Lysiak Waldemar ena


Waldemar ysiak

Cena



Obsada:

Uczestnicy Posiedzenia

Teodor hrabia Tarowski

Jubiler Roman Bartnicki

Mecenas Alojzy Krzyanowski

Nauczyciel Zbigniew Mertel

Dyrektor kina Romuald Korto

Policjant, przodownik Stanisaw Godlewski

Radca Roman Malewicz

Filozof, profesor Mieczysaw S t a  czak

Lekarz Bogusaw Hanusz

Dziennikarz Krystian Kos

Naczelnik poczty Bronisaw Sedlak

Ksidz Julian Hawryko

Aptekarz Zygmunt Brus

    1. Pozostali

Oficer Gestapo Friedrich Muller

Kamerdyner ukasz

Hrabicz Marek Tarowski

Porucznik Wehrmachtu.


AKT I.

Wielka poduna sala obiadowa paacu ttnia cisz zatopionych koralowych jaski. Porodku królowa stó o ksztacie starorzymskiego hipo­dromu dla rydwanów. Wokó - niczym acuch suto umundurowanych wartowników - spao dwanacie bliniaczych krzese. Blat stou dwi­ga trzy zocone mosine wieczniki, srebrn salaterk oraz kamienn popielniczk wypenion niedopakami cygaretek i popioem symbolizu­jcym samopoczucie palacza. Przy cianach i na cianach milczay kredensy, komody, póstoliki, donice, wazy, obrazy i kinkiety; gada tylko zegar, którego dugie wahado mierzyo rytmicz­nie czas. Krysztay yrandoli wieciy zimnym blaskiem. Szyby drzwi wyjciowych na taras wpuszczay do wntrza panoram ogrodu, a szy­by okienne fragment parku. cznie - banio­wy widok, nie ma ju bowiem w Polsce owych starych paacowych domów, penych sybarytyzmu duchowego i materialnego (prywatnych dzie sztuki, rodzinnie uywanych finezyjnych me­bli, bibliotek niepublicznych, oraz sprzyjajcej tworzeniu, balowaniu i kopulowaniu atmosfery „haute cusine" plus „grand vin"). Wszystko to przemino z wichrem Drugiej Wojny wiatowej, anihilowanie barbarzystwem faszystów i komu­nistów.

Mczyzna siedzcy przy stole i palcy cyga­retk za cygaretk nazywaj si Tarowski. Teodor hrabia Tarowski. Jego bardzo dawni przodkowie byli hetmanami, senatorami i ministrami monar­chów. Jego prapradziad by oficerem napoleoskim, pradziad powstacem i emigrantem, dziad renegatem w subie cara, za ojciec abnegatem w subie hedonizmu marki „fin-de-siecle" i modernizmu rozkosznej ery wiatowego midzy­wojnia. Teodor - póki by mody i jeszcze mo­dy - praktykowa cywilizowan bezczelno dzieci z dobrych rodzin, które id przez ycie bez hamulców (rodziny te, lecz zwaszcza dzie­ci), a dla upewnienia si, e wolno im, rzucaj od czasu do czasu jakie mocne sowo nale­ce do jzyka lumpów, czynic to tak naturalnie, jakby poprawiay sobie wosy municiem grze­bienia. Ustatkowa si po pidziesitce, bo zos­ta zrzucony przez wycigow klacz. Odtd móg jedzi tylko na wózku inwalidzkim, dziki cze­mu powica wicej czasu onie, co wszake nie trwao dugo, bo ona zmara w pierwszym tygodniu wojny. Wszdzie wtedy mnóstwo ludzi umierao od ku i bomb, a j zabi rak biustu.

Wojna (dokadniej: okupacja niemiecka) zmie­nia hrabiemu rodzaj goci. Teraz czsto bywali u niego (na przyjciach i na polowaniach) wysi oficerowie Wehrmachtu i Abwehry, nigdy za oficerowie Gestapo czy SD, poniewa obie te formacje skaday si z niebkitnokrwistych cha­mów, gdy w Abwehrze i wród generalicji armijnej od hrabiów i baronów a si roio. Tymcza­sem okoliczne lasy roiy si od partyzantów, ci jednak nie brali uczt „pana hrabiego" ze „Szko­pami" za kolaboracj, inkasowali bowiem regu­larnie hrabiowski haracz patriotyczny wspierajcy „walk narodowo-wyzwolecz".

Wojenny karnawa „starej dobrej arystokra­cji" niemieckiej (starej zej nigdy i nigdzie nie byo) skoczy si, gdy zrozumiaa ona, i Trze­cia Rzesza si wali. Ta refleksja przyniosa pró­b buntu. Lecz lipcowy (roku 1944) zamach na „Fuhrera" si nie uda i Hitler spuci ze smy­czy Gestapo, które od dawna marzyo, by „rozwali" herbowych czonków gównego sztabu ar­mii i prominentów Abwehry. Zacza si rze, a barokowy paac hrabiów Tarowskich przestali wizytowa dobrze urodzeni Niemcy w dobrze skrojonych mundurach. To akurat niezbyt mar­twio hrabiego. Rozpacza wanie z innego po­wodu. Od dwóch godzin jego wózek inwalidzki tkwi niczym wmurowany przy coraz bardziej kopiatej popielniczce, a jego wzrok bdzi tpo miedzy cian a cian, wzorem zwierzt wieo wrzuconych do klatki.

Taka rozpacz bywa czarniejsza ni noc. Ma zwiotczae czonki, opuszczone ramiona i zaza­wione spojrzenie. Dry jak w delirium. Przypo­mina negatyw fotografii weselnej. Budzi myli o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza gód. Modlitwy uciekaj, nie dajc si owi. Skrze­czy fatum. Ale i koacze si bysk nadziei, bo póki ycia - poty nadziei. Hrabia Tarowski, otulony mrokiem swych myli i dymem cygare­tek - czeka na cud. Doczeka si blisko pou­dnia. W otwartych drzwiach sali stan sdziwy kamerdyner ukasz i zameldowa wystraszonym gosem, prawie szeptem:

- Przyjecha, panie hrabio!...

Z oddali, z gbi paacu, od strony portyku wejciowego, biego mocne, rytmiczne i coraz goniejsze dudnienie obcasów tukcych posadz­k. Urwao si, gdy na progu stan oficer w mundurze Gestapo, smuky, przystojny i regula­minowo pewny siebie. Wyglda jak produkt na­zistowskiego burdelu laboratoryjnego, którego za­daniem bya hodowla rasy piknych, czystych, bkitnookich blondynów, aby przysze szeregi SS, SD czy Gestapo nie skaday si gównie z brunetów o rysach semickich lub Hitleropodobnych. Legenda Gestapo przypisywaa tej formacji grubiastwo i prostactwo, jednak on - kapitan Friedrich Muller - mia co arystokratycznego i w sposobie bycia, i w upodobaniach (nie cier­pia lokali, których klientela przejawiaa nad­miern skonno do duej iloci alkoholu i do wystpów goych kobiet oplecionych wami), za najbardziej niearystokratyczn cech jego charakteru bya typowa drobnomieszczaska wrogo wobec arystokracji prawdziwej.

Muller - nim przestpi próg - obrzuci wntrze sali wnikliwym spojrzeniem i zdj czap­k, a póniej zrobi kilka kroków w stron inwa­lidzkiego wózka i zawiesi pytajcy wzrok na twarzy hrabiego, dajc milczco do zrozumienia, e pierwszy nie otworzy ust. Tarowski przekn gorzk od cygaretki lin i wymamrota tonem tak grzecznym, e nieomal przymilnym, a ami­cym si lekko:

- Dzie dobry, panie Muller... Jestem... je­stem panu wielce zobowizany, e zechcia pan pofatygowa si... e nie odrzuci pan mojego zaproszenia... Gdyby nie moje kalectwo, nie fa­tygowabym pana, tylko sam bym si uda do paskiego biura... Prosz, zechce pan...

Wskaza Mullerowi krzeso, ten jednak ani drgn. Sta rozluniony, w pozycji, któr histo­rycy sztuki zw kontrapostem (przeciwwag dla ugitej prawej nogi bya mu czapka trzymana zgit lew rk), milczco widrujc twarz go­spodarza. To trwajce par sekund milczenie zdawao si trwa par minut i wytwarzao atmos­fer napawania si wyszoci przez czowieka umundurowanego. Kiedy jednak kapitan odezwa si, w jego gosie nie byo zoliwej ostentacji, tylko troch zwyczajnego chodu:

- Dzie dobry, panie hrabio... Jeli chodzi o fatyg, to pofatygowaem si dla zaspokoje­nia ciekawoci... Nie ciekawoci wobec sprawy, któr pan ma do mnie, bo to rzecz oczywista, ale ciekawoci tego paacu, bo mi o nim duo mówiono, nigdy jednak nie zostaem tu zapro­szony...

- Có... przyznaj, panie Muller, e...

- Ale ja nie mam o to alu, panie Tarlowsky, rozumiem jaka jest rónica midzy plebejuszem z Gestapo a hrabitkami z Abwehry. Gdy­by nie ten gupi przypadek, e jej szef, admira Canaris, zosta aresztowany w minionym tygo­dniu i jego firma przechodzi pod kuratel Gów­nego Urzdu Bezpieczestwa Rzeszy - o ratu­nek prosiby pan dzisiaj swego kompana, majora von Sternberga.

Pooywszy czapk na blacie stou, niedaleko popielniczki, Muller odwróci si do Tarowskiego plecami i trzymajc donie skrzyowane na swej koci ogonowej zacz wdrowa wzdu cian sali, przygldajc si obrazom. Mówi da­lej, lecz teraz mówi do tapet z secesyjn arabe­sk i do pócien, wród których przewaay por­trety przodków gospodarza.

- ... Syszaem, e pan baron von Sternberg dwukrotnie zosta królem polowania, gdy tere­nem owów byy lasy paskiego majtku. Bie­dak, odwoano go std w trybie tak gwatow­nym, e nie zdoa nawet zabra swoich myliwskich trofeów i poegna si z panem... Zdradz panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zaczto przesuchiwa tych arystokratów, dokonano sen­sacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwie­rzy pan? - okazao si, e ich krew wcale nie jest bkitna...

Wzi z komody bibelot, kawaek niebieskiego krysztau, i uniós pod wiato, ku szybie. Zrobi min konesera, ale Tarowski nie mia gowy do zastanawiania si czy jest to poza, czy prawdzi­we znawstwo.

- Panie kapitanie, chciabym...

- Chciaby pan zapyta, czemu mnie intere­suj takie drobiazgi? - przerwa mu gestapo­wiec, odkadajc bibelot. - Interesuj mnie, bo s pikne i cenne. To a dwa powody - wystar­czy, eby kocha stare rzemioso. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.

Strci z blatu komody grub warstw kurzu i otrzepa do o do.

- Ten brud to aoba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?

- Nie, to choroba sucej, panie Muller. Za­trua si czym, a mój kamerdyner jest zbyt sta­ry, eby sprzta. Przejdmy moe do...

- Tak, przejdmy do obrazów. Ramy s wi­cej warte, panie hrabio!

- Có, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na pitrze mam jednego Cranacha i dwóch Wenecjan osiemnaste wiecznych.

- Z przyjemnoci kiedy obejrz. Lubi do­br twórczo. Jako maturzysta chciaem studio­wa histori sztuki, ale mój ojciec by koleja­rzem i nie zarabia tyle pienidzy, by starczao na czesne...

Obszed w kocu cay salon, zbliy si do stou, cofn krzeso i siad, zakadajc nog na nog.

- Teraz moemy przej do rzeczy, która in­teresuje pana. Sucham, panie hrabio.

Tarowski wcign gboki haust dymu i wy­dmucha przez nos z tak si, jakby chcia wy­dmucha pecha.

- Panie kapitanie, dzisiaj...

- Przepraszam, panie hrabio, czy mog zapa­li?

- Ale tak, bardzo prosz!

Muller wyj z kieszeni zot papieronic i zapalniczk, a Tarowski, widzc, e popielnicz­ka jest przepeniona, chwyci may dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i za­dzwoni. Nadbieg ukasz, wzi popielniczk i szybko przyniós czyst. Go zacign si dwa razy i zrobi wyczekujc min.

- Czy wolno mi bdzie jakim trunkiem po­czstowa pana? - spyta Tarowski.

- Na przykad?

- No... choby odrobin dobrego koniaku... Albo wermutu, bd wytrawnego wina...

- Moe pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chocia lubi oba te trunki. Tutaj jednak wola­bym pi co innego.

- Tak?...

- T pask sawn rodow nalewk, o któ­rej von Sternberg opowiada istne cuda. Kocha libacje w paskim domu. A propos - z czego j robicie ?

- Z wini, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmia i kamerdyner znowu si zjawi.

- ukaszu, daj dwa kieliszki i nalewk.

Nalewka smakowaa Niemcowi. Po drugim kie­liszku zyska lepszy humor.

- No dobrze, panie hrabio, nie tramy wi­cej czasu. Sucham.

- Dzisiaj... dzisiaj aresztowano w miecie mo­jego syna...

- Zgadza si.

- On jest niewinny. Nie robi niczego prze­ciwko Niemcom, absolutnie niczego, nie nalea do adnej organizacji...

- Wierz panu.

- On nawet w trzydziestym dziewitym nie poszed do wojska, bo nie mia wówczas osiem­nastu lat. Zatem nie walczy z wami ani przez chwil. Dzi ma dwadziecia dwa lata i wcale nie interesuje si polityk. Jedyna rzecz, która go interesuje, to ornitologia. Chodzi o ptaki...

- Wiem co to jest ornitologia, panie hrabio!

- Ale czy wie pan, e mój syn jest niewinny?

- To bardzo moliwe.

- Wic czemu...

- Czy mona jeszcze?... - spyta Muller, wskazujc karafk z nalewk.

- Ale tak, prosz bardzo. Ciesz si, e pa­nu smakuje.

Wypili po kolejnym kieliszku.

- Ju dawno nic nie smakowao mi tak, jak ta paska nalewka, panie Tarlowsky! - mlasn gestapowiec. - Sznapsy, które s sprzedawane w rudnickich knajpach, to kwas lub mierdzce pomyje.

Tarowski otar usta krawdzi doni i wróci do tematu:

- Panie Muller, dlaczego pan aresztowa mo­jego syna?

- Bo gdybym aresztowa pana, byoby to w zym gucie, pan jest kalek. Dlatego zamiast pa­na aresztowaem paskiego syna.

- Ale czemu?!...

Muller przypali sobie kolejnego papierosa, a papieronic, miast do kieszeni uniformu, po­oy na blacie stou, miedzy swoj zapalniczk i popielniczk.

- Panie hrabio, wczoraj byo wielkie bum w naszym dystrykcie. Banda lena wysadzia tor kolejowy. Zgino czterech Niemców. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zostao rannych, pi­ciu ciko. Zapewne pan o tym sysza?

- Tak, lecz ani ja, ani mój syn, nie mamy z tym nic wspól...

- To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Cako­wicie bez znaczenia!

- Niewinno jest, paskim zdaniem, bez zna­czenia? !

- Tak, poniewa znaczenie ma tylko sprawie­dliwo.

- Zgoda, mówimy o tym samym!

- Boj si, e mówimy o czym zupenie in­nym, panie hrabio. Ja mówi o sprawiedliwoci, któr Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czynów bandyc­kich wymierzonych przeciwko urzdnikom niemieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek za­chodzi tutaj. Wadze dystryktu postanowiy, e jeli winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sa­botau na kolei, nie ujawni si - wówczas za kadego eksterminowanego Niemca da gow dziesiciu tubylców. W kadym z czterech miast le­cych niedaleko miejsca napadu aresztowano dzie­siciu zakadników, cznie czterdziestu ludzi. Ja­ko szef Gestapo w Rudniku wykonaem tylko roz­kaz mojej zwierzchnoci - aresztowaem dzie­sitk w Rudniku.

- Ale dlaczego wanie Marka?!

- Bo to figura, hrabicz, paski syn. Mówiem panu ju, e wolabym aresztowa pana, czyli znaczniejsz figur, lecz wizie na wózku inwa­lidzkim robiby mi w areszcie scenografi tragi­komiczn, taka szopka raziaby mój smak. Prócz paskiego syna aresztowaem dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, sdziego, le­niczego i paru innych, same chluby Rudnika. eby zabolao!

Tarowski przymkn powieki, próbujc zmu­si do zimnej subordynacji myli koujce lotem sposzonych ptaków, lecz wykrztusi tylko roz­paczliwe pytanie:

- I co teraz?

- O tym take mówiem panu ju, panie hra­bio. Jeli winni mordu na Niemcach nie oddadz si w rce wadzy niemieckiej przed pónoc, to jutro rano rozstrzelamy zakadników. A jeli si oddadz - wypucimy zakadników, i paski syn wróci do pana. Proste.

Tarowski mimowolnie podniós gos, lecz starczyo mu woli, by nie krzykn:

- Przecie pan wie, e...

- Tak, obaj wiemy, e w zwyczaju bandytów z AK i NSZ nie ley dobrowolne przyznawanie si do winy, nigdy tego nie robi. Ale zawsze moe by ten pierwszy raz...

- Pan dobrze wie, e...

- Dlatego jutro o dziesitej rano rozstrzela­my winiów. Lub powiesimy. Dla nich to bdzie bez rónicy, panie hrabio. Jeszcze nie zade­cydowaem...

- Mój syn jest niewinny!!

- Wszyscy tam s niewinni. Zginli te nie­winni. Za czterech niewinnych ludzi umiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, oowiem lub sznu­rem. Chyba jednak oowiem... Myl, e wresz­cie zrozumia pan, dlaczego nie aresztowano pa­na. Czowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidz­kim to co ponad moje siy, zwaszcza ponad mój gust, panie hrabio.

Zapado milczenie. Gestapowiec wzi karaf­k, bez pytania napeni kieliszki i bez czekania wychyli swój.

- Herrlich!... Umm! Rzeczywicie nektar, cudo!

Tarowski wbi wzrok w blat stou, oddycha­jc chrapliwie i nie dostrzegajc penego kielisz­ka. Gdy uniós gow, zawiesi wzrok na twarzy kapitana i spyta cicho:

- Co mog zrobi, by uratowa syna, panie Muller?

- Bardzo duo, pod warunkiem, e jest pan wierzcy. Wierzy pan w Boga?

- Tak.

- To niech go pan prosi o pomoc. Jako isto­ta wszechmocna nie powinien mie z tym kopo­tów, bez trudu paskiego syna uratuje. Pod wa­runkiem, e nie rozeli go pan jakim blunierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i e nie jest na pana obraony.

Hrabia zacisn wargi i znowu przymkn powieki, by oczy nie zdradziy wstrtu wobec „dowcipu" gestapowca. Kapitan z rozkosz s­czy nalewk, a milczenie, formalnie enujce, wcale mu nie przeszkadzao. Odstawi kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodoway:

- Chc wykupi mojego syna!

- Wykupi?... - uda zdziwienie Muller.

Hrabia skin gow jak automat, by moe przeraony obcesowoci wasnej frazy, a moe tylko zdumiony radykalizmem swego wystpie­nia. Muller parskn:

- Wykupi! Tak po prostu?

- Tak po prostu!

- Jak klejnot zastawiony w lombardzie?

- Nie - jak dziecko zamknite w areszcie!

- Chce pan przyj do kasy aresztu i wyku­pi syna?

- Chc go wykupi pacc panu!

Muller odchyli si na oparcie krzesa i roze­mia szeroko:

- Pan mi proponuje apówk, panie Tarlowsky!... Korumpowanie urzdnika Rzeszy jest ob­raz dla tego urzdnika i dla samej Rzeszy, nie mówic ju o tym, e jest przestpstwem ciga­nym na mocy kodeksu. Czy pan sobie zdaje z te­go spraw, panie hrabio?

- Tak, lecz co mam do stracenia? Jestem ka­lek i jestem ju zbyt blisko grobu, aby si ba czegokolwiek!

Muller skrzywi wargi tak kpiarsko, e papie­ros o mao nie wylecia mu z ust.

- Co pan powie, panie hrabio!... A ja myla­em, e pan zaprosi mnie ze strachu...

- Owszem, ze strachu. Tylko, e ze strachu o syna, a to zupenie inny strach ni strach o wa­sn skór!

- Ten strach, czy inny strach, zawsze jednak strach... Nie byoby mnie tutaj, gdyby nie pas­kie miertelne przeraenie, panie hrabio.

- Tak, zgadza si - umieram ze strachu. - Ze strachu, e moecie Marka zabi, a przedtem tor­turowa !

- Co takiego?!

- Dobrze pan sysza, panie Muller! Niech mi pan powie szczerze - czy ju katowalicie mo­jego syna?

- Panie hrabio!... - skarci Tarowskiego Muller, krcc przeczco gow i robic min pe­n dezaprobaty. - Daje pan spokój!

- To pan niech da spokój mojemu dziecku, Muller!

- Ale ja si nad nim fizycznie nie zncam, nie tknem go palcem, Herr Tarlowsky! Pan mi pewnie nie uwierzy, lecz ja nigdy nie bij wi­niów.

- Bo ma pan ludzi do tego!

- To prawda, mam takich ludzi, co uywa­j pejczy, metalowych prtów i gumowych pa­ek. Ja jestem gorszy od nich - uywam sów. Tylko sów. Nie mówi o rozkazach, które wy­daj moim ludziom - chodzi o sowa kierowane przeze mnie do wrogów. S takie sowa, panie hrabio, przy których ból fizyczny niewiele zna­czy - sowa-wytrychy rozwizujce problemy katów, a ofiarom czynice krzywd najwiksz. Trzeba tylko zna waciwy sownik i umie z niego korzysta waciwie, to jest adekwatnie do sytuacji i warunków.

Tym razem Tarowski nie zdoa ju pohamo­wa wzgardy:

- Mówi pan o straszeniu bd szantaowaniu ludzi bezbronnych, ludzi cakowicie zdanych na pana ask, panie Muller!

- Niekoniecznie, drogi hrabio. Mówi rów­nie o dawaniu wyboru ludziom przynajmniej czciowo zdanym na samych siebie. O udowad­nianiu tym ludziom, e wstrt, jaki czuj wobec kata, jest niesprawiedliwy, bo sami mao si od katów róni, s zdolni do identycznych bes­tialstw, do popeniania haniebnych czynów...

- Retoryczne równanie katów i ofiar to sofizmatyka czy dialektyka zbyt ndzna, bym chcia j roztrzsa, kapitanie!

- Wic niech pan tylko sucha. Rcz, e warto, wykada ekspert. Ja te problemy rozwi­zuj nie teoretycznie, ale praktycznie, panie hra­bio, i to od dawna, od kilku lat nieomal codzien­nie. I gdybym musia powiedzie, czego przede wszystkim nauczya mnie ta praktyka - jakiej zasady, jakiej reguy, jakiego kanonu - stwier­dzibym, e tego, i ofiary i oprawcy s takimi samymi skurwysynami, rónice s adne!

- atwo mówi, gdy si jest...

- Oprawc?... Niech panu bdzie, Tarlowsky. Ale, prosz mi wierzy, nie kamaem - opra­wiam wycznie przy pomocy sów. Metody si róni, zalenie od osobników i od warunków; wbrew pozorom szanta czy straszenie nie s moimi faworytami. Wol, na przykad, okrucie­stwo dawania wyboru.

- Jakiego wyboru?

- Bezlitosnego, prosz pana. Okrutnego, per­fidnego, morderczego, i tak dalej - nie brakuje tu diabelskich przymiotników.

- Brakuje tylko czowieczestwa, panie kapi­tanie.

- Czowieczestwa jako baniowego ideau. My dwaj mówimy o czowieczestwie rzeczy­wistym, któremu jest do ideau bardzo daleko. Czowiek stale dostaje wybór od losu i stale le korzysta z tej szansy. Gdy ofiara dostaje wybór od kata - dostaje wybór bez idealnej szansy i produkuje rezultat identyczny. Lub jeszcze gor­szy. Rozumie pan teraz, czemu powiedziaem, e ten wybór jest bezlitosny dla ofiar. Dla oprawców jest intrygujcy psychologicznie. Kto, kto nie zna aparatu represji, nie ma pojcia, e stawianie ludzi przed wyborem jest pasjonujc zabaw.

- Z pewnoci! - burkn hrabia tonem go­ryczy maskujcej ton wstrtu. - Mnie nie bawi nawet suchanie tego, Muller,

- Bo jest pan wród przegranych, a nie wród zwycizców. Gdyby by pan londyskim kupcem w Indiach osiemnastowiecznych... Czy sysza pan jak urzdnicy Kompanii Wschodnioindyjskiej zmuszali wtedy hinduskich chopów do pa­cenia nadmiernych podatków? Wizali razem oj­ca i syna, i chostali tylko od jednej strony, tak i uderzenia paday albo na ojca, albo na syna - kady z nich móg to wzi tylko na siebie, pod­stawiajc wasne plecy, lub, jeeli by silniej­szy, móg zasoni si od batów cudzym cia­em. Przy pomocy sów mona robi co równie perfidnego. Gdyby, na przykad, mia pan take córk, i gdybym da panu wybór: zwróc panu syna, jeli w zamian odda mi pan córk do rozwaki?

- Proponuj pienidze i siebie!

- Pana odrzucam, mówilimy ju o tym dwa razy; niech pan wreszcie zrozumie, e dla mnie to kwestia dobrego smaku... Natomiast pienidzy nie odrzucam - dwadziecia tysicy dolarów za ycie adepta ornitologii, panie hrabio! Tylko, e...

- Zgoda, panie Muller! - przerwa mu ura­dowany Tarowski. - Ale ja nie mam dolarów. Proponuj marki lub biuterie...

Muller pokrci sceptycznie gow i rozgniót niedopaek papierosa o dno popielniczki.

- Wyznam panu, hrabio, e spadek notowa na giedach w Stalingradzie i w Kursku odebra mi wiar, co do przyszoci marki. A zoto jest zbyt cikie.

- Wic...

- Tu nie ma problemu. Jubiler, Herr Bartnycky, wymieni panu twarde na mikkie w do­wolnych ilociach. Problem ley gdzie indziej. Paska propozycja to dla mnie zbyt due ryzyko, panie hrabio...

- Przysigam, e nikt prócz nas... Gwarantu­j panu pen dyskrecj, panie Muller!

- Nie o to chodzi. Problem w tym, e Gesta­po wanie rozprawia si z Abwehr. Mój lubel­ski zwierzchnik, Kraus, szczególnie nienawidzi barona von Sternberga; rywalizowali tu ze sob tak dugo, jak dugo Abwehr i Gestapo dary ze sob koty. Kraus wie, e von Sternberg bywa u pana czstym gociem, i dlatego sdzi, e mo­go to by co wicej ni tylko komitywa dwóch arystokratów. Gdybym wypuci jedynie paskie­go syna, mógbym sta si podejrzanym, i mam jaki kontakt z Abwehr, sowem - e robi to dla niedobitków admiraa Canarisa. Nie zaryzy­kuj wasnego ba, panie hrabio!

- Przecie... wczeniej ju pan przyj moj propozycj. Wymieni pan sum!

- Ale wtedy pan mi nie da dokoczy. Wy­mieniem tylko sum jednostkow.

- Nie rozumiem... Jak to jednostkow?

- Zechce pan posucha, panie Tarlowsky. Moja propozycja jest troch inna, bardziej hurto­wa, no i bardziej zyskowna dla mnie, ale przede wszystkim jest ona bardziej bezpieczna dla kapi­tana Friedricha Mullera, a tak si skada, e ni­czyje bezpieczestwo nie moe mi by równie drogie jak bezpieczestwo Friedricha Mullera. Proponuj ukad nastpujcy: wypuszcz czterech aresztowanych i wezm dwadziecia tysicy do­larów za kadego, co razem stanowi osiemdzie­sit tysicy dolarów. Poow oddam Krausowi. Tak due pienidze bardzo go uciesz, i przy tym bdzie mnie podejrzewa tylko o ch zarob­ku, a nie o spiskowanie na rzecz Abwehry czy o inn gównian polityk.

- Pan wybaczy, panie kapitanie, ale... ale...

- Ale co?

- Ja... ja nie mog tego...

Muller zacisn wargi i rbn pici w stó tak mocno, e z popielniczki wysypaa si na blat cze popiou, a kieliszki brzkny jak przestraszone.

- Czterech lub nikt!

- Nie wiem... - westchn hrabia.

- Czego pan nie wie?!

- Nie wiem, czy wystarczy mi biuterii, pa­nie Muller...

- Jestem jako dziwnie spokojny, e tak - rozluni si znowu kapitan. - Pytanie, czy wy­starczy panu chci, by paci za ludzi cakowi­cie panu obcych, i to ludzi bez herbów. Widz tu wszelako szans ulenia panu. Przecie ka­dy aresztowany ma jak rodzin, która chtnie sprzeda ostatnie buty, eby uratowa swojego. Niech pan si z nimi skontaktuje... To zreszt nie moja sprawa co pan zrobi. Moj spraw jest rozstrzela jutro dziesiciu. Lub powiesi dziesi­ciu. Jednak chyba rozstrzela... Zapewniam pana, panie Tarlowsky, e dziesiciu zostanie jutro roz­strzelanych.

- Ale bez mojego syna! Jestem gotów da za niego...

- adnych targów, panie hrabio! Czterech lub nikt.

- Dobrze... - szepn Tarowski. - Czte­rech...

- Po dwadziecia tysicy prezydentów.

- Tak.

- Co ja gadam, mein Gott! Cztery razy po dwadziecia tysicy prezydentów to... to byo­by osiemdziesit tysicy jednodolarówek! Fura! Wystarczy osiemset fizjonomii prezydenta Franklina. Lub tysic szeset wizerunków prezydenta Granta. Ale nie drobniejszymi.

- Dobrze.

- To jednak, niestety, nie wszystko.

- Wicej nie bd móg!

- Wicej pienidzy nie dam. Cho gdybym da - mógby pan, jestem tego pewien, panie hrabio. Chodzi o co innego - o aresztowanych.

- Ju ustalilimy, e pac za czterech!

- To si nie zmienia. Czterech. Oczywicie rozumie pan, hrabio, e poniewa mam ukara dziesiciu, a nie szeciu - bd musia areszto­wa czterech innych na miejsce czwórki wykupionej przez pana. Problem selekcji zostawiam panu. Wróc tu o...

Wbi renice w cyferblat stojcego pod cian zegara, którego wahado odmierzao sekundy, potem przyjrza si wasnemu zegarkowi, i spre­cyzowa:

- ... o siódmej rano. Paski zegar adnie bi­je, ale póni si cae cztery minuty. Ma pan za­tem osiemnacie godzin. Jutro o siódmej rano wrczy mi pan walizk lub torb z portretami ustalonych prezydentów i dwie listy z nazwiska­mi jeszcze nieustalonych wybraców.

- Dlaczego dwie listy?

- Mówiem, e problem selekcji ceduj na pana.

- Selekcji ludzi, których pan uwolni, kapi­tanie !

- Dubeltowej selekcji, panie hrabio. Take selekcji zmienników. Da mi pan list czterech lu­dzi, których mam wypuci, i list czterech, któ­rych mam aresztowa. To chyba jasne?

- Cooo ?!!... - jkn Tarowski.

Dotaro do, w jak gbok czelu zanurzy­a go ch uratowania dziecka bdcego take dzieckiem kobiety, któr kocha, któr skrzywdzi i któr wspomina czule, pragnc przebaga j tym aktem ratunku. Myli mciy mu si ni­czym pijane nietoperze. Jakie wewntrzne echo cytowao dudnice sowa gestapowca: „... wyboru okrutnego, perfidnego, bezlitosnego,..". Schowa twarz w doniach. Tymczasem Muller wsta, ob­cign kurtk uniformu, nala sobie „strzemiennego", wypi, wzi czapk i podsumowa:

- A wic wszystko jasne, panie hrabio. Czte­rech za czterech.

- Nie!

- Nie?... No có...

- Nie mog tego zrobi!!

- Wolna wola, panie hrabio.

- Czy pan zdaje sobie spraw, Muller, cze­go...

- Kapitanie Muller!

- Przepraszam, kapitanie Muller... Czy... czy pan rozumie, czego pan ode mnie da?! Mam wskaza panu ludzi, których pan...

- Dokadnie tak. Ludzi, którzy przeyj, i lu­dzi, którzy umr, aby tamci mogli przey. Jest mi wszystko jedno, kogo pan wytypuje. Moe pan wskaza swego fagasa, kucharza, stajennego, albo paskich wieniaków, ganz egal, byle byo czterech za czterech. Jak pan widzi - kwestia buchalterii, a nie sumienia.,.

Zwarte obcasy wyday delikatny regulaminowy stuk, a lekko pochylona gowa gestapowca zasu­gerowaa, e nie utraci cakowicie szacunku dla hrabiego.

- Do jutra, panie Tarlowsky.

By ju w poowie drogi midzy stoem a drzwiami, gdy cisz rozdar krzyk gospodarza:

- Na mio Bosk, panie Muller!!

Muller stan, odwróci si i wycedzi:

- Ten temat chyba take ju przedyskutowa­limy, panie hrabio.,. Mówiem panu - moe pan zda si wycznie na opatrzno bosk, ale ja bym nie poleca... Prosz mi darowa, obo­wizki czekaj, spdziem u pana za duo czasu.

I wyszed. Hrabia oddycha ciko, jak po bie­gu, musiao wic min par chwil nim uspokoi oddech. Napeni kieliszek dwa razy i dwukrot­nie opróni jednym haustem, a póniej chwyci dzwonek i potrzsn, wzywajc kamerdynera. Przydreptali ukasz.

- Sucham, panie hrabio...

- Le do jubilera Bartnickiego! Albo nie! Polij wonic Kurczuka - niech zaprzga bryk, niech jedzie i niech przywiezie Bartnickiego! Niech mu powie, e sprawa jest nader pilna! Nader pilna, rozumiesz?!

- Co mam nie rozumie, panie hrabio? A tu Sedlak czeka w przedpokoju. Ino si schowa, jak zobaczy szwabski mundur. Ale ju wylaz spode schodów.

- Sedlak?... Co za Sedlak?

- Poczmistrz przecie nasz rudnicki, panie hrabio.

- Ach tak. Czego chce?

- Listy jakie przywióz i pakunki.

- To ju nie ma tam u niego listonoszów?

- Mówi, e ma te jaki prywatny interes, panie hrabio.

- Lecz ja nie mam teraz czasu na adne inte­resy! Niech przyjdzie innym razem!

- Ale on mówi, e jemu chodzi o tych aresz­towanych przez Niemca...

- Niech wejdzie. A ty lij Kurczuka do Bart­nickiego! Piorunem, ukaszu!



AKT II.

Jubiler Roman Bartnicki nie zawsze byt jubi­lerem. Jako miody czowiek by fryzjerem, po­niewa jego ojciec by fryzjerem. Fryzjerska ka­riera Romana doznaa krachu, gdy wydao si, e zaufanym klientkom - gównie prostytutkom, lecz i niektórym „przyzwoitym kobietom" - far­bowa wosy onowe tudzie fryzury na ten sam kolor. Prominentny m jednej z ufarbowanych dam wsadzi Bartnickiego-juniora do „pudla" za „gwat lubieny" (cytat z orzeczenia sdowego). W wizieniu Roman pozna jubilera-pasera. Zwol­niono ich prawie równoczenie, starszy kompan przygarn modszego, wyszkoli, a umierajc za­pisa mu notarialnie cay swój dobrze prosperuj­cy jubilerski interes. I tak Roman Bartnicki zos­ta znawc precjozów.

Do wybuchu wojny Bartnickiemu wiodo si niele, a po wybuchu, czyli za okupacji, wiodo mu si znakomicie, bo wikszo rodaków mu­siaa wyzbywa si chomikowanego zota dla ka­waka chleba. Nawet fakt, i od 1941 roku rynek zalewaa Niagara zota ydowskiego, nie wywo­a bessy w tym interesie. Co byo wida po ubraniu pana Romana wkraczajcego do siedziby Tarowskich. Jego korpulentne ciao opina pr­kowany garnitur z angielskiej gabardyny klasy lux, krawat mocowaa na koszuli spinka platynowo - brylantowa, a klamerki wowych butów by­y szczerozote, podobnie jak dwa sygnety i a­cuszek oraz koperta zegarka marki Patek, naj­droszego sporód drogich.

Przed przybyciem jubilera blat stou zosta uprztnity i zyska now scenografi. Teraz, prócz popielniczki i kandelabrów, widniao tam due cyprysowe puzderko majce brzowe oku­cia. Bartnicki, kiedy tylko przestpi próg salonu, pierwsze szybkie spojrzenie rzuci na ow skrzynk; dopiero drugie na twarz hrabiego. Bya to twarz aobna, lecz jubiler uda, e tego nie widzi, i rozemia si swobodnie:

- Witam, panie hrabio, uniony suga! Cze­mu zawdziczam honor?...

- Witam, panie Bartnicki. Zechce pan spo­cz.

Bartnicki usiad, wodzc abim wzrokiem po cianach salonu.

- Panie Bartnicki... musz sprzeda troch... a nawet sporo... familijnych kosztownoci...

- Rozumiem, panie hrabio... Có, czasy s cikie...

- Czasy s koszmarne, panie Bartnicki. To prawdziwa Apokalipsa!... By tu dzi u mnie Muller, który aresztowa mojego syna, o czym pan zapewne wie...

- Wiem, panie hrabio. Caym sercem wspó­czuj panu!

- Muller aresztowa dziesiciu ludzi. Dziesi­ciu u nas, w Rudniku, bo ogólnie Niemcy aresz­towali kilkudziesiciu ludzi...

- Tak, czterdziestu, panie hrabio. Dokadnie czterdziestu. Po dziesiciu za kadego umierco­nego w nocy Niemca.

- Wanie. Nie znam wszystkich aresztowa­nych z Rudnika. Jeli dobrze pamitam, Muller wymieni dyrektora banku, dyrektora tartaku, le­niczego...

- Aresztowa te burmistrza Wencla, ordyna­tora Stasink, dyrektora szkoy, pana Myliskiego, weterynarza Tardonia, szefa muzeum, dokto­ra Kumicza, i sdziego Iwickiego.

- Mojego syna aresztowa zamiast mnie. Mó­wi, e nie chcia aresztowa kaleki na inwalidz­kim wózku.

Bartnicki pokrci wtpico gow.

- Raczej nie chcia aresztowa róda spo­dziewanego zysku. Leniczego Ostrowskiego wy­wlekli z betów mimo cikiej choroby.

- Wie pan, e jutro bd rozstrzeliwa za­kadników ?

- Kady wie, panie hrabio. Rozlepili po ca­ym Rudniku afisze, groc rozstrzelaniem aresz­towanych jak leni si nie zgosz. A wiadomo, e si nie zgosz.

- Tak, wiadomo, panie Bartnicki. Mnie cho­dzi o syna... Uzgodniem z Mullerem, e wyku­pi czterech aresztowanych...

- Których, panie hrabio?

- Mullerowi jest wszystko jedno. da tylko, aby byo czterech, bo chce wicej zarobi. Po dwadziecia tysicy dolarów od winia.

- Ile?!!

- Dwadziecia tysicy dolarów, setkami lub pidziesitkami, mniejszych nominaów nie we­mie.

- To przecie osiemdziesit tysicy dolarów, panie hrabio!

- Niestety... Posiadam troch marek, ale wo­l trzyma je na biece wydatki, wic musz sprzeda zoto za osiemdziesit tysicy dolarów. Ma pan tyle, panie Bartnicki?

- Nie mam, lecz w cigu paru godzin mog zorganizowa tak sum.

- Prosz wic wybra sobie wród tych rze­czy jej równowarto - rzek hrabia, wskazujc ruchem gowy puzderko z cyprysu.

Bartnicki wytar spocone donie o nogawki spodni, przysun puzdro do siebie, uchyli wiecz­ko i zaczai wyjmowa precjoza. Kad na blat piercienie, kolie, brosze, acuchy, diademy, bransolety, sznury pere i korali, szlachetne ka­mienie oprawione w drogocenny metal lub w ko soniow, a take monety z profilami mo­narchów. Do oka wsadzi jubilersk lup i czasa­mi bada ni uwaniej jak byskotk. Jego p­kate paluchy namacay wreszcie dziwny ksztat. Wyj pozacany walec - ma zot tubk, bar­dzo lekk i pachnc raczej perfumeri ni biu­teri.

- Co to jest, panie hrabio?

- Ach, to szminka...

Bartnicki otworzy tubk, wycigajc jej za­warto czyli wewntrzn tubk z czerwonym wkadem szminki.

- ... to szminka nieboszczki, mojej ony. Nie wiem, doprawdy, skd si tutaj znalaza...

- Kobiety s roztargnione, gdy si stroj - mrukn jubiler, podajc szmink gospodarzowi.

Tarowski zoy obie czci i ruszy wózkiem ku cianie. Zatrzyma si przy lustrze wyrasta­jcym z wskiego blatu. Na blacie staa fotogra­fia nieboszczki. Spojrza jej w oczy i cisn do­ni szmink, mylc: „Robi to wszystko dla ciebie... znaczy dla niego, ale dla ciebie przede wszystkim!". Pooy szmink obok ramki z fo­tografi i cofn wózek do stou. Bartnicki wa­nie koczy lustrowa precjoza i wyceni je:

- Starczyoby na kilkunastu zakadników, pa­nie hrabio. A gdyby liczy po cenach zwycza­jowych, jakie si praktykuje w Generalnej Gu­berni od paru lat - to i na kilkudziesiciu, mo­e stu...

- Muller odda tylko czterech, panie Bartnic­ki. A czterech.

- Tak, rozumiem, panie hrabio... Nie rozu­miem wszake jednego aspektu. Dlaczego pan paci za czterech? To znaczy za tamtych trzech, no bo e za paskiego syna to oczywiste, panie hrabio.

Tarowski wzruszy ramionami, jakby chcia unaoczni, e sam siebie nie rozumie, i prychn:

- A kto mógby ich wykupi? Rodziny? .

Bartnicki skrzywi usta sceptycznie:

- Mowy nie ma! Muller wyznaczy cen po­tworn, takich cen nie byo jeszcze w Generalnej Guberni. Ci, którzy chc wykupi swoich, nie da­liby rady choby wyprzedali si kompletnie. Ze­braliby góra po kilka tysicy dolarów.

- Wic pan ich zna?

- Cztery osoby byy ju z tym dzisiaj u mnie. Pani weterynarzowa, ona sdziego Iwickiego, siostra leniczego Ostrowskiego, i pan Duski, brat dyrektora banku... No, moe on jeden by wydoli.

- A czemu zgaszali si do pana?

- A czemu pan si do mnie zgosi, panie hrabio?

- No tak... przepraszam.

- Nie ma za co. To naturalne - u kogo inne­go w Rudniku mona spieniy biuteri, krugeranda czy zotego rubelka bez strachu, e si zo­stanie oszukanym albo zadenuncjowanym? Plus moje kontakty. Kade dziecko w Rudniku i wokó Rudnika wie, e Niemcy sprzedaj u mnie zoto po ydach i po innych trupach, e kupuj u mnie waluty, ci z Gestapo równie. No... so­wem, e znam tych gestapowców, którzy lubi dobre interesy, i e potrafi z nimi gada.

- I co, próbowa pan teraz z nimi gada?

- Tak, rozmawiaem o wykupieniu Duskiego.

- Z kim, z Mullerem?

- Nie, z jego zastpc, Lotzem. To najbar­dziej pazerny Szwab w tej czci dystryktu. Ale odmówi twierdzc, e sprawa jest beznadziejna. Teraz widz, e nie jest beznadziejna, tyle e koszt jest parokrotnie wikszy od zwyczajowego, i e Muller chce sam zgarn cay up.

- On si zadowala poow upu.

- A tak, rzeczywicie, poow musi odda Krausowi, Fuhrerowi lubelskiego Gestapo. Wszy­scy oni w dystrykcie musz, bez tego haraczu wylecieliby z gry piorunem.

- Skd pan wie o tym?

- Panie hrabio, jak si przez cztery lata robi lewe interesy z okupantem, to si duo wie. Cza­sami myl, e zbyt duo wiem, i zastanawiam si, czy nie nawia do jakiej mysiej dziury, da­leko std.

- Boi si pan, e oni mog pana?...

- Oni, lub nasi za to, e handlowaem z ku­p Szwabów. Fakt, e naszym paciem „skad­k" i kupowaem bro, moe mi nie pomóc, bo cholera wie, komu paciem. Przychodzio dwóch i brali pienidze dla lenych. Ale diabe wie, czy oni rzeczywicie byli od lenych! A jeli od le­nych, to pytanie gorsze - od których lenych?

- Nie wszystko jedno?

- Nie, bo w tutejszych lasach siedzi i AK, i NSZ, i jeszcze grasuj czerwoni z AL. Ci ostatni to zwykli bandyci, tylko rabuj i gwac, lecz nazywaj si partyzantk ludow i „na re­kwizycje" nie id bez mundurów. Maj ju wy­rok - NSZ ich ciga i chce wystrzela. Akowcy te by ich chtnie rozwalili. No i wzajemnie - czerwoni zadenuncjowali ju na Gestapo dwóch akowców kwaterujcych we wsi, a dwóch innych zastrzelili w lesie. andarmeria spalia ca t wie, dlatego i NSZ, i AK nie odpuci czerwo­nemu.

- Kto wysadzi tory?

- Nie wiem. Moe AK, moe NSZ, a moe to bya robota wspólna... Wedug mnie ta robota to czysta gupota, panie hrabio. Co to za interes, gdy si zabije czterech wrogów, eby musiao zgin czterdziestu Bogu ducha winnych swojaków? To ma by patriotyzm?... Ale nie mówmy o polityce, wyroków losu nie zmienimy. Moe tylko troch skorygujemy, jeli ten paski ge­szeft z Mullerem si uda.

- Pomoe mi pan, panie Bartnicki?

- To si rozumie, panie hrabio, kupi te cac­ka z przyjemnoci.

- Chodzi mi nie tylko o pienidze...

- Nie tylko?

- Nie... Widzi pan, musz wybra trzech lu­dzi...

- A to ju musi pan wybra sam, panie hra­bio. Ja jestem kupcem, interesuje mnie towar. Pac, bior towar, nisko si kaniam i znikam. Rozumiem, e wybra trzech z dziewiciu nie jest atwo, bo chciaoby si uratowa wszystkich. Straszny dylemat, nie zazdroszcz panu. Ale to paski dylemat, na mnie prosz tu nie liczy, ja nie jestem od tego.

Tarowski obraca w palcach arzc si cyga­retk, szukajc sów, którymi mógby uj pro­blem najczarniejszy.

- Jest jeszcze jedna sprawa...

Tembr gosu gospodarza zaalarmowa jubilera. Szóstym zmysem wyapa co bardzo gronego nim usysza o co chodzi. renice zrobiy mu si czujne.

- Sucham, panie hrabio...

- Widzi pan, panie Bartnicki... Muller da, by wskaza mu tych, których on uwolni za pie­nidze, ale równie zmienników...

- Jakich zmienników?

- On... on musi zgadzi dziesiciu, panie Bartnicki.

Mózg Bartnickiego przeszyo zrozumienie:

- Wic na miejsce wypuszczonych aresztuje czterech innych, eby uzupeni dych! I da...

- da, abym ja mu wskaza czterech nowych ludzi do rozstrzelania. Zreszt nie wiem, moe do powieszenia...

- Do rozstrzelania, panie hrabio; plakaty mó­wi o rozstrzeliwaniu.

- Wszystko jedno, pani Bartnicki. On chce, bym ja wybra nowych skazaców! Tym warun­kuje ca transakcj.

Bartnicki wsta i machinalnie zapi garnitur. Rce dray mu lekko.

- I pan si na to zgodzi?!

- Tak.

- Jezu Chryste!

- Nie miaem wyboru. Chc uratowa syna, i zrobi to za kad cen, panie Bartnicki!

Bartnicki by czowiekiem otrzaskanym ycio­wo. Widzia setki grubych szwindli, widzia bez­litosn hochsztaplerk, widzia deptanie godno­ci czowieka w najróniejszy sposób, i zdarzao mu si by wspóuczestnikiem takich nikczemnoci - lecz gra Mullera przerazia go. Nie pami­ta, kiedy ostatni raz dray mu wargi od podob­nego strachu.

- Pa... panie hrabio... Jeli pan si zgodzi, to... to paska sprawa. Ja nie chc mie z tym nic wspólnego, nic! Nie bd wybiera ludzi na mier!... I panu te nie radz!

- Wic mam powici syna?! Jego matka przewróciaby si w grobie, a ja... ja bym...

- Jeli pan zrobi to, czego da Muller, to te powici pan syna. Syna i samego siebie, pa­nie hrabio, bo kiedy chopcy z AK albo z NSZ si dowiedz, e pan da na rozwak ludzi, to kropn pana bez namysu!

- Niech pan usidzie i przestanie krzycze, panie Bartnicki!

Bartnicki siad tak gwatownie, e strzeli mu guzik marynarki i wisia odtd na jednej nitce, jakby zosta skazany i powieszony przez waci­ciela.

- Ostrzegem pana, panie hrabio... Nie mó­wi, e leni z pewnoci dowiedz si o caej sprawie, bo moe si dowiedz, a moe nie do­wiedz. Jednak takiej ewentualnoci nie wolno wyklucza!

- Tote ja jej nie wykluczam, mój panie. Je­eli dowiedz si o wszystkim - bd musie­li wpierw rozway, czy ci, których wydano, s warci tych, których wykupiono. A gdy bd chcieli kara odpowiedzialnego za wymian, to bd musieli ukara kilka osób.

- Czyli kogo?

- Przemylaem to sobie, panie Bartnicki... Pragn, aby decyzj podjo grono najszacow­niejszych obywateli miasta. Kilku takich Gestapo aresztowao, ale kilku si jeszcze znajdzie, mam racj?

- Nawet kilkunastu, panie hrabio. Tylko jak pan chce to zrobi?

- Chc ich zaprosi na dzisiejszy wieczór do siebie. Mecenasa Krzyanowskiego, profesora Staczaka, radc Malewicza, naczelnika poczty, pana Sedlaka. To on mi podsun t myl...

- Jak myl ?

- eby zrobi takie zebranie.

- Naczelnik Sedlak?

- Owszem, naczelnik Sedlak. By tu u mnie przed chwil, prosi o pomoc w ratowaniu jedne­go aresztowanego. Jak pan widzi - przychodzo­no nie tylko do pana...

- Kogo chce ratowa Sedlak?

- Pana Kumicza, dyrektora muzeum. Ale wrómy do moich goci na dzisiejszy wieczór, bo wci nie wiem... Kilku ju mam, lecz to ma­o. Kogo jeszcze winienem zaprosi, panie Bartnicki? Co pan sdzi o ksidzu proboszczu?...

Jubiler zmarszczy czoo i przez chwil mil­cza. Póniej szepn, jakby do siebie:

- Teraz rozumiem pask szczodro, panie Tarowski... Ale nie jestem pewien, czy to, e chce pan sam paci za czterech winiów, sko­ni paskich goci do spenienia da Gestapo...

- Nie odpowiedzia mi pan na pytanie!

- Przepraszam, jakie pytanie?

- Kogo jeszcze winienem zaprosi?

- Ksidza Hawryk bez wtpienia.

- I jeszcze kogo?

Bartnicki schyli gow i grzeba przez chwil w mózgu.

- Doktora Hanusza...

- Kto to jest?

- Zastpca dyrektora szpitala, profesora Stasinki, którego aresztowano.

- Kogo jeszcze?

- Kierownika kina, Kortonia...

- To ten przedwojenny dyrektor teatru, endek?

- Tak... No i aptekarza Brusia... Aha, ko­niecznie pana Mertla, zastpc dyrektora szko­y ogrodniczej, bo dyrektora te aresztowano... I chyba redaktora Kosa, szefa przedwojennego „Goca"...

- To on jeszcze yje?

- yje, panie hrabio, nawet niele yje, cho­cia dzisiaj wielu yje jakby nie yli, takie cza­sy... Na pana miejscu zaprosibym te przodow­nika Godlewskiego z policji granatowej.

- Czemu?

- Pewnoci nie mam, ale on chyba krci z lenymi, panie hrabio. W kadym razie to porzdny czowiek, kilku ludzi ju uratowa.

- Dobrze, wystarczy, akurat tyle stoi tu krze­se. Zaprosz ich na szóst. Pytanie, czy wszyscy przyjd...

- Bez obaw, panie hrabio!

- Dlaczego jest pan taki pewny?

- Znam ludzi, prosz pana... Nikt nie odmó­wi, bo by proszonym do pana hrabiego to za­szczyt, to wyrónienie. cign ich tutaj bdzie wic atwo, ale troch trudniej bdzie ich prze­kona, gdy si ju dowiedz, czego pan od nich oczekuje.

- Zaprosz ich nie mówic, czego oczekuj. Bd wiedzieli tylko, e chc rozmawia o wi­niach. A wród zaproszonych bdzie... przynaj­mniej dwóch, którzy mnie popr.

- Domylam si, panie hrabio, e mecenas Krzyanowski, bo to paski kolega z Legionów. A kto drugi?

- Zobaczy pan wieczorem.

Jubiler uniós si lekko, jakby znowu chcia wsta.

- Przepraszam, nie rozumiem, panie hrabio... Ja te mam przyj?!

- Jest pan zaproszony.

- Odmówiem ju panu!

- Prosz si zreflektowa, panie Bartnicki. Chce pan odrzuci takie wyrónienie?

- Nie przyjd, panie hrabio! Prosz na mnie nie liczy!

- Panie Bartnicki...

- Nie ma mowy! Nie ma mowy, panie hra­bio! Powiedziaem ju, e nie chc bra w tym udziau!

- Co znaczy, e nie chce pan zrobi najlep­szego interesu w swoim waluciarskim yciu, pa­nie Bartnicki! Czy kiedykolwiek zaproponowano panu tak ilo tak starej i tak wartociowej bi­uterii, i to po cenie, któr sam pan wyznacza? I jeszcze bez adnych targów ze strony sprzeda­jcego?

Bartnickiemu pot zrosi czoo i zacz pyn skroniami, koo uszu.

- Panie hrabio, ja zawsze pac dobre ceny, jestem solidnym kupcem, nie jestem ydem!

- A ja nie jestem gupcem, wic prosz mi oszczdzi takiego gadania!

Umilkli obaj. Tarowski kry zdenerwowanie, Bartnicki nie potrafi - musia zacisn palce na kolanach, by donie przestay si trz.

- Czy mog prosi o papierosa? - spyta.

- Mam tu cygaretki, ale jeli trzeba, wezw sucego...

- Moe by cygaretka, panie hrabio, to te nikotyna.

Zakrztusi si dymem od razu.

- Czsto pan pali, panie Bartnicki?

- W ogóle nie pal. Pal pierwszego od kil­kunastu lat.

- Rozumiem... Niech pan si nie zaciga mo­cno, lub w ogóle nie zaciga. A jak ju si pan uspokoi, prosz mi powiedzie, czy chce pan to wzi, czy rezygnuje pan z interesu.

- Bardzo chc, panie hrabio, lecz nie chc si angaowa w dyskusje o tym, którego z zakad­ników...

Tarowski przerwa mu gwatownym gestem i równie gwatownym sowem:

- Prosz nie by idiot! Kupujc t biuteri i te numizmaty, ju wemie pan w tym wszystkim udzia! Tak, panie Bartnicki! Celowo poinformo­waem pana, czego da Muller, aby mia pan pen wiadomo w czym bierze pan udzia. I gdy­by póniej kto pyta mnie o to - potwierdz, i pan doskonale wiedzia, w jaki ukad si pan angauje! Nie zawaham si, panie Bartnicki!

- Jednak co innego kupi to od pana, nawet wiedzc dla jakiego celu pan sprzedawa, a co innego by czonkiem tego trybunau, który pan chce zebra dzi wieczorem, panie hrabio!

Tarowski popatrzy na niego zniecierpliwio­ny, gdy cay ten upór bra bardziej za fars, za gr pozorów, ni za reakcj wywoan przez strach.

- Nie musi pan przychodzi. To, czy pan przyjdzie, to paska sprawa. Ale nie przycho­dzc - zwikszy pan moliwo utraty swego yciowego geszeftu...

Bartnicki milcza, ju nie perswadujc, co wzmogo optymizm hrabiego i uskrzydlio jego retoryk:

- Pan nie tylko winien zasi wród moich goci przy tym stole, lecz winien pan to zrobi aktywnie, bardzo aktywnie, panie Bartnicki.

- Aktywnie?...

- I to jak aktywnie! Pan winien mocno gar­dowa na rzecz wymiany winiów, bo jeli ta propozycja nie zostanie przeforsowana, czyli prze­gosowana, wówczas caa sprawa upadnie i ja nie bd musia wyzbywa si rodowych precjozów za psi grosz!

- Ale panie hrabio, ja...

- Niech pan to sobie dobrze rozway, panie Bartnicki, bo od tego bdzie zaleao, czy w tej dalekiej mysiej dziurze, w której chce si pan przed kocem wojny zamelinowa, bdzie pan mia kiesze dwa razy peniejsz. Czekam o szóstej wieczorem!

Bartnicki jeszcze raz zdoby si na sprzeciw:

- Nie, panie hrabio! Prosz na mnie nie cze­ka. To znaczy - mog przyj z gotówk, ale nie jako uczestnik konferencji, któr pan organi­zuje. W niej nie wezm udziau. Duy zysk to du­a sprawa, ale ycie to sprawa wiksza od ka­dych pienidzy. Nie chc ryzykowa.

- Woli pan zaryzykowa gniew kapitana Mullera?... - spyta hrabia, sigajc po argument, po który siga nie pragn, lecz upór Bartnickiego nie dawa mu wyboru.

- Dlaczego gniew Mullera?... - szepn po­bladymi wargami jubiler.

- Bo pan kapitan bardzo liczy na duy up, i kiedy omawiaem z nim szczegóy, poleci mi pana jako bankiera, który za moje zoto dostar­czy dan amerykask gotówk.

- Wymieni moje nazwisko?!

- Zupenie poprawnie, panie Bartnycky.

- No dobrze, i co z tego? Przecie nie uchy­lam si od kupienia tych precjozów...

- Ale uchyla si pan od zaproszenia na kola­cj, nie rozumiejc, e moja oferta jest dubelto­wa. Wy, finansici, nazywacie to chyba „transak­cj wizan". Albo przyjdzie pan tu jako bankier i jako wspóuczestnik decyzyjnego gremium, albo prosz w ogóle nie przychodzi. Jeli nie przyj­dzie pan - Muller si dowie, e przez pana utra­ci up. I wówczas pewnie podzikuje panu.

- To... to jest... - Bartnicki nie móg wy­krztusi epitetu.

Tarowski go wyrczy:

- Tak, to jest szanta. A wic o szóstej wie­czorem. Do widzenia, panie Bartnicki.

Jubiler wsta, ukoni si z szacunkiem i po­drepta ku drzwiom jak nakrcony automat. Do­goni go gos gospodarza:

- Prosz nie zapomnie - tylko setki i pi­dziesitki! I prosz wzi cao ze sob. Jeeli wszystko si uda, wówczas od rki dam panu to, czego pan chce.

AKT III.

Par minut po osiemnastej przy wielkim stole siedziao jedenastu ludzi;

Mecenas Alojzy Krzyanowski, wysoki, szczu­py jak tyka okularnik, którego chód przypomi­na stpanie urawi i bocianów, a mowa retory­k kaznodziejsk. Czowiek ten, bdc uczest­nikiem wielu sdowych rozpraw wszelakiego ty­pu - od rozwodowych i majtkowych do arty­stycznych i politycznych - nauczy si, e lu­dzie maj z prawd tyle samo wspólnego, co ga­zety dwóch pastw toczcych zaciek wojn, pene frontowych doniesie, wedug których ka­da walczca armia zostaa ju wybita do nogi, i to kilka razy.

Profesor Mieczysaw Staczak, filozof, zwo­lennik dystansu wobec wszystkich rzeczy powa­nych a nawet gronych, niczym owi bazescy mdrcy, którzy roztrzsajc problemy zgonu lub cierpienia wybuchaj co pewien czas miechem. Nosi przed sob brzuch godny szecioraczków, a na gowie kup srebra le przyczesanego. Ru­sza si wolno - kto mógby rzec, i majesta­tycznie, a kto drugi, i ospale - lecz myla szybko jak piorun. Potrafi zabi jednym sowem i prawi uprzejmoci takim tonem, e komple­mentowanemu rozmówcy pez po plecach zim­ny dreszcz. W starych, cho wci byszczcych oczach mia ca legend komedii ludzkiej i fol­warku zwierzcego.

Redaktor Krystian Kos, dobiegajcy sze­dziesitki, a wygldajcy na modszego o kilka­nacie lat dziki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny wsik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzje­rów sugerowa tpot waciciela, lecz byo to wraenie mylce, gdy Kos, absolwent wydzia­u historii lwowskiego Uniwerku, mia zupenie znony poziom erudycji. Ów morderczy wsik i zabójczy przedziaek równie czarnych wosów suyy przywabianiu dam, na których redaktor mci si za to, e swego czasu opucia go uko­chana maonka. Pewnego dnia odbya z nim krótk rozmow, podczas której dowiedzia si prawdy o yciu, i wysza bezterminowo, za on gorzknia regularnie i zwalcza upywajcy czas mnoeniem seksualnych triumfów.

Magister Zygmunt Brus, aptekarz, farmaceuta z powoania, a z zamiowania take kobieciarz, który jednak grzeszne ycie rozpocz bardziej po Boemu, dopiero jako nieutulony wdowiec. Swoim konkubinom wysya bukiety ró ledwie mieszczce si w drzwiach, i traktowa te pa­nie delikatniej ni redaktor Kos, bez epitetów i bokserskich rkoczynów. Mia cige proble­my chorobowe wskutek naduywania cudownych lekarstw, których by znawc i sprzedawc. Swój fach zalubi po dziadku i ojcu, mionie, tak jak wenecki doa polubia Adriatyk, jak papie po­lubia Koció, jak oblubieniec polubia oblu­bienic w „Pieni nad pieniami", jak alpinista polubia góry, nurek gbiny, a Cygan swoje skrzypce na bezkresnych drogach.

Romuald Korto, dyrektor kina w Rudniku, z wyksztacenia teatrolog, a z przekona polity­cznych i z przynalenoci partyjnej endek (czo­nek Narodowej Demokracji). Korto dolegliwo­ci fizycznych mia mao - chyba e jako dole­gliwo liczy paskostopie i piegi - za to psy­chicznych duo, i to codziennych, powodowa­nych walk o zwycistwo idei narodowej. Zwy­cistwo nie zicio si przed wojn, gdy „socja" Pisudski zami narodowca Dmowskiego, a w czasie okupacji te si spóniao, bo prócz okupantów brudzili endekom i partnerzy - konkurenci, czyli Armia Krajowa. Rudnicki rezydent partyzantki narodowców (NSZ - Narodowe Siy Zbrojne), rotmistrz Korto, jako niezomny pa­triota uwaa, e chocia w Polsce yje mniej wicej tyle samo gupców, co w kadym innym kraju, to jednak cudzoziemscy gupcy s bezna­dziejnymi durniami, gdy polski bawan ma we krwi troch wrodzonego szowinizmu, wic kiedy tylko masowo oprzytomnieje - idea narodowa zatriumfuje.

Doktor Bogusaw Hanusz, wice ordynator miej­skiego szpitala. Czowiek ten noszc kitel impo­nowa sprawnoci i energi, lecz ubrany „po cy­wilnemu", w garnitur, szlafrok lub paszcz, robi wraenie mamroczcego safanduy, chocia we­wntrz zachowywa (nieco wówczas upiony) ja­sny, przenikliwy rozum tudzie zdolno (czy ra­czej gotowo bycia zdolnym) do gbokich ana­liz i do subtelnego formuowania celnych wnio­sków. Najchtniej francuszczyzn. Jzyk francuski, stworzony dla bezproduktywnego filozofo­wania i dla nadawania obelgom form wyrafino­wanych jak trujce perfumy, Hanusz kocha nie za to, lecz za proz Balzaka, któr studiowa cigle. Szczególn satysfakcj czerpa porównujc Boyowskie tumaczenia dzie Balzaka z orygina­ami gwoli owienia bdów. Do paacu przyby zmczony i zestresowany - mia tego dnia czte­ry operacje; jedna si nie udaa.

Radca Roman Malewicz, emeryt, zwany radc zwyczajowo, po galicyjsku. Chocia od dawna nie sprawowa adnej urzdowej funkcji, cieszy si w Rudniku autorytetem równym autorytetowi burmistrza. By najstarszym uczestnikiem posie­dzenia; ju przed wojn wyglda tak sdziwie, e mógby tym wspomaga wiecznie dziurawe szkolne budety: chcc ukaza dzieciom, co to jest „zabytek przeszoci", nie trzeba byoby or­ganizowa kosztownych wycieczek po ruinach zamków i klasztorów - starczyoby wezwa te­go czowieka o fizjonomii penej gbokich bruzd i wtrobianych plam. Malewicz by pradawnym rycerzem i staro nie odebraa mu tego. Nalea do tych nielicznych ludzi, którzy - gdy los ze­tknie ich ze skurwysynem - maj odwag zako­munikowa skurwysynowi (i to ju „w pierw­szych stówach swojego listu") co o nim myl.

Nauczyciel Zbigniew Mertel, zastpca dyrek­tora szkoy ogrodniczej w Rudniku (wszystkie inne szkoy w Rudniku Niemcy skasowali jako zbdne dla podludzi o sowiaskim rodowodzie). By duo modszy ni Malewicz, ale nosi ju spor ysin, wyranie niezadowolon z resztki wosów, które wianuszkiem okalay jego kwad­ratowy eb niczym korona cierniowa. Koron t móg zainkasowa kadej doby - wystarczy­o, by Niemcy dowiedzieli si, e jest oficerem przedwojennej Dwójki (Drugi Oddzia Sztabu Ge­neralnego czyli wywiad), teraz rezydentem AK w Rudniku. Wszystkie tajemnice najwikszej i najczciej szarpicej okupanta „lenej bandy" dystryktu lubelskiego miay lokum pod czaszk i pod podog kapitana Mertla, wykadowcy tajni­ków zapylania, szczepienia, przesadzania i pod­lewania flory kwiatowej.

Przodownik Stanisaw Godlewski, najmodszy wród zebranych. Nie bdc ani kalek, ani karem - od urodzenia by pokrak, gdy mia cia­o zapanika wagi cikiej i malek kobiec twarz. Posugiwa si na co dzie jzykiem pasu­jcym do tego ciaa, a nie do tej twarzy - jzy­kiem dalekim od akademickich kanonów i od slangu wypomadowanych pyskaczy szpanujcych dialektem a la „ferajna". Ów twardy argon dziwek i bandziorów, zapiew brudnych pienidzy i ostrych „kos", by wszake kopotliwy w kon­taktach ze zwierzchnikami i z normalnymi oby­watelami, wic Godlewski nauczy si te jzyka pasujcego do kocioa i do przedszkola, aczkol­wiek tu mia zasób sów skromniejszy nieco. Lu­biano go powszechnie, bo jako „granatowy gli­na" chtniej suy rodakom ni okupantom, cz­sto ryzykujc wasn gow i nie biorc przy tym zbyt duo do kieszeni, chocia prócz ony i dzieci mia star matk na garnuszku.

Poczmistrz Bronisaw Sedlak, przed wojn ko­munista, teraz kryptokomunista o faszywym na­zwisku. Wyszed z twardej szkoy Kominternu, tyek utwardziy mu wizienia Polski sanacyjnej, a ycie nauczyo go prawdziwego (nie udawane­go) szacunku tylko dla tych blinich, którzy byli ode silniejsi fizycznie. Bez wtpienia podobaby si Freudowi - idealnie reprezentowa typ przysy­piajcych neurasteników, jednak nieszkodliwych tylko chwilowo, póki stres nie detonuje adrenali­ny eksplozyjnej. Kobietom podoba si mniej, mimo dyskretnej elegancji przejawianej nosze­niem garnituru o kolorze „angielskiej mgy" (co miao maskowa jego „pochodzenie klasowe"), gdy by szybko tetryczejcym facetem, jednym z tych, którym codziennie furkot wypadajcych wosów przypomina, e mietnik ycia jest ju bardziej za nimi anieli przed nimi. Naczelni­kiem poczty zosta dziki sowieckiej agenturze, w roku 1940, gdy jeszcze Sowieci i Hitlerowcy tworzyli orkiestr wspóln.

Ksidz Julian Hawryko, proboszcz parafii rudnickiej. Po miecie chodzi zazwyczaj w „cywil­nym" ubraniu (chyba e niós posug religijn), nie dbajc o wygld - jego brudziasta twarz przypominaa jego niestarann fryzur, zmit koszul i zdeformowane buty, wszystko to paso­wao do siebie. Prócz gosu - jego wesoy gos, niby gos bon-vivanta, czowieka, który yje tak jak chce i jak wielu by chciao - nie pasowa ani do zoranej twarzy, ani do profesji duchowne­go. Profesji zawsze trudnej podczas wojny, bo gdy mier zbiera bezmylne niwo - strasznie ciko jest mówi ludziom o Boej wszechmocy i Boym nieskoczonym miosierdziu. W oku­powanej Polsce niwo byo makabryczne - lu­dzi mordowano setkami, tysicami, milionami... Ksidz Hawryko szed do paacu hrabiego Tarowskiego jakby czujc co si wici - zaoy sutann, aby by gotowym na wszystko, na ka­de zo tego wiata.

Stó by gsto zastawiony dla goci. Obok kil­ku karafek z nalewk i kilku popielniczek wid­niay tam koszyczki z chlebem, pómiski z kie­bas i szynk, miseczki pene ogórków, maryno­wane grzyby, i zastawa indywidualna - przed kadym krzesem po talerzu, talerzyku, kielisz­ku, szklanicy, i sztuce na haftowanej serwetce. Trzynasty komplet lea u szczytu stou, gdzie mia podjecha swym wózkiem Tarowski. Wy­czekiwano gospodarza, zabijajc czas paplanin. Brus i Kos dyskutowali o alkoholu:

- Wic to jest ta przesawna nalewka rodo­wa! Zobaczymy, zobaczymy!

- Zobaczymy i zatsknimy do czystej, bo nalewka jak nalewka - musi by troch przeso­dzona.

- Niekoniecznie, bywaj kwane naleweczki.

- Ja tam wol czycioch. Ale wycznie do­br czycioch, t z bia gówk.

- Od czyciochy dostaje si kaca...

- Tylko od le destylowanej czyciochy, mój panie. Lub od nadmiaru przyzwoitej czyciochy. Od nadmiaru!

- Ja tam od nadmiaru nie dostaj kaca, ale od jednego kieliszka czystej dostaj po bie - wtrci si przodownik Godlewski.

- Po bie? - zdziwi si Brus.

- Ano tak. Przed wracaniem do domu nie mog pi, bo moja stara to alkoholomierz, psia jej ma!

- A mnie czysta leczy.

- Z czego?

- Ze wszystkiego. Albo mnie rozgrzewa, al­bo ozibia, albo...

- Ozibia? Czysta?!

- To prawda - tym razem wtrci si doktor Hanusz. - Klimatyzacyjne zalety czystego alko­holu byy ju dawno znane. Wiadomo, e wódka chroni przed mrozem, bo rozgrzewa zzibnite­go, i przed upaem, bo kiedy we wntrzu robi si bardzo ciepo, to powietrze na zewntrz wydaje si dziki kontrastowi stanowczo chodniejsze ni jest w istocie, i nawet przyjemnie orzewia.

Druga poowa stou zajta bya rozmow o zeszonocnej strzelaninie wokó torów kolejowych.

- Zgina stara Zoka Garmulanka, siostra drónika. Od zabkanej kuli, taki fart! - poin­formowa Korto.

- No prosz - prychn Sedlak - a co­dziennie pó dnia przesiadywaa w kociele! Wi­da modlitwy nie chroni dewotów.

- Tak jak marksizmy nie chroni idiotów - mrukn Mertel pod nosem, ale zbyt cicho, eby go usyszano.

- Czytaem - cign Sedlak - i u Mu­zumanów oraz u afrykaskich Murzynów, prócz modlitw albo szamaskich zakl, stosowane s specyfiki przeciwko kulom. Na przykad macie antykulowe. Wysmarujesz cae ciao i jeste kuloodporny. To by si u nas przydao, co nie? Ja myl...

- U nas ju to byo - przerwa mu radca Mae wie.

- U nas?!... - zdziwi si cay chór.

- Za Powstania Kociuszkowskiego. Ojcowie Benoni sprzedawali w swym klasztorze warszaw­skim, na Nowym Miecie, powicone kartki, które rzekomo chroniy od kul. Brali drogo, jed­na kosztowaa pi zotych.

- I co? Dziaao?

- Nie zawsze. Ale jak rodzina truposza przy­chodzia z reklamacj, braciszkowie tumaczyli, e widocznie nieboszczyk mia grzech miertelny na sumieniu, co zniwelowao moc kartki witej. Uciuali tymi kartkami fortun, bo popyt by ogromny.

- A dlaczego Naczelnik nie tpi takich za­bobonów? - spyta Sedlak.

- Bo kartkowe pospólstwo szo w ogie jak do taca - wyjani Malewicz.

- Ufne w moc Bo, przecie „Pan Bóg ku­le nosi", prawda, prosz ksidza? - zaczepi Hawryk profesor Staczak. - Wic i tej bied­nej drónikowej Zoce dostao si od Pana Boga, mam racj, ksiulu?

Hawryko pokrci gow, troch przeczco, a troch z politowaniem dla gupawej zaczepki. Staczak jednakowo nie mia ochoty wycofa si:

- Ksidz dzisiaj w uniformie galowym, a mio popatrze!... Jeszcze milej byoby widzie ksidza w fioletach lub w purpurach, lecz jako ksidz nie moe doczeka awansu. Czyby pod­pado si biskupowi, h?

- Nie trzeba mi ziemskich awansów, profe­sorze - wyjani Hawryko. - Praca z owczar­ni Bo starczy mi na awans do Królestwa Nie­bieskiego.

- Moe starczy, a moe nie starczy. I moe wanie dzisiaj si to okae, ksiulu... eby awansowa, trzeba mie ambicj chodzenia dra­bin hierarchiczn, brak tej ambicji jest kalec­twem.

- Koció widzi to inaczej, nie tak po ziemsku - rzek Hawryko.

- Czyby? To dlaczego ksita Kocioa bi­j si o stoki kocielne, albo o tron papieski?

- Znam pyszny kawa na ten temat! - za­grzmia Korto. - Suchajcie! Jad w pocigu yd i mody wikary. Siedz vis-a-vis siebie. Rap­tem yd pyta: „ - Jak ksidz awansuje, to kim zostanie?". „- Mog zosta proboszczem" - odpowiada wikary. „- A póniej?" - pyta yd. „- Póniej mog zosta kanonikiem". „- A jeszcze póniej?". „- Jeszcze póniej mog zosta pratatem". „- A dalej co?". „ - Dalej, gdybym mia wybitne zasugi, to mo­g zosta biskupem". „- Mona jeszcze wic?". „- Tak, mona. Z woli Ojca witego mógbym zosta kardynaem". „ - Ten wasz Oj­ciec wity to papie, czy dobrze gadam? On caym waszym Kocioem rzdzi, co?". „- Tak, caym". „- to dopiero byby awans, prosz ksidza! No bo jeszcze wyej...". Wikary krci gow; „ - Wyej ju nie mona. Przecie nie mog zosta Panem Bogiem". A na to yd: „ - Dlaczego nie? Jednemu z naszych si udao ".

Gremialny wybuch miechu przerwa mecenas Krzyanowski:

- Wedug Sowackiego jednemu z naszych przypadnie Stolica Apostolska...

- Nieprawda, panie mecenasie - zaopono­wa Malewicz. - Julek S. wieszczy „papiea sowiaskiego", a nie polskiego. Co nie wyklu­cza Polaka, ale moe by i Czech, i...

W tym momencie kamerdyner ukasz we­pchn do sali wózek z hrabi. Gocie umilkli i wstali, witajc gospodarza.

- Witam panów i serdecznie dzikuj za przy­bycie - rzeki Tarowski. - Jeste wolny, ukaszu... Siadajcie, panowie. Prosz je i pi. Mam nadziej, e panowie mi wybacz, i podejmu­j panów tak po chopsku, lecz sprawa... bar­dzo wana sprawa... wynika nagle i moja ku­charka nie zdya si przygotowa, cho wiem, e pitrasi take co gorcego, co póniej bdzie podane...

- Ale, panie hrabio, w dzisiejszych czasach to i tak... - przypochlebi si Brus.

Tarowski wskaza na wolne krzeso, marsz­czc brew:

- Pan Bartnicki nie by askaw, czy si spó­nia?

- Spóni si troch - wyjani doktor Hanusz. - Zaatwia jak gardow spraw i kaza mi przeprosi pana hrabiego w swoim imieniu.

- Nie bdziemy czeka, czasu jest bardzo mao - zdecydowa gospodarz. - Panowie, przechodz do rzeczy. Zaprosiem panów, naj­szacowniejszych obywateli Rudnika, gdy, jak panowie wiecie, Gestapo aresztowao dziesi­ciu...

- Najszacowniejszych obywateli Rudnika - wtrci profesor Staczak tonem wyzbytym sar­kazmu, ale uwaga bya i tak nieco sarkastyczna przez sw tre.

- Wanie. Mona jednak co w tej sprawie zrobi. Chodzi o trudn decyzj, bardzo trudn, której samodzielnie podj nie mógbym, dlatego zaprosiem panów. Szef Gestapo, Muller, zoy mi pewn propozycj... Rozmawiaem z nim kil­ka godzin temu. Muller zgadza si wypuci czterech aresztowanych. Zgadza si, aby ich wy­kupiono.

- Dlaczego tylko czterech? - spyta God­lewski.

- Tego nie wiem. Chyba boi si zwierzchnika. Przecie nie moe uwolni wszystkich, a chce zarobi, wic uzna, e czterech to bezpieczne. Czterech to wicej ni nic, prosz panów.

- Ile chce wzi? - spyta Korto.

- Za kadego uwolnionego da dwadziecia tysicy dolarów.

Echem tych sów by szmer biegncy wokó stou, peen tumionych parska i przeklestw:

- Bydlak!

- Skurwiel!

- Szwabska hiena!

- Pieprzony Szkop!

- Nigdy nie pacono nawet poow tej sumy!

- Celowo tyle zada, by nic z tego nie wy­szo!

- Lub eby zbi majtek.

- Kto to zapaci ? !

- Co za ajdus! Nie do, e morduje ludzi, to jeszcze kupczy ludmi jak handlarz niewolni­ków, psiakrew!

Gdy warczenia ucichy, aptekarz Brus podsu­mowa je mówic:

- Panie hrabio, to ogromna suma... aden z nas nie mógby nawet...

- Nie zebraem tu panów, by robi zbiórk pienidzy - uspokoi go hrabia.

- Cae miasto nie wydoioby takiej sumy - rzek Kos. - Cztery razy dwadziecia to osiem­dziesit tysicy dolarów, fortuna! Nawet w Lu­blinie paci si za winia dwa, góra trzy tysi­ce, prosz panów...

- Ale nie za winia przeznaczonego do roz­waki, takiego po wyroku, panie redaktorze - skorygowa Sedlak.

- Tu nie byo przecie adnego wyroku, bo nie byo sdu - podniós Hawryko.

- Niech ksidz nie bdzie mieszny! - skar­ci go Sedlak. - Decyzja centrali dystryktu ma moc wyroku sdowego, to tryb administracyjny skazywania winiów. Czy ksidz si urwa z choinki, czy narodzi dopiero dzisiaj? Wszyscy, których aresztowa Muller, maj urzdowy wy­rok, a ratowanie pienidzmi takich wyrokowców kosztuje duo droej, duo wicej ni trzy tysi­ce zielonych. - Owszem, dwa razy wicej - rzeki dzien­nikarz. - Niechby i trzy razy wicej. Ale dwadziecia tysicy zielonych?!

- Panowie! - Mecenas Krzyanowski podniós rk, ucisza­jc dyskutantów i dajc zna, e sam chce za­bra gos. - Dziwicie si, panowie? Tu nie ma nic dzi­wnego, rzecz jest klarowna jak mao co. Szkopy obrywaj po tyku na wszystkich frontach, na wschodzie, na zachodzie, na poudniu, wszdzie. W Lublinie niedugo Ruscy bd rzdzi. Muller rozumie ile zostao mu czasu na zgromadzenie upu wojennego, wic winduje ceny. To jest pra­wo upadajcego rynku.

- Panowie - rzek hrabia - Muller da mi tylko par godzin na podjcie decyzji.

- Ale moe uda si zmniejszy t koszmar­n sum. Trzeba si targowa, panie hrabio! - podsun Brus.

- Muller nie bdzie si targowa z nami. Mo­emy jego propozycj odrzuci lub przyj. Ma­my czas do rana.

- Mamy czas do mierci, a nawet duej! - prychn Kos. - Nie zebralibymy takiej sumy nawet w yciu pozagrobowym...

- Ja wyo ca sum, prosz panów.

Deklaracj gospodarza przyjo osupienie mie­rzone si zbiorowego wzroku, który spocz na jego twarzy.

- Wykupi wszystkich czterech - kontynu­owa hrabia. - Pod warunkiem, e wród wyku­pionych bdzie mój syn.

- To najzupeniej oczywiste, panie hrabio! Pan paci, pan decyduje! - zawyrokowa Korto, a kilku innych skino gowami dla potwier­dzenia.

- To wcale nie jest oczywiste, moi panowie, bo chciabym, abymy podjli decyzj wspóln. Wszelako nie ukrywam, e jeli mój syn nie znajdzie si wród czterech wytypowanych - moja oferta finansowa przestanie by aktualna. Zapac tylko wówczas, gdy Marek bdzie móg wróci do domu.

Z drugiej strony stou rozleg si szyderczy chichot. Chichota profesor Staczak, a gdy dzi­ki temu wszyscy spojrzeli na niego, usprawie­dliwi si równie kpiarsko, cytujc reklamowy bonmot Forda:

- Jednym sowem, panowie - kady moe sobie kupi samochód o takim kolorze, jaki mu przypadnie do gustu, pod warunkiem, e bdzie to czarny Ford-T!

- A pan, bdc na miejscu pana hrabiego, uiciby ca sum za wykupionych nie wykupu­jc wasnego dziecka, co, panie profesorze?! - sykn Korto.

- To by art - broni si Staczak. - Dow­cip majcy rozluni atmosfer...

- Panie profesorze, paski dowcip jest nie na miejscu! - wzburzy si mecenas Krzyanowski. - Winnimy wszyscy wdziczno Teo... znaczy gospodarzowi, i to wdziczno podwój­n. Raz, e wynegocjowa z tym Mullerem ycie czterech zakadników, a dwa, e sam chce po­nie wszystkie koszty. To szlachetny gest, god­ny rodu Tarowskich, jake dla naszej ojczyzny zasuonego!

Korto chcia bi gone brawa, ale szybko przesta bi w ogóle, bo jego manualna inicjaty­wa nie zostaa gremialnie podjta. Wzniós kie­lich.

- Jestem tego samego zdania, co mecenas Krzyanowski, i chyba wszyscy jestemy tego sa­mego zdania, panowie!... Wznosz na cze pa­na hrabiego toast dzikczynny! Pijmy wraz!

Nie pi tylko ksidz, a profesor Staczak, za­nim opróni kieliszek, mrukn cicho:

- Pod warunkiem, e bdzie to rodowa na­lewka firmy Tarowskich hrabiów!

Redaktor Kos, siedzcy obok ksidza Hawryki, spyta:

- Czemu ksidz proboszcz z nami nie pije?

- Alkohol le mi suy, synu.

- To ksidz musi cierpie podczas kadej mszy, chlejc rytualne wino. Wspóczuj! - za­drwi Staczak.

Przez chwil po toacie, który rozluni pra­wie wszystkich, nakadano sobie wdlin, smaro­wano masem kromki chleba i dzielono ogórki. W chóralne mlaskanie zaingerowa sowami me­cenas :

- Panowie, prosz o uwag!... Rozumiem, e decyzja, aby wród czterech wykupionych by hrabicz Marek, jest tak oczywista, i nie podlega dyskusji...

Odpowiedzia mu kilkugosowy aprobujcy po­mruk.

- ... Zatem przedyskutowa musimy innych. Musimy ustali reszt winiów do wycignicia z ap Gestapo. Trzech - trzy nazwiska.

- A dlaczego mamy dyskutowa? - spyta Malewicz.

- Pan artuje, panie radco?... - zdumia si Krzyanowski.

- Nie, mówi serio. Zwyczajnie nie rozumiem dlaczego mamy to przedyskutowa...

- Zna pan lepszy sposób na dokonanie tak trudnego wyboru?

- Znam. Losowanie, panie mecenasie, wybór przez losowanie! Wanie dlatego, e wybór jest taki trudny, a jest trudny, bo kady z winiów zasuguje na ratunek, my jednak moemy urato­wa tylko trzech...

- Czterech!

- ... owszem, czterech, ale wybra moemy tylko trójk, prosz pana, gdy tam, prócz mode­go Tarowskiego, siedzi jeszcze dziewiciu przy­zwoitych ludzi. Wanie dlatego trzeba losowa, by kady z nich mia równe szanse.

Profesor Staczak, przeuwajcy akurat kawa­ek boczku, pokn go gwatownie, pragnc zd­y si wtrci:

- My za szans na uratowanie spokoju wa­snych sumie, bo jak si wrzuci do kapelusza dziewi kartek z nazwiskami i wycignie trzech szczliwców - to winn mierci szeciu pozo­staych bdzie tylko pani fortuna. Prawda, panie radco ?

- Lub pani opatrzno - doda zoliwie Sedlak. - Bo opatrzno, eby byo jasne.

- To pan przesta by ateist, panie naczelni­ku? - fukn Staczak.

- Skd! Wci, podobnie jak pan, nie wierz w Boga, profesorze, bo wci nie spotkaem ko­go, kto by mi racjonalnie udowodni, e istnieje Trójca wita!

- Wypraszam sobie, nie ma tu podobiestw midzy nami; pan, mimo swoich lat, dalej nie rozumie nic! - zagniewa si filozof. - Kiedy pan wreszcie pojmie, e wiara w Boga oparta o racjonalne przesanki to absurd?!... Wierzy mo­na tylko wbrew caej historii i logice wiata. Lecz na tym wanie polega istota wiary - na negacji wszelkich argumentów przeciw istnieniu Boga. Wiara jest marzeniem, a wic czym pik­niejszym i doskonalszym od siy rozumu. Kwe­sti serca.

- To czemu pan wci taki bezsercowy, psia­krew?! - zaperzy si Sedlak. - Tak trudno panu marzy, co?

- Poczmistrzu kochany, ty dalej nic nie ro­zumiesz, wida ogupia ci notoryczna lektura „Kapitau"! Uwierzy w Boga jest zaiste duo atwiej ni zrozumie dlaczego bogaci s nie­szczliwi...

- Panowie! - krzykn mecenas. - Pofilozofujecie sobie jutro, a teraz nie kradnijcie nam czasu, tu si decyduj losy ludzi!

- Wic bdziemy rozstrzyga te losy cignc losy? - zapyta Staczak. - Fortuna potoczy si koem, dokona sprawiedliwego wyboru i odej­dzie w habie jako winna mierci szeciu pe­chowców !

- Paski argument to czysta demagogia, pa­nie profesorze! - zauway Brus. - Cay ten popis ironizowania metafizycznego, obwinianie fortuny...

- Pan chyba le zrozumia profesora, panie magistrze - przerwa mu Mertel, wymachujc serwetk, któr wanie otar sobie wargi. - Pro­fesor Staczak by askaw wykpiwa nas, czyli potencjalnych winowajców. Co, oczywicie, jest równie bez sensu jak zrzucanie winy na los. Za mier któregokolwiek z winiów wini mona tylko okupanta, lub wojn jako tak, ale nas w adnym przypadku! Aspekt metafizyczny nie­wtpliwie tu istnieje, bo to jest rzeczywicie fa­tum, ale bieca realno jest teraz taka: my ma­my uratowa kilku sporód tych ludzi. Kropka, panowie! Pytanie: jak ich wybra? Jestem prze­ciwko losowaniu! Kategorycznie przeciwko!

- Susznie! - doczy si Korto. - Te jestem przeciwko loterii! To prawda, e wszy­scy, których aresztowa Muller, zasuguj na po­moc. Ale niektórzy bardziej zasuguj, prosz panów!

- Czemu? - zdziwi si ksidz.

I Mertel, i Kortori pragnli udzieli odpowie­dzi Hawryce, lecz wyprzedzi ich swym „luzackim" basem Staczak:

- Bo wszyscy s równi, ale niektórzy s równiejsi, jak to w yciu, ksidz jeszcze nie do­strzeg tego? Równo, tak biologicznie, jak i psy­chologicznie, czyli mentalnie, to brednia, wbrew agitacjom jakobinów i bolszewików, i wbrew te­mu, co reklamowa najwyszy przeoony ksi­dza, Galilejczyk.

- Jezus Chrystus chcia tylko, eby malucz­cy... - próbowa argumentowa Hawryko, lecz profesor nie da mu skoczy.

- Chcia, aby wszyscy byli maluczcy, lub eby wszyscy byli redni, w kadym razie po­dobni do siebie duchowo niczym parówka do pa­rówki, prosz ksidza! Tymczasem egalitarystyczny punkt widzenia jest cakowicie na bakier z biologi, z cywilizacj i z sensem, to czysty absurd.

- Pan si powtarza, profesorze! - burkn Malewicz.

- Nigdy nie do powtarzania, e ideologia egalitaryzmu jest takim samym kamstwem jak kady system, który zawdziczamy ideologom! Glina, z której ideolodzy próbuj ulepi nowego czowieka, zawsze okazuje si botem...

- Nie wszyscy ideolodzy! - obruszy si Sedlak.

- Pan jest adwokatem Hegla czy Marksa, drogi poczmistrzu? A moe kauzyperd drugo­rzdnych dialektyków - Engelsa, Lenina bd innego kretyna?

Nim Sedlak zdy odwarkn Staczakowi, nad stoem przepyn agodny gos doktora Hanusza:

- Drogi panie profesorze - pan, jako filo­zof, tworzy...

- Wanie! - wyrwa si Brus. - Ja mam ju tego dosy, i panowie chyba te!... Wszyst­kie te pokikane pseudofilozofie i pseudopsychologie, wszystkie te pieprznite konstrukcje my­lowe nacigane s tak, e gumki w majtkach p­kaj...

Przerwao mu wejcie, a raczej wbiegnicie Bartnickiego.

- Prosz mi darowa spónienie, panie hra­bio! - wysapa jubiler.

- Jest pan gotów? - zapyta gospodarz.

- Waciwie tak, panie hrabio.

- Wic niech pan siada, niech pan je i niech pan si przyczy do dyskusji.

Bartnicki zaj wolne krzeso midzy Malewiczem a Godlewskim, i spyta radc szeptem:

- O czym dyskutujemy?

- O zaletach i wadach loteryjnego ratowania skazaców.

Krzyanowski wykorzysta chwil zbiorowego milczenia, przynaglajc:

- Panowie, cigle odbiegamy od tematu! Nie czas na filozoficzne spekulacje, arciki albo jao­we wymiany intelektualnych pogldów! Mamy rozstrzygn yciow kwesti...

- Raczej mierteln - ucili Staczak. - Co ma zreszt ten sens, e tylko wobec mierci wszyscy jestemy równi, cho i tu niezupenie, bo jedni umieraj modo, a inni doywaj sklero­zy, wic moe zastosujmy kryterium wieku. Uz­najmy, e trzeba ratowa najmodszych sporód aresztowanych, bo oni przeyli najmniej.

- I to, paskim zdaniem, byby wybór spra­wiedliwy? - zdumia si aptekarz.

- A czy ja powiedziaem, e sprawiedliwy, drogi pigularzu? Prosz bardzo - wybierzmy najprzystojniejszych, bdzie to wybór taki sam. Albo najgrubszych...

- Z takimi bazestwami kojarzy si panu sprawiedliwo?

- Nie, poniewa zasadniczo nie wierz w sprawiedliwo. Kady nasz wybór bdzie gupi. Czy bdziemy losowa, czy bdziemy argumen­towa - to wszystko jedno.

- To wcale nie jest wszystko jedno! - za­oponowa energicznie Korto. - S wród tych dziewiciu ludzie nie tylko bardzo zasueni, ale i bardzo potrzebni, prosz panów!

- Kady jest potrzebny swojej rodzinie, bra­cia - rzek Hawryko.

- Ale niektórzy s potrzebni wielu rodzinom! Bardzo wielu rodzinom!

- Mówi pan o dyrektorze szpitala, o panu Stasince? - spyta Malewicz.

- Nie, mówi o ludziach potrzebnych caemu narodowi! Takim czowiekiem jest pan Trygier, dyrektor tartaku!

- Dlaczego wanie on?

- Bo... rcz panu, panie radco, e wanie pan Trygier musi by wykupiony!

Malewicz nie ustpi:

- Wspóczuj kademu, jednak moim zda­niem tacy ludzie jak ordynator szpitala miejskie­go, profesor Stasinka, s spoeczestwu bardziej potrzebni ni pan Trygier.

- A to dlaczego?!

- Dlatego, e ordynatora szpitala potrzebuje­my do ratowania wielu pacjentów, a dyrektora tartaku do przerabiania lasu na tarcic - to chy­ba jest jaka rónica, co?! - zirytowa si Ma­lewicz.

Korto spuci z tonu:

- Ale ja nie mam nic przeciwko profesoro­wi Stasince. Zreszt s trzy miejsca. Niech b­dzie Trygier, Stasinka i...

- I pan leniczy Ostrowski! - uzupeni Mertel.

- Wanie, i pan leniczy Ostrowski! - zgo­dzi si Korto.

Po raz pierwszy zabra gos Bartnicki, przery­wajc krojenie ogórka:

- Moment, moment, prosz panów! Spóni­em si, wic nie wiem jak gr panowie graj tu­taj, ale moe rozpatrzymy inne kandydatury rów­nie...

- Pan dyrektor kinematografu rozgrywa gier­k endeck, chcc uratowa partyjnego kumpla - wyjani Bartnickiemu Brus. - Jeno nie za­uway, e tu wokó stou siedzi trzynastu ludzi, i nie zrozumia, e decyzj musimy wspólnie podj!... Jak kady ma swojego kandydata, to i ja mam swojego te. Proponuj, eby pan s­dzia Iwicki zosta wykupiony!

Mecenas Krzyanowski bezzwocznie temu przyklasn:

- Popieram propozycj pana magistra!

Korto spojrza na Mertla i uniós si, odsu­wajc krzeso. Mertel wsta równie. Podeszli do szklanej ciany midzy salonem a tarasem, i od­wróceni ku niej szeptali gorczkowo. Na zewntrz przybywao chmur i zrywa si coraz sil­niejszy wiatr, zwiastujcy, e idzie burza. We­wntrz byo ju mglisto od dymu, palili prawie wszyscy zaproszeni. Bartnicki, aby nadrobi spó­nienie, koi gód wcinajc szynkow jak auto­mat, lecz midzy dwoma ksami przypomnia so­bie czoowego kupca wród swoich klientów:

- Czy o panu burmistrzu Wenclu, i o tym ile nasze miasto mu zawdzicza, ju panowie zapo­mnieli?

- Tak samo o panu Kumiczu! - doda Sedlak. - Przecie on, jako dyrektor muzeum tego miasta, zrobi tyle dla...

- Dla pana, panie naczelniku, zrobi najwi­cej, kupujc od pana rzadkie marki pocztowe do swojej kolekcji - prychn Kos.

- Wypraszam sobie, moja propozycja bya bezstronna!

- Ale oczywicie, e bezstronna, bezintere­sowna, bezalkoholowa...

Do stou wrócili Mertel i Korto. Dyrektor ki­na usiad, a nauczyciel przemówi stojc:

- Panowie! Trygier i Ostrowski musz by wród wykupionych winiów!... Jest to sprawa wyszej...

- Dlatego, e pan tak rozstrzygn z panem Kortoniem?! - oburzy si Malewicz. - Nas tutaj wszystkich ma pan za nic, co?!

Hrabia teatralnie chrzkn, tak jak niegdy chrzka zwracajc uwag le si zachowujcym czonkom rodu:

- Panowie, bardzo prosz, dyskutujmy w spo­sób kulturalny. Po co si unosi, czy to...

Sedlak nie czeka a gospodarz skoczy repry­mend :

- Pan radca ma suszno! Dziwna rzecz, i pan Mertel, który jako zastpca dyrektora szkoy winien gosowa na swego zwierzchnika, woli wykupi leniczego...

- Bo kiedy pan dyrektor zostanie rozwalony, to pan zastpca zostanie panem dyrektorem... - mrukn zgryliwie Brus.

Mertel poczerwienia i zrobi dwa kroki ku aptekarzowi, warczc:

- Ty pieprzony pigularzu!!

- Panowie! - jkn hrabia.

Purpurowy na twarzy Brus odwróci gow ku Mertlowi i wycedzi:

- Nie jestemy w stosunkach, które zezwala­yby panu zwraca si do mnie per „ty", panie belfrze! Nie hodowaem z panem wi ani in­nych czworonogów!

- Panowie, czy moemy prowadzi cywilizo­wany dialog? - zapyta Krzyanowski.

- Ale tak - zgodzi si Mertel. - Pod wa­runkiem, e nie bd musia prowadzi dialogu z figur, która mnie obraa!

- Nawet gdyby pan chcia, to by pan nie móg za bardzo, bo cywilizowany dialog jest ro­dzajem sztuki, któr trzeba umie - odszczekn Brus.

Mertel, miast wybuchn, rozemia si, zbli­y jeszcze pó kroku w stron aptekarza, i rzek sodko:

- Umiabym, umiabym, panie magistrze. Tyl­ko z panem nie mógbym, bo nie umiem rozma­wia trzymajc gow odchylon do tyu...

- A po có miaby pan odchyla j do ty­u? - zdumia si farmaceuta.

- eby patrze w gór. Nie lubi rozmawia patrzc w gór, od tego kark boli - wyjani Mertel, zdumiewajc jeszcze bardziej Brusia, lek­ko ju rozbrojonego.

- Ale ja wcale nie posiadam wzrostu wiel­koludów...

- Tak, lecz kuca pan na czubku palmy, i nie wida duych szans, by móg pan kiedykolwiek zej z niej, panie magistrze!

Policzki Brusia, wczeniej purpurowe, zaczy przybiera siny odcie fioletu. Zerwa si, stan przed Mertlem i wysylabizowa gosem penym nienawici:

- Kiedy patrz na pana, jestem gotów uwie­rzy tym facetom w biaych kitlach, którzy twier­dz, e przodkami ludzi byy takie mae stworze­nia podobne do ryjówek!

Mertel chwyci aptekarza za klapy marynarki, zwierajc mu je pod brod, raczej mocno, bo trzasn jaki szew witecznego stroju. Brus odpowiedzia gwatownym ciosem dolnej ko­czyny - metalowym kantem zelówki uderzy wierzch stopy agresora, co zwalio syczcego z bólu Mertla na podog. Padajc nie puci Bru­sia, wic obaj runli, by tarza si wzorem roz­szalaych podwórkowych obuziaków, gry, dra­pa, plu, rwa sobie wosy tudzie miota prze­klestwa.

- „I stworzy Pan Bóg czowieka na obraz i podobiestwo swoje"... - rzuci Staczak nie bez satysfakcji.

Ten cytat z Pisma witego „przebudzi" ki­biców, którzy wskutek gremialnego osupienia, zbiorowego szoku, zostali tknici swoistym letar­giem, stanem paraliu trwajcego bardzo krótko. Przodownik Godlewski, Korto, Kos, Bartnicki i Krzyanowski skoczyli ku furiackim wojow­nikom, rozdzielajc zmitoszone ciaa i odciga­jc je do przeciwlegych kraców stou. Mertel i Brus przytomnieli wolno, dychajc chrapliwie i patrzc zdziwionym wzrokiem na ciany oraz ludzi, jakby zostali przeniesieni tutaj z innego wymiaru rzeczywistoci lub z nadrzeczywistoci kosmicznej. Im bardziej przytomnieli - tym wikszy mieli we wzroku wstyd. Wicedyrektor szkoy otrzepa ubranie i ze spuszczon gow siad na swoim miejscu. Aptekarz wybieg do to­alety. Hanusz szepn Malewiczowi, zakrywajc usta doni:

- To dzisiejsze cinienie, bardzo niskie, zu­penie fatalne dla cinieniowców. Plus ta nalew­ka. Jest pyszna, lecz mocna jak bimber. Sysza­em o tym ju dawno. A oni dwaj pili najwicej, nie liczc pana przodownika.

- I pana filozofa - odszepn Malewicz.

- Tak? Nie zauwayem tego...

- A ja mu liczyem kieliszki, widzc jak so­bie dowcipkuje... Co za do cinienia, i co do picia przez naszych dwóch gladiatorów - to przecie alkohol pomaga cinieniowcom, tak si mówi.

- Nie zawsze i nie kady alkohol. Duo pew­niejszym jest fakt, e od alkoholu dostaje si mapiego rozumu.

- To prawda, doktorze, ale ja widz inny po­wód tego mordobicia. Nie tyle organiczny, ile hi­storyczny.

- Historyczny?! - zdumia si Hanusz.

- A owszem, historyczny. Czy wypisywa pan kiedy recept Mertlowi lub któremu z familiantów Mertla?

- Niejedn.

- I jak pan myli, gdzie on te lekarstwa ku­powa ?

- Dziwne pytanie - w Rudniku jest tylko jeden skad apteczny...

- Mertel nigdy niczego nie kupi u Brusia, nie kupiby tam nawet piguki, która mogaby uratowa mu ycie. Po wszystkie leki jedzi do Niska.

- Dawno si tak nienawidz?

- Od trzydziestu kilku lat. Poszo o bab - nieboszczka Brusiowa bya wczeniej narzeczon Mertla. Przez te trzydzieci par wiosen obaj dentelmeni nie zetknli si ani razu w jednym pomieszczeniu, pierwszy raz dzisiaj. Pan nie jest std, pan tu przyby w trzydziestym szóstym...

- W trzydziestym siódmym.

- ...to pan tego wszystkiego nie wie. Ale kade rudnickie dziecko wie, e Brusiowie cho­dzili na msz o dziewitej, a Mertlowi o pierw­szej, eby si nie spotka.

Wszyscy interweniujcy przy incydencie zajli ju swoje krzesa, lecz milczano, jakby nie chcc kontynuowa dyskusji bez farmaceuty, lub jakby pragnc chwilowej kwarantanny, terapii cisz. Brus wróci po kilku minutach, z odnowionym starannie przedziakiem wosów, lecz cigle z nadprut kamizelk. Mia min zbitego psa i wo­dzi wzrokiem blisko sufitu, ponad gowami ze­branych. Kiedy usiad i kiedy oczekiwano, e dys­kusj wznowi hrabia lub jego przyjaciel, mece­nas Krzyanowski - gos niespodziewanie za­bra stró publicznego adu:

- Panowie... ja... tego, no... Ja prosz, eby to si ju nie powtórzyo. Bo inaczej...

- Bo inaczej on wyjmie pa i kae si nam rozej - dokoczy Sedlak. - Ma wpraw, czsto tumi pa demonstracje proletariatu.

- Nielegalne zgromadzenia lumpów lewico­wych, pchanych na ulice przez czerwonych agi­tatorów, przez probolszewickie jaczejki! - zde­mentowa wersj Sedlaka Korto.

- Kamstwo! - oburzy si Sedlak. - To byy spontaniczne manifestacje ludu rozpdzane przez pakarzy - przez prawicowych bojówkarzy, czyli przez faszystów, i przez granatowych policjantów!

- Taki by rozkaz, panie naczelniku, dyspo­zycja wadzy zwierzchniej, wic szkoda sów, rozkaz to rozkaz! - stwierdzi Godlewski. - Li­kwidowao si tylko nielegalne marsze, burdy, zamieszki, róne fiksacje tumu. Legalnych nie tylko nie pdzilimy, ale nawet je ochranialimy jak by taki rozkaz. Policja to policja, musi su­cha rozkazów. Wadza rozkazuje, policja wyko­nuje. Ale tutaj... no, tutaj to ja nie chc by po­licjantem, panowie. Lecz jeli...

- Dyskutantem te pan nie jest, panie przo­downiku - zauway filozof. - Tylko ksidz proboszcz i pan nie wzilicie dotd udziau w dyskusji. Napoleon mia racj - habit i mundur bez sów si rozumiej...

- Ja równie nie braem udziau w dyskusji, panie profesorze - przypomnia Hanusz.

- Ale bra pan! Paska cenna wypowied na temat klimatyzacyjnych walorów alkoholu... Przyznaj, e wziem sobie t diagnoz gboko do serca, czy raczej do trzustki.

- Ta wypowied nie miaa nic wspólnego z dyskusj o wykupieniu ludzi aresztowanych przez gestapowca.

- Pana to brzydzi, doktorze? Ukadanie si z Gestapo? Jeszcze raz przypomina mi si cesarz Napoleon, który rzek: „Honor wyklucza zawie­ranie i nim kompromisów". Czy o to chodzi?

- Nie, nie o to.

- Wic có pana powstrzymywao, drogi me­dyku?

- Strach. Zwyczajny strach. Przewidziaem za­rzuty, jakie tu ju pady. Jeli popr wykupienie mojego zwierzchnika, profesora Stasinki, wyjdzie na to, e agituj sitwiarsko, dla kumpla. A gdy opowiem si za kim innym - to usysz, e czyham na dyrektorski fotel w moim szpitalu. Wol wic nie gada, i wybieram losowanie.

- Ja te wybieram losowanie! - ucieszy si Bartnicki. - Za pan profesor... pan profesor tak dokadnie liczy kto bra udzia w dyskusji, jed­nak sam... A pan to co, panie profesorze?

- Przecie cay czas bior udzia w waszym paplaniu!... Niech wam bdzie - w dyskutowa­niu.

- Trele-morele! Niby bra pan udzia w dys­kusji, lecz rzucajc same wice do michu, nic ponadto. Nie wysun pan adnego kandydata...

- Bo mojego kandydata Muller jeszcze nie aresztowa, przyjacielu.

- Panowie!... - przerwa t wymian zda Krzyanowski. - ... Musimy wreszcie co zade­cydowa. Wic jak, losowanie? Czy wszyscy si zgadzaj?...

- Veto! - hukn Korto, bijc pici w stó. - Wród wykupionych musz by panowie Trygier i Ostrowski!

- Poniewa tak ustalili panowie Mertel i Kor­to! - parskn Sedlak.

- Dlaczego musz? - spyta Hanusz, mimo e si domyla, jak wszyscy obecni.

- Bo toczy si wojna! Toczy si walka! I ta waka z okupantem jest teraz gówn spraw dla narodu! Tylko tyle mog powiedzie, i tak ju powiedziaem zbyt duo.

Zapanowaa cisza. Przypalono nowe papiero­sy. Sycha byo muchy brzczce wokó stou. Mecenas Krzyanowski wytar chustk nos peen kataru alergicznego, a profesor nabi sobie fajk tytoniem aromatycznym. Radca Malewicz szep­n gono:

- Wic to tak...

Czym omieli naczelnika poczty:

- No to mamy jasno, panowie!... - za­grzmia Sedlak.

- Jasno? - zdziwi si Krzyanowski.

- A pan ma wtpliwoci? - spyta Male­wicz.

- No, nie wiem...

- Czego pan nie wie, mecenasie? - doci­sn Sedlak. - Przecie to jest proste jak dwa razy dwa. Mamy jasno, e jeli si nie zgodzi­my na Trygiera i Ostrowskiego, to moemy zo­sta ukarani wyrokiem jakiego podziemnego lub lenego sdu...

- I kto to mówi! - próbowa kontratakowa dyrektor kina, lecz z drugiego boku uderzy na Malewicz:

- Okrelmy rzecz bez eufemizmów - sdu kapturowego! To jest szanta, a waciwie gorzej ni zwyky szanta - to jest straszenie, to jest terror, i ja protestuj!

Mertel, który po bójce z Brusiem siedzia zga­szony bo zawstydzony, nie wytrzyma duej i oy niby piorun:

- Czy pan wie, co pan mówi, panie radco?! Czy pan jest Polakiem, czy renegatem, któremu wszystko jedno, jaki porzdek bdzie panowa na tej ziemi, szwabski czy polski?!... Cholera jasna - jeli ludzie, którzy ju kilka lat ryzykuj wa­sn gow i yciem swoich najbliszych, eby Polska odzyskaa niepodlego, s dla pana war­ci tyle samo, co kady, kto próbuje po prostu przeczeka wojn i robi wszystko, byle tylko nie narazi si okupantowi...

- Panie Mertel, tak szkoln frazeologi to niech pan zostawi dla swoich uczniów! - prze­rwa mu Malewicz. - Tej wojny nie wygrywa partyzantka, lecz Sowieci i Alianci, którzy pio­r Niemców efektywnie. A to, co wy robicie, twierdzc, e robicie to dla wolnoci i godnoci narodu, owocuje tylko mierci wielu niewin­nych ludzi!

- Nieprawda! - wrzasn Korto.

- Nieprawda?... Wobec tego co my tu robi­my dzisiaj, mój panie?! Kócimy si o to, kogo mona uratowa sporód ludzi, których Gestapo aresztowao i skazao tylko dlatego, e oddzia AK lub NSZ zabi paru Niemców! Tych paru za­bitych Niemców nie ma adnego znaczenia dla losów wojny - wycznym skutkiem jest hekatomba Polaków...

- Nieprawda, nieprawda, nieprawda!!! Skut­kiem wczorajszej akcji byo wykolejenie poci­gu, szwabskiego pocigu wiozcego bro, amuni­cj i wojsko na front! Czyli osabienie siy mili­tarnej Niemców! Ruch na tej trasie zosta wstrzymany...

- Ju go przywrócono - poinformowa Godlewski. - Szwaby cigny do rowu dwa zomiaste wagony i naprawiy tor w kilka godzin.

- Otó to! - triumfowa Malewicz. - Praw­dziwym skutkiem jest hekatomba najwartociow­szych Polaków, którzy bardzo przydaliby si Pol­sce, kiedy ju bdzie wolna!

- A paskim zdaniem, panie radco, bdzie wolna, jeli wszyscy bdziemy si brzydzili zabi­janiem Szwabów?

- Daruj pan sobie takie chwyty, panie Mertel! Id pan z nimi na konkurs demagogów lub gdziekolwiek bd, a tu nie szukaj pan gupich.

Mertla zatkao, za fizjonomia Kortonia przy­braa wyraz gbokiej rozpaczy:

- Dlaczego pan nie rozumie, e trzeba oku­pantowi pokaza, i...

- Dlatego, panie Korto, e z matematyki byem w szkole lepszy ni pan! Std wiem, e jak za jednego rozwalonego folksdojcza lub sze­regowca Wehrmachtu paci gowami dziesiciu Polaków lub wicej, nierzadko znaczcych Pola­ków - to jest to kiepski rachunek, prosz pana, a mona nawet powiedzie, e jest to rachunek kompletnie do dupy! Tak mi wyszo z oblicze, prosz bohaterskich kolegów!

- Paskim zdaniem - gdyby nie byo adne­go oporu, to wszystko byoby cacy, tak?! - za­pieni si Mertel. - Szkopy nikogo by nie zabi­jay, nie wywoziyby do lagrów, ycie w Gene­ralnej Guberni byoby sodkie i przyjemne? Czy pan nie widzi co Niemcy z nami robi od czte­rech lat?! Czowieku!!

Radca machn doni, jakby chcia przegoni chmur dymu falujc midzy sufitem a blatem.

- Widz jedno... e byoby znacznie mniej ofiar, gdyby...

- Gdyby wszyscy rodacy nadstawili Szkopom tyek posmarowany wazelin!

- Pan wygraby te zawody demagogów, pa­nie Mertel...

Mertla znowu wspomóg Korto:

- Spójrz pan, panie radco, na ydów! Czy bronili si, czy robili zamachy, czy moe rozwa­lali esesmanów? Nie! Byli grzeczni i potulni. Co im to dao?...

- Racja! - przytakn Kos. - Pomogo im to jak kadzido umaremu!

Malewicz nie da si przekona:

- ydzi to zupenie inna sprawa, Szwaby mor­duj ich z przyczyn rasowych, panowie dobrze o tym wiecie!

- A nas morduj dla sportu, tak?... - spy­ta Korto. - No bo przecie nas te morduj bez ustanku! Nas te uwaaj za podludzi, ta­kich troch lepszych podludzi, wic ydom dali pierwszestwo na drodze do piachu, a my jeste­my w tej kolejce na trzecim miejscu, bo midzy nami a ydami s jeszcze Cyganie. Moe nie mam racji?

- O ile wiem, to nie tylko Szwaby uwaaj ydów za ras gorsz... - stwierdzi Sedlak, widrujc Kortonia znaczcym wzrokiem.

- Pan do mnie pije, panie naczelniku?!

- A do kogo? Trudno zapomnie wasz en­deck pras, wszystkie te artykuy, te antysemic­kie dowcipasy rysunkowe waszych karykaturzy­stów, te...

- Panu chyba trudno zapomnie to, co sam pan wymyli! Narodowa Demokracja nigdy nie posugiwaa si obkan argumentacj rasow i nigdy...

- I nigdy Dmowski nie napisa sowa prze­ciwko ydostwu!

- Dmowski nigdy nie propagowa ludobój­stwa, Narodowa Demokracja nigdy tego nie robi­a! Zwalczalimy tylko ydowsk hegemoni w kulturze i gospodarce kraju, wic prosz si li­czy ze sowami!

- Ale si okropnie wystraszyem! Ju bior liczydo! - prychn Sedlak.

Zdegustowany bójk Staczak, który potrze­bowa troch czasu, by wrócia mu ochota miele­nia jzykiem (a moe nawet przez chwil drze­ma) - wreszcie przypomnia si dyskutantom:

- Najchtniej jako Polacy liczylimy si ze sowami tego „rudego litewskiego yda", co uo­y „Pana Tadeusza", i tego ydofila, co zos­ta pierwszym marszakiem Polski i oeni si z ydówk.

- Pierwszym naszym marszakiem by ksi Poniatowski, a nie „Dziadek" Pisudski -zau­way erudycyjnie Brus, przeamujc wreszcie blokad psychiczn bdc efektem tarzania si na ziemi z Mertlem.

- Ksi Pepi zosta marszakiem Francji, dro­gi kolego - pouczy go doktor Hanusz.

- No... ale przecie by Polakiem...

- Z ca pewnoci - przytakn aptekarzo­wi Staczak. - By Polakiem w duo wikszym stopniu ni najwikszy polski snycerz, najwik­szy polski kompozytor, najwikszy polski...

- Jako najwikszy polski trefni, prawdziwy spadkobierca Zagoby, jest pan, panie profeso­rze, dwustuprocentowym Sarmat, ale to nie czas na pogaduszki! - interweniowa mecenas zmo­bilizowany wzrokiem hrabiego. - Wrómy do tematu, panowie...

- A do którego wtku? - zapyta Kos. -Bya mowa o aresztantach, o ydach, o Cyganach, o niezapomnianej przez pana naczelnika prasie endeków...

- Ja pamitam te czerwone szmatawce, któ­re z pewnoci stanowiy ulubion lektur pana Sedlaka! - hukn Mertel.

- Lewicowa prasa nie atakowaa ydów! - wygosi twardo Sedlak.

- Zgadza si, nie atakowaa swoich wydaw­ców, redaktorów, klientów i czytelników. Atako­waa Polaków i próbowaa oduczy polsk mo­dzie patriotyzmu!

- Bzdury! Atakowaa szowinizm i ksenofo­bi ciemnogrodu, panie Mertel! Propagowaa za­sady spoecznej sprawiedliwoci, równoci, god­noci proletariuszy...

- Dugo bdzie nam pan cytowa te pierdoy, te frazesy z wypocin Marksa i Engelsa, panie na­czelniku? - spyta Korto. - Tu nie narada sztabowa bolszewickiej jaczejki...

Sedlaka ogarna furia. Rykn;

- Jakim prawem? !!...

- Prawem, a nie lewem, towarzyszu!

Sedlak spojrza wokoo i jkn, cho gosem wci agresywnym;

- Panowie, ja nie jestem komunist!

- A ja nie jestem hedonist i fajczarzem - zadeklarowa Staczak, rozsiewajc dookoa swej gowy kby wonnego dymu.

- Ale ja naprawd nie jestem komunist, pa­nowie! I nigdy nie byem komunist!

- Zupenie tak samo, jak towarzysze Trocki, Stalin i Lenin - rzek Mertel. - Oni te mieli komunizm gboko w tyku, chodzio im tylko o wadzuchn, czyli o szmal, ale w gbie mieli peno komunizmu, czyli „sprawiedliwoci spoecznej", „wspólnej wasnoci rodków produk­cji", „praw proletariackich" i „wyzysku ludu pracujcego".

- Panowie, dajcie panu naczelnikowi wity spokój - zainterweniowa Staczak. - On rze­czywicie nie jest komunist.

- Wic dlaczego kapie dziobem jak czerwo­ny? - spyta Mertel.

- Poniewa jest marksist, czyli adeptem kul­tu Marksa. Wybra sobie boka o duym stopniu kalectwa umysowego, lecz nawet wielcy bogo­wie staroytnej Grecji nie byli bez wad i bez grzechów. Taki Zeus...

- Co pan ma przeciwko Marksowi, panie pro­fesorze? - spyta Sedlak.

- Co mam przeciw Marksowi? Jego ze po­dejcie do mnie, ergo do czowieka, panie na­czelniku.

- Ze podejcie do czowieka? Czy pan osza­la?! Marksistowska koncepcja czowieka...

- To koncepcja jednowymiarowa, uboga jak zupa z brukwi - przerwa Sedlakowi profesor. - Pozbawiona wyobrani, mitologii czy choby wanie oywczego szalestwa. Dla Marksa czo­wiek to nieskomplikowany „homofaber", robociarz, producent bez ycia wewntrznego, tyle, e siacz zdolny obala bogów. Duo trafniej wi­dzieli czowieka Montaigne, Szekspir czy Pascal, wedle których „homo sapiens" to „homo demens", szaleniec i kuglarz, istota wieloraka, zo­ona, noszca pod czaszk cay kosmos snów, fantazmatów i marze.

- I dusz - doda Hawryko. - Dusz pe­n Boga, gdy stworzon przez Boga.

- Raczej pen Biblii, drogi ksiulu - skory­gowa profesor. - Biblii tak bardzo bliskiej „Ka­pitaowi" i teoriom komunizmu, a zarazem tak da­lekiej, tak im wrogiej. Wrzu czowieka do kau­y i go mu, by poprzesta na tym miejscu gdzie umiecia go Opatrzno - a udowodnisz, e jeste wyznawc porzdku biblijnego, nie za wal­ki klas. Summa summarum - gdy spojrzymy...

- Nie chce by zoliwy, panie profesorze, zreszt nie umiabym by równie zoliwy co pan - wtrci Hanusz - jednak pragn spyta: kogo pan bardziej lekceway, Boga czy Marksa?

- Wic zauway pan, doktorku, jak s podob­ni? Te imponujce brody, niby srebrne cokoy fi­zjonomii proroków!... Odpowiem panu - Boga nie lekcewa, chocia mam wobec Niego stosu­nek inny zupenie anieli ci wszyscy, co biegaj do kocioa liczc na Niebo po znajomoci.

- Gadaj pan zdrów, profesorze, nie zrazisz wierzcych! - obruszy si Korto. - Nie po to chodzimy klka u stóp krucyfiksów.

- A po co?! - zdziwi si Sedlak. - Po uzyskanie odpuszczenia za zabójstwo prezydenta Narutowicza, panowie endecy?

Korto zerwa si, majc kuaki cinite i mord we wzroku, lecz tym razem nie Krzyanowski czy Godlewski, lecz sam hrabia przerwa scysj, mówic grzmicym gosem feudaa:

-Dosy, panowie! Dosy tych awantur, nie chc tu ju widzie adnych bijatyk! Równie bijatyk partyjnych na sowa, bo zebralimy si w zupenie innym celu. Przypominam, e mamy ustali kto zostanie wykupiony z rk Gestapo. Mertel przypomnia swoje:

- Mamy te obowizek patriotyczny! Powta­rzam: panowie Trygier i Ostrowski musz by wykupieni dla... dla racji wyszych, ogólnonaro­dowych, nie waham si rzec: w imi racji stanu. Myl, e wszyscy tu obecni, moe za wyjt­kiem pana poczmistrza, dobrze to rozumiej...

- Nie wszyscy, panie Mertel - rzek Malewicz.

- Ja równie nie - doda Hanusz.

- A jeli idzie o propozycje - kontynuowa radca - to sdz, e wród wykupionych winni by: dyrektor Kumicz, burmistrz Wencel, no i profesor Stasinka z ca pewnoci.

- Popieram te kandydatury, prosz panów - ogosi Sedlak. - Kumicz koniecznie!

- Tak wic... - chcia finalizowa dysput Krzyanowski.

- I koniecznie pan sdzia Iwicki! - zawoa aptekarz.

Mertla ogarna pasja:

- No to piknie! Ju mamy czterech: Kumicza, Wencla, Stasink, Iwickiego, czyli bez Trygiera i Ostrowskiego! Do cikiej cholery - dla tych dwóch miejsce musi by! Ludzie, czy wy nie rozumiecie, e...

- Panowie, tak mona si kóci przez kilka dób! - wyhamowa Mertla redaktor Kos. - Rozstrzygnijmy gosowaniem, niech zadecyduje wikszo zebranych.

- Racja! - krzykn naczelnik urzdu pocz­towego.

- Owszem, to bardzo suszna propozycja - przyczy si jubiler.

- Te tak uwaam - zgodzi si policjant.

- A dlaczego wikszo? - spyta dyrektor sali kinowej.

Mertel powtórzy pytanie, jakby by echem Kortonia:

- Wanie, czemu wikszo, prosz panów?

- Dlatego, e wikszo to wicej ni mniej­szo - wyjani mu Bartnicki.

- Tylko z matematycznego punktu widzenia.

- Równie z demokratycznego - poprawi Kos. - Na wikszoci zasadza si kada demo­kracja.

- A ochlokracja to nie? - spyta profesor, umiechajc si kpiarsko.

- Mówi o prawdziwej demokracji!

- Tak? I co pan uwaa za prawdziw demo­kracj ?

- Wolny wybór, profesorze, wolny wybór.

- Czyli jaki?

- Taki, który jest nieprzymuszon demonstra­cj wielu ludzi mylcych identycznie. A wic gosujcych tak samo.

Staczak pokiwa gow ze zrozumieniem:

- Jasne! Jeeli dua liczba wierzcych w to samo stanowi argument, wtedy atwo doj do wniosku; ryjmy gówna, przecie miliony much nie mog si myli!

- Pan znowu artuje, panie profesorze! - westchn Kos. - Ma pan co serio przeciwko demokracji?

- Niewiele, kochany redaktorka Tylko to, e w demokracji gosy ludzi wyksztaconych, ludzi rozsdnych i ludzi uczciwych licz si tak samo jak gosy analfabetów, otrów i prostytutek. A po­niewa w kadym pastwie jest wicej gupków, szubrawców i kobiet le si prowadzcych ni ludzi rozumnych i prawych - to trzeba przy­zna, e demokracja nie jest bezbdna jeli pa­trze na ni od strony wyborczych urn.

Duy cienny zegar wybi godzin, detonujc kolejn interwencj mecenasa Krzyanowskiego:

- Panie profesorze, paskie spekulacje, sofizmaty i bon-moty s zachwycajce, tylko myl, e w naszej sytuacji s one strat czasu. Brak czasu na takie popisy, gdy chodzi o ludzkie y­cie! Jestem za propozycj pana redaktora, niech decyduje wikszo.

- Racja, panowie, racja! - oywi si przo­downik Godlewski. - Nie widz przy tym sto­le prostytutek i analfabetów. Pan redaktor, mó­wic o wyborze, mówi o wyborze dokonywa­nym przez ludzi pierwszorzdnych... znaczy so­lidnych, prawda?

- Tak, panie przodowniku. Mówiem o wy­borze, który jest demokracj, gdzie wiata wik­szo przesdza, a mniejszo...

- Mniejszo ciemna? - wszed Kosowi w sowo zdziwiony ksidz Hawryko.

- ... a mniejszo musi si podporzdkowa temu wyborowi.

- Doskonale - zawyrokowa mecenas. - Gosujmy kolejno. Moe najpierw przegosujmy lub odrzumy kandydatur pana dyrektora Kumicza, a póniej...

- Nie! - sprzeciwi si Mertel. - Zacznij­my od tego: kto jest przeciwko Trygierowi i Os­trowskiemu?... Kto jest przeciwny wykupieniu pa­nów Trygiera i Ostrowskiego - niech podniesie rk do góry!

Milczenie, które teraz zapanowao, byo naj­gbszym z dotychczasowych milcze przy tym stole. Nawet palcy przestali si zaciga. Pod in­kwizytorskim spojrzeniem Mertla i Kortonia nie­którzy spuszczali wzrok. Unoszcy si nad blatem wonny aromat filozoficznej fajki tumi nikotyno­wy opar cygaretek i papierosów, lecz nie agodzi stresu grona skamieniaego jak pod dotkniciem czarnoksiskiej ródki. Od ogrodu sycha byo szum konarów targanych wzmagajc si wichur. Ciemniao - gstniejce szaroci maloway wiat. Profesor pierwszy zakóci t grobow atmosfer:

- Gratulacje dla panów partyzantów! Dopraw­dy, panowie - genialny chwyt!

To omielio aptekarza:

- Nie genialny, tylko bandycki, majcy na ce­lu zastraszenie wszystkich tu siedzcych!

- Pan Brus ma cakowit suszno, to skan­daliczne! - krzykn Sedlak. - Panowie, nie pozwólmy si tym ludziom zastraszy!

- Czekamy, a pan da nam przykad, panie naczelniku - mrukn cierpko Krzyanowski.

- Jaki przykad?

- No... e podniesie pan rk.

- Prosz bardzo, mog podnie do, lecz co to da jeli nie podnios inni? Zreszt nawet gdy­bym podniós, to by wcale nie znaczyo, e je­stem przeciwko wykupywaniu kogo. Ja tylko je­stem przeciwko takiej metodzie gosowania!

- Susznie - rzek Malewicz - nie powin­nimy gosowa przeciwko komukolwiek. Powin­nimy gosowa wycznie za, prosz panów.

- Jak to?... - zdziwi si Godlewski. - Za wszystkimi?... Przecie... przecie moemy wy­bra tylko trzech...

- I wybierzemy trzech, panie przodowniku. Bdziemy gosowa kolejno za kadym z dzie­siciu aresztowanych...

- Z dziewiciu aresztowanych! - przypo­mnia Krzyanowski.

- Tak, rzeczywicie, z dziewiciu. Ci, którzy otrzymaj najwiksz liczb gosów, zostan wy­kupieni przez pana Tarowskiego.

- A jeli niektórzy otrzymaj równ liczb gosów? - spyta jubiler.

- Gdyby tak si stao, to wówczas bdziemy losowa jednego z nich - zaproponowa Kos.

- A jak bdziemy gosowa? - nie ustpo­wa Bartnicki.

- No có, najatwiej byoby przez podniesie­nie rk...

- Ale nie najzrczniej, nie najzrczniej, pro­sz kolegów - rzek radca.

- Dlaczego nie najzrczniej? - spyta Godlewski.

- Bo to byoby gosowanie jawne, panie przo­downiku - wyjani mu radca. - A gosowania jawne czasami bywaj krpujce.

- I do tego jest nas trzynastu, pechowa licz­ba, panowie - doda Brus.

- Nie bdzie gosowao trzynastu - szepn ksidz Hawryko. - Ja nie bd gosowa.

- Dlaczego, prosz ksidza? - spyta Godlewski.

- Bo mnie nie wolno, synu.

- Ale dlaczego?!

- Dlatego, e kapan moe by sdzi tylko w konfesjonale.

- A w trybunale to nie?!... - rozjazgota si filozof, uradowany, e podsunito mu kolejn tarcz do ostrzau. - Paa z historii Kocioa, i z biecej rzeczywistoci Kocioa, ksiulu!

- W jakim znowu trybunale? - zniecierpli­wi si Hawryko.

- Inkwizycyjnym, bratku!... Co, zapomnieli­my o witym Oficjum, prosz ksidza? I o „psach Pana Boga", braciszkach Dominikanach? Nic mi nie wiadomo, by wity Trybuna uleg likwidacji, ale jeli si myl - prosz mnie owieci...

- Trybuna kocielny to specyficzny przypa­dek... - próbowa broni si ksidz.

- Ale gronem sdziowskim jest tam grono ka­panów. Zatem nie jest prawd, e kapan moe sdzi tylko w konfesjonale. Ksidz nas okama, a kamstwo to grzech - bdzie ksidz musia te­raz klkn z drugiej strony konfesjonau, prosi o pokut, etcetera.

- Mylisz si, czowieku. wite Oficjum wy­rokuje tylko w sprawach dogmatycznych, w spra­wach wiary. Kapan nie moe by sdzi w spra­wie wieckiej.

- Gdy ksidz skazuje prostytutk lub cudzo­onic na zdrowaki - to nie jest wyrokowanie w sprawie wieckiej?

- Jest, ale tylko konfesjona daje mi takie prawo.

- Drogi ksiulu... - chcia si dalej przeko­marza filozof, lecz Hawryko uniemoliwi ten zamiar:

- Nic z tego, nie zmienicie mojej decyzji, pa­nowie. Nie bd gosowa!

- Ja równie nie bd gosowa! - poinfor­mowa z ulg Bartnicki.

- Czy to znaczy, e pan moe by sdzi tyl­ko w kantorze jubilerskim? - uku Bartnickiego Staczak. - Taksujc blinich, którzy przy­nieli panu obrczk lubn do spienienia na chleb dla dziatek lub na ks alkoholu?

- Daj pan spokój, panie profesorze!

- Jeli wszyscy, wymawiajc si sutann lub inn przeszkod, zadaj, by da im spokój, to nie zwojujemy niczego i Muller zabije dziesiciu ludzi! - ostrzeg doktor Hanusz.

Krzyanowski kilkakrotnie trci widelcem kie­liszek, uciszajc gwar.

- Panowie, myl, e wszelkie obawy moe rozwia gosowanie w innym trybie - tajne za­miast jawnego. Kady dostanie papier i wypisze trzy nazwiska. Albo nie wypisze - nie ma przymusu. Kto jest przeciw tej propozycji, niech uniesie do.

Doni nikt nie uniós, nawet ksidz Hawryko, cho niektórzy liczyli, e to zrobi.

- W porzdku, procedura zadecydowana!

Rozbrzmia dzwonek hrabiego i zjawi si ka­merdyner.

- ukaszu, przynie papeteri oraz kilka zatemperowanych oówków.

- Dobrze, panie hrabio. Ale bigos ju goto­wy, Rozalka chce podawa...

- Poda za kilkanacie minut. Wpierw ty po­dasz papeteri i oówki. Na jednej nodze!

- Ju si robi, panie hrabio.

AKT IV

Bigos zjedzono przy palcych si arówkach. Na dworze królowaa ju ciemno. Silny wiatr zapowiadaj burz od paru godzin, ale burza si nie spieszya, nie byo nawet deszczu. Gdy stó zosta uprztnity, gdy czyste popielniczki i pene karafki zawadny blatem - hrabia wykorzy­sta sposób mecenasa Krzyanowskiego, pukajc w szko oczkiem sygnetu, by zgasi gwar. A kie­dy zapada cisza - odezwa si gosem troch niepewnym, bojaliwym, chwilami amicym si, lecz nie histeryzujce:

- Panowie... Panowie, winienem... winienem teraz przej do najtrudniejszej czci propozycji Mullera... to znaczy dania Mullera... Bo ta de­cyzja, któr... któr wanie podjlimy w spra­wie trzech... w sprawie czterech zakadników... to poowa decyzji... A nawet nie polowa - to jedynie wstp do sprawy duo trudniejszej...

Po raz kolejny grobowa cisza owadna sal. Sycha byo tylko alergiczny katar Krzyanow­skiego, gdy mecenas nie móg oddycha bez lek­kiego wistu. Razem z dymem rozprzestrzenia si wokó gów strach - przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwa si pierwszy:

- Wic to jeszcze nie koniec?...

- Co mi wyglda na to, e dopiero pocz­tek! - sapn Malewicz.

Hanusz wbi si wzrokiem w twarz Tarowskiego:

- Panie hrabio... -Tak?

- ... Panie hrabio, pan nam powiedzia, e Muller chce wzi pienidze za czterech zakad­ników !

- On da nie tylko pienidzy... Twierdzi, e musi mie dziesiciu zakadników...

- e musi rozstrzela dziesiciu zakadników, czy tak? - spyta Kos.

- No... jeli winowajcy... jeli sprawcy wy­sadzenia pocigu nie zgosz si sami do jutra rana...

- Wiemy, i si nie zgosz! - przypomnia Malewicz. - ... Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, eby bilans si zgadza. Dobrze mówi, panie hrabio?

- Tak, dobrze.

Kolejn faz miertelnej ciszy przerwa bole­sny gos ksidza:

- A wam si wydawao, e uratowalicie czte­ry ywoty...

Tarnowskiego paraliowa strach, lecz nie móg czeka duej.

- Najgorsze jest to, prosz panów, e Muller da, by mu wskaza tych czterech!

- Co?!!!

Ów chóralny krzyk wydao kilka garde, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumia:

- Nie rozumiem, panie hrabio. No... przecie wanie wybralimy tych czterech i wskaemy ich...

Hrabiego uprzedzi Krzyanowski, tumaczc Godlewskiemu:

- Panie przodowniku - Muller zada, by oprócz czterech do wykupienia wskaza równie czterech do aresztowania.

- Do zamiany! - pomóg Brus.

- Czyli do rozstrzelania! - spuentowa Ma­lewicz.

- I pan przyj to danie, panie hrabio? -zdziwi si Hanusz.

- Ja tylko wysuchaem Mullera, natomiast przyj lub odrzuci to danie musimy razem, tutaj i teraz, prosz panów.

- A jeli odrzucimy?

- Wówczas nie dojdzie do transakcji, caa sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller po­stawi jako warunek sine quonon.

Malewicz klepn si doni w kolano, niby czowiek rozbawiony wietnym artem.

- Wic to dlatego... dlatego spotka nas za­szczyt siedzenia przy rodowym stole Tarowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczyni odpo­wiedzialno za zbrodni odpowiedzialnoci zbio­row, przerzuci j na nasze sumienia!

- Rzeczywicie, panie radco - przyzna Tarowski. - Na was i na mnie. Sam nie mógbym tej decyzji podj.

- Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmo­wa, bracia! - zagrzmia Hawryko, piorunujc hrabiego wzrokiem.

Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytakno ksidzu, kiwajc gowami. Lecz wsta tylko doktor. Odsun krzeso gwatownie, a zaskrzypiay klepki pawimentu, i wycedzi nienagann francuszczyzn:

- Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! - I ruszy ku drzwiom bez poegnania. Omie­lony przez Hanusza Brus wsta take, mówic:

- Pan chyba sfiksowa, panie hrabio, sdzc, e wemiemy udzia w tym... w tym zabijaniu! Ja równie powiadam: pas! Nie akceptuj tej brudnej gry!

Bdcego ju blisko drzwi Hanusza dogoni zjadliwy gos Mertla:

- Mes felicitations, cher docteur!... Oh, pardonnez moi - cher directeur!

Hanusz odwróci si zdziwiony.

- Pan mówi do mnie?

- Najwyraniej tak, bo tylko pan wród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówi po francu­sku, bo pan tak adnie si odezwa tym jzykiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur!

- O co panu chodzi?!

- Zadziwiajce!... Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumia pan prostego wyrae­nia? Zoyem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!

- Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!

- Dziel pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestpi próg i opuci nas, nie chcc bruka swego sumienia - za­twierdzi pan wyrok na profesora Stasink, które­go przecie mamy wykupi.

Hanusz przyoy sobie do do czoa, jakby pragn sprawdzi temperatur, i szepn:

- A nie mówiem?... Przewidziaem ten za­rzut...

- Tak, mówi pan ju o tym, i to bardzo roz­czulajco, nieomal si popakaem ze wzruszenia! - cign bezlitonie Mertel. - Czy teraz bd musia zapaka nad pask niewdzicznoci wo­bec przeoonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma by takie nieskompliko­wane - profesor Stasinka idzie pod mur, a za­stpca profesora obejmuje jego fotel, jego ga, cay jego urzd? Ca m'est bien egal, lecz...

- Jak pan mie tak mówi?! To podo, pa­nie Mertel!... Zreszt moja absencja nie zmieni wyniku gosowania.

- Paska absencja, doktorze - wspar Mertla Korto - zarazi innych nadwraliwców i spo­woduje sekwencj uchylania si od odpowie­dzialnoci dla jakich prywatnych kalkulacji. Kie­dy pan wyjdzie - wyjdzie jeszcze kilku, któ­rych ju parz te krzesa, mógbym ich wskaza bez trudu. I wtedy caa inicjatywa runie, nie ura­tujemy nikogo.

- Ale i nie zabijemy nikogo! - stwierdzi Brus.

- Przeciwnie, zabijemy najwartociowszych, bo nie wydrzemy ich z rk Gestapo, mimo e los da nam tak szans!

- Tylko, e jak komu los daje obok szans awansu... Có, stoek dyrektorski to stoek dy­rektorski... - wycedzi Mertel, dziurawic wzro­kiem Hanusza.

- Na mio Bosk, ja nie dlatego! - zape­rzy si Hanusz. - Ja po prostu uwaam, e... e nie powinnimy...

- Pan po prostu uwaa tak samo, jak pan magister Brus - e panu nie wypada uwini sobie rczek! - strzeli do lekarza Korto. - e pan nie bdzie si bawi w kata! Bo pan jest taki przyzwoity...

- Staram si, panie Korto, czego po panu nie wida! - odwin Hanusz. - Staram si by przyzwoity!

- Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szano­wny pan poczmistrz, który yje tylko dlatego, e kilka lat temu profesor Stasinka operowa mu flaki, wycigajc z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy paskiej pomocy, i moe przy pomocy innych wraliwych, wyle profesora Stasink do grobu, i w ten sposób podzikuje mu za uratowanie ycia.

Sedlak nie przej si t zoliwoci, skwito­wa j partyjnie:

- Endecy bredz z natury rzeczy, ale pan, panie Korto, wykazuje zdumiewajce kalectwo umysu nawet jak na endeka!

- To wariat! - uzupeni Brus.

- Pan te jest czerwony? - zapyta Brusia Korto.

- Nie, tylko normalny. A pan chyba napraw­d zwariowa! Pana trzeba by przezwa wini, skoczon wini, i zrobibym to, gdybym nie sdzi, e pan jest chory umysowo, pan jest kom­pletny wariat!

- No to mnie te zapiszcie do wariatów! - wybuchn Mertel. - I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni myl analo­gicznie!

- Prosz w moim imieniu nie mówi! - za­strzeg si Kos.

- Mówi w imieniu tych wszystkich, dla któ­rych sowa ojczyzna i patriotyzm co znacz!

- A Bóg i honor? Bóg i honor, prosz pa­nów! - wczy si Staczak. - Wród na­szych witych triad Bóg - honor - ojczyzna gó­r! Dla reszty dziewczyna - wino - piew!

- Panie profesorze, do tych wygupów! -zada Korto.

- Czemu? Ja jestem Polak may, a mój znak to orze biay!

- Paski znak, profesorze, to pijana kura!

- Dom wariatów! - westchn Bartnicki.

- Rzeczywicie - przytakn Mertel. - Szkoda, e nie dom patriotów! Ale by moe nie wszyscy tutaj s abnegatami. Zróbmy gosowa­nie...

- Mam w dupie paskie gosowanie! - wzru­szy ramionami Sedlak.

- W dupie to pan masz siedzcego tam cy­kora, panie Sedlak - cykora, e by was prze­gosowano! e wygraliby ludzie, którzy nie uni­kaj tej brudnej, wedug was, gry!

- A paskim zdaniem ona nie jest brudna? - spyta doktor Hanusz.

- Moim zdaniem trzeba za wszelk cen ura­towa ludzi, których przegosowalimy do wyku­pienia, panie Hanusz!

- Za wszelk cen?

- Tak!

- S ceny zbyt wysokie, i monety zbyt kosz­towne w pewnych sytuacjach, wic niech pan nie naduywa sów - zwróci Mertlowi uwag radca Malewicz.

Profesor Staczak znowu przerwa pódrzemk z otwartymi powiekami, bo usyszano jego bary­ton:

- Wcale nie naduy sów. To raczej wy, pa­nowie anioowie, onglujecie po kuglarsku sy­labami, pragnc obroni dziewictwo swych su­mie, troch dla mnie wtpliwe, bo kady z was yje pardziesit lat, wic musia nie raz utraci bon dziewicz. Zbyt wysokie ceny, zbyt kosz­towne monety... mieszne!

- To tak, jakby pan gosi, e moralno jest mieszna, e etyka jest warta miechu, panie pro­fesorze! - powiedzia z wyrzutem ksidz Hawryko.

- Nie, ksiulu, ja mówi o... o groszu czyn­szowym za codzienne ycie w wilczym stadzie. O kupowaniu sobie furtek ucieczki i dróg ewa­kuacji. Wszystko jest monet, kada nasza myl i kade dziaanie, i wszystko jest waluciarni - sfera umysu i sfera czynu. Raz - e kada na­sza myl i kade dziaanie ma cen, któr trze­ba zapaci yciu bezwarunkowo. Dwa - e wszystko, co mylimy i co robimy, ma równie realny jak moneta awers i rewers. Wemy przy­kad pierwszy z brzegu, pierwszy lepszy adekwat­ny do naszej sytuacji dzisiejszej. „ Wiara przeno­si góry", ergo: „Trzeba chcie, aby móc", er­go: „Dla chccego nie ma nic trudnego". Tak mówi przysowie, i susznie mówi. Wszake ist­nieje równie „prawo odwrotnych skutków" im usilniej staramy si czego dokona, tym mniejsza szansa, e si nam uda. I to te jest prawda.

- Panie radco, pan upraszcza...

- Panie mecenasie, to pan upraszcza co tyl­ko mona, dyrygujc ruletk przy tym stoliku! Upraszcza pan etyk, logik, procedur demokra­tyczn i zasady higieny zdroworozsdkowej. Czy tego pana nauczono, gdy studiowa pan prawo?

Krzyanowski achn si, robic min czo­wieka krzywdzonego publicznie bez powodu:

- Na miy Bóg, drogi panie!

- Chc tylko usysze, czy tego wszystkiego wyuczono pana, gdy studiowa pan prawo.

- ycie nauczyo mnie, e czasami trzeba wybiera midzy zem wikszym a zem mniej­szym! - odpar Krzyanowski. - Przypusz­czam, e doktor Hanusz, jako lekarz, kadego dnia styka si w szpitalu z tym problemem.

- A co, paskim zdaniem, jest zem mniej­szym?

- Prosz zapyta lekarza, doktor Hanusz poda panu konkretne przykady, panie radco. Od pó­tora roku w szpitalu brakuje lekarstw, zastrzyków, opatrunków, plazmy, nici, kroplówek, wszystkie­go, bo Niemcy wszystko rekwiruj na wschodni front, gdzie maj dziesitki tysicy rannych. Pro­sz zapyta pana doktora, jak czsto on i jego zwierzchnik musieli operowa, lub ratowa za­strzykami czyje ycie, w sytuacji, gdy danego dnia trzeba byo ratowa piciu pacjentów wita­jcych si ze mierci, a lekarstw starczao tyl­ko dla dwóch! Wtedy musieli wybiera dwóch z piciu! Albo jednego z trzech! Prosz go zapyta, jak czsto tak si zdarzao. Odpowie, e przynaj­mniej raz na tydzie!

Wszyscy zwrócili wzrok ku wci stojcemu przy drzwiach doktorowi. Hanusz opuci gow i milcza. Krzyanowski czeka kilkanacie se­kund, by podj wtek z t sam werw:

- A póniej prosz go zapyta, jakie byy kry­teria wyboru!... Cho moe lepiej nie. Bo co pa­nu odpowie - e wybierali modszych, bogat­szych, przystojniejszych, inteligentniejszych, czy vice versa? Kady ich wybór by wyborem okrut­nym, a co uwaali za mniejsze zo, to ich tajem­nica, moe nawet bardzo wstydliwa. Tak czy owak - nie mam wtpliwoci, e stosowali za­sad wyboru mniejszego za, i pewnie kierujc si tylko subiektywn intuicj. Bo chyba nie ma regulaminu w takich sprawach, nie ma kodeksu, przepisy tu nie istniej, wybór jest wic cakowi­cie subiektywny...

- Zdarza si i obiektywny, regulaminowy, pa­nie mecenasie - wtrci Kos. - Sysza pan o „trójkowoniu"?

- Nie przypominam sobie.

- To system dzielenia rannych podczas wojny na trzy grupy - na tych, co umr mimo lekar­skich wysików, na tych, co i tak przeyj, bez adnych ratunkowych stara, i wreszcie na tych, którzy umr, jeli nie dostan pomocy medycznej. Wobec ograniczonych rodków - wszystkie me­dykamenty s przeznaczane dla tej trzeciej gru­py. Anglicy tak robi.

- Wtpi, czy Polacy tak robi... - skrzy­wi si mecenas. - Prosz zapyta panów Mertla i Kortonia, czy ich leni koledzy tak robi. A zreszt porównanie jest bezsensowne - nie mona porównywa warunków frontowych i szpi­talnych, bd sytuacji z rannymi i sytuacji z cho­rymi. Gow dam, e Stasinka i Hanusz nie prak­tykowali paskiego „trójkowania", redaktorze. Tymczasem wybiera musieli wci, i to nie kie­rujc si odgórnym systemem, lecz... No wa­nie, czym? Czym si kierowali wybierajc tych, którym podadz lekarstwa, i tych, którym nie podadz, skazujc ich na mier?

- Ju pan mówi, e intuicj, lecz ja bym wo­la usysze to od doktora Hanusza - rzek Bartnicki.

Znowu wszyscy spojrzeli ku lekarzowi, ale ten dalej milcza, nie unoszc gowy ni oczu.

- Musieli si kierowa take sumieniem, we­wntrzn przyzwoitoci - podj wtek mece­nas. - Bo chyba nie apówk, nasi lekarze to uczciwi ludzie... Wybierali do ratowania kobie­ty czy mczyzn? A moe sympatycznych i wa­dajcych poczuciem humoru? Lub moe, jak ju wspomniaem, modych, uwaajc, e starzy i tak si sporo nayli, wic trzeba da szans mo­dym, co?... A moe wszystko to na odwrót?... W kadym razie jakiego wyboru dokonywa musieli. A jeli musieli - to musieli znale ja­kie kryteria wyboru, bo chyba nie rzucali mo­net? A jedyne sensowne kryterium wyboru w sytuacji ekstremalnej - to kryterium mniejsze­go za!

Brus zaklaska, jakby siedzia na widowni te­atru, i odezwa si cierpko:

- Wreszcie rozumiem, dlaczego z tak atwo­ci wygrywa pan wszystkie sprawy swoich klientów, panie mecenasie!

Krzyanowski otworzy usta, by udzieli ripo­sty, jednak wstrzyma si, gdy zobaczy Hanusza wracajcego do stou. Hanusz, blady jakby wypompowano mu krew, nie tyle siad, ile osu­n si na swoje krzeso, a gowa opada mu na rce trzymajce krawd blatu. Robi wraenie czowieka, który zasab lub któremu gwatowny ból odbiera przytomno.

- Co panu jest, doktorze? ! - krzyknli Korto, Hawryko i Bartnicki.

- On tu kipnie, cholera!... - zakl Godlewski.

Ksidz wzi serwet i wachlowa Hanusza, Sedlak wla mu do garda troch pynu, a Staczak zapyta urzdowym tonem:

- Przepraszam, czy na sali znajduje si le­karz?

Dowcip by szczególnie brzydki, wic kilkana­cie renic spiorunowao profesora, a Malewicz zruga go:

- Wstyd si pan, profesorze! To wcale nie byo mieszne, ale pan zdaje si uwielbia ta­czy na cmentarzu! Cae to spotkanie jest owia­ne groz mierci, co panu nie przeszkadza raz za razem baznowa, dowcipkowa...

- Bo „ycie jest tak okrutne, i nie mona traktowa go serio", jak si wyrazi Wilde, ko­chany panie radco.

- Ale pan si posuwa do ostatecznoci, pro­fesorze! - wspar Malewicza Brus.

- e jak?

- Do ostatecznoci!

- Bzdura! Nikt nie posuwa si do ostatecz­noci, ostateczno nie istnieje. Kto, kto twier­dzi, e dalej posun si nie mona, klepie fra­zes, kochany pigularzu. Mona, zawsze mona, niewykluczone, i jeszcze dzisiaj sami przekona­cie si o tym.

Doktor Hanusz uniós brod, rozwar powieki i odsun rk serwet majtajc mu przed czo­em. Mówi cicho, gosem bardzo sabym:

- Ju w porzdku, nic mi nie jest... nic mi nie jest, prosz panów...

- Na pewno, doktorze?... - spyta Bartnic­ki. - Mylaem, e pan ma zawa.

- Nie, nie... Jestem tylko troch zmczony, mao spaem. Przez ostatnie dwie noce musiaem operowa... Ju w porzdku.

Godlewski poda medykowi kieliszek z nalew­k. Hanusz wypi do dna, a ci, którzy stali wokó niego, rozeszli si ku swoim krzesom; zos­ta tylko Brus.

- Odwioz pana, doktorze. Chodmy. Hanusz pokiwa przeczco gow.

- Dzikuj, panie Zygmuncie.

- Wic chce pan tu zosta?!

- A pan wychodzi? - spyta redaktor Kos.

- Tak, nie bd duej bra w tym udziau.

- No to jest nas ju dwóch, bo ja równie nie bd bra w tym udziau! - przyczy si Sedlak.

- Panowie - perswadowa Krzyanowski - nie biorc udziau, nie zapobiegniecie temu, co okrelacie jako zo...

- Daruj pan sobie t gadk! - warkn Sed­lak. - Mdli mnie ju przez suchanie tego! Nie chc duej dyskutowa z ludmi, którzy zapo­mnieli o czowieczestwie, o elementarnych...

- Teraz usyszymy cytat z Marksa o czowie­czestwie czowieka! - parskn Korto. - Co prawda wedug Karola Marksa wyznajcego Ka­rola Darwina czowiek pochodzi od mapy, jed­nak w ramach „walki klasowej" winien...

- Nie! Usyszycie tylko, e mam ju dosy tego sabatu! A mam dosy, bo nazywam si Sedlak! Nie wiem jak pan, panie Korto, lecz ja nie znalazem swojego nazwiska na mietniku!

- Znalaz je pan pewnie w kominternowskim rozdzielniku lewych nazwisk dla towarzyszy par­tyjnych wykonujcych zlecon kreci robot...

Sedlak rzuci si do adwersarza, pomstujc:

- Ty skur...

- Panowie! - hukn Tarowski. - Prosz mi tu nie robi ringu z mojego paacu! Jedna bój­ka starczy! Prosz siada!

Przodownik Godlewski odepchn Sedlaka od Kortonia i wskaza im puste krzesa niczym funk­cjonariusz dyrygujcy na skrzyowaniu ruchem. Siadajc poczmistrz wróci do frazy, któr mu przerwano:

- Nie dam szarga mego nazwiska, i sam te nie bd go szarga! Gdybym si zgodzi na to, czego da Muller, mój ojciec wstaby z grobu i daby mi po pysku!

- Amen! - przytakn zjadliwie wicedyrek­tor szkoy. - Paski ojciec ju dawno winien pana solidnie zoi po pysku! Dobrze jednak, i wci si pan go boi. Dziki temu zachowa pan nie tylko proletariack godno, lecz i kanonicz­n wito, przynajmniej dzisiaj.

- Cokolwiek zachowam, bdzie to duo wi­cej ni pan, panie Mertel, przej od swego stare­go, który podobno by czowiekiem bardzo przy­zwoitym.

Mertla to zdanie nie rozgniewao. Zrobi min tak zamylon, jakby ujrza swego ojca blisko sto­u, i rzek agodnym gosem:

- Mój ojciec, panie Sedlak, nauczy mnie cze­go innego, czego, co si pewnie panu nie spo­doba, i czego w ogóle pan nie zrozumie, wiec zinterpretuje to pan jako propagowanie ajdac­twa, ale opowiem panu. Mój stary twierdzi, e bycie czowiekiem polega na unikaniu szukania doskonaoci, i na nie praktykowaniu moralnego ascetyzmu, bo paci si za to w yciu zbyt wiel­k cen. Twierdzi, e taka ludzka uomno jest czym lepszym ni wito, której trzeba si wystrzega bardziej od nikotyny i alkoholu. Za­nim pan...

- I tego samego naucza pan swoich uczniów, panie pedagogu? - wtrci si Sedlak, lecz Mer­tel nie przerywajc dokoczy ostatnie zdanie:

- ... Zanim pan woy aureol na czóko, niech pan chocia wysucha co proponuje mece­nas Krzyanowski.

Sedlak lekcewaco strzepn doni okruch ze stou i poszuka wzrokiem wsparcia u Malewicza. Ten przybra min czowieka rozdartego:

- Panie naczelniku, ja te mam... lub raczej miewam... ochot wyj, lecz...

- Jak to miewam?

- Bo raz mam j, a raz nie, bij si z myla­mi.

- Co tu jest do bicia si z mylami?! Spra­wa jest prosta, panie radco!

- Widocznie nie jest taka prosta, gdy tylko niektórzy z nas chc wyj, a wci nikt nie wy­szed. Ja nie bij si z mylami, dlatego bym mia wtpliwoci co do moralnej oceny dania Mullera i akceptacji tego dania. Bij si z mylami, bo zastanawiam si nad czym innym. Wyj jest atwo. Lecz czy nie naley zosta, choby dlatego, by nie zostali tu sami zwolenni­cy podporzdkowania si makiawelizmowi Mul­lera? Zosta i przekona ich, e si myl?

- Panie radco, z tej samej przyczyny ja nie wyszedem, tylko wróciem do stou - rzek Hanusz.

- I ja, i ja, bracia, po to wanie wci tu je­stem - oznajmi ksidz Hawryko.

- A ja, nim podejm decyzj, chciabym, e­by pan mecenas by askaw wytumaczy nam, co oznaczaoby mniejsze zo w naszym przy­padku - zadeklarowa redaktor Kos. - Bo te szpitalne przykady z lekarstwami i operacjami to zupenie inna bajka, to mnie nie przekonao, pa­nie mecenasie.

- Wyjani panu, i nie tylko panu - ucieszy si Krzyanowski. - Kolegów, którzy ju za­mierzaj i, prosz o cierpliwo. Jeeli was nie przekonamy, wyjdziecie póniej, si nikt was nie bdzie trzyma. Jak susznie podniós pan radca Malewicz - wyj jest najatwiej...

- Lub najtrudniej - skorygowa ksidz. - Duo atwiej jest mówi, gdy dostao si obrotny jzyk. Sdz, bracia...

W tej chwili profesor Staczak uzna si za wyzwanego:

- Ksidz ma na myli kazania coniedzielne? Hawryko nie da si wybi z konceptu:

- ... Uwaam, e nie powinnimy nawet mó­wi o tym, bracia, nie powinnimy dyskutowa o tym, nie powinnimy przykada rk...

Ale profesor nie nalea do retorów, których mona bezkarnie zaguszy:

- Tylko umy rczki, tak, wielebny pasterzu? Bo umy rczki mona jeszcze atwiej ni ma­cha ozorem, prawda?

- Pask metod argumentacji...

- Nie mówimy o mojej metodzie, tylko o me­todzie Poncjusza Piata, wielebny - o umywa­niu rk!

- Wycznie ty o tym mówisz, synu.

- Na syna ksidza to jestem chyba troch za zgrzybiay. A mówi dlatego wanie, eby przy­pomnie ksidzu koleg Piata... Pamita go ksidz ?

Hawryko zamilk, jakby go uderzono w twarz. Znowu po sali rozpezo si krpujce milcze­nie. Przerwa je Malewicz, wyrzucajc Tarowskiemu:

- Gratulacje, panie hrabio! Jest pan wielkim owczym!

- e co? - zdumia si hrabia.

- e to nie paac, tylko klatka bez wyjcia, panie hrabio.

- Ale, panie radco, paska zoliwo jest doprawdy nie na miejscu!

- Moja zoliwo jest duo mniejsza od pa­skiej perfidii, a paska perfidia jest równa perfidii Mullera, panie hrabio, tylko przybraa inn form.

- Doprawdy, pan sobie pozwala...

- Pozwalam sobie mówi co myl, a myl w ten sposób, gdy profesor Staczak wanie mi to uwiadomi wspominajc o prokuratorze rzym­skim Judei, Piacie Poncjuszu, panie hrabio...

- Przecie ja nie umywam rk, panie Malewicz!

- Nikt ju nie moe ich tutaj umy, tak jak nikt ju nie moe tutaj zrobi czegokolwiek, co byoby bez skazy. Pan, w swojej perfidii, przewi­dzia to bardzo dokadnie...

Malewicz rozejrza si po wszystkich fizjono­miach i zakomunikowa gono:

- Uwiadomcie sobie i wy, szanowni wspó­biesiadnicy, e pan hrabia zamkn nas w takiej klatce, w której nie ma dobrego ycia i z której nie ma dobrego wyjcia. adnego dobrego wyj­cia! Kada decyzja, któr panowie podejmiecie, bdzie za, adna nie zostawi wam sumienia w spokoju!

- Jak to adna? - zdumia si Godlewski.

- adna, panie przodowniku. Przyj waru­nek Mullera - znaczy sta si oprawc. Czy wspósprawc, na jedno wychodzi. Odrzuci ­danie Mullera, lub wyj std nie biorc udziau - znaczy odebra czterem ludziom, których moemy wykupi, szans uratowania ycia. Bez wtpienia to drugie byoby wanie zem mniej­szym, bo nikt sporód nas nie musiaby drczy si do koca ycia myl, i wyda kogo w ge­stapowskie apy... Ale myl, e na przykad pro­fesor Stasinka mógby zosta uratowany, gdyby­my znaleli jakie sensowne rozwizanie - te bdzie wielkim ciarem na sumieniu...

- Jakie sensowne rozwizanie?! - wrzasn aptekarz. - Jakie tu mona znale sensowne rozwizanie, do cholery?!!

- Wanie to chciaem usysze z ust mece­nasa Krzyanowskiego nim sam zadecyduj jak postpi, ale szczerze mówic wtpi, czy usy­szymy co, co mogoby stanowi balsam dla su­mienia - odpar Malewicz. - Siedzc tu, przez cay czas te szukam rozwiza, szukam jakiej furtki, i bez skutku... Z tego salonu nie mona wyj dziewic! Jeli kto si jeszcze udzi, e mona - radz pozby si zudze!

- Panowie - rzek Kos - dajmy mówi mecenasowi. Wci czekam, by pan mecenas wyeksplikowa na czym konkretnie polega bdzie mniejsze zo w tym przypadku.

Wszystkie renice uczepiy si Krzyanowskiego. Ten zgasi papierosa, uwolni chustk nos od alergicznego kataru, któremu palenie bardzo szko­dzio, i przystpi do rzeczy, ale nie do konkret­nej rzeczy:

- Panowie, cakowicie si zgadzam z diagno­z pana radcy Malewicza - std nie mona ju wyj dziewic. Jeli kto myli, e zachowa czyste sumienie, bo zaniecha udziau w dyskusji i decyzji, lub po prostu wyjdzie, eby nawet nie sysze tego - to bdzie tylko sam siebie oszu­kiwa!

- Panie mecenasie - zirytowa si doktor Hanusz - mielimy usysze nie t powtórk dia­gnozy pana radcy, tylko co tu jest mniejszym zem wedug pana! Przez co ja rozumiem propo­zycj konkretn i szczegóow. Powie nam pan to w kocu?

- Chtnie, panie doktorze. Sprawa jest bar­dzo prosta. Otó... nie musz panom tumaczy, bo sami wiecie ilu mamy w Rudniku mtów. Zodziei, bandytów, nachalników rónych, szu­mowiny wszelakiej. Wieczorem mona spacerowa bezpiecznie tylko na rynku i po gównych ulicach. Jest duo gorzej ni przed wojn. To zreszt normalne, bo wojna zawsze przynosi roz­przenie obyczajów i nasilenie przestpczoci. Mam pytanie do pana przodownika Godlewskiego: czy s w Rudniku bandziory, o których poli­cja wie z ca pewnoci, e paraj si zbrod­niami, lecz nie moe ich aresztowa, bo brak wiadków lub konkretnych dowodów dla trybu­nau?

Godlewski przyzna bez wahania:

- Nie jeden, panie mecenasie! Kilku by si znalazo!... A „Precel" to najgorszy!... Znaczy Karwowski Leon. To caa rodzina noowników, od pokole tn kadego niefartownego, kadego, kto im si nie spodoba, albo jak co maj do czowieka, panie mecenasie. Zeszego roku nad rzek dziewczyn zadga, bo mu nie chciaa da po dobrej woli...

- To pewne, panie przodowniku?

- Jak dwa razy dwa to cztery, prosz pana! Wszyscy o tym wiedz, ale przez strach nie b­dzie zeznawa nikt.

- Wic daje pan gow, e to fakt? Ten no­ownik zabi kobiet nad rzek?

- Panie mecenasie, on sam si tym przechwa­la po pijaku!

- Sysza pan to na wasne uszy?

- Ja nie, ale tyle luda syszao.

- Mam teraz pytanie do pana hrabiego - rzek Krzyanowski. - Czy Muller stawia jakie warunki wzgldem osób, które trzeba mu wska­za?

- adnych, chce czterech ludzi za czterech, eby byo równo dziesiciu. Kpi nawet, i jest mu wszystko jedno, wic mog da moich su­cych, stajennych, kogokolwiek.

Krzyanowski spojrza wymownie we wszyst­kie oblicza.

- Teraz ju panowie wiecie, co rozumiaem przez mniejsze zo. Czy ycie tego, jak mu tam.,.

- „Precla" - dopowiedzia Godlewski.

- ... wanie, tego „Precla" - czy takie y­cie jest tyle samo warte co ycie profesora Stasinki lub leniczego Ostrowskiego? I czy wyda­nie tego mordercy obciy nasze sumienia? Czy popenimy niegodziwo, panowie?

- Ale skd! - zagrzmia profesor, grzebic sobie palcem w swdzcym uchu. - Popenimy przyzwoito, ergo chwalebny uczynek, panie mecenasie. Wedug terminologii kocielnej to si nazywa „dobry uczynek".

- Bez wtpienia! - odparowa Krzyanow­ski. - Lekarz i zbrodniarz maj rang zupenie inn. Powszechnie si uwaa, e...

- Powszechnie si uwaa - przerwa mu Staczak - e wdepnicie butem w gówno przy­nosi szczcie, tymczasem jako zawsze klniemy gdy wdepniemy. Wie pan czemu, panie kauzyperdo?!

- Profesorze, mógby pan...

- Ale mógbym, mógbym! Nie mógbym tylko jednego - odda samego siebie w rce Mullera za jak patentowan ofiar losu. Innych wydam z chci... A gdy jeszcze bdzie si to dziao kolegialnie... Czysty zysk, prosz panów! Ukarzemy zbrodniarza, wobec którego prawo jest bezradne, i dziki temu uratujemy lekarza bd­cego dobroczyc ludzkoci, za co ludzko, nie mówic ju o Opatrznoci Boej, winna nas so­wicie nagrodzi, prawda?

Ten dowcip nie rozmieszy nikogo. Korto podj wtek wytrcony przez Staczaka Krzyanowskiemu:

- „Precel" za ordynatora to chyba dobry in­teres? Panie Brus, panie Hanusz, panie Sedlak, panie Malewicz?... Czy dalej jestecie przeciwko teorii mniejszego za?

- Z pozoru rzecz wyglda susznie... - po­wiedzia aptekarz - ... lecz tylko z pozoru.

- Dlaczego tylko z pozoru?... - przycisn Korto.

- Bo... bo moralnie... bez wzgldu na to kim jest i co robi ten „Precel", rzecz jest... no, nie jest zbyt oczywista...

Brus urwa, a Malewicz zacz mówi zrezy­gnowanym gosem:

- Czysta jest tu tylko fatalno... Fatalno, nie za problem wikszego bd mniejszego za, prosz panów. To raczej problem podwójnego pe­cha! Cholernego podwójnego pecha!

Nikt nie zrozumia dlaczego radca mówi o po­dwójnym pechu; zapyta Bartnicki:

- Jak to podwójnego?

- Zwyczajnie. Po pierwsze jest to brak szcz­cia tych ludzi, których Gestapo aresztowao, bo równie dobrze mogli by wybrani inni, choby niektórzy z nas. Po drugie jest to nasz pech, bo to nas pan hrabia raczy by zaprosi do swego paacu dla podjcia jakiej decyzji w sprawie, w której kada decyzja bdzie zbrodni, nawet decyzja nie uczestniczenia w tym wszystkim, gdy to prawda, e wsta od tego stou z czy­stym sumieniem nie mona ju. A jeli zdecydu­jemy si da Mullerowi czterech ludzi na wymia­n - bdzie to take pech owego kwartetu, i wówczas bdziemy mogli mówi o pechu trze­cim. Wic nawet nie podwójny, lecz potrójny pech, panowie. Chcemy czy nie chcemy - wkro­czylimy w przeklt sfer fatum!

- Ooo, to adnie powiedziane! - rozanieli si Staczak. - I prawdziwie! Brawo, panie rad­co! Wkroczylimy... przepraszam - wdepnli­my w fatalny czerwony krg obdu kapitana Ahaba! To zaszczyt, prosz panów! Nie kady ma ten honor, by spotka na swym gocicu wiel­kie biae zwierz pod postaci jakiego Mullera, i móc zgnoi siebie samego!

- A przez kogo mamy ten pasztet?! - wciek si Sedlak. - Przez tych lenych boha­terów, wyzwolicieli Polski, których reprezentuj tu panowie Mertel i Korto!

- A nie wie pan czasem, towarzyszu, kto tu reprezentuje tych lenych zbirów, co tylko rabuj po wsiach, nazywajc zodziejstwo, bandyckie zodziejstwo, rekwizycjami? - zapyta gniewnie Mertel. - Dla uatwienia dodam, e przedsta­wiaj si jako ludowa partyzantka wyzwolecza, chocia wyzwalaj jedynie chopów z ich dobyt­ku, a od walki przeciw Szwabom stroni jak dia­be od wody wiconej!

- Niech pan przestanie si czepia! - pis­n poczmistrz. - Ja nie mam z tym nic wspól­nego!

- Pewnie, e nie ma pan ze wicon wod nic wspólnego. Tym bardziej wic jest dziwne, e przemawia pan sowami Ewangelisty.

- Jakiego znowu Ewangelisty?!

- witego Mateusza. On te radzi nie wal­czy o nic, przeciw adnemu zu, bo po co lu­dziom taki pasztet? Pisa: „Nie sprzeciwiajcie si zu, nie stawiajcie zu oporu"! Siedzie na dupie, nie strzela, nie wojowa, nie broni si, tylko pokornie akceptowa kade zo, a wówczas nie bdzie kopotliwych pasztetów. Czy tak?

- Nie mówi, e... - chcia broni si po­czmistrz.

- Mówi pan, mówi, towarzyszu, wszyscy sy­szeli! - zaguszy go bezceremonialnie Korto. Opór jest pasztetem, który rodzi wielki ból i wielki kopot! Jak Sowieci uderzyli nas w plecy 17 wrzenia, najedajc Polsk od wschodu, gdy Niemcy wdzierali si ju od za­chodu - sycha byo wzdu Bugu wrzask, eby si nie broni, bo Ruscy to wyzwoliciele. Wyz­walali takich jak pan! Lecz przecie tutaj, w Rud­niku, pan mieszka nie pod ukochanym Kacapem, tylko pod butem szwabskim! Tymczasem znowu pan agituje za bezczynnoci...

- Nie on jeden - przypomnia Mertel, pa­trzc oskarycielsko na Malewicza.

- Fakt! - przytakn Korto. - To jest na­sza polska haba, e tylu Polaków daje dupy jak weniane owce! Bro Boe si stawia! Naley siedzie cicho i adnym oporem nie drani cie­mizców !

- Naley prawidowo tumaczy teksty biblij­ne! - zgromi Mertla i Kortonia filozof.

- Co?

- Pstro! Popisujecie si znajomoci Ewan­gelii penej translatorskich bdów. Grecki tekst Ewangelii witego Mateusza od wieków bdnie tumaczono. Po grecku zdanie cytowane przez pa­na Mertla brzmi: „Nie rewanujcie si zu", w znaczeniu: nie rewanujcie si tak sam me­tod, jakiej uy zoczyca.

- Czyli na bomby i pociski trzeba odpowia­da piguami ze niegu? - spyta Mertel.

- Myl, e aposto chcia, by nikczemnoci nie zwalcza nikczemnoci - wtrci ksidz Hawryko,

- A do czego chce nas zmusi Muller? - przypomnia Brus. - Wanie do tego, do zwal­czenia nikczemnoci nikczemnoci.

- Nie nas, nie nas! - sprzeciwi si redak­tor Kos. - Muller rozmawiaj z panem hrabi Tarowskim...

- A pan hrabia przyj jego warunki... -umiechn si krzywo Sedlak.

- Nie, panie naczelniku! adnych warunków nie przyjem... Odpowied mam mu da rano, a jaka to bdzie odpowied - zadecyduj wszy­scy.

- I, paskim zdaniem, jeli zadecydujemy wszyscy, to wszystko bdzie w porzdku, zwy­ciy sprawiedliwo?

Hrabia, ukuty tym pytaniem, zgupia, ale wy­rczy go Krzyanowski:

- Panowie, pojcia takie jak sprawiedliwo...

- S wzgldne, o to panu chodzi, mecena­sie? - zaatakowa Brus.

- No, do pewnego stopnia...

- Myli si pan, wzgldne s kryteria pikna, ale nie kryteria sprawiedliwoci! Estetyka jest sfer wzgldn, lecz nie etyka!

- To pan si myli, panie magistrze. Sprawie­dliwo...

Znowu nie dano Krzyanowskiemu rozwin myli. Tym razem uderzy Staczak:

- Przepraszam, panie mecenasie, ale czy b­dzie pan nam tru o sprawiedliwoci mniejszej, czy te wycznie o sprawiedliwoci wikszej?... Musz przyzna, e nie jestem pewien jak spra­wiedliwo dzieli si na te dwa podgatunki, to znaczy - w jakich proporcjach? Zreszt, szcze­rze mówic wtpi, by dzielia si w jakichkol­wiek proporcjach; mam tu raczej zaufanie do Bonapartego, który rzek: „Sprawiedliwo jest niepodzielna, nie moe by pósprawiedliwoci". Mimo to pytam pana o podzia, gdy widzc jak podzieli pan zo na wiksze i mniejsze - skon­ny bybym przypuszcza, e i sprawiedliwo ulega wedug paskiej doktryny prawniczej roz­dwojeniu.

Konfuzja Krzyanowskiego signa zenitu. Wybka niepewnym gosem:

- Có... z punktu widzenia prawa... Czy pyta pan dlatego, e...

- Pytam przez zwyczajn ciekawo, panie Krzyanowski. A dokadniej - przez jej drugi rodzaj.

- Drugi rodzaj?...

- Owszem, drugi. Ten, który do piekl nie prowadzi pytajcego. Wic, jak - która sprawie­dliwo jest sprawiedliwoci wiksz, a która mniejsz?

- Panie profesorze, sprawiedliwo... pena sprawiedliwo moe istnie tylko wtedy... to znaczy powinna istnie wówczas, gdy u pod­staw..,

Dukanie Krzyanowskiego zakóci Malewicz:

- Albo nie powinna istnie!

- Jak to? - zdziwi si Brus.

- Mówi, e moe sprawiedliwo nie po­winna istnie. W kadym razie powszechna spra­wiedliwo.

- Dlaczego, panie radco? - zapyta Hanusz.

- To tylko teoria, doktorze. - Paska teoria?

- Nie, nie moja. Powtórzyem wam kwinte­sencj pewnego prawniczego wykadu.

- Czyjego wykadu? zainteresowa si Krzyanowski.

- Seminaryjnego. Widzi pan, mecenasie, ja równie studiowaem prawo, na Uniwerku Lwow­skim, przez cztery lata. Jeden z profesorów zro­bi nam wykad o tym, e powszechna pena sprawiedliwo byaby szkodliwa, bo odebraaby ludziom nie tylko marzenia o niej, lecz przede wszystkim poczucie jej sensu. Musi zatem istnie niesprawiedliwo, by ludzie cenili sprawiedli­wo. To tak, jak ze szczciem: gdyby kom­pletnie zaniko nieszczcie - nikt nie docenia­by szczcia. Bardzo to upraszczam, ale wyka­dowcy chodzio wanie o degenerujcy aspekt raju. Powszechn równo i powszechn sprawie­dliwo pyrgn na mietnik. Notabene ustawow równo gani bardziej jeszcze surowo ni totaln sprawiedliwo.

Krzyanowski odzyska wigor suchajc Malewicza:

- A co ja wam perswadowaem, panowie? Równo to idiotyzm, spoeczestwo nie skada si z ziaren ryu! Czowiek zasuony i potrzebny spoeczestwu ma chyba wiksz warto ni bandyta? Dzikuj panu, panie kolego, e pan wspar ów suszny pogld przypomnieniem wy­kadu profesora, który naucza prawa...

- Tak - wtrci Malewicz - ale on przy­szed na ten wykad pijany, i za ten wykad zwol­niono go z etatu.

Osupienie trwao chwil. Zbiorowy miech (cichy - taki „pod nosem"} trwa kilkanacie sekund, a nie miali si tylko hrabia, mecenas, ju­biler i ksidz. Realno przywróci policjant:

- No to... no, to w kocu jak bdzie, prosz panów?... Bo ja ju naprawd nie wiem...

- Czego pan nie wie, panie przodowniku? - spyta Bartnicki.

- Nie wiem, kto ma racj, komu uwierzy, kurde mol! Od tego waszego gadania mona do­sta krka, prosz panów! Mnie ju eb od tego wszystkiego boli!

Ksidz pochyli si ku niemu i doradzi konfesjonalnym szeptem:

- Niech pan tylko zrobi jedn atw rzecz, panie przodowniku. Niech pan zapyta swojego su­mienia. I niech pan sam sobie odpowie, czy chce pan wydawa Mullerowi ludzi na mier.

- Waciwie to nie... - westchn Godlewski. - Ale jak sobie pomyl, psiakrew, e pan profesor Stasinka czeka tam na rozwak, a taki „Precel" mógby i za niego... Niby nie chcia­bym, ale te chciabym, prosz ksidza... No nie wiem!

Doktor Hanusz wyrazi sw aprobat kiwajc gow i mówic:

- Nie tylko pan jest w ten sposób rozdwojo­ny, panie przodowniku. Ja równie, podobnie jak pan, jestem teraz „homo duplex"...

Godlewski zerwa si na równe nogi i siny z gniewu rykn:

- Ja nie jestem aden dupleks, prosz pana! Nie pozwol si obraa, do cholery!

Profesor Staczak eksplodowa homeryckim miechem, gdy lekko speszony medyk tumaczy gliniarzowi:

- Ale ja wcale pana nie obraam, przodow­niku. „Homo duplex" to pojcie aciskie, któ­re mówi, e czowiek jest istot dwoist. Pascal trafnie uj t dwoisto czowieka, gdy pisa o bezradnoci racjonalnych metod wobec najwaniejszych w yciu zagadnie. Pisa, e czowiek jest podzielony i sam sobie przeciwny, bo porzdek serca nie chce si godzi z porzdkiem rozu­mu - serce ma swoje racje, których nie zna ro­zum. I czowiek jest bezradny - bezradny wo­bec swojej dwoistoci.

Akompaniamentem dla tych sów byy krople deszczu coraz silniej uderzajce o szyby. Nim Hanusz skoczy - ulewa sieka ju paac hura­ganow wod, a z bliska i daleka rozbrzmiewa huk piorunów. Zuchway wiatr dublowa wciek­o chmurnego nieba. Policjant usiad ze spusz­czonym wzrokiem. Mia do tego gremium, lecz nie móg std czmychn. Krzyanowski wyko­rzysta milczenie (spowodowane bardziej erupcj i eskalacj burzy, ni sowami lekarza), nawizu­jc do wtku Hanuszowego:

- Doktor Hanusz piknie to wyoy: „po­rzdek serca nie godzi si z porzdkiem rozu­mu"... Otó ja, panowie, uwaam, e w naszym przypadku racje serca i racje rozumu s zgodne ze sob, bo tak serce, jak i rozum, podpowiadaj co winnimy zrobi. Jest to domena patriotyczne­go obowizku, o którym mówili tu panowie Mertel i Korto, i zarazem...

Rozlego si arcypotne uderzenie pioruna, gdzie bardzo blisko paacu. Wszyscy odwrócili gowy ku oknom. Szyby smagaa ulewa cika jak potop z oberwanej chmury.

- Pewnie Pan Bóg gniewa si na kogo... - wyszepta jubiler.

Zawtórowao mu szalestwo wichru. Wtem uamana ga grzmotna framug, gwatownie otwierajc okno. Doniczki spady z parapetu, roz­trzaskujc si, a firanki faloway pod sufitem ni­by urwane agle, które wzdyma huragan. Godlewski pierwszy (a za nim prawie caa reszta) rzuci si na ratunek. Paday okrzyki bojowe: „ - Cholera jasna!", „ - Psiakrew! ", „ - e­by to szlag!", tudzie inne tego rodzaju. Przy­mknito okno. Kamerdyner ukasz zebra skoru­py, kwiaty oraz ziemi kwiatow, a suca wy­tara cierk mokre klepki pawimentu. Wracano do stou komentujc zdarzenie („- Ale si rozpadao!" etc.) i wycierajc chusteczkami twarze. Gdy ju wszyscy usiedli, a niektórzy równie wy­pili, Tarowski zapyta:

- Na czym to stanlimy, panowie?

- Na walorach klatki paacowej, na proble­mach sprawiedliwoci powszechnej i na patrioty­cznym obowizku zadoowania obywatela „Prec­la", panie hrabio - zrekapitulowa Staczak, wskazujc palcem przytulone do ciany lustro, które prawie sigao sufitu.

Wszyscy odwrócili gowy w stron tego zwier­ciada. Jego tafla ubrudzona bya duym czerwo­nym napisem. Ktoœ wykaligrafował tam szmin­kč: „RUDNIK EXPECTS THAT EVERY MAN WILL DO HIS DUTY!". Osupieniu ulega dwu­nastka, czyli wszyscy prócz autora napisu.

- Co to jest?! - spieni si Godlewski, - Kto to wygryzmoli, do kur...

- To po angielsku, panie przodowniku - objani funkcjonariusza redaktor Kos. - Zna­czy: „Rudnik oczekuje, e kady wypeni sw powinno",..

- Raczej „obowizek"! - skorygowa Staczak. - I nie „kady", tylko „kady mczy­zna", „kady facet"!... To pastisz. Wie pan cze­go, redaktorku?

- Wiem, pastisz hasa, które admira Nelson przesa swym zaogom, gdy rozpoczyna bitw pod Trafalgarem. „England expects that every man will do his duty!".

- Brawo, panie Kłos, pičtka z historii, bravissimo! Ja tylko zamieniem Angli na Rudnik.

- Wic to pan?!!,.. - oburzy si jubiler.

Rozstrzelaa filozofa salwa z kilkunastu re­nic.

- Jak pan móg! - zgromi Staczaka mece­nas.

- Dokadnie tak samo jak pan móg, panie mecenasie! I pan, i ja podkrelilimy wag obo­wizku. Paska fraza brzmiaa... nieche sobie przypomn... „jest to domena patriotycznego obo­wizku, o którym mówili tu panowie Mertel i Korto". Czy precyzyjnie zacytowaem?... A mo­ja brytyjska fraza wspara pask, jeszcze moc­niej uwypuklajc „domen patriotycznego obo­wizku". Winien mi pan dzikowa, panie Krzyanowski...

- To te wariat, tylko inny!... - mrukn Brus.

- Nie mogem si powstrzyma, prosz pa­nów - dopowiedzia Staczak. - Musiaem to zrobi.

- Ciekawe, e szmink... - umiechn si Brus. - Pan zawsze nosi szmink przy sobie, pa­nie profesorze?

- Nie nosz nigdy, wic nie podejrzewaj mnie o pedalstwo, pigularzu! Szminka ley tam, na blacie lustra!

- To jest szminka mojej ony - wyjani hrabia. - Sam j tam pooyem.

- Jednak nie leaa tam dlatego, aby obcy bra­li j do ap! - zagrzmia Krzyanowski.

- Rzeczywicie, pan powinien si wstydzi, panie Staczak! - uzna jubiler.

- Czegó to miabym si wstydzi, waluciarzu?!

- Choby tego, e paskudzi pan sprzty nie we wasnym domostwie.

- Nic nie paskudz, to si bez trudu zetrze szmat!

- I tego - doda mecenas - e uywa pan szminki nieboszczki hrabiny Tarowskiej dla ro­bienia sobie kpin przy jej mu, gdy mody hrabicz Tarowski jest o krok od rozstrzelania! Pan jest le wychowany...

- Z pretensjami do moich rodziców i guwer­nerów! - odszczekn Staczak.

- ... le wychowany i niepoprawny, bo od samego pocztku struga pan sobie arciki ze wszystkiego nad czym debatujemy tutaj, chocia roztrzsamy sprawy miertelnie powane!

- A to ju nie moja wina, e ten wiat jest tak cudownie pojebany, i mona zwariowa, popeni samobójstwo lub umrze ze miechu. Ja wybieram to trzecie, i nikomu nic do tego. Kortonia zalaa krew:

- Lecz gdy ju pan pozna temat dyskusji...

- To nie zmieniem swej psychiki, bo nie umiem tego zrobi, drogi patrioto! Trzeba mnie byo nie zaprasza!

- Ja bym pana nie zaprosi, mój panie!

- Do pana bym nie przyszed nawet po ostat­ni yk wody. Tutaj te si nie wpraszaem, i nie wiedziaem po co mnie zaproszono.

- Ale jeli ju si pan tutaj znalaz, to móg­by pan, miast wygupów, wspomóc nas swoj ra­d, panie profesorze - odezwa si Bartnicki. - Czy jest pan za tym, eby speni dania Mullera, czy eby je odrzuci?

- Ani za tym, ani za tym, kady z tych wa­riantów jest mi obojtny idealnie.

- Jak to obojtny?! - zbulwersowa si Hanusz. - Panu jest wszystko jedno?!...

- Zgad pan, panie doktorze. Wszystkie wa­sze ideay, komunay, powinnoci oraz witoci mam gboko w tym miejscu, które paska dzie­dzina zwie „kocowym odcinkiem jelita gru­bego"

- Nawet moralno i sprawiedliwo?

- Nawet. Wbrew temu, co pod nosem imputowa mi pan pigularz - nie nale do szale­ców.

- Wic paskim zdaniem, profesorze... sondowa Malewicz, jednak zapytany nie dal mu dokoczy pytania.

- Tak, moim zdaniem ten, kto szuka sprawie­dliwoci, jest szalony, gdy sprawiedliwo nie ist­nieje, przyjacielu. Istnieje jako ustawa, lecz nie istnieje jako rzeczywisto. Jest chimer, a rek­lamowane oblicza i atrybuty tej fatamorgany s kamstwem lub zudzeniem. Kamstwem prawo­dawców i andarmów, zudzeniem rzdzonych. Sprawiedliwo nieuczciwego sdziego mao si róni od sprawiedliwoci uczciwego, bo gdy ta pierwsza jest kamstwem korupcji - ta druga jest kamstwem kodeksu.

- Kodeksu Napoleoskiego równie? - za­pyta podchwytliwie Sedlak.

- Równie, przy caym moim szacunku dla Bonapartego. Wszelkie kodeksy, jako pisma wi­te sprawiedliwoci, musz przegrywa z prostych powodów: zbyt wielu rzeczy nie da si zway, czyli rozsdzi sprawiedliwie. Wzgldno wszystkiego, choby wzgldno pikna lub prawdy, tyczy i sprawiedliwoci, a gdy sprawiedliwo jest wzgldna - to jak moe by konstrukcj idealn?

- Lecz moe ciga idea, dy ku obiekty­wizmowi... - szuka argumentu Mertel.

- Z przepask Temidy na oczach?... Po ciem­ku?... Daje pan spokój! Haso wzgldny obiektywizm byoby równie groteskowe jak pódziewictwo lub czciowa mier. Sprawiedli­wo Mullera jest kamstwem i obraz sprawie­dliwoci dla nas, ale nie dla rodzin tych czterech Szwabów zabitych przez „polnische Banditen". Oto wzgldno. Nie dajcie wic, bym darzy szacunkiem kanony waszych ideologii. Idee s wzgldne jak wszystko. Mówic prociej: wzgld­no wszystkiego jest wedug mnie cakiem oczy­wista, etyki i sprawiedliwoci nie wyczajc, pro­sz panów.

- Czy i sprawiedliwoci Boej, bracie? - za­pyta Hawryko.

- Z syna awansowaem na brata, to chyba ro­dzaj komplementu? - rozemia si Staczak.

- Nie unikaj odpowiedzi, bracie. Czy i spra­wiedliwoci Boej imputujesz wzgldno?

- Jasne, prosz ksidza. Gdyby ksidz zna Pismo wite, co ksidzu polecam, bo to bardzo ciekawa powie - to by ksidz zna teori Eklezjastesa, z której pyn ciekawe nauki o wzgld­noci wszystkiego. Eklezjastes uczy, prosz ksi­dza, e wszystko jest nicoci, i dobro, i zo, nie warto si wic wysila, bo jeden kres cnotliwych i niecnotliwych.

- Sigasz, bracie, do starotestamentowych la­biryntów...

- To zarzut? Ksidz kontestuje Stary Testa­ment?

- Nie, ale mimo wszystko...

- Tak, rozumiem, ksidz jest sprzedawc No­wego Testamentu przede wszystkim. No to si­gnijmy do Nowego Testamentu, wielebny ojcze. Wystpuje tam Szatan, mam suszno?

- Masz.

- A Szatan jest figura wzgldn nad wszyst­kie inne, ksiulu.

- Teraz nie masz. Szatan jest przeklty.

- Jest dokadnie tak samo przeklty, jak i niezbdny, prosz ksidza. Gdyby nie on - lu­dzie nie mieliby okazji pokutowa, i nie mieliby na kogo zwala wszystkich okropnoci tego padou te. I wówczas niektórzy obwinialiby Pana Boga! A inni wtpiliby w istnienie Pana Boga! Horrendum, co?... Notabene wzgldno istoty samego Boga to temat na kilkunocn dyskusj, wic przestamy, pan hrabia nie ma dla nas tyle czasu. Radz ksidzu tylko, by si ksidz wy­strzega polemizowania ze mn w kwestiach wia­ry tudzie wzgldnoci, gdy najprostszym spo­sobem, jednym prostym pytaniem, mog omie­szy doktryn Kocioa uywajc wzgldnoci ja­ko budulca absurdu.

Sprowokowany Hawryko nie móg ustpi, bo tym zademonstrowaby sabo. Mia obowi­zek walczenia, cho co w gbi duszy ostrzega­o go przed wymian ciosów z filozofem.

- Prosz bardzo - zaryzykowa. - Rzu to pytanie, synu.

- Czy prostytutka bluni kiedy si modli?

- Kademu wolno si zwraca do Pana Bo­ga, a Niebiosa szczególnie akn modlitw grzesz­ników .

- Czy prostytutka zostanie wysuchana, kiedy si modli?

- Pan Bóg nie zakrywa uszu na niczyj mo­dlitw.

- Tak, ale ja mylaem o tym, kiedy prosty­tutka modli si branowo.

- Jak to branowo?

- No, eby Pan Bóg da jej duo klientów.

Brus zapa si za gow i jkn:

- Ohyda!

- Mówiem, bezwstyd! - wtórowa Krzyanowski, chocia wczeniej nie on, lecz aptekarz wyrzuci Staczakowi bezecestwo.

Hawryko szuka inteligentnej riposty, jednak bez skutku.

- Widzi ksidz? - triumfowa Staczak. - Wrócilimy na poletko Eklezjastesa, który rekla­muje wzgldno egzystencji...

- Ale nie namawia do grzechu! - zaperzy si Hawryko, - Nie bdzie grzechu bez kary, Bóg kadego osdzi sprawiedliwie!

- Moe by i osdzi, gdyby zauway, prosz ksidza, ale wtpi czy On spoglda na ten nie­szczsny padó. Dawno temu, kiedy by jeszcze mody - bo przecie musia mie kiedy swoj modo - interesowa si wszystkim; lecz od tamtej pory widzia wszystko w tylu odsonach i powtórkach, e najbardziej chamskie grzechy opatrzyy si Mu kompletnie, wic teraz, gdy jest ju stary i mdry, zostaa Mu tylko nuda i obojtno. Jest wyrozumiay jak Czas - nie in­teresuje Go, co zrobi ja, co zrobi ksidz czy kapitan Muller, widzia to ju bilion razy. Bd spokojny, ksie - nie zauway niczego.

Hawryko otworzy usta dla riposty, gdy nagle komnat wypenio biae olepiajce wiato, roz­leg si grzmot tak silny, e zadray sprzty, ob­razy i naczynia, po czym zgasy wszystkie arów­ki i zapanowaa biblijna ciemno. Piorun ude­rzy w sam paac lub tu obok paacu.

Krótko panowao milczenie. Rozbysa pierw­sza zapaka, druga, trzecia, a gdy rozbysy za­palniczki - wrócia widoczno. Hrabia uspo­koi zebranych:

ukasz przyniesie wiece, prosz panów.



AKT V

Trzy trójramienne kandelabry o grubych wie­cach i dwie lampy naftowe daway wystarczaj­ce wiato. To wiato modelowao twarze troch upiornie przy pomocy ótego blasku i kontras­tów rodem z krypty lub z gabinetu czarnej magii. Wichura i ulewa, grajc za szybami swój koncert, potgoway atmosfer blisk tajemnicy masos­kich ló czy zebra spiskowców, co chc przebu­dowa wiat. Gdy wrócili ostatni „potrzebujcy", którzy udali si do toalety wykorzystujc przer­w - wznowiono dyskurs.

- Panowie, czas mija, a my odbiegamy od te­matu zbyt czsto! - rozpocz mecenas Krzyanowski. - Wemy si za fakty, a porzumy spe­kulacje.

- Pan pije do mnie, mecenasie?!... - fukn profesor, czujc wzrok Krzyanowskiego na swo­im obliczu.

- Do pana przede wszystkim, panie Staczak! Nikt czciej ni pan nie ucieka tutaj od faktów ku spekulacjom.

- Filozof to czowiek, którego fakty, zjawi­ska i nazwiska nie interesuj, on szuka praw!

- Ale pan nie zosta tu zaproszony jako filo­zof! - warkn Mertel.

- A jako kto?

- Jako obywatel Rudnika!

- To nie zmienio mojej profesji. Dalej je­stem filozofem, i mam zamiar pozosta nim a do zgonu. Oczywicie za paskim askawym przy­zwoleniem, drogi panie!

- A bd pan sobie filozofem dokd pan chcesz, tylko nie kradnij nam pan czasu! Tutaj i teraz byoby lepiej, gdyby pan, zamiast filozo­fowa, wczy si serio w dyskusj nad sytua­cj, jak Muller stwarza aresztowaniami i szanta­ami.

- Prosz bardzo - zgodzi si Staczak. - Dajmy Mullerowi tego „Precla" za profesora Stasink; za hrabicza dajmy jakiego ciko cho­rego, któremu zostao tylko kilka dni wegetacji ziemskiej, doktor Hanusz z pewnoci ma w szpitalu kilku takich...

- Nie wydam adnego pacjenta! - sprzeci­wi si twardo Hanusz.

- ... a za dwóch bojowników o wolno - kontynuowa nie robic przerwy Staczak - wy­dajmy Gestapo dwóch pedaów. Pedaów w Rudniku nie brakuje, jak zreszt wszdzie, a wszy­scy wiemy, e s to ludzie bezwartociowi z reprodukcyjnego punktu widzenia. To mnie zreszt zawsze dziwio: skd si bior peday, przecie oni nie mog si rozmnaa!

Malewicz, Mertel, Korto, Krzyanowski i Brus popatrzyli na siebie wymownym wzrokiem, kiwajc gowami ruchem majcym demonstrowa niesmak lub przypuszczenie, e profesor Sta­czak utraci ju wszystkie klepki. Kos wyrazi dezaprobat werbaln:

- To s propozycje z kiepskiego kabaretu! A poniewa musimy znale jakie powane roz­wizanie...

- Niczego nie musimy! - zaprotestowa Sedlak.

- Owszem, musimy, to jest absolutna koniecz­no! - spiorunowa go Mertel. - Towarzysz Sedlak nie widzi takiej koniecznoci, bo sierp i mot przesoniy mu biaego ora, lecz...

Sedlak zerwa si i krzykn ku hrabiemu:

- Panie hrabio, albo ci ludzie przestan mnie obraa, albo ja wychodz!

- A id do diaba!... - mrukn pod nosem Korto.

- Panowie, jeszcze raz prosz o zaniechanie personalnych przytyków i o kultur dialogu - rzeki Tarowski. - Niech pan siada, naczelniku, a panów prosz, by hamowali si dziebko!

Sedlak nie usucha. Zamiast si, próbowa tokowa dalej:

- Ci ludzie cay czas prowadz..,

- Siadaj pan! - rykn Tarowski.

Sedlak siad niczym posuszny pies. Wówczas Krzyanowski spyta:

- No wic... czy s jakie propozycje wzgl­dem wymiany?... Propozycje serio, bez adnych umrzyków czy pederastów!

- Tak - zgosi si Korto. - Proponuj Zyg.

Zapada cisza. Zdziwiony ni Korto rozejrza si wokó.

- No co?... Chyba wszyscy wiedz kto to jest obywatel Zyga?

- Ja nie wiem - powiedzia Malewicz.

- Jest pan tego pewien, panie radco?... - zdumia si teatralnie Korto.

- Tak, jestem pewien. O co panu chodzi?

- Koledze chodzi o to, panie radco - wtrci si Mertel - e pan Zyga to posta bardzo w naszym miecie znana. Szczególnie znana tym sza­cownym obywatelom, którzy zawsze maj troch wolnej gotówki, by móc sobie przypomnie mo­do od czasu do czasu. Pan przodownik z pew­noci objani pana precyzyjniej, panie radco.

Malewicz spojrza na Godlewskiego, a ten o­wieci profana:

- Leon Zyga, ksywka „Signore". To alfons, rozprowadza kurwy.

- Tak jest, to król miejscowych sutenerów, o którym si mówi, e dziaa bezkarnie, bo ko­rumpuje policj - uzupeni Sedlak.

-e co robi?! - nie zrozumia granatowy funkcjonariusz.

- e ma policj w kieszeni, panie przodow­niku.

- To nieprawda! - zgrzytn zbami Go­dlewski.

- Ja wcale nie twierdz, e to prawda, panie przodowniku. Ja tylko powiedziaem, e ludzie tak mówi.

- Dlaczego tak mówi?!

- Pewnie dlatego, e ten go uprawia swój proceder jawnie, i mimo to nigdy nie trafi za kratki.

- Co pachnie sub dla Gestapo - zauway Brus. - Wielu konfidentów Gestapo krci jaw­nie przeciwko prawu i nie mona ich ruszy.,.

- To byoby fajnie, gdybymy wskazali Mullerowi do wymiany czterech jego kundli, co, pa­nowie? - rozmarzy si Kos.

- Muller by wtedy zademonstrowa nam jak bardzo kocha sowiaskie poczucie humoru, ale ja, panie redaktorze, radzibym nie sprawdza g­bi jego poczucia! - cign Kosa na ziemi Krzyanowski.

- Zyga nie jest konfidentem Gestapo - oz­najmi jubiler.

- Skd pan to wie? - zapyta Hanusz.

- Akurat wiem, i kropka.

- Wic dlaczego jest bezkarny?

Wszyscy spojrzeli na policjanta. Przodownik rozoy rce.

- Jak mona go wsadzi, psiakrew, kiedy ni­gdy nie ma wiadków?!... Kurwy zaprzeczaj i klienci kurew te zaprzeczaj!

- Dziwi si pan, drogi przodowniku? - spy­ta Korto. - Kady by zaprzecza, i kady, kto korzysta z usug tego Zygi, bdzie go broni, co by moe za chwil usyszy pan tutaj.

- To znowu bezczelny szanta, ja stanowczo protestuj! - wyrwa si Brus.

- Jaki znowu szanta? - zdziwi si Mertel.

- Taki, e teraz kady, kto tutaj wyrazi sprze­ciw wobec transakcji z Mullerem, bdzie ucho­dzi za klienta tego Zygi i jego flam! Ten numer nie przejdzie, prosz panów!

- Pan magister doskonale to uj - wspar go Sedlak. - Panowie Mertel i Korto cigle wywieraj nacisk, posugujc si inwektywami i szantaami, straszc i obraajc - wszystko ra­zem to zwyka obuzeria! Ja te sprzeciwiam si oddawaniu Mullerowi kogokolwiek, nawet tego alfonsa, chocia nigdy nie spaem z jego prosty­tutk.

- Tylko z prostytutkami jego konkurentów, co? - zainteresowa si Staczak.

- Z adnymi!... Nigdy nie spaem z prosty­tutk !

- Wspóczuj, poczciarzu - nie wie pan, ile pan straci.

Korto usiowa przywróci dyskusj o meri­tum wymiany:

- Zyga to zakaa, prosz panów! To handlarz ywym towarem! Na drug stron oceanu wysya biedne wiejskie dziewczyny, eby haroway w burdelach Buenos Aires czy Rio de Janeiro.

- Pan taki oblatany, panie dyrektorze... -zakpi Staczak.

- Tu nie ma z czego drwi! Zyga to otr! Do jego kieszeni trafiaj pienidze, które obywatele Rudnika wydaj na zepsute kobiety - pienidze, które powinny by wydane na dzieci i na ycie rodzinne!

Staczak popuka si wskazujcym palcem w czoo, mówic:

-Bzdura! Patne dziwki s najtaszymi sa­micami globu.

- To ma by kolejny art, profesorze?

- To jest kolejny fakt, kiniarzu. Nawet naj­drosza kurtyzana, najkosztowniejsza hetera, b­dzie tasza ni przecitna poowica. Ta druga wysysa z czowieka tysic razy wicej, a do tego kaprysi, zrzdzi, szydzi, czepia si o byle co, i tak dalej, czego prostytutki nie robi. Moim zda­niem to równie najuczciwsze kobiety globu, bo swoje kurewstwo zw kurewstewem, bez stroje­nia faszywych min i odgrywania pseudoromantycznych teatrzyków.

Doktor Hanusz zapyta Staczaka:

- Pan to mówi jako praktyk, profesorze? Ile razy by pan onaty?

- Ani razu.

- No wanie.

- Co - no wanie? e nie mam w tym wzgldzie dowiadczenia? A jakie dowiadczenia ma wikszo onatych gbów?

- Róne, panie profesorze.

- Ja mówi o wikszoci!... Zudzenie wik­szoci facetów polega na tym, e wydaje im si, i eni si z Ew, gdy tymczasem polubiaj w­a. Zreszt... ju sama falliczna symbolika wa dowodzi, i Adam by rogaczem, i e ten los zosta przypisany caemu rodzajowi mskiemu, pro­sz panów.

- Siedz tu z nami maonkowie, którzy si nie skar, jestem tego pewien - oponowa Ha­nusz.

- Moliwe, medyku, moliwe. Ale oni nie robi w filozofii. Mnie trudno byoby si obrcz­kowa, bo onaty filozof to figura z komedii del`arte, wic robibym za pajaca woskiego. Lu­bi wymiewa siebie i innych, lecz nie zniós­bym, gdyby mnie wymiewano jako ofiar losu. Mimo wszake braku obrczki - wiem, czym jest praktycznie maestwo, bo miaem onatego brata.

Mertel uci ten wywód, spojrzawszy na zega­rek;

- Panowie, nie dyskutujmy o problemach ma­eskich, tylko o tym, czy naley tego Zyg, któ­ry zmusza do nierzdu biedne dziewczta...

- Nonsens! - parskn filozof.

- Co jest nonsensem?

- e zmusza.

- A nie zmusza?!

- Pewnie, e nie. Jak by tego nie lubiy, to by tego nie robiy.

- Robi to bez mioci, panie profesorze!.,. Czyli z musu!

- Gówno prawda! Kobieta nie potrzebuje mi­oci, kobieta potrzebuje spermy, to wszystko.

- Nie znam si na filozofii, panowie - wszed do kótni Brus - ale byem szczliwie onaty, mam dwie córki, dwie siostry, znam nie­jedn dam... i twierdz, e dla kobiety nie ist­nieje nic waniejszego ponad mio. Profesor Staczak klepie oczywiste idiotyzmy.

Staczak zrobi si purpurowy wskutek ywio­owego gniewu, pierwszy raz tego dnia. Lecz ripost zacz zimno, analitycznie, nieomal dzielc sylaby, niczym oschy wykadowca lub kazno­dzieja:

- Idiotyzm to sowo greckie, panie Brus. W medycynie jest to termin fachowy, który oz­nacza „najwyszy stopie niedorozwoju umysowego". Wszake nie ja winienem leczy u siebie skutki tej choroby, tylko pan. Gldzi pan bo­wiem komunay nie majce nic wspólnego z bio­logi, czyli z rzeczywistoci. Biologia ma pa­skie sentymenty gdzie - nie jestemy stworzeni do szczcia, tylko do rozmnaania. Ale ponie­wa rozmnaanie to duy ból i duy kopot - rodzenie, karmienie, niaczenie, edukowanie etcetera - natura musiaa wynale jak sztuczk zmuszajc do prokreacji, inaczej nikt nie chcia­by si skazywa na t drog cierniow. I wymy­lia mio, a precyzyjniej: orgazm i prowadz­ce ku niemu podanie, które ludzie naiwnie zw uczuciem miosnym. Tyczy to mczyzn i kobiet w identycznym stopniu, lecz my teraz rozmawia­my o kobietach...

- Wanie, wanie! - przerwa filozofowi Mertel. - Rozmawiamy o kobietach, zamiast o winiach Mullera!

- Robimy to nie bez powodu, gdy panowie chcecie wyda Mullerowi niejakiego Zyg, bo stajni pana Zygi tworz patne klacze - argu­mentowa profesor.

- A wedug pana profesora wszystkie kobiety si od tych kczy nie róni!... Panie Staczak, czy mia pan kiedykolwiek przyjemno werto­wa memuar damski?... Albo czy widzia pan korespondencj miosn dam ?... Albo choby ksik napisan przez kobiet? - spyta bojo­wo Brus.

- Przez Helenk Mniszkówn, Zosi Nakowsk lub Maryni Dbrowsk? Ile tam o ser­cu i o tkliwym uczuciu! - prychn Staczak. - Lub wierszyki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej! To ma dug tradycj, pigularzu. Od redniowiecz­nego „Roman de la rose" baby bez przerwy gldz, e najwaniejsze jest serce, a nie kutas. Tymczasem zawsze facet z wielkim sercem jest przez nie odtrcany na rzecz faceta z wielkim fiu­tem, choby ten by zawodowym morderc czy ludoerc...

- To pewnie czkawka po przykrym modzie­czym dowiadczeniu... - szepn mecenas w ucho hrabiego, osaniajc doni wargi.

- ... Klej si do najwikszych bydlaków i wybaczaj im kad nikczemno, pod warun­kiem, e s przez nich dopchnite jak trzeba. I to jest wszystko, co mona rzec o kobiecej wraliwoci, pigularzu, wic ta literatura mnie nie interesuje. Baby kami - spuentowa Sta­czak.

- Wedug ludzi paskiego pokroju tylko ko­biety kami! - uderzy Brus.

- Nie, pigularzu, nie tylko. Lecz kiedy facet kamie, to kamie, a kiedy mówi prawd, to mó­wi prawd, gdy tymczasem one nawet kiedy mó­wi prawd to kami. Z mioci zrobiy gówne cesarstwo wiata, a z serca jego bero. Rzeczy­wisto przeczy temu, bo jedyne realne cesars­two, jakie znaj kobiety, to cesarstwo, w którym kutas jest berem. Kutas, penis, fallus, czonek, chuj - jedyny argument, którym mona doj do porozumienia z kobiet; wyczny jzyk, któ­ry kobieta rozumie.

Nieoczekiwanie Godlewski popar Staczaka:

- Ja si zgadzam z profesorem, bo „dziew­czynki" robi to, co lubi.

Ksidz nie zrozumia gwary:

- Jakie dziewczynki, synu?

- Mówi o tych... no, o dziwkach, co cho­dz dla Zygi w miasto, prosz ksidza.

- Ja równie jestem tego zdania, co pan pro­fesor i pan przodownik - dorzuci Kos. - Mo­e, i owszem, by taka prostytutka, która zosta­a zmuszona w jaki sposób, no i przez to jest nieszczliwa, i cierpi, ale to byby zupeny wy­jtek. Ten Zyga nie jest winowajc, i nie jest krwiopijc...

- Jest zwyczajnym zawodowcem, a gdyby nie robi tego, co robi, robiby to kto inny - rzeki Staczak. Dziki tej profesji mniej mamy gwatów, bo ona kanalizuje samcz zwierzco. Gorzej, i nic nie kanalizuje gupoty samców, std cae to gldzenie o biedzie jako rajfurce pro­stytucji, i o tym, e kada prostytutka tskni do ycia zupenie innego.

- A nie jest tak?! - upar si Brus. - Pa­nowie, powiedzcie, moe nie jest tak?

Staczak zerkn na z politowaniem.

- Jest odwrotnie, czowieku! Niejedna przy­zwoita marzy, by by patn kurw, bo ju po kilku latach nudy maeskiej wydaje im si to cholernie rajcujce i ciekawe, jak kady zakaza­ny owoc.

Wtórowa filozofowi dziennikarz:

- Przed wojn, nim jeszcze objem „Go­ca", mielimy w redakcji „Gosu" koleank, która robia reportae o prostytutkach; zrobia te par wywiadów. Nawet si zaprzyjania z kilko­ma dziwkami. Kiedy zaczynaa, sdzia to samo, co pan Brus - e to bieda zmusza do...

- Zmusza! - trwa przy swoim Brus. -Tak wanie jest na caym wiecie!

miertelny cios zada aptekarzowi lekarz:

- Nie, panie magistrze... Te upade kobiety i dziewczta lecz si czasami w przychodni szpitalnej, znam je std i wiem jak to wyglda... Bieda istotnie nie jest gówn przyczyn tego procederu.

- Oczywicie! - zatriumfowa Staczak. - Bieda jako rajfurka prostytucji to dziewitnasto­wieczny przesd uwicony literatur dla kucha­rek!

- Piknie, niech wam bdzie, panowie! - rozsierdzi si Malewicz. - Ale powiedzcie mi - co ma do rzeczy to wszystko? Po co caa ta gadanina o kobietach? Jeli ów Zyga je zmusza, to wydanie go Mullerowi bdzie w porzdku, tak? A jeli same do Zygi lec, to oszczdzimy pana Zyg, co?... Ja chwilami mam wraenie, e nie jestem w domu pana hrabiego, tylko w domu wariatów!... Nawet pan, panie doktorze!

- Co ja, co ja?! - zaperzy si Hanusz. - Nie ja rozpoczem ten dziwaczny dyskurs! Ale gdy ju bya o tym mowa, wtrciem si, bo uwaaem, e sprawa ma dla panów znaczenie. Popartem to, co wyuszczy profesor Staczak o naturze kobiet, bo mia suszno - tej akurat wiadomoci kobiecej nie okrela byt, tylko in­stynkt. Lombroso powici tym skonnociom kobiecym jedn ze swych naukowych prac. Wa­nie dziki temu instynktowi kwitnie na caym wiecie prostytucja, a nie wskutek biedy, przy­musu czy cynizmu sutenerów.

- Dziki temu instynktowi, ale i dziki po­pytowi, bo bez popytu nie istnieje poda - uzu­peni Kos, dodajc erudycyjnie: Sto lat przed profesorem Lombroso to samo pisa wielki praktyk, wietny znawca kobiet, markiz de Sade. Drukowalimy na ten temat artykuy w „Go­cu". Sade pisa - jeli dobrze pamitam - e „kobiety maj duo gwatowniejsze skonnoci do lubienych uciech ni mczyni".

- Otó to! - przytakn Staczak.

- Wic dla pana, panie profesorze, i dla pa­na, panie redaktorze, autorytetem jest twórca sa­dyzmu?! - wzburzy si ksidz Hawryko.

- Markiz de Sade nie by adnym twórc sa­dyzmu, niech si ksidz nie omiesza! - zapro­testowa dziennikarz.

- I niech ksidz nie zabiera gosu, gdy mo­wa o pci piknej, bo co ksidz moe wiedzie w tej materii? - doda filozof.

- Spowiadam niewiasty, dlatego wiem, e...

- Prosz nie ujawnia tajemnic spowiedzi, ksiulku! To przecie zakazane spowiednikom!

- Chciaem tylko powiedzie, e wiem, i...

- Ksidz nawet nie wie jak zbudowana jest kobieta, chyba, e si ksidz obejrza podczas swoich narodzin! - przerwa ksidzu ponownie Staczak. - Ale to drobiazg w porównaniu z tym, e ksidz nie zna kocielnych tekstów.

- Pismo wite i ojcowie Kocioa traktuj kadego jednakowo, i niewiast, i mczyzn! - wygosi Hawryko.

- By moe jakie wite pisma i ojcowie ja­kich Kocioów tak, ale nie ojcowie tego Ko­cioa, do którego naley ksidz!... „Przyczyn wszelkiego za jest niewiasta"; „Kobieta to zwierzca niedoskonao"; „Kobieta to bezbone furie chuci"... Wie ksidz kogo zacytowaem? Biskupa Maksimusa z Turynu, witego Tomasza z Akwinu i Tertuliana! Kady z tych witych ojców akceptowa zdanie poganina Hezjoda, i „Kobieta jest plag, z jak mczyni musz y, jest straszliw pokus o mózgu suki i o na­turze zodziejskiej"...

- No prosz, marny tu chodzc encyklope­di antykobiecoci! - umiechn si (znowu krzywo) Sedlak.

- To przywilej ludzi czytajcych, drogi poczmistrzu! Zwaywszy opinie autorytetów ko­cielnych, które cytowaem - proponuj, pano­wie, da Mullerowi za czterech samców cztery baby do rozwalenia, co wy na to?

- Ja mam inn propozycj - zgosi si Brus, - Proponuj, eby da pana profesora do leczenia! Moe kpiele w zimnej wodzie by po­mogy !

- A czemu nie w wiconej, panie magis­trze? - spyta Sedlak. - Ksidz jest na miej­scu, gdyby potrzeba byo egzorcyzmów.

- Mnie chodzi o to - wyjani Brus - e ten czowiek robi sobie kpiny z ycia ludzkiego.

- Nie z ycia ludzkiego, tylko z tego sabatu, askawco - wzruszy ramionami Staczak.

- Nie byoby sabatu, gdyby pan, profesorze, zachowywa troch wicej powagi kiedy roztrz­sa si sprawy nie nadajce si do kpin - rzek Krzyanowski.

- A jak mam t powag zachowywa, gdy obywatela Zyg przezywa si tu handlarzem y­wym towarem? Czy my, dyskutujc kogo da Mullerowi pod nó, robimy co innego anieli handel ywym towarem?

- No to mamy jasno - profesor jest przeci­wny ukadom midzy panem hrabi a Mullerem, i nawet przeciwny caej tej dyskusji - stwierdzi Hanusz.

- Ale skd! Nie jestem i nigdy nie bd przeciwny ukadom midzy hrabiami a gestapow­cami, bo jak ju mówiem - mam w dupie ko­go Szwaby rozwal, a kto si ostanie dziki ka­prysowi losu. I tej dyskusji te nie jestem prze­ciwny...

-To dlaczego nazwa j pan sabatem?! -zdenerwowa si Korto.

- Bo to jest rodzaj sabatu... Zreszt nie ja pierwszy tutaj uyem tej nazwy... Ale czemu miabym by przeciwko? Lubi ansamble zabaw­ne. eby byo jeszcze zabawniej, proponuj: go­sujmy czy wyda alfonsa! Przy okazji zobaczy­my kto ma dug wdzicznoci wobec niego.

- Profesorze, pan chyba chce nas zniechci, a nie zachci do gosowania!... - oceni Mertel. - Po co nas pan straszy? Moe sam ma pan dug wdzicznoci wobec tego Zygi...

- Ba! Gdybym mia, to bym si pyszni te­raz, e niejedn jawnogrzesznic potraktowaem lepiej ni Chrystus!

- Nie naduywaj w ten sposób imienia Pa­skiego, bracie! - skarci filozofa ksidz.

- Bóg mi wybaczy, prosz ksidza, to jego zawód. Pod warunkiem, e w ogóle usysza, bo skd pewno, i jest midzy nami?

- Pan Bóg jest wszdzie!

- W Treblince równie?

- To demagogia!

- Fakt. A wic jest wszdzie?

- Wszdzie!

- Rozumiem. Jest wszdzie, bo jest z defini­cji wszechobecny. Szkoda tylko, prosz ksidza, e z istoty swej jest równie milczcy. To spra­wia, e jako wspóuczestnik wszystkich retorycznych zebra nie jest penowartociowym partnerem, bo co to za dyskutant, który unika dialogu?

- Pan Bóg przemawia inaczej...

- Bezgonie?

- Gosem innych.

- Rozumiem - gosem wybranych. Choby gosem ksidza...

- Mam nadziej, e tak, bracie! Jestem prze­ciwny dawaniu Mullerowi ofiar, jakichkolwiek ofiar!

- I to jest „vox Dei "

- Z pewnoci taka jest wola Boa w tej sprawie!

- A gdzie bya Jego wola we wrzeniu trzy­dziestego dziewitego?

- Bóg ingeruje inaczej...

- Tak jak w Katyniu i w Palmirach?

- Na miosierdzie Boskie, przesta, czowie­ku, bluni wci!

- Oni te liczyli na miosierdzie Boskie, wie­lebny!... Ci zamknici w lochu Mullera licz chy­ba bardziej na wykupienie lub na odbicie przez partyzantów. My wszelako ju wiemy, e akcji zbrojnej nie bdzie, bo inaczej panowie Mertel i Korto nie gardowaliby tak mocno przy tym stole za panami Trygierem i Ostrowskim. Vulgo: wszystko teraz w naszym rku. Co prawda tylko wzgldem kilku blinich - czterech do dalszej egzystencji i czterech do bezzwocznej eliminacji - lecz wszystko zaley od nas. Bogie uczucie wszechmocy! Jak to mio wyrcza Pana Boga, co, panowie?

Zasia cisz pen lku i niepewnoci. Nikt nie chcia si odezwa, wic Staczak uzna, e pole zostawili jemu.

- Drodzy dentelmeni, alternatywa jest nader prosta - albo gosujemy i mieniamy si z Mullerem, jak tego pragn pan hrabia, pan mecenas i grono bojowców, albo si wypinamy na Mullera, jak tego chc pan magister, pan poczmistrz, pan radca i pan klecha. Nie znam tylko stanowi­ska pana redaktora. Gdy idzie o pana jubilera, to jestem pewien, e mimo swej maomównoci go­sowaby za wymian...

Spojrza pytajco na Bartnickiego.

- Jak bdzie gosowanie, to si pan przeko­na, profesorze, czy pan zgad - odpar chodno jubiler.

- Wracajmy do naszych baranów. Mamy wic dwie opcje. Jeli wybierzemy drug opcj, vulgo: odmow - to trzeba bdzie szybko przystpi do zbiorowych modów, z nadziej, e Pan Bóg pofatyguje si osobicie, by przywróci w Rudniku sprawiedliwo. Mam racj, prosz ksidza?

- Módl si, bracie, aby Pan wygna szatana z twej duszy i z twego umysu!

- Dlaczego ksidz sdzi, e taki inkub miesz­ka we mnie?

- Bo sysz, co gadasz! Od samego pocztku gupie gadasz rzeczy i diabelskie, bracie mój!

- Przecie wyraziem wiar w Bosk wszech­moc, wszyscy tu obecni s wiadkami!

- Prawie wszyscy tu obecni strofowali ci ju, czowieku, za to, co papla! Wyrazie wia­r?... O nie - kpie z Boskiej wszechmocy!... Ty chyba oszala lub oddae si cay diabu!

- Upewniam ksidza, e nie. Owszem, bywa­o, e zazdrociem Faustowi, ksiulu... Jednak wytrwaem.

- Twoje sowa, cae to twoje jtrzenie, do­wodzi czego zupenie innego!

- Cay mój status, ksiulu, od mieszkania do ubrania, dowodzi, e powiedziaem prawd! Aczkolwiek wci choruj na brak gotówki - pozostaj istot niezalen. Nikomu nie potrafiem si zupenie odda, równie diabu, i dlatego nie zrobiem takiej kariery jak ci, co w kad niedziel pdz do mszy niosc za pazuch dia­bla lub kilku diabeków. A póniej, dziki spo­wiedzi, zostawia si te diaby wewntrz wity­ni, i wychodzi si czystym jak dziewica. Pytanie matematyczne: ilu diabów relegowanych spo­wiedzi z dusz pokutników mieci si na jednym metrze kwadratowym domu Boego?

- Tak wanie drwi kady ateusz! - za­grzmia ksidz. - Blunicie chtniej ni myli­cie, atwo wam to czyni!

- Nieprawda!... Wcale, ale to wcale nie jest nam atwo - rzek Staczak ciszej, gosem teraz wyzbytym szyderczego tonu. - Najwredniejszy katolik stpa sobie przez ycie atwiej ni najprzyzwoitszy ateusz, prosz ksidza, bo wie, e doktryna ubezpieczya go. Macie tych klap bez­pieczestwa bez liku - od krzyyka na szyi ka­nalii po spowied, dziki której kanalia zostaje wybielona.

- Ujadasz przeciwko nieskoczonemu mio­sierdziu Pana Boga, bracie, a wic przeciwko naj­pikniejszemu dobru! - zauway Hawryko. - Trudno wierzy, by sam tego nie rozumia, jeli zatem agitujesz przeciwko dobru - czynisz to ze zej woli!

- Wicej jest we mnie bólu czowieka odtr­conego wasnym umysem od otarzy, prosz ksi­dza, ni zej woli... Nieskoczone miosierdzie!... Nieskoczone miosierdzie Boe jako fundament doktryny to chwyt genialny, zezwalajcy ama kady zakaz, kade etyczne przykazanie tysic­krotnie, bez strachu, e utraci si nagrod osta­teczn. Jedno arliwe „mea culpa" pod koniec plugawego ywota uchyla otrowi furtk do Raju. Tym acniej wejdzie do Raju chrzecijanin, co y uczciwie cay czas. Natomiast uczciwy ateusz musi by przyzwoity zupenie darmo - wiesz jak to trudno? My nie mamy rajskich zawia­tów ...

- My nie mamy czasu na takie religijne rozgowory! - zdenerwowa si znowu Mertel. - Panowie, decydujmy, bo czas gra przeciw nam!

Hrabia wtórowa mu gosem agodniejszym:

- Tak, prosz panów. Dochodzi ju pónoc, a my wci nie uzgodnilimy wszystkiego...

- Wanie! - przyczy si Korto. - Naj­wyszy czas, by decydowa! Wic kogo wymie­niamy? „Precel", Zyga i...

- Chwileczk! - powstrzyma Kortonia Sedlak. - Jeszcze nie zadecydowalimy... nie byo zgody co do samej wymiany!

- I nie byo zgody co do Zygi! - przypo­mnia Brus.

- Nie wolno si zgadza na to, czego chce Muller! - cign Sedlak. - Nie moemy prze­cie...

- Prosz mówi w swoim imieniu! - krzyk­n Korto. - Liczba mnoga nie jest tu uzasad­niona!

Odpowiedzia mu, miast Sedlaka, ksidz Hawryko, i to gosem równie silnym:

- Jest! Jest uzasadniona! Nie wolno nam si zgodzi, bracia, na to, czego da zbir! Nie po­winnimy w ogóle rozpatrywa tego, aden z nas nie moe dopuszcza tej myli, aden! Kto to zrobi - ten wystpi przeciw Bogu!

W ciszy, któr posia sw grob Hawryko, skrzyoway si byskawicznie spojrzenia gospo­darza, adwokata i filozofa. Mecenasowi zaczo wita, e bdzi pitnujc Staczakowe bazena­dy, a wszyscy trzej zrozumieli, e wznoszc ba­rykad wysoko, do samych Niebios, ksidz pos­tawi bardzo trudny szlaban ukadaniu si z gestapowcem, i e koniecznie trzeba rozbi ten mur, bo inaczej gosowanie pod ciarem Boego gnie­wu przyniesie klsk zwolennikom planów hrabiego. Staczak ju wczeniej poj, e ten ro­dzaj szantau moe si okaza decydujcy; Krzyanowskiemu zawitao to dopiero teraz (wic do­piero teraz zrozumia czemu profesor wci handryczy si z ksidzem o sprawy Boskie). Sam by wierzcy, lecz gdy ju jasnym si stao, e pro­blem Boga to w tej grze klucz do klski lub do triumfu - podj walk osobicie:

- Sowem, wedug ksidza, hrabia Tarowski wystpuje przeciwko Bogu, pragnc ratowa swe­go syna, czy ordynatora szpitala, czy panów Trygiera i Ostrowskiego?

- Zostawmy to Panu Najwyszemu, bracia, w którego doni...

- Jest ksidz tego pewien? - przerwa Hawryce mecenas.

- Czego, synu?

- e wszystko znajduje si w rku Boga.

- Najzupeniej, synu.

- Wobec tego ksidz jawnie bluni. A dopie­ro co ksidz pitnowa rzekome blunierstwa pro­fesora Staczaka...

- Ja bluni?! - zaperzy si Hawryko.

- Udowodni to ksidzu. Ksidz by askaw stwierdzi przed chwil, e absolutnie wszystko dziery Pan Bóg, co oznacza, e wedug ksidza Pan Bóg dziery równie wszelakie zo. Inaczej mówic: kada zbrodnia, kada krzywda, kada nikczemno i kade cierpienie znajduj si w Boym rku. Zatem to Przedwieczny jest odpo­wiedzialny - jest winowajc kadego za!

- Ale nie!

- Ale tak - mówic, e wszystko jest w rku Boga, ksidz zwali wszystkie winy na Nie­go. Ja to mieni blunierstwem.

- Zo jest w rkach szatana!

- Brawo, to ju postp!... A moe wszystko jest w rce szatana?

- Kto, kto tak wanie mówi, tkwi w niej na pewno!

- Przed chwil powiedzia ksidz to samo o profesorze Staczaku. Teraz okazuje si, e i ja dziaam z poduszczenia diabelskiego. Przyznam, e nie umiem tej moliwoci wykluczy, lecz ja­ko prawnik znalazbym dobre alibi dla siebie. Je­li bowiem tkwi w apie diaba - to nie przez wasn sabo!

- A czyj?

- Bosk, wielebny! Czy Bóg walczy z sza­tanem?

- Tak, i jak wiesz...

Krzyanowski nie da dokoczy ksidzu:

- I jak wiemy obaj - poniós klsk, bo mu­sia zawrze z piekem pakt, na mocy, którego sza­tanowi przypada Ziemia niby orny grunt!

- To kamstwo, Pan Bóg nie zawiera adne­go ukadu z diabem!

- Rzeczywicie, wielebny ma tu zupen su­szno - wspar Hawryk Staczak.

Zaskoczeni byli wszyscy, lecz ksidz i adwo­kat najbardziej. Spojrzawszy jednak w renice fi­lozofa Krzyanowski si uspokoi i milczco od­da mu paeczk tego biegu.

- Ksidz ma suszno - kontynuowa Sta­czak - gdy Pan Bóg nie zawiera z szatanem adnych umów, wcale si z nim nie ukada. Pan Bóg go stworzy! Tu rodzi si pytanie: po co Stworzyciel stworzy szatana? Odpowied jest prosta: bo bez niego byby niepotrzebny. Gdyby nie istniao zo produkowane przez szatana - nie istniaaby przyczyna modów o ratunek, czyli baza kultu! Tak to wanie jest, panowie - w samochodzie Zbawiciela diaby pracuj jako toki, tylko nie wida ich pod mask.

- Boe mój!... - szepn Hawryko - Ni­gdy nie byem wyznawc stosów.,.

- Ale mnie chtnie by ksidz spali - roze­mia si Staczak. - I za co? Za to jedynie, e ufam Pismu witemu! Przecie, jeli wierzy tym witym ksigom, a nie mamy innego róda - to Pan Bóg stworzy szatana do wykonywania odpowiedniej roboty, bo sam nie chcia brudzi sobie rk!

- Jakiej roboty?! - jkn ksidz z min czowieka póprzytomnego wskutek bólu.

- Ju mówiem jakiej. Tej diabelskiej, prosz ksidza, któr codziennie ogldamy wokó. Pan Bóg j stworzy, a diabe j uprawia. Wszystko to jest opisane w Pimie witym, radzibym ksi­dzu przeczyta; prosz mi wierzy - warto. Tam wanie stoi czarno na biaym, e Pan Bóg jest twórc za.

- Kamiesz! - zaskowycza ksidz.

- Nigdy nie kami, jeli nie mam z tego ko­rzyci. A jak miabym korzy z przekamywa­nia Pisma witego? Czy nie zostao tam po­wiedziane, e Bóg jest twórc wszechrzeczy, prosz ksidza? A nie moe On by twórc wszech­rzeczy, nie bdc zarazem twórc za. Jeli tak - to On stworzy ksicia piekie i On skaza Ew na wydawanie dzieci strachu.

Przerwao filozofowi bicie zegara ciennego. W ciszy penej napicia, w pómroku wonnym od aromatycznego tytoniu fajki profesora i od pon­cych knotów, a haftowanym dymem papierosów oraz cygaretek - rozbrzmiao dwanacie uderze niczym dudnienie dzwonów wieszczcych Apo­kalips rudnick. Gdy zegar zamilk - filozof przywróci realno, przywracajc dyskurs:

- Rozwaalimy czyim dzieem jest ten pody wiat. Jest on dzieem Stworzyciela naszego...

- Takim go uczynili li ludzie, a nie Bóg! - zaprotestowa ksidz Hawryko, wykrzesujc re­sztki energii.

- Czy nie gosicie z ambon, e ludzie staj si li wskutek dziaalnoci diaba? A diaba, co ustalilimy przed chwil, stworzy Stworzyciel, gdy On stworzy wszystko na tym padole pa­czu. Z czego wynika, e szatan to lokaj Pana Boga.

- Apage!!

- Ksidz przeciwko mnie to mówi?

- Mówi to przeciwko diabu, który w tobie siedzi i podjudza ci do gadania bzdur!

- Jakich bzdur, prosz wielebnego? Jeli sza­tan...

- Szatan to upady anio, buntownik! A nie aden lokaj Pana Boga, szalony czowieku!

- Dobrze, przyjmijmy chwilowo, e nie lokaj, tylko zwyciski buntownik. Zwyciski, bo wy­walczy sobie niezaleno i dysponuje wszech­moc jako operator za. Bdc logikiem napoty­kam tu absurd logiczny - dwie istoty wszech­mocne i wzajemnie si zwalczajce bez rezulta­tu... Czy wszechmoc z definicji nie jest stupro­centowo skuteczna?... Widzc taki absurd wol jednak uwaa, i diabe to suga lub wspópra­cownik Przedwiecznego.

- Diabe nie jest wspópracownikiem, tylko wrogiem Zbawiciela, o czym wiedz wszyscy, a ty tego nie wiesz, mózgowcu?!

- Jeli tak, to znaczy, e diabe jest gór. wiat pka od za, a Pan Bóg nie moe temu za­pobiec. Dusze milionów osobników s wiedzione przez szatana do zguby, a Pan Bóg nie umie temu przeciwdziaa, cho pono pragnie, aby wszyscy ulegli zbawieniu!

- Czowiek dosta od Pana Boga woln wol i winien sam broni czystoci swej duszy!

- Mój Boe, ja nie umiem nawet obroni czystoci moich wasnych myli... - westchn Staczak. - Ciekawe od kogo czowiek dosta wszelak sabo... No ale po to s kapani, e­by czowiek móg u nich szuka wspomoenia... Mnie, na przykad, dobrze by zrobio logiczne wspomoenie ze strony ksidza w sprawie nie tylko wszechmocy Boskiej, ale i wszechwiedzy Przedwiecznego. Pan Bóg, jako wszechwiedzcy, czyli znajcy take przyszo, musia wiedzie, e wiat zamieni si w kup gnoju, a wikszo ludzi w bydlta. Czemu wic nie stworzy lep­szego wiata i lepszych ludzi, tylko wyproduko­wa bubel? Jeli za bd produkcyjny by typo­wym „wypadkiem przy pracy" - czemu nie do­kona póniej korekty produktu? A jeli nie do­kona to jakim prawem przypisujecie Mu wszechmoc?!

Tylko dla ostatniego zdania, puentujc, Sta­czak podniós gos do prawie krzyku. Hawryko odpowiedzia mu równie gniewnym gosem:

- Gadaj zdrów! Ca swoj gadanin nie zmienisz, przeklty masonie, wielkoci Zbawiciela! Nie odbierzesz Mu ani wszechwiedzy, ani wszechmocy!

- Gdziebym mia, prosz ksidza! Niech ksidz si nie boi...

- Ja si nie boj!

- ... Niech ksidz si nie boi dialektycznego bekotu filozofa. Prosz si raczej ba faktów. Choby tych, które doktor Hanusz mógby ksi­dzu relacjonowa w nieskoczono. Prosz go zapyta o dzieci konajce na szpitalnych ókach i o rodzicielki próbujce u wszechmocnego Boga wybaga zdrowie tych pdraków. Moe Starzec ma kopoty ze suchem, wic te kobiety za cicho si modl, co? Ale nawet przy kopotach ze su­chem winien chyba sysze grzmot dzia? My­l tu, prosz ksidza, o bitwach i o kapelanach dwóch walczcych ze sob wojsk. Taki kapelan cay czas modli si do Niebios, bagajc, aby je­go armia zwyciya. Dla Pana Boga te przedbitewne i bitewne modlitwy kapelanów musz by bardzo krpujce, stwarzaj bowiem dylemat: ko­mu tu pomóc? A gdy jeszcze sztandary obu wal­czcych stron s haftowane wizerunkami wi­tych czy wizerunkami samego Chrystusa Pana... Dzielenie miosierdzia i wszechmocy midzy tych, co si wzajemnie nienawidz lub próbuj eksterminowa - to dylemat ciki jak sto diabów, nie zazdroszcz Przedwiecznemu tej roboty, pro­sz ksidza. I rozumiem, e w takich sytuacjach nie moe On by wszechskuteczny jako pogoto­wie ratunkowe...

Ksidz Hawryko, miast kontynuowa spór, zoy donie i bezgonie si modli. To odebra­o gos Staczakowi i zapada pospna cisza. Przerwa j mecenas Krzyanowski, chrzkajc delikatnie (jakby pragn wszystkich obudzi), a potem mówic:

- Có... Pan Bóg nie uwolni nas od obo­wizku, panowie... Prowadzilimy tu dyskusj na temat statusu diaba i roli diaba... Myl, e dla kadego jest jasne, i diabe, z którym my mamy do czynienia, to Gestapo...

- A personalnie Muller! - ucili Korto.

- Wanie, infernalny Muller... Nie twierdz, e przechytrzymy Mullera, gdy wyrwiemy z jego ap kilku wartociowych ludzi, ale twierdz, e poniechanie tego byoby zbrodni...

- To znowu rodzaj szantau! - zaprotesto­wa Malewicz. - Wypraszam sobie t bzdurn paralel!

- Panowie, ja prosz tylko o jedno - cign niezraony adwokat. - Prosz, bycie jeszcze raz si zastanowili, czy ycie noownika i sutenera jest warte tyle samo, co ycie ludzi, których moemy uratowa dziki wymianie.

- Nie jest warte tyle samo, ale ten fakt nie stanowi dostatecznego argumentu na rzecz wy­miany! - owiadczy Brus

- Susznie - popar go Malewicz. - Moe­my wyej ceni aresztowanych przez Gestapo, lecz nie moemy sami wydawa jakichkolwiek ludzi w rce Gestapo!

- A nie pomylelicie o tym, e zaniechanie takiej gry równa si wydaniu przez was w rce Gestapo ludzi, których Szwab ju aresztowa i chce rozstrzela? - spyta Mertel. - Pytanie jest proste: kogo warto ocali, grup patriotów czy grup mtów?

- Pytanie jest czysto retoryczne - zauway Kos.

- A odpowied moe by tylko jedna! skwitowa Korto. - Problem wszelako w tym, e noownik i sutener to dwóch, a my musimy mie czterech!... Proponuj tego kusownika, któ­ry kiedy postrzeli gajowego Kaper. Nie znam jego nazwiska, lecz wszyscy wiemy, e kusuje, i wszyscy wiemy, e pdzi bimber, którym roz­pija chopów...

Ksidz przesta si modli i krzykn:

- Popenicie miertelny grzech! Niewybaczal­ny grzech! Nie wolno wam ingerowa w wyroki Opatrznoci!

- Co ksidz gada! - zdenerwowa si Mer­tel. - Jak zasadzk len odbijamy chopaka wiezionego na mier przez Niemców, to te in­gerujemy w wyroki! I co - tego nam nie wolno, prosz ksidza?!

- Twoja zasadzka, synu, i jej powodzenie, to jest wanie wyrok Opatrznoci. Ale nie wol­no wam robi tego w taki sposób, w jaki dzisiaj chcecie! Nie wolno wam jednego niewinnego ra­towa od mierci mierci drugiego czowieka!

- Duo gorszego czowieka! - sprzeciwi si Korto.

- Kto wam da prawo do takiego rozsdzania ludzi, bracie?! A jeli uzurpujecie sobie to pra­wo - to jak t uzurpacj wytumaczycie na S­dzie Boym?!

- Teori mniejszego za, prosz ksidza - rzuci filozof.

- Zostawcie to Panu Bogu, bracia...

- Zostawianie walki ze zem Panu Bogu byo praktykowane od bardzo dawna, wielebny, przez dziesitki wieków, i skutek jest aden - nie ustpi profesor. - A ju trzy wieki przed na­rodzeniem Chrystusa facet o imieniu Epikur... Ksidz wie kto zacz Epikur?

- Pewnie mdrek podobny tobie, bracie! - fukn Hawryko.

- Podobny, wszelako troch bardziej hedonista ni ja. I Grek, a nie Sowianin. Jednak te fi­lozof... No wic ów Grek, prosz ksidza, sta­wia kwesti mniej wicej w taki sposób: albo Bóg chce usun zo i nie moe, albo moe i nie chce, albo nie moe i nie chce, albo moe i chce. Dalej szed rozbiór tych wariantów; jeli chce i nie moe - to jest saby, co nie przystoi Bogu; jeli moe i nie chce - to jest nieyczli­wy, co równie kiepsko pasuje do Boga; jeli nie moe i nie chce - to jest i saby, i nieycz­liwy, a wic nie jest Bogiem; wreszcie jeli chce i moe, a tylko ta postawa godna byaby Boga prawdziwego - to czemu na Ziemi jest tyle za, czemu Bóg nie usuwa za i producentów za, czyli sukinsynów?

- Moe chce, bymy czynili to w Jego imie­niu? - podsun Krzyanowski. - Moe wspo­maga tylko aktywnych, czynem walczcych prze­ciwko zu wiata? Do tego mamy wanie oka­zj...

- Szatan podsuwa wam okazj do miertelne­go grzechu! - zakwili Hawryko. - Wasze mniejsze zo jest omamem prowadzcym na ma­nowce piekielne, bracia! Zostawcie spraw Zba­wicielowi! Niezbadane s wyroki Pana, i nawet to, co budzi nasze cierpienie, co nas boli, moe by...

- Nawet musi by, prosz ksidza! - wycedzi Staczak, nie dajc dokoczy ksidzu, gdy Krzyanowski sygnalizowa ju wzrokiem konieczno uciszenia proboszcza. - Musi by tym zem, które na dobre wyszo, bo jak wiemy „nie ma tego zego, co by na dobre nie wy­szo", i wiemy równie, e „cierpienie uszla­chetnia", zatem kade cierpienie uszlachetnia! A pamitajmy i o tym, e przecie cierpienie otwiera ludziom bramy Raju, wic Muller jako rozwalacz ludzi peni na Ziemi funkcj biletera Raju - funkcj dobroczynn! W Niebie ten sam Muller bdzie za gra rol pokutnika skruszonego i zbawionego, czyli uaskawionego „miosierdziem nieskoczonym". Formalnie wic moe tam dochodzi do kolizji, gdy na niebiaskich deptakach ofiary Gestapo i NKWD bd spoty­kay gestapowców i enkawudystów. Ale czy b­d miay obowizek kania si wszystkim prze­chodniom?

- Ten Muller za choler nie zostanie zbawio­ny! - zgrzytn zbami policjant.

- Wolne arty, przodowniku! Jeli zostanie rozgrzeszony - a przez jakiego szkopskiego wikarego bdzie rozgrzeszony, gdy tylko zechce pój do spowiedzi - to zostanie zbawiony! Pa­mitaj pan, e zdaniem Ewangelistów wiksza ra­do w Niebiesiech z jednego skruszonego otra...

- Ale Pismo wite mówi, e prdzej wiel­bd przejdzie przez igielne ucho ni otr wejdzie do Nieba! - popisa si erudycj Godlewski. - Mam racj?

- Prawie, przodowniku, bo tam chodzio nie o otra, tylko o bogacza, który bdzie mia trud­no przy wchodzeniu do Królestwa Niebieskiego. Notabene mao kto wie, e ten fragment Ewan­gelii mówi o bramie, a waciwie o furtce w mu­rach Jerozolimy, furtce zwanej „uchem igielnym", gdy tylko pieszy móg si ni przecisn. Za bogacze, jeli dobrze pamitam, przez par wieków kupowali sobie w Kociele cakowite od­puszczenie wszelkich grzechów, nawet „in blan­co", czyli po kres ywota. Mie odpust wszelkich grzechów z góry, zanim si je popenio - to mi si podoba, ksiulu!

- Tych... tych starodawnych bdów Koció ju nie... - próbowa tumaczy Hawryko.

- Tak, tak, to ju prehistoria. Ale wci ak­tualna jest zasada, e wiksza rado w Niebiesiech z jednego skruszonego otra ni ze stu lu­dzi witych. Wasz Bóg bardzo si ucieszy mo­gc przytuli kapitana Mullera...

- Dosy tego! - spiorunowa filozofa Malewicz, widzc, e Hawryko znowu ukry twarz w doniach i pochyli gow. - Dosy ju!

- Jestem identycznego zdania - rzek Bartnicki. - Pan profesor posuwa si za daleko...

- Doprawdy, waluciarzu?

- Tak, panie profesorze. Przy caym szacun­ku dla pana erudycji i logiki - ja równie nie mog ju tego sucha. Po co pan si tak znca nad ksidzem proboszczem?

- Drogi waluciarzu...

- Czemu pan si pozwala zwa „waluciarzern", panie Bartnicki? - rozgniewa si Kos.

- Bo jestem waluciarzem, panie redaktorze, wic to mnie nie obraa.

- A mnie obraa, gdy pan Staczak mówi: „pigularzu" - zawoa Brus.

- Tak jakby nie by pigularzem! - prychn Staczak. - Lub jakby pan Kos nie by pisma­kiem! Czy pana obraa termin „glina", panie przodowniku?

- A glinuj se pan, profesorze - wzruszy ramionami Godlewski. - Lecz moe ju nie na­padaj pan ksidza proboszcza, co?

- Pytaem wanie pana Staczaka dlaczego to robi - przypomnia jubiler.

- Dlatego, e ksidz proboszcz, straszc nas miertelnym grzechem, nie tylko mija si z praw­d, ale znowu bluni, gdy neguje ca istot by­tu swego Boga, cay Jego sens istnienia, Jego zawód!

- Jaki zawód?

- Pan si chyba urywa na wagary z lekcji religii, przyjacielu!... Mówiem ju - tym za­wodem, t profesj, tym sensem istnienia Chry­stusa jest wybaczanie! - stwierdzi filozof.

- Tak jest, profesor ma suszno! - przy­takn Krzyanowski. - Moemy bez obaw pod­j decyzj w sprawie winiów Mullera, i to nam wcale nie zamknie drogi do Raju!

- Absolutnie nie zamknie, panie mecenasie - potwierdzi Staczak. - Niebo jest pene skurwy­synów, którym wybaczono.

Krzyanowski osupia i zrobi si blady jak czowiek policzkowany soczycie. Patrzy na fi­lozofa wzrokiem penym wyrzutu, niczym spi­skowiec pitnujcy zdrad partnera. Nie wiedzia co jeszcze rzec. Wyrczy go Sedlak:

- No to chyba powiedzielimy sobie wszyst­ko, prosz szanownych panów... Nie mam za­miaru dalej uczestniczy w tej bazenadzie i strz­pi jzyka po prónicy.

Wsta, odsuwajc krzeso, a prawie równocze­nie uniós si radca Malewicz, mówic:

- Wychodz z panem, panie naczelniku.

- Jaka pikna komitywa! - klasn w donie Mertel. - Nie wiedziaem, e i pan radca jest towarzysz. Przy okazji wyszo z worka czer­wone szydo!

- Z paskiego ba nigdy nie wyjdzie patrio­tyczne mydo i powido, które przymiewa panu rozsdek, bo chyba nie rozum! - odwarkn! Malewicz. - Nie jestem komunist, ani nawet socjalist czy zwolennikiem jakiejkolwiek lewi­cy, co wszake tutaj nie ma znaczenia. Tu zna­czenie ma taki lub inny stosunek wobec ukada­nia si z Gestapo. Nie przyo rki do tego nie­zbyt zbonego dziea!... Owszem, chciaem dys­kutowa, przekonywa kolegów, ale widz, e to istotnie bezcelowe. I zbyt mczce, ju prawie druga, musz wypocz.

Skrzypno trzecie krzeso odsuwane od sto­u - krzeso lekarza.

- Ja te nie zostaem przekonany, panie me­cenasie. Pan daruje, panie hrabio... I prosz nam nie wmawia, e opuszczajc to posiedzenie ska­zujemy profesora Stasink, bo to demagogia!

Brus podniós si jako czwarty i zwróci do Kortonia oraz Mertla, widrujc tego drugiego wy­zywajcym wzrokiem:

- Prosz nas te nie przekonywa o obowiz­kach patriotycznych, szanowni wodzowie si zbroj­nych Lechistanu! To ju nie podziaa, a wasze zawoalowane groby mam gdzie!

- Bardzo pan dzielny, panie magistrze! - zadrwi ponuro Krzyanowski. - Jednak, moim zdaniem, uciekanie przed odpowiedzialnoci zna­mionuje tchórzów!... Powiedzcie no, panowie uciekinierzy - czy widzicie jakkolwiek inn ni wymiana szans na uratowanie tych czte­rech?

- Jest chyba taka szansa... - zawaha si Malewicz,

- Prosz mówi, suchamy, panie radco.

- Trzeba twardo powiedzie temu Mullerowi, e w gr wchodzi tylko wykupienie czterech zakadników, bez wskazywania kogokolwiek na ich miejsce.

- Kapitan Muller si nie zgodzi - rzek hra­bia. - Mówi jasno, e bez wymiany nie dojdzie do transakcji, nie bdzie adnego ukadu.

- Nie zgodzi si?... Jeli si nie zgodzi, to osiemdziesit tysicy dolarów przejdzie mu koo nosa! Sdzicie, e on nie umie liczy? e bdzie taki gupi, by machn rk na fortun?

- Jasne, e nie bdzie! - uradowa si Godlewski. - Muller nie jest idiot, nie zrezygnuje z takiego upu!

Bartnicki by podobnego zdania:

- Moe to nie jest pewne jak dwa plus dwa równa si cztery, ale bardzo prawdopodobne.

- I ja tak uwaam! - doszlusowa Kos. - Muller si zgodzi, na pewno si zgodzi!

Perspektywa honorowego wyjcia odprya twarze. Coraz wicej renic promieniowao ulg. Krzyanowski by troch skonfundowany, ale nie protestowa:

- Có, jeli tak panowie uwaacie... A pan, panie hrabio?

- Ja podporzdkuj si kadej decyzji, któr panowie uzgodnicie; w tym celu zaprosiem was do mojego domu. Mam wszake warunek - de­cyzja musi by jednogona.

- To moe by trudne - zmartwi si Kos.

- Tak, ale chc mie werdykt jednogony.

- Dlaczego trudne? - spyta Brus. - Do tej propozycji nie moe by zastrzee, jest naj­lepsza.

Hanusz kiwn potakujco gow. Krzyanow­ski zaczepi Sedlaka, jedynego dysydenta, który wci nie wyrazi aprobaty:

- A pan, panie naczelniku? Czy to rozwiza­nie razi pana?

- Nie, to dobry pomys... Trzeba byo od tego zacz, a oszczdzilibymy sobie kup nerwów i gupich sów, panie mecenasie.

- Wic prosz do stou, spenijmy formal­no - dyrygowa Krzyanowski. - Bdziemy gosowa, prosz panów.

Radca, lekarz, jubiler oraz naczelnik poczty wrócili do stou i usiedli.

- Bdziemy gosowa przez podniesienie rk. Kto jest za...

Nim zdyli unie rce, gospodarz przerwa Krzyanowskiemu:

- Chwilka, panowie, zapomniaem poinformo­wa panów o czym wanym. Chc uprzedzi, e jeli koncepcja pana radcy Malewicza zostanie przegosowana, to ja j wykonam na pewno. Po­wstrzyma mnie nie bdzie ju mogo nic!

- Przecie aden z nas w to nie wtpi, panie hrabio - oznajmi Hanusz.

- Nie wiem, czy pan mnie dobrze zrozumia, panie doktorze. Ja uprzedzam, e jeli t propo­zycj przegosujemy, to zostanie ona bezwzgld­nie wykonana.

- Co to znaczy: bezwzgldnie? - zaniepo­koi si Brus.

- To znaczy, e bez wzgldu na wszelkie póniejsze obiektywne zjawiska lub na deklaracje panów. Gdyby który sporód panów dla jakich przyczyn cofn potem swój glos - bdzie za póno, bo ja wykonam to, co zostao przegosowane.

- Dlaczego kto miaby cofa swój gos? - zapyta Brus, patrzc dookoa. - Jeeli to si uda, ocalimy czterech ludzi nie winic swoich sumie - czy moe by co lepszego w tej sy­tuacji, prosz panów? Byle tylko Muller si zgo­dzi na to.

Godlewski poklepa doni kolano, peen entu­zjazmu:

- Kurka wodna, nie ma co si ba! Zgodzi­by si nawet za poow tej forsy!

- No to gosujemy, prosz panów! - ob­wieci Krzyanowski. - Kto akceptuje propo­zycj pana radcy Malewicza - niech podniesie rk!

Trzynacie doni zawiso nad gowami. Krzy­anowski podzikowa wspóuczestnikom i pod­sumowa :

- A wic jest decyzja, prosz panów! Dziki Bogu! Ju wtpiem w znalezienie wspólnej plat­formy...

- Kamie z serca! - rozradowa si Kos. -Trzeba to opi, panowie!

Godlewski i on chwycili karafki, napenili wszystkie kieliszki i czekali a hrabia lub mece­nas wzniesie toast, a tymczasem Staczak ode­zwa si minorowo:

- Jeli mam jutro umiera... - Przerwa, by popatrze na swój zegarek i na zegar cienny. - ... Oh, pardon, to ju dzisiaj, prosz kole­gów... No wic jeli mam dzisiaj umrze - wy­pij z przyjemnoci, bo moe to by ostatnia moja przyjemno w tym wcieleniu.

Bartnicki pierwszy zwerbalizowa ogóln cie­kawo :

- Dlaczego miaby pan umrze, panie profe­sorze?

- Bo kady musi umrze, drogi waluciarzu, to jedyny pewnik czowieczej egzystencji.

- Ale dlaczego miaby pan umiera wanie dzisiaj ?

- Dlatego, e Muller istotnie moe poasi si na t gór dolarów bez dodatku, czyli bez czte­rech ofiar wskazanych w celu zamiany przez pa­na hrabiego. A to bdzie oznaczao, e czterech sporód tu siedzcych jeszcze dzisiaj poegna si z yciem.

Znowu nieme pytanie zadao jedenacie par oczu, gdy dwunasty suchacz, policjant, zapyta ustami:

- O czym pan mówi, panie profesorze?!

- Mówi o tym, gliniarzu, e pan hrabia spe­ni du cz, ale nie cao da kapitana Mullera. Z wielkim prawdopodobiestwem mona te­dy sdzi, e Muller przez chciwo zaakceptuje to. Zaakceptuje klnc w duchu, lecz zaakceptuje. I co nastpi wówczas? Po sprzedaniu panu hra­biemu czterech zakadników Muller bdzie mia bilans rozchrzaniony, vulgo: niedobór, bdzie wic musia aresztowa czterech innych ludzi, eby uzupeni swoj dziesitk. I kogo wybie­rze? Znamy ju jego kryteria wyboru - Muller siga tylko po czoowe figury Rudnika. Zrobi tak wczoraj, i dzisiaj uzupeni dziesitk w ten sam sposób. A wszystkie jeszcze nie aresztowane figury Rudnika siedz przy tym stole.

Profesor skoczy, wzi serwetk i wytar li­n dookoa ust. Panowaa cisza, gdy suchaczy sparaliowao przemówienie pene nieodpartej lo­giki. Mimo to Godlewski rzek z nadziej:

- Moe tego nie zrobi, jak Boga kocham!...

- A co zrobi?! - krzykn Brus.

- Moe aresztuje pierwszych lepszych, na uli­cy... - podsun Kos.

- Zaoy si pan, redaktorze? - spyta Krzyanowski, gaszc papierosa.

- Mamy do czynienia z sadyst! - przypo­mnia Korto. -Ze zwyrodnia besti!

- Gówno prawda, mamy do czynienia z typo­wym gestapowskim subist, i z nietypowym, bo zbyt zachannym apownikiem, to wszystko! - sprzeciwi si Malewicz.

- Moe jednak nie zrobi... - powtórzy Go­dlewski, ocierajc czoo z potu.

- Zrobi! - uci paplanin Staczak. - Zro­bi to tym acniej, e bdzie wcieky, i nie wy­peniono jego drugiego dania, prosz panów. Ergo - czterech sporód nas to ju ywe trupy. Byoby szczciem w nieszczciu, gdyby Muller zdecydowa si na mnie i na ksidza, bo tylko my dwaj nie mamy rodzin, adnych on, dzieci czy wnuczt, wic tylko po nas dwóch nie zosta­yby wdowy i sieroty w Rudniku. Ale obawiam si, e kapitan Muller moe nie bra tego pod uwag. Radzibym wszystkim tatusiom uda si teraz do domów dla odprawienia rytualnych cere­monii.

- Jakich ceremonii?! - spyta mokry z prze­raenia Kos.

- Poegnalnych, redaktorku. Wie pan - bu­ziaki, testamenty, dobre rady yciowe dla synów i córek, etcetera. Aha, bybym zapomnia - trze­ba te wskaza poowicom lub potomstwu skryt­ki z twardymi i mikkimi. Niektórzy ujawni te Sezamy niepotrzebnie, ale taka ju jest natura lo­terii - kto wygrywa, a kto inny dostaje w dup­sko... I radz si spieszy, bo za kilka godzin dla czterech bdzie ju zbyt póno, prosz pa­nów.

adna wczeniejsza milczca przerwa w dys­kusji nie bya tak gboka. Kilku popatrzyo na Hawryk, ale ten opuci gow i znowu bezgo­nie si modli.

- Nie radzibym pryska do krypty lub do za­krystii, raczej do kniei, prosz kolegów - pora­dzi Staczak, ziewajc szeroko.

- Ucieka do lasu?! - zdumia si lekarz.

- Woli pan do grobu? - spyta Kos.

- O szpital nie musi si pan martwi, dokto­rze - pocieszy lekarza filozof. - Profesor Stasinka da sobie rad bez pana.

Malewicz zapa si za gow, wzdychajc:

- To wszystko nie ma sensu!

- Chyba, e... - chcia rozwin jak myl Sedlak.

- Proponuj wróci do dyskusji - uprzedzi go Mertel. - Pan dyrektor Korto wspomnia o tym kusowniku-bimbrowniku, jak mu tam?...

- Nie wiem, nie znam nazwiska tego faceta, panowie - rzek Korto.

- Ja znam - mrukn Godlewski. - Basiniec... Basiniec Józef, prosz panów...

Na dworze grzmiay wichura i ulewa, niczym „fortissimo" trb zwiastujcych Sd Ostateczny.

AKT VI

Gdy na dworze mroczna pocztkowo szaro stawaa si coraz przejrzystsza, w sali jadalnej paacu zostao tylko dwóch ludzi - hrabia i filo­zof. Staczak mia ju za sob zmczeniowy kry­zys, a przed sob drog do pustego domu, wic wcale mu si tam nie spieszyo. Pomyla, e spieszy si winien Tarowski:

- Musi pan std ucieka, panie hrabio.

- Czemu miabym ucieka?

- Bo wkrótce wmaszeruj tutaj Sowieci. Oni „panów" nie lubi. Powiesz pana na tym yran­dolu, i zdeklasuj panu syna. Bdzie czyci buty wadcom czerwonej Polszy, która nastanie jako gubernia sowiecka rzdzona przez Sedlaków i innych bydlaków, czyli przez kolaborantów, vulgo renegatów, co si tu rozmno jak szczury i bd pi krew tego narodu jak wszy nigdy nienasyco­ne. W Rudniku carem bdzie towarzysz Bronek, nasz ukochany poczmistrz... Da nam niezy wycisk...

- Panu te, profesorze... wic i pan winien ucieka.

- Jestem za stary, za zmczony i za leniwy, by ucieka przed czerwon hoot, przed ca t komunistyczn dum, ale hrabiom radz to zro­bi, bez artów. Potoccy ju si pakuj i wyje­daj z acuta...

- Dokd?

- Nie wiem. Podobno najpierw do Wiednia, a póniej dalej ku Zachodowi.

- Przy pomocy Niemców?

- Chyba tak... Pan te mógby wykorzysta swoj komityw z Mullerem. Za drug kupk do­larów...

Hrabia machn rk.

- Nie mog teraz myle o tym! eb mi p­ka po tej ohydnej dyspucie!

- Ohydnej ? Ja j uwaam za nader ciekaw. Wrcz odkrywcz!,.. I rozrywkow jak cholera. Wszystkiego mogem si spodziewa, panie hra­bio, ale e mylc o ratowaniu aresztowanych b­dziemy si kóci take o baby, o pe i o chu - tego bym nawet po pijanemu nie przewidzia! Wród wszystkich idiotycznych wtków naszej dyskusji - ten by najidiotyczniejszy. W pew­nym momencie przestraszyem si, e pani hrabi­na zbeszta towarzystwo...

Obaj zerknli ku fotografii stojcej pod lus­trem.

- Zrobiem to wszystko dla niej, panie Staczak... - szepn Tarowski. - Bya cudown kobiet... Pikn, ale i rozumn...

- Rzadka rzecz u dam - skomentowa wyz­nanie filozof. - ... Na ogó damy „myl spo­dem", jak twierdzi pewien mój kuzyn.

Zniecierpliwiony hrabia machn rk i wy­krzywi gniewnie kciki ust:

- Profesorze!... Ju pan nie musi takim ga­daniem zamula im gów - ju ich tu nie ma!... Zreszt wszyscy mylimy genitaliami, i mczy­ni, i niewiasty, wic dlaczego tylko z kobiet si kpi, e „kobieta myli macic”!

- Moe dlatego, e macica jest mdrzejsza ni kutas. Szydzc bierzemy odwet...

- Ja nie nale do tych szyderców! - wark­n Tarowski.

Skarcony profesor zamilk. Hrabia równie za­mkn si w sobie. Siedzia na swym inwalidz­kim wózku, trzymajc gow lekko przechylon, jakby próbowa owi uchem dalekie, cichnce tony fortepianu. Przy nim, na blacie stou, leay cztery pliki banknotów dolarowych (kady plik opasany gumk aptekarsk), lecz on ich nie wi­dzia - mia rozwarty wzrok lepców, mistyków i ludzi pragncych wyzwolenia mierci. Filozo­fa musiao to wreszcie nastraszy. Zaniepokojony spyta:

- Panie hrabio, czy pan si dobrze czuje?...

Hrabia, miast odpowiedzi, skin leciutko go­w.

- O czym pan myli, panie hrabio, jeli wol­no zapyta?

- O synu...

- Wkrótce go pan ujrzy.

- ... i o tym, e to pan uratowa mi syna...

- Chyba moja niewyparzona gba, panie hra­bio!

- ... i jeszcze o czym...

- Tak?

- ... „Nie sdcie, abycie nie byli sdzeni".

- Przez kogo? Nikt nie bdzie o tym wie­dzia. aden nikomu si nie pochwali - ze wsty­du, panie hrabio! Równie my dwaj.

- Bóg bdzie o tym wiedzia. Zapomniae o Bogu, profesorze!

- To raczej Bóg zapomnia o nas, drogi hra­bio. Widocznie si pogniewa czytajc lub sucha­jc Szekspira.

- Co mówisz?

- Mówi, i podsuchiwa jak Makbet klnie, i „wiat jest opowieci idioty". Szekspir mia suszno, prawda?

- Nie mnie sdzi, profesorze.

- A komu jak nie ludziom? To przecie my musimy y w tej fabule Przedwiecznego Stwo­rzyciela, do cholery! My musimy taczy na des­kach tego upiornego kabaretu! My musimy zno­si wszelkie okropiestwa tego scenariusza wyzbytego sensu, logiki, godnoci, przyzwoitoci i prawdy! Chyba e pragniemy Nazarejczyka w kt, w niebyt, i uznamy, e biologia, natura, bezpocztkowa plazma kosmiczna jest bóstwem! Za­piszmy si do panteistów, drogi hrabio!... Albo uwierzmy Szekspirowi...

- Wierzyem Szekspirowi odkd w studenc­kim teatrzyku, na Uniwerku Lwowskim, wysta­wialimy „Hamleta", profesorze.

- Pan gra Hamleta?

- Tylko jako dubler, gdy mój kolega by cho­ry. Tu, w paacowej bibliotece, mam caego Szek­spira. Nie tumaczenia, lecz oryginay. Jednak fraza Makbeta to tylko byskotka sowna mistrza dramatu. Nie zwerbuje mnie pan do ateistów, prosz si nie wysila, nawet zgon syna nie odebra by mi Trójcy witej. Moe tylko twarze tych lu­dzi odbior mi sen przez pewien czas...

- Jakich ludzi? Tych, których rozstrzela Ge­stapo ?

- Nie, twarzy tamtych ludzi nie znam. Mówi o ludziach, których zaprosiem wczoraj do sto­u... Widzia pan ich twarze, gdy wychodzili?

- Có w tym dziwnego? Kady z nich wa­nie przesta by czowiekiem. Lub, cilej rzecz biorc - wanie sta si czowiekiem. I kady z nich wie o tym.

- A pan, profesorze?

Staczak rozemia si i rzek cierpko:

- Ja?... Panie Tarowski - ja ju bardzo dawno utraciem wobec siebie wszelkie zudze­nia. Lecz oni stracili reszt zudze wanie dzi. Mówic: oni - mówi take o panu. Wszyscy macie teraz wiadomo, e jestecie skurwysy­nami, i e niewiele rónicie si od Szwaba. Jee­li Mullerowi chodzio gównie o to, a zakadam, e tak - to osign swój cel... Muller wanie wygra t wojn, panie hrabio.

Gospodarz nie mia ochoty kontynuowa dia­logu. Zastyg bez ruchu i patrzy tpo nie wiado­mo gdzie. Go zrozumia, e czas wyj. Uzna jednak, e nim wyjdzie, musi jeszcze raz wla w siebie nalewk Tarowskich hrabiów. Sign po karafk i przechyli, lecz do kieliszka skapno tylko kilka kropel. Wsta i chwyci drug - ta daa kilkanacie kropel. Trzecia tyle samo lub moe nawet o kropl wicej. cznie uzbiera pó kieliszka i rozla to wokó jzyka, egnajc bogi smak. Póniej wyj z kamizelki zegarek i sprawdzi czas lustrujc zegar cienny.

- Za dwie godziny przyjdzie kapitan Muller... wita ju, kaniam si, panie hrabio.

Ruszy do wyjcia krokiem stanowczym, mi­mo e troch chwiejnym. Nacisn klamk, otwo­rzy drzwi i ju mia przestpi próg, gdy raptem jaka myl go zatrzymaa. Odwróci si, by po­wiedzie gosem zupenie trzewym:

- Wie pan co jest najgorsze, panie hrabio? Najgorsze nie jest to, e ludzie oszukuj. Najgor­sze jest to, e kade oszustwo ma jakie uspra­wiedliwienie.

I wyszed, zamykajc drzwi.



AKT VII

Pisk hamujcego samochodu przeposzy ptaki figlujce rankiem w krzewach ogrodowych. Hali wejciowy paacu rozbrzmia echem dziki ude­rzeniom butów Mullera. Gestapowiec wkroczy do salonu prowadzc hrabicza Tarowskiego. Sa­lon by pusty, lecz po chwili kamerdyner ukasz wtoczy wózek z gospodarzem.

- Witam, panie hrabio - rzek kapitan. - adny mamy ranek, tyle soca i tyle orzewia­jcego chodu po ulewie!... A paska zguba si znalaza caa i zdrowa, jak pan widzi.

Tarowski nie odpowiedzia, tylko wycign ramiona ku chopcu. Hrabicz przypad do wózka i klkn, mamroczc przez zy:

- Papo!... Oh, papo!

- Nic ci nie jest, synku?

- Nic, papo.

- Nie bili ci?

- Nie, papo. Ale baem si o ciebie, bo nie wiedziaem czy te jeste uwiziony...

- Nie byem aresztowany, synku... No do­brze, teraz id na gór, umyj si, przebierz i od­pocznij. Pewnie nie spae?

- Tam nie mona zasn.

- Wic si wypij, Mareczku. Porozmawia­my póniej, przy obiedzie. Lub po kolacji, jeli bdziesz spa do wieczora.

Ucaowa syna w czoo, a syn ucaowa rk ojca i znikn. Muller, który podczas ich dialogu sta przy lustrze, kontemplujc brytyjskie haso Nelsona zmodyfikowane przez Rudnik - cofn si do stou, usiad i milczco pali, zaoywszy nog na nog gestem czowieka triumfujcego.

- Przyjecha pan wczeniej, panie Muller -odezwa si Tarowski. - I przywióz mi pan sy­na. To znaczy, e by pan pewien, i paskie ­dania zostan spenione...

- Nie byem pewien, w kadej grze jest ry­zyko. Przyjechaem wczeniej, bo póniej mam pilne sprawy do zaatwienia, a przywiozem panu syna, bo nie jest mi ju potrzebny. Przyjechaem, eby wzi ustalony okup, panie hrabio.

Tarowski wyj z kieszeni szlafroka dwie kart­ki papieru. Trzyma je kilka sekund w drcej doni zanim rzuci je na blat, mówic:

- I po te dwie listy aresztantów.

Muller wzruszy epoletami.

- Równie nie s mi potrzebne.

renice Tarowskiego rozszerzyy si bardziej ze strachu ni ze zdziwienia.

- Potrzebni mi byli bandyci, których nie mo­gem dopa, czonkowie Armii Krajowej i Na­rodowych Si Zbrojnych - wyjani Muller. - Dugo si to nie udawao. Teraz mamy tych bo­haterów. Ostrowskiego, Kortonia, Mertla i Trygiera. Moi chopcy bez przerwy kontynuuj z ni­mi dialog, chocia wtpi czy da si u tej czwór­ki wycisn co wicej, tyle ju zapiewali w ci­gu zaledwie stu minut... Okazuje si, panie hra­bio, e fizyczna wytrzymao waszych rycerzy jest kompromitujca! Pluj nie tylko krwi, z­bami, zami, sikami, wszystkim - lecz i adresa­mi! Duo adresów! Nie mówic ju o nazwi­skach, kryptonimach, rysopisach... Przed chwil zaczem wygarnia a dwa kóka róacowe, i jak dobrze pójdzie, to jeszcze dzisiaj bandy­tyzm w Rudniku i pod Rudnikiem stanie si prze­szoci.

- Wic nakrci pan to wszystko tylko dlate­go?... - spyta Tarowski gosem czowieka, który wstpuje do grobu.

- A dlatego, panie hrabio - to wany cel. No i dla zarobku - to te wana sprawa. Pierwsza jest wana dla Rzeszy, druga dla mnie. Obo­wizek i przyjemno - trzeba umie je czy! Zatem nie tramy czasu, rozliczmy si szybko. Gdzie osiemdziesit tysicy dolarów?

- Osiemdziesit tysicy dolarów mia pan do­sta za wypuszczenie czterech ludzi! Tymczasem wypuci pan jedynie mojego syna! Czy mam ra­cj?

- Ma pan racj poowicznie, panie hrabio. Uwolniem paskiego syna i dyrektora szpitala, tego Staso... Stasenki...

- Wic naley si panu czterdzieci tysicy dolarów!

Muller przeszy hrabiego wzrokiem zimnym jak bagnet i wycedzi:

- Wolabym osiemdziesit!

Hrabia milcza dug chwil, rozumiejc, e nie trzeba si targowa. Postanowi wytargowa co innego:

- Herr Muller... dam panu cae osiemdzie­sit... jeli powie mi pan kto przy tym stole by zdrajc. Kto by paskim czowiekiem? Kto pa­nu doniós?

- Judasz, panie hrabio. On si zawsze nazy­wa Judasz.

- Gdy usysz jego nazwisko, dam panu cae osiemdziesit tysicy.

- Bez tego równie da mi pan osiemdziesit. To pozwoli mi zapomnie, e urzdzi pan tej nocy konspiracyjne zebranie, na którym dwóch czonków waszego podziemia nie tylko rozpra­wiao jak uwolni dwóch swoich kumpli, lecz i namówio do udziau w tym przedsiwziciu ca zebran tu grup. Te dwie listy to dowód...

Wzi obie kartki, zoy i schowa w górnej kieszeni munduru, rozpinajc guzik.

- Jednak mog by potrzebne... Ewentualnie, panie hrabio.

- Czym pan mnie straszy, panie Muller?! - prychn Tarowski. - Sdem za konspirowanie?... Konspirowaem ca noc jak czowiek wy­zbyty rozumu i przyzwoitoci, ale dlaczego? Dla pana! Po to, eby pan móg si obowi przed czmychniciem std do domu!

- Nie, panie hrabio. Robi pan to dla urato­wania swej pociechy!... I niech pan mnie nie ob­raa nazywajc czmychaniem ewakuacj plano­w. Wyjad nie tak rycho i bez paniki.

- Wyjedacie planowo od Stalingradu do Bugu, a si wam spod tyków kopci smrodem przegranej! Wkrótce Sowieci stan w Berlinie i bdzie „kaputt"

- Moe stan, a moe nie stan. Tu, u was, stan na pewno, i wezm was pod obcas i pod wycior tak chamsko, e zatsknicie do „Szko­pów"... Moe nie od razu, ale przyjdzie czas, e Niemcy bd si wam wydawa rajem w po­równaniu z t Azj, panie Tarlowsky! My moe­my si nienawidzi, kóci, krzywdzi, mordo­wa, ale naleymy do tego samego szczepu, gdy stamtd peznie barbarzyska dzicz! Hunowie!... Tyle proroctwa, wrómy do interesów. Gdzie do­lary?

Dzwonek zawoa ukasza nioscego ma skó­rzan torb. Kamerdyner bez sowa pooy j przed gestapowcem i opuci salon. Muller przy­kry torebk doni, a umiech opromieni jego twarz:

- Chyba nie musz liczy?... Midzy nami dentelmenami...

- Nie musi pan.

- No có, panie hrabio, nie mog panu zdra­dzi nazwiska, o które pan prosi, lecz - mi­dzy nami dentelmenami - wykonam pewien gest... Powiem panu, e w trzydziestym dziewitym NKWD i Gestapo zawary pakt. Wasny pakt, równolegy do paktu rzdowego midzy Moskw a Berlinem. Ciekawe jest tutaj to, e kiedy kilka lat póniej Moskwa i Berlin zacz­y prowadzi wojn przeciwko sobie - pakt ich sub specjalnych nie uleg cakowitemu znisz­czeniu. Funkcjonuje do dzisiaj, taka osobliwo. Co prawda tylko w kwestiach tyczcych party­zantki polskiej, ale zawsze...

- Dzikuj, powiedzia mi pan - rzek Tarowski.

- To raczej ja... ja winienem panu dziko­wa, panie hrabio. Bez paskiej inicjatywy go­cinnej...

Usyszeli grzmot wojskowych butów tukcych posadzk przedsionka. Do sali wbieg porucznik Wehrmachtu, stan na baczno i wyrzuci rk w pozdrowieniu hitlerowskim:

- Heil Hitler!

- Heil - burkn kapitan, machnwszy do­ni prawie lekcewaco. - No i?...

Porucznik obrzuci spojrzeniem Tarowskiego, a póniej skierowa pytajcy wzrok do Mullera.

- Moecie mówi, poruczniku - zezwoli Muller.

- Panie kapitanie, przygotowalimy wszystkie wyjciowe sektory! Brigemann zaryglowa rze­k i most. acuch modzierzy skompletowano! Wszystko gotowe, moemy rozpoczyna!

Muller zerkn na swój czasomierz i na zegar cienny.

- Jest szósta dwadziecia sze. Za cztery mi­nuty rozpoczynajcie.

Porucznik trzasn gono obcasami, szczekn subicie: „ - Jawohl!", wyrzuci rk do gó­ry, szczekn: „ - Sieg heilf", i ruszy biegiem ku motocyklowi wojskowemu. Muller wsta, ob­cign uniform i skierowa si do drzwi. Przechodzc obok lustra zatrzyma si. Podniós szmink i otworzy j. Póniej uniós wzrok, przyjrza si angielskiemu sownictwu, i niej wykaligrafowa jedno niemieckie sowo: „Lippenstift".

- Jeli Rudnik oczekiwa, e kady facet spe­ni swój obowizek, to Rudnik si doczeka, pa­nie hrabio. Wanie zamknlimy kocio wokó lenej bandy, któr zlokalizowa nam pan Trygier, i o wpó do siódmej zaczniemy likwidowa ten kocio. Mam nadziej wypeni swój obowi­zek jeszcze przed niadaniem... A przy okazji, pa­nie hrabio: czemu napis jest po angielsku? Czy to dlatego, e w Londynie dziaa bandycki emi­gracyjny rzd?

- Judasz panu nie powiedzia?! - spyta Tarowski gniewnym tonem.

- Powiedzia nam, e mia miejsce szminkowy dowcip tego filozofa-wariata, ale nie powie­dzia dlaczego angielski.

- To pastisz wezwania admiraa Nelsona dla marynarzy, z bitwy pod Trafalgarem.

- Nelsona?... Trzeba byo zacytowa jakiego ciekawszego Anglika, panowie Polacy! Zwayw­szy sytuacj dramaturgiczn - co z Szekspira byoby bardzo na miejscu, nie uwaa pan?

- Panie Muller, cytaty s mi dzisiaj zupenie obojtne...

- A propos - czy pan wie, e to Niemcy przywrócili Anglikom Szekspira, który w swej ojczynie by ju zapomniany?

- Uhmm! Tylko potem le go tumaczylicie na niemiecki, panie Muller.

- Jak to le? O czym pan mówi, panie hra­bio?

- O „Kupcu weneckim", prosz pana. Prze­tumaczylicie go na Treblink, Brzezink i Au­schwitz.

- Znam „Makbeta" i „Hamleta", panie hra­bio, lecz „Kupca weneckiego" nie widziaem, chocia mój brat to aktor we Frankfurcie i czsto cign mnie do teatru. O co panu chodzi?

- O yda.

- yd jest bohaterem tej sztuki, panie hra­bio?

- Tak.

- No prosz!... „Kupiec wenecki" - adny tytu. To naturalne, kada sztuka winna mie od­powiedni tytu. Dzisiejsza równie, panie hrabio. Wie pan co po niemiecku znaczy „Lippenstift"!

- To samo co „Schminke".

- Tak, chodzi o szmink... Daem tej akcji przeciwko lenym bandytom kryptonim „Szmin­ka"...

- Dlaczego?! - wykrztusi hrabia.

- Oooh, zdziwi si pan, panie hrabio, ale po kilku latach wymylanie kryptonimów dla kolej­nych operacji sprawia czowiekowi wiksz trud­no ni same operacje... A tu mamy paskie przywizanie do nieboszczki maonki, pask gocinno spuentowan tym napisem na lustrze pani hrabiny... no i fakt, e dziki panu kilku bandytów zdjo szmink i ukazao swe prawdziwe oblicza... Dlatego pozwoliem sobie zatytuo­wa nasze wspólne dzieo, panie hrabio, termi­nem „Lippenstift". Ju widz umieszki moich przeoonych, gdy dostan raport o dzisiejszym wydarzeniu!...

Hrabia spuci gow na piersi i wyszepta z trudem:

- Mia pan wczoraj suszno...

- Miaem wczoraj suszno po stokro, wic nie wiem, o któr suszno panu chodzi...

- Gdy mówi pan o przesuchaniach, Muller. e s takie sowa...

- Tak, Herr Tarlowsky, s takie sowa... - przytakn Muller ruszajc ku wyjciu.

Kiedy kroki gestapowca i warkot samochodu rozpyny si w ciszy - z daleka dobiegy hra­biego odgosy eksplozji i kanonada. Prniejce soce zaczynao suszy ziemi mokr od burzli­wych ez minionej nocy.

AKT VIII

Wielka wyduona sala obiadowa paacu tt­nia cisz zatopionych koralowych grot. Okna i przeszklone drzwi tarasu ukazyway zielony wiat po drugiej stronie. Napywa stamtd szmer listo­wia i wesoy wiergot ptaków. Soce penetrowao wntrze, wybyszczajc zotem coraz rozleglejszy obszar podogi. W promieniach tego wia­ta wiroway pyki kurzu, niby gwiazdy frunce przez galaktyk kosmiczn. Porodku królowa stó o ksztacie starorzymskiego hipodromu dla rydwanów. Wokó - jak acuch suto munduro­wanych wartowników - trwao dwanacie bli­niaczych krzese. U szczytu stou od strony wej­cia przewodzi im wózek inwalidzki, take pu­sty. cienny zegar odmierza milczenie, a wysokie lustro odbijao smutek w swej krysztaowo czystej tafli. Na jego blacie widniaa ujta mo­sin ramk fotografia kobiety o wielkich czar­nych renicach i o ustach, które zdaway si szep­ta ku kasetonom stropu. Krzesa intonoway cichutko: „Noc przemina, dzie za si przybliy. Odrzumy wic uczynki ciemnoci i oblecz­my si w zbroj wiata!.,.". Usta kobiety pod­chwyciy t melodi: „Obleczcie si w zbroj bo, abycie si mogli osta wobec zasadzek diabelskich. Albowiem toczymy bój nie przeciw­ko ciau i krwi, ale przeciwko ksitom wia­ta ciemnoci, przeciwko duchom nikczemnym..,". Wreszcie razem - ona i oni - zanucili: „ nie wód nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode zego. Amen!"



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lysiak Waldema ?na
Ɓysiak Waldemar Perfidia
Lysiak Waldemar Cena (SCAN dal 951)
Ɓysiak Waldemar Statek
Malarstwo bialego czlowieka t 5 Lysiak Waldemar
Ɓysiak Waldemar Brak wstydu
Ɓysiak Waldemar Kulturalni, czyli bla bla bla
Ɓysiak Waldemar Odwet salonu
Lysiak Waldemar Cena (SCAN dal 951)
§ Lysiak Waldemar Konkwista
Ɓysiak Waldemar Frank Lloyd Wright
Ɓysiak Waldemar Cena

więcej podobnych podstron