Ziegesarcily von Plotkara Tak jak lubię


Cecily von Ziegesar

Tak jak lubię

plotkara 5

Przekład Małgorzata Strzelec

Tytuł oryginału

I LIKE IT LIKE THAT

Żadna plotka nie umiera do końca,

jeżeli powtórzy ją wielu ludzi:

to też jest rodzaj nieśmiertelność

Hezjod, ok. 800 r. p.n.e.

0x08 graphic
0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Dziękuję wam wszystkim za to, że przyszliście na moją imprezę w zeszłym tygodniu. Napisałabym wcześniej, ale szczerze mówiąc, aż tyle czasu potrzebowałam, żeby dojść do siebie. Wiem, że to szalony pomysł: urządzać imprezę w poniedziałek, ale prawda, że dzięki temu reszta tygodnia przeleciała błyskawicznie?! Pewnie wciąż się zastanawiacie, czy byłam tą chudą blondynką w szma­ragdowych szpilkach od Jimmy'ego Choo, czy tym wysokim czar­noskórym facetem z szafirowymi sztucznymi rzęsami. To takie słodkie, że przynieśliście mi prezenty - zwłaszcza tego prześlicz­nego pudelka - chociaż nawet nie wiecie, kim jestem! Prawda jest taka, że właściwie stałam się międzynarodową kobietą zagadką, więc na razie zachowam swoją tożsamość dla siebie, choćby nie wiem jak was to frustrowało. Potraktujcie to jak coś, co oderwie waszą uwagę od wlokących się dni czekania na informację, czy dostaliście się do college'u; jak puzzle do poskładania w czasie gorzkich, marcowych tygodni stresów i nudy.

Ale tak naprawdę wcale nie potrzebujemy odmiany. Mamy mnó­stwo przyjemności - bajeczne ubrania od projektantów, ogromne apartamenty przy Upper East Side z obsługą, mnóstwo „wiejskich” domków i wakacyjnych kurortów, karty kredytowe bez limitu, pięk­ne brylanty, supersamochody (chociaż większość z nas nie ma jeszcze prawa jazdy) i ślepo kochających rodziców, którzy pozwalają nam na absolutnie wszystko, dopóki nie przynosimy wstydu rodzinie, Poza tym ferie wiosenne już tuż - tuż - wreszcie będziemy mieli mnó­stwo czasu na zajęcia dodatkowe.

Na celowniku

S spaceruje po Madison Avenue i dorysowuje wąsy na swoich prześlicznych zdjęciach reklamowych nowych perfum Lesa Besta, Łez Sereny. B u Sigersona Morrisona przy Prince Street zaspokaja swoje fetyszystyczne potrzeby, kupując kolejne buty. N wyrzuca reklamówkę pełną bibułek, niedopałków, fajek wod­nych, fifek i zapalniczek do kosza na śmieci przy Osiemdziesiątej Szóstej. D późnym wieczorem pali papierosy na stacji metra na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Broadwayu. Prowokuje straż miej­ską, żeby go aresztowała, i zdobywa w ten sposób mnóstwo nowe­go materiału do swoich wierszy. J z nową najlepszą przyjaciółką E i swoim chłopakiem L pałętają się w okolicach galerii sztuki w Chelsea - cholernie wyrafinowana rozrywka jak na dziewiątoklasistów. Czekajcie, właściwie to on może już chodzić do dziesią­tej - czy ktoś tak naprawdę wie coś o tym chłopaku? V i jej szaleją­ca starsza siostra wyrzucają torby ze śmieciami na chodnik przed swoim domem w Williamsburg. Wiosenne porządki? A może ciało D pocięte na kawałki? Fuj! Przepraszam, to było obrzydliwe.

Wasze e - maile

P: Droga Plotkaro!

zaczyna mnie to denerwować, że nigdy nie powiesz, kim je­steś, kim jesteś? no bo naprawdę chciałbym cię poznać, kto wie, może już cię znam! jak na razie, wydaje mi się, że przyznałaś się do jednego - że chodzisz do klasy maturalnej w conttance. zgadza się?

Ciekafski

O: Drogi ciekafski!

Nie zamierzam z marszu, teraz zaraz, dać ci swojego adre­su domowego. Nawet ci nie powiem, w której klasie się uczę. Gdybyś był dość wyluzowany, żeby zjawić się na mo­jej imprezie, to może byś mnie poznał. Chociaż zwykle nie sposób przecisnąć się do mnie z powodu mojej... świty i trudno mnie w ogóle dojrzeć. Ale nie trać ciekawości. Może w końcu mnie poznasz.

P

P: Droga P!

Naprawdę jesteś taka zabójcza? Bo jeśli nie, to będzie ci naprawdę ciężko, gdy w końcu wszyscy się dowiedzą, kim jesteś. Będą mówić „jeszcze jedna zawistna brzydula”!

Rozważny

O: Drogi rozważny!

Nawet się nie dowiesz, co to naprawdę znaczy „zabójcza”, póki mnie nie poznasz, a najpewniej nigdy mnie nie po­znasz...

P

A teraz o TYM, co niektóre z nas gryzie w głębi ducha...

Stracić dziewictwo przed pójściem do college'u czy nie?

Zrobimy coś z tym fantem teraz? Z chłopakiem, którego znamy od lat? Czy uwiniemy się z tym przed feriami wiosennymi? Albo przed wakacjami? Czy raczej ulokujemy się w naszych akademikach tak, jak jesteśmy pewne siebie, lecz niewinne, gotowe stracić dziewic­two z pierwszym lepszym studentem, który rzuci kusząco „A może byśmy...”? Może powinnyśmy posłuchać naszych matek i starszych sióstr, które mówią „poczekaj, aż nadejdzie właściwy czas”, cokolwiek to znaczy. Oczywiście, niektóre z nas rozwiązały ten problem wieki temu i zamierzają skoncentrować się w czasie studiów na istot­niejszych sprawach, na przykład geologii albo Freudzie. Nie. Spójrzmy prawdzie w oczy, nawet jeśli już nie jesteś dziewicą, zno­wu się nią poczujesz, gdy tylko przekroczysz próg akademika. I to jest piękne.

Jeszcze raz dziękuję za prezenty! Ogromniaste buziaki - jesteście super!

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

nie ma jak w domu

-  A właściwie to na którą wyspę jedziemy? - zapylała mat­kę Blair Waldorf.

Eleanor Waldorf Rose siedziała na brzegu łóżka Blair i pa­trzyła, jak córka szykuje się do szkoły. Rozmawiały o feriach wiosennych.

-  Na Oahu, kochanie. Myślałam, że ci mówiłam. Jedziemy do tego ośrodka na północnym wybrzeżu, żeby chłopcy mogli pouczyć się surfować.

Eleanor położyła dłonie na swoim ciężarnym brzuchu. To był już prawie siódmy miesiąc. Zmarszczyła brwi, patrząc na kremową tapetę, jakby próbowała odczytać preferencje przy­szłego potomka co do koloru tapety. Termin wypadał w czerwcu, a zaraz potem Blair miała wyjechać do college'u. Dzisiaj Eleanor planowała omówić z dekoratorem wnętrz plany przero­bienia sypialni Blair na pokój dziecięcy dla przyszłej córeczki.

-  Ale ja już byłam na Oahu - jęknęła boleśnie Blair.

Od tygodni wiedziała, że na ferie wiosenne wyjeżdżają na Hawaje, ale do tej pory nie pomyślała, żeby zapytać gdzie konkretnie. Kopniakiem zamknęła szufladę antycznej, mahoniowej komody. Stanęła przed wysokim lustrem zamontowanym na drzwiach szafy i zaczęła się stroić. Krótko przystrzyżone ciemne włosy precyzyjnie zmierzwiła. Biały, kaszmirowy sweter miał mocno wycięty dekolt i prawie odsłaniał rowek między piersia­mi, ale nie aż tak, żeby pani M., dyrektorka szkoły, odesłała ja. do domu, wymyślając od zdzir. Nowe turkusowe pantofle na płaskim obcasie od Sigersona Morrisona wyglądały tak fanta­stycznie na gołych stopach, że postanowiła nie zakładać rajstop, chociaż marzec był wyjątkowo zimny i wiedziała, że odmrozi sobie tyłek.

-  Chcę jechać w nowe miejsce - dodała, wydymając wargi do lustra, żeby nałożyć drugą warstwę błyszczyku od Chanel.

-  Wiem, pączuszku.

Matka zsunęła się z łóżka i przykucnęła, żeby przyjrzeć się gniazdku elektrycznemu w listwie przypodłogowej pod oknem. Kontakt wyglądał na wyjątkowo niebezpieczny. Kiedy już skoń­czy przerabiać pokój, wezwie kogoś, kto zabezpieczy cały dom z myślą o dziecku.

-  Ale nigdy nie byłaś na północnym wybrzeżu. Aaron mówi, że to najlepsze miejsce na świecie do surfowania.

Ku przerażeniu Blair, matka miała na sobie beżowe, welurowe spodnie od dresu z napisem smakowita na pupie.

To się nazywa brak wyczucia!

-  Czy ja już przestałam dla was istnieć? - zapytała ostro Blair. Wyciągnęła z szafy błękitną sakwę z jagnięcej skórki od Diora i wrzuciła do niej rzeczy do szkoły. - Najpierw odbierasz mi mój własny pokój, a teraz nie mam nic do powiedzenia na lemat wakacji?

-  Chłopcy właśnie kupują sprzęt do surfowania na wyjazd. Może byś zerknęła szybko na komputer Aarona i sprawdziła, czy czegoś nie potrzebujesz - odparła niezbyt przytomnie mat­ka. Chodziła teraz na czworakach i sprawdzała z poziomu dziec­ka, jakie jeszcze niebezpieczeństwa kryją się w sypialni. - Wiesz, myślałam o morelowym jako przeważającym kolorze. Żeby było dziewczęco, ale bez zbytniej różowości. Ale teraz sobie myślę, że limonkowy jest chyba ładniejszy. Odcień cykorii.

Blair miała tego dość. Nie chciała jechać na północne wy­brzeże Oahu, nie miała ochoty kupować sprzętu do surfingu, nie chciała rozmawiać o kolorach do kretyńskiego pokoju dziecięce­go i zdecydowanie nie zamierzała choćby chwilę dłużej patrzeć na słowo „smakowita” wypisane na szerokim jak szafa tyłku swo­jej ciężarnej matki. Spryskała się jeszcze tylko ulubionymi perfu­mami Marca Jacobsa i wyszła, nie mówiąc nawet do widzenia.

-  Ej, Blair. Chodź tu na minutkę! - wrzasnął jej siedemna­stoletni przyrodni brat, gdy przechodziła obok jego sypialni.

Blair zatrzymała się i zajrzała do pokoju. Aaron i jej dwunasto­letni brat, Tyler, siedzieli na jednym, ekologicznym krześle przy biur­ku, jak przystało na kochających się braci, i zamawiali w Internecie sprzęt do surfowania, korzystając z karty kredytowej Cyrusa Rose. Tyler przestał się czesać, bo chciał zapuścić dredy tak jak Aaron, przez co wyglądał, jakby dostał jakiegoś wstrętnego grzyba na gło­wie. Blair nie mogła uwierzyć, że nim wyjedzie do college'u, będzie musiała dzielić z nimi ten pokój. Narzuta z konopnego włókna na łóżku Aarona i dywan z naturalnej trawy morskiej były zawalone starymi okładkami płyt reggae, butelkami po piwie i brudnymi ubraniami. W pokoju śmierdziało ziołowymi papierosami i tymi odrażającymi sojowymi hot dogami, które jedli na surowo.

-  Jaki nosisz rozmiar? - zapytał Aaron. - Możemy zamó­wić ci piankę. Dzięki temu nie poobcierasz się o deskę.

Mają je w fajnych kolorach - dodał z entuzjazmem Tyler. - Jaskrawozielone i tego typu.

Blair w życiu nie włożyłaby niczego jaskrawozielonego, nie mówiąc już o piance.

Wargi zadrżały jej ze zgrozy pomieszanej z przytłaczającą rozpaczą. No proszę, jest za kwadrans ósma rano, a ona już pra­wie się popłakała.

-  Mam! - wykrzyknął radośnie za jej plecami odrażający ojczym, Cyrus Rosę.

Wytoczył się niezgrabnie z sypialni, ubrany tylko w czer­wony, jedwabny szlafrok, niepokojąco luźno związany. Jego szczeciniaste, siwe wąsy wymagały przycięcia. Twarz miał błyszczącą i czerwoną. Pomachał do Blair ogromnymi koloro­wymi kąpielówkami. Pomarańczowe, z wzorkiem w małe, nie­bieskie rybki, mogłyby wyglądać całkiem ładnie na każdym, tylko nie na nim.

-  Uwielbiam je. Chłopcy zamówią mi koszulkę z pianki pod kolor! - oświadczył wesoło.

To wystarczyło, żeby doprowadzić Blair do łez. Spędzi ferie wiosenne, patrząc, jak Cyrus robi z siebie idiotę na desce w tych pomarańczowych kąpielówkach i równie pomarańczowej pian­ce. Uciekła chyłkiem do przedpokoju, wyciągnęła z szafy płaszcz i pobiegła, żeby spotkać się z najlepszą przyjaciółką. Miała nadzieję, że Serena coś wymyśli, żeby ją podnieść na du­chu.

O ile to w ogóle było wykonalne.

przebłysk geniuszu u S

Serena van der Woodsen sączyła latte i patrzyła ponuro spod zmrużonych powiek. Przycupnęła jak zwykle na schodach Me­tropolitan Museum of Art. Jej bujne jasnoblond włosy wysypy­wały się spod kaptura białego kaszmirowego płaszcza i rozsy­pywały na ramionach. O, znowu jest! Reklama Łez Sereny na boku autobusu M102. Właściwie nie miałaby nic przeciwko temu zdjęciu. Podobało jej się, jak zimny wiatr targał jej żółtą sukienką, odsłaniając opalone na St. Bans kolana. I chociaż miała na sobie tylko sandały i letnią sukienkę w środku lutego w Central Parku, wyretuszowali gęsią skórkę, która wyskoczyła jej na rękach i nogach. Podobało jej się nawet to, że nie użyła szminki, więc jej idealnie pełne usta wyglądały na trochę spierzchnięte i zsiniałe. Tylko te łzy w wielkich, ciemnoniebieskich oczach jej się nie podobały. Oczywiście to ze względu na nie Les Best nazwał nowe perfumy Łzami Sereny. Jednak Serena naprawdę wtedy płakała, bo tego dnia - nie: dokładnie w tej minucie - zerwał z nią Aaron Rose. A była w nim zakochana co najmniej przez tydzień, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Teraz męczyła ją myśl, że skoro zerwali, nie ma już nikogo, kogo mogłaby kochać, i nikogo, kto by ją kochał. I przez to zno­wu chciało jej się płakać.

Oczywiście zakochiwała się w prawie każdym chłopaku, którego poznała, i każdy chłopak na świecie zakochiwał się po uszy w niej. Trudno, żeby było inaczej. Ale ona chciała, żeby ktoś ją kochał całkowicie i bez pamięci, żeby poświęcał jej całą uwagę. To rzadki rodzaj miłości. To prawdziwa miłość. Nigdy takiej nie zaznała.

Ogarnęło ją nietypowe dla niej przygnębienie i melancholia. Wyjęła gauloises'a z wymiętej torebki z czarnego sztruksu. Zapaliła papierosa i patrzyła, jak się żarzy.

-  Czuję się brzydka jak ta pogoda - mruknęła, ale w tej samej chwili rozpromieniła się na widok najlepszej przyjaciół­ki, Blair, idącej w jej stronę po schodach. Podniosła drugi kubek latte, którą specjalnie dla niej kupiła, wstała i podała kawę przyjaciółce.

-  Zabójcze buty - zauważyła, podziwiając najnowszy zakup Blair.

-  Możesz je pożyczyć - zaproponowała Blair wspaniałomyślnie - - Ale zabiję cię, jeśli je czymś zabrudzisz. - Pociągnęła Selenę za rękaw. - Chodź, bo się spóźnimy.

Spacerkiem zeszły po schodach i ruszyły Piątą Aleją w stronę szkoły. Po drodze sączyły kawę. Zimny porywisty wiatr szalał wśród nagich gałęzi drzew Central Parku, przyprawiając dziewczyny o dreszcz.

-  Jezu, strasznie zimno - syknęła Blair. Włożyła wolną dłoń do kieszeni płaszcza Sereny, tak jak to robią najlepsze przyjaciółki. - No więc... - Chciała dać upust emocjom. Zapanowała nad łzami, ale głos nadal jej drżał. - Nic dość, że moja matka w kółko głaszcze się po brzuchu, to jeszcze dzisiaj przychodzi dekorator wnętrz, żeby przerobić mój pokój na żłobek w kolorze cykorii i gówna!

Nagle tęsknota za prawdziwą miłością wydała się Serenie trywialni Ona nie miała rozwiedzionych rodziców, jej ojciec nie okazał się gejem, a matka nie zaszła w ciążę w nieprzyzwo­icie średnim wieku. I to nie Serena miała przyrodniego brata, który najpierw by się zakochał w niej, a potem w jej najlepszej przyjaciółce, a na koniec obie je spławił. I nikt jej nie wyrzucał z własnego pokoju. Co więcej to nie ona wciąż była dziewicą w wieku siedemnastu lat, nie ona pocałowała faceta z komisji rekrutacyjnej z Yale i nie ona omal nic straciła dziewictwa z ab­solwentem Yale, który miał przeprowadzić z nią rozmowę kwa­lifikacyjną, co prawdopodobnie przekreśliło wszelkie szanse na dostanie się do wymarzonego college'u. Kiedy się nad tym wszystkim zastanowiła, to doszła do wniosku, że w porównaniu z Blair wiedzie cudowne życie.

-  Ale dostaniesz pokój Aarona, nie? Odnowili go dla nie­go, jest całkiem ładny.

-  Zasłony z konopi i przyjazne naturze meble z miłorzębu - szydziła Blair. - Poza tym Aaron to idiota. To on wymyślił, że­byśmy pojechali na ferie na Oahu.

Według Sereny Oahu nie brzmiało wcale tak źle, ale nie za­mierzała spierać się z Blair, kiedy ta była w złym nastroju i mogła jej wydrapać oczy. Przeszły Osiemdziesiątą Szóstą na czerwonym świetle. Wpadając na siebie, umykały przed taksówkami i cudem uniknęły rozjechania. Gdy doszły do chodnika, Serena nagle się zatrzymała. Jej błękitne oczy rozbłysły.

-  Ej! A może wprowadzisz się do mnie?!

Blair przykucnęła, rozmasowując przemarznięte gołe łydki.

-  Możemy iść dalej? - burknęła.

-  Mogłabyś mieszkać w pokoju Erika - ciągnęła podekscytowana Serena. - I możesz całkowicie olać Oahu i pojechać z na­mi na narty do Sun Valley!

Blair wstała, dmuchnęła w kawę i mrużąc oczy, spojrzała poprzez parę na przyjaciółkę. Odkąd Serena wróciła ze szkoły z internatem, Blair nie mogła jej ścierpieć. ale czasami ją uwielbiała.

Wzięła ostatni łyk latte i rzuciła do połowy pełny kubek z kawą do kosza.

-  Pomożesz mi się przenieść po szkole?

Serena wzięła Blair pod rękę i szepnęła jej do ucha:

-  Wiesz, że mnie kochasz.

Blair uśmiechnęła się i oparła głowę, ciężką od zmartwień, na ramieniu Sereny. Skręciły w Dziewięćdziesiątą Trzecią. Raptem ze trzysta metrów dalej znajdowały się błękitne, królewskie podwoje prowadzające do szkoły dla dziewcząt Constance Billard. Przed wejściem kręciły się dziewczyny w szarych, plisowanych spódniczkach, uczesane w kucyki i plotkowały o nadchodzącej niesławnej parze z najstarszej klasy.

-  Słyszałam, że po tej reklamie perfum Serena podpisała fantastyczny kontrakt jako modelka. Ma zamiar sprowadzić swoje dziecko z Francji. No wiecie: to, które urodziła przed powrotem do Nowego Jorku. Wszystkie supermodelki mają dzieci - ćwierkała Rain Hoffstetter.

-  Słyszałam, że ona i Blair zamierzają wynająć mieszkanie w centrum i razem wychowywać dziecko zamiast iść do college'u. Blair postanowiła nigdy nie uprawiać seksu z facetem, a jak widać Serena ma go już dość na resztę życia. Tylko spójrzcie na nie - wyrzuciła z siebie Laura Salmon.

-  Pewnie uważają to za jakąś wielką deklarację feminizmu czy coś w tym stylu - zauważyła Isabel Coates.

-  Aha, ciekawe jak się będą czuły, gdy rodzice się ich wyrzekną - stwierdziła Kati Farkas.

Zadzwonił pierwszy dzwonek.

-  Hej - rzuciły Blair i Serena, przechodząc koło koleżanek.

-  Świetne buty - zaświergotały w odpowiedzi Rain, Laura, Isabel i Kati, chociaż tylko Blair miała nowe pantofle.

Serena nosiła te same co zwykle, zdarte, sznurowane kozaki z brązowego zamszu. Nosiła je od października. Blair zawsze miała najlepsze buty i najlepsze ciuchy, a Serena i tak zawsze wyglądała prześlicznie, nawet w postrzępionych, poprzypalanych papierosami ubraniach z internatu. To był kolejny powód, żeby nie cierpieć tej pary. Albo żeby ją uwielbiać - zależy od tego, kim jesteś i jakie masz samopoczucie.

jedyny nienajarany w drużynie lacrosse'a

-  Mam!

Nate Archibald zakręcił rakietą do lacrosse'a nad głową, przejął piłkę i po mistrzowsku przerzucił ją do Charliego Derna. Zaczerwienione policzki miał umazane ziemią, a złocistobrązowe loki zmatowiały mu od potu i kawałków uschniętej trawy z Central Parku, dzięki czemu wyglądał jeszcze seksowniej od najseksowniejszych modeli z katalogu Abercrombie & Fitch. Zadarł koszulę, żeby otrzeć pot zalewający zielone oczy, i nawet gołębie, które przysiadły na pobliskim drzewie, zagruchały z przyjemnością na ten widok. Dziewczyny z młodszych klas z Seaton Arms patrzyły z linii bocznych i chichotały podekscytowane.

-  Jej! Musiał w więzieniu nieźle pakować - westchnęła jedna.

-  Słyszałam, że rodzice wysyłają go po skończeniu szkoły na Alaskę do fabryki konserw z tuńczyka - odparła jej przyjaciółka - Boją się, że w college'u wróci do sprzedawania narkotyków.

-  Słyszałam, że ma bardzo rzadką chorobę serca. Musi palić trawkę, żeby nie dostać ataku - wyjaśniła inna. - To właściwie całkiem fajna sprawa.

Nate, nieświadomy niczego, wyszczerzył zęby w uśmiechu i dziewczyny jak na komendę zamknęły oczy, żeby nie paść z wrażenia. Boże, Nate! Chodzący ideał!

To był początek sezonu i nie wyznaczono jeszcze kapitana drużyny, więc chłopcy starali się jak nigdy. Po krótkiej rozgrzewce trener Michaels poprosił, żeby przez chwilę poćwiczyli rzuty z wolnego. Nate ćwiczył ze swoim kumplem, Jeremym Scottem Tomkinsonem, gdy usłyszał dobiegający ze stosu płaszczy i kurtek dzwonek swojej komórki. Dał znak Jeremy'emu i pobiegł odebrać telefon.

Georgina Spark, od kilku tygodni dziewczyna Nate'a, prze­bywała obecnie w ekskluzywnym ośrodku odwykowym dla nar­komanów i alkoholików w swoim rodzinnym miasteczku Green­wich, w Connecticut. Pozwalano jej dzwonić tylko w określonych godzinach, a rozmowy monitorowano. Kiedy ostatnim razem Nate Die odebrał, była tak rozczarowana, że znowu złapała fazę i po­lem znaleziono ją na dachu kliniki. Żuła gumę Nicorette i wącha­ła zmywacz do paznokci, które ukradła pielęgniarce z torebki.

-  Dyszysz - zauważyła nieśmiało Georgie. - Myślałeś o mnie?

-  Mamy trening lacrosse'a - wyjaśnił. Trener Michaels splunął głośno na trawę, raptem krok od niego. - Ale chyba zaraz kończymy. Dobrze się czujesz?

Jak zwykle Georgie zignorowała to pytanie.

-  Och, Nate, jesteś taki wysportowany, zdrowy i wolny od całej tej chemii! Uwielbiam to. A ja siedzę w tym więzieniu i usycham z tęsknoty za tobą. Jak księżniczka z bajki.

Albo i nie z bajki.

Kilka tygodni temu Nate'a zgarnęła policja, gdy kupował torebkę trawy w Central Parku. Wysłano go na leczenie do Wy­zwolenia w Greenwich i tam na terapii grupowej poznał Georgie. Pewnego wieczoru zaprosiła Nate'a do swojej posiadłości. Ujarali się razem, a potem dziewczyna zniknęła w łazience, gdzie nawpychała się leków na receptę. Zaraz po tym straciła przytomność. Padła na łóżko w samej bieliźnie. Nate nie miał wyboru: musiał zadzwonić do ludzi z Wyzwolenia, żeby ją zabrali. Od tego czasu chodzili ze sobą.

Mocno zakręcona ta bajeczka.

-  Dzwonie, bo... - zamruczała Georgie.

Koledzy z drużyny kręcili się koło Nate'a. Zabierali płaszcze i żłopali gatorade z butelek. Trening się skończył. Trener splunął flegmą tuż koło czubka butów Nate'a i wycelował wykrzywiony palec wskazujący w jego stronę.

-  Muszę kończyć - powiedział Nate do Georgii. - Trener chyba chce mi powiedzieć, że wyznacza mnie na kapitana drużyny.

-  Kapitan Nate! - pisnęła do słuchawki. - Mój śliczny kapitan!

-  Zadzwonię później, dobra?

-  Czekaj no, czekaj! Chciałam ci powiedzieć, że uprosiłam matkę, żeby mi załatwiła przepustkę z kliniki. Jakoś zdołała ich przekonać, wypuszczą mnie na ferie! Wychodzę w sobotę, ale muszę być pod opieką kogoś dorosłego albo odpowiedzialnego, więc na ferie wiosenne pojedziemy do domku narciarskiego mojej matki w Sun Valley, dobra? Jedziesz?

Trener Michaels warknął coś do Nate'a i oparł ręce na biodrach. Nate nie musiał się długo zastanawiać nad pytaniem Georgie. Sun Valley zapowiadało się o niebo lepiej od letniego domku w Mt. Desert, w Maine.

-  Jasne, że jadę. Zdecydowanie. Słuchaj, muszę kończyć.

-  Hura! - pisnęła Georgie. - Kocham cię - dodała chrapliwym głosem i rozłączyła się.

Nate rzucił telefon na swój granatowy wełniany płaszcz od Hugo Bossa i roztarł energicznie dłonie. Reszta drużyny poszła już do domu.

-  O co chodzi, trenerze?

Trener Michaels podszedł do niego, pokręcił głową i głośno pociągnął nosem.

Fuj.

-  W zeszłym roku, kiedy Doherty rozchrzanił sobie kolano, prawie wyznaczyłem cię na kapitana drużyny. - Trener znowu splunął i pokręcił głową. - Dobrze, że tego nie zrobiłem.

Ooo.

Nate z nadzieją uśmiechną! się leciutko.

-  Dlaczego?

-  Bo ty się nie nadajesz na kapitana, Archibald! - warknął trener. - Spójrz na siebie. Gawędzisz sobie przez telefon jak ja­kiś laluś, podczas gdy reszta drużyny jest jeszcze na boisku. Poza tym przymknęli cię za trawkę, nie myśl, że nie słyszałem. - Burknął coś pod nosem. - Nie jesteś typem przywódcy, Archibald. - Znowu splunął i odwrócił się do Nate'a piecami. Wsadził dłonie Cło kieszeni czerwonej parki Land's End i zaczął odchodzić. - Jesteś jednym wielkim, śmierdzącym rozczarowaniem.

-  Ale ja nie palę już od... - zawołał za nim Nate. Jego głos rozpłynął się na wietrze.

Niebo było stalowoszare, nagie gałęzie drzew skrzypiały i jęczały. Nate stał samotnie na suchej, marcowej trawie, trzymając rakietę do lacrosse'a i lekko drżąc z zimna. Jego ojciec był kiedyś kapitanem marynarki, więc Nate przyzwyczaił się do tyrad nadętych staruchów, którzy lubią innymi pomiatać. Ale mimo wszystko to skandal, że według trenera on, jedyny, który w tej drużynie nie pali trawy, nie nadaje się na kapitana. Facet nawet nie dał mu szansy się wytłumaczyć.

Schylił się i podniósł płaszcz. Gdyby teraz był najarany, uśmiechnąłby się spokojnie, wysłuchawszy zarzutów, i zapaliłby skryta. A tak zarzucił płaszcz na ramiona, pokazał środkowy palec plecom trenera i powlókł się przez ciemniejącą łąkę w stronę Piątej Alei.

Charlie, Jeremy i Anthony Avuldsen czekali na niego przy ścieżce wychodzącej z parku. Anthony, piegowaty blondyn z przystrzyżoną bródką, tak dużo palii, że w ogóle nie mógł grać tylko od czasu do czasu pozwalał sobie na mały mecz piłki nożnej w parku. Mimo to zawsze czekał na kumpli po treningu z gotowymi skrętami i szerokim uśmiechem na twarzy.

Powoli wyszli z parku na Piątą Aleję.

-  Ej, gościu, wyznaczył cię na kapitana, nie? - zapytał Charlie. Głos mu się łamał jak zawsze po trawie, czyli praktycznie przez cały czas.

Nate wyjął z rąk Charliego niebieską butelkę gatorade i pociągnął łyk. Chociaż to byli jego najlepsi kumple, nie miał zamiaru im powiedzieć, co się stało.

-  Trener mi zaproponował, ale odmówiłem. No bo właściwie jestem pewny, że już mnie przyjęli do Brown, więc nie potrzebuję w podaniu notatki, że byłem kapitanem drużyny. I tak pewnie opuściłbym parę meczów w weekendy, które spędzał bym z Georgie w Connecticut. Powiedziałem trenerowi, żeby wybrał kogoś z młodszej klasy.

Chłopcy unieśli brwi z zaskoczenia i podziwu.

-  Jezu, gościu - sapnął Jeremy. - Jesteś wielki.

Nagle Nate poczuł przypływ emocji, tak jakby rzeczywiście powiedział trenerowi, żeby wybrał na kapitana kogoś młodszego. Tak, to rzeczywiście byłaby wielka rzecz.

-  No cóż...

Uśmiechnął się zakłopotany i zapiął płaszcz. Najpierw nałgał że trener wybrał go na kapitana, a teraz jeszcze kłamał na temat Brown. Fakt, że jego ojciec się tam uczył, a jemu oczywiście rewelacyjnie poszło na rozmowie, ale potem na każdy egzamin przychodził ujarany po uszy i od ósmej klasy na wszystkich wypadał tak samo, więc jego oceny i punkty były, delikatnie mówiąc, marne.

-  Trzymaj. - Anthony podał mu żarzącego się skręta. Nie był w stanie pamiętać, że Nate rzucił palenie. - Kubańska. Kupiłem od kuzyna, który jeździ do Rollins na Florydzie.

Nate machnął odmownie ręką.

-  Muszę napisać pracę - powiedział. Odwrócił się od reszty i skręcił do domu.

Trudno przyzwyczaić się do trzeźwości. Myśli miał teraz takie klarowne, że prawie go bolały. Nagle pojawiło się tyle rzeczy, na którymi trzeba się zastanowić.

Rany...

szklanka D jest do połowy pusta

Daniel Humphrey, niegdyś niechlujny, ale teraz stylowy, zadbany i elegancki, nie kręcił się po lekcjach pod szkołą River­side razem z resztą chłopaków z najstarszej klasy, którzy kozło­wali piłkami od kosza i zajadali pizzę z barku na rogu Siedem­dziesiątej Szóstej i Broadwayu. Daniel zapiął nową, czarną sztormówkę z APC, zawiązał buty do gry w kręgle i ruszył do hotelu Plaza, gdzie miał spotkać się ze swoją agentką.

Ozdobną, pomalowaną na złoto jadalnię w Plaza jak zwykle wypełniał gwar tłumu rosyjskich turystów, ekstrawaganckich babć i kilku głośnych rodzin z Teksasu, Wszyscy nieśli rekla­mówki z FAO Schwarz i od Tiffany'ego i wszyscy pili popołu­dniową herbatkę. Wszyscy oprócz Rusty Klein.

Cmok! Cmok!

Rusty cmoknęła powietrze po obu stronach policzków Dana, gdy tylko usiadł.

-  Mystery przyjdzie? - zapytał z nadzieją.

Kilkanaście złotych bransoletek brzęknęło, gdy Rusty uderzyła się w czoło.

-  Jasna cholera! Chyba zapomniałam ci powiedzieć. My­stery wyjechała na półroczne tournée promować książkę. Już sprzedaliśmy pięćset tysięcy egzemplarzy w Japonii!

Ostatni raz widział się z Mystery na otwartym spotkaniu w klu­bie poezji Rivington Rover, w centrum. Ich improwizacja na scenie prawie zamieniła się w seks. A potem ta blada, napalona, żółtozębna poetka zniknęła, żeby pisać, i więcej się do Dana nie odezwała.

-  Ale jej książka jeszcze nie wyszła - zaprotestował.

Rusty zebrała krwistoczerwone włosy na czubku głowy i wsu­nęła w nie zatemperowany ołówek numer dwa. Wzięła martini i wyżłopała je, brudząc brzeg kieliszka ostroróżową szminką.

-  Nieważne, czy książka w ogóle wyjdzie. Mystery i tak już jest sławna - oświadczyła.

Jako nałogowiec odpalający jednego papierosa od drugiego, Dan nagle poczuł, że koniecznie musi zapalić. Palenie jednak było zabronione, więc złapał widelec ze stołu i przycisnął go ząbkami do drżącej dłoni. Mystery miała dopiero dziewiętna­ście albo dwadzieścia lat (Dan nie był pewny), a już zdążyła napisać pamiętnik Dlaczego jestem taka łatwa. I to w niecały tydzień. Tego samego dnia, kiedy Mistery skończyła pisać, Ru­sty sprzedała jej książkę wydawnictwu Random House. Zalicz­ka opiewała na fantastyczną, sześciocyfrową sumę, a umowa obejmowała prawo do ekranizacji.

Rusty przysunęła się gwałtownie do stołu i pchnęła na wpół dopitą szklankę z nieświeżą, kranową wodą w stronę Dana, jak­by oczekiwała, że się jej napije.

-  Wysłałam Popioły, popioły do „North Dakota Review” - rzuciła wprost. - Nie spodobały się im.

Popioły, popioły, ostatni wiersz Dana. Mówi o facecie, który tęskni za zdechłym psem, tyle że czytelnik sam musi odgadnąć, te podmiot liryczny zwraca się do psa, a nie do byłej dziewczy­ny czy kogoś w tym stylu.

To był początek rozgrywek bejsbolu

Chciałem cię ucałować

Zapach oddechu ciężki jak czekolada

Moje bury nadal tam leżą

Jeden na twoim posianiu

Drugi na tylnym siedzeniu mojego samochodu

Dan zapadł się w sobie. Kiedy w „New Yorkerze” wydruko­wano jego wiersz Zdziry, czuł się niepokonany i sławny. Teraz czul się jak ostatni frajer.

-  Misiaczku, mogę wymienić kilka powodów, dla których twoje dzieła nic przemawiają do wszystkich, w przeciwieństwie do twórczości Mystery - zaćwierkała Rusty. - Jesteś jeszcze bar­dzo miody, pączuszku. Potrzebujesz porządnego treningu. Cho­lera, muszę się jeszcze napić. - Beknęła w pięść i wyciągnęła ręce nad głowę. W ciągu kilku sekund pojawił się przed nią peł­ny po brzegi kieliszek martini.

Dan podniósł do połowy pustą szklankę i znowu ją odstawił. Chciał zapytać Rusty o tych „kilka powodów”. Ale z drugiej strony był prawie pewny, że wie, o co chodzi. O ile Mystery pisała głównie o seksie, o tyle Dan pisał przede wszystkim o ago­nii albo pragnieniu śmierci. Albo rozważał, czy lepiej umrzeć, czy żyć, co - jak się nad tym zastanowić - było dość przygnę­biające. Poza tym on miał rodziców, a Mystery była sierotą - przynajmniej tak głosiła legenda - i wychowały ją prostytutki. Dan mieszkał w rozległym, przedwojennym mieszkaniu na Up­per West Side z okropnym, ale kochającym rozwiedzionym oj­cem, Rufusem, oraz względnie go kochającą piersiastą młodszą siostrą Jenny.

-  Więc tylko tyle chciałaś mi powiedzieć? - zapytał przygnębiony.

-  Żartujesz? - Zatankowała cztery łyki martini numer dwa i wyciągnęła komórkę z torebki od Louisa Vuittona, z limitowanej serii Snapdragon. - Przygotuj się, Danny, chłopcze. Dzwonię do Siga Castle'a z „Red Letter”. Zmuszę go, żeby dał ci pracę!

„Red Letter”, najbardziej prestiżowy dziennik literacki na świecie! Powstał pięć lat temu. Założył go w opuszczonym maga­zynie w Berlinie Wschodnim niemiecki poeta, Siegfried Castle. Niedawno pismo zostało wykupione przez Condé Nast. I dlatego przeniosło się do Nowego Jorku, gdzie obecnie kwitło jako zbun­towane, awangardowe dziecię wydawców „Vogue'a” i „Lucky”.

Rusty wybrała numer, nim Dan zdążył zareagować. Jasne, że praca dla „Red Letter” to zaszczyt, ale tak naprawdę Dan nie szukał teraz pracy.

-  Ja się jeszcze uczę - mruknął.

Jego agentka czasem zapominała, że Dan ma dopiero siedem­naście lat i dlatego nie może się z nią spotykać w poniedziałek przed południem na espresso ani pod wpływem chwili lecieć do Londynu na wieczór poetycki. Albo przyjąć pracę na pełny etat.

-  Sig? Tu Rusty - zamruczała. - Słuchaj, kochanie, podeślę ci poetę. Ma potencjał, ale musi się trochę wyrobić. Rozumiesz?

Siegfried Castle! Dan nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę rozmawia z tym Siegfriedem! Odpowiedział coś, czego Dan nie usłyszał. Rusty podała mu telefon:

-  Sig chce zamienić z tobą słówko.

Dłoń Dana ociekała potem, gdy przyłożył telefon do ucha i nerwowo wychrypiał:

-  Halo?

-  Nie mam zielonego pojędzia, kim jesteź, ale Rusty odkryła tę fantastydżną Myztery Craze, więc ciebie chyba też powi­nienem przyjądź, nain? - wybełkotał Siegfried Castle ze snobistycznym niemieckim akcentem.

Dan ledwo go rozumiał, poza kawałkiem z Mystery Craze. Jak to możliwe, że wszyscy o niej słyszeli, a o nim nikt? W końcu opublikowano go w „New Yorkerze”.

-  Dziękuję za szansę - odparł potulnie. - W przyszłym tygodniu zaczynają się ferie wiosenne, więc mogę pracować cały dzień. Ale potem będę mógł przychodzić tylko po szkole.

Rusty wyrwała mu telefon.

-  Będzie u ciebie w poniedziałek rano - oznajmiła. - Pa, pa, Sig.

Rozłączyła się, wrzuciła telefon do torebki i chwyciła obiema rękami kieliszek z martini.

-  Kiedyś byliśmy kochankami, ale lepiej jest teraz, gdy się przyjaźnimy - zwierzyła się. Wyciągnęła rękę i uszczypnęła Dana w blady, zakłopotany policzek. - Och, jesteś nowym stażystą Sigiego, milusim - malusim stażystą!

Rusty powiedziała to tak, że odebrała sprawie całe znaczenie, jakby Dan miał całymi dniami parzyć Siegfriedowi kawę bezkofeinową i temperować ołówki. Ale staż w tak prestiżowym piśmie to dla wielu nieosiągalne marzenie, nie będzie naczekał.

-  Więc nazwa „Red Letter” pochodzi od litery, którą mu siała nosić Hester Prynne jako symbol cudzołóstwa w Szkarłatnej literze? - zapytał szczerze zainteresowany.

Rusty spojrzała na niego zagadkowo:

-  A niech to, nie mam pojęcia!

jak nie odzywać się do osoby, do której się nie odzywasz

Po spotkaniu redakcyjnym szkolnej gazety Vanessa Abrams wypadła z drzwi Constance Billard i zbiegła po schodach. Włosy nie fruwały wokół jej głowy wdzięczną chmurką ani nie spływały dziewczęco na ramiona, bo goliła głowę i właściwie nie miała żadnych włosów. Nie musiała się martwić, że skręci sobie kostkę na obcasach, bo nigdy nie nosiła wysokich obcasów. Właściwie to nigdy nie nosiła pantofli, tylko ciężkie, wojskowe buty. Ciężkie, z okutymi noskami.

Bardzo się dziś spieszyła. Po drodze miała jeszcze zajrzeć do sklepu ze zdrową żywnością. Ruby dała jej listę śmieci. A Va­nessa musiała zdążyć do domu, nim zjawią się rodzice. Nie była pewna, czy nie zostawiła na wierzchu kamery. Nie chciała, żeby się dowiedzieli o jej filmowej pasji.

U stóp schodów prawie skosiła ostatnią osobę, której się tam spodziewała. Dan, jej były najlepszy przyjaciel i były chłopak. Jasnobrązowe włosy miał ładnie ułożone, długie bokobrody oka­lały jego wyrazistą szczękę. Miał na sobie szary garnitur, który wyglądał na francuski i drogi. Pomyśleć, że to ten sam facet, który jeszcze niedawno przycinał włosy dopiero wtedy, gdy już nic nie widział spod gęstej strzechy! I chodził w jednych brązo­wych sztruksach, dopóki się całkiem nie przetarły na kolanach i na tyłku.

Vanessa podciągnęła czarne wełniane getry i skrzyżowała ręce na piersi.

-  Cześć.

Co tu do cholery robisz?

-  Hej! Czekam na Jenny - wyjaśnił. - Dostałem dzisiaj pracę. Chciałem jej o tym powiedzieć.

-  Gratuluję. Vanessa czekała, aż Dan powie coś więcej W końcu to on ją zdradził z tą zdzirą Mystery i to on kompletni zaprzedał duszę dla sławy. Mógłby przynajmniej za to przeprosić.

Dan milczał, a jego wzrok wędrował od drzwi szkoły do twarzy Vanessy, w tę i z powrotem. Najwyraźniej aż go skręcało, żeby opowiedzieć o nowej pracy, ale Vanessa postanowiła że go nie zapyta. Nie da mu tej satysfakcji.

Wyjęła pudełeczko wazeliny z kieszeni krótkiej czarnej kurtki i posmarowała sobie usta. To była najbliższa szminki rzecz jaką posiadała.

-  Widziałam twoją siostrę w szkole. Rozmawiała z nauczycielką od plastyki. Zaraz powinna wyjść.

-  Co u ciebie? - zapytał Dan, widząc, że Vanessa zamierza odejść.

Podejrzewała, że zapytał tylko po to, żeby ona odwzajemni la pytanie, dzięki czemu mógłby opowiedzieć ze szczegółami jak dostał nominację do nagrody Pulitzera albo coś takiego.

-  Moi rodzice dziś przyjeżdżają - odparła, zapadając się nieco w sobie. - Wiesz, jak ja to lubię - dodała i od razu pożałowała. Oni i Dan wiedzieli o sobie wszystko. Ale jakie to ma teraz znaczenie, skoro już ze sobą nic rozmawiają. - Nieważne, trzymaj się.

-  Aha. - Dan wyciągnął rękę i uśmiechnął się szeroko. Sztucznym, zadowolonym z siebie uśmiechem. Kiedyś nie po­trafił się tak szczerzyć, ale nauczył się na pokazach mody, wśród tych cmokających powietrze agentów i słynnych, dziwacznych nadmiernie wyluzowanych poetek. - Miło było cię spotkać.

Miło było cię spotkać, padalcu, odparła w myślach Vanessa, idąc w stronę Lexington Avenue, żeby złapać metro do Williams­burg.

Właściwie to naprawdę miło było spotkać Dana. Chciała mu powiedzieć znacznie więcej. Chciała mu powiedzieć, że jej ro­dzice z tym swoim nieustannym „my, artyści...” dusili w niej każdą twórczą iskierkę. Nawet nie wiedzieli, że robi filmy, cho­ciaż to jedyna rzecz, która sprawia jej radość. Nie mieli pojęcia, ze przyjęto ją wcześniej na NYU, a zawdzięczała to przede wszystkim swoim filmom. I ze w ciągu dwóch tygodni pobytu nie dowiedzą się, że jej szafa w sypialni cała jest zawalona sprzętem filmowym i ukochanymi starymi kasetami wideo. Jak na ironię to właśnie Ruby uważali za swoje artystycznie uzdolnio­ne dziecko - dziewczynę, która nigdy nie poszła do college'u, nosiła przez cały czas skórzane spodnie, chociaż, była wegeta­rianką, i która grała na basie w zwariowanej, głośnej i niemal wyłącznie męskiej kapeli. Była ich ulubienicą.

Tak. Dan nie uznałby tego za zabawne. Oczywiście, gdyby jeszcze się do siebie odzywali.

Kiedy dojechała do Williamsburg, wybiegła z metra i popę­dziła do sklepu ze zdrową żywnością kilka przecznic dalej. „Mozzarella sojowa, makaron do lazanii bez mąki pszennej, tempeh”∗∗... - czytała z listy, którą dała jej Ruby. Z okazji przyjazdu rodziców Ruby robiła swoją słynną lazanię z sojowym tempehem. Kolejna rzecz, która różniła Vanessę od reszty rodziny. Ona jadła mięso, a Ruby i jej rodzice byli wegetarianami.

Wyciągnęła kostkę tempehu z lodówki sklepowej.

-  Nawet nie wyglądasz jak jedzenie - powiedziała, wrzucając tempeh do koszyka.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się do siebie gorzko, idąc między regałami i szukając działu z produktami bez pszenicy. Jej ojciec zawsze mówił do nieożywionych przedmiotów. Taki ekscentryczny, artystyczny mistycyzm. Ale Vanessa nie była prawdziwą artystką - jeszcze nie - i jeśli nie znajdzie do rozmów kogoś innego niż kostka wegetariańskiego zamiennika mięsa, będzie gorzej niż ekscentrykiem. Będzie zwyczajną wariatką.

-  Może byś gdzieś wyszła, spotkała się ze znajomymi? - mówiła Ruby za każdym razem, gdy siostra wyglądała na szczególnie przygnębioną, zgorzkniałą i samotną.

Równie dobrze można by Vanessie powiedzieć: „Może zacznij się ubierać na kolorowo, a nie w kółko na czarno?” Ale dla niej czarny to jedyny kolor. A Dan to jedyny przyjaciel. Dziwnie będzie, gdy rodzice o niego zapytają. A zrobi się jeszcze dziwniej, gdy nie będzie miała z kim się spotykać w czasie wiosennych ferii.

No, chyba że... znajdzie kogoś innego, z kim mogłaby się spotykać.

I potrafi docenić porządne sztuczne futro

Jest! Jenny zbiegła po schodach. Leo - zdrobnienie od Leo­nardo, imienia, które nosił sam wielki Leonardo da Vinci, według Jenny największy artysta wszech czasów. Więc Leo, jej Leo, czekał na nią po szkole. Jej chłopak. Był wybitnie wysoki i wybitnie blond. Miał wesołe, niebieskie oczy, uroczo ukraszo­ną jedynkę i zamaszysty chód. I cały był jej, cały należał do niej!

-  Zobacz, to twój brat - odezwała się jej nowa najlepsza przyjaciółka, Elise Wells, która pędziła za nią do Lea.

Rzeczywiście, raptem parę kroków dalej stał Dan, przygar­biony, z rękoma w kieszeniach. Zupełnie jakby Jenny znowu miała dziesięć łat i brat musiał odbierać ją ze szkoły.

Wspięła się na palce i pocałowała Lea w policzek, podczas gdy Dan stał i patrzył.

-  Cześć - mruknęła Leonardowi do ucha, czując się nie­zwykle dojrzale. Miała dziś szczęście, cała klasa, nie, cała szkoła przyglądała się im z zazdrością!

-  Ale jesteś cieplutka - wymamrotał Leo, biorąc jej małą dłoń w swoją, wielką i niezręczną. Nadgarstkiem niechcący otarł się o jej pierś i poczerwieniał.

Jenny Humphrey była drobniutka, najniższa z klasy, ale biust miała największy w całej szkole, a może nawet na całym świecie. Był tak ogromny, że Jenny zastanawiała się nad operacyjnym pomniejszeniem, ale po namyśle doszła do wniosku, że biust jest integralną częścią jej osoby, więc zostawiła go w spokoju Zdążyła się już przyzwyczaić, że ludzie zderzają się z nią nie chcący, nie uwzględniwszy rozmiarów jej biustu. Najwyraźniej jednak Leo ciągle się uczył, jak sobie z tym radzić.

Niewątpliwie się uczył.

-  No więc, co robimy? - zapytał prawie szeptem.

Leo zawsze tak cicho mówił. Poza tym wolał pisać e - maile niż dzwonić. Początkowo Jenny trochę to przeszkadzało, bo ledwo go rozumiała, ale w końcu uznała, że jej się to podoba. Przy­najmniej nikt nie podsłucha, co Leo do niej mówi. Jakby mieli swój własny język. Dzięki temu Leo wydawał jej się bardziej ta­jemniczy i niepokojący. Trochę jak ktoś z mroczną przeszłością..

Dan słyszał o Leu Berensenie, chłopaku, którego Jenny poznała przez Internet, ale nigdy wcześniej go nie spotkał.

-  Więc to ty uczysz się w Smale? Na drugim roku? Słyszałem, że mają tam świetny wydział grafiki.

-  Aha - odparł niedosłyszalnie Leo, prześlizgując się wzrokiem po twarzy Dana. - Zgadza się. - Jenny, uwieszona na jego ramieniu, rozpromieniła się, jakby tymi słowami uratował świat.

-  Super.

Dan był zły. Niepotrzebnie zadał sobie tyle trudu. Przyszedł po Jenny, żeby się pochwalić stażem w „Red Letter”, a tu staną mu na drodze ten blond półgłówek.

-  Hm, wybaczcie, że wam przerywam, ale czy moglibyśmy już... no... gdzieś pójść? - błagała Elise Wells stojąca poza ich małym kółkiem. Spod sztywnych, obciętych na pazia włosów wyglądały mocno zaróżowione uszy. - Zaraz dostanę odmrożeń.

Nic dziwnego, zważywszy, że jej plisowana spódniczka od mundurku, wysoko podciągnięta, ledwo zasłaniała pośladki. Eli­se zawsze się tak ubierała - coś pomiędzy stylem nienagannej grzecznej dziewczynki i taniej zdziry, ale ostatnio zbłądziła bar­dziej w tę drugą stronę.

-  Wsiądźmy do autobusu i jedźmy do mnie - zaćwierkała szczęśliwa Jenny. Nigdy w życiu nie czuła się tak... rozchwyty­wana. - Może tata będzie w domu. Nie może się doczekać Lea.

Dan uśmiechnął się do siebie, idąc za nimi Piątą Aleją w stro­nę Dziewięćdziesiątej Szóstej. Bardziej prawdopodobne, że oj­ciec pożre Lea na lunch.

Elise szła obok niego. Naciągnęła rękawy różowego swetra na zmarznięte dłonie.

-  Więc naprawdę jesteś poetą, co? - zapytała, gdy wsiadali do autobusu. Jenny i Leo natychmiast usiedli razem, trzymając się za ręce. Dan usiadł za nimi, a Elise obok niego. - Nie cierpię lekcji twórczego pisania. Nauczycielom się chyba wydaje, że wszyscy mają mnóstwo twórczych pomysłów i wystarczy je tylko zapisać. A ja nigdy nie potrafię niczego wymyślić, zwłaszcza gdy mam napisać jakąś pracę. Rozumiesz?

Dan nie rozumiał. Dla niego takie prace były niczym dar niebios. Miał mnóstwo pomysłów, nie nadążał z zapisywaniem. Ale z drugiej strony - miło porozmawiać z kimś, kto uważa go U prawdziwego poetę.

-  Właśnie się dowiedziałem, że mam w czasie ferii wiosennych staż w „Red Letter”. Naprawdę niesamowita sprawa. Bar­dzo trudno się dostać na taki staż.

Elise przechyliła głowę i zacisnęła usta.

-  Red co?

-  No wiesz, „Red Letter”. Najsłynniejszy awangardowy kwartalnik literacki na świecie.

-  Och. - Elise zerknęła na niego bokiem Jakby sprawdzała, czy z profilu Dan nie prezentuje się lepiej.

Właściwie wyglądał całkiem nieźle, zwłaszcza z tymi nowymi niedbałymi bokobrodami.

-  Mogę przeczytać coś z twojej poezji? - zapytała bezczel­nie.

Jenny odwróciła się, słysząc te słowa. Więc Elise flirtuje z jej bratem! Zerknęła na Lea, zastanawiając się, czy nie szepnąć mu czegoś na ten temat, ale on nie należał do ludzi lubiących ploteczki.

Potrafisz przeliterować słowo n - u - d - z - i - a - r - z?

Ale wtedy Leo ją zaskoczył. Pochylił się do niej i szepnął:

-  Widzisz futro, które ma na sobie tamta kobieta naprzeciwko ciebie? Jest sztuczne, ale po kolorze poznaję, że to futro od J. Mendela. Większość sztucznych futer robi się w jednoli­tym kolorze, ale prawdziwe futro z norek ma włosie w różnych odcieniach. J. Mendel robi najlepsze podróbki.

Jenny zagapiła się na futro, nic bardzo wiedząc, co o tym myśleć. To trochę dziwne, żeby chłopak znał się na sztucznych futrach. Nawet nie zapytała, czym zajmują się jego rodzice. Może importują egzotyczne rosyjskie futra albo są kłusownikami?

-  Skąd...?

Odwróciła się do niego, żeby usłyszeć odpowiedź, ale Leo wyglądał skupiony za okno, gdy przejeżdżali przez Central Park, i tak się zamyślił, że nie chciała mu przeszkadzać.

Patrząc w ciemną dziurkę jego lewego ucha, zastanawiała się, czy może Leo nie jest częściowo głuchy i dlatego tak mam­rocze. Miał nawet maleńką bliznę na szyi. Może po ospie wietrznej... A może po postrzale.

Uścisnęła mocniej jego dłoń. Och, jak cudownie mieć Lea, szalonego i cudownie tajemniczego Lea!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Ja, prześwietna ja

Wygląda na to, że ostatnio wszyscy o mnie mówią. To bardzo mi pochlebia, ale w żadnym razie do niczego nie prowadzi. Nie ma lepszego miejsca, żeby się ukryć, niż Manhattan, gdzie każda zna­cząca osoba przynajmniej udaje, że nie chce być dostrzeżona. Wie­cie, że taka na przykład Cameron Diaz zawsze chodzi w bejsbolówkach i ciemnych okularach, żeby ukryć swoją tożsamość? Zwykli ludzie nie muszą tego robić, więc jeśli się ubierzesz w ten sposób, natychmiast przyciągniesz uwagę, i wszyscy będą próbo­wali odgadnąć, kim jesteś - i o to właśnie chodzi! A ja jestem sprag­niona takiej uwagi - po prostu to uwielbiam! I miałabym z tego zrezygnować, ujawniając, kim jestem? Z drugiej strony, gdybyś akurat był pewnym chłopakiem, w którym, tak się składa, że zadu­rzyłam się po uszy, i chciałbyś się dowiedzieć, kim jestem, mogła­bym cię pocałować i powiedzieć...

Wasze e - maile

P: Droga P!

Zastanawiam się, co byś powiedziała o moim pomyśle, żeby zrobić sobie rok wolnego, zamiast od razu iść do college'u. Mój ulubiony zespół ciągle jeździ w trasy. Mogłabym za nimi jeździć. Zarabiałabym, sprzedając podczas ich koncertów cia­steczka albo farbowane w supełki koszulki, albo cokolwiek innego. I dowiedziałabym się, o co tak naprawdę chodzi w życiu. Moi rodzice chcą, żebym poszła do college'u, ale myślę, że fajniej by było zrobić coś po swojemu, rozumiesz?

Szycha

O: Cześć szycha!

No, nie wiem. Dla mnie nie wygląda to na najlepszy, do końca przemyślany plan. Mam nadzieję, że nie zadurzyłaś się w liderze zespołu ani nic w tym stylu, prawda? On się w tobie nie zakocha, nawet jeśli przez cały rok będzie cię widział w pierwszym rzędzie na każdym koncercie... a nie bę­dzie, jeśli zajmiesz się sprzedawaniem ciastek na parkingu.; Poza tym myślę, że w college'u będzie zabawnie. Inaczej, alej z pewnością bardzo zabawnie. Wiem, że ci młodzi muzycy są naprawdę seksowni, ale z tego, co słyszałam, w każdym college'u jest mnóstwo facetów i wielu z nich gra w jakiejś kapeli. A ty będziesz z nimi mieszkać i sypiać w tym samym, małym kampusie. Czy to nie zapowiada się zabawnie?

P

Na celowniku

N z kumplami w parku, rozpromieniony. Bajka. G, jego szalona dziewczyna, dziedziczka stalowej fortuny, wybiera się w towarzystwie pielęgniarki z odwyku na zakupy do sklepu sportowego Darien w Connecticut, żeby kupić sobie śliczny kombinezon narciarski od Bognera i najszybsze narty wyścigowe Rossignola. C, też w Darien, razem z mamą kupuje nową deskę snowboardową i poże­ra wzrokiem G. S i B w dziale z bielizną nocną i dzienną w Barneys robią zapasy damskich fatałaszków, w których będę paradować w czasie przedłużonej piżama - party w domu S. D w dziale literac­kim Coliseum Books wertuje książki z myślą o nowej pracy. V fil­muje gołębie siedzące rzędem za oknem jej sypialni. Para artystów w średnim wieku, których można by uznać za trochę podobnych do V, gdyby miała siwe włosy w strąkach, otwiera wystawę swoich in­stalacji w Holly Smoke Gallery w Meatpacking District. Jedna z in­stalacji to pleśniejący krążek sera Brie i nadmuchiwane łóżko. Cóż, nie mamy pytań.

Jeszcze tylko dwa dni do ferii, a jutro wieczorem impreza. Więcej szczegółów tuż przed nią.

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

B napala się na sam widok jego butów

-  Możesz spać tułaj - powiedziała do Blair Serena, kiedy wtaszczyły do pokoju Erika wypchane po brzegi worki marynarskie od Louisa Vuittona. - Brat zabrał telewizor, sprzęt ste­reo i resztę rzeczy, więc trochę tu pusto, ale i tak przez większość czasu będziemy siedzieć w moim pokoju...

-  Nie szkodzi - odparta Blair, rozglądając się.

W porównaniu z resztą wystawnie urządzonego apartamentu van der Woodsenów ten pokój wydawał się wręcz spartański. Antyczne łóżko z ozdobnym wezgłowiem pod podwójnymi oknami wychodzącymi na Piątą Aleję, Metropolitan Museum i Central Park. Obok niego długa, niska komoda, a pod przeciwległą ścianą biurko i krzesło z tego samego ciemnego drewna co reszta mebli. Na podłodze leżał tkany turecki dywan w odcieniach granatu i ciemnej mandarynki. Drzwi do szafy były lekko uchylone, więc Blair dostrzegła zarys starej dżinsowej kurtki Erika, wiszącej na wieszaku.

Blair zaciągnęła się stęchłym powietrzem. Myśl o spaniu w legowisku starszego chłopaka, którego prawie nie znała, wydała jej się dziwnie ekscytująca.

-  Masz coś przeciwko temu, żebym wypakowała teraz swoje rzeczy?

-  Skąd. - Serena klapnęła na łóżko i wyjęła „Playboya” spod materaca Erika. Marszcząc idealnie prosty nos, przegląda­ła pismo.

Obie wiedziały aż za dobrze, co tak naprawdę robią chłop­cy, gdy są sami w pokoju, więc nie zawstydziły się na widok „Playboya” i nie zaczęły piszczeć.

Blair wyjęła z torby spodnie i otworzyła szafę. Obok dżin­sowej kurtki wisiały dwie białe koszule od J. Pressa z postrzę­pionymi kołnierzykami i rękawami i prawie nienoszony czar­ny smoking od Hugo Bossa. Na podłodze szafy stały znoszone tenisówki Stana Smitha, a obok nich pudełko po butach od Prady.

Blair zerknęła na Serenę, ale przyjaciółkę całkowicie wciąg­nął „Playboy”. Przyklęknęła, zastanawiając się, kto, na miłość boską, zostawia w domu buty od Prady. Czarne pudełko było zakurzone. Kiedy uniosła wieczko, zobaczyła, że nie ma w nim butów tylko mały, oprawiony w brązową skórę notatnik. Ostroż­nie go wyjęła i otworzyła na pierwszej stronie.

Do jasnej cholery, nie mogę uwierzyć, że pisze pamiętnik jak jakaś pieprzona smarkula, ale upiłem się tequilą na matu­ralnym przyjęciu Case'a i zamiast paść jak normalny człowiek, wpadłem w panikę. Właśnie skończyliśmy szkołę. Idziemy do college'u. Nie wiem, kim jestem, co robię, ani kim chcę być i teraz zostawiam wszystko, co znam i ja nie mogę! Serena ma szczęście: dopiero zaczęła szkołę średnią, a jak już będzie szła do college 'u. to będę mógł jej powiedzieć, jak tam jest. A mnie nikt nie powie. Nie pójdę przecież do żadnego z kumpli i nie przyznam się, jaki jestem przerażony. Oni tylko gadają o dziew­czynach, z którymi będzie można się przespać. Jestem pewny, te mi też się uda. chyba że stanę się jednym z tych dziwaków, co mieszkają w jedynkach i nigdy nie wychodzą z pokoju, aż w końcu trzeba się do nich włamać z powodu smrodu. A niech to. naprawdę mi odbija. Idę spać.

Blair odwróciła kartkę, ale reszta notatnika była pusta. Najwyraźniej Erik doszedł do wniosku, że pisanie dziennika to nie jest zajęcie dla niego. Serce biło jej głośno, gdy jeszcze raz przeczytała pierwszy i jedyny zapisek. Czy to nie dziwne, że Eriki van der Woodsen, chłopak, którego ledwo znała, tak idealnie uchwycił to, co czuła w ciągu ostatnich kilku tygodni?

Wstała i podeszła do oprawionej w srebrne ramki rodzinnej fotografii, która stała na komodzie Erika. Van der Woodsenowie rozłożeni na plaży, w kostiumach kąpielowych, wszyscy opaleni, jasnowłosi, ze śnieżnobiałymi uśmiechami i wielkimi, niebieskimi oczami. Serena na tym zdjęciu miała jakieś czternaście lat, bo nosiła grzywkę, którą obcięła pod koniec ósmej klasy i przez następny rok zapuszczała. Więc Erik musiał mieć wtedy siedemnaście lal. W wypłowiałych, niebieskich szortach do surfingu jego ciało wyglądało na muskularne i wysportowane, podczas gdy na ładnej twarzy malowało się lekkie zmęczenie, jakby hulał przez całą noc. A może nawet był odrobinę smutny.

Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? - zastanawiała się po cichu. Za jej plecami Serena szeleściła kartkami „Playboya”.

-  Erik ma dziewczynę? - zapytała Blair.

-  Zapytajmy go. - Serena rzuciła pismo na podłogę i sięgnęła po telefon, szczerząc zęby w szelmowskim uśmiechu.

Zamęczała Erika telefonami do Brown przynajmniej trzy razy w tygodniu. Zwierzała mu się ze swojego życia miłosnego albo narzekała na jego brak, podczas gdy on skarżył się na nieustannego kaca.

-  Cześć zboczeńcu. Właśnie czytałam twojego obleśnego „Playboya” z rozkładówką z Demi Moore. Czy ona nie ma już koło pięćdziesiątki?

-  No i? - ziewnął w odpowiedzi Erik.

-  No i masz szczęście, że rodzice już cię nie ciągają po nud­nych imprezach dobroczynnych.

-  Dziś jest jakaś?

-  Jutro wieczorem. Impreza artystyczna u Fricka - odparła zmęczonym głosem Serena. - Nawet nie warto kupować no­wych ciuchów. Wymienimy się z Blair sukienkami. A właśnie, chciała cię o coś zapytać. - Serena rzuciła słuchawkę do Blair.

Blair złapała telefon obiema rękoma.

-  Słucham? - usłyszała głos Erika.

-  Cześć. Mówi Blair. Hm, będę mieszkać w twoim pokoju. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

-  Nie ma sprawy. Ej, słuchaj, siostra mi mówiła, że poważnie martwisz się o Yale i tę cholerną rozmowę wstępną, i w ogóle...

Oczy Blair rozszerzyły się w przerażeniu. Schrzaniona roz­mowa do Yale to ostatnia rzecz na jej temat, o której powinien wiedzieć. Serena to taka...

-  No więc nie martw się - ciągnął Erik. - Moja rozmowa do Brown była beznadziejna, a i tak przyjęli mnie wcześniej. Wiem na pewno, że jesteś świetna w tenisie, że odwalasz mnó­stwo roboty dobroczynnej, a Serena mówi, że oceny i punkty masz fenomenalne. Więc się nie przejmuj, dobra?

-  Dobra - obiecała nerwowo Blair. Nic dziwnego, że Serena ciągle dzwoni do brata. To absolutnie najsłodszy i najseksowniejszy chłopak na świecie!

-  Więc jak jedziesz z nami na ferie do Sun Valley? - zapytał.

Blair zrzuciła turkusowe pantofle i podwinęła pomalowane na czerwono palce stóp. Szorstki dywanu Erika był przyjemny w dotyku.

-  Powinnam jechać na Hawaje z rodziną.

-  Nie, nie pojedziesz - wtrąciła się Serena. - Nie jedzie z ni­mi! - wrzasnęła dość głośno, żeby usłyszał ją Erik. - Jedzie z na­mi do Sun Valley.

-  Tak naprawdę chyba nie chcesz jechać na Hawaje? - za­pylał Erik, delikatnie, a jednocześnie drwiąco. - Na pewno wo­lisz jechać z nami na narty.

Blair spojrzała na jego zdjęcie. Czy on zawsze zwracał się do niej takim tonem? Jakby mówił „przecież wiesz, że mnie chcesz”? Czy była zupełnie głucha? Wyobraziła sobie, że siedzą razem przy kominku w barze w Sun Valley Lodge. Ona całkiem jak Marilyn Monroe w jej najszczuplejszym, rozpalonym do czerwoności wydaniu. Miałaby na sobie kamizelkę z białego, króliczego futerka, ulubione dżinsy Seven i białe buty po nar­tach z owczej skóry, które kupiła w styczniu i których nigdy nie nosiła. On byłby... Ernestem Hemingwayem, takim męskim i oczytanym. Włożyłby obcisły, granatowy sweter z golfem na suwak, taki, jakie noszą ci seksowni faceci z patroli narciarskich. Sweter miałby do połowy rozpięty. Sączyliby ciepłą brandy i patrzyli, jak blask płomieni pełga po ich twarzach, a ona głaskałaby jego szeroką, ciepłą, umięśnioną pierś.

Trzy lata temu Erik nie miał pojęcia, kim jest, co robi ani kim chciałby być, ale teraz z pewnością już wie. Już sama myśl, że będzie dziś spała w jego łóżku, była wyjątkowo przyjemna.. Może nawet włoży którąś z jego starych koszul do spania, żeby pogłębić nastrój.

-  Tak - odpowiedziała Blair seksownym głosem, całkiem w stylu Marilyn Monroe. - Tak, myślę, że pojadę z wami.

A ciebie, słodki chłopcze, czeka coś specjalnego.

czy N może się oprzeć seksownej, ujaranej snowboardzistce?

Następnego dnia po treningu lacrosse'a, zanim Nate wrócił do domu, by przygotować się do imprezy charytatywnej u Fricka, zajrzał do Scandinavian Ski Shop przy Siedemdziesiątej Piątej Zachodniej, żeby zrobić zakupy na wyjazd do Sun Valley. Jeździł na nartach i snowboardzie praktycznie od urodzenia i miał już tony sprzętu, ale wszystko zostało w Maine. A poza tym tego rodzaju zakupy to czysta przyjemność.

Scandinavian Ski Shop specjalizował się w obszywanych fanem kombinezonach narciarskich Bognera, za tysiące dola­rów, i ekskluzywnych futrzanych butach na po nartach. Ściany wyłożone drewnianą boazerią i gruby, soczyście zielony dywan tworzyły klimat jak z tyrolskich lasów. Ale i tak to był najlepszy sklep narciarski w Nowym Jorku.

Nate poszedł od razu do działu z nartami i snowboardami. Wsunął ręce do kieszeni spodni khaki i przyglądał się deskom opartym o ścianę. Niemal natychmiast jego wzrok padł na ciemnoczerwoną deskę firny Burton z namalowanym zielonym listkiem konopi in­dyjskich. Na jednym końcu deski napisano norma, a na drugim głupawka. Wyciągnął rękę i przejechał kciukiem po brzegu.

-  Jest zabójcza, jeśli lubisz wyboje - dotarł do niego dziewczęcy, przytłumiony głos.

Nate odwrócił się i zobaczył drobną dziewczynę o krótkich blond włosach i małym, zadartym nosie. Przyglądała mu się. Miała na sobie oliwkową bluzę z kapturem Roxy i jasnoszare spodnie do jazdy na desce, też Roxy. Brązowe oczy zapadły jej się w oczodołach, jak szczeniakowi. A może po prostu była ujarana.

-  Pracujesz tutaj? - zapytał.

Dziewczyna uśmiechnęła się. Miała bardzo drobne zęby, jak by za bardzo stłoczone.

-  Czasem. Kiedy mam przerwę. Chodzę do Holden, w New Hampshire. Jestem kapitanem dziewczęcej drużyny snowboardowej. - Uśmiechała się odrobinę za długo, więc Nate doszedł do wniosku, że z pewnością jest ujarana.

-  Mogę ci w czymś pomóc? - zaproponowała.

Nate zabębnił palcami w czerwoną deskę.

-  Wezmę ją. Poza tym buty i wiązania.

Dziewczyna nie przestawała się uśmiechać, gdy krążyła wśród pudełek, szukając butów Raichle w rozmiarze Nate'a i najlepszych wiązań na rynku - K2.

-  W zeszłym tygodniu demonstrowałam ten towar w Stowe. - Przyklęknęła, żeby mu pomóc założyć buty. - Pełny odlot.

Nate wyprostował się i zerknął jej za bluzę, rozpiętą prawie do piersi. Dziewczyna nie nosiła stanika, tylko białą koszulkę. więc wszystko widział.

Uśmiechnęła się, trzymając jego obutą stopę.

-  Pasuje?

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć jej za rękę i nie zaprowadzić do przymierzalni. Wyobrażał sobie, jak będą smakować jej usta - przydymionym aromatem trawki, który tak lubił. To smak, jaki masz w ustach po wypaleniu porządnego towaru. Dziwne, ale odkąd przestał palić, właściwie przez cały czas chodził napalony. A fakt, że jego dziewczyna była na od­wyku, gdzie goście mogli składać wizyty tylko pod nadzorem, bynajmniej mu nie pomagał.

Georgie, Georgie, Georgie. Nie mógł się doczekać Sun Val­ley. Będą jeździć przez cały dzień i szaleć całą noc. Może być coś lepszego?

-  Założyłabyś mi od razu wiązania? - zapytał. Nagle za­częło mu się spieszyć.

Dziewczyna wzięła wiązania i wyciągnęła ze stosu deskę w odpowiednich dla Nate'a rozmiarach.

-  Jasne, założę.

No pewnie, że założy.

-  Zaraz wracam.

Czekając, Nate podszedł do stosu czapek narciarskich i za­czął w nich grzebać. Wybrał włochatą w kilku odcieniach ziele­ni, z nausznikami i długim frędzlem na czubku. Skrzyżowanie stylu eko i Ralpha Laurena. Przymierzył ją.

-  W życiu - mruknął pod nosem, przeglądając się w lustrze.

Zwykle nie zastanawiał się specjalnie nad tym, jak wygląda ani co na siebie wkłada - nie musiał. Ale dla Georgie chciał fajnie wyglądać. Odłożył zieloną czapkę na stos i przemierzył czarną, wełnianą, z daszkiem i z nausznikami, które można pod­wiązać do góry - taka nowoczesna wersja czapki myśliwskiej Minera Fudda.

-  Wygląda na tobie niesamowicie - powiedziała dziewczy­na, która właśnie wróciła z jego deską. Oparła snowboard o wieszak z ubraniami i podeszła do Nate'a. Delikatnie opuściła nauszniki na jego idealne uszy. - Wiesz, że ci się podoba - dodała chrapliwym głosem.

Rzeczywiście, jej oddech pachniał właśnie tak, jak sobie Nate wyobrażał. Oblizał usta.

-  Jak się nazywasz?

-  Maggie.

Nate pokiwał wolno głową. Czapka mu pasowała. Mógłby teraz przyciągnąć do siebie Maggie i rozpiąć jej bluzę. Zapytać, czy nie zapaliłaby razem z nim skręta. Mógłby... ale tego nie zrobi.

Zdjął czapkę i włożył pod ramię.

-  Wielkie dzięki za pomoc. Eee... Nazywam się Nate Ar­chibald. Moja rodzina ma tu rachunek.

Maggie wręczyła mu deskę i nowe buty z zawiedzionym uśmiechem.

-  Może kiedyś wpadnę na ciebie na stoku.

Nate był napalony jak diabli, ale skierował się do wyjścia, zaskoczony swoją siłą woli. Nawet trener byłby pod wrażeniem.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Cnota i występek

No i jak, czy wszystkich was dziś wieczór rodzice zaciągną na tę imprezę charytatywną „Cnota i występek” u Fricka? Mam nadzie­ję, że tak - przynajmniej nie będę cierpieć samotnie. Oczywiście wszyscy wiemy, że jest tylko jeden powód, dla którego rodzice upierają się, żebyśmy z nimi poszli. Chcą nas porównywać i chwalić się, do jakich college'ów złożyliśmy papiery i kogo przyjęto wcześ­niej. Krótko mówiąc, doprowadzą nas do białej gorączki, bo to ostatnie tematy, na które chcemy teraz rozmawiać. Poza tym trudno o nudniejsze miejsce na imprezę. Dajcie spokój - impreza u Fricka to jak impreza w wiejskim domu babci.

Wiem, że zachowuję się jak niewdzięcznica - w końcu impreza to impreza, a wiecie, jak lubię poszaleć. Ale wolę imprezy bez rodziców, a wy nie? Pociesza mnie jedynie fakt, że rodzice będą zbyt zajęci przechwałkami i porównywaniem latorośli, żeby ochrzaniać nas za pale­nie w toalecie. A właściwie, jeśli zrobimy cokolwiek choć trochę żenującego, będą musieli udawać, że nas nie znają. Więc spróbujmy się trochę zabawić, co? Już nie możecie się doczekać wieczoru, prawda? Zostawię sobie wasze e - maile i ploteczki na później, już po wiel­kiej fecie.

Do zobaczenia na miejscu!

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

ci i upper west side patrzą z góry na niedouczonych

-  Panie i panowie, proszę do stołu! - ryknął Rufus Humphrey, stawiając półmisek ze skwierczącymi kiełbaskami oraz pieczonymi w rumie jabłkami i bananami.

Miał straszne poczucie winy, bo nie było go poprzedniego dnia, gdy Jenny przyprowadziła do domu Lea. Dlatego uparł się, żeby następnego wieczoru zaprosić Lea i Elise na kolację. Bynajmniej nie zamierzał szczególnie się popisywać: jak zwykle miał na sobie poplamiony jedzeniem biały podkoszulek i swoje ulubione, poprzepalane papierosami, rozciągnięte na tyłku szare spodnie od dresu. Kręcone siwe włosy i krzaczaste siwe brwi sterczały mu pod najdziwniejszymi kątami, był nieogolony, a usta i zęby miał poplamione czerwonym winem.

-  Lepiej już siadajmy - powiedziała Jenny, wyłączając telewizor w bibliotece i uśmiechając się szeroko do Lea. - Teraz spróbujesz dziwacznego jedzenia ojca. Uważaj - ostrzegła go - do wszystkiego dodaje alkoholu.

Leo zerknął na zegarek. Wsadził ręce do kieszeni dżinsów i zaraz je wyciągnął. Wyglądał na zdenerwowanego.

-  Dobra.

-  Jej ojciec nie jest taki straszny, na jakiego wygląda - po­wiedziała Elise.

Wsunęła stopy w różowe drewniaki J. Crew i podreptała, stukając głośno, do jadalni, jakby mieszkała w domu Jenny przez całe życie.

Dan siedział już przy rozchwianym stole. Czytał „Red Let­ter” i nawet nie podniósł wzroku, gdy ojciec wrzucił mu na ta­lerz całego banana i kiełbaskę, która wyglądała jak po torturach. Kiedy Rufus już wszystkim ponakładał, nalał sobie wina po brze­gi i wzniósł kieliszek:

-  A teraz czas na małe zgadywanki poetyckie!

Dan i Jenny przewrócili oczami, patrząc na siebie nad stołem.

Zwykle Jenny nie miała nic przeciwko tym małym konkur­som ojca, ale w obecności Lea to było zbyt żenujące.

-  Tato! - jęknęła.

Czy chociaż raz nie mógł zachowywać się normalnie?

Rufus ją zignorował.

-  „Dokąd pójdziemy, Whitmanie? Za godzinę zamykają. Jaki kierunek wskaże twa broda?” - Wycelował tłusty od kieł­basy palec w Lea. - Nazwisko autora!

-  Tato! - zaprotestowała Jenny, waląc w próchniejący drew­niany stół.

W ogromnym mieszkaniu Humphreyów z czterema sypial­niami na rogu Dziewięćdziesiątej Dziewiątej i West End Ave­nue sypało się wszystko. Ale tak to właśnie jest, gdy w domu nie ma matki ani służącej?

-  Ej, daj spokój. To łatwe! - Rufus ryknął na Lea.

Winylowa płyta, którą włączył, zanim usiedli do stołu, na­gle przeskoczyła i pokój wypełniło dziwne, wysokie peruwiańskie jodłowanie Ymy Sumac. Rufus nalał sobie kolejny kieliszek wina i czekał niecierpliwie na odpowiedź.

Leo uśmiechnął się uprzejmie.

-  Hm...Nie jestem pewien, czy wiem...

Dan pochylił się do niego i podpowiedział mu scenicznym szeptem:

-  Allen Ginsberg. Supermarket w Kalifornii To łatwe.

Jenny kopnęła brata pod stołem. Zawsze musi być taki przemądrzały?

Rufus zazgrzytał zębami.

-  „Lecz wola trzeźwy świat nadziei i wiele mil od snu mnie dzieli.” - Rzucił kolejne wyzwanie. Uparcie wbijał wzrok w gościa, wybałuszając mętne, brązowe oczy.

Blond włosy Lea wydawały się wręcz przezroczyste, gdy wiądł pod nieustępliwym wzrokiem Rufusa.

-  Tato!!! - krzyknęła po raz trzeci Jenny. - Boże.

Wiedziała, że ojciec chce im zrekompensować ostatnie sześć wieczorów, gdy jedli dania na wynos przed telewizorem. Ale czy nie rozumiał, że poezja nie jest pasją Lea?

-  Ten znam - wyrwała się Elise. - Robert Frost. Przystając pod lasem w śnieżny wieczór. Musiałam się go nauczyć na pamięć w ósmej klasie. - Odwróciła się do Dana. - Widzisz, jednak wiem co nieco o poezji.

Rufus nabił kiełbaskę i wrzucił ją na poobijany, niebieski talerz Lea.

-  A właściwie gdzie chodzisz do szkoły?

Leo otarł usta grzbietem dłoni.

-  Do Smale. Smale School. - Rzucił szybkie spojrzenie Jenny, która uśmiechnęła się, żeby dodać mu otuchy.

-  Hm... - odparł Rufus, biorąc kiełbaskę w palce i odgryzając połowę. - Nigdy o niej nie słyszałem.

-  Specjalizuje się w sztukach pięknych - wyjaśnił Dan.

-  A poezja to nie sztuka? - zapytał surowo Rufus.

Jenny nie mogła jeść. Za bardzo się wściekła na ojca. Zwy­kle był całkiem miły, chociaż w szorstki, nadąsany sposób. Ale dlaczego potraktował Lea tak ostro?

-  Więc masz robotę w „Red Letter” - rzucił Rufus, wzno­sząc kieliszek w stronę Dana. - Nadal nie mogę w to uwierzyć.

Rufus miał w gabinecie cały kufer niedokończonych poema­tów i chociaż sam był wydawcą, nigdy niczego nie opubliko­wał. A teraz Dan zaczynał karierę pisarską.

-  Mój chłopak! - burknął. - Tylko nie zacznij gadać z tym sztucznym akcentem, jak reszta tamtych bydlaków.

Dan zmarszczył brwi, przypominając sobie ledwo zrozumia­ły niemiecki akcent Siegfrieda Castle. Wydawało mu się jednak, że to prawdziwy akcent.

-  Co masz na myśli?

Rufus zachichotał, rozgrzebując banana.

-  Zobaczysz. Ale i tak jestem z ciebie dumny. Tak trzymaj, u przed dwudziestką będziesz zdobywcą nagród literackich.

Nagle Leo wstał.

-  Przepraszam. Muszę już iść.

-  Nie! - Jenny skoczyła na równe nogi.

Wyobrażała sobie, że szybko zjedzą, Elise wyjdzie, a ona i Leo pójdą do jej pokoju, chwilę się będą całowali, a potem może razem odrobią prace domowe. Może nawet namalowała­by jego portret, jeśliby jej pozwolił.

-  Zostań, proszę.

-  Przepraszam, Jenny. - Leo odwrócił się do Rufusa i wyciągnął sztywno rękę. - Miło mi było pana poznać, panie Hum­phrey. Dziękuje za pyszną kolację.

Rufus machnął widelcem w powietrzu.

-  Nie przyzwyczajaj się, synu. Zwykle jemy chińszczyznę.

To była prawda. Według Rufusa robienie zakupów polegało na kupowaniu wina, papierosów i papieru toaletowego. Jenny i Dan nie dojadaliby, gdyby nie gotowe jedzenie na telefon.

Jenny odprowadziła Lea do drzwi.

-  Dobrze się czujesz? - zapytała zmartwiona.

Uśmiechnął się nieśmiało ze swojej wysokości.

-  Aha, po prostu myślałem, że zjemy nieco wcześniej. Muszę wrócić do domu i... - Urwał, zmarszczył brwi i zawinął wokół szyi czerwono - czarny kaszmirowy szalik. Nowiutki. Miał metkę z napisem Burberry. Jenny nigdy wcześniej go nie widziała. - Napiszę później do ciebie e - mail - dodał jeszcze, nim wyszedł.

Jenny wróciła do stołu. Zdezorientowany Rufus uniósł krzaczaste brwi.

-  Powiedziałem coś nie tak?

Jenny spiorunowała go wzrokiem. Nie miała pojęcia, dla­czego Leo wyszedł tak nagle, ale najłatwiej było zwalić winę na ojca.

-  Oj, daj spokój Jen - ciągnął nieczule ojciec. - Nie jest najbystrzejszy, ale pewnie będzie z niego dobry chłopak.

Wstała.

-  Idę do siebie.

-  Mam przyjść? - zaproponowała Elise.

Jenny przyjrzała się przyjaciółce, Elise wyglądała na całkiem zadowoloną, kiedy tak siedziała z Danem i gadała o poezji. Nawet wzięła sobie kieliszek wina.

-  Nie, nie trzeba - wymamrotała Jenny.

Chciała tylko ukryć twarz w poduszce i w samotności rozmyślać o Leu.

Elise wzięła łyk wina.

-  I tak zaraz powinnam iść. - Zerknęła na Dana z ukosa, nie odwracając wzroku od Jenny, jakby chciała powiedzieć: „Wiesz co? Naprawdę podoba mi się twój brat”. - Jak wrócę do domu, to chyba napiszę jakiś wiersz.

Aha, jasne...

W swoim pokoju Jenny wyciągnęła się na łóżku i popatrzyła ponuro na obrazy i puste sztalugi. Miała absolutną pewność, że Leo nie jest głupi, chociaż może nie interesuje się poezją. Bo ten wiersz Roberta Frosta to naprawdę znany wiersz. Ale Leo jest pewnie o wiele mądrzejszy od nich wszystkich, tylko że w mniej oczywisty sposób. Przypomniała sobie, kiedy pierwszy raz zo­baczyła go u Bendela, jeszcze nim się poznali przez Internet. To było w dziale z kosmetykami. Grzebał wśród firmowych kos­metyczek Bendela w brązowo - białe pasy, jedyny mężczyzna w całym sklepie. Co on tam właściwie robił? Ciekawe... A ta jego wczorajsza uwaga na temat sztucznego futra? Albo ten nowy szalik z Burberry? Wygląda na to, że wie mnóstwo o... ładnych rzeczach. Dlaczego jeszcze jej nie zaprosił do domu? Pewnie ma prześliczny dom. Ani razu nawet nie wspomniał o ro­dzicach. Coraz więcej tajemnic gromadziło się wokół Lea.

A dziewczyny uwielbiają tajemniczych facetów.

to, co dla jednego artysty jest zabawne, drugiemu wydaje się głupie

Drugiego wieczoru po przyjeździe rodzice zabrali Vanessę i Ruby do galerii, gdzie wystawiali swoje instalacje.

Galeria była ogromna i widna. Podłogi zrobiono z jasnego drewna, a ściany pomalowano na biało. Pośrodku największej sali stał tarantowy koń pociągowy, który radośnie zajadał z ogromnego drewnianego wiadra cesarską sałatkę. Za koniem stało niebieskie plastikowe wiadro, z którego wystawały widły. Za każdym razem, gdy koń się załatwił, dziewczyna siedząca za biurem przy wejściu do galerii zeskakiwała z kręconego fotela i widłami zgarniała odchody do wiadra.

Dwudziestodwuletnia Ruby pogłaskała konia po chrapach i dała mu parę miętowych tic taców. Światła galerii rozbłyskiwały na jej fioletowych, skórzanych spodniach.

-  To Buster. Słodki, prawda? - powiedziała ich matka, Gabriela, podziwiając konia. - Znaleźliśmy go w ogrodzie naszej społeczności. Zajadał sałatę. Jego właściciel to prawdziwy anioł. Pożyczył go nam.

Przerzuciła przez ramię siwy warkocz i zaczęła bawić się jego końcem. Miała na sobie jaskrawy afrykański kaftan, zwisał z jej ramion jak fioletowo - żóltozielony obrus z wycięciem na gło­wę. Gabriela całkowicie odrzucała modę. Wolała „stroje plemien­ne” i lubiła myśleć o sobie, jako o „modelce globalnej”. Miała nawet na sobie meksykańskie mokasyny ze skóry dzikich świń.

Buster jest słodki, ale co to za sztuka, zastanawiała się Va­nessa. Podeszła do zagadkowej instalacji na ścianie i odkryła, że to łańcuch z metalowych tarek. Na niektórych widać było ka­wałki żółtego sera.

-  Pewnie sobie myślisz „sama mogłabym to zrobić” - za­uważył jej ojciec, Arlo Abrams.

-  Niezupełnie - odparła Vanessa.

Po co, do cholery, miałaby robić łańcuch z tarek?

Podszedł do niej, powłócząc nogami. Miał na sobie przyku­rzoną, czarną wełnianą pelerynę z Peru i sięgającą do kostek zgrzebną płócienną spódnicę - tak, zgadza się, spódnicę - oraz białe tenisówki. Za ubieranie go odpowiedzialna była Gabriela, w przeciwnym wypadku w ogóle by się tym nie kłopotał. Dłu­gie, siwe włosy opadały mu na ramiona i jak zwykle wyglądał na wychudzonego i niespokojnego. Vanessa była przekonana, że sprawia wrażenie takiego niespokojnego przez kwas, który brał w młodości. Kto wie, może nadal bierze.

-  Zamknij oczy i przejedź po nich dłońmi - pouczył ją Arlo.

Jego oddech pachniał pieczonym tempehem, z którego ze­szłego wieczoru Ruby zrobiła lazanię. A może wyczuła zapach starego sera z tarek?

Vanessa zamknęła oczy. Zastanawiała, czy to ta chwila, kie­dy wreszcie pojmie sens dzieł rodziców i dostrzeże ich geniusz. Pozwoliła, żeby ojciec przesunął jej palcami po ostrych tarkach. No cóż, tarki jak tarki. Nic nadzwyczajnego. Otworzyła oczy.

-  Straszne, nie? - powiedział Arlo, przewracając wymow­nie piwnymi oczami.

Straszne, zgadza się.

Po drugiej stronie sali Ruby i Gabriela stały przy garnku z ziemią - kolejnym dziele sztuki. Chichotały jak dziesięciolat­ki. Pewnie rozmawiały o pokręconych muzykach z kapeli Ruby albo o czymś takim.

-  Z czego się tak śmiejecie? - zapytała Vanessa. Wtedy zauważyła, że nawet przemądrzała blond Niemka uśmiecha się zza biurka.

-  Co jest? - zapylała znowu Vanessa.

Arlo zachichotał i przeczesał poplamionymi farbą palcami siwe włosy. Wyglądał na niesamowicie zadowolonego z siebie.

-  W ziemi jest nasienie - szepnął, wytrzeszczając oczy. - No wiesz, nasienie!

Hę?

Vanessa zawsze była w szkole samotna - nic dziwnego, z tą ogoloną głową i słabością do czerni - ale zwykle nie miała nic przeciwko temu. Tym razem naprawdę chciała zrozumieć, naprawdę bardzo chciała. Ale nie rozumiała. Koń wyżerający sałatkę z wiadra, kuchenne narzędzia rozwieszone na ścianie, garnek z ziemią i nasieniem... Jeśli rodzice uważają, że to jest właśnie sztu­ka, to nigdy nie docenię mrocznej siły jej subtelnych, chorobliwych filmów. Nie ma mowy, żeby kiedykolwiek im je pokazała.

-  Gotowi do ewakuacji? - zawołała Gabriela znad garnka z ziemią.

Rosenfeldowie, przyjaciele rodziców z dawnych lat, zapro­sili ich na jakąś imprezę artystyczną, a rodzice postanowili zaciągnąć lam córki.

-  Dokąd właściwie jedziemy? - zapytała podejrzliwie Vanessa, gdy stali przed galerią i czekali na taksówkę.

Wyobraziła sobie, że spędzą resztę wieczoru w jakimś parku w Queens, tańcząc boso wokół ogniska, pląsając wśród posągów i drzew. Będą przywołać duchy wiosny albo robić coś równie bzdurnego i hipisowskiego.

-  Do jakiegoś miejsca, które nazywa się Frick, chyba na Piątej ulicy. - Gabriela zaczęła grzebać w bezkształtnej torebce, którą znajoma zrobiła dla niej ze starych opon traktora. - Gdzieś tu miałam zapisany adres.

-  Na Piątej Alei - poprawiła ją Vanessa. - Wiem, gdzie to jest.

I była całkiem pewna, że nie zjawi się tam zbyt wielu męż­czyzn w spódnicach. Szkoda, byłoby o wiele zabawniej.

szaleństwo u fricka

Henry Clay Frick, wielki przemysłowiec. Był leż wielkim kolekcjonerem sztuki europejskiej i po jego śmierci dworek zamieniono w muzeum.

Bankiet „Cnota i występek” urządzono w salonie wyłożonym dębową boazerią, z perskim dywanem i z. obrazami szesnastowiecznych malarzy na ścianach El Greco, Holbein, Tycjan... Na wprost wejścia stał posąg z brązu. Cnota triumfująca nad Występkiem Soldaniego, a pośrodku każdego stołu - były to wielkie okrągłe stoły nakryte kremowymi obrusami i zastawione błyszczącymi srebrami - umieszczono dwudziestopięciocentymetrowe repliki tej rzeźby otoczone girlandami fioletowych tulipanów.

Tylko nie myślcie, że ktokolwiek zwracał tam uwagę na sztukę.

Kobiety w sukniach od najlepszych projektantów i mężczyź­ni w smokingach kręcili się wokół stolików albo stali przy ba­rze, pogryzając kaczkę ze śliwkami zapiekaną w cieście i rozmawiając o wszystkim, tylko nie o sztuce.

-  Widziałaś dziewczynę van der Woodsenów w tej nowej reklamie perfum? - mruknęła Titi Coates do Misty Bass.

-  Ta sztuczna łza to już przesada - oświadczyła Misty. - Moim zdaniem to nadużycie, zgodzisz się?

Skinęła głową w stronę Sereny i Blair, które weszły za van der Woodsenami do salonu i zaczęły szukać czegoś do picia.

-  Masz większe cycki ode mnie. - Serena podciągnęła czar­ną sukienkę bez ramiączek od Donny Karan. Nosiły ten sam rozmiar stanika, więc teoretycznie sukienka powinna się trzy­mać, ale przy każdym kroku zsuwała się odrobinę.

-  Aha, a ty jesteś chudsza. - Blair nie chciała się do tego przyznać, ale różowa sukienka koktajlowa Sereny powoli pruła się pod pachami i chyba jeszcze gdzieś. W każdym razie Blair co pewien czas słyszała cichy trzask pękającej nitki, ale miała nadzieję, że sukienka wytrzyma do końca imprezy.

Wszyscy pili koktajle, ale dziewczyny nie mogły się zorien­tować, gdzie je podają.

-  Dlaczego znowu tu przyszłyśmy? - jęknęła Blair.

-  Nie wiem. Po prostu tak już jest - odparła z żalem Serena.

-  Jeżeli nie ma w tym roku wódki Ketel One, to wychodzę - burknęła Blair. W zeszłym roku musiała zadowolić się absolu­tem, który tak dawno wyszedł z mody, że praktycznie należał do prehistorii.

-  Czy to nie cudowne widzieć je znów razem? - szepnęła matka Blair do pani van der Woodsen. - Źle się stało, że Serena wyjechała do szkoły z internatem. My, dziewczyny, powinny­śmy trzymać przyjaciółki blisko siebie.

-  Tak, oczywiście - odparła chłodno pani van der Woodsen i odwróciła wzrok od okrągłego brzucha ciężarnej Eleanor.

Zawsze się przyjaźniły, ale ciąża w wieku niemal pięćdziesięciu lat to jednak zbyt prostackie. A ten nowy mąż Eleanor, tłusty, hałaśliwy inwestor budowlany z krzaczastym wąsem, był praktycznie nie do przyjęcia.

-  Och, zobacz, tam jest Misty Bass. Chodźmy się przywitać.

Misty porzuciła towarzystwo Titi Coates, która właśnie kłóciła się ze swoją córką Isabel o to, czy Isabel powinna dostać samochód na zakończenie szkoły. Teraz Misty siedziała z synem, Chuckiem, i jak zwykle plotkowała. W złotej sukni od Caroliny Herrery, przystrojona staroświecką biżuterią od Harry'ego Winstona, prezentowała się bardzo wytwornie. Chuck ubrał się na ten wieczór w garnitur od Prady w stylu lat czterdziestych, szary w zielone prążki. Przystojny i mroczny, wyglądał jak sam diabeł.

W gruncie rzeczy Chuck był naprawdę wcielonym diabłem. Nieustannie szukał nowych okazji, żeby narozrabiać. Ale cierpliwości, zaraz do tego dojdziemy.

-  Dobiega pięćdziesiątki i już jest prawie w siódmym miesiącu - szepnęła do syna Misty. - Co o tym myśli twoja przyjaciółka Blair?

Chuck wzruszył ramionami, jakby wcale go to nie obchodziło. Na wielkiej noworocznej imprezie u Sereny zaproponował Blair, żeby oddała mu swoje dziewictwo, ale choć reklamował się jako fachowiec od rozprawiczania, Blair chłodno odmówiła. Potem próbował zostać gejem, tak eksperymentalnie, tylko po to, żeby nie zanudzić się na śmierć.

Albo żeby mieć pretekst to wyregulowania brwi.

-  Pewnie trochę częściej zmusza się do wymiotów - stwierdził niezbyt delikatnie. Wszyscy wiedzieli, że Blair ma drobny problem z jedzeniem. Jej bulimia właściwie nie była już dla nikogo sekretem. - I tak zaraz po urodzeniu dziecka wyjedzie z domu.

-  Słyszałam, że zaraz po szkole Blair wyjeżdża do kliniki, żeby wreszcie zająć się swoim problemem - powiedziała Misty Bass. - To prawda?

Ale syn już jej nie słuchał. Na drugim końcu sali rozgrywał się mały dramat i Chuck nie chciał go przegapić.

Nate właśnie zauważył Serenę i Blair. Na Blair od kilku tygodni nawet nie spojrzał. Dokładniej, od czasu gdy pojechała za nim aż do Connecticut i zgłosiła się na terapię do tej samej kliniki odwykowej. Uczestniczyła w jednej tylko sesji grupowej, na której zmuszono ją, by głośno i przy wszystkich przyznała, że jest bulimiczką, chociaż Blair wolała to nazywać „wywołaną stresem niestrawnością”. Nate'a mogłoby nawet rozbawić poja­wienie się Blair w klinice, ale właśnie zaczął spotykać się z Geor­gie, a dwie wariatki to zbyt dużo jak dla niego. Na szczęście Blair od razu się zorientowała, że jej plan się nie powiódł, i szyb­ko doszła do wniosku, że klinika to nie miejsce dla niej.

Jakby rzeczywiście nie miała w sobotnie popołudnia nic lep­szego do roboty niż opowiadać całej grupie, że czasem wkłada sobie palec do gardła, zamiast iść na zakupy z Sereną. Nie, wiel­kie dzięki.

A co z Sereną? Nate nawet nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ją widział, ale jak zwykle wyglądała olśniewa­jąco i spokojnie, w ten swój czarujący, lekceważący sposób. Nate lubił trzymać się na imprezie jednego miejsca i pozwalał, aby to ludzie przychodzili do niego, jeśli mieli ochotę pogadać, ale tym razem postanowił sam podejść i się przywitać. Nawet jeśli Blair się do niego nie odezwie, to Serena na pewno.

Serena pierwsza zauważyła, że Nate zmierza w ich stronę. Zapaliła papierosa i strzepnęła popiół na bezcenną marmurową posadzkę.

-  Nathaniel Archibald - oznajmiła, po części, żeby ostrzec Blair, ale po części, dając wyraz miłemu zaskoczeniu. - Nasz dawno niewidziany Nate.

-  Niech to cholera weźmie. - Blair przydepnęła merita ultra light szpilką czarnego satynowego pantofla od Manolo Blahnika. - Jezu.

Serena nie była pewna, czy Blair przeklina, bo Nate to ostatnia osoba na ziemi, którą chciałaby zobaczyć, czy dlatego, że jej eks wyglądał absolutnie powalająco w klasycznym smokingu od Armaniego.

Nic nie robi takiego wrażenia jak śliczny chłopak w smokingu, nawet jeśli powinno się go nienawidzić.

-  Hej. - Nate szybko pocałował Serenę w policzek, a potem wsunął ręce do kieszeni smokingu, uśmiechając się ostrożnie do Blair. Obracała rubinowy pierścionek na małym palcu jak zawsze, gdy się denerwowała. Krótka fryzurka sprawiała, że jej kości policzkowe wydawały się bardziej wydatne. A może po prostu schudła? W każdym razie wyglądała... groźnie. Groźnie i krucho zarazem.

-  Cześć Blair.

Blair wbiła paznokcie w dłoń. Koniecznie musi się napić.

-  Cześć. Jak tam na odwyku?

-  Już po. Przynajmniej dla mnie. Ta dziewczyna, z którą się spotykam... Georgie... dalej się leczy.

-  Bo jest uzależniona od prochów? - odparła Blair, dopijając swoją wódkę.

Orkiestra, której nikt dotąd nie zauważał, choć grała całkiem głośno, nagle umilkła i w sali powiało chłodem.

-  Mamy zamiar się upić - wcięła się Serena, nim Blair zdążyła zrobić coś szalonego, na przykład skasować Nate'owi głowę ciosem karate. - Jeszcze tylko jeden dzień szkoły i ferie!

Nate machnął dłonią na kelnera i wziął dla nich wszystkich wódkę.

-  Wyjeżdżacie w jakieś fajne miejsce?

-  Jak zawsze do Sun Valley - odparła Serena.

Blair po prostu stała, żłopała wódkę i pragnęła, żeby: a) Nate sobie poszedł, b) nie wygląda! tak fantastycznie i trzeźwo, c) przestał być tak absurdalnie przyjacielski i d) Serena przestała odpowiadać mu równie przyjaźnie.

-  Blair jedzie z nami. Właśnie kupiła sobie bilet.

Nate wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i wsunął papierosa do ust. Zapalił go ostrożnie, zerknął ponad ogniem na Blair i odwrócił wzrok.

-  Wygląda na to, że ja też tam jadę - powiedział w końcu. - Mama Georgie ma domek w górach. Jedziemy razem na narty.

Blair poczuła, że wszystko przewraca jej się w żołądku, cias­no opiętym sukienką Sereny.

-  Zaraz wracam. - Wcisnęła pusty kieliszek przyjaciółce. - Poszukam naszego stolika, żebyśmy mogły usiąść.

-  Blair mieszka teraz u mnie. Chwilowo - wyjaśniła Sere­na, podczas gdy Nate patrzył, jak Blair pędzi prosto do toalety. Nagle Serena poczuła się jak starsza siostra Blair i zapragnęła ją chronić. Cieszyła się, że może pomóc. - Matka Blair przerabia jej sypialnię na pokój dla przyszłego dziecka. Niezły przypał, nie?

Nate próbował sobie wyobrazić, jak musi teraz wyglądać życie Blair: z nowym ojczymem, bratem przyrodnim i siostrą w drodze. Ale niewiele mu z tego wyszło.

-  Wyglądasz inaczej - zauważyła Serena, obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów. Uniosła idealnie wyregulowaną brew i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Wyglądasz świetnie.

Nate i Serena zawsze mieli na siebie ochotę. Raz się nawet poddali i poszli do łóżka, tracąc dziewictwo. Zdarzyło się to la­łem, przed dziesiątą klasą. Zaraz polem Serena wyjechała do szkoły z internatem. To było takie niezobowiązujące pożądanie i nic więcej już między nimi nie zaszło.

-  Czuję się świetnie - przyznał Nate. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej, że chociaż rzucił trawę, i tak nie został kapitanem drużyny. I że nie może się doczekać, kiedy Serena pozna Georgie, bo z pewnością się dogadają. Ale Nate nie był skłonny do zwierzeń. - Super, że tam jedziecie - powiedział. - Powinno być fajnie.

-  Powinno być fajnie? - powtórzyła Serena, obejmując go odruchowo, jak to leżało w jej stylu, i smarując mu cały poli­czek różową szminką. - Zwykle mam do towarzystwa tylko starszego brata, z którym jeżdżę na nartach. Tym razem będzie odlotowo!

Nate tkwił w jej objęciach, próbując się nie napalić. Ale te­raz, kiedy odstawił trawę, wystarczył zapach perfum albo dotknięcie dłoni dziewczyny, i już się czerwienił. Zwłaszcza kiedy dziewczyna była tak śliczna jak Serena.

Wyciągnęła sobie papierosa z paczki, którą miał w kieszeni na piersi, i przecisnęła się obok niego.

-  Sprawdzę lepiej, co z Blair. Do zobaczenia później, dobra?

Nate spoglądał za nią, szukając w kieszeni komórki. Georgia pewnie siedzi teraz w swoim pokoju w Wyzwoleniu. Pewnie mają ciszę nocną, czy co tam innego wymyślają dla pacjentów po kolacji, ale może pielęgniarka na dyżurze będzie dość miła i pozwoli im na krótką erotyczną pogawędkę.

Wybrał numer i przyłożył telefon do ucha. Podniósł wzrok, Chuck Bass gapił się na niego. Siedział obok swojej obwieszonej klejnotami matki i rzeczywiście wyglądał na geja. Już sama myśl, że być może Chuck się w nim durzył, wystarczyła, żeby odechciało mu się dzwonić do Connecticut. Schował komórkę z powrotem do kieszeni i odszedł, żeby poszukać swojego stolika. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że Chuck zaczął już rozpuszczać płotki o nim i o Serenie.

cnota kontra występek

Vanessa zrozumiała, że pojawienie się u Fricka to błąd, gdy tylko zobaczyła złotą suknię Misty Bass. Nie przeszkadzało jej, że ojciec ma na sobie wełniane poncho i spódnicę, ale ona sama nadal była w szkolnym mundurku!

Zaś jej rodzice wcale nie czuli się skrępowani.

-  Spójrz na ojca. Dobrał się do drinków za darmo - szepnę­ła jej do ucha Ruby. - Jest w siódmym niebie.

-  Powinni dać głośniej muzykę, żeby ludzie mogli potań­czyć - stwierdziła matka, pstrykając palcami i kołysząc się mia­rowo. Prawdopodobnie była tu jedyną kobietą w mokasynach na płaskiej podeszwie. Nawet Vanessa i Ruby miały buty na plat­formach.

Wśród zgromadzonych rozległ się ściszony pomruk zgrozy.

-  Kim oni do cholery są? - zapytał matkę Chuck.

Misty Bass, wielka dama nowojorskiej śmietanki, znała wszystkich.

-  Nie jestem pewna - odparła. - Ale podoba mi się ten facet w spódnicy. Co za odwaga!

-  Poznaję ich - powiedziała do męża Titi Coates. - To ci artyści z wystawy, byliśmy wczoraj wieczorem na otwarciu. Tej z tym cudownym koniem!

-  Gabby! Arlo!

Krzyknęła znad stołu w rogu sali elegancka szatynka w długiej czarnej sukni uczesana w stylowy kok. Machała do Abramsów z entuzjazmem.

-  To pewnie pani Rosenfeld. - Vanessa pociągnęła rodziców w tamtą stronę.

Cmok! Cmok!

-  Tak bardzo się cieszymy, że tu jesteście - wykrzyknęła Pilar Rosenfeld, całując Abramsów po dwa razy w każdy policzek. - Czy to nie cudownie, Roy? - zwróciła się do męża, dotykając jego ramienia, - Po tylu latach znowu jesteśmy razem.

-  Wspaniale! - powiedział głębokim, wytwornym głosem Roy Rosenfeld ubrany w nienaganny smoking.

Rosenfeldowie studiowali sztukę razem z Abramsami i kiedyś nosili farbowane koszulki, szorty ze startych dżinsów i bie­gali boso, chociaż obydwoje pochodzili z bogatych rodzin z Nowej Anglii. Najwyraźniej dni bez butów należały już do przeszłości.

Obok pana Rosenfelda stał wysoki, ciemnowłosy chłopak. w okularach od Armaniego. Patrzył z góry na Vanessę, jakby próbował ją rozpoznać.

-  Jordy, pamiętasz Gabrielę i Arla, oraz Ruby i Vanessę? - zapytała go matka.

-  Wydaje mi się, że kiedy cię ostatni raz widziałem, byłaś małym dzieckiem, ale jestem prawie pewny, że miałaś wtedy więcej włosów - odezwał się chłopak wyniośle.

Vanessa właśnie zauważyła Serenę van der Woodsen i Blair Waldorf, siedzące w całej glorii przy sąsiednim stoliku. Speszyła się na ich widok. Jej szkolny mundurek był tu zupełnie nie na miejscu.

-  Kiedy ostatni raz cię widziałam, nosiłeś kolorowe pieluchy.

Jordy poprawił okulary na ogromnym nosie.

-  Teraz jestem na Columbii, na studiach przygotowawczych do prawa.

Ruby usiadła przy stole i nalała sobie ogromny kieliszek szampana.

-  Mamo? Tato? Dobrze się czujecie?

Rodzice stali sztywno, opierając się o siebie, jak rzeźby. Vanessa zerknęła na nich przelotnie. Może się spodziewali, że będą tańczyć boso wokół ogniska, witając nadchodzącą wiosnę, a tu proszę, wylądowali za stołem na eleganckim przyjęciu.

-  Proszę. - Pan Rosenfeld odsunął wolne krzesło obok sie­bie i gestem zaprosił Vanessę.

-  Podoba mi się twoja spódnica - stwierdziła pani Rosenfeld, wskazując na strój Arla. - Czy to może przypadkiem Galliano?

Arlo spojrzał na nią bezmyślnie. W tej samej chwili zjawił się kelner w białym uniformie, żeby podać pierwsze danie: zapieka­ny pasztet z kaczki. Arlo zaczął stukać w potrawę łyżeczką, jakby sprawdzał, czy tak przetworzona kaczka daje oznaki życia. Mat­ka Vanessy wzięła lnianą serwetkę i wydmuchała w nią nos. Ruby parsknęła śmiechem i zachichotała w kieliszek szampana.

-  Jak tam wasza twórczość? Nadał sztuka dla pokoju na świecie, czy daliście sobie spokój? - zapytała panią Rosenfeld Gabriela.

Pilar uśmiechnęła się.

-  Roy i ja jesteśmy prawnikami od nieruchomości. Jordy też chce się dostać na prawo, kiedy skończy szkołę przygoto­wawczą. Zresztą nieważne, nie mamy już czasu na recykling.

Rodzice Vanessy pobledli. Recykling to było sedno ich pra­cy artystycznej. Bez niego ich sztuka przestałaby istnieć.

-  Szkoda - powiedziała Gabriela. Zmarszczyła brwi, patrząc na pasztet. - Pewnie nie możesz poprosić, aby podano nam sałatkę?

Vanessa zaczęła grzebać w swoim pasztecie, rozbawiona sytuacją.

-  Jaką dziedziną prawa chcesz się zająć? - zapytała Jordy'ego.

Odgonił smugę dymu sprzed swojego wyjątkowo długiego nosa. Za nimi Blair Waldorf i Serena van der Woodsen kopciły jak smoki, a ciężarna marka Blair wyjadała ich talerze do czysta.

-  Pewnie prawem od nieruchomości, jak rodzice.

Vanessa kiwnęła głową, choć nie bardzo rozumiała, jak można chcieć iść w ślady rodziców. Jej rodzice byli takimi dziwadłami! Ale brak wyobraźni u Jordy'ego wydawał się dziwnie pociągający. A chłopak nic był znowu taki brzydki, z tymi ciemnymi, falującymi włosami, którym pewnie poświęcał sporo czasu, i z tym wyrazistym nosem. Vanessa chętnie by sfilmowała ten nos.

-  Masz ładne okulary - zauważyła.

Fakt, że goliła głowę, nie oznaczał, że nie umiała flirtować.

-  Dzięki. - Zdjął je i założył z powrotem. - Jesteś w klasie maturalnej, prawda? Wiesz, do którego college'u pójdziesz w przyszłym roku?

Vanessa spiorunowała wzrokiem Ruby, żeby nie ważyła się wygadać o wcześniejszym przyjęciu do NYU. Siostra jednak lojalnie zachowała milczenie. Przy jej niepohamowanym gadulstwie był to nie lada wyczyn.

-  A co za różnica? - zapytał ponuro Arlo. - Każda szkoła, która pomoże jej odkryć pasję, będzie dobra.

Gabriela pociągnęła za swój siwy warkocz. Jej zamyślone brązowe oczy zatrzymały się na Vanessie.

-  To prawda, idziesz w przyszłym roku do college'u. - Odwróciła się do Pilar. Arlo zawsze miał nadzieję, że Vanessa pójdzie do Oberlin. Nie wiem, skąd u niego ten pomysł. W końcu to artystyczna szkoła.

-  Myślę, że znajdzie się jakaś wystarczająco kiepska szkoła, żeby zechciała mnie przyjąć - powiedziała cicho Vanessa.

-  Tak trzymać, kochanie! - zaćwierkała Pilar. - I przez cały ten czas mieszkacie same - dodała, zmieniając temat. - Mój Boże, jesteście naprawdę niezależne.

-  Ruby dużo czasu poświęca muzyce - zachwyciła się Gabrie­la. - Jej zespół może już niedługo podpisze kontrakt z wytwórnią.

Vanessa uśmiechnęła się sucho.

-  A ja będę w tym czasie opieprzać się w domu, zajadając chrupki o mięsnym smaku i oglądając przemoc w telewizji.

Siedzący obok niej Jordy chrząknął z rozbawieniem. Nikt prócz niego nie wychwycił ironii.

Orkiestra zaczęła grać, tym razem odrobinę głośniej. Chuck tanecznym krokiem podszedł do stolika Sereny i Blair. Żeby wyglądać bardziej gejowsko, położył ręce na biodrach.

-  Ta impreza byłaby o niebo mniej nudna, gdybyście ze mną zatańczyły. - Pochylił się nad oparciem ich krzeseł i oddechem musnął ich odsłonięte szyje.

Serena i Blair zerknęły po sobie. Miały tylko jedno wyjście - zaszyć się w toalecie z solidnym zapasem papierosów. Złapały drinki, odsunęły gwałtownie krzesła i skoczyły na równe nogi.

Trrrach!

Ziuuu!

Ups!

Pożyczona od Sereny różowa suknia pękła na Blair z obu boków, ujawniając fakt, że pod spodem dziewczyna ma tylko czarne pończochy i absolutnie żadnej bielizny. Na domiar złego Serena przycięła sobie sukienkę krzesłem i kiedy wstała, sukien­ka zjechała jej aż do pasa, odsłaniając kompletnie nagi biust, rozmiar 34B.

-  Nic nie szkodzi, tu są same dziewczynki - zachichotał głupio Chuck.

-  Zamknij oczy, kochanie - warknęła na męża Titi Coates.

-  O Boże! - wykrzyknęła pani van der Woodsen, odrucho­wo łapiąc za kieliszek.

-  Wow! - szepnął Nate, nagle się ciesząc, że nic jest ujarany.

Dziewczyny wykonały serię nerwowych gestów, próbując się zasłonić, po czym minęły Chucka i z histerycznym chichotem popędziły do szatni, żeby odebrać płaszcze i czym prędzej uciec z Fricka, To znaczy tak szybko, jak to tylko możliwe na dziewięciocentymetrowych szpilkach.

Przy stole Vanessy nikt niczego nie zauważył. Rosenfeldowie i Abramsowie byli zbyt pochłonięci rozmową, pełną wzajemnych złośliwości i obraźliwych uwag. Orkiestra zagrała Puttin' on the Ritz Irvinga Berlina.

Vanessa nie cierpiała tańczyć, ale złapała Jordy'ego za rękaw drogiego garnituru.

-  Uwielbiam tę piosenkę. Zatańczysz?

Jordy, dobrze wychowany młodzieniec, nienaganny w każdym calu, wstał i odsunął jej krzesło. Poprowadził ją na parkiet i okręcił swobodnie. Z pewnością chodził do szkoły tańca.

Vanessa odkryła ze zdumieniem, że wszystkie te obroty i fi­gury przyprawiają ją o zawrót głowy. Chłopak był tak dobrym tancerzem, że zupełnie zapomniała o swoim głupim szkolnym mundurku.

Chociaż większość dziewczyn na sali nigdy o tym nie zapomni.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Ta tak zwana nudna, bezsensowna impreza, na którą wszyscy musieliśmy pójść

Czy nie było o niebo lepiej, niż się spodziewaliście? Pomyślcie tyl­ko, już za kilka godzin ferie wiosenne - a teraz będziemy mieli o czym rozmawiać w samolotach!

Cóż, jeśli o mnie chodzi, to jest jeden temat, który nigdy mi się nie znudzi...

Seks

Jasne, niektórzy z nas już go zasmakowali, niektórzy nie, ale praw­da jest taka, że wszyscy o nim myślimy i zdecydowanie wszyscy o nim mówimy. Analizujemy, kto z naszej klasy już to robił i z kim, i zawsze przy tej okazji oskarża się tę samą dziewczynę, że zrobiła to w szóstej klasie z nauczycielem. Stuprocentowe kłamstwo, na­wiasem mówiąc, bo tak się składa, że to ja jestem tą dziewczyną. Opowiadamy sobie, z kim byśmy to zrobiły, gdybyśmy miały nie­ograniczony wybór - zwykle okazuje się, że z kimś bardzo znanym na przykład z Jakiem Gyllenhaalem. A potem zaczyna się debata na temat penisów, która kończy się atakiem pisków i śmiechów, bo spójrzmy prawdzie w oczy: penisy są brzydkie i dziwaczne. Po­lem snujemy fantazje o idealnym pierwszym razie, ich bohatero­wie to oczywiście stawni faceci. Ja z jakiegoś powodu zawsze wy­obrażam sobie Jake'a. Robię to z Jakiem na pralce o wschodzie słońca (tak się składa, że z naszej pralni jest wspaniały widok na wschód słońca nad East River). Ale niedawno zdałam sobie spra­wę, jakie to by było niewygodne. I jak głupio, gdyby ktoś akurat przyszedł zrobić pranie! Nie ma co: nie potrafimy przestać mówić! o seksie A teraz, kiedy się tak przed wami otworzyłam, nadsta­wiam uszu na wasze zwierzenia. Nie wstydźcie się. W końcu jesteście całkiem anonimowi.

No, chyba że nie chcecie.

Wasze e - maile

P: Cześć P!

Więc byłam wczoraj wieczorem na tej imprezie i jestem pewna, że cię widziałam. Przyszła taka zwariowana rodzina, której nigdy wcześniej nie spotkałam. Ojciec miał na sobie tenisówki i spódnicę. Golisz głowę?

Radykalna

O: Droga Radykalna!

Twoje zacięcie detektywistyczne jest godne podziwu, ale mylisz się. Nawet gdybym goliła głowę, to myślisz, że od czasu do czasu nie wolałabym założyć peruki albo modnego nakrycia głowy, zwłaszcza na taką okazję jak wczorajsza impreza? Z tego, co pamiętam, jedyna dziewczyna na sali z ogoloną głową miała też na sobie szkolny mundurek, więc muszę głośno i kategorycznie stwierdzić, że nigdy, ale przenigdy nic wystąpiłabym w czymś takim.

P

P: Droga plotkaro!

Widziałaś wczoraj wieczorem S i N? Prawie to robili w kącie sali Fricka? Tak bardzo temu zaprzeczają, że to już naprawdę przesada. Dlaczego właściwie nie przyznają, że chcą być razem? Byłaby z nich wspaniała para, nie?

pod.glądacz

O: Drogi pod.glądaczu!

Moim zdaniem się mylisz i to ty przesadzasz. S i N są przy­jaciółmi. A co, przyjaciele nie mogą się już dotykać? Cho­ciaż trudno uwierzyć, że nie pozwalają sobie na więcej, niż powinni...

P

Na celowniku

Wczoraj wieczorem. S i B uciekają - jak najdosłowniej - z imprezy dobroczynnej Cnota i występek, i to jeszcze przed deserem. Oso­biście uważam, że B to wszystko zaplanowała i zorganizowała. Wolała uciec, kiedy pojawił się N, który w dodatku wyglądał powalające V wymyka się z imprezy razem z chłopakiem o niezwykłym nosie. Idą na cappuccino do Three Guys Coffee Shop kil­ka przecznic dalej. Prawdziwa miłość? Czy tylko V chciała pozbyć się rodziców? A może jedno i drugie? A nowy chłopak J, blondyn L - tak, jestem pewna, że to on - zjawia się późnym wieczorem u Fricka, wystrojony we wspaniały smoking ze znaną dobrodziejką artystów, Madame T, pod ramię. Widziano go też wczoraj wieczorem na Upper West Side, więc może to jednak inny blond przystojniak. W tych okolicach jest zatrzęsienie takich.

Czadowych wakacji. Nie łamcie niczego i nie traćcie niczego, czego ja bym nie złamała albo nie straciła! Puszczam do was oko.

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

królewna śnieżka i holenderska drużyna olimpijska snowboardowa

-  Kiedy byłam tu ostatnim razem, dom zdecydowanie stał przy tej drodze - upierała się Georgie. - Ale ty nie znasz mojej matki. Pewnie przeniosła dom gdzie indziej, żeby mi dopiec.

Nate wyglądał przez okno taksówki, podziwiając olśniewające dworki z drewnianych bali przy Wood River Drive w Ketchum, w Idaho, głównym mieście Sun Valley. Za nimi wznosił się masyw Mount Baldy. Jego spadziste zbocze pokrywały na przemian to nieskazitelne, zadbane trasy narciarskie, to łaty gęstego iglastego lasu. Kiedy Nate zmrużył oczy, dostrzegł strumyk maleńkich jak mrówki narciarzy zjeżdżających zygzakiem po stoku. Nowa deska leżała błogo na tyle minivana w wyściełanym, czerwonym pokrowcu od Burtona. Nate nie mógł się doczekać, kiedy ją wypróbuje.

-  Może zadzwońcie i dowiedzcie się dokładnie, gdzie jest ten dom? - zasugerował kierowca, zerkając na Georgie w tylnym lusterku.

Z lotniska do jej domu miało być dwadzieścia minut, a jeździli po Sun Valley już ze trzy kwadranse.

-  Proszę jechać dalej - przykazała taksówkarzowi Georgie i bezwładnie oparła głowę na ramieniu Nate'a. Tabletki nasenne, które zwędziła jakiemuś starszemu panu w samolocie, nadal działały i jak zwykle zachowywała się bezsensownie. Poza tym miała na sobie fioletowe, satynowe sandały Miu Miu i cieniut­ką, czarną bluzkę bez pleców, co było dość dziwne, zważywszy, że przyjechali na narty. Z drugiej strony milo było dotykać jej gładkich, bladych ramion, a gęste, ciemne włosy były tak lśnią­ce i zmysłowe, że Nate nie miał żadnych zastrzeżeń. Przyjemne było siedzieć obok, a nie tylko rozmawiać przez telefon.

-  Pamiętasz ilupiętrowy to dom? - zapytał. - Albo czy nie ma w pobliżu jakiegoś strumienia czy czegoś w tym stylu?

-  Nie bardzo - ziewnęła Georgie. - Pamiętam, jak raz przy­jechaliśmy tu na Boże Narodzenie. Ulepiłyśmy z nianią bałwa­nu. Zwinęła wtedy matce jedną z torebek Fendi, żeby zawiesić bałwanowi na ręku. Miał ręce z patyków.

Bardzo pomocne.

Kierowca wlókł się drogą z powrotem w stronę miasta. Chy­ba już się poddał.

-  Czekaj no! - krzyknęła Georgie, siadając prosto.

Samochód zatrzymał się gwałtownie.

-  To tu!

Zaczęła się mocować z klamką i w końcu odsunęła drzwi minivana, zupełnie nie zwracając uwagi, że wysiada na środku drogi na ostrym zakręcie.

-  No chodź! - krzyknęła niecierpliwie do Nate'a.

Najwyraźniej się spodziewała, że bagażem zajmie się kie­rowca albo służba.

Jak każdy z nas, nie?

Nate podziwiał to rozległe drewniane ranczo już dwa razy, kiedy obok niego przejeżdżali. Zastanawiał się, kto tam mieszka i czy ta osoba jest sławna albo coś takiego, bo na zewnątrz stało zaparkowanych siedem podobnych do siebie czarnych tereno­wych mercedesów.

-  Czyje są te samochody? - zapytał, idąc za Georgie zaśnieżonym podjazdem prosto do imponujących dwuipółmetrowych, pomalowanych na stalowo drzwi.

Georgie zagryzła krwistoczerwone usta, radośnie podniecona. Chyba nawet nie zauważyła, że jej satynowe sandały nadają się już tylko do wyrzucenia.

-  Chyba ktoś wiedział, że przyjeżdżamy.

Pchnęła masywne drzwi.

-  Mama nie uznaje zamków - wyjaśniła Georgie. - Lubi, żeby znajomi czuli się mile widziani niezależnie od tego, czy jest w domu, czy nie.

-  Nie ma jej?

Kiedy Georgia powiedziała mu o wyjeździe, Nate zakładali że będą spędzać czas z jej matką. Będą jej pomagać przygotowywać kolacje, oglądać razem filmy, aż matka zaśnie na sofie, i będą wtedy mogli wymknąć się na górę i wskoczyć razem do łóżka.

-  Skąd, jest w Dominikanie albo Wenezueli czy jakoś tak. Zawsze zimą jedzie na południe.

Znaleźli się w wysokim przedpokoju. Nad ich głowami krzyżowały się wielkie drewniane belki. Podłogi wyłożono kafelkami w kolorze czerwonej gliny. Przedpokój otwierał się na ogromny salon o obniżonej podłodze i przeszklonej ścianie z widokiem na góry. Z salonu wychodziło się na drewnianą werandę. Unosiły się nad nią kłęby pary: w wielkiej drewnianej balii moczyło się właśnie siedem osób.

-  Och, gorąca kąpiel! - pisnęła Georgia, zrzucając sandały. - Ostatni w balii przynosi drinki!

Nate pozwolił jej pobiec przodem, a sam zagapił się na szerokie drewniane schody prowadzące na piętro. Wszędzie walały się ubrania, a na parapecie na półpiętrze leżały małe, okrągłe czaszki żbików.

Przeszedł przez salon. Słońce wlewało się przez szklaną ścia­nę i obmywało mu twarz. Przed wielkim kamiennym komin­kiem leżał dywanik ze skóry niedźwiedzia grizzly.

Powinniśmy właśnie na niej baraszkować, pomyślał z gory­czą, ale zamiast baraszkować z Georgie będzie musiał gadać z bandą obcych ludzi siedzących w jednej wannie.

To stąd siedem samochodów przed domem. Ale skoro ci goście lak lubią siedzieć razem w balii, to czemu nie wystarczy­ła im jedna terenówka? Georgie już zdążyła wskoczyć do wody, wcisnęła się między wielkiego blondyna i Chucka Bassa. Wszy­scy byli nadzy.

-  Georgina powiedziała mi, że przywiezie kogoś specjalne­go - powiedział Chuck, obrzucając Nate'a lubieżnym spojrze­niem. Pierś miał porośniętą gęstymi, ciemnymi włosami. - Ale nie wspomniała, że to będzie niesławny Nathaniel Archibald!

Nate przysiadł na drewnianej barierce okalającej werandę. Nie miał ochoty moczyć się ani rozbierać przy tych wszystkich facetach.

-  A to jest holenderska drużyna olimpijska. Snowboardowa! - powiedziała Georgie, machając śnieżnobiałą ręką nad głowami siedmiu blondynów drzemiących leniwie w gorącej wodzie. - Chuck spotkał ich na rynnie śnieżnej dla snowboardzistów tuż przed zamknięciem wyciągów.

-  To Jan, Franz, a to Josef, Conrad, Kichaczek, Gapcio i Gan! Prawda, że są smakowici? - zapytał Chuck, zanurzając się głębiej w wodzie, a potem gwałtownie wyskakując. - A ja jestem królewną Śnieżką!

-  Nie, ja jestem królewną Śnieżką - upierała się Georgie.

-  Miło mi poznać - powiedział Nate, ledwo kryjąc rozdraż­nienie.

Pięknie! Georgie już siedzi naga w balii z olimpijską drużyną z Holandii, a on? Co on ma zrobić? Kilku z nich mogło być gejami, skoro zadawali się z Chuckiem, ale przecież nie wszyscy!

-  Ej! - krzyknęła Georgie, pryskając wodą w twarz Chucka. - Przesiać obłapiać mnie za cycki! - Uśmiechnęła się słodko do Nate'a. - Siostry mamy Chucka i mojej mamy są kuzynkami. Czy jakoś tak - wyjaśniła. - Straciliśmy razem cnotę w szóstej klasie.

Nate wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza. Niewiele mógł na to odpowiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy słabo zna Georgie. Jak widać, kryła sporo niespodzianek, a większość z nich nie była przyjemna.

Nagle Georgie wyskoczyła z wody i popędziła przez salon.

-  Przyniosę nam szampana! I jak wrócę, Nate, masz siedzieć w wannie, bo inaczej sama cię tam wepchnę!

Ale Nate nie miał zamiaru wchodzić do wody. Wstał i ruszył po mokrych śladach do kuchni. Georgie szperała w spiżarni, przeszukując szafki z szampanem. Jej biała pupa była okropnie chuda, ale poza tym dziewczyna wyglądała idealnie.

-  Idę na górę rozpakować się - oznajmił Nate, dając Georgie szansę. Mogłaby iść z nim. Wtedy by się rozebrał. Na osobności.

-  Jak chcesz - mruknęła. Minęła go pospiesznie z póltoralitrowymi butelkami szampana pod pachami.

Na górze Nate odkrył, że jego rzeczy już ktoś złożył i poukładał w cedrowej szafie w jednej z sypialni dla gości. Więc zamiast się rozpakować, szybko przeszukał łazienki, żeby powyrzucać leki i w ogóle wszystko, co Georgie mogłaby dla zabawy łyknąć. Jeżeli jej matki nie ma w pobliżu, to na niego spada odpowiedzialność za Georgie. Musi przypilnować, żeby nie wypiła butelki syropu i na przykład nie podpaliła domu.

Kiedy już przejrzy łazienki Georgie, zadzwoni do Sereny i Blair. Bo skoro nie urządzą sobie z Georgie romantycznego tygodnia, z nartami w dzień i seksem w nocy, a ona w dodatku ma zamiar cały czas świrować, to zdecydowanie przyda mu się odrobina towarzystwa.

Bo kto mu pomoże zabawić nadpobudliwą, szaloną, uzależ­nioną Georgie, jeśli nie superdziewczyna, której zawsze pożą­dał, i złośliwa, ale nadal piękna eksdziewczyna?

B zaczyna się interesować nartami

Kiedy już dojechały do Sun Valley Lodge, Blair położyła się na łóżku w ich pokoju. Wyglądała na dwór i gapiła się na nagie gałęzie drzew i śnieg. Zastanawiała się, czy nie powinna była jednak jechać na Hawaje. Przynajmniej by się opaliła.

-  Puk, puk! - wrzasnęła Serena, pukając do pokoju obok. - Tu gosposia!

Pisnęła z radości, gdy Erik, cały spocony po saunie. otworzył drzwi. Objęli się na powitanie. Tak dawno go nie widzia­ła! Wciąż był jej wielkim, kochanym niezdarą, słodkim misiem.

-  Poczekaj. Przebiorę się - Blair usłyszała jego głos.

-  Blair nie obchodzi, co na sobie masz - odparła Serena. - Chodź i przywitaj się.

Polem Blair usłyszała cichy odgłos kroków.

-  Cześć.

Podniosła się na łokciach i zamrugała. Erik był prawie nagi jeśli nie liczyć białego ręcznika na biodrach. Mokre blond włosy zgarnął na kark. Na brodzie miał maleńką bliznę po tym, jak przewrócił się na placu zabaw, gdy miał dziewięć lat. Poza tym, wyglądał nieskazitelnie.

Blair już się w nim zakochała, czytając jego pamiętnik i śpiąc w jego koszulach. Ale spotkanie twarzą w twarz zrobiło na niej piorunujące wrażenie. Te wielkie, niebieskie oczy! Te smutne, seksowne usta! Ta idealna pierś! Nawet stopy miał idealne.

Nagle usiadła, skrzyżowała nogi, zmierzwiła włosy i usilnie się starała wyglądać na znudzoną.

-  Cześć. - Wyciągnęła ręce nad głową i odchyliła do tyłu. - Jeździłeś już na nartach? - ziewnęła.

Erik uśmiechnął się szeroko. Przyzwyczaił się, że robi na dziewczynach wrażenie, i to było całkiem miłe, że przyjaciółka młodszej siostry tak wyrosła i teraz tak mu się przeciąga pod nosem. Właściwie nie widział Blair, odkąd Serena wyjechała do szkoły z internatem, a on zaczął naukę w college'u - czyli po­nad dwa lata. Zawsze była ładna, ale w tej krótkiej, szelmow­skiej fryzurce, z drobnym, proporcjonalnym ciałem i tą arysto­kratycznie zadartą brodą wyrosła na prawdziwą laskę.

-  Śnieg jest teraz niesamowity. W nocy pada, a w dzień w słońcu jest z piętnaście stopni ciepła, więc właściwie można jeździć w szortach. Niektóre dziewczyny jeżdżą nawet w górze od bikini. A trasy są tu naprawdę zadbane.

Blair pokiwała głową, udając zainteresowanie. Jeździła na nartach od dziecka, przez całe życie, ale lubiła jeździć zgrabnie, bez wysiłku i bez ryzyka. Nigdy by sobie nie pozwoliła na upadek, żeby nie najeść się wstydu. Przywiozła swoje ulubione bikini Eres z myślą o gorących kąpielach, ale z tego, co mówił Erik, mogłaby je nosić nawet na stoku! Serena ostrzegała, że brat jeździ naprawdę szybko i lubi muldy, ale może gdyby Blair ładnie go poprosiła, prze­myślałby sprawę i odpuścił sobie na jakiś czas szaleńczą jazdę. Sta­nowiliby idealną parę: ona w bikini, on w spodenkach do surfingu, Musowaliby sobie z gracją, ku zazdrości wszystkich.

-  Mógłbyś mnie jutro oprowadzić? - poprosiła. - Byłam tu tylko raz na nartach.

Erik wyszczerzył zęby.

-  Jasne.

Ich pokój w hotelu by! wielki i urządzony w starym stylu: z ciężkimi zasłonami z beżowego aksamitu, nocnymi szafkami i osobną garderobą. Ale zapewniono też wszelkie możliwe udogodnienia: odtwarzacz CD i DVD, dostęp do Internetu oraz minibarek, który Serena właśnie odkryła. Siedziała na podłodze przed otwartą lodówką, wpychając do buzi darmowe trufle Godivy i zapijając je szampanem. Czyżby Blair flirtowała z Erikiem? A on na to odpowiadał? Dziwne.

-  Mną się nie przejmujcie - mruknęła pod nosem, biorąc kolejny łyk z minibutelki Veuve Clicquot. - Patrzcie, lampka miga na telefonie. Jest do nas wiadomość!

Popędziła do telefonu przy łóżku, złapała słuchawkę i przełączyła się na pocztę głosową.

-  Cześć, tu Nate. Mam nadzieję, że dojechałyście całe i zdrowe. Spotkamy się jutro rano, koło wpół do jedenastej? Może pojeździmy razem? Hm, nie wiem, jaki tu jest numer. Właściwie to prawdziwy dom wariatów. Dzwońcie na komórkę. Dobra, do zobaczenia.

Serenie wydawało się, że Nate był jakiś zdyszany i - dziwne - jakby zdenerwowany. Ale może to dlatego, że przestał palić, a ona jeszcze się nie przyzwyczaiła do jego normalnego głosu. Trzymając telefon, zerknęła na Erika i Blair. Brat pokazywał coś przez okno i opowiadał Blair o nachyleniu stoków, o tym, gdzie pada słońce rano, a gdzie po południu. Jakby Blair to interesowało.

Serena wykręciła numer na komórkę Nate'a i zostawiła wiadomość.

-  Jutro zdecydowanie wybieramy się na narty. Ale ja nie mam kondycji i będziemy musieli się zatrzymywać po każdym zjeździe na gorącą czekoladę i papierosy. Ale jak się znudzisz to możesz nas olać. Nie mogę się doczekać, żeby poznać Geor­gie. Do zobaczenia na dole przy River Run o dziesiątej trzydzie­ści. Trzymaj się, Nate.

Rozłączyła się, wsadziła do ust jeszcze jedną czekoladkę i podczołgała się do Erika od tyłu. Warknęła, a potem ugryzła go w łydkę.

-  Auć! - krzyknął przeraźliwe.

Serena usiadła z powrotem na tyłku.

-  Możemy wreszcie coś zrobić? Czy jesteście tak zajęci ga­daniem w tym nudnym pokoju, że nie zamierzacie w ogóle wy­chodzić?

Blair spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem i z trudem po­wstrzymała się od kopnięcia jej w głowę. Czy Serena nie mog­łaby wreszcie przestać się wtrącać i dać im porozmawiać?

Serena skoczyła na równe nogi i porwała kosmetyczkę z le­żącej na łóżku walizki.

-  Idę pod prysznic - oznajmiła. - Jeżeli będziecie potem chcieli pójść ze mną na koktajl, to super. A jak nie, to znajdę sobie jakichś fajnych, interesujących ludzi, żeby mieć się z kim pokręcić, a wy sobie tutaj siedźcie, oglądajcie pogodę dla nar­ciarzy i dłubcie w nosie.

Może zachowywała się dziecinnie, ale z drugiej strony wy­kazała się cholernym taktem, dając im chwilę, żeby pobyli sam na sam i zrobili to od razu, podczas gdy ona będzie brała prysznic. Skoro na to właśnie mają ochotę...

Blair przewróciła oczami. Serena była zazdrosna, bo nagle Erik wolał rozmawiać z nią, a nie z młodszą siostrą. A Blair nie miała zamiaru stracić takiej okazji. Erik i Serena mogli się spo­tykać, kiedy tylko chcieli.

-  Pójdę się ubrać - powiedział Erik, podciągając ręcznik. - Pewnie chcecie się rozpakować i w ogóle.

Blair podeszła do swojej torby i rozpięła ją. Wyjęła bikini i tro­chę koronkowej bielizny. Rzuciła je ostentacyjnie na łóżko.

-  Nie zabrałam dużo rzeczy. Właściwie to muszę wypożyczyć narty i resztę sprzętu na dole.

-  Tak? - Erik zatrzymał się w progu. - Mogę ci pomóc. Powiedz mojej siostrze, że spotkamy się za pół godziny na dole w holu. Potem możemy pójść coś zjeść.

-  A co z waszymi rodzicami? - zapytała Blair. Pamiętała, że jest tu gościem. Tak naprawdę wolałaby po prostu zaszyć się w sypialni z Erikiem. Mogliby zamówić jedzenie do pokoju, oglądać romantyczne czarno - białe filmy, a potem zacząć zrywać z siebie ubrania... Nie zapomniała jednak o dobrym wychowaniu. - Nie powinniśmy zjeść kolacji razem z nimi?

-  E, tam. Mają tu mnóstwo znajomych. Zwykle chodzą swoimi ścieżkami. Pewnie będą chcieli z jeden raz zjeść z nami kolację albo późne śniadanie. Ale właściwie jesteśmy tu zdani na siebie. - Spojrzał Blair w oczy. Obydwoje wiedzieli, że to dobra nowina.

-  Więc zapowiada się ciekawie - powiedziała.

-  Aha - zgodził się Erik, nim schował się w swoim pokoju.

No, przynajmniej będzie trochę rozrywki!

to broń czy tylko rogalik z serem?

-  Jest niedziela, blady świt i ze dwadzieścia stopni mrozu — marudziła Elise. - O co chodzi z tym siedzeniem?

-  Ćśśś - szepnęła Jenny. - Idzie. - Złapała Elise za rękaw płaszcza i pociągnęła ją za sobą do pralni chemicznej przy Le­xington Avenue.

-  A teraz co mamy robić? - burknęła Elise.

Jenny położyła palec na ustach i przykucnęła za ogromną, żółtą torbą na pranie. Specjalnie na tę okazję założyła przeciw­słoneczne okulary i ledwo cokolwiek widziała w ciemnym miej­scu.

-  Ćśśś.

-  W czym mogę pomóc? - zapytał mężczyzna za ladą.

Dziewczyny nie ruszyły się, podczas gdy Leo szybko minął witrynę pralni. Jego jasne włosy kryły się pod czarną czapką. Miał na sobie podniszczoną, brązową, skórzaną kurtkę z kołnie­rzem z kożucha, która albo była bardzo droga, albo bardzo stara. Niósł wielki papierowy kubek kawy i białą papierową torbę z czymś w środku.

Aha! To broń? - zastanawiała się Jenny. A może czyjaś ręka? Albo zwyczajny rogalik z serem?

-  Chodź!

Jenny skoczyła na równe nogi i wyciągnęła Elise z pralni. Ruszyły za Leem Siedemdziesiątą ulicą w stronę Park Avenue.

Leo nigdy nie zaprosił Jenny do domu, ani nawet nie powie­dział jej, gdzie mieszka. Kiedy poprosiła, żeby spotkali się dzisiaj, odparł, że nie może. Odpowiadał tak na prawie co drugą jej prośbę. Był tajemniczy i nieuchwytny, nie mogła się więc oprzeć pokusie szpiegowania go. Miał ulubiony sklep z kawą na rogu Siedemdzie­siątej i Lexington, więc prawdopodobnie mieszkał gdzieś w pobli­żu. Tego ranka Jenny wyciągnęła Elise z łóżka o siódmej rano.

-  Ej, patrz! - Elise wskazała w stronę Park Avenue, na oka­zały budynek z zielonymi i złotymi markizami oraz odźwiernym. - Wchodzi tam! - Początkowo zachowywała się, jakby całe to szpiegowanie Lea było cystą głupotą, ale teraz ją wciąg­nęło. - To tam mieszka?

-  Nie wiem - odparła bez tchu Jenny.

Ruszyły przecznicą w stronę skrzyżowania, aż dotarły do plamy słońca. Jenny oparła się o ścianę. Czekała, aż Leo znowu wyjdzie.

-  Masz zamiar tu zostać? - Elise wyciągnęła paczkę gumy Orbit i poczęstowała przyjaciółkę.

-  A co w tym złego? - Jenny odwinęła gumę, odgryzła połowę listka, a resztę zawinęła na później.

-  A jeśli będzie tam siedział i przez trzy godziny oglądał telewizję? Zamarzniemy tu na śmierć - marudziła Elise.

Jenny żuła gumę. Schowała dłonie do kieszeni czarnej kurtki. Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby marcowe słońce grzało jej twarz.

-  Na słońcu jest cieplej. A poza tym co mamy do roboty? Są ferie. Nie mamy nawet pracy domowej.

Elise trudno było się z tym nie zgodzić. Naprawdę nic jest fajnie być jedyną osobą w klasie, która nie wyjeżdża na ferie na narty albo na plażę. Przynajmniej Jenny wymyśliła im zajęcie. Nagle Elise aż podskoczyła. Leo właśnie wyszedł z budynku. Bez czapki, bez papierowej torby i bez kawy.

-  Ej - szepnęła i szturchnęła Jenny.

Przycisnęły się do ściany i schowały głowy, mając nadzieję, że Leo ich nie zauważy. Tym razem prowadził ogromnego bia­łego mastiffa na czerwonej, skórzanej smyczy. Pies miał na so­bie komplecik za jakieś trzysta dolarów: obroża plus kurteczka w kratkę z Burberry. Miał też różowe, skórzane buty.

O Boże.

Jenny nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. To było żenu­jące, ale i intrygujące. Nawet nie powiedział jej, że ma psa! Zno­wu pociągnęła Elise za rękaw.

-  Chodź.

Zachowując bezpieczną odległość, szły za Leem, który po­woli okrążał z psem kwartał. Był bardzo uważny, pozwalał psu obwąchiwać wszystkie hydranty i krawężniki, gdzie nasikały inne psy. Nagle pies przygarbił się i zrobił ogromną kupę, a Leo obowiązkowo przykucnął, zgarnął kupę do plastikowej, różo­wej torebki, którą wyjął z dozownika przyczepionego do smy­czy, a potem wyrzucił pakunek do kosza na rogu Sześćdziesiątej Dziewiątej i Madison. Potem doszedł do Park Avenue i znowu wszedł do budynku.

Jenny oparła się o ścianę w tym samym słonecznym miej­scu, kompletnie skołowana.

Elise stanęła obok niej, głośno żując gumę.

-  Ej, nie wiem, czy to prawda, ale... kojarzysz tę stronę, na którą zawsze zaglądam?

-  No?

-  Pisano tam ostatnio o eleganckim przyjęciu, na które poszły wszystkie bogate dziewczyny w czwartek wieczór. I wspomniano o jednym takim chłopaku... Wyglądało mi na to, że chodzi o Leo. Może jest dzieciakiem jakiegoś multimilionera, ale wsty­dzi się przyznać.

Jenny skrzywiła się. Albo wstydzi się przyprowadzić mnie do domu i przedstawić rodzicom, pomyślała z rozpaczą. Ale i tak nie była przekonana. Leo nie zachowywał się jak bogaty snob i uczył się w dość niekonwencjonalnej szkole. Gdyby był multimilionerem, to pewnie chodziłby do szkoły Świętego Judy albo jakiejś z internatem w New Hampshire.

-  Skoro jest taki bogaty, to dlaczego kupuje kawę na wynos i wyprowadza własnego psa? - sprzeciwiła się.

Ale z drugiej strony, dlaczego jego pies nosi obrożę droższą niż każdy z jej ciuchów? Boże, teraz Leo wydał jej się jeszcze bardziej tajemniczy.

-  Może on jest szpiegiem, który udaje zwykłego ucznia, żeby rozgryźć od środka handel narkotykami w szkołach średnich? - zasugerowała Elise.

-  I w związku z tym musi zakładać psu różowe buty? - Jenny nie spuszczała oczu z wejścia do budynku. - Nie sądzę.

Elise zaczęła robić pajacyki, żeby się rozgrzać.

-  Może to specjalne buty. No wiesz, z torpedami albo czymś takim, jak u Jamesa Bonda.

-  Jasne - zachichotała Jenny. Z jakiegoś powodu spodobała jej się myśl, że Leo to szpieg. - I ma czarny pas karate, i mówi biegle w... dajmy na to, dwudziestu trzech językach.

Elise schyliła się i poprawiła sznurowadła. Zaczynała się naprawdę nudzić.

-  Kto, pies?

-  Nie, kretynko! - wykrzyknęła Jenny, nadal patrząc na drzwi. - Leo.

-  Kto wie? - ziewnęła Elise. Najchętniej wróciłaby do łóżka. Choć z drugiej strony miała cichą nadzieję, że pójdą do Jenny, wtedy mogłaby znowu spotkać się z Danem. Był dziwny, ale w naprawdę - słodki sposób. - Więc co teraz robimy?

Jenny wyjęła z kieszeni połówkę gumy. Starą wypluła na papierek, a nową włożyła do ust. Nie chciała się przyznać, ale spodobało jej się szpiegowanie Lea.

-  Czekamy.

Cóż, przynajmniej miały zajęcie.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Chłopcy i dziewczyny różnie sobie radzą

Czy zauważyłyście kiedyś, że kiedy chłopcy są zestresowani, to chcą tylko godzinami grać samotnie w te swoje gry wideo albo idą do parku kopać piłkę z innymi chłopakami? Kiedy my się stresujemy, robimy coś produktywnego. Sprzątamy w szatach, idziemy kupić nową, idealną torebkę, wybieramy się na manikiur, regulujemy brwi, czyścimy zęby. Ostatnie, czego chcemy, to siedzieć bezczynnie. A najbardziej potrzebujemy towarzystwa płci przeciwnej. Dziewczy­ny - nawet nasze najbliższe przyjaciółki - są za bardzo nastawione na rywalizację i jeszcze bardziej nas nakręcają, podczas gdy chłop­cy przynoszą ukojenie i odciągają naszą uwagę od problemów. Ale jak zastosować tę metodę, gdy wszyscy chłopcy są zajęci ganianiem za piłką? Mamy dwa wyjścia. Możemy zdjąć z siebie połowę ubrań, stwarzając chłopcom alternatywę nieco bardziej kuszącą od okrą­głej, podskakującej piłki. Albo możemy przestać konkurować z na­szymi przyjaciółkami i zabawić się nieco z nimi. Spójrzmy prawdzie w oczy: kiedy już się całowałaś z tym jednym jedynym, natychmiast łapiesz za telefon i dzwonisz do przyjaciółki.

Wasze e - maiie

P: Droga P!

Mam dopiero trzynaście lat i tak często poruszany przez Cie­bie temat college'u wydaje mi się naprawdę odległy. Ale nie moim rodzicom. Ciągle tylko o tym mówią. Zabierają mnie w ferie wiosenne na objazd po college'ach. Zapisali mnie już na kurs przygotowujący do egzaminów końcowych, któ­ry zaczyna się w kwietniu. Co mam im powiedzieć, żeby przestali się mnie czepiać

Mamdość

O: Witaj mamdość!

Masz dość? Myślę, że każdy to zrozumie. Jakbyśmy już nie byli pod silną presją! Polecam pewną sprytną sztuczkę psychologiczną - u mnie zawsze działa. Odgrywaj rolę có­reczki, która nie może się doczekać college'u! Kupuj wszystkie przewodniki, wytapetuj pokój plakatami z college'ów, zamów przez Internet college'owe bluzy, kup kompakt z testami przygotowującymi do egzaminów końco­wych i używaj ich strony tytułowej jako wygaszacza ekranu. Przestań oglądać telewizję. Jeżeli nie zaczną się martwić i nie zostawią cię w spokoju, spróbuj się poumawiać z jakimś chłopakiem z college'u. To może zadziałać. Powodzenia!

P: Droga plotkaro!

Chodzę do Smale z tym chłopakiem, z którym spotyka się J. To zabawne, bo nikt go właściwie nie zna. Wychodzi zaraz po dzwonku i z nikim się nie widuje. Jakby był duchem albo coś takiego.

Celine

O: Droga celine!

Jeżeli jest duchem, to by wszystko wyjaśniało. W końcu duch może pojawić się błyskawicznie i wycinać najbardziej szalone numery. Ale czy duch zawracałby sobie głowę szkołą? A tak przy okazji - masz śliczne imię, o ile to twoje prawdziwe imię.

P

Na celowniku

D kupuje nowy, czarny garnitur ze sztruksu na wyprzedaży maga­zynowej w APC. Ze względu na nową pracę chce wyglądać jak artysta i nieco z francuska. V przymierza spodnie khaki w Gap razem z nowym chłopakiem o wielkim nosie. Od kiedy ona nosi kolor khaki? J obserwuje Park Avenue, z lornetką i w śmiesznym starym, męskim kapeluszu. Kompletnie oszalała? B w Sun Valley przymierza bikini i kupuje prezerwatywy. Czekaj, myślałam, że je­dzie na narty. Czy ktoś powiedział prezerwatywy?! N zawozi cały, samochód pijanych blondynów czarnym terenowym mercedesem do odlotowej meksykańskiej knajpy, też w Sun Valley. Czy to nie beznadzieja - być tym niepijącym, co ma prowadzić? A gdzie jego dziewczyna? Już zdążyła stracić przytomność? Milusio. Wygląda na to, że wszyscy są w szczytowej formie. Jak zwykle. Pamiętajcie, żeby mnie o wszystkim informować. Ta strona jest tylko o was (a nie o mnie).

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

D jak do roboty, chłopcze

Kieszenie w nowym garniturze Dana ciągle jeszcze były zaszyte, mokre włosy dosłownie przymarzły mu do czoła.

-  Halo? - krzyknął chrapliwie do domofonu przed biurem „Red Letter” przy Jedenastej ulicy w West Village.

Papieros, którego zapalił zaraz po wyjściu z metra, parzył mu palce. Dan rzucił go na chodnik, mając nadzieję, że nikt nie patrzy na niego z dezaprobatą z okna redakcji „Red Letter”.

-  Tu Daniel Humphrey. Nowy stażysta.

Odezwał się brzęczyk. Dan pchnął ciężkie okratowane drzwi t wszedł. Wspinając się po schodach, otarł spocone dłonie u spodnie. Już widział oślepiające światła biura, słyszał stłumiony stukot klawiatur komputerowych, szum faksów, kopiarek i drukarek oraz miarowy pomruk służbowych rozmów. Doszedł U szczyt schodów i rozejrzał się. Wszędzie głowy pochylone nad biurkami, głowy gadające przez telefon. Wszyscy zajęci. Bardzo, bardzo zajęci. Białe ściany dzieliła na pół cienka, po­zioma, czerwona linia, przez co ogromne pomieszczenie wyglądało jak obwiązane czerwoną wstążką. Kiedy Dan zmrużył oczy, dostrzegł, że linia składała się tak naprawdę z tysięcy drobnych słów napisanych czerwoną farbą. Ciekaw był, co tam napisano, ale żeby odczytać litery, musiałby pochylić się nad czyimś biur­kiem, a nie chciał być niegrzeczny.

Czekał, aż ktoś się z nim przywita i go oprowadzi - w końcu ktoś go wpuścił do biura. Jednak nikt nie zwracał na niego uwagi.

Mimo tego eleganckiego nowego garnituru?

Przestępował z nogi na nogę. Odchrząknął głośno. Nic.

-  Ehm - odezwał się do gościa siedzącego najbliżej.

Mężczyzna miał zaczesane do tyłu ciemne przylizane włosy, wykrochmaloną, śnieżnobiałą koszulę z francuskimi mankietami i schludnie wyprasowane, czarne spodnie, pewnie od Armaniego, Gucciego albo coś takiego. Stały przed nim cztery małe nienapoczęte buteleczki wody mineralnej San Pellegrino. ustawione w jednej linii.

-  Miałem się spotkać z panem Siegfriedem Castle'em - wyjaśnił Dan.

Facet podniósł wzrok i zmrużył oczy.

Pourquoi?

Dan zmarszczył brwi. Facet nie mógł po prostu odezwać się po angielsku?

-  Bo jestem nowym stażystą?

Mężczyzna wstał.

-  Ja jezdem twój nowy żef. - Wyciągnął dłoń wnętrzem do góry. - Siegfried Castle. Mów mi Sig... nie, właździwie to mów mi proszęm pana.

Dan nie bardzo wiedział, co zrobić z tak wyciągniętą ręką, jednak śmiało położył dłoń na dłoni Siegfneda Castle'a, obrócił ją i uścisnął.

Siegfried Castle skrzywił się i zabrał dłoń.

-  Jesteś poetą, nie?

Dan skinął głową, nerwowo zerkając na boki. Teraz wszyscy przyglądali mu się chłodno. Zauważył, że na wszystkich biurkach stoją te małe zielone buteleczki z wodą San Pellegrino. I wszyscy byli ubrani na czarno - biało, tak jak pan Castle. Dan poczuł się dziwacznie w jasnoniebieskiej koszuli i szarym gar­niturze.

-  Tak. Opublikowano mój wiersz w walentynkowym wy­daniu „New Yorkera”, w zeszłym miesiącu. Może pan czytał? Zdziry.

Siegfried Castle chyba go nie słyszał. Dan zaczął się zasta­nawiać, czy „Red Letter” i „New Yorker” nie rywalizują ze sobą. Może popełnił straszliwe faux pas, wspominając o konkurencji.

-  Dobra. Pokażę ci moją przegródkę z korespondencją wy­chodzącą. I przychodzącą. Moje akta. Niezamawiane odrzuty. Kopiarkę. Telefon. Faks. Siedzisz tutaj. Będę ci zlecał różne rzeczy. Jemy w sali konferencyjnej o wpół do drugiej. Zamówisz jedzenie.

Wskazywał różne miejsca w biurze, a Dan zdał sobie sprawę, że pan Castle nie zamierza mu niczego więcej pokazać ani nikomu go nie przedstawi. Koniec wycieczki.

Telefon zadzwonił. Siegfried Castle usiadł i wskazał aparat wypielęgnowanym palcem. Dan podniósł słuchawkę.

-  Słucham? - Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że nie za - brzmiało to profesjonalnie. - W czym mogę pomóc?

-  Kto ty do cholery jesteś? - odezwał się po drugiej stronie głos z angielskim akcentem. - Daj mi Zigstera, pronto.

Podał telefon panu Castle, który miał już kilka siwych włosów i pewnie był starszy, niż na to wyglądał.

-  To do pana, jak sądzę.

Dan usiadł na krześle, które, jak podejrzewał, przeznaczone było dla niego, w kącie, twarzą do ściany. Na jego biurku nicze­go nie było: ani telefonu, ani komputera, ani nawet wody San Pellegrino. Zastanawiał się, czy powinien przedstawić się pozostałym pracownikom biura, ale nie chciał im zawracać głowy w czasie pracy. Mrużąc oczy, próbował odczytać słowa na czerwonym pasku na ścianie, ale im dłużej na nie patrzył, tym bardziej tańczyły mu przed oczami i zamazywały się. Zerknął w bok na przegródkę z wychodzącą pocztą pana Castle'a. Leżał w niej list.

-  Chce pan, żebym go wysłał? - zapytał.

Siegfried wsadził papierosa do ust i otworzył srebrną zapalniczkę Zippo, po czym wrzucił niezapalonego papierosa do kosza pod biurkiem.

-  Śmiało - rzucił złośliwie, jakby chciał czym prędzej się go pozbyć. - I potrzebny mi kawior. - Wyciągnął z kieszeni banknot studolarowy. - Gourmet Garage przy Siódmej Alei. Ale nie bieługa! Ten czarny w niebieskiej puszce.

Dan wziął pieniądze oraz list i wyszedł z biura. Na kopercie nie było znaczka, a on nie miał pojęcia, gdzie tu jest poczta. Jakaś powinna być w pobliżu, więc postanowił sobie zapalić i poszukać poczty.

Dziesięć przecznic dalej wciąż jeszcze nie znalazł poczty. ale wypalił cztery papierosy na molo z widokiem na rzekę Hudson.

-  Muszę wracać - mruknął i wrzucił papierosa do wody.

Ale nie mógł wrócić z kopertą, jak ostatni kretyn. Nie powie przecież, że nie wiedział, gdzie kupić znaczek.

Przechylił się nad poręczą i zanim się zastanowił. wrzucił list do mętnej, wzburzonej wody. Koperta przez chwilę kołysała się na falach, a potem przemokła i zatonęła.

Ups!

Dan szybko się odwrócił i przeszedł przez molo w stronę Jedenastej. Jak wróci do domu wieczorem, poszuka w Internecie jakiejś poczty w pobliżu redakcji. W końcu ten jeden list nie był chyba aż taki ważny?

Wsunął dłonie do kieszeni i wyczuł pogniecioną studolarówkę. Przypomniał sobie o kawiorze.

-  Cholera.

W Gourmet Garage stały cale stosy puszkowanego czarne­go kawioru z ośmioma rodzajami niebieskich etykietek. Dan zła­pał najdroższy i podszedł do kasy.

-  Dan?

Odwrócił się. To była Elise, koleżanka Jenny. Niosła metro­wej długości bagietkę, a na twarzy miała ślady mąki. Właściwie wyglądała słodko, tylko nagle zauważył, że jest znacznie wyż­sza od niego - co najmniej o głowę.

-  Co tu robisz? Jenny mówiła, że zaczynasz dziś nową pracę.

Dan wskazał na małą puszkę kawioru, która przesuwała się po taśmie do kasy. Jak coś tak małego może kosztować siedemdziesiąt cztery dolary?

-  Szef wysłał mnie po kawior.

Elise patrzyła, jak Dan płaci studolarówką, a potem chowa resztę do płaszcza z APC.

-  Super - westchnęła. Naprawdę była pod wrażeniem. - W każdym razie właśnie zaszłam do twojego nowego biura, żeby przynieść ci parę ciastek. Nudziłam się i pomyślałam, że może ucieszysz się z czegoś takiego w pierwszy dzień pracy. - Uśmiechnęła się nieśmiało, płacąc za bagietkę. - Zawsze mi się lepiej pisze, gdy mam coś do przegryzienia.

Dan nie bardzo wiedział, jak to rozumieć.

-  Muszę wracać - powiedział, wychodząc na ulicę.

-  Jasne.

Odprowadziła go do rogu z bagietką pod pachą. Przy okazji wysmarowała sobie mąką cały płaszcz.

-  Muszę złapać taksówkę. Kupowałam pieczywo dla mamy. Nasza rodzina żyje głównie na coli i francuskim pieczywie. Mój ojciec nazywa to dietą Wellsów.

Dan uśmiechnął się. Dieta skutkowała. Elise była naprawdę szczupła. Zmrużył oczy, patrząc na nią w zimnych promieniach słońca. Przyniosła mu ciastka. Miała takie słodkie piegi. Chuda, wysoka. Z bagietką pod pachą. Gdy tak stała w czarnym wełnianym płaszczu i w czarnych pantoflach na płaskim obcasie, wy­glądała bardzo poetycko i z francuska. Mógłby o niej napisać wiersz. Zdecydowanie.

Zamachała bagietką na przejeżdżającą taksówkę.

-  Ej!

Taksówka się zatrzymała, a Elise odwróciła się, żeby się pożegnać.

-  Może później wpadnę do Jenny pooglądać filmy albo coś takiego. Może się jeszcze spotkamy.

Dan podszedł do niej.

-  Masz mąkę na policzku.

Dotknął jej twarzy kciukiem, a potem pocałował ją w policzek.

-  Już.

Elise uśmiechnęła się niepewnie samym kącikiem ust.

-  Dzięki.

Taksówkarz zatrąbił.

-  Zostawiłam ciastka na twoim biurku. Powinny być smaczne. Dobra, do zobaczenia - dodała i wskoczyła na tylne siedzenie taksówki.

Słodka jak ekierka, zaczął pisać w myślach Dan, idąc w stronę biura. Mała femme fatale. Nawet nie wiedział, ile z tego jest po francusku, ale te słowa kojarzyły się z drobną Francuzką. która niesie pod pachą bagietkę i przynosi mu ciastka. Taką, o której pisze się piosenki i wiersze i którą całuje się w policzek. W końcu Elise ma dopiero czternaście lat. Daleko jej do Mystery Craze, ale z pewnością go adoruje. No i przynajmniej jest w pobliżu.

Zapalił następnego papierosa i wszedł do biura spokojnym krokiem. Jak na razie praca nie wyglądała najgorzej.

Dopóki trzymał się z dala od biura.

V pomaga rodzicom odnaleźć sztukę

-  Tato, spójrz, stare sanki! - zawołała Vanessa.

Parę dni temu popełniła fatalny błąd, wspominając rodzi­com, że w Nowym Jorku ludzie często zostawiają stare rzeczy po prostu na chodniku. Sama w ten sposób znalazła staromodne rolki w idealnym stanie. Teraz obchodziła z rodzicami ulice w Williamsburg w poszukiwaniu potencjalnych dzieł sztuki.

Arlo, szurając nogami, podszedł do czerwonych plastiko­wych sanek. Były złamane pośrodku i całe oklejone rozmiękły­mi nalepkami z żółwiami. Na dole plastik zdążył się już odbar­wić, pewnie pod wpływem psich siuśków.

-  Mogą śmierdzieć - ostrzegła go Vanessa.

Arlo wzruszył ramionami i wrzucił je do metalowego ko­szyka na zakupy pożyczonego od Ruby. Znaleźli już niebieskie plastikowe akwarium w kształcie kuli, białą czapę kucharską i popielniczkę z pinezek.

-  Potrzebujemy czegoś naprawdę wielkiego - powiedziała Gabriela, gdy ruszyli dalej. - Czegoś znaczącego.

Vanessa wlokła się za nimi niechętnie, zastanawiając się, co matka może mieć na myśli. Kolejnego konia? Ogromną tarkę do sera? Kopnęła zgniecione pudełko po soku i przysiadła na ganku, podczas gdy rodzice rozmawiali z właścicielem starej półciężarówki, stojącej przed rybacką chałą, zabłąkaną wśród magazynów. Matka podeszła do niej i usiadła obok.

-  Arlo znalazł bratnią duszę - zauważyła, uśmiechając się do męża stojącego kawałek dalej. - Pewnie to chwilę potrwa.

Dzisiaj Arlo miał na sobie wełniane poncho i bermudy, spod których wystawały sinawe i guzowate kolana. Strój dopełniały nieodłączne tenisówki włożone na gołe stopy. Siniaki na łydkach pochodziły z Vermont, gdzie Arlo robił ruchome rzeźby z poroża jeleni i z przywiezionej na taczkach padliny zwierząt, które zginęły w wypadkach samochodowych. Vanessa dziwiła się, że ojcu udało się spotkać kogoś, kto patrzył na niego tak, jak matka. Faktycznie, bratnie dusze!

-  Więc co się stało z tym twoim cudnym, potarganym chłopcem? - zapytała Gabriela.

Zdjęła gumkę z długiego, siwego warkocza i przeczesała włosy poplamionymi farbą placami.

Vanessa odwróciła wzrok. Goliła się prawie na łyso między innymi dlatego, że włosy matki wydawały jej się okropne, dosłownie ją odrzucało.

-  Pytasz o Dana?

Gabriela zaczęła ją masować po karku. Vanessa skrzywiła się. Nie lubiła, gdy ktoś ją dotykał bez ostrzeżenia, ale matka najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.

-  Zawsze myślałam, że się pobierzecie albo coś takiego. Przypominaliście mi nas z Arlem.

Vanessa objęła kolana, starając się znieść masaż bez protestu.

-  Dan wstąpił do policji - powiedziała, wiedząc, że jej rodzice nie cierpieli wymiaru sprawiedliwości.

-  Żartujesz. - Gabriela zabrała rękę. Podzieliła włosy na trzy pasma i zaczęła je z powrotem zaplatać. - Był taki utalentowany Miał takie niezwykle, dobre oko na piękno. I był taki wierny.

Wierny! Chyba jednak nie.

-  Ha! - wściekła się Vanessa.

Dan nigdzie by nie zaszedł, gdyby nie ona. To ona poznała się na jego wierszu i wysiała go do „New Yorkera”.

-  No dobrze, wcale nie został policjantem - przyznała się. - Po prostu przestał być miły. Uznał, że można traktować ludzi jak śmieci, jeśli tylko wyjdzie z tego dobry wiersz. - Zerknęła na matkę, żeby sprawdzić, czy dotarło. - To dupek - dodała.

-  Prawdziwi artyści rzadko znajdują zrozumienie - wes­tchnęła Gabriela. - Nie powinnaś oceniać nas tak surowo. - Związała koniec warkocza gumką zdjętą wczoraj z pęczka bro­kułów, które Ruby przygotowała na kolację. - Wiesz, kto jest prawdziwym dupkiem?

-  Kto? - zapytała Vanessa, wstając.

Ojciec szedł do nich ze starą, śmierdzącą siecią rybacką. Entuzjastycznie szczerzył zęby, dumny ze znaleziska.

-  Na przykład Rosenfeldowie - odparła matka. - Ta wczo­rajsza uwaga Pilar - że już nawet nie mają czasu na recykling. Jak tak można? Co to za ludzie?

Hm, całkiem zwyczajni.

-  Jordy jest miły - odważyła się cicho powiedzieć Vanessa.

-  Ale te jego okulary! Pewnie kosztowały więcej niż nasz samochód! Moim zdaniem, powinien był wydać te pieniądze na operację nosa.

Widzicie, nawet miłujący pokój hipisi nie potrafią powstrzy­mać się od złośliwości.

Vanessa prychnęła. Zważywszy, że rodzice jeździli starym kombi subaru, starszym od niej, bardzo możliwe, że okulary Jordy'ego rzeczywiście kosztowały więcej. A skoro matka na­prawdę tak nie cierpi Rosenfeldów... No cóż, ciekawe, jaką bę­dzie miała minę, kiedy się dowie, kogo córeczka zaprosiła na dzisiejszy koncert Ruby.

Czyżby pewnego wielkonosego chłopaka w drogich okularach?

genialny pomysł znaleziony na biurku stażysty!

Kiedy Dan wrócił do biura, redakcja świeciła pustkami. Zostawił resztę za kawior na biurku Siegfrieda Castle'a i przeszedł wzdłuż rzędów biurek do krótkiego korytarza. Na jego końcu były zamknięte drzwi. Dan usłyszał szmer rozmów. Zapukał cicho.

-  Proszę - krzyknął Siegfried Castle.

Pracownicy „Red Letter” siedzieli przy okrągłym stole konferencyjnym, jedli ciastka i sączyli san pellegrino z tych małych zielonych buteleczek, które najwyraźniej tak lubili. Pośrodku stołu leżało świeże wydanie pamiętnika Mystery Craze w nie­mieckim przekładzie. Na białej okładce widniał flaming. Właściwie nie cały ptak, tylko jego nogi, jedna zgięta.

-  Pomyszleliźmy, że nie wróciż już z kawiorem, więc możemy zjeźć twoje ciazdka - wyjaśnił Siegfried Castle. Skinął głową na drobną kobietę w średnim wieku, która siedziała obok niego. - To Betsy. A to Charles, Thomas, to Rebecca, Bill, drugi Bill und Randolph - mówił, po kolei wskazując osoby i przedstawiając je w absurdalnym tempie.

Dan miał na drugie Randolph i nie cierpiał tego imienia. Skinął głową i uśmiechnął się uprzejmie. Wszyscy byli ubrani identycznie jak pan Castle; w wyprasowane białe koszule z francuskimi mankietami. Jakby to była jakaś sekta religijna.

-  Przepraszam, że to tyle trwało. Na poczcie była długa ko­lejka - skłamał. Zwykle nie kłamał ani nie wyrzucał cudzych listów, ale fakt posiadania pracy wywoływał w nim jakiś bunt. - Proszę. - Postawił kawior na stole przed panem Castle'em.

Słynny wydawca zerwał z puszki etykietkę i przykleił ją do stołu, a puszkę wrzucił do kosza.

Co proszę?

Dan nie bardzo wiedział, czy powinien usiąść. Najwyraź­niej mieli jakieś spotkanie, a on przyniósł nie ten kawior, co trze­ba, więc...

-  Więc powiedz nam, co ządziż o Myztery Craze - prze­rwał mu rozmyślania pan Castle. - Wżyzcy tutaj uważają, że to nowy prorok, nawet kobiety!

Mężczyźni przy stole roześmiali się pożądliwie.

-  To szalona bogini seksu - wykrzyknął Randolph, chru­piąc ciastko.

Dan nadal stał. Nie zdjął nawet płaszcza i robiło mu się tro­chę za gorąco. Usiadł na wolnym krześle obok pana Castle'a i zagapił się na pusty talerz, na którym jeszcze przed chwilą były ciastka od Elise.

-  Jesteśmy z Mystery całkiem dobrymi przyjaciółmi - powiedział cicho. - Ona jest... rewelacyjna.

Mężczyźni w pokoju znowu głośno się roześmiali. Nagle Dana ogarnęło przeczucie, że nie on jeden przespał się z Mystery.

-  Pewnie jest też całkiem niezłą poetką - zauważyła Re­becca. Miała spiczaste uszy jak elf. - Nie wierzę, że nigdy nie chodziła do szkoły.

-  Sierota, która nigdy nie chodziła do szkoły, wychowana przez wilki, zrobi wszystko, a potem to opisze. Nic dziwnego, że już jest sławna - rzucił z rozmarzeniem Siegfried Castle.

Zanotował coś na fioletowej podkładce, która leżała przed nim na stole.

Dan bawił się nitkami, którymi zaszyta była kieszeń spodni. Nie bardzo wiedział, jaki cel ma to spotkanie. Tak naprawdę potrzebował papierosa, kubka kawy i czasu, żeby zapisać wiersz o Elise, nim go zapomni.

Wskazał na niemieckie wydanie wspomnień Mystery.

-  Nie czytałem jeszcze tej książki, ale na pewno jest dobra.

Siegfried Castle podniósł z podłogi stos papierów i rzucił jej na stół, prosto pod nos Danowi.

-  To wżyztko gówno. Rzadko bierzemy coś z nadezwanych rzeczy. Ale i tak chcę, żebyź to przeczytał.

Dan spojrzał na stos. Zawsze myślał, że „Red Letter” publikuje głównie teksty nadesłane.

-  To jak sobie radzicie?

Wszyscy się roześmiali.

-  Głuptas. Prozimy przyjaciół, żeby dla nas pisali, a czasem znajdujemy coś, co nam się podoba, na ździanie łazienki - stwierdził pan Castle, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Dan zebrał stos papierów.

-  Mam oddzielić te, które uznam za dobre? - zapytał zakłopotany.

-  Przeczytaj, a potem wywal! - wrzasnął Siegfried Castle. Twarz miał czerwoną i wyglądał na wściekłego. - Wynocha, wynocha! - Złapał pusty talerz po ciastkach i pchnął go w stronę Dana. - Wynocha!

Dan pospiesznie wyszedł z pokoju, zabierając talerz i wiersze na swoje puste biurko. Cały dygotał i o mało się nie rozpłakał. Ale zamiast tego zaczął przeglądać wiersze i pospiesznie je czytać. Niektóre z nich były naprawdę fatalne, ale niektóre oryginalne i błyskotliwe. Pomyślał, żeby zapytać pana Castle'a. co w nich widzi złego. Albo żeby zostawić te lepsze wiersze w przegródce z pocztą i poprosić pana Castle'a, żeby je przejrzał. Ale z drugiej strony, im mniej ma z nim do czynienia, tym lepiej.

Kiedy już zapanował nad sobą, wziął czystą kartkę ze stosu leżącego obok drukarki i zanotował kilka linijek wiersza, który chodził mu po głowie przez całe popołudnie.

Słodka jak ekierka, mała femme fatale

Próbowałem twoich petit beurre i twojego chleba

napełniasz mój talerz

Ostatnia linijka brzmiała znajomo, jakby już kiedyś wyko­rzystał ją w jakimś wierszu. Skrzyżował nogi, zastanawiając się. Usłyszał odgłos spuszczanej wody w toalecie. Pomyślał, że po­szedłby się wysikać. Wysika się i skończy wiersz. Wstał i po­szedł do łazienki. Było tam coś napisane po łacinie, czerwonym tuszem na ścianie, ale nie mógł odczytać.

Kiedy wrócił, Z biurka zniknęła kartka z jego wierszem, cho­ciaż cały personel siedział w sali konferencyjnej.

Dan nie śmiał zaczynać dochodzenia. Miał tylko nadzieję, że ten fragment zostanie opublikowany jako anonim w następnym wydaniu „Red Letter”. Jakoś zdołałby przemycić informa­cje, że to jego wiersz, i niebawem świat literacki dopraszałby się o więcej. Dan opublikowałby wtedy książkę - a może dziesięć książek - i stał się sławny na całym świecie. Tak jak Mystery Craze.

Ale nie cieszyłby się aż tak złą sławą.

I, mężczyzna pełen zagadek

Jenny i Leo trzymali się za ręce przez cały seans. Gdy wy­szli z kina, nadal się trzymali. Jenny niewiele zapamiętała z tego filmu. Przez cały czas myślała tylko: Potem Leo zabierze mnie do siebie. Jesteśmy raptem pięć przecznic od tego wielkiego budynku z odźwiernym przy Park Avenue. I wtedy poznam jego psa i jego mamę, i jego osobistego trenera, i ich dziesięć pokojó­wek...

-  No więc pomyślałem sobie, że może poszlibyśmy teraz do Guggenheima. - Leo uśmiechnął się do Jenny swoim uro­czym, lekko szczerbatym uśmiechem.

Skoro ma być taki dziany, to dlaczego rodzice nie naprawili mu zębów? - zastanowiła się. Z drugiej strony cieszyła się, że tego nie zrobili.

-  Jest po ósmej. Chyba wszystkie muzea już są pozamykane.

-  Raz w miesiącu mają taki specjalny wieczór - wyjaśnił Leo. - To naprawdę niesamowite, chodzić po muzeum o tej porze.

Gdyby Jenny pomyślała jak trzeba, doszłaby do wniosku, że to najlepsza pod słońcem rzecz. Przede wszystkim, czy to nie wspaniale, że oboje z Leem interesowali się sztuką i lubili muzea? Po drugie, super, że on jest taki zorientowany i chce mnie ze sobą zabrać!

Ale Jenny myślała tylko: Nie zaprasza mnie do domu! Co jest ze mną nie tak? Albo z nim? O co tu chodzi?

-  Masz jakieś zwierzęta? - zapytała podejrzliwie, gdy prze­chodzili przez Drugą Aleje i ruszyli na wschód w stronę Piątej.

-  Zwierzęta? Nie. A co? - Leo objął ją ramieniem. - Brr. Nie marzniesz? Chcesz mój szalik?

Ale Jenny nie była w stanie docenić tego romantycznego gestu, od którego każdej dziewczynie stopniałoby serce. Jenny nawet go nie zauważyła, podobnie jak nie zwróciła uwagi na przenikliwy chłód. Nurtowało ją kilka pytań. Ale dlaczego miał­by kłamać? I dlaczego tak szybko chce zmienić temat?

-  Jesteśmy na miejscu.

Przed nimi majaczyła ciemna, lejkowata sylwetka muzeum Guggenheima. Całus, całus - napisano na transparencie powie­wającym nad wejściem. Leo zaczerwienił się, gdy zobaczył, że Jenny patrzy na napis.

-  Chodź, wejdźmy do środka.

Otworzyła torebkę, żeby zapłacić za swój bilet, ale Leo machnął ręką. żeby schowała portmonetkę.

-  Nie trzeba. Jestem członkiem. Wejdziemy za darmo.

Członkiem? No proszę, proszę. Czy Elise nie mówiła, że Leo był na wielkim przyjęciu charytatywnym u Fricka w czwartek wieczór? Jego rodzina pewnie miała Guggenheima na własność.

Weszli na górę i stanęli przy pierwszym obrazie. To były Urodziny Marca Chagalla. Kobieta z bukietem kwiatów, całująca się z mężczyzną, który unosi się w powietrzu nad jej głową. Kobieta wygląda, jakby właśnie robiła coś nudnego, może nakrywała do stołu, i wtedy nagle pojawia się mężczyzna i ją całuje.

-  Uwielbiam ten granat - zachwycał się Leo. - Można by się spodziewać, że przez ten kolor obraz będzie zimny, ale wcale nie jest. Przeciwnie: granat go rozgrzewa.

-  Yhm. - Jenny w ogóle go nie słuchała. Przyglądała się jego profilowi, włosom, ubraniu, butom, paznokciom, szukając jakiejś wskazówki, jakiegoś wyjaśnienia.

Leo zerknął na nią i znowu się zarumienił. Wziął ją za rękę.

-  Mogę cię pocałować? Zanim przejdziemy do następnego obrazu?

Wcześniej niewiele do niej docierało, ale teraz nagle oprzytomniała.

-  Och! Em... Jasne.

Zrobiła krok w tył i prawie straciła równowagę.

Leo złapał ją jeszcze mocniej.

-  Mam cię.

Pozwoliła, żeby ją przyciągnął do siebie, i uniosła ku niemu twarz. Pocałunek nie okazał się jakimś niezwykłym przeżyciem, chociaż Jenny zastanawiała się, gdzie Leo nauczył się tak dobrze całować.

Gdyby tylko przestała tyle myśleć...

dziwaczny przyszły prawnik prezentuje się całkiem w porzo

-  Wiesz, on musi cię naprawdę lubić, skoro przejechał taki kawał drogi w tak paskudny wieczór - szepnęła Ruby do Vanessy tuż przed koncertem. Jej kapela, SugarDaddy, grała w każdy poniedziałek.

-  Zjawił się tutaj tylko dla muzyki - odparła sarkastycznie Vanessa.

Jordy Rosenfeld stał w wejściu do ciemnego, zatłoczonego klubu. Rozpinał zieloną kurtkę narciarską Columbii. Jego dziw­nie długi nos był zaczerwieniony od kataru, a jasnożółty golf i spodnie khaki wyglądały dziwacznie na tle obowiązującej w tym towarzystwie czerni.

Zwykle na widok takiego gościa Vanessa nie wiedziała, gdzie podziać oczy, ale tym razem nie obchodziło ją, jak żółty Jest jego golf. A nos miał właściwie całkiem seksowny i dystyn­gowany, jeśli spojrzało się na niego pod właściwym kątem. Wstała i pomachała do Jordy'ego.

-  Witam, pani Abrams - przywitał się z Gabrielą Jordy. - Jak się pan miewa, panie Abrams?

Rodzice Vanessy włożyli takie same koszulki Greenpeace'u, obcisłe, czarne legginsy i sandały Birkenstocks z białymi skarpetkami. Mogliby robić za eksponaty na własnej wystawie.

Martwa natura - zdziwaczali hipisi.

Gabriela rzuciła córce zdumione spojrzenie.

-  Cześć, Jordy. Vanessa nie powiedziała, że wpadniesz.

-  Bo chciałam to zachować w tajemnicy. - Vanessa obda­rzyła Jordy'ego uśmiechem, który miał być prowokujący, a wy­glądał całkiem zwyczajnie. Nie uśmiechała się zbyt często.

Jordy rozpiął kurtkę i usiadł obok niej.

-  Skończyłem pracę nas dziś.

-  Więc zasłużyłeś na drinka - oznajmiła Vanessa.

Machnęła na barmana. Poklepała się po nosie i pociągnęła za uszy, udając, że daje mu sygnały. SugarDaddy regularnie gry­wali w Five and Dime, więc dla Vanessy i Ruby był to właściwie drugi dom. Vanessa nawet spotykała się z poprzednim barmanem, zanim wyjechał do Nowej Zelandii, gdzie organizuje spływy pontonowe czy coś w tym stylu.

Barman podszedł zapytać, co zamawia nowy znajomy Vanessy.

-  Macie likier Baileysa?

Arlo przyglądał się muzykom, którzy sprawdzali dźwięki SugarDaddy tworzyło czterech bladych, zapatrzonych w dal Irlandczyków oraz Ruby, która wrzeszczała i potrząsała tyłkiem, chociaż nie była liderką.

-  Jedzenie fistaszków - powiedziała cicho do mikrofonu, sprawdzając nagłośnienie.

Arlo wyszczerzył zęby. Wyglądał na niesamowicie dumnego.

Gabriela wstała i skierowała się do łazienki:

-  Mam nadzieję, że zaraz zaczną. Obiecaliśmy z Arlem tym miłym ludziom, których spotkaliśmy w metrze, że zrobimy sobie o północy sesję śpiewu.

Barman przyniósł kieliszek mlecznobeżowego likieru z lo­dem. Jordy pociągnął łyk.

-  Świetny - stwierdził po prostu.

Gabriela wróciła z toalety. Długie, siwe włosy miała starannie zaplecione i upięte. Nałożyła balsam do ust i zdjęła skarpetki.

Światła przygasły. Ruby zaczęła warczeć do mikrofonu i uderzyła w basy. A potem zespól zagrał jeden ze swoich popi­sowych kawałków: Kanada to przyszłość.

Jordy rozejrzał się po zatłoczonym barze, rozszerzając ogromne nozdrza. Vanessa zauważyła wystającą metkę żółtego golfu. Napisano na niej Made in China.

Gabriela też ją zauważyła.

-  Wiesz, że większość chińskich tekstyliów jest produko­wana przez więźniów z Tajlandii, torturowanych i głodzonych?

Jordy spojrzał na nią.

-  Twój golf zrobiły ofiary wyzysku - pouczyła go Gabriela.

Vanessa zdawała sobie sprawę, że matka ma trochę racji, ale golf Jordy'ego był już wystarczająco brzydki - nie musieli jesz­cze rozmawiać o tym, gdzie powstał.

Perkusista SugarDaddy zaczął jeden ze swoich słynnych, długich riffów. Ruby wrzeszczała do wtóru, zdaje się, że coś na lemat dupków w minivanach.

-  Nawet nie wiesz, jak się zawiodłam, gdy twoja matka powiedziała, że nie ma głowy do recyklingu - mówiła Gabriela. - Pomyślałam, że może ty i twoi rodzice powinniście przyjechać do Vermont, żeby oderwać się na chwilę. Tam jest czysto. Może przypomnieliby sobie, co jest święte.

Jordy uśmiechnął się uprzejmie.

-  Wspomnę im o tym. Ale tak naprawdę rodzice nie zawracają sobie głowy recyklingiem tylko z jednego powodu. W naszym domu jest piec do spopielania i po prostu łatwiej jest wszystko zrzucać zsypem. A co do mnie, to właściwie żyję na japońskim makaronie o smaku krewetek i kawie, więc i tak nie mam co zbierać.

Gabriela patrzyła na niego przerażona.

Vanessa uśmiechnęła się szeroko. Tak, Jordy był antychry­stem i z każdą sekundą wydawał jej się bardziej milutki. Przysu­nęła się bliżej. SugarDaddy grali dziwnie skoczny kawałek.

Vanessa pochyliła się do Jordy'ego i szepnęła mu do ucha:

-  W każdej sekundzie mogę cię pocałować.

Uśmiechnął się samymi kącikami ust i wziął następny łyk Baileysa.

Gabriela szturchnęła Arla stopą.

-  Chodź, kochanie, zatańczymy. Muszę upuścić trochę pary.

Ale Arlo wpatrywał się w scenę jak zahipnotyzowany, ślina zbierała mu się w kącikach ust. Vanessa pomyślała, że ojciec wygląda jak dziecko, które pierwszy raz przyszło do cyrku.

Przysunęła się jeszcze bliżej do Jordy'ego, uniosła twarz. przechylając się lekko, aby ominąć jego nos.

-  Mam zamiar pocałować cię właśnie teraz - szepnęła, nim matka zdołała ściągnąć Arla z krzesła.

I wtedy przycisnęła swoje usta do jego warg, smakując Baileysa i różnicę między całowaniem jego a całowaniem Dana I ten pocałunek był... pyszny.

seks jest lepszy po nartach

-  Na pewno nie jest ci zimno? - Serena po raz czwarty za­pytała Blair.

Blair miała na sobie tylko różową górę od bikini pod gru­bym białym, kaszmirowym swetrem, a do tego obcisłe czarne sztruksy Miss Sixty.

Nie był to może strój wyczynowca, ale to zależy, jak się ro­zumie słowo „wyczyn”.

Blair oparła się o ramię Erika i znowu spróbowała wcisnąć but w wiązanie.

-  Kurczę, nie chce wejść.

Uśmiechnęła się zawstydzona, kiedy Erik przyklęknął, żeby jej pomóc. Miał na sobie kurtkę z mechatej wełny, śliczny, ręcz­nie robiony sweter i czarne obcisłe spodnie narciarskie, które podkreślały jego długie, seksowne uda. Nie, w żadnej mierze nie było jej zimno. Ale dzięki, że Serena zapytała.

Serena niecierpliwie uderzyła kijkiem w śnieg. Chciała już znaleźć się na stoku, z dala od starszego brata i najlepszej przy­jaciółki. Z jednej strony nawet ją to trochę bawiło, bo Blair flir­towała z Erikiem, a on udawał, że tego nie widzi. Ale z drugiej strony to wcale nie było takie fajne.

Serena zapięła swój rozsądny, chociaż seksowny, lawendo­wy kombinezon narciarski Ellesse aż pod szyję i naciągnęła na uszy szarą kaszmirową czapkę. Jeśli Nate wkrótce się nie poja­wi, pojedzie na wyciągu sama. Znajdzie się cale mnóstwo ład­nych chłopców, gotowych się w niej zakochać. Niech tylko zo­baczą, jak Serena ścina zakręty. Niech no tylko dostanie się na stok.

-  Dobrze. - Erik wstał i naciągnął mocne rękawiczki z czarnej skóry, - Jak się trzymają?

Blair wbiła kijki i bujała się przez chwilę, zginając nogi w kolanach.

-  W porządku - odparła nieśmiało. - Ą jak się przewrócę?

Erik zsunął na nos lustrzane okulary Scotta. Wyglądał, jakby jeździł tu od początku sezonu, chociaż dopiero co przyjechał.

-  Nie pozwolę ci upaść - obiecał z szerokim uśmiechem, jakby sugerował, że przez cały zjazd będzie ją trzymał za rękę.

Serena przewróciła oczami i naciągnęła gogle Smitha. Już zamierzała porzucić tych dwoje i zostawić Nate'owi wiadomość u faceta z obsługi wyciągu, gdy dostrzegła na ścieżce złotą czuprynę. Nate bez wysiłku niósł swoją deskę z listkiem marihuany i narty Georgie. Ramiona miał mocne i szerokie, jak przystało na budowniczego łodzi. Obok niego szła Georgie. Długie, pra­wie czarne włosy opadały jej aż do pasa jak peleryna. Miała na sobie kombinezon z czarnego dżinsu wykończony futrem z norek, który wyglądał, jakby został uszyty specjalnie dla niej przez Toma Forda. Nawet jej czapka i brązowe, skórzane buty narciarskie były wykończone norkami.

-  Jest ładniejsza, niż zapamiętałam - powiedziała cicho Se­rena, ale Blair nie usłyszała, zbyt zajęta udawaniem, że żołądek nie przewrócił jej się na widok Nate'a i jego nowej dziewczyny.

Dzieliło ich jeszcze kilkaset metrów, kiedy Nate zdjął narty i deskę z ramienia. Bez najmniejszego wysiłku wskoczyli z Georgie w wiązania. A potem podjechali do przyjaciół, ślizga­jąc się z wdziękiem jak łyżwiarze figurowi.

-  Hej. Miło was widzieć.

Nate przez pól nocy patrzył, jak Georgie, całkiem nago, po­pija jagermeistera w gorącej kąpieli z holenderską drużyną snowboardową, więc nie kłamał. Naprawdę nie mógł się doczekać poranka.

-  Wow! - rzuciła z entuzjazmem Georgie na widok Blair. - Masz odwagę.

Blair obrzuciła Georgie spojrzeniem i rozpięła trochę swe­ter.

-  Dzięki - odparła, chociaż nie była pewna, co Georgie miała na myśli.

-  Mam taki sam, tylko że biały. - Georgie wskazała na biki­ni Blair.

Erik i Nate spojrzeli na drobne, lecz całkiem ładne piersi Blair, wyobrażając sobie, o ile lepiej wyglądałby taki sam, tylko biały stanik na większych i ładniejszych piersiach Georgie.

Erik wyciągnął kijek do Blair.

-  Chodź, będę cię holował.

Och, jakie to słodkie.

Już mieli stanąć w długiej kolejce do wyciągu, kiedy nadje­chał Chuck Bass na nowym snowboardzie Burtona.

-  Hej - przywitał ich. - Dostałem od holenderskiej drużyny parę wskazówek na rynnie. Ci goście są niesamowici!

Cała piątka patrzyła, jak Chuck podjeżdża do wyciągu, omi­jając kolejkę.

-  Chodźcie! - zawołał. - Mam przepustkę instruktora!

Żadne z nich nawet nie chciało wiedzieć, jak zdobył tę prze­pustkę. Nie mieli nic przeciwko temu, żeby z nim jeździć, jeśli to oznaczało wyciąg bez kolejki.

I właśnie na to Chuck liczył.

Serena i Georgie ustawiły się pierwsze. Krzesełka były czte­roosobowe, więc Erik dołączył do dziewczyn, ciągnąc za sobą Blair. Nie protestowała, choć nie miała ochoty jechać z Georgie.

Ziiiut! Podjechało krzesełko i uniosło ich w powietrze.

-  Iiii! - pisnęły jednocześnie Serena i Georgie.

-  Jej! - Blair ścisnęła ramie Erika.

Tyle lat jeździła na nartach, a wciąż czuła dreszczyk strachu na wyciągu.

Nate i Chuck jechali tuż za nimi. Ich deski uderzyły o siebie, gdy siadali na krzesełku.

-  Masz jakieś ziele?

Chuck rozpiął kieszeń na piersi lśniącego, ciemnofioletowego kombinezonu Bogner z dziwnym, lisim futrem doczepianym do kołnierza i wyciągnął srebrną piersiówkę.

-  Łyk brandy? - zaproponował Nate'owi.

-  Już nie używam - powtórzył uparcie Nate.

Spojrzał na buty Chucka. Nosili dokładnie takie same, tyle że deska Chucka miała wściekle różowy kolor i napis Chiquitą Banana. Snowboard dla dziewczyny. Nate podejrzewał, że kombinezon Chucka też jest damski. Albo ten facet jest gejem, albo zwyczajnie mu odbija.

Przed nimi, nad czapką Georgie, pojawił się kłąb dymu. Nate miał tylko nadzieję, że reszta wykaże trochę rozsądku i nic pozwoli jej narobić za dużo głupstw.

Chuck wyciągnął marlboro zza ucha i zapalił. Na szczęce rysował mu się ciemny zarost. Czyżby próbował zapuszczać brodę?

-  Słyszałem, że Blair i twoja nowa dziewczyna pobiły się o ciebie w klinice w Greenwich.

Nate machnął ręką, odganiając dym. Zachwycał się spiczastymi wierzchołkami pięknych, ciemnozielonych sosen wyrastających z białej pierzynki śniegu pod nimi. Dym wszystko psuł.

-  Słyszałem też, że Georgie i Serena chodziły do tej samej szkoły z internatem w New Hampshire i że wylali je w tym sa­mym czasie. Przyłapali je. Na tym. - Chuck złapał się w kroku, wcisnął biodra W krzesełko i obrzydliwie wywalił język.

-  Wątpię - stwierdził Nate, chociaż nie był taki pewny.

Właściwie nigdy się nie dowiedział, za co wywalili Serenę z Hanover Academy, a prawie nic nie wiedział na temat Geor­gie. Nie wyglądało na to. żeby wcześniej się znały. Choć z dru­giej strony dziewczyny często się dziwnie zachowują.

Przed nimi Georgie i Serena zapaliły po drugim goździko­wym papierosie.

-  Takie palę tylko na wyciągu - wyjaśniła Georgie tonem kogoś, kto pali różne rzeczy na różnych wysokościach. - Tutaj lepiej smakują.

-  Mmm... - mruknęła Serena, zaciągając się.

Odwróciła się, żeby zobaczyć, co u Chucka i Nate'a. Nate patrzył prosto przed siebie, podczas gdy Chuck palił i gadał.

-  Jaka słodka para - zażartowała.

Georgie zachichotała:

-  Widzisz, nawet Chuck uważa, że Nate jest milusi.

Blair nic nie powiedziała, ale w głębi duszy miała nadzieję, że czapka Georgii zapali się i dziewczyna spadnie na ziemię, płonąc jak dżinsowo - futrzana pochodnia.

Serena pokazała Nate'owi środkowy palec. A potem uśmiech­nęła się szeroko i posłała całusa. Georgie odwróciła się i zrobiła to samo. ale w odwrotnej kolejności.

-  Wiesz, że nas kochasz! - wrzasnęły obydwie.

Kiedy krzesełka zaczęły zbliżać się do stoku. Blair wsunęła rękę pod ramię Erika. Zsiadanie z wyciągu jest jeszcze grosze od wsiadania.

-  Pamiętaj czuby w górze i trzymaj się mnie - pouczył ją delikatnie Erik.

Zrobiła co kazał, trzymając go mocno za rękę, a potem ra­mię w ramię zjechali po rampie. Erik zręcznie zakręcił i zatrzy­mał się. Blair wpadła na niego i aż przysiadła na tyłach nart.

Ups!

Erik złapał ją i szybko postawił na nogi, przytrzymując w mocnych, pewnych ramionach.

-  Nie martw się, nikt nie widział.

Blair zachichotała. Boże, ależ on ma oczy! Takie niebieskie. I jest taki... sprawny. Wtedy ją oświeciło. Stracę cnotę z Erikiem w czasie tego wyjazdu! Dlaczego nie? Znali się całe życie. To miało sens.

Tak samo jak noszenie bikini na śniegu?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

W kwestii tej krążącej ostatnio plotki...

Wiem, jakby jedna tylko krążyła. Ale dobrze wiecie, o której myślę. Niektórzy twierdzą, że pewna blondynka z ostatniej klasy, która została w październiku wywalona z Hanover Academy, nie była samotną bohaterką skandalu. Miała wspólniczkę: niesławną, ciem­nowłosą dziewczynę z Connecticut. Przyznaję, trochę pogrzeba­łam w tej sprawie i wygląda na to, że dziewczyna z Connecticut rzeczywiście została na krótko przyjęta do Hanover Academy, ale data i okoliczności jej odejścia pozostają niejasne. W ciągu ostat­nich czterech lat uczyła się w sześciu miejscach, a obecnie odby­wa kurację odwykową, więc naprawdę trudno przewidzieć, kiedy uda jej się skończyć szkołę. Nic nie wskazuje na to, by dziewczyny były przyjaciółkami, nigdy nie widziano ich razem na mieście. Na razie uznajmy, że sprawa wymaga dalszych badań. I uwierzcie mi, zbadam ją na pewno.

Wasze e - maile

P: Hej, plotkaro!

Razem z rodziną spędzam ferie wiosenne na Hawajach, po­nieważ mam czterech młodszych braci, którzy uwielbiają surfować - wiem, moje życie to piekło. No, w każdym razie było piekłem. Teraz nie jest tak źle. Ostatniego wieczoru, gdy pilnowałam braci na basenie, zagadał do mnie chłopak o krótko przyciętych dredach, który pilnował innego dzie­ciaka. Wiem, że to dość szybko, ale myślę, że się zakocha­łam. Oboje wierzymy w te same ideały, to jest w absolutny wegetarianizm, muzykę i pacyfizm. No, wiesz, żeby robić muzykę zamiast wojny. Problem polega na tym, że jestem z Kalifornii i w przyszłym roku idę do UC Berkeley, a on mieszka w Nowym Jorku i idzie na Harvard. Myślisz, że to bardzo źle stracić cnotę w czasie ferii wiosennych z chłopa­kiem, którego ledwo się zna?

odpierwszegowejrzenia

O: Droga odpierwszegowejrzenial

Zadajesz pytanie, które ciągle się powtarza, więc lepiej od­powiem, nim będzie za późno! Przede wszystkim, jak sama piszesz: ty i pan Absolutny Wegetarianizm mieszkacie na dwóch krańcach kontynentu. Teraz pewnie nie wydaje ci się to problemem, ale może lepiej zaczekać i zobaczyć, czy któremuś z was będzie się chciało lecieć taki kawał dla twojej wielkiej nocy. Wtedy się przekonasz, czy to prawdziwa miłość, czy raczej prawdziwe pożądanie! Po drugie ferie wiosenne dopiero się zaczęły. Pan A.W. może i dobrze wyglądał wczoraj wieczorem przy basenie, ale być może jutro rano trafisz na pana Jeszcze Lepszego, zajadającego sojowy bekon przy stole w jadalni. A ponieważ nie chcesz zasłynąć jako Łatwa Wegetarianka z Waikiki, może nic dokonuj pochopnych wyborów i ogranicz się do działań powyżej pępka. Nie mam nic przeciwko całowaniu się z więcej niż jednym chłopakiem w czasie ferii, a nawet w ciągu jednego dnia! Baw się dobrze!!

P

Na celowniku

J myszkuje w okolicach Upper East Side z lornetką na szyi. Mogę całkiem spokojnie stwierdzić, że raczej nie jest ornitologiem. Jej wysoki blond chłopak, L, znowu robi zakupy u Bendela Kupuje skórzane damskie rękawiczki w dużym rozmiarze, zdecydowanie za duże dla J. D Idzie spacerkiem z Village w stronę centrum, pa­ląc jednego papierosa za drugim i szperając w księgarniach. Nasi przyjaciele w Sun Valley obserwują drużynę holenderskich snow­boardzistów w akcji i popijają grzane wino. S i G gawędzą, B przy­siadła E na kolanach, N i C siedzą razem bardzo blisko, trzymają się za ręce i zastanawiają się, który z Holendrów jest najprzystoj­niejszy. Żartuję. Ale całkiem serio, na nartach najistotniejsze jest to, co dzieje się między zjazdami.

Nie zapomnijcie opowiedzieć mi o wszystkich świństwach, które wyczyniacie.

I wiecie co? Już się opaliłam!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

D unika banałów z E

-  Nie wierzę, że włożyłeś w to ręce! - wykrzyknęła Jenny, marszcząc nos i patrząc, jak Leo ugniata własnymi rękoma surowe jajka, masło, cukier, mąkę i kakao. To on wpadł na po­mysł, żeby upiec ciasteczka czekoladowe, ale oczywiście mu­sieli je robić u niej w domu, nie u niego.

-  Mama mnie nauczyła. Tylko w ten sposób naprawdę dobrze połączysz składniki, jeśli nie masz miksera.

Leo podwinął do łokci rękawy koszuli w biało - czerwona kratę i przygryzł w skupieniu dolną wargę - uosobienie wdzięku. Rękoma wyrabiał ciasto w wielkiej, ceramicznej misie.

-  Och, naprawdę? - mruknęła Jenny, przesiewając następny kubek mąki. - Twoja mama lubi gotować?

Kiedy się mieszka w eleganckim budynku przy Park Avenue, to chyba zatrudnia się własnego kucharza?

-  W pewnym sensie. Najbardziej lubi piec ciasteczka.

Aha! Widzicie? Gotowanie to po prostu jeszcze jedno jej hobby, jak ubieranie psa w ubrania od znanych projektantów i wstrzykiwanie sobie botoksu w twarz.

Leo nabrał na palec trochę słodkiego ciasta i podsunął Jenny.

-  Spróbujesz?

Jenny tak była zaabsorbowana myślami o matce Lea pieką­cej czekoladowe ciasteczka, kiedy kucharz ma wolny wieczór, że tylko otworzyła usta i porządnie oblizała podsunięty palec.

Och!

-  Ups. Chyba wam przeszkodziłam - zauważała Elise, sta­jąc w drzwiach do kuchni. - Jesteście tacy słodcy - dodała bez­barwnym głosem.

Dzwonek na dole odezwał się zaledwie przed chwilą, ale po wpuszczeniu Elise Jenny tak się skupiła na pieczeniu ciastek Z Leem, że zupełnie zapomniała o przyjaciółce. Wzięła drew­nianą łyżkę, którą naszykowała do mieszania ciasta.

-  Chcesz spróbować?

Elise zmarszczyła nos.

-  Nie. Poczekam, aż się upieką. Dan jest w domu?

Jenny wzruszyła ramionami. Nie zauważyła, żeby wycho­dził.

-  Wydaje mi się, że jest, bo czuję zapach dymu.

Elise ruszyła korytarzem do pokoju Dana.

-  Zawołajcie mnie, jak ciastka będą gotowe!

Dan leżał na łóżku i próbował wymyślić synonim słowa „po­żądanie”, który rymowałby się z „zegarkiem”. Zegarek - barek, lewarek, koszmarek, ogarek. Nie zaszedł zbyt daleko.

-  Mogę wejść? - zapytała Elise, stając przed drzwiami.

-  Jasne. - Dan usiadł i zamknął swój mały czarny notatnik. Elise miała na sobie czarny golf, w którym wyglądała poważ­niej i jakby doroślej. - Co jest?

-  Nic. - Usiadła na brzegu łóżka. - Co piszesz?

Dan zeskoczył z łóżka i rzucił notatnik na biurko. Sięgnął po paczkę cameli i zapalił jednego. Zaciągnął się głęboko, potrząsając głową z myślą o rymach.

-  Szybko: słowo, które się rymuje z „zegarek”.

-  Pieczarek - odpowiedziała błyskawicznie Elise.

Dan spojrzał na nią.

-  Ale to nie jest w mianowniku. To się nie liczy.

-  No, chyba masz rację.

Wstała i podeszła do biurka. Przewyższała Dana o jakieś dziesięć centymetrów. Przez ten wzrost wydawała się starsza. I przez ten styl: koszulka porządnie wsunięta w dżinsy, sweter zapięty na ostatni guzik. I wcale nie wyglądała sztywno, raczej emanowała pewnością siebie, jakby mówiła: „Jestem kobietą i tak właśnie się noszę”.

Otworzyła od niechcenia jeden z jego notatników.

-  Więc to tu wszystko zapisujesz?

W pierwszym odruchu Dan chciał wyrwać jej notatnik z ręki, ale Elise to przecież nie Vanessa. Nie będzie się nabijać z jego słabszych wierszy ani naciskać, żeby te lepsze gdzieś wysłał.

-  Aha, coś ci pokażę.

Dan otworzył swoją czarną torbę na ramię i wyjął z niej książkę z ćwiczeniami pisarskimi. Kupił ją wcześniej tego dnia właśnie dla Elise.

-  W podziękowaniu za ciastka.

Elise wzięła książkę i przejrzała ją.

-  Och, to jak prace domowe. Jakbym już nie miała dość lekcji.

-  Ale to co innego - powiedział Dan, wyjmując jej książka z dłoni i otwierając na jednym z ćwiczeń. - Unikaj oczywistości. Zrób listę wszystkich banałów, które kiedykolwiek słyszałeś, i nigdy ich nie używaj. - Podniósł wzrok. - Widzisz? To zabawne!

Elise spojrzała na niego, jakby był nienormalny.

-  To pewnie zabawniejsze od patrzenia, jak przyjaciółka oblizuje czekoladowe ciasto z palca swojego chłopaka. - Wzięła długopis i otworzyła notes Dana na czystej stronie. - A co to właściwie są te banały? - spytała, niespeszona swoją niewiedzą.

Danowi nawet się to spodobało.

-  Na przykład „miłość od pierwszego wejrzenia”, „twardy jak skała”, „ślepy jak kret”. Takie rzeczy, które słyszałaś tysiące razy.

-  Aha. — Usiadła na łóżku i napisała coś. Potem podała no­tatnik Danowi. - Dobra, twoja kolej.

Już miał napisać „historia lubi się powtarzać”, kiedy zoba­czył, że Elise napisała: Dlaczego pocałowałeś mnie wczoraj na ulicy?

Zgasił papierosa i złapał mocno długopis, żeby uspokoić drżące palce. Z powodu ciastek, napisał. I z powodu chleba. Właściwie to sam nie wiedział, dlaczego ją pocałował. Oddal jej notatnik, a Elise przeczytała, co napisał, nie podnosząc na niego wzroku. Potem odpisała coś i podała mu notes.

Pocałujesz mnie znowu?

Dan zamknął drzwi, rzucił notes i odwrócił się do Elise. Pocałował ją mocno i wyszarpał jej koszulkę z dżinsów.

Elise krzyknęła cicho i zrobiła krok w tył. Dan ją puścił. Nagle nie wydawała mu się już taka dorosła. Jej niebieskie oczy były szeroko otwarte, a uśmiech nie przypominał uśmiechu, ra­czej grymas przerażenia.

-  Przepraszam.

-  Nie szkodzi - powiedziała bardziej do siebie niż do nie­go. - Nic mi nie jest.

Dan dostrzegł blady wałeczek dziecięcego tłuszczu zwijają­cy się nad paskiem dżinsów. Zauważyła jego spojrzenie, więc szybko wcisnęła koszulkę z powrotem w spodnie.

Frajer, zbeształ się w myślach Dan. Elise miała dopiero czter­naście lat, a on prawie skończył osiemnaście. To było gorzej niż obleśne. Zachował się jak skończony dupek.

Elise nadal tam stała i czekała, aż Dan znowu ją pocałuje, u on nagle wkurzył się na nią, choćby za to, że uważała pocału­nek za dobry pomysł.

Odwrócił się i usiadł przed komputerem, klikając myszką.

-  Pewnie ciastka są już gotowe - odezwał się chrapliwym głosem.

Nawet nie drgnęła, więc zaczął sprawdzać pocztę elektro­niczną. Cały czas siedział odwrócony, aż w końcu usłyszał, jak Elise podchodzi do drzwi.

-  Myślałam, że chcesz być moim chłopakiem - wymamrotała przez ściśnięte gardło.

Chwilę potem Dan usłyszał trzepnięcie drzwiami wejściowymi.

Wziął notes i otworzył go na czystej stronie.

Z powodu ciastek, z powodu chleba, napisał i urwał.

Trochę trudno było znaleźć inspirację.

V zdecydowanie za dużo protestuje

-  Wiem, że piszesz teraz pracę i ze widzieliśmy się wczoraj wieczorem, ale nie chciałbyś się spotkać na kolacji? - Vanessa prawie krzyczała w słuchawkę.

-  Na przykład teraz? - zapytał Jordy.

-  Tak. Teraz.

Z salonu dobiegały tantryczne zaśpiewy. Rodzice Vanessy urządzili z przyjaciółmi artystyczny wieczór „krzesanie iskry z twórczego krzemienia”. Cokolwiek to, do cholery, znaczyło.

-  Mogę spotkać się z tobą gdzieś w twojej okolicy - zapro­ponowała. - Gdziekolwiek.

-  Wow! - powiedziała Vanessa, gdy się zjawiła w umó­wionym miejscu.

Mimo swojej nazwy: U Bubby, wioska knajpka w pobliżu Columbii okazała się całkiem miła. Vanessa spodziewała się stolików z ceratą w czerwono - białą kratkę i frytek do każdego dania. Ale stoły nakryto białymi obrusami, wszędzie stały świe­ce i słychać było stary jazz. Dopiero dochodziło wpół do szó­stej i restauracja świeciła pustkami. Ale nawet to wydało jej się romantyczne, w taki bardzo staroświecki sposób.

Jordy już siedział przy stole i zamówił butelkę czerwonego wina. Kelner wziął od Vanessy czarną wełnianą kurtkę i odsunął dla niej krzesło.

-  Czuję się tak dorosłe.

Jordy wzruszył ramionami, jakby już się do tego przyzwy­czaił. W końcu uczył się w college'u.

-  Podoba mi się twoja szminka.

Vanessa nie umiała powiedzieć, czy żartował, czy mówił serio. Jordy miał cały czas arogancki, a zarazem uprzejmy wyraz twarzy, przez co niezwykle trudno było odgadnąć jego intencje. Szkoda, że jego nos nie pełnił roli barometru, wydłużając się albo skracając zależnie od nastroju.

Choć Vanessa bynajmniej nie chciała, aby ten nos jeszcze się wydłużył.

-  Moi rodzice urządzili w naszym mieszkaniu jakieś dziwaczne śpiewy. Z całą bandą tak zwanych artystów - oznajmiła Vanessa, krzywiąc się. Rozłożyła serwetkę i położyła ją na kola­nach. - Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wyjadą.

Jordy wziął łyk wina, zacisnął wąskie wargi, jakby naprawdę rozkoszował się smakiem. Jego drogie okulary leżały na stole i Vanessa po raz pierwszy zobaczyła, że Jordy ma złocistobrązowe oczy. Jak lew.

Rychło w czas - zauważyć kolor oczu chłopaka... po tym, jak już go całowała!

-  Moim zdaniem twoi rodzice są niesamowici - stwierdził. - To wymaga ogromnego wysiłku i wielkiej odwagi być tak... na uboczu.

Vanessa uniosła brwi.

-  Jasne. - Dosunęła się na krześle do stołu i oparła łokcie na obrusie. - Wiesz, kiedy byłam mała, zdrapywałam strupy. Małe zadraśnięcie albo ślad po ugryzieniu owada potrafiłam wielokrotnie rozdrapywać do krwi. I wiesz, co powiedziała moja matka? Ze powinnam zostawiać strupy, żeby tata zrobił z nich dzieło sztuki. Czy to nie jest najbardziej pokręcona i chora rzecz, jaką w życiu słyszałeś? Większość matek mar­twiłaby się, że zostaną blizny, albo zabrałyby dziecko do psy­chiatry. Moi rodzice interesują się tylko sobą i swoją „pracą”.

Jordy wzruszył ramionami.

-  Może to był żart.

Zmarszczyła brwi i rozłożyła menu. Antipasti, promi, secondi, dolci - przeczytała. Żart? Nigdy nie słyszała, żeby matka powiedziała coś choćby odrobinę żartobliwego.

-  Nie sądzę.

Jordy patrzył, jak Vanessa przegląda menu.

-  Ale mimo wszystko ich podziwiam. W końcu pozwalają tobie i twojej siostrze mieszkać samodzielnie. Niewielu rodzi­ców się na to by zgodziło.

-  Fakt, niewielu - przytaknęła kwaśno.

-  Właściwie to chciałbym pojechać do Vermont i zobaczyć, jak żyją - dodał z entuzjazmem Jordy.

Zaniepokojona, podniosła wzrok.

-  Po co?

-  Nie wiem. Nie poznałem znowu tak wielu ludzi, którzy są... no wiesz... inni. Chyba jestem zwyczajnie ciekawy. - Upił łyk wina i znowu zacisnął usta. - Mama wspomniała mi, że mia­łaś chłopaka i że to było całkiem na poważnie. Już się skończy­ło, czy jak?

Vanessa zamknęła menu, niczego nie wybierając. Właści­wie i tak nie była głodna, chciała się tylko wyrwać z domu.

-  Tak, to już skończone. Teraz już nawet nie jesteśmy przy­jaciółmi. - Zwykle mówiła zgorzkniałym tonem, jakby wszyst­ko miała gdzieś, ale tym razem głos zadrżał jej z emocji. - Nie żebym miała coś przeciwko temu - dodała z przekąsem.

Przyszedł kelner i Vanessa zamówiła sałatkę. Czuła się jak jedna z tych wychudzonych blondynek z klasy, które jadły tylko sałatę i galaretkę owocową.

Jordy wziął kawałek chleba z koszyka.

-  Więc... to ty z nim zerwałaś czy na odwrót?

Długimi, delikatnymi palcami zanurzył chleb w malej miseczce z oliwą.

Właściwie nigdy się nie zastanawiała, kto z kim zerwał. W gruncie rzeczy nie było oficjalnego zerwania. Kiedy zoba­czyła, jak Dan zabawia się z Mystery Craze na scenie w klubie poezji, przestała odbierać od niego telefony. Jeżeli ktoś z kimś tu zerwał, to ona z nim. Ale czy to znaczy, że on w ogóle niej zamierzał z nią zrywać?

Nie bardzo mogła się w tym połapać.

-  Chyba... to ja niechcący z nim zerwałam - wypaliła. - Bo mnie zdradzał.

Dziwnie się czuła, rozmawiając z innym facetem o Danie. W ogóle dziwnie było rozmawiać z kimś innym, ponieważ do tej pory rozmawiała tylko z Danem. Ale arogancka szczerość Jordy'ego była właśnie taka... szczera. Vanessa poczuta, że drży jej warga, a oczy wypełniają się łzami. Co się z nią dzieje?

No proszę, proszę. To się zdarza nawet najlepszym z nas.

Jordy z powrotem założył okulary.

-  Przepraszam. Nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz. - Na jego bladych policzkach pojawiły się rumieńce. Właściwie zapytałem tylko z egoistycznych powodów. - Znowu zdjął okulary i ostrożnie położył je obok miseczki z oliwą. Potem podniósł wzrok i spojrzał złocistymi oczami prosto w jej oczy. - Naprawdę cię lubię.

Leciał Miles Davis. Płomienie świeczek zadrżały. Nagle Vanessa poczuła się, jakby oglądała jeden z tych kiepskich romansów, których nie znosiła.

-  Ja też cię lubię - zaszlochała, przerażona.

Gdyby była z Danem, wybuchłaby śmiechem i powiedziała, żeby się odchrzanił, bo przez niego się popłakała. Ale Jordy to nie Dan. Gdyby powiedziała, żeby się odchrzanił, to pewnie by to zrobił.

Otarła mokre policzki w lnianą serwetkę, brudząc ją szmin­ką Ruby.

-  Przepraszam. Chyba rodzice naprawdę potwornie mnie stresują. - Odłożyła serwetkę i wzięła łyk wody. - Powiedz mi coś o Columbii - Na przykład, które zajęcia najbardziej lubisz?

Jakby w ogóle ją to ciekawiło. Teraz jest już całkiem jasne, że Jordy interesuje się nią tylko z powodu jej rodziców, którzy są tacy „alternatywni”, a ona zainteresowała się nim, ponieważ wydał jej się całkiem „niealternatywny”. Poza tym jej myśli były teraz zbyt zajęte nowym odkryciem, żeby mogła słuchać Jordy'ego. Odkryciem, które przetwarzał jej umysł, był fakt, że nadal kochała Dana.

ona po prostu chce kogoś, kogo mogłaby pokochać

Przez cały dzień jeździli na nartach, a potem przez godzinę oglądali wyczyny holenderskich snowboardzistów. Pod wieczór wszyscy udali się do knajpki u podnóża góry na zasłużone piwo. W knajpce buzował ogień, dudniło pianino, a kelnerki nosiły dżinsowe kamizelki i nic pod spodem.

Serena usiadła obok Jana, jednego z Holendrów. Wszyscy w drużynie byli atletycznie zbudowanymi, przystojnymi blondynami, ale wybrała Jana, ponieważ, gdy jeździł na desce, wystawiał kciuki w bardzo dziwny i słodki sposób, jakby całej górze pokazywał, że jest w porzo.

-  Czy wszystkie dziewczyny w Nowym Jorku są równie śliczne jak ty i twoja przyjaciółka? - zapytał ze swoim czarującym holenderskim akcentem.

Serena zachichotała. Przepadała za takim czarusiami.

-  Ale z was szczęściarze, że możecie tak codziennie.

Jan roześmiał się i pociągnął łyk ciemnobursztynowego piwa.

-  Nie jeździmy na desce przez cały czas. Ja uczę się na uniwersytecie w Mińsku. Studiuję stomatologię.

-  Och...

Serena wyobrażała sobie, że cała drużyna mieszka w chacie na jakimś alpejskim szczycie, że wszyscy przez cały dzień jeżdżą na desce i co wieczór się upijają. Pomyślała, że fajnie by było być jedyną dziewczyną w drużynie. Mogłaby im obcinać włosy i robić francuskie tosty na śniadanie. A wieczorami zwijaliby się przy kominku i opowiadali sobie historie o duchach.

-  A reszta? - zapytała. Może po prostu wybrała sobie nie­właściwego faceta.

-  Conrad ożenił się z Włoszką, mieszkają w Bolonii. Franz mieszka razem ze mną w akademiku. Josef, Sven, Ulrich i Gan mieszkają razem w Amsterdamie.

Amsterdam to powinno być naprawdę odlotowe miasto. Spojrzała na czterech chłopców po drugiej stronie stołu. Wszy­scy tak samo blond, tak samo atletyczni i tak samo super.

-  W akademiku dla gejów - dodał Jan.

-  Och - odparła Serena z wymuszonym uśmiechem.

Może następnym razem będzie miała więcej szczęścia.

-  Poproszę jeszcze jedną colę - powiedział Nate do ładnej kelnerki w butach na kożuszku.

Chuck zamówił kolejne trzy dzbanki piwa Sun Valley dla całego stolika. Georgie zdążyła już wypić cały dzbanek w poje­dynkę. Pewnie trzeba będzie ją zanieść do domu.

-  Nie mogę uwierzyć, że zjechałam po najtrudniejszej trasie bez jednej wywrotki - westchnęła Blair po raz czterdziesty piąty. Pociągnęła maleńki łyka piwa i uśmiechnęła się szeroko do Erika. - Jesteś o wiele lepszym nauczycielem od tych wszyst­kich instruktorów.

Prawda była taka, że Blaire prawie całą trasę zsuwała się bokiem i nieustannie piszczała. Ale przynajmniej udało jej się nie nabrać śniegu między niemal odkryte piersi. To spory wy­czyn.

-  Jesteś coraz lepsza - odparł Erik.

Blair zapięła kaszmirowy sweter, zasłaniając biust. Na szczę­ście nosiła dżinsy biodrówki, więc kiedy tak siedziała z wyprostowanymi plecami, oparta o stół, Erik widział górną część jej pupy. To było całkiem miłe.

-  Serena?! Założę się o sto dolarów, że wypiję swoje piwo szybciej od ciebie - rzuciła wyzwanie Georgia.

Teraz, kiedy nie było z kim flirtować, Serena ucieszyła się, że ma co robić. Zebrała do tyłu długie włosy, zwichrzone od jazdy na nartach, i upięła je w węzeł. Wzięła kufel. Wszyscy przy stole patrzyli, rozradowani i zaciekawieni.

Chociaż nie, nie wszyscy byli rozbawieni.

Nate zmiażdżył w zębach kostkę lodu. Już sobie wyobrażał, jak to się skończy. Obie dziewczyny kompletnie się zaleją, będą rzygać, a potem przez następnych kilka dni nigdzie się nie ruszą z powodu kaca. Nieszczęśliwy, dąsał się nad szklanką z colą. Koniec z nartami. Koniec zabawy.

-  Pokaż jej, jak to się robi, Georgie! - podpuszczał dziewczyny Chuck.

-  Tak? - Serena uniosła kufel do ust. Wtedy zauważyła, że Nate kręci głową, więc odstawiła kufel. - Co ja wyprawiam? Ty to masz we krwi. Cala twoja rodzina to słynni alkoholicy.

-  Wielkie dzięki! - wykrzyknęła Georgie. Strzeliła Serenę kościstym łokciem. - Dawaj, pijemy!

Serena odsunęła kufel.

-  Nie warto. Jeśli to wypiję, zwymiotuję na stół. A ty i tak mnie pobijesz.

Georgie wzruszyła ramionami, odchyliła głowę i wlała w siebie cały dzbanek za jednym podejściem.

-  Pieprz się, wygrałam! - beknęła na zakończenie.

-  Na zdrowie - mruknął Nate.

Wszyscy spojrzeli na niego.

-  Natie jest wściekły, bo jeszcze nie miał okazji tego zrobić - pisnęła radośnie Georgie. - Zawsze za bardzo jestem napruta.

Zapadło niezręczne milczenie.

Blair zerknęła na zegarek.

-  Chyba powinniśmy już wracać do hotelu, żeby zdążyć do sauny przed kolacją.

Nie wiedziała na pewno, czy hotelowa sauna jest koeduka­cyjna, ale myśl, że znajdą się z Erikiem w jednym pomieszcze­niu, spoceni i w samych ręcznikach, bardzo poruszała jej wy­obraźnię. Natarłby jej plecy lawendowym olejkiem i...

-  Aha... Moje czworogłowe są w naprawdę fatalnym stanie - zgodził się Nate, pocierając uda. Zerknął żałośnie na Georgie. - Naprawdę nieźle by mi zrobiła gorąca kąpiel.

Georgie klasnęła w dłonie. Oczy jej rozbłysły.

-  Chodźmy wszyscy do mnie na gorącą kąpiel!

Przez cały czas była tak nakręcona, że Nate zastanawiał się, czy w klinice nie przepisali jej jakiegoś leku przeciwdepresyjnego. Wiedział tylko, że piwo najwyraźniej jej nie uspokajało.

Chuck już zapinał płaszcz, zbierając się do wyjścia.

-  Zrobię dla wszystkich mój słynny koktajl z brzoskwiniówki! - Uniósł koszulkę i zatrzepotał rzęsami. - „Włochaty pępek Chucka”.

Pychota.

Nate nadal nie rozumiał, dlaczego Chuck najwyraźniej mieszka w domu Georgie, skoro ma całkiem porządny aparta­ment w Christianie, najbardziej luksusowym hotelu w mieście, w którym zatrzymali się jego rodzice.

Pianista zaczął grać starą piosenkę Billy Joela. Przygasły światła. Skończyły się godziny ze zniżkowym piwem. Serena przyjrzała się Nate'owi. Faktycznie, od razu widać, że nie spę­dzał dość czasu sam na sam ze swoją dziewczyną. Odsunęła krzesło i naciągnęła sweter przez głowę.

-  Kusząca propozycja, ale musimy wracać. Obiecałam ro­dzicom, że spotkamy się z nimi o siódmej trzydzieści na kolacji. Musimy wcześniej wziąć prysznic i tak dalej.

Georgie posmutniała.

-  Och, daj spokój. Zadzwońcie i wytłumaczcie im, że jesteście zajęci.

Łatwo powiedzieć. Ona praktycznie nie miała rodziców.

Serena zerknęła na Erika. Porozumieli się bez słów, tak jak to potrafi rodzeństwo.

-  Przykro mi - stwierdziła stanowczo.

Nate próbował pojąć, jak to się stało, że wylądował tu z taką Georgie, pozbawioną krztyny rozumu, podczas gdy jego eksdziewczyna i najlepsza kumpela okazały się chodzącym uoso­bieniem zdrowego rozsądku.

Georgie wstała i usiadła mu na kolanach. Odchyliła głowę, opierając ją na jego ramieniu. Jej ciemne, jedwabiste włosy pachniały piwem i goździkami.

-  W takim razie będziemy musieli zabawić się bez nich - powiedziała.

Blair uśmiechnęła się krzywo.

-  A to pech! - Krzywy uśmieszek zamienił się w triumfują­cy. - To co, idziemy? Umieram z głodu!

Chuck usiadł sztywno na kolanach Georgie, kręcąc tyłkiem. Potem wstało sześciu holenderskich snowboardzistów i dosiedli się po kolei jeden na drugim, kompletnie zgniatając Nate'a. Wszyscy poza Janem, który patrzył z miną zbitego psiaka, jak Serena wychodzi.

-  Miłej kolacji! - krzyknął Chuck. - My rzucimy się na kanapkę!

Blair i Erik pośpiesznie zebrali rękawiczki, okulary i ruszyli do wyjścia. Serena wcisnęła czapkę pod ramię i ruszyła zaraz za nimi. Obejrzała się jeszcze, słysząc pisk Georgie. Cale towarzystwo spadło z krzesła, tworząc rozchichotany stos na podłodze. Jan skoczył na samą górę. Nawet Nate uśmiechał się wbrew so­bie.

Serena spojrzała na nich tęsknie. Zawsze była w centrum zabawy, a teraz ugrzęzła z Blair i Erikiem, którzy tak byli sobą zachwyceni, że ledwo zauważali jej istnienie. Ale rodzice cze­kali. Nie mogła wystawić ich do wiatru, resztę ferii miałaby z głowy. Odwróciła się do wyjścia. Zostało jeszcze pięć dni. Po­stanowiła sobie, że będzie się dobrze bawić, choćby nie wiem co. Czy nie z tego właśnie słynęła?

Tak - i z wielu innych rzeczy.

kiedy już myślisz, że kogoś znasz...

Leo odłożył ostatnią miskę na suszarkę.

-  Muszę już iść.

Jenny przestała pogryzać ciastko. Upiekli dwadzieścia, a zostało już tylko dwanaście. Oblizała okruszki z palców i spojrzała na chłopaka spod długich rzęs. Próbowała odgadnąć prawdę.

-  Dokąd?

Leo oparł się o popękany, żółty, laminowany blat kuchenny i zaczął bawić się pokrętłami zmywarki. Marx, czarny, tłusty kot Humphreyów, drzemał wyciągnięty na brudnej kuchennej podłodze. Leo odchrząknął, a Marx uderzył niespokojnie ogonem.

-  Mam coś do załatwienia - odparł niejasno.

-  Mogę iść z tobą?

Przestąpił z nogi na nogę i nerwowo prychnął.

-  To naprawdę nic ciekawego.

Jenny nie dala za wygraną.

-  Chyba niczego przede mną nie ukrywasz, prawda?

Roześmiał się.

-  Czego na przykład? Że tak naprawdę jestem Spidermanem?

Jenny zaczerwieniła się. Podeszła do lodówki, otworzyła drzwi i zaraz je zatrzasnęła.

-  Sama nie wiem. Uważam, że to naprawdę dziwne. Wiecz­nie jesteś zajęty i nigdy nie mówisz, co robisz.

Leo schował dłonie do kieszeni.

-  Jeśli naprawdę chcesz ze mną iść, to chodź.

Jenny próbowała zachować spokój. Udało się. Zaraz pozna wszystkie sekrety Lea, tajemniczego multimilionera.

-  Dobra.

Wsiedli do autobusu na Dziewięćdziesiątej Szóstej, a potem poszli Park Avenue w stronę budynku przy Siedemdziesiątej. Ulica była opustoszała i ciemna, wszyscy wyjechali na ferie.

-  To tylko kilka przecznic stąd - wyjaśnił jej Leo.

Jenny zadrżała; nie mogła się już doczekać.

Kiedy doszli do budynku z zieloną markizą, odźwierny uchy­lił przed Leem kapelusza. Pojechali windą na górę.

-  Jej!

Jenny zaparło dech, kiedy winda się otworzyła: otwierała się wprost na salon. Cały był urządzony w bieli, czerni i zlocie. Pośrodku, na czarno - białej marmurowej podłodze, stał okrągły pozłacany stolik z ogromną białą wazą w kształcie łabędzia wypełnioną czarnymi różami. Po lewej stronie biegła złota ba­lustrada schodów prowadzących w dół do pokoju tak ogrom­nego, że mógł być jedynie salą balową.

-  Wiem. Czyste wariactwo - zgodził się Leo. - Daphne! - zawołał.

Jenny usłyszała skrobanie pazurów o marmur i do salonu wbiegł ogromny biały mastiff, ten sam, z którym już widziała Lea na spa­cerze. A więc to Daphne. Suka podeszła i polizała Lea po ręce.

-  Dobra dziewczynka.

Jenny patrzyła oniemiała, jak Leo otwiera szafę i wyjmuje płasz­czyk z Burberry i obrożę do kompletu. Daphne stała cierpliwie, pozwalające się ubierać. A polem Leo przykląkł i założył jej te okropne, zapinane na rzepy buty z różowej skóry.

-  No proszę... Możemy już iść.

Jenny nadal nie rozumiała, dlaczego to Leo wychodzi z psem, a nie któraś z pokojówek, ale postanowiła się nie odzy­wać, zwłaszcza że najwyraźniej Leo tak bardzo kochał Daphne.

-  Zrobimy z nią tylko małe kółeczko po okolicy. Muszę ku­pić madame lakier do włosów w drogerii. Będziesz mogła po­pilnować Daphne przed sklepem?

-  Jasne. - Jenny nie spuszczała wzroku z butów psa.

Leo mówił na swoją matkę madame?

Zatrzymali się przed Zitomer przy Madison. Jenny chwyciła płócienną smycz w kratę, a Leo wszedł do sklepu po lakier. Schyliła się, a Daphne podała jej obutą w różowy but łapę.

-  Założę się, że pozwala ci spać w swoim łóżku. I założę, się, że możesz wchodzić na wszystkie meble.

Leo wyszedł ze sklepu z ogromną torbą pełną butelek z lakierem do włosów Redken. Zachichotał:

-  Madame mnóstwo tego zużywa.

Wziął smycz i szybko wrócili do budynku z zieloną markizą.

-  Muszę jeszcze ją nakarmić, podlać kwiaty i takie tam. To naprawdę nic ciekawego. Chcesz wrócić do domu taksówką czy mam cię odprowadzić do autobusu?

Jenny nie wiedziała, co powiedzieć. Zupełnie, jakby chciał ją wyprosić.

-  Chyba wezmę taksówkę - odparła sztywno.

-  Dobra. Walter ci pomoże - powiedział Leo, kiwając głową w stronę odźwiernego. Pocałował ją w policzek. - Nie jedz już dzisiaj więcej ciastek, bo się pochorujesz. Zadzwonię póź­niej, dobrze?

Jenny uśmiechnęła się ponuro i podeszła do krawężnika, żeby złapać taksówkę. Chwilę potrwało, nim Walter jakąś zatrzymał. Kiedy tylko zamknął za nią drzwi, a ona podała kie­rowcy adres, opadła na tylne siedzenie i zaszlochała.

Taksówka utknęła na światłach zaraz na następnym skrzy­żowaniu. Jenny przez łzy spiorunowała wzrokiem dom Lea. Światło się zmieniło i kierowca zaczął skręcać za róg, kiedy za­uważyła, że Leo wychodzi.

-  Proszę poczekać - powiedziała kierowcy. - Zmieniłam zdanie. Wysiadam.

Zapłaciła szybko i wyskoczyła z taksówki. Pospiesznie ru­szyła za Leem.

Szedł w stronę przedmieścia, aż doszedł do Osiemdziesiątej Pierwszej. Potem skręcił w prawo, przeszedł Park Avenue i Le­xington i wreszcie zatrzymał się przed dwupiętrowym budyn­kiem z brązowego piaskowca. Jenny skoczyła za stos worów ze śmieciami. Obserwowała z ukrycia, jak Leo schodzi dwa schod­ki do sutereny, wyjmuje klucze i otwiera metalową bramkę. Kie­dy ją uchylił, Jenny zobaczyła oparty o dwa kosze wyścigowy rower. Leo zamknął bramę i zniknął.

Jenny czekała jeszcze pól godziny, kucając za śmieciami. Po części spodziewała się, że Leo zaraz wyjdzie z innym psem na smyczy. Ale nie wyszedł, za to wydawało jej się, że zobaczy­ła światło telewizora rozbłyskujące za grubymi, szarymi zasło­nami. W końcu dała sobie spokój i wróciła do domu.

Kiedy już myślisz, że kogoś poznałaś, odkrywasz, że w ogóle go nie znasz.

O posyła kolejne listy z nurtem rzeki

Drugiego dnia w pracy Dan nawet już nie próbował szukać poczty. Zamiast tego stanął na końcu molo i jeden po drugim wrzucił do rzeki Hudson sześć listów Siga Castle'a - Jeden z li­stów był zaadresowany do Mystery Craze, podopiecznej Rusty Klein, co dało Danowi pewną satysfakcję. O ile wiedział, My­stery była tak cholernie sławna na całym świecie, że może na­wet ten list do niej dotrze. Fala wyrzuci go na plażę w Sardynii, gdzie będzie czytała dla bandy zapitych rybaków.

Zagapił się w mętną, wzburzoną wodę, myśląc o wszystkich dziewczynach, z którymi miał do czynienia. Serena, Vanessa, Mystery i Elise. Nie ze wszystkimi poszło mu dobrze, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ten nieszczęsny epizod z Elise. Ale w przyszłym roku wyjedzie do Brown, na uniwerek w Massachusetts albo do jakiegokolwiek innego college'u, który go przyjmie, i zabierze ze sobą na zawsze cztery różne doświadczenia z zaskakująco różnymi od siebie dziewczynami. Czy to nie o to właśnie chodzi, kiedy się jest pisarzem - aby zbierać doświadczenia, nadawać im sens, nazywać? No, w każdym razie coś w tym rodzaju. Jest poetą, opublikował parę utworów, Wie, co chce w życiu robić. Mało kto w jego wieku może to o sobie powiedzieć. Więc dlaczego czuje się taki... zagubiony? Jakby nieustannie czegoś szukał, szukał i szukał.

Sig Castle kazał mu jeszcze kupić jakiś specjalny papier ry­żowy w sklepie w Chinatown, więc po wypaleniu piątego camela Dan poszedł spacerkiem do metra i pojechał do centrum.

Trochę padało, więc uliczni handlarze sprzedawali podróbki parasolek z Burberry i jednorazowe plastikowe peleryny, jakie noszą tylko zdesperowani turyści w największą ulewę. Dan szedł bez pośpiechu szeroką, zatłoczoną ulicą. Powietrze pachniało mokrymi gazetami i rybami z bazarów w Chinatown. Od razu pomyślał o Vanessie, o jej skłonnościach do perwersji. Uwielbia­ła ohydne zapachy i brzydotę. To chyba najbardziej w niej kochał.

Lubił, poprawił się w myślach Dan. Jak można twierdzić, że kocha się coś w osobie, z którą już się nie rozmawia?

Zatrzymał się przy handlarzu, który prezentował plastikowe UFO na baterię. Na szczycie różowego spodka siedziały trzy małe plastikowe Japonki, wirujące do japońskiej piosenki pop. Melodyjka przypominała puszczony na przyspieszonych obro­tach przebój SugarDaddy. Taką zabawkę Vanessa mogłaby wy­korzystać w jakimś filmie. Zaczęłaby od zbliżenia, a potem zro­biłaby cięcie i przeskoczyła na dziewczynę samotnie tańczącą w klubie. Vanessa tworzyła sens poprzez obrazy - tak jak Dan poprzez słowa.

Poszedł Broadwayem w stronę Pearl River Mart, wielkiego sklepu, w którym można było dostać wszystko, począwszy od plastikowego Buddy, skończywszy na kaloszach. Kupił tam supercienki, supermiękki, niekaleczący papier ryżowy, ulubiony papier Siegfrieda Castle'a. No, mniej więcej. Potem wrócił do sprzedawcy różowych UFO.

-  Poproszę jedno takie.

-  Mam tu jeszcze inne - powiedział handlarz. Poszperał i wyjął spod stolika zabawkę w kolorze zielonym.

-  Nie, poproszę takie - upierał się Dan.

Różowy był tak absolutnie nie w stylu Vanessy, że będzie musiała się roześmiać, a on dopnie swego.

-  Dwa dolary - powiedział facet, chociaż na kartonie przy stole napisano 3$! Wyprzedaż.

Dan zapłacił z reszty Siga Castle'a za papier ryżowy. Szef okazał się takim dupkiem, że Danowi sprawiało przyjemność rolowanie go przy każdej sposobności.

-  Miłego dnia.

Gość wręczył mu jasnoniebieską torebkę z różową zabawką.

Dan był prawie pewny, że kilka przecznic stąd, przy Bowe­ry Street, powinna być poczta. Wysłałby stamtąd paczkę do Vanessy, a potem wsiadłby do metra i wrócił do pracy.

To zabawne, ale nigdy nie pomyślał, żeby stamtąd wysyłać listy Castle'a!

Sig Castle nalegał, żeby papier ryżowy dotarł do niego przed lunchem, ale Dan doszedł do wniosku, że Vanessa musi czym prędzej dostać UFO. To sprawa pierwszorzędnej wagi.

-  Proszę to wysłać ekspresem - powiedział, podając zapa­kowaną zabawkę. - To bardzo ważne.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Ci ludzie, których poznajemy na wakacjach

Spójrzmy prawdzie w oczy, nie chciałybyśmy, żeby przyłapano nas z nimi w domu. Noszą fatalne buty, żałosne dżinsy i beznadziejne fryzury, co chwila mówią super, a jednak codziennie jecie z nimi śniadanie i zapraszacie ich na wieczorne wyjścia. Nie czujcie się winne, jeśli powyższy scenariusz brzmi wam dziwnie znajomo. Nawet ja popełniałam ten grzech: spotykałam się w czasie waka­cji z kimś, kogo natychmiast po powrocie rzucałam. To ma coś wspólnego z instynktem stadnym, ale nie wiem do końca, co. Może dowiem się w przyszłym roku na podstawach psychologii.

A co z tymi dwiema?

Według moich źródeł to zdecydowanie nie jest pierwsze spotka­nie niesławnej dziedziczki z Greenwich i naszej ulubionej modelki z reklamy perfum. Były serdecznymi przyjaciółkami w Hanover Academy, ale latem, niedługo przedtem, nim zostały wyrzucone, pokłóciły się o pewnego Francuza. Jestem prawie pewna, że po­szło o coś więcej, ale zamiast pleść bzdury wolę poczekać, aż trup sam wypadnie z szafy. A jestem pewna, że wypadnie.

Na celowniku — cale mnóstwo nowinek

V spaceruje między Manhattanem a Williamsburg, zbiera z rodzica­mi śmiecie i wygląda żałośnie. D wynosi z Red Letter torbę z setkami nienapoczętych buteleczek wody San Pellegrino przeznaczonych do recyklingu. B zdejmuje narty w połowie stoku w Sun Valley tyl­ko po to, żeby sprawdzić, czy pewien chłopak będzie się wspinał kawał drogi z powrotem i pomoże jej te narty założyć. S i G w kąpieli u podnóża góry w Sun Valley z całą holenderską drużyną snow­boardzistów. Grają w butelkę? C i N na wyciągu na stoku dla snowboardzistów. Też grają w butelkę? S i holenderska drużyna olimpijska pozują na szczycie góry do zdjęć reklamowych. Będą reklamować pomadkę ochronną ChapStick.

Nie ona jedna korzysta z ferii, jak się da! Bawcie się dobrze, póki trwają!

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

impreza mieszkańców upper east w stylu z sun valley

-  Dobra, jestem gotowa - powiedziała Serena, kiedy wklepała w twarz odrobinę kremu nawilżającego i przejechała po mokrych włosach szczotką - raz, może dwa.

Oczywiście wyglądała ślicznie - nic na to nie mogła pora­dzić. Ale mogłaby nałożyć przynajmniej błyszczyk, chociażby przez wzgląd na miejscowych.

-  A ja nie. - Blair, w białym ręczniku na głowie, pochyliła się nad umywalką, żeby nałożyć tusz do rzęs. Świeżo pomalo­wane paznokcie jeszcze dobrze jej nie wyschły. - Nie wysu­szysz chociaż włosów?

-  Nie. - Serena zerknęła na zegarek. Erik czekał na nie na dole, a odkąd przyjechali, nie miała okazji porozmawiać z nim sam na sam. - Spotkamy się na dole, dobra?

-  Jak chcesz - odparła z roztargnieniem Blair.

Nie rozumiała, dlaczego Serenie tak się spieszy. To była ich pierwsza impreza w Sun Valley i Blair wreszcie chciała ładnie wyglądać. Erik cały czas był taki uważny i zawsze absolutnie uroczy, więc dziś wieczór pewnie nadejdzie ta chwila, gdy ona powie mu: „Tak, o tak”!

-  Skąd ten pośpiech?

-  A po co mam się lak wysilać? Nie mam zamiaru przez cały wieczór flirtować z czyimś bratem!

Blair zakręciła tusz i spiorunowała wzrokiem odbicie przy­jaciółki w lustrze.

-  Więc wściekasz się na mnie z powodu Erika?

Zaczęła grzebać w kosmetyczce w poszukiwaniu brązujące­go pudru.

Serena kopnęła we framugę.

-  Nie wściekam się, tylko jestem...

Zazdrosna?

Westchnęła głośno i zerwała z wieszaka na drzwiach jasno­niebieską kurtkę.

-  Zobaczymy się na dole - wymamrotała i szybko wyszła.

-  Nie martw się - krzyknęła za nią Blair. - Kiedy wrócimy, wyprowadzam się z powrotem do siebie!

-  Nie zimno ci? - Nate zdjął znoszoną granatową bluzę z Brown i zaproponował ją Georgie.

Czasem sypiał w tej bluzie, żeby mu przyniosła szczęście. Jakby liczył na to, że komisja rekrutacyjna Brown przegapi fakt, że przymknięto go za kupowanie ziela.

Georgie chodziła w pomarańczowym staniku La Perla i fi­gach od kompletu, podczas gdy Chuck Bass, Josef, Sven, Ulrich i Gan grali w madżonga na konsoli. Może jednak wszyscy są gejami, pomyślał z nadzieją Nate. Ale mimo wszystko nie po­dobało mu się, że Georgie chodzi po domu w samej bieliźnie. Była zbyt... zbyt... naga, a ta nagość powinna być zarezerwowana tylko dla niej i dla niego. W końcu jest jego dziewczyną. No jest... prawda?

-  A może pójdziemy na górę? - szepnął jej znacząco do ucha. Wyobrażał sobie, że większość czasu w Sun Valley spędzą z Georgie w łóżku. Ale nawet nie zdjął przy niej spodni. Nawet raz. Nie żeby Georgie była pruderyjna, co to to nie. Po prostu przez cały czas chodziła nafaszerowana środkami popra­wiającymi nastrój i tak nakręcona, że nie mogła położyć się cho­ciaż na sekundę i pozwolić się pocałować.

-  A co jest na górze? - zapytała, zapalając papierosa i sado­wiąc się na krześle.

Długie, jedwabiste włosy spływały jej na plecy, smukłe nogi trzymała skrzyżowane. Podwójnie.

Tylko naprawdę chude dziewczyny mogą tak skrzyżować nogi.

Nate wzruszył ramionami.

-  Pomyślałem tylko, że moglibyśmy... no wiesz... pobyć ra­zem.

Normalna dziewczyna spojrzałaby w jego szmaragdowe oczy i praktycznie zemdlała, słysząc taką propozycję. Ale Geor­gie była zbyt naprana, żeby docenić nieodparty urok Nate'a.

Uniosła podejrzliwie brew.

-  Chyba nie przemyciłeś trawki, nic mi o tym nie mówiąc, prawda? - zapytała z nadzieją.

-  Gdzie tam. - Wyciągnął rękę i dotknął jej włosów, gła­dząc przy okazji blade kościste ramię. - Myślałem tylko, że przy­dałaby nam się chwila sam na sam. - Zaczerwienił się uroczo.

Przerzuciła nogi przez oparcie drewnianego krzesła. Zosta­ło wyrzeźbione przez Szoszonów z brzozy i pomalowane na po­marańczowo.

Brzydkie jak listopadowa noc, ale pewnie kosztowało fortunę.

Przed domem ktoś zatrąbił. Georgie spuściła stopy na pod­łogę i wzięła bluzę z rąk Nate'a.

-  Chyba powinnam coś na siebie włożyć - wymamrotała, naciągając bluzę i idąc w stronę drzwi.

Blade pośladki wystawały spod bluzy, przez co wydawała się jeszcze bardziej naga.

-  Bogu dzięki - powitała zdezorientowanego dostawcę. Wy­ciągnęła butelkę wódki ze skrzynki na wózku i otworzyła ją. Po­tem złapała pilota od wieży na dziesięć kompaktów i pstryknęła, włączając stary przebój Blondie The Tide Is High. - Może pan ustawić zimne napoje przy balii do gorących kąpieli. - Georgie wskazała mu Nate'a szyjką butelki. - On pokaże, gdzie to jest.

Na dole Erik rozmawiał z chłopakami z patrolu narciarskie­go. Opowiadali o dzisiejszej akcji ratunkowej. Jakiś gość popi­sywał się przed dziewczyną i zjeżdżał na nartach tyłem. Wje­chał prosto na drzewo. Nadział się tyłkiem na gałąź.

-  Była naprawdę pokrzywiona, z sękami - mówił jeden z ra­towników.

-  Co takiego? - zapytała Serena, siadając Erikowi na kola­nach. Objął ją, a ona wtuliła policzek w jego pierś, spragniona uwagi. - Mmm... ładnie i świeżo pachniesz.

Ratownicy popijali piwo i patrzyli z zazdrością. Każdy by chciał mieć taką siostrę modelkę, która by się tak tuliła.

-  Ej, a gdzie twoja przyjaciółka? Ta z taką ładniutką, krót­ką... fryzurką? - zapytał jeden z nich.

Serena wyprostowała się. Machała nogą, postukując w dy­wan czubkiem jasnoniebieskiego buta na kożuchu. Poprawiła sobie nogawki dżinsów Habitual. Zwykle ludzie byli zbyt zajęci patrzeniem na nią, żeby pytać o Blair. Ale Blair tak bardzo dbała o swój wygląd, wkładała w to tyle pracy, że może też zasługiwa­ła na trochę uznania.

-  Na górze, szykuje się - - Strzeliła Erika łokciem w brzuch. - Chcesz do niej zajrzeć?

Erikowi w pewnym sensie podobało się, że ratownicy zauważyli Blair, zważywszy, że niedługo on i Blair przejdą do rze­czy. Oddał Serenie kuksańca.

-  Auć!

Rodzeństwo spojrzało po sobie groźnie.

-  Przecież nie powiedziałam niczego złego - dąsała się Se­rena. Złe spojrzenie Erika zamieniło się w rozbawiony, szeroki uśmiech. - Co?

-  Chyba ktoś do ciebie przyszedł - szepnął.

Serena podniosła wzrok i zobaczyła Jana, przyszłego denty­stę, a obecnie zawodnika holenderskiej drużyny olimpijskiej. Patrzył na nią rozkochanym wzrokiem.

-  Miałem nadzieję, że pojedziesz ze mną na imprezę.

Ratownicy odsunęli się, robiąc chłopakowi przejście. Sere­na ześlizgnęła się z kolan brata. Owszem, była spragniona uwa­gi, ale jednak niezupełnie o to jej chodziło.

-  Emm... czekamy na Blair.

Erik pchnął ją lekko.

-  Może jedźcie już sami? - Wskazał na ratowników. - Za­prosiłem ich na imprezę, zabierzemy się z Blair razem z nimi.

I wtedy właśnie drzwi windy otworzyły się z cichym dzwon­kiem.

Panie i panowie... Królowa Gór!

Blair wpięła we włosy spinkę z małym, złotym serduszkiem i założyła wiszące jaspisowe kolczyki, które Les Best dal Sere­nie po pokazie. Miała też na sobie jasnoniebieski kaszmirowy pulower Sereny, ale to nic nie szkodziło, bo Serena i tak zamie­rzała go oddać Blair. Sweter był trochę przyciasny w biuście, ale to też nic nie szkodziło. Blair nawet się podobało.

I chłopakom z patrolu też. Szturchali się łokciami, przestępowali z nogi na nogę i pomrukiwali jak zwierzęta w zagrodzie.

-  Hej! Wyglądasz fantastycznie - stwierdził Erik. Miło było patrzeć, jak inni faceci pożerają ją wzrokiem. Wyciągnął do niej rękę z dumą posiadacza. - Gotowa?

Blair się uśmiechnęła, zadowolona, że dała sobie dość czasu na przygotowania. Założyła nawet prostą białą bawełnianą bieliznę Hanro, „babcine galoty”, jak mawiała Serena. Ale Blair czuła się o wiele wygodniej w tych babcinych galotach niż w wymyśl­nych koronkowych figach i stringach. I lepiej wyglądała. Ile­kroć wyobrażała sobie, że ktoś ją rozbiera, widziała siebie w tej prostej bawełnianej bieliźnie.

A dziś zdecydowanie ktoś ją rozbierze.

martwa natura ze szczoteczkami do zębów

Jenny była tak zdezorientowana, że nie położyła się spać, tylko chwyciła za pędzel. Próbowała poukładać myśli. Jak zwy­kle w lodówce nie było ani warzyw, ani owoców, nie licząc ty­siącletniej zapleśniałej pomarańczy, więc Jenny malowała szczo­teczki do zębów i kostkę mydła Dove.

Wyglądało na to, że Leo nie miał własnego psa i nie miesz­kał w tym oszałamiającym apartamencie przy Park Avenue.

Może on jest zwykłą, najnormalniejszą na świecie osobą, pomyślała, ostrożnie wykańczając niebieskie włosie szczotecz­ki Dana. Tak jak ja. Ale tak naprawdę nadal nie wiedziała, kim on jest. Dlaczego tego po prostu nie wyjaśnił i nie skończył tych gierek?

Spojrzała wściekła na płótno.

-  Kretynizm - warknęła i rzuciła obraz do kosza pod biur­kiem. Wszystko było kretyńskie. Nagle sama poczuła się jak... kretynka.

A kretyni potrzebują towarzystwa. Wykręciła numer przyja­ciółki.

-  Och, więc nagle znalazłaś czas, żeby ze mną porozma­wiać? - powiedziała Elise.

-  Przepraszam. Zachowywałam się całkiem bez sensu.

-  Nie szkodzi - glos Elise złagodniał. - Ale i tak nie rozu­miem, czemu robisz z tego takie halo. W końcu gdyby był taki bogaty i miał mamusię wariatkę, która stroi psa w różowe buty, to pewnie nie okazałby się fajnym chłopakiem, nie?

Jenny zastanowiła się.

-  A skąd wiesz? - zapytała podejrzliwie. - Ilu chłopaków miałaś?

Elise nie od razu odpowiedziała. Jenny dotknęła bolesnego tematu.

-  Tak naprawdę, to myślałam, że twój brat będzie moim pierwszym chłopakiem, ale chyba jednak nie.

Jenny parsknęła.

-  Jakby to miało szansę przetrwać. Nie palisz i nawet nie lubisz kawy.

Wyczuwała, że Elise uśmiecha się po drugiej stronie.

-  Powinnaś przestać myśleć o Leu, o tym, kim nie jest, i wreszcie popatrzeć, jaki jest.

Jenny przykucnęła i wyciągnęła rozmazaną, mokrą mar­twą naturę z kosza. Może gdyby nie myślała o obrazie ze szczo­teczkami jako o martwej naturze, ale po prostu jak o obrazie ze szczoteczkami, wyglądałby lepiej. Mogłaby nawet dodać coś żywego, na przykład kota, Marksa. Położyła się na brzuchu i podniosła różową narzutę, zaglądając pod łóżko w poszuki­waniu kota.

-  Więc... - zaczęła Elise. - Zadzwonisz do niego?

Marksa nie było. Jenny wstała i podeszła do komputera.

-  Nie. Woli e - maile.

Usiadła przy biurku. Właśnie wpadła na pomysł.

Wprost się do Lea do domu. Bo mieszkanie przy Osiem­dziesiątej Pierwszej to chyba jego dom. Musi się wreszcie do­wiedzieć, kim jest Leo - czy mu się to podoba, czy nie. A tym­czasem wyśle mu e - mail.

Z przyciśnięta, do ucha słuchawką włączyła pocztę i zaczęła pisać.

-  Więc naprawdę uważasz, że nie wyszłoby nam z Danem? - dopytywała się Elise. - Chyba napisał o mnie wiersz.

Jenny mogłaby powiedzieć Elise, że Dan nadal jest zako­chany w Vanessie, że wszystkie wiersze, które pisze, tak na­prawdę są o Vanessie i o nim, nawet gdy udaje, że są o kimś innym. I że mogłaby się założyć o wszystko, że po dziesięciu minutach Elise umarłaby z nudów, słuchając jego marudzenia.

-  W życiu - rzuciła z roztargnieniem. - Przepraszam, mu­szę skończyć list.

-  Dobra. Ja chyba zaraz napiszę e - mail do twojego brata i powiem mu, jaki z niego palant.

-  Świetny pomysł - zgodziła się z nią Jenny.

Teraz już obydwie stukały w klawiaturę, sapiąc gniewnie do słuchawek.

Nie ma to jak solidne wsparcie.

pisanie e - maili do chłopców jest znacznie łatwiejsze od rozmowy w cztery oczy

Kochany Leo!

Wiem, że to zabrzmi dość dziwnie, ale mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz. Na­prawdę bardzo cię lubię i myślę, że ty też mnie lubisz. Więc dlaczego nigdy mnie do sie­bie nie zaprosiłeś? Ale teraz już wiem, gdzie mieszkasz. Przyjdę do ciebie jutro o szó­stej, kiedy już jesteś po spacerze z Daphne, jak mi się wydaje. No dobra. W takim razie do zobaczenia.

Jenny

Drogi Danielu!

Przede wszystkim uważam, że jesteś prawdzi­wym palantem, bo mnie podpuściłeś, chociaż wiesz, że jestem młodsza i mniej doświadczo­na od ciebie. Powinieneś uważać, komu łamiesz serce, bo jeszcze kiedyś się to na tobie zemści. Poza tym to oczywiste, że nadal wzdychasz za tą pierwszą i jedyną, która była dość głupia, żeby zostać twoją dziewczyną. Twoja siostra nawet nie musiała mi mówić - . jesteś przezroczysty, jakbyś był rozrysowany na kalce technicznej. Widzisz, też potrafię być poetycka. Zapamiętaj to sobie, dupku!

Twoja nieprzyjaciółka i oddany krytyk

Elise

B nie spuszcza oczu z głównej nagrody

Drzwi do domu Georgie stały otworem. No Doubt grzmiało z głośników umieszczonych w domu i na zewnątrz. Ubrania le­żały porozrzucane na schodach. Czterech długowłosych chło­paków zajadało na stojąco pierożki z grzybami, przechwalając się mięśniami wyrobionymi na snowboardzie. Na widok Blair, Sereny, Erika, Jana i ratowników chłopcy rozdziawili usta i uśmiechnęli się.

-  Gdzie Georgie? - zapytała Serena, desperacko próbując znaleźć serce imprezy, nim Jan dentysta spróbuje zaciągnąć ją na jakieś sam na sam.

-  W balii - odpowiedzieli zgodnym chórem chłopcy.

Blair została w salonie, Serena wyszła szukać gospodyni, a za nią podążył Jan. Erik podszedł do baru i zaczął przyrządzać drinki. W zeszłym semestrze zrobił kurs dla barmanów. Na ra­zie była to najbardziej pożyteczna rzecz, jakiej nauczył się w college'u.

Blair zauważyła, że Nate siedzi samotnie na skórzanej sofie w kącie salonu i skubie palce u stóp. Miał na sobie znoszoną, granatową bluzę Brown i postrzępione żółte spodenki gimna­styczne ze szkoły Św. Judy. Ze złocistymi lokami i błyszczącymi zielonymi oczami wyglądał jak chłopczyk. Smutny chłopczyk. Blair miała ochotę usiąść koło niego i zapytać, dlaczego bawi się palcami i wygląda tak smutno na imprezie swojej dziewczy­ny, ale wtedy podszedł Erik i podał jej szklankę z czymś buzują­cym, pomarańczowo - różowym.

-  Mai tai. Ostrożnie, nie czuć tego, ale to praktycznie czy­sty alkohol.

-  Dzięki. - Blair wzięła kieliszek. Zwykle wybierała wód­kę z tonikiem, ale wypije wszystko, co Erik zrobił dla niej.

-  Idę posiedzieć w kąpieli na dworze - stwierdził. - Idziesz?

Blair pokręciła głową.

-  Nie, dzięki.

Pomysł wskoczenia do gorącej kąpieli z Georgie - i kto tam jeszcze się moczył - naprawdę nie wydawał się aż tak kuszący. I nie chciała, żeby Erik pomyślał, że nie potrafi sama o siebie za­dbać na imprezie. Poza tym raptem parę metrów od niej stał stół zastawiony zamówionym jedzeniem. Kiedy Erik wyjdzie, będzie mogła opychać się do woli, nie martwiąc się, co on sobie pomyśli.

Dziewczyna potrzebuje paliwa, zwłaszcza gdy czeka ją dłu­ga noc.

Gdy tylko Erik zniknął, złapała talerz z sajgonkami i opadła na malutką sofę obok chłopaka o długich do ramion ciemnych włosach. Palił skręta.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się.

-  Deska?

Blair nie załapała, o co ją pyta.

-  Nie.

Wzięła głęboki wdech przez nos. Nigdy nie paliła trawki, ale dziś może by się przydało. Zaczęła się denerwować, a wszyscy znajomi, którzy palili, zawsze wydawali się tacy wyluzowani. Może potrzebowała właśnie kilku dymków od tego chłopaka?

-  To trawka?

Chłopak znowu się uśmiechnął i popatrzył na niedopałek.

-  Była. Przykro mi, już jest kaput.

Nie miał na sobie ani koszulki, ani butów, tylko narciarki. Jasnozielone.

-  Jak poznałeś Georgie? - zapytała, zajadając sajgonki.

-  Kogo?

Blair czuła, że Nate patrzy na nich z drugiego końca pokoju. Może myśli, że ona pali z tym chłopakiem skręta. O, ironio losu!

-  Gdzie się uczysz? - zapytała, podejrzewając, że chłopak musi mieć koło dwudziestki i pewnie jest już college'u.

-  Nie uczę się - odparł. - Jeżdżę na desce od marca do grud­nia, a potem przez całą zimę surfuję na północnym wybrzeżu.

Blair wsunęła do ust pierożka i zaczęła go przeżuwać.

-  Jak możesz jeździć na snowboardzie latem?

-  W Chile. W Argentynie.

-  A północne wybrzeże to na Hawajach?

Nie pytajcie, skąd wiedziała. Dziewczyny, które mają braci, po prostu wiedzą takie rzeczy. Chłopak przytaknął.

-  Surfujesz?

Blair pokręciła głową, zaintrygowana pomysłem. Wyobra­ziła sobie siebie w nowym, różowym bikini Eres i w hawajskiej girlandzie z białych orchidei i czerwonego hibiskusa, jak balan­suje na desce i ujeżdża olbrzymią falę. Miałaby niesamowitą opaleniznę i niewiarygodne mięśnie pośladków - takie, jakie rzeczywiście dobrze wyglądają w stringach. Po całym dniu sur­fowania Erik robiłby jej masaż olejkiem kokosowym i karmił świeżo złowioną rybą. Może wcale nie musi iść na Yale ani do innego college'u. Może wystarczyłoby tylko... surfować.

Nate nagle wstał i podszedł do niej. Jego szmaragdowe oczy nie tyle błyszczały, co raczej się tliły. Wyglądał, jakby zastana­wiał się nad mnóstwem rzeczy.

-  Hej - powiedział.

-  Hej - odparła. - Dlaczego się nie kąpiesz?

Nate wzruszył ramionami.

-  Bo woda jest za gorąca?

Blair zerwała się i rzuciła papierowy talerzyk do kosza. Nie miała ochoty na pogaduszki z Nate'em, kiedy Erik siedział w ba­lii z Georgie i Sereną. To nie miało sensu.

-  Chodź - powiedziała i wyprowadziła go na dwór.

-  Do zobaczenia później - rzucił za nimi kompletnie ujarany chłopak.

Kilka godzin wcześniej spadł świeży śnieg, więc podwórze skrzyło się w świetle księżyca. Na werandzie wokół balii tań­czyli ratownicy z dziewczynami z miejscowej szkoły średniej.

Serena lubiła moczyć się w gorącej wodzie na dworze w mroźną noc, zwłaszcza gdy leciutko śnieżyło i wszyscy byli nadzy. Tym razem wyjątkowo się cieszyła, że siedzi wciśnięta między brata i Chucka Bassa, podczas gdy holenderski dentysta patrzył na nią rozmarzonym wzrokiem z drugiego końca balii.

Georgie zjadła za dużo pierożków czy czegoś tam i próbo­wała stanąć na rękach pośrodku balii, więc żadna część jej na­giego ciała nie stanowiła dla nikogo tajemnicy.

-  Och - wyrwało się Blair, która z niepokojem obserwowała tę scenę.

Oczywiście planowała tej nocy się rozebrać, ale nie przy Nacie, Georgie, ratownikach z Sun Valley i całej drużynie olim­pijskiej z Holandii. A już na pewno, do cholery, nie będzie na golasa stawała na rękach.

-  Wskakujesz? - zawołał z wody Erik.

Serena zamrugała długimi rzęsami, żeby pozbyć się wody z oczu.

-  Jest miło.

Blair obciągnęła rękawy pożyczonego swetra.

-  Nic teraz.

Georgie wyskoczyła z wody i otarła nos. Jej skóra w świetle księżyca miała upiorny odcień.

-  Zostawcie ją. Może ma okres.

Blair zaczerwieniła się ze złości.

-  Nate też ma okres? - zadrwił Chuck.

Nate wyciągnął z kieszeni szortów paczkę papierosów, za­palił jednego i poczęstował Blair. Potem potruchtał przez ciem­ny, ośnieżony trawnik za domem, w samej bluzie, spodenkach i tenisówkach.

Blair włożyła do ust papierosa. Niedobrze, że tak jej szkoda Nate'a. To było dziwne współczucie. I prawdopodobnie abso­lutnie niezasłużone.

-  Wracam do domu - rzuciła ostro.

Serena strzeliła Erika łokciem pod żebro.

-  To chyba sygnał dla ciebie.

Blair usłyszała za plecami rozbryzg wody.

-  Wow! - dobiegł ją pisk Georgie i wiedziała, że to na wi­dok Erika.

Co za przykrość, skarbie. On już jest po słowie.

-  Poczekaj, Blair.

Blair zatrzymała się przy kuchni i porwała z tacy czekolado­we ciasteczko. Ugryzła i odwróciła się, żeby spojrzeć na Erika. Miał na sobie tylko biały ręcznik, jak wtedy w hotelu, kiedy zdała sobie sprawę, że to jest właśnie mężczyzna, który pozba­wi ją dziewictwa.

A teraz nadszedł dobry moment.

Złapała butelkę schłodzonego szampana Veuve Clicquot z kuchennej szafki, wsunęła ją pod ramię i wzięła talerz z cia­steczkami.

-  Chodźmy na górę.

jak sanie świętego mikołaja

-  Nie chcę wracać do domu - nadąsała się Georgie, gdy i ratownicy ruszyli za Conradem, Josefem, Ganem i Franzem do domu, żeby coś przekąsić. - Chcę zrobić coś szalonego.

Serenę przeszedł dreszczyk emocji. Ja leż! Ja też! Miała dość włóczenia się z Erikiem i Blair i patrzenia, jak romansują. I nie mogła się doczekać, kiedy ucieknie od rozkochanych spojrzeń Jana. Nadszedł czas na przygodę.

-  Widzieliście? Ci goście z patrolu mają na samochodzie takie sanki, tobogan. Zawsze chciałam na czymś takim...

Georgie wyskoczyła z wody, nim Serena skończyła zdanie.

-  Chodźcie! - krzyknęła, wskakując w śniegowce. - Obej­rzyjmy je sobie!

Zapominając o ubraniach, Chuck i Serena pobiegli za Georgie na zastawiony samochodami podjazd przed domem. Szybko i po cichu Chuck i Georgie zdjęli tobogan z subaru ratowników i postawili go na śniegu. Georgie otworzyła tył terenówki które­goś z Holendrów i zaczęła tam szperać.

-  Ktoś ma ochotę? - krzyknęła po chwili.

-  Ja! - odpowiedział Chuck, dołączając do niej.

Serena nie wiedziała, co Georgie proponuje, ale w tej chwili nie potrzebowała niczego poza ciepłym płaszczem.

-  Nie zmarzniemy? - zapytała niepewnie.

Na toboganie leża! gruby wełniany koc. Umrą z wyziębie­nia, jeśli wszyscy pod niego nie wskoczą.

-  Nie chcesz znowu być w gazetach? - Chuck sapnął. Chy­ba coś wciągał nosem.

Georgie wynurzyła się z mercedesa i zatrzasnęła drzwi. Po­tarła nos. Brązowe oczy miała szeroko otwarte.

-  Musimy się tylko ruszać. - Spojrzała na Selenę. - Wska­kuj na sanki, a my z Chuckiem cię pociągniemy. Jak renifery Mikołaja!

Serena była ostatnią osobą, która popsułaby dobrą zabawę na imprezie, a poza tym potwornie się cieszyła, że Jan dentysta nie odważył się do nich dołączyć. Mięczak! Serena odpięła pasy przytrzymujące koc, owinęła się i położyła na toboganie. Geor­gie przykucnęła obok i wsunęła jej ręce pod koc. Potem mocno zaciągnęła i zapięła pasy, jakby szykowała do transportu ofiarę wypadku. Serena zauważyła perełki potu nad górną wargą i na czole Georgie, chociaż były ze trzy stopnie poniżej zera.

-  Gotowa? - krzyknęła Georgie, stojąc w samych śniegow­cach po kostki w śniegu.

Serena czuła się trochę dziwnie i trochę strasznie, kiedy tak leżała na toboganie, kompletnie unieruchomiona. Położyła dło­nie na udach, żeby się uspokoić.

-  Gotowa.

Georgie i Chuck zachichotali. Pociągnęli tobogan. Ich po­śladki napięły się z wysiłku, gdy ciągnęli sanki podjazdem w stronę ośnieżonej części Wood River Drive.

-  Czekajcie, gdzie biegniecie? - zawołała Serena.

Podniosła głowę i dostrzegła ich nagie sylwetki migoczące w świetle księżyca. Chuck miał jeszcze ślad opalenizny po po­bycie na St. Barts w Boże Narodzenie, ale Georgie była biała jak lilia.

Ale nie tak niewinna.

Serenę zaczęła boleć szyja i już miała opuścić głowę, kiedy oślepiły ją jasne światła. Z przeciwka nadjeżdżał samochód.

-  Ratunku! — krzyknęła Serena.

Twarz jej zapłonęła ze wstydu, gdy zdała sobie sprawę, jak to żałośnie zabrzmiało.

Tobogan podskakiwał i sunął przed siebie, tylne światła sa­mochodu zniknęły w oddali.

-  Ej! - wrzasnęła Serena, wyciągając szyję. - Zatrzymajcie się!

Jej tak zwani przyjaciele nic zareagowali. Może nie słyszeli, a może tylko udawali, że nie słyszą.

-  Proszę...!

Nadal nie zwolnili. Droga znowu się rozświetliła, gdy nad­jechał kolejny samochód. Ten przyhamował. Ryknęła syrena i rozbłysły biało - czerwone światła.

-  Cholera, policja! - wrzasnął Chuck. - Biegiem!

-  Nie! - błagała Serena.

Tobogan podskakiwał, nabierając prędkości. Policja podje­chała bliżej.

-  Puść! Puszczaj! - Serena usłyszała głos Georgie. Nagle sanki zakręciły ostro i zjechały do rowu. Przetoczyły się i zatrzymały w płytkim strumieniu. Woda natychmiast przesiąkła przez wełniany koc i dotarła do kolan Sereny. Była tak zimna, że aż parzyła.

-  Zatrzymać się! Stać! - krzyczeli policjanci, goniąc Geor­gie i Chucka. Światła rozbłyskiwały na dachu oddalającego się samochodu.

Serena, trzęsąc się z zimna, patrzyła na oddalające się światła policyjnego wozu.

-  Ratunku - zakwiliła. - Ratunku, błagam.

zrobić to, czy nie zrobić

-  Teraz jesteśmy dokładnie tak samo ubrani.

Blair wyszła z łazienki w samym ręczniku.

Erik odłożył na bok pismo narciarskie, które czytał, czeka­jąc na nią w łóżku.

-  Super.

Pokój miał wysoki, ukośnie ścięty, drewniany sufit i gigan­tyczne tle dopasowane trójkątne okna wychodzące na Mount Baldy. W ciemnościach migały światła ratraków oczyszczają­cych trasy na następny dzień. Blair przez sekundę zastanawiała się, czy Nate wciąż gdzieś tam biegnie w tenisówkach, czy od­zyskał rozsądek i wrócił do domu. Zresztą, czy ją to obchodzi­ło? Obróciła pierścionek z rubinem kilka razy i przeniosła spoj­rzenie na łóżko. Zaraz stanę się kobietą, przypomniała sobie.

Nawet z okruszkami ciastek na brodzie i na piersi oraz z wil­gotnymi, zmatowiałymi po gorącej kąpieli włosami Erik wyglą­dał tak, że nie sposób było mu się oprzeć. Podeszła do nocnego stolika i pociągnęła łyk szampana prosto z butelki.

-  No dobra. Jestem gotowa.

Erik wziął ją za rękę i pociągnął na siebie. Ich usta spotkały się, rozkosznie łącząc posmak czekolady i szampana. Przycis­nął się do jej bioder. Wyglądało na to, że też już był gotowy.

Zamknęła oczy, gdy usłyszała muzykę z imprezy na dole, jakąś hiphopową piosenkę, której nie znała. Tamtego wieczoru, kiedy myślała, że zrobi to z Nate'em, wypaliła na CD składankę muzyczną i w całym pokoju ustawiła świece. I do niczego nie doszło. Tym razem była w obcym domu i grała obca muzyka. Może to i lepiej - im mniej dopracowany scenariusz, tym więcej miejsca na eksperymenty. Tak jakby naprawdę chciała robić coś dziwacznego.

Pewnie, że nie.

-  Otwórz oczy - zamruczał Erik, trącając ją w szyję nosem. - Masz piękne oczy.

Blair otworzyła oczy i zachichotała. Całowała się z seksow­nym starszym bratem Sereny! Zamknęła znowu oczy, pogrąża­jąc się w kolejnej rundce usta - usta. Wyglądało na to, że łatwiej jest po prostu coś robić niż myśleć o tym, co się robi albo z kim. Erik odwinął jedwabną kołdrę w kolorze cynamonu i wsunął się pod nią. Blair wślizgnęła się za nim. Wyplątała się z ręcznika i rzuciła go na podłogę bardziej ostentacyjnie, niż zamierzała.

Ta - dam!

-  Już to robiłaś, prawda? - zapytał Erik, gdy przebiegał zwinnymi palcami po jej kręgosłupie.

Blair zadrżała - po trochu z przyjemności, po trochu ze stra­chu. Zacisnęła oczy.

-  Jasne.

Poczuła na udzie imponującą erekcję Erika. Może nie będą musieli tego robić tak do końca, może wystarczy tylko trochę. Wtedy przypomniała sobie, co ona i Serena mówiły dziewiątoklasistkom na spotkaniach grupy koleżeńskiej pomocy. „Nie rób­cie tego tylko po to, żeby to zrobić. Zróbcie to z kimś, kogo ko­chacie, z kimś, komu na was zależy. Nie róbcie tego, dopóki nie będziecie całkowicie pewne, że jesteście gotowe”.

Serenie łatwo mówić. Straciła cnotę latem po dziesiątej kla­sie, ni mniej, ni więcej tylko z samym Nate'em. To było coś, co zawsze, niewidzialne i niewypowiedziane, stało między nimi dwiema. Kula u nogi ich przyjaźni.

Kiedy Blair wypowiadała się na temat seksu na spotkaniach grupy, mówiła z taką pewnością, że czasem prawie sama wie­rzyła, że już to robiła. I jasne, bywała już z Nate'em całkiem blisko tego, ale nigdy aż tak. Zawsze go powstrzymywała, do­słownie w ostatniej chwili.

A zważywszy, że oboje z Erikiem byli nadzy i leżeli bardzo blisko siebie, właśnie teraz była ostatnia chwila.

-  Denerwujesz się? - zapytał Erik, głaszcząc jej włosy i pa­trząc jej w oczy w ten swój miły, cudowny sposób.

-  Nie. A co? Dlaczego wydaje ci się, że się denerwuję? - zapytała Blair trochę zbyt pospiesznie.

-  No bo trzymasz kolana tak, jakbyś mnie odpychała...

Blair nie zdawała sobie sprawy, co robi z kolanami. Chociaż desperacko chciała to zrobić i mieć już za sobą, najwyraźniej jej ciało miało inny pomysł.

Jak ma stracić cnotę, skoro nawet jej ciało nie współpracuje?

jej rycerz w lśniącej zbroi

Nate wraca! do domu Georgie z odrętwiałymi z zimna noga­mi, w przemoczonych tenisówkach, gotowy na skok do gorącej kąpieli. Myślał, że porządny, samotny spacer pomoże mu oczy­ścić umysł, ale miał tyle rzeczy do przemyślenia: szanse przyję­cia do Brown, dziwaczne zachowanie Georgie, to, że nie został kapitanem drużyny, i to, że Blair wydawała się przeglądać go na wylot. Ale tak naprawdę myślał tylko o jednym: jak cudownie byłoby zapalić skręta i zapomnieć o wszystkich problemach.

-  Cholera - zaklął pod nosem.

-  Pomocy, proszę.

Usłyszał cieniutki, błagalny głos, cichy jęk z rowu po lewej stronie.

Obrócił się i wybałuszył oczy. Głos dobiegał z przewróconego toboganu ratowniczego. Spod koca wystawały jasne włosy. Wydały się Nate'owi dziwnie znajome. Gdyby nie był tak trzeźwy, pomyślałby, że ma zwidy.

-  Serena? - przyklęknął i zaczął rozpinać pasy. - Jezu, co się stało?

Gdy tylko Serena miała wolne ręce, objęła Nate'a za szyję, szlochając bez słów. Ucieszyłaby się nawet, gdyby uratował ją Jan, ale fakt, że uratował ją Nate, był tysiąc razy lepszy.

-  Już dobrze, już dobrze - mruczał uspokajająco Nate, głaszcząc ją po włosach i rozpinając pasy. Kiedy skończył odpi­nanie i odsunął ciężki, wełniany koc, zaniemówił z wrażenia.

-  Och.

Złapał ją pod ramiona i pomógł jej stanąć, a potem z powro­tem zawinął w koc.

Serena oparła się o niego. Nie miała nawet siły się zawsty­dzić, ani tym bardziej tłumaczyć, skąd się tu wzięła naga, przy­pięta do toboganu.

Nate schylił się i podniósł ją, jakby była dzieckiem.

-  Zabieram cię z powrotem. Potrzebujesz porządnej, ciep­łej kąpieli. Rozgrzejesz się i będziesz jak nowa.

Ruszył w stronę domu, czując się jak bohater. Rozsadzała go energia. Ciepły, słodki oddech Sereny łaskotał go w ucho. Oparła głowę o jego ramię, myśląc, że może to Nate, jej Natie, był od zawsze jej przeznaczony. Jej rycerz w lśniącej zbroi. Mi­łość jej życia.

Kiedy wrócili do domu, Nate zaniósł Selenę na górę do ła­zienki dla gości i zrobił jej gorącą kąpiel. Kiedy odpoczywała w pianie, poszedł korytarzem do sypialni matki Georgie, żeby poszukać ciepłego szlafroka i miękkich, ciepłych skarpet. Drzwi były zamknięte, ale odkąd Nate przyjechał, służba zawsze je zamykała, więc nie myśląc wiele, wszedł bez pukania.

Ups.

Zamarł w progu. Rzeczy Blair leżały na podłodze, jej deli­katna dłoń z rubinowym pierścionkiem obejmowała szyję jakie­goś blondyna. Blondyn odwrócił się i okazało się, ze to nie jest Holender z olimpijskiej drużyny snowboardowej - Bogu dzięki — ale Erik van der Woodsen, starszy brat Sereny. Niewielka po­ciecha.

-  Przepraszam - wymamrotał Nate. - Potrzebuję kilku rze­czy z szafy.

-  Hm, a nie mógłbyś wrócić później? Jesteśmy trochę zaję­ci - powiedział Erik bez cienia zażenowania.

Nate dalej stał i gapi! się na nich z rękoma w kieszeniach. Potrzebował jakiegoś wyjaśnienia, jakieś reakcji od dolnej czę­ści seksualnej kanapki Erik - Blair, żeby móc się odwrócić i wyjść.

Ale Blair tylko leżała z zamkniętymi oczami. Erik prawie przekonał jej ciało, żeby wyruszyło w podróż, którą tak bardzo chciała odbyć, ale gdy usłyszała głos Nate'a, odwołała lot. W końcu usłyszała, że drzwi się zamykają i Nate pospiesznie oddala się korytarzem. Wtedy podniosła się na łokciach i odsu­nęła od Erika. Podciągnęła prześcieradło, żeby się zasłonić.

-  Właściwie to miał być mój pierwszy raz - przyznała się, czerwieniejąc. - Ale chyba nie jestem gotowa.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Z całego ser­ca wierzyła, że nie będzie za bardzo zły.

Śliczne usta Erika ułożyły się w lekki uśmieszek.

-  E tam, pewnie, że jesteś gotowa. Po prostu nie jestem wła­ściwym facetem.

Doskonale wiadomo, kto jest tym właściwym.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Wiem, wiem, wieki upłynęły. odkąd ostatnio rozmawialiśmy. Ferie wiosenne prawie się kończą, a z tego co słyszę, wszyscy byli bar­dzo zajęci niemyśleniem o listach z informacją o przyjęciu do col­lege'u, które powinny zjawić się w naszych skrzynkach pocztowych już za dwa tygodnie. Tak, byliśmy zajęci, zajęci, bardzo zajęci. Ale nim zacznę opowiadać, kto w jakie wpadł kłopoty i gdzie, pozwól­cie, że wyjaśnię kilka kwestii w całkowicie przypadkowej kolejno­ści.

a) Nie wszyscy holenderscy snowboardziści z drużyny olimpijskiej są gejami i nie wszyscy są żonaci lub nudni. Wiem to, bo spotyka­łam się króciutko z jednym z nich, kiedy byłam z rodziną na nar­tach w Banff. Nazywał się Jansen i był niemożliwie słodki.

b) Jeśli idąc do college'u, nadal będziesz dziewicą, to nie martw się, nie ty jedna. Wiem to, bo... no wiem, i tyle.

c) Wyrzucanie poczty do rzeki nie jest przestępstwem, no, chyba że się jest pracownikiem poczty.

d) Ale jest przestępstwem nie odpowiedzieć na e - mail dziewczyny, gdy chce ci wybaczyć, pocałować i pogodzić się. Przestępstwem jest także niepodziękowanie za prezent. A już zdecydowanie prze­stępstwem jest bieganie nago po publicznej drodze, zwłaszcza je­śli ściga cię policja - patrz wieści poniżej.

e) Ostatnia, choć nie najmniej ważna sprawa: głupio mi to mówić, ale zdecydowanie lepiej się czuję, gdy nie kłócimy się z rodzicami.

Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. A co do najświeższych nowi­nek...

Niesławna dziedziczka z Connecticut i znany imprezowicz z Upper East Side aresztowani za publiczne obnażanie się

Ona już nas zaszokowała tym, że sprzedała ulubionego kucyka, żeby mieć pieniądze na narkotyki, a on dostarczył nam niezapo­mnianych wrażeń, kiedy pojawił się, cały wyżelowany, w europej­skiej reklamie wody po goleniu. Teraz znowu o nich słychać. G i C zostali aresztowani wczoraj wieczór, gdy paradowali po publicznej drodze golusieńcy. Potem stwierdzono, że obydwoje byli pod wpły­wem wszelkich możliwych substancji i że ukradli ratownikom z pa­trolu tobogan, który zwrócono do kwatery głównej ratownictwa. Oboje zwolniono za kaucją następnego ranka. Polecieli do domu - jedno do Greenwich, drugie do Nowego Jorku - prywatnymi od­rzutowcami. Plotki głoszą, że wydział policji w Wood River i ratow­nicy z Sun Valley otrzymali znaczne sumy z dotacjami od „anoni­mowych” ofiarodawców w zamian za dyskrecję. G już siedzi w Wyzwoleniu, gdzie pewnie dosłużyła się dożywotniego członko­stwa. C ma szlaban, co oznacza, że nie może już korzystać z ro­dzinnego apartamentu w hotelu Tribeca Star ani z samochodu matki z szoferem. Biedactwo. Plotki mówią, że pewna piękna mo­delka, uczennica z Upper East Side, również była zamieszana w ten incydent, ale zdołała wymknąć się policji. Tego samego wieczoru tajemniczy, przystojny chłopak odprowadził ją do hotelu. Zuch dziewczyna!

Na celowniku

V patrzy na wystawę sklepu ze sprzętem filmowym jak dziecko na wystawę sklepu zoologicznego. Biedactwo, nie może się docze­kać, kiedy rodzice wrócą do domu. B, E oraz grupa ratowników z Sun Valley wieczorami piją piwo w miejscowym barze w Ketchum. Idaho. I możecie wierzyć lub nie, ale nie wyczuwa się między nimi napięcia seksualnego. Słyszałam, że to się przydarza dziewczynom, gdy już... no, wiecie. Tracą potrzebę flirtowania. J znowu czai się w okolicach Upper East Side, ukryta za drzewa­mi. O co jej właściwie chodzi? Za dnia S i jej brat E sami przecina­ją szlaki w Sun Valley.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Znam od małego pewnego chłopaka i jestem pewna, że przez cały czas byłam w nim zakochana, tylko nie zdawa­łam sobie z tego sprawy. Chodził z moją najlepszą przyja­ciółką, a teraz jest z inną moją znajomą, chociaż jestem pew­na, że to niedługo się skończy. Muszę się dowiedzieć, czy on czuje do mnie to samo, ale nie jestem pewna, co powin­nam zrobić.

Zagubiona

O: Droga zagubiona!

Wiesz, co ci radzę? Dorwij go. Pocałuj go i od razu wszystko będzie na właściwym miejscu. Jeśli on czuje to samo, zo­rientujesz się. Jeśli nie, też się zorientujesz. Powodzenia, skarbie.

P

P: Droga plotkaro!

Uwielbiam twoją stronę. Jesteś świetną dziewczyną. Chciał­bym poznać twoje imię. Być może jesteś tą samą dziewczy­ną, którą poznałem na nartach. Pewnie nigdy więcej się nie spotkamy, bo mieszkam daleko od Ameryki, ale zawsze będę cię kochał z oddali.

Jan

O: Kochany Janie!

Mam wrażenie, że się spotkaliśmy, dawno temu. I nawet je­śli nie jestem dziewczyną, o której mówisz, masz moje po­zwolenie na kochanie mnie z oddali. I niech już tak zosta­nie, dobrze?

P

Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, z powrotem w szkole. To może być miłe, zasnąć wreszcie we własnym łóżku.

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

liczy się intencja

Kiedy na dole zabrzęczał dzwonek, Gabriela i Ruby robiły właśnie batoniki energetyczne - bez drożdży, bez cukru, pełnoziarniste, z żurawinami. W tym samym czasie Vanessa i Jordy pomagali Arlowi przywiązać żonkile, które ukradł z parku, do starej sieci rybackiej. Żonkile chyba miały symbolizować na­dzieję, ale Vanessa nie bardzo wiedziała, co oznacza sieć. Siatka była szorstka i kaleczyła dłonie. A dodatkowo wkurzało Vanessę, że Jordy zaczął nagle wykazywać zainteresowanie pracą jej rodziców. Nawet zdjął buty i chodził po domu boso, tak jak oni, i założył wisiorek z paciorków z pacyfką. Pewnie ukradł matce ze szkatułki ze starociami. Nic trzeba więc tłumaczyć, że dzwo­nek był dla Vanessy natychmiastowym sygnałem, by rzucić wszystko i pobiec do drzwi.

-  Ja otworzę! - krzyknęła i wcisnęła żonkile w pomocne dłonie Jordy'ego. Podbiegła do domofonu. - Słucham?

-  Poczta. Paczka dla pani.

Vanessa wpuściła listonosza. Wszedł na górę i wręczył jej pudełko. Paczkę zaadresowano do niej, a w górnym lewym rogu było nazwisko i adres Dana.

Zamknęła drzwi, usiadła na podłodze i rozdarła opakowanie zębami. Jej oczom ukazał się jaskraworóżowy, plastikowy statek kosmiczny z trzema małymi, plastikowymi Japoneczkami na szczycie. Dziewczynki miały jednakowe warkoczyki i plastiko­we, zielone sukienki. Vanessa znalazła guziczek, włączyła za­bawkę i postawiła na podłodze. Zabrzmiała szalona japońska piosenka i dziewczynki zaczęły wirować w tańcu, a pod ich sto­pami rozbłyskiwały światełka. Potworna tandeta. Okropność. Coś fantastycznego.

-  Co to jest na Matkę Ziemię?! - wykrzyknęła Gabriela, która przyszła popatrzeć. - Kto ci przysłał coś takiego?!

Ten cudowny chłopak, za którego myślałaś, że pewnego dnia wyjdę.

-  Podoba mi się - oznajmiła Vanessa. - To tak brzydkie, że aż piękne.

Po chwili przyszedł Jordy z girlandą żonkili wokół szyi. Zmarszczył brwi, patrząc na zabawkę.

-  Co to jest?

-  Po prostu coś - odparła Vanessa i naraz zaświtał jej po­mysł nowego filmu. - Ej, możesz się schylić na chwilę? - zapy­tała, myśląc o nosie Jordy'ego.

Pochylił się, a ona przymknęła oczy, składając dłonie przy oku, jakby patrzyła przez obiektyw na jego zadziwiający nos i zwariowany, różowy statek kosmiczny, kręcący się i rozbły­skujący światełkami.

Zapowiada się kolejne arcydzieło.

-  Zostań tutaj.

Vanessa popędziła do swojego pokoju po kamerę. Jeżeli się pospieszy, rodzice nawet nie zauważą, co robi.

-  Zostań tak - szepnęła, przykładając kamerę do oka, ła­piąc ostrość starając się, żeby pacyfka i żonkile nie weszły w kadr. - Dobra, złapałam.

Wyłączyła kamerę i wrzuciła ją do czarnej szkolnej torby przy drzwiach. Z drugiego końca salonu obserwował ją zaciekawiony ojciec, światełka zabawki rozbłyskiwały w jego oczach. Vanessa poszła do pokoju wziąć trochę więcej sprzętu. Od tej chwili będzie musiała zawsze nosić ze sobą kamerę i statek ko­smiczny. Będzie filmowała najdziwaczniejsze rzeczy, które jej się spodobają, a za każdym razem w tle pojawi się ta zabawka.

-  Mogę już wstać? - zapytał Jordy, gdy wróciła.

Wciąż klęczał nad różowym UFO, słuchając powtarzającej się melodyjki. Oczy miał błędne.

Vanessa wyłączyła zabawkę. Włożyła do torby zapasowe baterie i jeszcze jeden obiektyw.

-  Aha, możesz już iść - rzuciła z roztargnieniem.

Już go do niczego nie potrzebowała.

-  Ej, a gdzie ty idziesz? - wrzasnęła Ruby z wnęki kuchen­nej.

Vanessa po tonie głosu poznała, że siostra doskonale wie, co jest grane. Zasznurowała martensy i naciągnęła na głowę kaptur czarnej wiatrówki z demobilu.

-  Wychodzę - odkrzyknęła, wypadając za drzwi.

A oczy ojca płonęły z ciekawości, prawie wypalając Vanessie czarne dziury w plecach.

odpowiedź można znaleźć na ścianie w łazience

Słodka jak eklerka, mała femme fatale

Próbowałem twoich petite beurr i twojego chleba

napełniasz mój talerz

Ostatniego dnia ferii Dan stał w męskiej toalecie w redakcji „Red Letter” i czytał raz za razem swój własny wiersz, ten sam, który w tajemniczy sposób zniknął z jego biurka. Znalazł już utwór, w którym wykorzystał wcześniej ostatnią linijkę - „na­pełniasz mój talerz” - i miał zamiar przerobić ostatni wers. Ale do pisania zainspirowała go chwila - widok Elise z bagietką. A teraz nie interesowała go już ani Elise, ani wiersz.

Czy to może mieć coś wspólnego z pewnym e - mailem, któ­ry niedawno dostał?

Zbędna linijka nie była głównym powodem, dla którego ga­pił się na ścianę. Ktoś dopisał pod spodem: Uwaga: jak nie na­leży pisać, patrz powyżej.

No dobra, może to, co napisał, było głupie, sentymentalne i bez sensu. Sam pierwszy by to stwierdził, ale krytykowanie czyjegoś pisania tak bezpośrednio było zwyczajnie... złośliwe i niedojrzale. To jak wygadywanie świństw o czyjejś matce: tyl­ko ty możesz o niej źle mówić.

-  Łajdaki - mruknął pod nosem Dan, spuszczając wodę.

Wyciągnął z kieszeni czarny cienkopis i zaczął bazgrać obok swojego wiersza.

Uwaga: jak nie być dupkiem

1. Nie kradnij rzeczy z czyjegoś biurka, zwłaszcza gdy wła­ściciel nie zna cię na tyle, aby uznać to za zabawne.

2. Nigdy nie zakładaj, że wiersz jest skończony. Najlepiej w ogóle niczego nie zakładaj, bo tylko wyjdziesz na dupka.

3. Pieprz się - i tak nikt inny tego nie zrobi.

Wsadził cienkopis z powrotem do kieszeni, umył ręce i kop­nięciem otworzył drzwi, prawie wpadając na Siegfrieda Castle'a.

-  Czeźdź, dzieciaku - zwrócił się do niego z dziwacznym niemieckim akcentem pan Castle. - Miałem parę telefonów w sprawie dżeków, które nie dotarły. To ty je wysyłałeś w zeżłym tygodniu. Rusty właśnie dzwoniła, żeby powiedziedź, że Myztery Craze nie może wyledziedź z Helsinek, bo Rusty nie ma jej jak wysłać pieniędzy.

Dan podszedł do biurka i wziął swoją czarną torbę ramię. Kusiło go, żeby powiedzieć Castle'owi, że czek do Mystery właśnie do niej płynie rzeką Hudson, ale nie chciał wylecieć z roboty. Wolał sam odejść.

Pan Castle poszedł za nim do biurka. Zmierzył go spojrze­niem złośliwych, niemieckich oczek.

-  Może idź i poszukaj sobie gdzie indziej niewolnika - syk­nął Dan.

Wszedł na krzesło, żeby przeczytać słowa tworzące pozio­mą czerwoną linię na ścianach pokoju. Red Letter, Red Letter, Red Letter ciągnęło się w nieskończoność.

-  Jakie to oryginalne - stwierdził, zeskakując z krzesła. A potem wyszedł.

Trzydzieści sekund po jego wyjściu rozległ się ostry dzwo­nek komórki - nic przyjemnego. Dan nawet nie musiał spraw­dzać; wiedział, kto dzwoni.

-  Jasna cholera, dzieciaku! Nikt nie odchodzi, powtarzam, nikt nie odchodzi z „Red Letter”! - wrzasnęła na niego Rusty Klein. - Miałeś chłonąć aurę geniusza literackiego. Miałeś ro­bić, co ci kazali. Dopiero terminujesz, na miłość boską. Nie możesz odejść!

Dan kroczył Południową Siódmą Aleją z telefonem przyciś­niętym do ucha. Nie zamierzał pozwolić, aby Rusty odebrała mu poczucie triumfu.

-  Przykro mi. ale naprawdę nie wiem, w jaki sposób wysy­łanie czyichś listów, kupowanie kawioru albo kserowanie doku­mentów miałoby z kogokolwiek uczynić dobrego poetę.

Rusty milczała. Jakąś sekundę.

-  Wskakuj do taksówki, słońce. Spotkamy się w Płaza o dziesiątej. Chyba wiem, jak to załatwić.

Dan stał u szczytów schodów prowadzących do metra. Po­myślał o tym, jak Rusty namawiała go, żeby rzucił szkołę i za­czął pisać wspomnienia, czego absolutnie nie miał ochoty robić. Chciał iść do college'u, zdobywać nowe doświadczenia i uczyć się lepiej pisać, a do tego nie potrzebował agenta.

-  Nie trzeba, chyba sam sobie poradzę. Właściwie na pew­no sam sobie poradzę. Przynajmniej na razie.

Rusty nie od razu zareagowała. Słyszał, jak dzwonią u niej telefony i jak jej asystent, Buckley, uwija się, żeby wszystkie odbierać. Dan czekał, aż Rusty wykrzyknie, że jest głupi, że sam nie wie, co dla niego dobre, ale ona powiedziała tylko:

-  Jesteś pewien?

-  Aha - odparł stanowczo Dan. - Dzięki.

-  A niech cię! Powodzenia.

-  Wzajemnie - odpowiedział szczerze Dan i rozłączył się.

Rusty Klein była zwariowaną, przerażającą despotką, ale wiedział, że i tak będzie mu jej brakowało.

Zajrzał do cukierni, zamówił dużą kawę i pączek z dżemem. Czekając, postanowił zatelefonować do Vanessy. Ręce mu drża­ły, gdy wychodził z wielkim, gorącym kubkiem. Postawił go na ziemi, zapalił papierosa i wybrał numer.

-  Hej! - powiedział, gdy odezwała się automatyczna sekre­tarka. - Coś ci wysłałem. Zastanawiałem się, czy doszło. - Za­ciągnął się dymem, próbując wymyślić, co powiedzieć. - A tak w ogóle, to mówi Dan. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Eee... cześć - dorzucił i rozłączył się.

Cóż, nie zabrzmiało to jak: „Przepraszam, spróbujmy jesz­cze raz”, ale przynajmniej się odezwał.

czasem prawda kłuje w oczy

Leo stał przed metalową furtką i czekał na Jenny.

-  Cześć - powiedziała, czerwieniąc się ze wstydu. Dość bezczelnie się do niego wprosiła.

Leo grzebał nerwowo przy zamku. Ruchem głowy wskazał rower oparty o kubły.

-  Tata każdego ranka jeździ na nim wokół parku. Jak na swój wiek jest naprawdę w niezłej formie.

Jenny nigdy nie słyszała, żeby Leo wspominał o ojcu. Za­wsze wyobrażała sobie, że wychowywał się bez ojca, w wielkim różowo - białym mieszkaniu matki przy Park Avenue. Myślała, że całymi dniami gapił się w telewizor i czesał rozpieszczonego psa złotą szczotką, podczas gdy matka wydawała miliony z jego ali­mentów na firmowe ubrania dla psa i kolacje z młodymi męż­czyznami.

-  Hej, wróciłem - zawołał Leo, gdy weszli do środka. - Pozwól - powiedział do Jenny. Wziął od niej kurtkę i powiesił. - Chodź.

Jenny ruszyła za nim ciemnym, wąskim korytarzem. Miesz­kanie pachniało stęchłą prażoną kukurydzą i płynem dezynfeku­jącym. Biała farba na ścianach popękała i odchodziła od tynku. Gładki, ciemnoczerwony dywan był powycierany i zmechacony. Dom przypominał jej własne mieszkanie, tyle że tu było jeszcze gorzej.

-  Mamo, tato, to Jennifer, dziewczyna, o której wam opo­wiadałem.

Gdy Jenny zobaczyła pana i panią Berensen, szczęka opadła jej do podłogi. Oboje mieli podobne szare dresy, jedli prażoną kukurydzę z mikrofalówki, trzymali nogi na ratanowym stoliku do kawy ze szklanym blatem i oglądali telewizor w maleńkim, ciemnym pokoju. Pani Berensen była filigranową kobietą, o krót­kich, siwych włosach i jasnoniebieskich oczach z drobnymi, kurzymi łapkami. Pan Berensen miał co najmniej osiemdziesiąt lat, był siwy, miał długie, kościste ręce i nogi oraz opaloną, ogo­rzałą twarz. Oboje byli tak chudzi, jakby żyli na samym popcor­nie i wodzie.

-  Naprawdę miło mi... państwa poznać - zawahała się Jen­ny. Zrobiła krok w przód, żeby uścisnąć ich dłonie.

-  Och, ale z ciebie ślicznotka - stwierdziła pani Berensen.

-  Właśnie oglądamy stary kawałek z Jamesem Bondem - powiedział pan Berensen. - Siadajcie, jeśli macie ochotę.

Chrząknął i przesunął się na ciemnoczerwonej, welurowej sofie, żeby zrobić dla nich miejsce.

Jenny nie potrafiła sobie wyobrazić, jak ten człowiek mógł jeździć na rowerze wokół parku. Wyglądał tak, jakby miał zaraz paść trupem.

-  Dzięki. - Leo dotknął łokcia Jenny. - Chodź, pokażę ci swój pokój.

Jenny przygryzła usta i poszła za nim. Czuła się okropnie zawiedziona i nienawidziła się za to. Dlaczego miałoby ją ob­chodzić, że Leo nie jest księciem, który mieszka w ekskluzyw­nym budynku z odźwiernym przy Park Avenue?

Bo facet musi mieć coś więcej poza słodkim usposobieniem i ślicznie wyszczerbionym zębem!

Pokój Lea okazał się jeszcze bardziej przygnębiający. Pod ścianą stało łóżko przykryte starą narzutą w żółto - zieloną kratę. Ściany były białe. Na podłodze leżał zniszczony brązowy dy­wan, a na porysowanym, drewnianym biurku gigantyczny mac­intosh. Komputer był zdecydowanie najnowszą i najdroższą rze­czą w domu Berensenów.

Jenny przysiadła na brzegu łóżka i kichnęła gwałtownie. Reagowała alergicznie na całokształt sytuacji.

A kto by tak nie zareagował?

Leo usiadł na drewnianym krześle przy biurku i poruszył myszką, żeby obudzić komputer.

-  Tym się głównie zajmuję, gdy nie jestem w szkole albo z tobą.

-  Tak?

Jenny zastanawiała się, czy pokaże jej jakiś dziwaczny czat, na którym udaje, że jest kimś zupełnie innym.

-  Chodź, pokażę ci.

Niechętnie wstała i podeszła. Spodziewała się, że będzie musiała przejrzeć stos ohydnych e - maili. Zamiast tego zobaczy­ła obraz, wierną kopię Urodzin Marca Chagalla. Nie, niezupeł­nie wierną kopię, bo Leo gdzieniegdzie dodał coś od siebie.

-  Ty to zrobiłeś? - zapytała Jenny, gdy odzyskała głos. To była naprawdę dobra praca.

-  Aha, ale jeszcze nie skończyłem. Muszę coś zrobić z szy­bą. Jest trochę zbyt smętna. - Zaczął otwierać menu z paletami kolorów i narzędziami do cieniowania. - Mógłbym dodać odro­binę złota... - Zerknął na Jenny. - Jak myślisz?

Jenny wróciła z powrotem do łóżka, bo to było jedyne miej­sce, gdzie mogła usiąść. Zakołysała się lekko na sprężynach materaca, żeby oczyścić myśli.

-  Naprawdę uwierzyłam, że mieszkasz w tamtym eleganc­kim apartamencie. Myślałam, że Daphne to twój pies.

Przestała podskakiwać, spojrzała na dywan i przełknęła ślinę.

-  Chyba trochę chciałem, żebyś tak pomyślała. Dlatego cię tam zabrałem.

Jenny podniosła wzrok. Leo nie wyglądał już tak oszałamia­jąco, zgarbiony przy starym biurku we wstrętnym pokoju.

-  Ale Elise mówiła, że podobno byłeś na przyjęciu u Fricka. No i nosisz taką ładną skórzaną kurtkę. - Wsunęła dłonie pod uda. - Myślałam, że tam mieszkasz - powtórzyła.

Leo pokręcił głową.

-  Po szkole wyprowadzam też Henry'ego, psa Madame T. Zaprasza mnie na imprezy, takie jak ta u Fricka, i załatwia mi członkostwo w muzeach, bo wie, że interesuję się sztuką, a jej dzieci już są dorosłe. To właściwie bardzo miłe z jej strony.

Jenny kiwnęła głową. Dlaczego tak trudno jej zaakcepto­wać fakty? Leo jest zwykłym chłopcem, który po szkole wypro­wadza psy bogatym ludziom.

I ma naprawdę starych rodziców, którzy mieszkają w na­prawdę ciemnym, przygnębiającym mieszkaniu. Interesuje się sztuką, tak jak ona, ale ona potrzebowała czegoś... więcej.

Nagle zerwała się z łóżka i rzuciła do telefonu.

-  Zróbmy coś szalonego i romantycznego! Ukradnijmy bu­telkę wina twoim rodzicom i zabierzmy ją do parku. Usiądzie­my pod gwiazdami i upijemy się!

Leo oniemiał.

-  To ty jesteś tajemnicza, nie ja - stwierdził, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Moi rodzice nie mają wina, poza tym jutro idziemy do szkoły. Muszę zrobić kolację i odrobić lekcje. Zostań i zjedz z nami.

Kolacja z wychudzonymi rodzicami Leo, którzy nawet nie piją wina? Zero romantyzmu.

Jenny nie rozumiała, co się z nią dzieje, ule wiedziała, że jeśli nie wybiegnie z pokoju Leo, zaraz wybuchnie.

-  Chyba muszę już iść - mruknęła i rzuciła się do wyjścia.

Twarz ją paliła. Nie umiała nawet się zatrzymać i pożegnać z rodzicami Lea. Złapała kurtkę, wyobrażając sobie chłodne powietrze na policzkach i uspokajającą jazdę autobusem.

-  Czekaj! - krzyknął za nią Leo, ale ona już była na ulicy.

Chciała się przekonać, czy lubi prawdziwego Lea. Teraz już znała odpowiedź.

I nie wyglądała ona najprzyjemniej.

pierwszy przypływ siostrzanej miłości

-  To cudownie znowu cię widzieć w domu! - zachwyciła się matka, gdy Blair wysiadła z windy, ciągnąc walizkę na kół­kach od Louisa Vuittona.

Mookie, pies Aarona, zamachał do niej ogonem i otarł się zadem o jej kolana.

-  Spadaj - syknęła Blair pod nosem, chociaż cieszyła się z powrotu do domu. Zdjęła płaszcz i rzuciła go na antyczną ka­napę, stojącą w rogu holu wejściowego. - Cześć, mamo. Gdzie Kitty Minky?

Eleanor podeszła do córki, ciężko się kołysząc, i ucałowała ją głośno. Potem podała jej telefon.

-  To twój ojciec, kochanie. Właśnie ucięliśmy sobie prze­miłą pogawędkę.

Ciekawe... Rodzice nie odzywali się do siebie - uprzejmie - od ponad roku.

-  Tata?

-  Blair, misiaczku - odezwał się wesoły, przesycony wi­nem głos ojca, prosto z chaty we Francji. - Ça va bien?

-  Tak jakby - odparła Blair.

-  Miałaś wiadomość z Yale?

-  Nie. - Blair nie zamierzała się przyznawać, że chyba cał­kiem zaprzepaściła szanse w Yale - jego alma mater. Ruszyła kory­tarzem do swojego starego pokoju i stanęła w progu. - Jeszcze nie.

-  W porządku. Bądź mila dla matki. Cala promienieje, praw­da?

-  Chyba tak. - Blair weszła do pokoju i usiadła na podło­dze. - Tęsknię za tobą, tato.

-  Ja za tobą też, misiu - powiedział ojciec i się rozłączył.

-  Więc co o tym myślisz? - zapytała matka.

Weszła za córką do pokoju, ciężko dysząc. Jej brzuch wy­glądał, jakby urósł o trzydzieści centymetrów w czasie nieobec­ności Blair. Ale matka ładnie się opaliła na Hawajach i wyglą­dała całkiem dobrze w ciemnozielonej sukience z czarnymi wstawkami od Diane von Furstenberg. Nawet jej czarna, aksa­mitna opaska na włosy nie prezentowała się tak źle.

Blair zmusiła się do lekkiego uśmiechu. Siedziała ze skrzy­żowanymi nogami na środku pokoju.

-  Ładnie wyglądasz.

-  Nie, chodzi mi o pokój.

Blair wzruszyła ramionami i rozejrzała się. Znajome, perłowobiałe ściany przemalowano na blady seledyn, z lamówką w kolorze soczystej zieleni i bordiurą w stokrotki. Orientalny, różowy dywanu Blair został zastąpiony kudłatym, kremowo - żółtym. W rogu stał koszyk dla noworodka wyłożony białą koron­ką, leżał w nim żółty kocyk pracowicie wyszyty w białe stokrot­ki. Pod dalszą ścianą ustawiono bladożółty stolik do przewijania i szafę. Po prawej stał drewniany fotel bujany ze stokrotkami namalowanymi na oparciu. Kitty Minky, jej kotka, leżała zwi­nięta na poduszce fotela i spała jak suseł.

Matka podeszła do szafy i przesunęła dłonią po szufladach.

-  Chcieliśmy umieścić monogramy na wszystkich meblach ale jeszcze nie wymyśliliśmy imienia. - Uśmiechnęła się szeroko. - Twój ojciec zasugerował, że ty powinnaś je wymyślić. Za­wsze byłaś taka twórcza, kochanie. Uważam, że to doskonały pomysł!

-  Ja?

Blair pobladła. To dziecko nie ma z nią nic wspólnego. Dla­czego u licha chcą, żeby wymyślała dla niego imię?

-  Nie martw się, to nie musi być żydowskie imię ani nic takiego. Cyrus nie dba o to. Potrzebujemy po prostu dobrego imienia. - Matka uśmiechnęła się zachęcająco. - Nie spiesz się. Zastanów się chwilę. - Podeszła do koszyka, strzepnęła kocyk i złożyła go ponownie. - Cyrus i ja idziemy teraz do 21 Club na degustację wina. Powiedz Myrtle, co chcesz na kolację, to ci coś zrobi. - Schyliła się, żeby pocałować Blair w czubek głowy. - Po prostu dobre imię - powtórzyła przed wyjściem z pokoju.

Blair została sama, medytując nad doborem kolorów w po­koju i swoją nową rolą starszej siostry, nadającej imię młodsze­mu dziecku. Jej pokój już nawet nie pachniał po staremu. Pach­niał czymś nowym, czymś nowym i pełnym obietnic.

-  Namawiałem ich na Daisy - powiedział Aaron, wchodząc do pokoju w samych tylko bordowych, flanelowych bokserkach z Harvardu. Przycięte dredy sięgały mu już za uszy, a pierś miał opaloną. Prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby nie był taki denerwujący.

-  Jak było na Hawajach? - zapytała Blair, chociaż wcale jej to nie interesowało.

Oczy Aarona rozszerzyły się entuzjastycznie.

-  Jeszcze lepiej, niż myślałem. Poznałem dziewczynę z Ber­keley, która chyba jest jeszcze większą wegetarianką ode mnie. Jej rodzice to uchodźcy z Haiti. Uczyła mnie surfować. Pełny odlot.

Blair uniosła brwi. Opowieść nie zrobiła na niej wrażenia.

-  Ale już wróciłeś - zauważyła.

Kiwnął głową.

-  Więc co myślisz o Daisy? Dobre imię dla dzieciaka?

Zmarszczyła nos.

-  Phi, chłopaczek z Harvardu. To takie tandetne. - Kilka razy obróciła na palcu pierścionek z rubinem. - A jak się nazy­wała ta panienka z Haiti?

Aaron zmarszczył brwi.

-  Yael. Mówiła, że większość ludzi wymawia to „yai - elle” czy jakoś tak, ale powinno się wymawiać „yale”, jak nazwa szkoły.

-  Yale. - Blair przestała kręcić pierścionkiem, a kąciki ust uniosły jej się w uśmiechu. - Yale.

No jasne!

S i N wreszcie to sobie wyjaśnili

Skoro Blair już się wyniosła, nie było powodu, żeby nie za­prosić do siebie Nate'a.

-  Hej - powiedział, gdy Serena przywitała go w drzwiach. To było dziwne uczucie, zobaczyć ją znowu w starych kątach. Ale też miłe.

-  Hej. - Pocałowała go w policzek.

Wzięła od niego przemoczony trencz i powiesiła w szafie na płaszcze. Jego szara koszulka z Abercrombie wyglądała na zno­szoną i miękką. Serena nie mogła się doczekać, kiedy jej dotknie.

-  Przepraszam, że tak to wyszło na tamtej imprezie - po­wiedziała.

Kiedy teraz o tym myślała, nie rozumiała, dlaczego nie po­całowała Nate'a w Sun Valley. Zwłaszcza że już była naga.

Cóż, najwyżej znowu będzie musiała się rozebrać, prawda?

-  Nie szkodzi.

Nate chyba na coś czekał. Na przykład na wyjaśnienie, dla­czego go zaprosiła.

Podeszła do niego. Stała boso na zimnej, drewnianej podło­dze. Miała na sobie tylko cieniutką, bawełnianą podkoszulkę i dżinsową minispódniczkę. Zadrżała, trochę z zimna, ale przede wszystkim z nerwów. Nate potarł jej nagie ręce.

-  Nate? - zapytała Serena, wpadając mu w ramiona. Czuła jego oddech na twarzy. Och, Natie. - Wiesz, że zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi i zawsze doskonale się rozumieliśmy, i za­wsze mogliśmy na siebie liczyć, nawet kiedy sprawy naprawdę źle się układały?

-  Yhm - odparł chrapliwym głosem Nate, nadal rozciera­jąc jej ramiona.

-  A nie moglibyśmy po prostu być razem?

Nate przestał ją głaskać. Jak można odmówić najśliczniejszej dziewczynie w całym wszechświecie, która jest w dodatku najlepszym przyjacielem. I praktycznie rzuca się człowiekowi w ramiona? Może gdyby ją leciutko pocałował i powiedział de­likatnie, że nie jest im to pisane... pochylił się i bardzo niepew­nie pocałował ją w usta. To był miły, słodki, niewinny pocału­nek.

Ale Serena nie szukała niczego słodkiego i niewinnego, chciała prawdziwej miłości. Odwzajemniła pocałunek żarliwie, jak ktoś, kto czekał bardzo, bardzo długo. Złapała Nate'a za rękę i pociągnęła do swojego pokoju.

-  Ej - odezwał się Nate, stając w progu. - Blair nadal tu jest?

-  Ej... - Serena puściła jego dłoń. To nie może być praw­dziwa miłość, skoro Nate jest zakochany w kimś innym. Wes­tchnęła i opadła na łóżko, uśmiechając się smutno do sufitu. - Blair wyprowadziła się z powrotem do domu.

-  Och. - Nate usiadł obok Sereny. Dotknął jej ramienia. - Wszystko w porządku?

Serena uśmiechnęła się szeroko. Nawet jeśli Nate nie jest jej prawdziwą miłością, nadal może być jej kochanym misiaczkiem.

-  Blair i Erik nie poszli na całość - informowała go. Na pewno chciał wiedzieć.

-  Skąd wiesz? - zapytał podejrzliwie.

Nie uszło jego uwagi, że Serena i Blair się pokłóciły.

Serena obróciła się na brzuch i schowała twarz w ramionach jak mała dziewczynka.

-  Bo go zapylałam - odparła stłumionym głosem. - To mój brat, rozumiesz?

Nate nic nie powiedział. Ulżyło mu, ale nie chciał tego oka­zać.

Uniosła się na łokciach.

-  Wiesz, że cię kocham, Natie. Ale chyba obydwoje wie­my, kogo naprawdę chcesz całować.

Pokiwał głową i odwrócił się, żeby popatrzeć przez mokrą od deszczu szybę. Na dachu Metropolitan Museum of Art przy­siadł wielki ptak. Nate zastanawiał się, czy to jeden z tych soko­łów wędrownych, które latały w okolicach Central Parku, bu­dząc zdumienie przechodniów. Sokoły były eleganckie i piękne. Ich widok zawsze dodawał mu otuchy.

Położył się obok Sereny i objął ją jak brat.

-  Ja też cię kocham - szepnął jej do ucha.

Serena uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Wyobrażała sobie siebie i Nate'a, jak leżą obok siebie w jej pokoju w akademiku przy college'u, w którym w końcu wyląduje. Nigdy nie będą parą, ale co pewien czas będą się spotykać, obejmować i cało­wać, tak po prostu, i zawsze to będzie absolutnie nieszkodliwe, ale Blair nie musi o tym wiedzieć. W końcu przestaną to robić - gdy Serena wreszcie odnajdzie swoją prawdziwą miłość.

O ile to kiedykolwiek nastąpi.

V ma więcej talentu od całej komuny hipisów

Kiedy Vanessa wróciła do domu, Ruby, Gabriela i Arlo sie­dzieli skupieni przed telewizorem, jedząc soje i pijąc ciepłą sake.

-  Co jest grane? Myślałam, że dziś wyjeżdżacie.

Vanessa odstawiła ciężką torbę ze sprzętem filmowym i zdję­ła przemoczoną kurtkę. Dopadła ją niespodziewana ulewa.

-  Niedługo wyjeżdżają. - Ruby wyłączyła telewizor i cała trójka uśmiechnęła się do niej wyjątkowo nieszczerze.

-  Jak minął dzień, kochanie?

Vanessa rozsznurowała martensy i zrzuciła je z nóg. Tofu, papuga Ruby, zaskrzeczała w klatce, jakby chciała ją ostrzec: „Coś się święci! Coś się święci!”

Gabriela wstała i wygładziła dłonią zmarszczki na pięknie drukowanym różowo - fioletowym japońskim kimonie. Siwe warkocze miała upięte na czubku głowy.

-  Co właściwie tu jeszcze robicie? - zapytała Vanessa. - Myślałam, że dziś wyjeżdżacie do domu.

W odpowiedzi ojciec wysmarkał głośno nos. Miał na sobie sweter z czerwonej wełny, ewidentnie damski, z rękawami trzy czwarte i poduszkami na ramionach.

Vanessa podeszła do niego, przypatrując się uważnie. Oj­ciec miał zaczerwienione oczy i twarz w plamach.

-  Źle się czujesz, tato?

Arlo Abrams pokręcił głową i znowu wydmuchał nos. Łzy popłynęły mu po policzkach.

-  Już dobrze, kochanie - szepnęła Gabriela, nie bardzo wia­domo do kogo.

-  To twoje filmy - wybuchła w końcu Ruby. Nigdy nie po­trafiła usiedzieć cicho. - Pokazałam im twoje filmy.

Słucham?

Vanessa spiorunowała wzrokiem starszą siostrę, z wściekło­ści odebrało jej mowę. Polem Arlo znowu wysmarkał nos. Żeby tylko nie dostał zawału albo czegoś takiego.

-  Tato?

-  Po prostu nie mieliśmy pojęcia, że jesteś taką... artystką - powiedziała z wahaniem Gabriela. - Zielonego pojęcia.

To nic był właściwie komplement, ale Vanessa nigdy nie szukała poklasku. Jej filmy były tak mroczne i dziwne, że mało komu się podobały.

Arlo złapał pilota i włączył znowu telewizor. Oglądali jej interpretację sceny z Wojny i pokoju, w której grał nie kto inny, tylko Dan. Kamera śledziła kawałek brudnego papieru, gnany wiatrem o zachodzie słońca przez park przy Madison Square, a potem zatrzymała się na Danie, leżącym bezwładnie na ławce w parku. Przy zbliżeniu jego twarzy Vanessie zamarło serce.

-  Możemy to wyłączyć? — poprosiła, ale nikt na nią nic zwracał uwagi.

-  Nie chodzi tylko o to, że potrafisz opowiedzieć historie zachwycał się Arlo. - Ale o to, że robisz to jak malarz. - Spoj­rzał na Vanessę wciąż załzawionymi oczami. - Wszystkich nas zawstydziłaś.

-  I dodatkowo przyjęli ją wcześniej na NYU. Bo jest cholernie dobra - wypaplała z dumą Ruby.

Vanessa zaczerwieniła się po uszy.

-  Zamknij się.

Gabriela objęła ją niepewnie.

-  Jesteśmy z ciebie tacy dumni, baklażanku - szepnęła.

Vanessa od dawna nie słyszała tego zdrobnienia.

Potem podszedł Arlo i objął je obydwie. Twarz miał mokrą od łez. Ruby pogłaskała go po plecach i już po chwili cała czwór­ka obejmowała się serdecznie, jak najbardziej hipisowscy hipi­si. To było zupełnie nie w stylu Vanessy, ale w końcu nikt ich nie filmował ani nic takiego.

-  Jordy przyjedzie do nas latem na trochę. Nie masz nic przeciwko? - mruknęła Gabriela, gdy się obejmowali.

Ruby parsknęła.

-  Jej chyba nie obchodzi, co zrobicie Z Jordym.

-  Och, myślałam, że go lubisz - powiedziała matka.

-  Lubię - odparła Vanessa z wahaniem. Jordy był całkiem miły. - Po prostu...

-  Lubi tego Dana z filmu trochę bardziej - wszedł jej w sło­wo Arlo, jakby czytał w jej myślach. - On naprawdę coś w so­bie ma.

Ruby zachichotała, a Vanessa ją kopnęła.

Aha, Dan rzeczywiście coś ma, a ona była pewna, że wie, co to jest.

Ma ją.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Czy to nie cudowne, wrócić? Czy to nie cudowne; wrócić i nadal nie wiedzieć, do jakiej szkoły będziemy chodzić w przyszłym roku? Czy to nie cudowne wrócić w chwili, gdy mamy wrażenie, że nasze życie balansuje na krawędzi, a my za chwilę zwariujemy? Cóż, mamy jednak na co czekać:

Wzywam wszystkich chłopaków

Wiem, że chcecie mnie poznać, więc oto wasza szansa. Jutro znów do szkoły, a ma być wyjątkowo ciepło i ładnie. Kiedy tylko skończą się zajęcia, znajdziecie mnie rozciągniętą na czerwonym kocu na Owczej Łące. Możecie się przyłączyć. I możecie przynieść coś do przekąszenia i do picia. Tylko żadnych precli i gatorade, bardzo proszę. Przykro mi, dziewczyny, ale zapraszam tylko chłopaków. Oni nigdy nie byli tak dobrzy w czekaniu, jak my, a wiecie, co mó­wią: najlepsze rzeczy przychodzą do tych, którzy czekają.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Znasz tę zwariowaną dziewczynę N i odwyku? Mieszkam przy tej samej ulicy co ona; razem chodziłyśmy do Green­wich Saints, dopóki jej nie wywalili. Słyszałam, jak rodzice opowiadali, że wylądowała w więzieniu w Sun Valley za pu­bliczne obnażanie się. To była naprawdę zakręcona sprawa, bo jej matka była w Ameryce Południowej i nie miała poję­cia, co z córką, więc rodzice tego dzieciaka, C, też musieli zapłacić za nią kaucję, chociaż nawet jej nie znali.

dziewczynazcon necticut

O: Droga dziewczynozconnecticut!

To chyba sporo wyjaśnia. I muszę przyznać, że rodzice C zasługują na medal za swoją hojność. Osobiście uważam, że może dobrze by jej zrobiło parę nocy za kratkami. Ale tak naprawdę chcę wiedzieć jedno: co dali jej do założenia w celi??

P

P: Droga Plotkaro!

no dobra, nie jestem jakaś zboczona, ale tak jakby trochę śledziłam tego chłopaka, w którym się zadurzyłam po uszy, aż do domu S, a potem siedziałam na stopniach muzeum, w deszczu, czekając, aż wyjdzie, a on wyszedł dopiero po zmroku i teraz mam paskudne przeziębienie, ale ze mnie idiotka.

Apsik

O: Droga apsik!

To trochę żałosne. Ale wiem, o którym chłopaku mówisz, i gdybym go zobaczyła na ulicy, pewnie zrobiłabym to samo. Co S ma takiego, czego nam brakuje? Nie odpowiadajcie - i tak jej zazdrościmy. A przy okazji, ja też się przeziębiłam!

P

P: Droga P!

Słyszałem, że w tym roku listy z college'ów przyjdą później, bo szkoły nie mogą się zdecydować, czy zwiększyć liczebność grup, czy po prostu odrzucić część chętnych. W tym tygodniu mają tajne spotkanie.

Viem

O: Drogi viem!

Nie rozmawiam z ludźmi, którzy rozsiewają głupie plotki na temat listów z college'ów. I tak popadamy w paranoję.

P

Na celowniku

B w Wicker Garden kupuje prześlicznego żółtego króliczka z kasz­miru - to chyba pierwsza rzecz z kaszmiru, której: a) nie kupiła dla siebie, b) nie ukradła. N gapi się na dom B przy Siedemdziesiątej Drugiej, jakby tam kryły się wszystkie odpowiedzi. Nie licz na to, pączuszku. J i jej tyczkowata przyjaciółka znowu łażą za tym chło­pakiem ze szkoły Smale. Co się z tymi dziewczynkami dzieje? D je­dzie metrem do Williamsburg. D nie wysiada na stacji Williams­burg. V filmuje świeżą trawę rosnącą w Central Parku - nie żartuję, podchodzi do swojej pracy bardzo poważnie.

PS

Nie zdradzę wam wszystkiego, ale widzieliście ostatnio C? Ma nowego przyjaciela i umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, skąd gość pochodzi. Wygląda tak egzotycznie!

Do zobaczenia w parku, chłopcy!

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

dlaczego S i B nadal są przyjaciółkami

-  Zrobiłam nam herbatę. - Serena przyniosła dwie białe fili­żanki na swojej pomarańczowej tacy na lunch. Pociągnęła nosem i otarła go o rękaw bladozielonej bluzki z Calypso. - Z miodem.

Blair pozwoliła Serenie usiąść naprzeciwko i przyjęła her­batę. Była strasznie przeziębiona. Herbata z miodem - tak, to jest to. Poza tym zawsze siadały razem w czasie lunchu, zwłasz­cza gdy miały spotkanie grupy pomocy koleżeńskiej, której obie były opiekunkami.

No i dodatkowo Blair chciała Selenę o coś zapytać.

W stołówce tłoczyły się dziewczyny. Lały keczup na frytki ze słodkich ziemniaków i wymieniały ploteczki na temat ferii.

-  Słyszałam, że Serena i Nate Archibald zostali aresztowani za robienie tego na wyciągu krzesełkowym - szepnęła do Laury Salmon Rain Hoffstetter.

-  A ja słyszałam, że po skończeniu szkoły wyprowadza się do Amsterdamu. Poznała chłopaka z holenderskiej olimpijskiej drużyny snowboardowej. Pobierają się - poinformowała je Kati Farkas.

-  A ojciec Blair próbuje ją teraz umieścić w Brown - ode­zwała się Isabel Coates. - Bo zakochali się w sobie z Erikiem van der Woodsenem po uszy.

-  Wiesz, między mną i Nate'em do niczego nie doszło - oświadczyła Serena, gdy usiadła. Wzięła łyk herbaty. - To zna­czy po przyjęciu u Georgie.

Blair mieszała herbatę. Ignorowały się z Sereną od pamięt­nej imprezy w Sun Valley, bo każda z nich uznała, że tak jest wygodniej. W ten sposób ta druga musiała sobie wyobrażać, co się wydarzyło - nie trzeba było mówić kłopotliwej prawdy.

Odsunęła herbatę i oparła łokcie na stole, patrząc Serenie w oczy.

-  Jak to jest?

Serena odstawiła herbatę i wytarła nos w papierową chus­teczkę. Ona też była okropnie przeziębiona.

-  Co?

-  Seks. Z Nate'em.

Serena zmięła chusteczkę i wsunęła ją pod tacę. Czy to jakiś podstęp? Czy Blair tylko czeka, aż Serena powie coś nie tak, żeby rzucić się na nią z pazurami i odgryźć jej głowę?

-  To było naprawdę... - Serena urwała, czekając, aż na twarzy Blair pojawi się złość, ale przyjaciółka wyglądała na szczerze zain­teresowaną. Ona naprawdę chce wiedzieć, zrozumiała Serena.

-  To było niesamowite. Oboje byliśmy trochę wystraszeni, ale ponieważ to był Nate, wyszło zabawnie. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - I nie byliśmy potem zakłopotani.

Blair kiwnęła głową i zagapiła się w stół. Wszystko pięknie, ale co z nią? Czy teraz kiedykolwiek zrobią to z Nate'em, skoro nie są...

Nad ramieniem Sereny Blair dostrzegła zbliżające się do ich stolika dziewiątoklasistki z ich grupy. Czas zmienić temat.

-  Nieważne - mruknęła, podnosząc torbę z podłogi i wyj­mując materiały na spotkanie.

-  Cześć dziewczyny, jak udały się ferie? - zgodnym chór­kiem zagadały do starszych koleżanek Mary Goldberg, Vicky Reinerson i Cassie Inwirth. Wszystkie trzy dziarskie dziewczy­ny miały takie same czarne bluzki w serek. Postawiły tace z lun­chem na stole i usiadły prawie jedna na drugiej. - Nasze ferie to czyste szaleństwo.

-  Dobrze - powiedziała Blair bez specjalnego entuzjazmu. Rozdała im materiały. - Przeczytajcie to, zanim zaczniemy.

Dziewczyny zerknęły na karki i zachichotały, jakby chciały powiedzieć: „Naprawdę będziemy o tym rozmawiać?”

-  Serena, pracowałaś jako modelka w czasie ferii? Słysza­łam, że pozowałaś do zdjęć reklamowych razem z holenderską drużyną olimpijską. Reklama jakiejś pomadki ochronnej czy coś? - zapytała Mary Goldberg.

Serena uśmiechnęła się rozbawiona. Ludzie wygadywali na jej temat niestworzone historie. Czasem nawet żałowała, że to wszystko nieprawda.

-  Aha, to było niesamowite.

Pozostałe dziewczyny z grupy: Jenny Humphrey i Elise Wells, przyniosły lunch w papierowych torbach. Zamiast nud­nych sałatek albo paluszków rybnych i frytek ze słodkich ziem­niaków jadły krokiety z chińskiej restauracji przy Lexington, która dowoziła im jedzenie pod same drzwi szkoły. Zdumiewa­jące, jakie sprytne potrafią być te dwie dziewczyny, które - wy­łączając ogromny biust Jenny - wyglądały jak ucieleśnienie nie­winności i dobroci.

-  Jenny jest przygnębiona - oznajmiła Elise, gdy usiadły. Wyjęła kawałek krewetki z krokieta i wsadziła go do ust. - Po­trzebuje rady. Rozpaczliwie.

Jenny zdenerwowała się i strzeliła przyjaciółkę łokciem.

-  Nic mi nie jest - warknęła.

-  No bo okazało się, że Leo to zupełnie zwyczajny chłopak, a nie francuski książę - wyjaśniła Elise, jakby wszystkie dobrze wiedziały, kim jest Leo. — I zna się na futrach i psich butach tylko dzięki temu, że wyprowadza psa Madame T., a wiadomo, że ona ma tony futer.

Blair ziewnęła i opróżniła do herbaty paczkę słodziku, tylko po to, żeby czymś zająć ręce. Miała nadzieję, że Serena zajmie się tą sprawą.

Nagle Serena wyrwała Blair puste opakowanie po słodziku i coś na nim napisała. Potem oddała papierek z powrotem.

On nadal cię kocha, przeczytała Blair.

Dziewiątoklasistki patrzyły to na Blair, to na Selenę.

-  Co wy robicie? - zapytały chórem Mary Goldberg i Vic­ky Reinerson, lekko poirytowane.

Blair złożyła papierek i wrzuciła go do torby.

-  Więc która z was umie robić na drutach?

-  Ja umiem - powiedziała Jenny, chociaż nie miała zielone­go pojęcia, co się tu, do cholery, dzieje. - Nauczyłam się zeszłe­go lata na obozie artystycznym.

Blair wydmuchała nos i spojrzała na Selenę.

-  A to nie jest tak, że w szkole z internatem wszyscy uczą się robić na drutach?

Serena wzruszyła ramionami.

-  Nigdy się nic nauczyłam, ale wszystkie modelki to robią Tym się zajmują za kulisami w czasie pokazów.

-  Zawsze chciałyśmy się nauczyć! - wyrwały się Cassie, Mary i Vicky.

-  Robić na drutach? - zapytała Elise, kompletnie zagubiona.

Blair zapięła torbę Coach i wsiała.

-  Idziemy - powiedziała. - Kupimy wełnę A po szkole wszystkie będziemy u mnie robić na drutach buciki.

Ta dziwaczka z ogoloną głową, Vanessa Humphrey, filmowała je z pewnej odległości. Na pierwszym planie wirował i błyskał wściekle różowy plastikowy statek kosmiczny.

Serena wstała i zabrała swoje rzeczy.

-  Masz na myśli skarpetki - sprzeciwiła się.

-  Nie, buciki - poprawiła ją z uśmiechem Blair.

To powinno być całkiem zabawne, zwłaszcza że na towa­rzystwo chłopców nie ma dziś co liczyć.

Dziewiątoklasistki ochoczo ruszyły za Sereną i Blair. Wy­szły na dwór przez wielkie niebieskie drzwi.

Słońce grzało mocno, był pierwszy ciepły dzień po długiej zimie.

-  Przepraszam, głupio mi, ze się pokłóciłyśmy - powiedzia­ła do Blair Serena, gdy szły w stronę Trzeciej Alei. - Jaki to ma sens, skoro i tak zawsze się godzimy.

-  Nie ma sprawy - mruknęła Blair, wystawiając twarz do słońca.

Może to kwestia pogody, ale nagle nabrała optymizmu. Każ­dego dnia rodzą się dzieci i dostają odlotowe imiona typu Yale, chłopcy i dziewczyny zrywają ze sobą i wracają do siebie, naj­lepsze przyjaciółki kłócą się i godzą, ludzie idą do college'u, zwłaszcza do college'u o nazwie Yale.

-  Taki ładny dzień... Lepiej chodźmy po szkole do parku zamiast do mnie.

-  Mogę pobiec do domu i przynieść koc - zaproponowała Serena. - Spotkamy się na łączce.

No, no.

nie potrafią trzymać się z dala

-  Stawiam pięćdziesiąt dolców, że się nie zjawi - rzucił An­thony Avuldsen.

Nate, Anthony, Charlie, Jeremy przyszli na Owczą Łączkę prosto po szkole, żeby sprawdzić, czy pewna popularna postać z Internetu rzeczywiście się dziś ujawni.

Pogoda była piękna i kilku chłopaków rzucało na łączce frisbee. Nate rozpoznał Jasona Pressmana, chłopaka z młodszej kla­sy, który grał w drużynie lacrosse'a. Podszedł, żeby się przywi­tać.

-  Słyszałeś o Holmesie? - zapytał Jason.

Miał na kolanach wielką torbę trawki. Właśnie zwijał małe. ciasne skręty i chował je do puszki po miętusach Altoid.

-  Słyszałem, że nie wrócił do szkoły.

Nate oblizał wargi, patrząc jak Jason wsypuje trawkę do precyzyjnie zwiniętej bibułki.

-  Przymknęli go - wyjaśnił Jason. - Przyłapali go na lotnisku w Miami z najmarniej belą haszu. - Zakleił skręta i wrzucił go puszki. - Wydalili go. Trener mówi, że teraz ty musisz być kapitanem drużyny.

Anthony, Charlie i Jeremy robili sobie skręty kawałek dalej. Nate odwrócił się i wyszczerzył do nich zęby. Historia o tym, że sam zrezygnował z bycia kapitanem brzmiała nieźle, ale jeszcze lepiej, że koniec końców nim został. Zasłużył na to.

Jason przybił piątkę z Nate'em, podając mu przy tym skręta.

-  Dobra robota, gościu. Gratuluje.

-  Dzięki - powiedział Nate. - Co za dzień - stwierdził, od­rzucając głowę do tyłu i wystawiając twarz do słońca.

Dobrze, że w okolicy było więcej facetów niż dziewczyn, bo w odwrotnej sytuacji trawa cala byłaby obśliniona.

Na łące zjawiło się mnóstwo chłopców z prywatnych szkół, którzy udawali, że przyszli tu zupełnie bez powodu. Chuck Bass siedział po turecku na czerwonym kocu. Miał na sobie czarną bejsbolówkę z napisem Patrol Narciarski Sun Valley. Na jego ramieniu przysiadła mała, biała małpka.

Tak, zgadza się. Żywa.

Chuck był dupkiem, ale jakże zabawnym. Nate nie mógł powstrzymać ciekawości. Zapalił skręta, którego dostał od Jasona, i podszedł.

-  Co to właściwie jest? - zapytał, zaciągając się.

-  Śnieżna małpa. Z Ameryki Południowej. - Chuck podra­pał małpkę pod brodą. Zwierzątko patrzyło na Nate'a złotymi, ufnymi oczami. - Cukiereczku, poznaj Natiego. Natie, poznaj Cukiereczka.

-  Skąd ją masz?

Chuck kichnął i wytarł nos w różową, jedwabną chusteczkę.

-  Jego. Matka Georgie przysłała go moim rodzicom w ra­mach podziękowania. No wiesz, za wyciągniecie jej z tej wpad­ki z publicznym obnażaniem się. - Pogłaskał małpkę po długim ogonie, który owijał mu się wokół szyi, zupełnie jak drogi fu­trzany szal. Tyle że nadal żywy. - Mają śnieżne małpy tutaj w zoo w Central Parku, ale rzadko trzyma się je jako zwierzątka domowe. Mama uważa, że Cukiereczek śmierdzi, ale teraz mam własne mieszkanie w hotelu Sutton Place, więc go zatrzymam.

Szczęściarz z niego, nie?

-  Super.

Nate przestał się interesować małpką i gotów był zająć się czymś innym.

-  Ej, Nate! - krzyknął Jeremy. - Ten dzieciak spotyka się z twoją byłą dziewczyną. Z tą z dziewiątej klasy z wielkimi cyc­kami!

Z pięć metrów dalej Jeremy, Charlie i Anthony gadali z ja­kimś dzieciakiem o platynowych włosach, który wydawał się Nate'owi znajomy. Podszedł i uścisnął mu dłoń, trzymając skrę­ta między zębami jak bez mała Humphrey Bogart.

-  Nie spotykamy się - upierał się Leo. - Poznaliśmy się w necie, zaprzyjaźniliśmy się i potem... - Urwał i zmarszczył brwi, zerkając na Nate'a. - Ej, nie wiedziałem, że spotykała się z tobą. - Schował dłonie do kieszeni dżinsów i kopnął w traw­nik. - W każdym razie już nie rozmawiamy ze sobą.

Wtedy właśnie na łąkę weszły Serena van der Woodsen i Blair Waldorf, a za nimi pięć młodszych dziewczyn, w tym Jenny Humphrey, „ta z wielkimi cyckami”. Dziewczyny pomogły Serenie rozłożyć czerwony koc. Wszystkie usiadły po turecku w kręgu. Blair rozdała kłębki bladożółtej wełny i druty.

-  Najpierw musimy nabrać oczka - pouczyła je Jenny.

Zrobiła pętelkę i zaczęła narzucać oczka. Pozostałe dziewczyny pochyliły się, przyglądając się uważnie.

Z piętnaście metrów dalej Nate dalej palii skrętu.

-  Ale lubisz ją, no, sam przyznaj. Trudno jej nie lubić.

Leo zaczerwienił się.

-  No tak...

-  Więc co tu robisz? Podejdź do niej i pocałuj ją. Ja bym tak zrobił.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że to właśnie powinien zrobić z Blair. Podejść i pocałować ją. Przez cały czas, gdy nie palili trawki, chodził napalony. Ale kiedy jarał, robił się roman­tyczny. To jedna z tych rzeczy, które Blair w nim uwielbiała.

-  Sam nie wiem - powiedział Leo. - Może innym razem.

-  Aha - zgodził się Nate. To jednak nie był najlepszy moment.

Pięciu chłopaków obserwowało grupkę dziewczyn, gdy zja­wił się Dan. Jak zwykle wyglądał na zmarnowanego i jakby przedawkował kofeinę. Wilgotny camel zwisał spomiędzy jego bladych, drżących palców.

-  Hej, ty i moja siostra zerwaliście ze sobą, czy jak? - zaga­dał do Lea.

Leo spojrzał na niego bezradnie.

-  Nie wiem.

Dan obrócił się, żeby zobaczyć, jak wyglądają sprawy. Jego kumpel z klasy i wyjątkowy dupek. Chuck Bass, siedział na ziemi z białą małpą na ramieniu. Chuck przyniósł małpę dziś rano do szkoły, ale nauczyciele kazali mu ją odnieść do domu. I nagle Dan zobaczył coś, co sprawiło, że upuścił papierosa w wilgotną trawę.

Na czerwonym kocu, ze trzy metry za Chuckiem, klęczała Vanessa. Jej twarz kryla się za kamerą. Przed nią na składanym krzesełku leżało plastikowe UFO, wirując jak szalone. Zwario­wana pioseneczka sprawiła, że miał ochotę podskoczyć z radości.

Oczywiście nie miał zamiaru naprawdę tańczyć.

Nate zaciągnął się resztką skręta i skinął na Vanessę.

-  Myślisz, że to ona?

-  W życiu - odparł Dan.

Jednak w głębi duszy pomyślał, że Vanessa mogłaby być tą tajemniczą seksowną laską, którą przyszli zobaczyć. To byłoby zupełnie w jej stylu. Zrobić coś zupełnie do niej niepodobnego i wszystkich nabrać.

-  Może ona wcale nie przyjdzie.

Nate rzucił peta w stronę Chucka.

-  Chyba że panienka już tu jest.

Sześciu chłopców precz chwilę przygadało się Chuckowi, śmiejąc się pod nosem. Chociaż to miało być spotkanie tylko dla facetów, pojawiło się mnóstwo dziewczyn. Kati Farkas i Isabel Coates przyszły pobawić się z małpką Chucka i poszpiegować grupę Blair i Sereny.

-  Co one robią? - jęknęła Kati. Podrapała Cukiereczka za uchem. Małpa odsłoniła zęby.

-  On ma bardzo wrażliwe uszy! - ostrzegł ją Chuck.

-  Może robią na drutach schowki na narkotyki. Słyszałam, że przemytnicy wykorzystują dzieci do szmuglowania narkotyków za granicę - zasugerowała Isabel, żałując, że nie może się przyłączyć.

-  Nie uważacie, że to po prostu piękne: wszyscy na nas pa­trzą, jakbyśmy były... wiedźmami? - szepnęła Serena.

Pozostałe dziewczyny zachichotały konspiracyjnie.

Blair wydmuchała nos i nałożyła błyszczyk na usta. Nie prze­gapiła faktu, że jednym z obserwatorów jest Nate.

-  Faktycznie, piękne - zgodziła się.

Zjawił się też jej przyrodni brat, Aaron Rose. Przysiadł z gitarą na brzegu koca.

-  Co mam zagrać? - zapytał.

-  Cokolwiek.

Właśnie zaczynały chwytać, o co chodzi z tym całym dzierganiem, oczko prawe, oczko lewe, ale melodyjka z zabawki Vanessy doprowadzała je do szalu.

Stir il up, little darling, stir it up - zaczął śpiewać swoją ulubioną piosenkę Boba Marleya.

Aaron przyszedł tylko zobaczyć, czy Blair to ta dziewczyna, wokół której wszyscy robią tyle szumu. Właściwie każda z nich mogła być Plotkarą.

-  Nigdy nic nie wiadomo - stwierdził tego dnia niejeden chłopak na łączce.

No właśnie. Nigdy nic nie wiadomo.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

O wczorajszym wieczorze

Przykro mi chłopcy, zrobiłam was w balona. Wiem, że to wredne z mojej strony, że się nie ujawniłam, ale przyznajcie, przyszliście i było zabawnie, nie? Tego właśnie potrzebowaliście, prawda? A najlepsze jest to, że musieliście pogłaskać tę słodką małpkę.

I chociaż się nie przyznacie, trochę wam się podoba to, że nadal nie wiecie, kim jestem, bo uwielbiacie wyobrażać sobie, jak wy­glądam. Jestem dziewczyną waszych snów.

Czego nie wiemy, a strasznie chcielibyśmy wiedzieć

Czy N i B zejdą się znowu?

Czy S znajdzie swoją miłość?

Czy V i D wybaczą sobie i będą żyli długo i szczęśliwie?

Czy usłyszymy jeszcze o G? A chcemy?

Czy J i L wreszcie się dogadają? Czy ona tego chce?

Czy C się ujawni?

Czy ja się ujawnię?

Wiem, nie możecie się doczekać, żeby poznać odpowiedni. Ale najpierw wybuduję ołtarz dla świętego od przyjęć do college'u. Każdego dnia będę kupowała świętemu nowy podarunek, na przy­kład klapki z paciorkami, na które mam oko w dziale obuwniczym w Barneys, albo tę superróżową torebkę, o której wszyscy mówią, a której nigdzie nie można dostać. Dzięki temu, jeśli nie dostanę się do mojej wymarzonej szkoły, będę miała mnóstwo nagród po­cieszenia. A jeśli się dostanę, będę miała pretekst, żeby w ramach gratulacji kupić sobie coś jeszcze. Tak czy inaczej, będę do przo­du. Każde z nas będzie!

Wiem, że mnie kochacie,

plotkara

plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony interneto­wej: www.gossipgirl.net (przyp. red.).

Red Letter (ang.) - czerwona litera (przyp. tłum.).

NYU - New York University (ang.) - Uniwersytet w Nowym Jor­ku (przyp. tłum.).

∗∗ tempeh - półprodukt sojowy poddany fermentacji (przyp. tłum.).

tłum. Stanisław Barańczak

*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Plotkara 5 Tak jak lubię
Cecily von Ziegesar Plotkara 05 Tak jak lubię
Ziegesar Cecily von Plotkara 05 Tak jak lubię
Ziegesar?cily von Plotkara Nie zatrzymasz mnie przy sobie
Ziegesar?cily von Plotkara Tylko w Twoich snach
Ziegesar?cily von Plotkara Wiem, że mnie kochacie
Ziegesar?cily von Plotkara Bo jestem tego warta
Ziegesar?cily von Plotkara Nikt nie robi tego lepiej
Ziegesar?cily von Plotkara Tylko Ciebie chcę
Ziegesar?cily von Plotkara Wejście?rlsów (cz 1)
Ziegesar?cily von Plotkara Chcę tylko wszystkiego

więcej podobnych podstron