństwo syna, gniew Toma i perspektywa rozmowy na temat urodzin Ethana.

Najbardziej zaniepokoił ją ton, jakim Tom wypowie­dział słowo „urodziny". Co to oznacza?

Nerwowo splotła palce. Ed był tak osłabiony, że nie mia­ła sumienia pytać go, o czym rozmawiał z przyjacielem. Wiedziała, że niezależnie od tego, czy Tom zna prawdę, czy nie, musi z nim porozmawiać o dziecku. Najlepiej zaraz. Zadzwoni do niego, zanim opuści ją odwaga.

Drżącą ręką wybrała numer.

Tom natychmiast odebrał telefon.

- Słucham?

- Mówi Mary.

- Poczekaj. Już do ciebie idę.

- Jak to idziesz? - Wystraszona Mary rozejrzała się wo­kół. - Gdzie jesteś?

- Jakieś pięćdziesiąt metrów za tobą. Odwróciła się. Szedł w jej stronę.

- Chciałem porozmawiać z tobą w cztery oczy.

Mary rozłączyła się i wrzuciła telefon do torby, jakby pa­rzył palce. Z daleka widziała, że Tom ma zacięty wyraz twarzy. Pomyślała, że ranek źle się zaczął i jeszcze gorzej skończy.

Po chwili Tom stanął przed nią.

- Jak Ed?

- Trochę lepiej - odparła, wstając. Stojący nad nią Tom dziwnie ją onieśmielał. - Lekarze nie są zadowoleni, bo li­czyli, że poprawa będzie następowała szybciej.

- Oni zwykle są niecierpliwi.

- Też tak sądzę - odrzekła, patrząc na niego z niepoko­jem. - Trzymałam kciuki, żeby Ethan był grzeczny.

- Widocznie pomogło, bo zachowywał się bez zarzutu.

- Poszedł do szkoły?

- Poleciał jak na skrzydłach.

- Cudownie. - Mary usiłowała mówić pogodnym to­nem, ale mroził ją zacięły wyraz twarzy Toma. Zastana­wiała się, czy zdobędzie się na odwagę i wyzna mu prawdę. - Dokonujesz cudów.

Tom milczał.

Mary nerwowo zagryzła wargi. Wiedziała, że nadeszła właśnie ta chwila, której tak bardzo się bała.

- Usiądziesz?

- Chętnie.

Usiedli z dala od siebie; Mary sztywno wyprostowana, Tom bardziej swobodnie.

- Wiesz, dlaczego twój syn unikał szkoły?

Tom mówił jak prokurator w sądzie.

- Bardzo przeżywał brak wiadomości o ojcu.

- Owszem, ale chyba zauważyłaś, że trapi go coś jeszcze.

- Zastanawiałam się, czy może w szkole spotkała go ja­kaś przykrość. Dziś rano mówił, że nie jest mądry.

- Nauczycielka czepia się go z powodu pisania.

- Przecież ładnie pisze.

- Ale ona żąda, żeby pisał prawą ręką. - Tom odczekał chwilę i dodał znacząco: - Wyłącznie prawą.

- O, tego mi nie mówił.

Tom obserwował Mary jak jastrząb upatrzoną zdobycz.

- Takie ograniczenie może być dla niego kłopotliwe.

- Dlaczego?

- Chyba zauważyłaś, że jest oburęczny.

- Nie byłam pewna, ale zastanawiałam się...

- Ja też jestem oburęczny.

Mary nie skomentowała. Nie mogła mówić. Zaschło jej w gardle, a serce niemal przestało bić. Otworzyła usta, ale nie wydobyła głosu ze ściśniętej krtani. Zrozumiała, że Tom zna prawdę, tylko celowo przeciąga rozmowę, żeby jej dokuczyć. Dlaczego tak mu zależy, żeby sprawiać jej ból?

- Poradziłem Ethanowi, co ma robić - rzekł Tom. Mary zgarbiła się.

- Wiem, do czego zmierzasz. Przykro mi, że w ten spo­sób się dowiedziałeś. Chciałam ci powiedzieć...

- Kiedy?

- Dziś. Po południu. Tom zaśmiał się szyderczo.

- Twój mąż cię uprzedził, ale biedaczysko nie zdawał sobie sprawy z wagi tego, co mówi.

- Proszę cię, zrozum mnie, postaraj się...

- Och, staram się. Najlepiej rozumiem to, że twoja wia­domość jest spóźniona o osiem lat.

Z ust Mary wyrwał się jęk bezsilnego gniewu. Łatwo mu czynić jej zarzuty, krytykować. Nie miał pojęcia, przez co przeszła, gdy była sama, bez przyjaciół, na łasce wrogo na­stawionych rodziców.

- Osiem lat temu nie mogłam ci powiedzieć. Wtedy jesz­cze nie wiedziałam, że jestem w ciąży. A potem już się nie od­zywałeś. Myślałam, że uciekłeś ode mnie do Perth.

Tom pokręcił głową.

- Nie rozumiem, dlaczego uwierzyłaś w bzdury wymy­ślone przez twojego ojca. I nie pojmuję, czemu po uro­dzeniu dziecka nawet nie próbowałaś skontaktować się ze mną. A już zupełnie niepojęte jest to, dlaczego pozwoliłaś, żeby inny mężczyzna był ojcem mojego syna.

Z oczu Mary trysnęły łzy.

- Nim się zorientowałam, że jestem w ciąży, ty już znik­łeś z horyzontu.

Zerknęła w bok. Tom wyglądał tak, jakby w ogóle nie rozumiał jej rozpaczy. Miał coraz bardziej zaciętą minę.

- A teraz? - warknął. - Jestem tu od piątku. To już tyle dni! W niedzielę nieźle udawałaś.

- Przestań! Jak możesz!

Na moment jego twarz złagodniała, a z oczu znikły błys­ki gniewu. Nadal jednak był bardzo poruszony.

- Tak długo i uparcie milczałaś o naszym synu - ode­zwał się przytłumionym głosem - a oczekujesz, bym po­wiedział, że wszystko jest w porządku, nic się nie stało i doskonale cię rozumiem.

- Tak mi przykro. Naprawdę. Wybacz mi. Tom wstał.

- Nie przyjmuję przeprosin. Inaczej sobie wyobrażałem nasze pożegnanie. Dla mnie nie ma tu miejsca.

- Zaczekaj. Proszę cię, nie odchodź w gniewie. Pocze­kaj... Nie zniosę bólu...

- Nie zniesiesz? A myślisz, że mnie jest lekko? Przez tyle lat byłem samotny, daleko od domu, a teraz cieszyłem się, że nareszcie jadę do rodziny... I nagle odkryłem, że tu mam ro­dzinę, bo w Stanach zostawiam potomka rodu Pirellich.

- Zostań jeszcze parę dni. Daj mi trochę czasu. Jakoś rozwiążemy ten problem.

- A co tu rozwiązywać?

- Jeśli odejdziesz, zostawisz nie tylko mnie, ale i dziecko.

- Ty, Ethan i Ed stanowicie rodzinę. Jeśli wejdę między was, tylko pogorszę sytuację. Ed walczy o życie, a Ethan jest za mały. A jeśli chodzi o ciebie... muszę się trzymać jak najdalej.

-Och!

- Biłem się z myślami przez cały ranek. Najlepsze, co mogę zrobić... to wynieść się na drugi koniec świata i po­zwolić wam spokojnie żyć.

Rozum przyjmował jego słowa, lecz nie serce.

- Pójdziesz jeszcze do Eda?

- Nie. On ma wszystko, czego potrzebuje: najlepszą opie­kę lekarską i kochającą rodzinę. Ja tylko bym przeszkadzał.

Mary rozpłakała się. Rozstanie z Tomem było okropne, ale jeszcze gorszy był brak współczucia w jego oczach.

- Żałuję, że nie wyjechałem zaraz po oddaniu tego prze­klętego zegarka - wycedził przez zaciśnięte zęby, po czym odwrócił się i odszedł prędkim krokiem.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Synku, pamiętaj, że masz być grzeczny - powiedziała Mary. - Nie wolno wskakiwać na łóżko. Chyba nie chcesz, żeby przez ciebie tatuś znowu poczuł się gorzej?

- To nie było przeze mnie!

- Nie dyskutuj, tylko rób, co ci każę. Czekaj cierpliwie, aż pozwolę ci dać tatusiowi buzi. Podniosę cię i dopiero wtedy go pocałujesz.

- Dobrze.

Ed nie spał, co oznaczało, że czuje się lepiej. Z każdym dniem był odrobinę silniejszy. Na widok wchodzącej ro­dziny jego oczy rozbłysły.

- Dzień dobry, tatusiu. - Ethan wyciągnął z tornistra dużą kartkę. - Narysowałem coś dla ciebie.

- Och, dziękuję. - Ed lekko się uśmiechnął. - Piękny helikopter.

- Ty jesteś w środku.

- A kto wisi na linie?

- Wujek. Znowu będziecie razem, ale ty już nie musisz schodzić po linie.

- Bardzo się cieszę. - Ed porozumiewawczo mrugnął do Mary, po czym spytał Ethana: - A jak ci się wiedzie w szkole, synu?

- Dobrze. Pani już się nie czepia.

- Czepia się? Kto tak mówi?

- Wujek. To znaczy, że pani na mnie nie krzyczy.

- Masz z wujkiem wspólny język?

- Tak. I już nie zapominam, żeby pisać prawą ręką. Ed spojrzał pytająco na Mary.

- Nauczycielka miała mu za złe, że raz pisał prawą, a raz lewą ręką.

- Jest oburęczny?

Osobliwy wyraz oczu męża zaniepokoił Mary, więc zwlekała z odpowiedzią. Ethan ją uprzedził.

- Wujek też...

- Ethanie - Mary ostro przerwała synowi. Ed znowu dziwnie na nią spojrzał. Zdenerwowała się i nie wiedziała, jak usprawiedliwić swój wybuch.

- Wujek umie rysować prawą i lewą ręką.

- Wiem o tym - rzekł Ed. - Między innymi dlatego jest świetnym żołnierzem. - Mówił do Ethana, ale wciąż pa­trzył pytająco na Mary.

- Daj mu pieniądze, niech kupi sobie coś do picia. Zrozumiała, że Ed chce porozmawiać z nią w cztery oczy. Zaczerwieniła się, niezgrabie wyjęła dwie monety i podała dziecku.

- Proszę.

- Dziękuję - zawołał chłopiec, wybiegając. Mary czuła, że jej policzki pałają.

- Takie podobieństwo między Tomem i Ethanem... To nie przypadek, prawda?

Zacisnęła powieki, żeby się nie rozpłakać.

- Usiądź bliżej.

Posłusznie przysunęła krzesło do łóżka.

- Uspokój się - powiedział Ed łagodnie.

Mary spojrzała na niego przez łzy i położyła drżącą rę­kę na jego dłoni.

- Czy Tom wie?

- Wcześniej nie wiedział... Dopiero od kilku dni zna prawdę.

Ed westchnął i odwrócił wzrok.

- Jak to przyjął?

- Natychmiast wyjechał... żeby się usunąć... nie kom­plikować nam życia.

- To w jego stylu. - Ed popatrzył w oczy żony. - Cóż, jestem trochę zaskoczony. Myślałem, że ojciec Ethana cię porzucił.

- Tom nic nie wiedział o ciąży... mój ojciec o to zadbał. Ed był wyraźnie wzburzony, a to mogło mu zaszkodzić.

- Biedactwo - szepnął Ed. - Wyobrażam sobie, jaki ten tydzień był dla ciebie trudny. Tyle musiałaś znieść. Wciąż na nowo mnie zdumiewasz.

- To ty jesteś niezwykły i godny podziwu. Teraz najważ­niejsze jest twoje zdrowie. Byłeś bardzo chory, ale...

- Już jest lepiej. - Ed zdobył się na słaby uśmiech. - Gdy pomyślę, że najpierw wybrałaś Toma, a potem mnie... Masz dobry gust.

Mary pieszczotliwie pogładziła jego rękę.

- Teraz wiem, dlaczego Ethan jest takim udanym dziec­kiem. Nie wyobrażam sobie lepszego ojca niż Tom.

- Ty jesteś jego ojcem, najlepszym, jakiego można sobie wyobrazić. Dobrze wiesz, że Ethan cię uwielbia.

- Ale kiedyś będzie musiał się dowiedzieć...

- Będziemy się tym martwić, gdy przyjdzie czas. Zamilkli na dłuższą chwilę.

Pierwszy odezwał się Ed:

- Kiedy Tom mnie odwiedził, dałem mu do zrozumie­nia. .. na dobrą sprawę powiedziałem mu... że liczę na nie­go. Żeby... jeśli mnie zabraknie... pamiętał o tobie i dziec­ku. Teraz jestem z tego jeszcze bardziej zadowolony.

Mary pocałowała męża w policzek.

- Nie mów tak. Jesteś coraz silniejszy, niedługo wrócisz do zdrowia.

Ed spojrzał na nią bez uśmiechu.

- Tak, wszyscy mi to powtarzają.

Gina Pirelli podlała paprocie i begonie, wyszła przed szklarnię i z lubością odetchnęła świeżym powietrzem.

Uśmiechnęła się na widok wnuka, który stał na tarasie i w głębokiej zadumie patrzył na dolinę i na górskie zbo­cza porośnięte lasem.

Seniorka rodu cieszyła się, że Tom wrócił. Nareszcie ona i synowa przestały się martwić, że ukochany wnuk i syn zostanie zamordowany przez terrorystów albo przydarzy mu się jakiś okropny wypadek, podobny do tego, który zrujnował zdrowie jego amerykańskiego przyjaciela.

Niestety Tom był bardzo przygnębiony. Najwyraźniej czymś się gryzł.

Wprawdzie nic mu już nie groziło, ale nie był szczęśli­wy. Bystra staruszka natychmiast to zauważyła. Oczywi­ście cieszył się, że wrócił do domu. Tak serdecznie witał się z rodziną.

Początkowo babcia jedynie podejrzewała, że jej wnuk cierpi, ale teraz nie miała już żadnych wątpliwości. I była pewna, że zna przyczynę. Jej zdaniem Tom usychał z tęsk­noty za tą swoją Mary.

Po przyjeździe nie wspomniał o niej ani słowem, a to zły znak.

Dziś wydawał się jeszcze bardziej przygnębiony. On chyba płacze! Caro Dio! Nieustraszony komandos i łzy! Jej dzielny wnuk płakał tylko jako bambino...

Pani Pirelli weszła na taras, głośno szurając butami.

- Toto?

Gdy Tom odwrócił się, zobaczyła, że ma zaczerwienio­ne oczy.

- Ach, to ty, babuniu.

- Co ci jest, caro? Co się stało?

Tom objął babcię. Była taka drobna. Ogarnęła go fala czułości.

- Z Canberry, z kwatery głównej przysłano mi bardzo złą wiadomość - powiedział, a jego usta zadrżały. - Mój przyjaciel umarł.

- A mówiłeś, że wraca do zdrowia.

- Polepszyło mu się, wyglądało na to, że wszystko bę­dzie dobrze. Lekarze mówili, że kości dobrze się zrastają, wzięli go na dializy i obiecywali, że niedługo przeszczepią mu nerkę. - Tom ciężko westchnął. - A potem jego orga­nizm nagle zaczął słabnąć, serce...

- Tak ci współczuję.

Tom niewidzącym wzrokiem patrzył w dal.

- Niepokoiłem się o niego. Gdy go odwiedziłem w szpi­talu, był dzielny, ale w oczach miał coś takiego... jakby już od nas odchodził. Myślę, że wiedział...

- Biedak. Taki młody.

- Tak, babuniu... Byłem jego dowódcą, więc polecono mi jechać na pogrzeb.

- Pojedziesz?

- Muszę, ale przyznam, że nie mam ochoty.

Babcia patrzyła zaniepokojona. Reakcja Toma bardzo ją zaskoczyła. Nie pierwszy raz stracił kolegę. Komando­si często ginęli w walce lub umierali od ran w szpitalach i Tom zawsze boleśnie przeżywał ich śmierć. Za każdym razem długo milczał na znak żałoby. Widocznie nie tylko śmierć przyjaciela była powodem jego przygnębienia. To jeszcze coś innego. Czyżby to miało związek z Mary?

Wiatr rozwiewał chmury i pasma mgły unoszące się nad doliną. Babcia i wnuk przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie. W końcu staruszka przerwała milczenie.

- Kiedy dzwoniłeś z Waszyngtonu, byłeś taki szczęśliwy, a wróciłeś całkiem przybity - rzekła półgłosem. - Caro, czy przed wyjazdem ze Stanów spotkała cię jakaś przykrość?

- Od początku nie było dobrze, ale ja tego nie zauwa­żyłem. Jak ślepiec.

- Martwię się o ciebie.

- Nie martw się, to szkodzi zdrowiu.

- Podejrzewam, że za tym kryje się Mary. Mam rację?

- Tak - odparł Tom z ociąganiem.

- Wolisz nic nie mówić?

- Przynajmniej na razie.

Znowu zamilkli, a po chwili babcia zapytała:

- Czy mogę ci coś doradzić? Tom uśmiechnął się krzywo.

- Od lat dajesz mi dobre rady. Nigdy nie ośmieliłbym się ci tego zabronić.

- Ale ta rada chyba ci się nie spodoba.

- Hm, prawdę mówiąc, rzadko która twoja rada mi się podobała.

- Może twoja matka nie wybaczy mi tego, co powiem,ale... Skoro i tak znowu jedziesz do Ameryki, zostań tam tak długo, aż dojdziesz do porozumienia z tą swoją Mary.

- Nie cieszysz się, że jestem w domu?

- Bardzo się cieszę, ale przykro mi, że jesteś nieszczę­śliwy. Zostawiłeś serce w Ameryce, a z człowieka bez serca pożytek niewielki.

- Wcale nie jestem pewien, czy tak zagmatwaną sytuację można wyprostować. W dodatku nie wiem, czy tego chcę.

Babcia zmierzyła go surowym spojrzeniem.

- A ja ci mówię, że musisz to zrobić. Tom w milczeniu skinął głową.

Staruszka prosiła w duchu Boga, by okazało się, że rze­czywiście dała wnukowi dobrą radę.

Tom wiedział, jak będzie wyglądał pogrzeb Eda. Staran­nie przygotował to, co powie nad grobem przyjaciela i o tę część ceremonii był spokojny.

Wojskowe pogrzeby zawsze odbywały się według tego samego ceremoniału: flaga na trumnie, poczet sztandaro­wy, werble, kompania honorowa.

Ed zasłużył na hołd i godne pożegnanie.

Ale Tom obawiał się stypy.

Najchętniej nie zważałby na konwenanse i natychmiast zabrał Mary i Ethana do Australii, ale przecież nie mógł tego zrobić.

Na cmentarzu okazało się, że oficer łącznikowy z armii australijskiej, amerykański komandos i przedstawiciel Pen­tagonu koniecznie chcieli z nim porozmawiać po zakoń­czeniu uroczystości pogrzebowych.

Nieprzewidziane spotkanie trwało dość długo i Tom dotarł do domu Mary z dużym opóźnieniem. Wszedł do środka przez nikogo niezauważony. Stanął na uboczu i dość długo obserwował, jak Mary przyjmuje kondolencje. Podziwiał ją za opanowanie, cierpliwość i uprzejmość. W czarnej sukni, z gładko zaczesanymi włosami wydawała się mu taka dostojna.

Nagle ktoś lekko pociągnął go za rękaw. Jakaś nieznajoma kobieta, która przedstawiła się jako przyjaciółka Mary, zapro­ponowała, żeby coś zjadł. Wziął kawę i ciastko czekoladowe.

Po pewnym czasie zjawiła się pani McBride.

- Proszę przyjąć wyrazy głębokiego współczucia - po­wiedział Tom. - Jest mi niezmiernie przykro, że Ed od nas odszedł. Był bardzo dobrym i dzielnym człowiekiem, za­sługiwał na długie i szczęśliwe życie.

Pani McBride zdobyła się na smutny uśmiech.

- Jakie to szczęście, że w ogóle do nas wrócił i był z na­mi jeszcze trochę. Cieszę się, że pana widzę. Chciałam po­dziękować za listy i kwiaty. Dowody pańskiej pamięci wiele znaczą dla mojego męża i dla mnie. Bardzo dziękuję.

Tom ukłonił się. Uważał, że niewiele zrobił i nie zasłu­guje na wylewne podziękowanie.

Przelotnie spojrzał na niemowlę, które pani McBride trzymała na ręku.

- To David, nasz drugi wnuk - oznajmiła z nieskrywa­ną dumą.

- Ach tak, przecież pani córka spodziewała się dziecka, pamiętam.

- Ten smyk nie jest podobny do nikogo z naszej rodzi­ny. Wykapany ojciec.

Tom zrozumiał, że wypada uważniej przyjrzeć się osesko­wi. Nieodmiennie dziwiło go, że kobiety potrafią w miniatu­rze człowieka dopatrzyć się rodzinnego podobieństwa. We­dług niego niemowlęta bardziej przypominały małpki niż ludzi.

- Wygląda bardzo zdrowo - skomentował wymijają­co i nie mogąc się powstrzymać, zapytał: - Czy Ethan jest w domu? Widziałem go na pogrzebie...

- Znajoma Mary zabrała go do siebie. Lepiej, żeby był z dziećmi, a nie na stypie.

- Słusznie. Jest za mały, żeby zrozumieć, jakie nieszczę­ście go spotkało.

- My też tak uważamy. - Pani McBride wskazała ka­napę. - Siądźmy, będzie nam wygodniej. Powoli zaczyna cierpnąć mi ręka.

Tom zauważył na stoliku otwarty album z fotografiami.

- To nasze rodzinne zdjęcia - powiedziała pani McBride. - Lubi pan oglądać fotografie?

Tom skinął głową, ale nie sięgnął po album. Nie miał ochoty patrzeć na Mary i Eda.

- Proszę zobaczyć przynajmniej pierwsze zdjęcia - na­legała starsza pani.

Gdy Tom się nie poruszył, położyła niemowlę na kana­pie i otworzyła album na pierwszej stronie.

- To Ethan - oznajmiła.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki podobizna nijakiego niemowlęcia nabrała dla Toma znaczenia. Zerk­nął na matkę Eda i w jej oczach dostrzegł zrozumienie.

- Czy pani... ? Czy Mary powiedziała... ?

- Że Ethan jest pana synem? -Tak

- Owszem, ale wcale nie musiała mi tego mówić. Do­myśliłam się od razu, kiedy pana poznałam. Te same oczy. Proszę, niech pan spojrzy.

Posłusznie przyjrzał się fotografii i coś ścisnęło go za gardło. To było zdjęcie jego syna. Nie jakiegoś tam nie­mowlęcia, ale rodzonego syna. Tomowi zdawało się nawet, że widzi pewne podobieństwo do siebie.

- Poznałam Ethana jako półtoraroczne dziecko - ciąg­nęła pani McBride. - Już wtedy miał takie czarne oczy, zu­pełnie jak pan.

- On był... Bystro patrzy, prawda? -Tak.

Przewróciła kilka stron ze zdjęciami dokumentującymi pierwszy rok życia Ethana, a na koniec pokazała Tomowi fotografię jasnowłosego dziecka niezdarnie idącego po tra­wie do matki. Mary klęczała z szeroko rozłożonymi ręko­ma, a jej twarz jaśniała macierzyńską dumą.

Tom znów poczuł niepokojący ucisk w gardle.

- Dziękuję, że pokazała mi pani te zdjęcia.

- Jest pan ojcem Ethana - odparła pani McBride, pa­trząc na niego ze współczuciem. - Mary powiedziała mi, dlaczego pan tak nagle wyjechał. To bardzo szlachetne z pańskiej strony. Wycofał się pan, niczego nie żądając, bo tak było lepiej dla wszystkich. Wyobrażam sobie, jaka to była trudna decyzja.

Tom zwiesił głowę.

- Na pewno wiadomość o dziecku była dla pana szo­kiem, a mimo wszystko potrafił pan przedłożyć dobro in­nych nad swoje. Postąpił pan po rycersku.

Tom nie mógł mówić, tylko skinieniem głowy podzię­kował za uznanie.

Położyła dłoń na jego ręce.

- Nawet pan sobie nie wyobraża, ile radości dał nam pański syn. Ed nie mógł mieć dzieci, ale gorąco pokochał Ethana i był z niego bardzo dumny. Dziecko Mary było dla naszej rodziny szczególnym darem.

Tom z trudem zapanował nad wzruszeniem.

- Dobrze jest poznać inny punk widzenia. Dziękuję pani.

- To ja dziękuję. Straciliśmy syna, ale dziecko, które on kochał jak swoje, zawsze będzie należeć do naszej rodziny. Niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość... - Zawiesiła głos, by znaczenie wypowiedzianych przez nią słów zostało właściwie zrozumiane.

Tom był zbyt wzruszony, by zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź.

Pani McBride przerzuciła jeszcze kilka kartek w albumie.

- Pokażę panu zdjęcia Ethana w dniu jego piątych uro­dzin. Mary i Ed przywieźli go wtedy do nas...

Oboje pochylili się nad albumem.

Mary czuła, że jest u kresu wytrzymałości. Ostatnie ty­godnie były jednym pasmem bezsennych nocy i pełnych udręki dni. Śmiertelnie bała się o Eda i starała się nie my­śleć o Tomie. Żyła jak na krawędzi przepaści. Miotała się między nadzieją, strachem, poczuciem winy i tęsknotą.

Kiedy pożegnała już gości, zaczęła rozglądać się za To­mem. Na cmentarzu zamienili zaledwie parę słów. Gdzie on jest? Nie wydawało się jej prawdopodobne, żeby wyje­chał bez pożegnania.

Zajrzała do drugiego pokoju i stanęła w drzwiach jak wryta. Na kanapie siedziała teściowa z Tomem. Oboje po­chylali się nad albumem i uśmiechali się. Teściowa mówiła coś z ożywieniem.

Mary domyśliła się, że oglądają zdjęcia Ethana. Cieka­we, o czym rozmawiają?

Jakby wyczuwając jej wzrok, teściowa uniosła głowę. Tom też spojrzał w stronę drzwi. Gdy ich oczy się spotka­ły, Mary ogarnęło podniecenie. Zawstydziła się, że w dniu pogrzebu męża tak gwałtownie reaguje na widok inne­go mężczyzny. Wprawdzie Tom był jej pierwszą miłością, ale...

Pani McBride przypomniała sobie o wnuku.

- Mój skarbie, na pewno jesteś głodny. Już idziemy po­szukać mamusi.

Mary nie zdążyła wymyślić żadnego pretekstu, żeby za­trzymać teściową i została sama z Tomem.

Z bijącym sercem szła w jego stronę. Patrzyła na jedy­ną osobę, z którą chciałaby szczerze porozmawiać, a nie wiedziała, co powiedzieć. Przed kilkoma tygodniami Tom wyjechał zagniewany i od tamtej pory ani razu się nie ode­zwał. Czy nadal jest obrażony?

Tom zamknął album i wstał. Miał nieodgadniony wy­raz twarzy.

- To bardzo ładnie z twojej strony, że przyjechałeś na pogrzeb. Dwie długie podróże w tak krótkim czasie...

- Musiałem pożegnać przyjaciela. Uroczystość była bar­dzo piękna i wzruszająca.

- To może zabrzmi niezbyt stosownie, ale sądzę, że Ed byłby zadowolony.

- Na pewno.

Nastąpiła chwila krępującego milczenia.

- Zauważyłam, że rozmawiałeś z pułkownikiem Maguireem i z kimś z Pentagonu. Bałam się, że zabiorą cię pro­sto z cmentarza.

- Mieli na to ochotę, ale jakoś się uwolniłem. Dobrze, że ten ciężki dzień się kończy, prawda?

- Tak. - Mary nerwowo zerknęła na album. - Ogląda­łeś zdjęcia?

- Owszem. Teraz już wiem, jak Ethan wyglądał w pie­luszkach.

- I... jak...? Podobał ci się jako niemowlę?

- Był udany od samego początku - odparł Tom z powa­gą. - Ma bardzo dużo zdjęć.

- Jest wyjątkowo fotogeniczny. Mary mocno splotła palce.

- Na pewno jesteś wykończona. Tyle godzin na nogach. Usiądź i odpocznij chwilę.

- Chętnie.

Przez cały dzień panowała nad sobą i teraz modliła się, aby wytrwać do końca. Tom usiadł z dala od niej.

Zerknęła na album i zobaczyła zdjęcia Eda i Ethana zro­bione na jakiejś letniej wycieczce. Zapatrzyła się w radoś­nie roześmianego męża.

- Ed wiedział, że jesteś ojcem Ethana. Tom drgnął zaskoczony.

- Powiedziałaś mu?

- Nie. Sam się domyślił. Musiał wyczuć, że dawniej się znaliśmy... że coś nas łączyło. Ethan powiedział mu, że też jest oburęczny jak ty, a ty mu pomogłeś. Nietrudno skoja­rzyć fakty.

- Czy Ed się zdenerwował?

- Nie wiem. Nic po sobie nie pokazał. - Mary wyjęła z kieszeni chusteczkę. - Zachował się wspaniale. Tego dnia był bardziej ożywiony, jakby silniejszy. Rozmowa wcale go nie męczyła. Powiedział, że nie zna nikogo lepszego, kto mógłby być ojcem dla Ethana.

- O Boże!

- Chciał, żebym ci to powtórzyła. Tom był wyraźnie wzruszony.

- Czy... pytał o... jakieś szczegóły... ?

- Nie. Zawsze był niezwykle delikatny, unikał niedys­kretnych pytań. Nie masz pojęcia, jaki on był dobry.

Usta Mary zadrżały, a z jej oczu trysnęły łzy.

Tom objął ją i przytulił do piersi. Wtuliła się w niego i rozpaczliwie szlochała.

Wreszcie odsunęła się i wtedy zobaczyła, że Tom też ma zaczerwienione, mokre oczy. Długo siedzieli pogrążeni w smutnych myślach.

- Ed był wyjątkowym, szlachetnym człowiekiem - szep­nęła. - Nie zasługiwałam na takiego męża.

- Zasługiwałaś. Często powtarzał, że dałaś mu tyle szczęścia.

- Starałam się. - Mary podniosła chusteczkę, wytarła oczy i nos i po kilku głębokich oddechach poczuła się spo­kojniejsza. - Ale mimo to... Co ci powiedział pułkownik Maguire?

- Wyrażał się o Edzie w samych superlatywach.

- Wszyscy bardzo go cenili. I byli tacy dobrzy dla mnie. Tom chrząknął.

- Maguire poinformował mnie o nowym konflikcie... o ognisku zapalnym...

- Podejrzewałam, że chodzi o poważną sprawę. Ten fa­cet z Pentagonu był bardzo spięty. Powiedzieli ci coś kon­kretnego?

Tom niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w stolik. Bezwiednie podniósł filiżankę, postawił ją z powrotem na spodeczku, przesunął na bok.

- Maguire chce, żebym jeszcze raz pojechał z amery­kańskimi komandosami.

- Odmówiłeś, prawda? - spytała Mary z przerażeniem w głosie.

-Nie.

Błagalnie złożyła ręce.

- Przecież nie możesz jechać! Dlaczego im nie powie­działeś, że wycofałeś się z czynnej służby?

- Oficjalnie jeszcze nie zrezygnowałem - odparł Tom, nie patrząc na nią.

Zacisnęła pięści i położyła ręce na kolanach.

- Ale zamierzałeś odejść z wojska, prawda? Tom milczał.

- Dlaczego zwrócili się akurat do ciebie?

- Bo byłem już kiedyś w zagrożonym rejonie. Poprzed­nio siedziałem tam przez pół roku, poznałem teren i lu­dzi. Poza tym doskonale znam język, mówię płynnie, bez akcentu.

- I co z tego? Naprawdę nie ma nikogo innego, kto by się do tego nadawał? - Mary była coraz bardziej przerażo­na. - Nie jedź. Nie powinieneś się teraz narażać.

- To dla mnie żadna nowość. Ot, rutynowe zadanie, jak zawsze.

- Ale bardzo niebezpieczne. Tom zniecierpliwił się.

- Kobieto, ja takie rzeczy robię od lat.

- Ale to było, zanim...

Zanim znowu się spotkali i ożyła w nich dawna miłość. Tego jednak Mary nie mogła powiedzieć. Czy Tom byłby bardzo zgorszony, gdyby przyznała się, że jej myśli absor­buje uczucie sprzed lat, choć dopiero co pochowała mę­ża? Wstydziła się przed samą sobą, ale nic na to nie mogła poradzić.

Tom westchnął.

- Niepotrzebnie ci powiedziałem. Właśnie spotkała cię taka tragedia, a przed tobą jeszcze wiele ciężkich chwil.

- Tak, doskonale to ująłeś. Ale jest jeszcze jedno. To, co spotkało Eda, może się przytrafić także i tobie. Nie wiem, jak bym to zniosła. Dlaczego chcesz znowu ryzy­kować?

Tom uśmiechnął się ironicznie.

- Może nie zaimponuję ci, jeśli powiem, że zależy mi na bezpieczeństwie wolnego świata?

- Nie musisz się narażać. - Mary wskazała medale na jego piersi. - Już dość zrobiłeś dla ludzkości.

- Jestem ogromnie wzruszony, że troszczysz się o moje bezpieczeństwo.

- Wzruszony - powtórzyła głucho, patrząc na niego zbolałym wzrokiem. - Chyba wiesz, jak bardzo mi na to­bie zależy. To zrozumiałe, że boję się o ciebie.

Gdyby Toma spotkało jakieś nieszczęście, nie miałaby po co żyć.

Bezsilnie oparła się o kanapę i zamknęła oczy. Po chwili przyszła jej do głowy nowa myśl.

- Jeśli pozwolisz, zadam ci jedno pytanie. Czy poza chę­cią zbawiania świata masz jeszcze jakieś inne powody, żeby ryzykować życie?

Tom pochylił się, oparł łokcie na kolanach i utkwił wzrok w splecionych dłoniach.

- Jest jakiś inny powód? - powtórzyła Mary.

- Tak, taki wyjazd to niezły sposób na zabicie czasu.

- Nie rozumiem.

- Postanowiłem, że nie zacznę nowego... etapu w swo­im życiu, zanim... nie uporządkuję paru spraw.

Mary wytarła spocone dłonie o spódnicę.

- Nie rozumiem... Jakie sprawy masz na myśli? Czy to ma związek ze mną?

- Owszem.

Poczuła, że jej serce zaczyna walić jak młot.

- Nie jesteś pewien swoich uczuć do mnie?

- Oboje potrzebujemy więcej czasu.

Ona nie potrzebowała. Wyznałaby mu miłość natych­miast, choćby w tej chwili. Kochała Toma na długo przed spotkaniem Eda i w głębi serca nigdy nie przestała kochać. Ale nie mogła tego powiedzieć.

Bo Tom jednak miał rację. Jeszcze nie pora mówić o ich miłości. Niezależnie od tego, co czuła do Toma, kochała również Eda. Po jego śmierci na zawsze już pozostanie w jej sercu pustka. Musiała opłakać zmarłego i pomóc Ethanowi ukoić ból. Potrzebowała czasu. I wca­le by się nie buntowała, gdyby Tom wrócił do Australii, gdzie byłby bezpieczny.

- Jak długo cię nie będzie?

- Trudno powiedzieć. Takich spraw nie załatwia się od ręki. Biorąc pod uwagę złożoność konfliktu, może upłynąć rok, zanim sytuacja się wyklaruje.

Rok!

Wstała i na uginających się nogach podeszła do okna.

Cały rok! Lato, jesień, zima, wiosna. Jeszcze przez kilka tygodni będzie słonecznie i ciepło, a potem nastąpi długa, ponura jesień. Liście zmienią kolor i opadną z drzew. Zima będzie ciągnąć się w nieskończoność. Dopiero potem przyj­dzie wiosna, ale czy również dla niej?

Dotychczas Mary lubiła każdą porę roku, a teraz my­ślała jedynie o tym, że czeka ją dwanaście miesięcy wypeł­nionych lękiem i tęsknotą. Dwanaście długich, samotnych i smutnych miesięcy.

Cały rok niepewności!

Tom nie będzie mógł do niej pisać. Misja objęta jest ta­jemnicą. Żadnych informacji, żadnych doniesień, żadnych zdjęć. Nawet najbliższa rodzina komandosa nie wie, dokąd go wysyłają.

Odwróciła się i zobaczyła, że Tom bacznie ją obserwuje. Jakby bez słów prosił o zaakceptowanie jego decyzji.

Czy to ma być pokuta za to, że zgrzeszyła przez tyle lat, nie informując go o Ethanie?

O Boże, jak trudno się z tym pogodzić.

Westchnęła i powiedziała:

- Przez cały czas będę o tobie myśleć.

- Ja o tobie też.

- Błagam cię, uważaj na siebie.

- Będę - przyrzekł i ku jej ogromnemu zaskoczeniu uśmiechnął się szeroko. - Ale nie martw się o mnie, je­stem kuloodporny.

- Nie żartuj.

Mary czuła, że ogarnia ją rozpacz. Tom nie dał jej zbyt wiele nadziei. A jednak...

Jakiś wewnętrzny głos szeptał jej, że za rok jej życie od­mieni się na lepsze. Jeżeli Toma stać na stawienie czoła nie­bezpieczeństwu, ona też będzie dzielna.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Właściciel sklepu w Millaa Millaa wytłumaczył Mary, jak dojechać do majątku Pirellich. Zgodnie z jego wska­zówkami skręciła w wąską drogę biegnącą szczytami pas­ma wzgórz.

Ethan siedział z nosem przyklejonym do szyby.

- Tu jest tak samo jak w Ameryce - oświadczył w pew­nej chwili.

- Ta okolica rzeczywiście przypomina naszą część Sta­nów. Jesteśmy na płaskowyżu, padają obfite deszcze, więc wszędzie jest zielono, a roślinność bujna.

Poprzednie dwa tygodnie spędzili u matki Mary w połu­dniowej Australii. Tam ziemia była naga i spalona słońcem.

Ethan zobaczył łaciate krowy idące wąską ścieżką w stronę zagrody.

- Szkoda, że wujek nie hoduje krów. Są fajniejsze od herbaty.

- Na pewno ma jakieś zwierzęta.

- A pozwoli mi się z nimi bawić?

- Zobaczymy.

Po pewnym czasie ich oczom ukazały się wielkie poła­cie pól porośniętych równymi rzędami zielonych krzewów. Mary domyśliła się, że to pola herbaty. Poczuła, że jej serce zaczyna mocniej bić.

Niebawem natknęli się na ustawioną na poboczu tab­licę z zielonym napisem na białym tle: „Plantacja herbaty Pirellich".

Tuż obok tablicy była otwarta brama oraz podjazd pro­wadzący do dużego domu na wzgórzu.

Piętrowy dom wśród tarasowych ogrodów wyglądał im­ponująco. Miał białe ściany, niebieską dachówkę i wsparte na rzymskich kolumnach werandy na parterze i na piętrze.

Mary zwolniła, skręciła w prawo i spojrzała na zegarek. Właśnie minęła czwarta. Była zadowolona, że dobrze ob­liczyła czas. W razie czego może udawać, że wstąpiła na krótko, w drodze do znajomych w Townsville i Cairns.

Oczywiście nie musiała wcale jechać przez Millaa Millaa, ale jeśli szczęście jej dopisze, Tom tego nie zauważy.

Mimo to nie miała odwagi zajechać przed sam dom, dlatego zostawiła samochód w połowie podjazdu.

Aby dodać sobie otuchy, wzięła Ethana za rękę. Z każ­dym krokiem traciła pewność siebie, ogarniało ją coraz większe zdenerwowanie. W głowie kłębiły się setki pytań. Czy postradała zmysły? Czy takie zachowanie nie jest im­pertynencją? Czy wypada zjawić się tak nagle u ludzi, któ­rych nie zna? Jak Tom zareaguje?

Nie umiała na nie odpowiedzieć.

Wiedziała tylko, że musi zobaczyć Toma. Każdy dzień z dala od niego był udręką. Niedawno minął rok od ich ostatniego spotkania. Zarezerwowała więc bilety i spako­wała walizki. Najpierw odwiedziła matkę, a teraz przyje­chała tutaj.

Gdy doszli do schodów, Mary przystanęła i rozejrzała się. Z zachwytem patrzyła na rozległą panoramę. Wokół panował kojący spokój.

Nagle ciszę zakłócił głos dziecka. Zza węgła wypadła dziewczynka w niebieskiej sukience.

- Nie, Steve, nie! - krzyczała przeraźliwie. - Przestań! Nie chcę być królewną.

Dziewczynka poruszała się jak gazela.

Zza domu wyskoczył chłopiec przebrany za pirata. Miał oko zasłonięte czarnym krawatem, głowę owiniętą chustą w czerwone grochy, w jednej ręce trzymał linę, a w dru­giej nóż.

- Złapię cię i przywiążę do masztu! - krzyczał groźnie. Dzieci zeskoczyły z kamiennego muru na niższy taras i zniknęły.

Ethan wyrwał się matce i pobiegł za nimi.

- Wracaj! - zawołała Mary. - Natychmiast!

Krzyki ucichły i niebawem nad murem ukazały się dwie głowy i czworo oczu.

- Dzień dobry - zawołała dziewczynka.

- Dzień dobry - nieśmiało powiedział Ethan i przelot­nie zerknął na matkę.

Dzieci zwinnie weszły na mur. Dziewczynka wyglądała na trochę młodszą od Ethana, chłopiec wydawał się o ja­kiś rok starszy. To zapewne bratankowie Toma, pomyśla­ła Mary.

- Mamusia jest w polu, a babcia pojechała do sklepu. W domu jest tylko prababcia i my - oznajmiła dziewczynka.

Mary otworzyła usta, ale pierwszy odezwał się Ethan:

- Przyjechaliśmy odwiedzić pana Toma. Dziewczynka zrobiła wielkie oczy.

- Mówisz jak w telewizji. Ethan dumnie wypiął pierś.

- Jestem Amerykaninem.

Dziewczynka popatrzyła na niego z jawnym podziwem.

- Jak ci na imię?

- Ethan.

- Ja jestem Frannie, a to Steve.

Pirat ściągnął z oka opaskę i niepewnie pomacał chustę, jakby żal mu było ją zdjąć.

- Wujka Toma nie ma - powiedział.

- Wiesz, kiedy będzie? - zapytała Mary.

- Nikt nam nie mówił, kiedy wróci.

Zbladła. Radosne oczekiwanie ustąpiło miejsca zmęcze­niu i zniechęceniu. Tyle wysiłku na nic!

- A wiesz, gdzie wujek jest?

- Zdaje się, że na Środkowym Wschodzie, ale wujek ni­gdy nam nie mówi, gdzie będzie.

Mary przeraziła się, że Tom nadal jest w wojsku.

- Nie wrócił do domu?

Dzieci przecząco pokręciły głowami.

- Ale wasi rodzice na pewno mieli jakieś wiadomości... i wiedzą przynajmniej, czy wujek jest zdrowy.

Tom mówił o roku nieobecności, więc skoro w przewi­dzianym czasie nie wrócił, to mogło oznaczać, że wpadł w jakieś tarapaty. Być może zaginął podczas akcji... jak kiedyś Ed.

- Naprawdę nic nie wiecie?

- Raz był telefon z Canberry, ale tatuś powiedział nam tylko, że wujek jest zdrowy - odparł Steve.

- Niech pani zapyta prababcię, ona wszystko wie - po­radziła Frannie. - Ale wczoraj płakała. Słyszałam, jak mó­wiła, że jeśli wujkowi przytrafi się jakieś nieszczęście, to będzie jej wina.

Tom zamierzał jeszcze raz zadzwonić i odejść, ale właś­nie wtedy usłyszał:

- Pan do kogo?

Obejrzał się i zobaczył kobietę wyglądającą zza płotu.

- Do pani Mary McBride.

- Sprzedaje pan coś? -Nie.

Spojrzał na dom. Zamknięte okna, zasunięte zasłony. Pusto. Tom był wściekły. Najchętniej kląłby na cały głos. Wyrzuciłby z siebie cały arsenał przekleństw, gdyby nie ta kobieta zza płotu. Obserwowała go bacznie przez okulary w czerwonej oprawce.

- Może pan z wojska? -Tak.

Kobieta dała mu znak, żeby podszedł, i teatralnym szep­tem powiedziała:

- Skoro z wojska, to mogę powiedzieć, gdzie jest mo­ja sąsiadka.

Tom błyskawicznie zbiegł ze schodów.

- Pojechała z synem do Australii. - Kobieta zrobiła ważną minę. - Mówiła, że chce odwiedzić matkę, podobno gdzieś na południu.

- A nie zostawiła przypadkiem adresu?

- U mnie nie. Pan też jest Australijczykiem, prawda? Może krewnym?

- Znajomym. Kiedy pani McBride wyjechała?

- Jakiś miesiąc temu. Coś mi się zdaje, że ona już tu nie wróci. Rok temu straciła męża, wpadła w depresję, nie mog­ła się pozbierać.

- Dziękuję pani za informację. Do widzenia.

Tom gwałtownie odwrócił się i zacisnął pięści. Ogarnę­ła go wściekłość. Przecież obiecał, że wróci, więc nie rozu­miał, dlaczego Mary nie czekała na niego.

Wyjął telefon i wybrał numer państwa McBridebw.

- Dzień dobry, mówi Tom Pirelli.

- Och, jak miło pana słyszeć. Skąd pan dzwoni?

- Jestem niedaleko domu Mary. Chciałem ją odwiedzić, ale podobno wyjechała do Australii.

- Nie wiedział pan, że wybiera się do matki?

- Nie. Można się z nią jakoś skontaktować? Może zosta­wiła państwu numer telefonu matki?

- Niestety nie. Zadzwoniła do nas z Adelajdy, ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. Zna pan adres jej matki?

-Nie.

Tom był coraz bardziej zirytowany. Prędko zakończył rozmowę.

Nie znał nazwiska matki Mary z drugiego małżeństwa. Istny pech. Babcia kazała mu przed powrotem do domu rozwiązać problem, ale jak miał to teraz zrobić?

Nagle poraziła go straszna myśl. Może wyjazd Mary oznacza, że znalazła rozwiązanie. Czyżby znowu uciekła?

Urodziny seniorki rodu Pirellich co roku obchodzono tradycyjnie w ten sam sposób. Teraz też ustawiono na naj­wyższym tarasie duży stół, który uginał się pod półmiska­mi pełnymi owoców morza, sałatek i ciast.

Jubilatka siedziała przy stole w otoczeniu rodziny.

Tom wysiadł z taksówki i wzruszony patrzył przez chwi­lę z daleka na biesiadników. Rodzina w komplecie!

Wreszcie wrócił do domu. Wiedział, że dla najbliższych, a szczególnie dla matki i babki, każda jego nieobecność to czas wypełniony niepokojem i tęsknotą.

Taksówkarz odjechał z piskiem opon, a wtedy Steve spojrzał na podjazd.

- Wujek! - rozległ się radosny krzyk.

Wszyscy zerwali się z miejsc. Frannie i Steve puścili się biegiem, by powitać wujka.

Tom pomachał do nich radośnie, ale jego ręka błyska­wicznie opadła. Wśród zebranych na tarasie ciemnowło­sych gości dostrzegł dwie jasne głowy.

Głowę kobiety i głowę dziecka.

Tomowi zabrakło w płucach powietrza, jakby skoczył na dno oceanu.

Mary stała nieruchomo, ale Ethan podskoczył i rzucił się biegiem, krzycząc z radości.

Tom miał wrażenie, że śni. Jak to możliwe, że Mary i Ethan są tutaj, z jego rodziną?

Dzieci dobiegły i rzuciły się na niego z radosnymi okrzy­kami. Ethan cieszył się tak samo jak Steve i Frannie.

- Wujku, daj mi torbę - poprosił Steve.

- Jest za ciężka.

- Mamy nowego kolegę. Nazywa się Ethan i jest z Ame­ryki - oznajmiła Frannie.

Oszołomiony Tom zdołał jedynie wykrztusić:

- Witajcie, dzieci.

Znowu spojrzał na Mary, która przyciskała dłoń do piersi.

- Wujku, widziałem dziobaka! - zawołał Ethan.

- Żartujesz! Dziobak u nas? -Tak.

Dzieci ciągnęły go za rękawy i nogawki, więc mecha­nicznie zrobił jeden krok, potem drugi. Tymczasem na podjazd zeszli rodzice i brat.

- Synku, nareszcie wróciłeś. Tak długo cię nie było -powiedziała wzruszona pani Pirelli. - Od dawno nie mieli­śmy żadnej wiadomości. Tak się o ciebie bałam.

- Przepraszam. - Tom jeszcze raz pocałował matkę. -Niestety, nie mogłem was zawiadomić.

Podszedł do babci.

- Babciu, życzę ci wszystkiego najlepszego. Chciałem sprawić ci niespodziankę.

Staruszka rozpłakała się.

- Och, Toto, Toto. Co za ulga, że cię widzę. Na szczęście jesteś cały i zdrowy. Nigdy bym sobie nie darowała, gdyby przytrafiło ci się jakieś nieszczęście.

- Ale nic złego się nie stało.

Nagle wszyscy zamilkli, a przynajmniej Tom odniósł ta­kie wrażenie. Zdawało mu się, że cały świat stanął w miej­scu, ziemia przestała się kręcić.

Co Mary tu robi? Dlaczego jej oczy lśnią od łez? Wyglą­dała tak ślicznie w białej sukni w niebieskie kwiaty. Miała lekko zarumienione policzki, ale milczała, jakby była wy­straszona.

- Dzień dobry, Mary.

- Widzisz? My też mamy dla ciebie niespodziankę! -zawołała babcia.

Znowu zrobiło się cicho. Czy oni już wiedzą, że Ethan... Co Mary powiedział babci i rodzicom? Tom pragnął zadać mnóstwo pytań, ale nie przy tylu świadkach.

Pocałował Mary szybko, lekko.

- Steve, przynieś krzesło dla wujka - odezwała się pa­ni Pirelli. - Już stawiam czyste nakrycie. Tom, siadaj mię­dzy babcią i Mary. Siadajcie wszyscy. Fausto, nalej synowi wina.

Znów rozległ się radosny gwar.

- Cisza! Dość tego hałasu - zarządził pan Pirelli. - Za­bierajmy się do jedzenia. - Znacząco spojrzał na Toma. -Ten wspaniały urodzinowy tort jest dziełem Mary.

- Jej ciasta są wyśmienite - powiedziała babcia. Pan Pirelli wybuchnął gromkim śmiechem.

- Zaproponowałem, żebyśmy do spółki otworzyli ka­wiarnię, „U Pirellego".

Tom jęknął w duchu. Cóż, spotkania z rodziną wymaga­ją dużo cierpliwości, a czasem i odwagi, pomyślał.

- Mam nadzieję, że się nie gniewasz - odezwała się Mary.

- Kiedy przyjechaliście?

- Dwa tygodnie temu. Wstąpiłam tu przejazdem, ale twoja mama i babcia namówiły mnie, żebym została dłu­żej. Ethan czuje się u was jak ryba w wodzie.

- To dobrze. - Tom spojrzał w oczy przepełnione uczu­ciem i dodał ciszej: - Babcia będzie musiała wysłuchać ka­zania, które na pewno jej się nie spodoba.

- A więc gniewasz się - szepnęła Mary.

- Dlaczego przyjechałaś?

- Bo nie mogłam dłużej znieść rozłąki. W tej chwili rozległ się głos Stefana:

- Bohaterze, opowiedz nam jakąś ciekawą przygodę. Tom nie wiedział, czy powinien być zły na brata, czy wdzięczny, że przerwał mu rozmowę z Mary. Uniósł kieli­szek i uśmiechnął się.

- Moje opowieści mogą poczekać. Czas wznieść toast na cześć jubilatki. Nie macie pojęcia, jak cudownie jest być razem z wami, znowu w domu.

- Do twarzy ci w mundurze, ale dość długo go nosiłeś - surowo zapowiedziała matka. - Chcę usłyszeć, że tym ra­zem wróciłeś na dobre.

- Przyjechałem, żeby zostać.

Tom puścił oczko do babci. Staruszka rozpromieniła się.

- Jedz, mój kochany.

Tom spojrzał na duży półmisek z owocami morza.

- Śniło mi się takie jedzenie. Mary, mogę ci nałożyć? Na pewno już zapomniałaś, jak smakują owoce morza z pół­nocnego Queenslandu. - Zniżył głos i dodał: - Później po­rozmawiamy.

Po lunchu Mary pomogła sprzątnąć ze stołu i pozmy­wać naczynia, a Ethan pokazał Tomowi dziobaka. Potem dzieci zaczęły bawić się w chowanego, a Tom wrócił do do­mu. Dorośli rozeszli się, więc Tom i Mary zostali sami.

Nareszcie.

Mary była szczęśliwa, a jednocześnie pełna niepokoju. Przez całe popołudnie czuła narastające podniecenie. Pod­czas lunchu, gdy przypadkowo dotknęła Toma, jej puls nie­bezpiecznie przyspieszył, a krew zawrzała.

O czym myślał Tom, co czuł? Był uprzejmy, chwilami nawet czarujący, ale zachowywał się jakoś bezosobowo. Gdy zobaczył ją przy stole, jego oczy rozbłysły pożąda­niem. Mary poczuła budzącą się w sercu nadzieję. Nieste­ty po chwili blask pożądania zgasł i nic nie wskazywało na to, że Tom się cieszy.

Ulga na jego widok ustąpiła miejsca niepewności. Tom zmienił się w stosunku do niej, gdy poznał prawdę o Ethanie. Może nadal się gniewa i nigdy jej nie wybaczy, że przez tyle lat nie wiedział o dziecku. Być może ma jej za złe, że ośmieliła się bez uprzedzenia przyjechać do jego rodzinne­go domu. Może nie lubi zdecydowanych kobiet.

Teraz, gdy wreszcie zostali sami, nadeszła pora, by po­znać prawdę.

Tom stał na progu i obserwował Mary, która zawzięcie wycierała czyste blaty, jakby jej życie zależało od usunięcia mikroskopijnych okruszków.

- Rodzina dyskretnie się usunęła i jesteśmy sami, ale proponuję spacer - rzekł Tom.

Mary skinęła głową, umyła ręce i wyszli przed dom.

- Z Ethanem odkryliśmy kilka ładnych tras - pochwa­liła się.

- Która najbardziej ci się podoba?

- Najładniejsza jest ta w lewo i naokoło wzgórza. Do­chodzi do starej chaty, skąd rozciąga się widok na całą do­linę. Chata jest opuszczona, ale panorama cudowna.

Tom uniósł jedną brew i uśmiechnął się.

- Dobry wybór. Chodźmy tam.

Ścieżki między polami herbaty były bardzo wąskie, więc szli blisko siebie. Mary czuła, że ogarnia ją coraz większe podniecenie. Chciałaby usłyszeć, że Tom cieszy się z jej obecności, ale nie wypadało pytać.

- Przez cały rok tak bardzo się o ciebie bałam. Teraz ka­mień spadł mi z serca. Na szczęście wróciłeś cały i zdrowy - powiedziała cicho. - Było bardzo ciężko?

- Owszem. Operacja była ryzykowna, ale wszystko się udało. Czemu się niepokoiłaś? Przecież mówiłem, że nic mi nie będzie.

Mary pokręciła głową.

- Nigdy nie wiadomo. Tom zerknął na nią.

- A co u ciebie? Rozmawiałem z twoją sąsiadką. Trochę wścibska, ale martwi się o ciebie.

- Ten rok był dla mnie wyjątkowo ciężki.

Zastanawiała się, czy Tom ma pojęcie, jak trudno cze­kać na powrót ukochanego, wiedząc, że w każdej chwili może przydarzyć się mu jakieś nieszczęście.

Przez pewien czas szli w milczeniu. Wiatr rozwiewał ich włosy, a cienie wydłużały się coraz bardziej. W końcu Tom przerwał ciszę.

- Zakładam, że moja rodzina wie o Ethanie.

- Tak... tylko dorośli. Twojej babci wystarczyło jedno spojrzenie i sama się domyśliła. Dzieci oczywiście nic nie zauważyły. Na pewno nie przyszło im do głowy, że mój syn jest... spokrewniony z tobą.

- A on nic nie podejrzewa?

- Oczywiście, że nie. Nadal uważa Eda za swojego ojca. A poza tym jest jeszcze za mały, żeby zrozumieć...

- Tak myślałem.

- Ale kiedyś nadejdzie odpowiedni moment... w przy­szłości. .. będzie musiał się dowiedzieć.

Tom skinął głową.

Mary zdobyła się na odwagę i powiedziała:

- Nasz widok musiał cię zaskoczyć. Tom nie zaprzeczył.

- Och, jednak masz mi za złe, że przyjechałam bez za­proszenia. Powiedz coś - szepnęła błagalnie. - Bardzo się gniewasz?

Rzucił jej takie spojrzenie, że się wystraszyła.

- To zależy od tego, jaki jest powód twojego przyjazdu. Co tobą kierowało?

- Przecież już ci mówiłam. Przyjechałam, bo... - Nie miała wyjścia i musiała wyznać prawdę. - Myślałam, że wiesz, jak bardzo cię kocham. Zawsze cię kochałam i... na­dal chcę zostać twoją żoną.

Wystraszyła się, więc pospiesznie ruszyła do przodu. Tom dogonił ją, schwycił za ramię i odwrócił twarzą ku sobie.

Patrzył na nią pociemniałymi, błyszczącymi oczami, a Mary bała się, że jej serce wyskoczy z piersi.

- Nie rób takiej przerażonej miny.

- Umieram ze strachu, bo jesteś dla mnie wszyst­kim. Jeśli nie wybaczysz mi, że nie zawiadomiłam cię o naszym dziecku...

Tom pokręcił głową.

- Jakie mam prawo, żeby cię osądzać? Na pewno było ci ciężko. Nie mam pojęcia, co czuje dziewczyna, która jest w ciąży, a jej ukochany ją zostawia.

- Nie gniewasz się na mnie?

- Oczywiście, że nie. - Tom uśmiechnął się uwodzi­cielsko. - Czy można być wściekłym, gdy się jest wściekle zakochanym? A ja jestem zakochany. Tak pięknie mi się oświadczyłaś.

- Naprawdę nie masz pretensji?

- Chodź do mnie, pokażę ci, jakie mam pretensje. Objął ją i pocałował zachłannie. Mary przytuliła się do niego i poczuła, że ból serca ustępuje.

Nareszcie znalazła się w ramionach, o których śniła przez rok!

- Mary... kochanie... najdroższa... - szeptał Tom, ca­łując jej szyję. - Chyba odebrało mi rozum, skoro postano­wiłem rozstać się z tobą na rok. - Jęknął głucho. - To była prawdziwa męka.

- Dla mnie też.

Zapamiętali się w pocałunkach i pieszczotach, stracili poczucie czasu i miejsca.

- Czy jesteś pewna... zupełnie pewna, że chcesz za mnie wyjść?

-Tak.

- Moja Mary. - Zamknął ją w żelaznym uścisku. - Za długo czekaliśmy na siebie.

Pociągnął ją za rękę i pobiegli w stronę opuszczonej chaty.

- Wolniej. Nie mogę tak pędzić na obcasach.

- Więc cię zaniosę.

Wziął ją na ręce, jakby była piórkiem.

- Puść mnie. Nie ma sensu tam iść, ta chata jest zamk­nięta na cztery spusty.

Tom nie słuchał.

- Za nic nie wejdę do cudzego domu - zawołała Mary.

- Nie wypada.

- Przestań marudzić.

- Byłam u pośrednika i... -O?

Zawstydzona odwróciła głowę.

- Tak mi się tu spodobało, że... zaczęłam roić słodkie marzenia. Niestety, chata jest własnością jakiegoś okropne­go samoluba, który ją zaniedbuje, ale jej nie sprzeda.

- Fatalnie.

- Nie wstyd ci? Chcesz wedrzeć się do cudzego domu?- zapytała Mary z ironią.

Tom biodrem pchnął starą furtkę.

- Moja droga, zapominasz, że jestem komandosem i wła­mania to moja specjalność.

- Już nie. Skończyłeś z tamtym życiem. Wróciłeś do cy­wila, jesteś cywilizowanym człowiekiem. Nie wierzę, że wej­dziesz jak złodziej. Zabraniam ci!

- Zawsze będziesz sprzeciwiać się mężowi?

- A ty zawsze będziesz łamać prawo?

Nagle Tom zatrzymał się i postawił ją na ziemi.

- Najdroższa. - Pocałował ją w kark. - Miejże do mnie zaufanie. Zapomniałaś, że jestem najlepszym stworzeniem na świecie?

- Co nie znaczy, że wolno ci łamać prawo - upierała się rozbawiona.

Tom wsunął rękę do kieszeni. Uśmiechnął się szelmow­sko i wyciągnął klucze. Podrzucił je do góry, złapał i prze­sunął nimi po szyi Mary.

- Niech pani uważa, co mówi o właścicielu tej rezyden­cji. On nie jest ani okropny, ani samolubny. A za chwilę bę­dzie pani kochankiem.

- To twój dom?

- Patrz, wystarczyło, że mnie poprosiłaś, żebym się z tobą ożenił, a ja natychmiast otwieram przed tobą moje wspaniałe serce i mój wspaniały dom.

- Serce masz wspaniałe, ale dom... - rzekła Mary, uśmie­chając się przewrotnie.

- Wejdź i przekonaj się.

Tom przekręcił klucz w zamku i drzwi posłusznie się otworzyły.

- Mam cię przenieść przez próg?

- Zostawmy sobie coś na dzień ślubu.

Mary zgrabnie przeskoczyła próg i rozejrzała się.

- Och! Jak tu ślicznie! I jest kominek. Jaka ładna kuch­nia! Marzyłam o takich szafkach.

Tom otworzył okno i do środka wpadło świeże, nagrza­ne powietrze.

- Cieszę się, że mój dom ci się podoba. Kupiłem go pa­rę lat temu, kiedy zacząłem myśleć o odejściu z wojska. Chciałem być blisko rodziny, ale wiedziałem, że będzie mi trudno przystosować się do życia razem z nimi.

- Jak tu czysto!

- To dzięki Angeli. Zagląda tu od czasu do czasu. Dom jest mały, ale możemy dobudować piętro i tam urządzić pokój dla Ethana.

- Będzie szczęśliwy.

- Jak myślisz, będzie nam tu dobrze?

- Jak w bajce.

- Jeśli dobudujemy piętro, zrobimy drugą łazienkę i drugi pokój dziecinny.

- Dla jakiego dziecka? - spytała nieśmiało.

- Dla tego, które się urodzi.

Jego spojrzenie wywołało w Mary rozkoszny dreszcz.

- Marzę o drugim dziecku. Tom położył dłoń na jej brzuchu.

- Tym razem oboje od samego początku będziemy się nim cieszyć.

Mary miała łzy w oczach.

- Poprzednim razem tyle straciłeś...

- Ale przyszłość przed nami. - Delikatnie pocałował ją w czoło, wziął za rękę i poprowadził do drugiego pokoju. - A to nasza sypialnia.

Pokój był nieduży i skromnie umeblowany, ale widok z okna zapierał dech w piersi. Po niebie płynęły różowe chmury, a dolina tonęła w złocie zachodzącego słońca. Ma­ry stanęła przy oknie; była szczęśliwa jak nigdy.

Tom podszedł, otoczył ją ramionami i pocałował w szyję.

- Kochanie, jesteśmy w naszym domu.

- Nareszcie - szepnęła wzruszona.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że to prawda.

- Wszystko wydaje mi się zbyt piękne. Tak długo cze­kaliśmy. ..

- Kocham cię nad życie - szepnął Tom. - Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś była szczęśliwa.

Mary westchnęła, odwróciła głowę i pocałowała Toma w podbródek.

- Też cię kocham nad życie. I też chcę cię uszczęśliwić. Spojrzeli sobie w oczy. Byli pewni, że to, co teraz sobie obiecują, jest równie szczere i ważne jak przysięga, którą w dniu ślubu złożą przy świadkach.

Tom pieszczotliwe przesunął dłońmi po jej ramionach. Mary zadrżała z pożądania.

- Nikt nie budził we mnie tak silnych uczuć.

- Mary... moja Mary. Zawsze byłaś moją. Pocałowała go w usta, a on ujął jej twarz w dłonie i od­wzajemnił pocałunek.

- Masz ładną suknię, ale.. - szepnął.

- Przeszkadza, prawda?

- Odgadujesz moje myśli. To też mi przeszkadza - rzekł, ściągając koszulę.

Mary przytuliła się do niego i pieszczotliwie przesunęła dłońmi po gładkiej skórze.

- Masz jeszcze wspanialsze ciało niż kiedyś. Usłyszała zduszony śmiech i poczuła, że Tom rozpina jej stanik.

- Zmieniłam się po urodzeniu Ethana - powiedziała speszona.

- Czyżby? - Tom pieszczotliwie dotknął jej piersi. - Na­dal jesteś piękna, a nawet piękniejsza.

Pieścił ją delikatnie, bez pośpiechu, a ona pragnęła na­leżeć do niego całym ciałem i całą duszą.

- Czy wiesz, jak bardzo cię pragnę?

- Jeśli tak, jak ja ciebie, to... Pamiętasz tę noc, kiedy czekałeś na mnie na rogu ulicy?

- Nigdy jej nie zapomnę. Mignęłaś mi w oknie, ale nie wiedziałem, że widzę cię ostatni raz. Tak długo czekałem.

- Teraz nie musisz czekać.

- Całe szczęście.

Oboje wiedzieli, że ich serca nigdy nie były bardziej przepełnione miłością, a ich pożądanie silniejsze. Ta miłość była nagrodą. Wymarzoną i wytęsknioną.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
857 Hannay Barbara Cztery pory roku
Hannay Barbara Harlequin Romans 857 Cztery pory roku
2001 październik Cztery pory roku kryteria
Cztery pory roku, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku
DYPLOM konkurs recytatorski Cztery pory roku[1]
Cztery pory roku jesień
Cztery pory roku zima
PRZYKŁADOWY KONSPEKT cztery pory roku
Cztery pory roku jesien, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku lato, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku zima, Wizaż, analiza kolorystyczna
Pizza CZTERY PORY ROKU
Cztery pory roku, ćwiczenia umysłowe1
WITAMY CZTERY PORY ROKU
Zagadki na cztery pory roku, Zagadki
cykl Cztery pory roku 1, ZHP - przydatne dokumenty, Cykle
Dyktanda na cztery pory roku dla klas II - III(1), klasa3

więcej podobnych podstron