Lysiak Waldema 蝞a

Waldemar 艁ysiak




Cena


Obsada:


Uczestnicy Posiedzenia

  1. Teodor hrabia Tar艂owski

  2. Jubiler Roman Bartnicki

  3. Mecenas Alojzy Krzy偶anowski

  4. Nauczyciel Zbigniew Mertel

  5. Dyrektor kina Romuald Korto艅

  6. Policjant, przodownik Stanis艂aw Godlewski

  7. Radca Roman Malewicz

  8. Filozof, profesor Mieczys艂aw S t a 艅 czak

  9. Lekarz Bogus艂aw Hanusz

  1. Dziennikarz Krystian K艂os

  2. Naczelnik poczty Bronis艂aw Sedlak

  3. Ksi膮dz Julian Hawry艂ko

  4. Aptekarz Zygmunt Brus


Pozostali

  1. Oficer Gestapo Friedrich Muller

  2. Kamerdyner 艁ukasz

  3. Hrabicz Marek Tar艂owski

  4. Porucznik Wehrmachtu.












AKT I.




Wielka pod艂u偶na sala obiadowa pa艂acu t臋tni艂a cisz膮 zatopionych koralowych jaski艅. Po艣rodku kr贸lowa艂 st贸艂 o kszta艂cie starorzymskiego hipo­dromu dla rydwan贸w. Wok贸艂 - niczym 艂a艅cuch suto umundurowanych wartownik贸w - spa艂o dwana艣cie bli藕niaczych krzese艂. Blat sto艂u d藕wi­ga艂 trzy z艂ocone mosi臋偶ne 艣wieczniki, srebrn膮 salaterk臋 oraz kamienn膮 popielniczk臋 wype艂nion膮 niedopa艂kami cygaretek i popio艂em symbolizu­j膮cym samopoczucie palacza. Przy 艣cianach i na 艣cianach milcza艂y kredensy, komody, p贸艂stoliki, donice, wazy, obrazy i kinkiety; gada艂 tylko zegar, kt贸rego d艂ugie wahad艂o mierzy艂o rytmicz­nie czas. Kryszta艂y 偶yrandoli 艣wieci艂y zimnym blaskiem. Szyby drzwi wyj艣ciowych na taras wpuszcza艂y do wn臋trza panoram臋 ogrodu, a szy­by okienne fragment parku. 艁膮cznie - ba艣nio­wy widok, nie ma ju偶, bowiem w Polsce owych starych pa艂acowych dom贸w, pe艂nych sybarytyzmu duchowego i materialnego (prywatnych dzie艂 sztuki, rodzinnie u偶ywanych finezyjnych me­bli, bibliotek niepublicznych, oraz sprzyjaj膮cej tworzeniu, balowaniu i kopulowaniu atmosfery 鈥瀐aute cusine" plus 鈥瀏rand vin"). Wszystko to przemin臋艂o z wichrem Drugiej Wojny 艢wiatowej, anihilowanie barbarzy艅stwem faszyst贸w i komu­nist贸w.

M臋偶czyzna siedz膮cy przy stole i pal膮cy cyga­retk臋 za cygaretk膮 nazywaj si臋 Tar艂owski. Teodor hrabia Tar艂owski. Jego bardzo dawni przodkowie byli hetmanami, senatorami i ministrami monar­ch贸w. Jego prapradziad by艂 oficerem napoleo艅­skim, pradziad powsta艅cem i emigrantem, dziad renegatem w s艂u偶bie cara, za艣 ojciec abnegatem w s艂u偶bie hedonizmu marki 鈥瀎in-de-siecle" i modernizmu rozkosznej ery 艣wiatowego mi臋dzy­wojnia. Teodor - p贸ki by艂 m艂ody i jeszcze m艂o­dy - praktykowa艂 cywilizowan膮 bezczelno艣膰 dzieci z dobrych rodzin, kt贸re id膮 przez 偶ycie bez hamulc贸w (rodziny te偶, lecz zw艂aszcza dzie­ci), a dla upewnienia si臋, 偶e wolno im, rzucaj膮 od czasu do czasu jakie艣 mocne s艂owo nale偶膮­ce do j臋zyka lump贸w, czyni膮c to tak naturalnie, jakby poprawia艂y sobie w艂osy mu艣ni臋ciem grze­bienia. Ustatkowa艂 si臋 po pi臋膰dziesi膮tce, bo zos­ta艂 zrzucony przez wy艣cigow膮 klacz. Odt膮d m贸g艂 je藕dzi膰 tylko na w贸zku inwalidzkim, dzi臋ki cze­mu po艣wi臋ca艂 wi臋cej czasu 偶onie, co wszak偶e nie trwa艂o d艂ugo, bo ona zmar艂a w pierwszym tygodniu wojny. Wsz臋dzie wtedy mn贸stwo ludzi umiera艂o od ku艂 i bomb, a j膮 zabi艂 rak biustu.

Wojna (dok艂adniej: okupacja niemiecka) zmie­ni艂a hrabiemu rodzaj go艣ci. Teraz cz臋sto bywali u niego (na przyj臋ciach i na polowaniach) wy偶si oficerowie Wehrmachtu i Abwehry, nigdy za艣 oficerowie Gestapo czy SD, poniewa偶 obie te formacje sk艂ada艂y si臋 z nieb艂臋kitnokrwistych cha­m贸w, gdy w Abwehrze i w艣r贸d generalicji armijnej od hrabi贸w i baron贸w a偶 si臋 roi艂o. Tymcza­sem okoliczne lasy roi艂y si臋 od partyzant贸w, ci jednak nie brali uczt 鈥瀙ana hrabiego" ze 鈥濻zko­pami" za kolaboracj臋, inkasowali bowiem regu­larnie hrabiowski haracz patriotyczny wspieraj膮cy 鈥瀢alk臋 narodowo-wyzwole艅cz膮".

Wojenny karnawa艂 鈥瀞tarej dobrej arystokra­cji" niemieckiej (starej z艂ej nigdy i nigdzie nie by艂o) sko艅czy艂 si臋, gdy zrozumia艂a ona, i偶 Trze­cia Rzesza si臋 wali. Ta refleksja przynios艂a pr贸­b臋 buntu. Lecz lipcowy (roku 1944) zamach na 鈥濬uhrera" si臋 nie uda艂 i Hitler spu艣ci艂 ze smy­czy Gestapo, kt贸re od dawna marzy艂o, by 鈥瀝ozwali膰" herbowych cz艂onk贸w g艂贸wnego sztabu ar­mii i prominent贸w Abwehry. Zacz臋艂a si臋 rze藕, a barokowy pa艂ac hrabi贸w Tar艂owskich przestali wizytowa膰 dobrze urodzeni Niemcy w dobrze skrojonych mundurach. To akurat niezbyt mar­twi艂o hrabiego. Rozpacza艂 w艂a艣nie z innego po­wodu. Od dw贸ch godzin jego w贸zek inwalidzki tkwi艂 niczym wmurowany przy coraz bardziej kopiatej popielniczce, a jego wzrok b艂膮dzi艂 t臋po miedzy 艣cian膮 a 艣cian膮, wzorem zwierz膮t 艣wie偶o wrzuconych do klatki.

Taka rozpacz bywa czarniejsza ni偶 noc. Ma zwiotcza艂e cz艂onki, opuszczone ramiona i za艂za­wione spojrzenie. Dr偶y jak w delirium. Przypo­mina negatyw fotografii weselnej. Budzi my艣li o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza g艂贸d. Modlitwy uciekaj膮, nie daj膮c si臋 艂owi膰. Skrze­czy fatum. Ale i ko艂acze si臋 b艂ysk nadziei, bo p贸ki 偶ycia - poty nadziei. Hrabia Tar艂owski, otulony mrokiem swych my艣li i dymem cygare­tek - czeka艂 na cud. Doczeka艂 si臋 blisko po艂u­dnia. W otwartych drzwiach sali stan膮艂 s臋dziwy kamerdyner 艁ukasz i zameldowa艂 wystraszonym g艂osem, prawie szeptem:

- Przyjecha艂, panie hrabio!...

Z oddali, z g艂臋bi pa艂acu, od strony portyku wej艣ciowego, bieg艂o mocne, rytmiczne i coraz g艂o艣niejsze dudnienie obcas贸w t艂uk膮cych posadz­k臋. Urwa艂o si臋, gdy na progu stan膮艂 oficer w mundurze Gestapo, smuk艂y, przystojny i regula­minowo pewny siebie. Wygl膮da艂 jak produkt na­zistowskiego burdelu laboratoryjnego, kt贸rego za­daniem by艂a hodowla rasy pi臋knych, czystych, b艂臋kitnookich blondyn贸w, aby przysz艂e szeregi SS, SD czy Gestapo nie sk艂ada艂y si臋 g艂贸wnie z brunet贸w o rysach semickich lub Hitleropodobnych. Legenda Gestapo przypisywa艂a tej formacji grubia艅stwo i prostactwo, jednak on - kapitan Friedrich Muller - mia艂 co艣 arystokratycznego i w sposobie bycia, i w upodobaniach (nie cier­pia艂 lokali, kt贸rych klientela przejawia艂a nad­miern膮 sk艂onno艣膰 do du偶ej ilo艣ci alkoholu i do wyst臋p贸w go艂ych kobiet oplecionych w臋偶ami), za艣 najbardziej niearystokratyczn膮 cech膮 jego charakteru by艂a typowa drobnomieszcza艅ska wrogo艣膰 wobec arystokracji prawdziwej.

Muller - nim przest膮pi艂 pr贸g - obrzuci艂 wn臋trze sali wnikliwym spojrzeniem i zdj膮艂 czap­k臋, a p贸藕niej zrobi艂 kilka krok贸w w stron臋 inwa­lidzkiego w贸zka i zawiesi艂 pytaj膮cy wzrok na twarzy hrabiego, daj膮c milcz膮co do zrozumienia, 偶e pierwszy nie otworzy ust. Tar艂owski prze艂kn膮艂 gorzk膮 od cygaretki 艣lin臋 i wymamrota艂 tonem tak grzecznym, 偶e nieomal przymilnym, a 艂ami膮­cym si臋 lekko:

- Dzie艅 dobry, panie Muller... Jestem... je­stem panu wielce zobowi膮zany, 偶e zechcia艂 pan pofatygowa膰 si臋... 偶e nie odrzuci艂 pan mojego zaproszenia... Gdyby nie moje kalectwo, nie fa­tygowa艂bym pana, tylko sam bym si臋 uda艂 do pa艅skiego biura... Prosz臋, zechce pan...

Wskaza艂 Mullerowi krzes艂o, ten jednak ani drgn膮艂. Sta艂 rozlu藕niony, w pozycji, kt贸r膮 histo­rycy sztuki zw膮 kontrapostem (przeciwwag膮 dla ugi臋tej prawej nogi by艂a mu czapka trzymana zgi臋t膮 lew膮 r臋k膮), milcz膮co 艣widruj膮c twarz go­spodarza. To trwaj膮ce par臋 sekund milczenie zdawa艂o si臋 trwa膰 par臋 minut i wytwarza艂o atmos­fer臋 napawania si臋 wy偶szo艣ci膮 przez cz艂owieka umundurowanego. Kiedy jednak kapitan odezwa艂 si臋, w jego g艂osie nie by艂o z艂o艣liwej ostentacji, tylko troch臋 zwyczajnego ch艂odu:

- Dzie艅 dobry, panie hrabio... Je艣li chodzi o fatyg臋, to pofatygowa艂em si臋 dla zaspokoje­nia ciekawo艣ci... Nie ciekawo艣ci wobec sprawy, kt贸r膮 pan ma do mnie, bo to rzecz oczywista, ale ciekawo艣ci tego pa艂acu, bo mi o nim du偶o m贸wiono, nigdy jednak nie zosta艂em tu zapro­szony...

- C贸偶... przyznaj臋, panie Muller, 偶e...

- Ale偶 ja nie mam o to 偶alu, panie Tarlowsky, rozumiem jaka jest r贸偶nica mi臋dzy plebejuszem z Gestapo a hrabi膮tkami z Abwehry. Gdy­by nie ten g艂upi przypadek, 偶e jej szef, admira艂 Canaris. zosta艂 aresztowany w minionym tygo­dniu i jego firma przechodzi pod kuratel臋 G艂贸w­nego Urz臋du Bezpiecze艅stwa Rzeszy - o ratu­nek prosi艂by pan dzisiaj swego kompana, majora von Sternberga.

Po艂o偶ywszy czapk臋 na blacie sto艂u, niedaleko popielniczki, Muller odwr贸ci艂 si臋 do Tar艂owskiego plecami i trzymaj膮c d艂onie skrzy偶owane na swej ko艣ci ogonowej zacz膮艂 w臋drowa膰 wzd艂u偶 艣cian sali, przygl膮daj膮c si臋 obrazom. M贸wi艂 da­lej, lecz teraz m贸wi艂 do tapet z secesyjn膮 arabe­sk膮 i do p艂贸cien, w艣r贸d kt贸rych przewa偶a艂y por­trety przodk贸w gospodarza.

- ... S艂ysza艂em, 偶e pan baron von Sternberg dwukrotnie zosta艂 kr贸lem polowania, gdy tere­nem 艂ow贸w by艂y lasy pa艅skiego maj膮tku. Bie­dak, odwo艂ano go st膮d w trybie tak gwa艂tow­nym, 偶e nie zdo艂a艂 nawet zabra膰 swoich my艣liwskich trofe贸w i po偶egna膰 si臋 z panem... Zdradz臋 panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zacz臋to przes艂uchiwa膰 tych arystokrat贸w, dokonano sen­sacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwie­rzy pan? - okaza艂o si臋, 偶e ich krew wcale nie jest b艂臋kitna...

Wzi膮艂 z komody bibelot, kawa艂ek niebieskiego kryszta艂u, i uni贸s艂 pod 艣wiat艂o, ku szybie. Zrobi艂 min臋 konesera, ale Tar艂owski nie mia艂 g艂owy do zastanawiania si臋 czy jest to poza, czy prawdzi­we znawstwo.

- Panie kapitanie, chcia艂bym...

- Chcia艂by pan zapyta膰, czemu mnie intere­suj膮 takie drobiazgi? - przerwa艂 mu gestapo­wiec, odk艂adaj膮c bibelot. - Interesuj膮 mnie, bo s膮 pi臋kne i cenne. To a偶 dwa powody - wystar­czy, 偶eby kocha膰 stare rzemios艂o. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.

Str膮ci艂 z blatu komody grub膮 warstw臋 kurzu i otrzepa艂 d艂o艅 o d艂o艅.

- Ten brud to 偶a艂oba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?

- Nie, to choroba s艂u偶膮cej, panie Muller. Za­tru艂a si臋 czym艣, a m贸j kamerdyner jest zbyt sta­ry, 偶eby sprz膮ta膰. Przejd藕my mo偶e do...

- Tak, przejd藕my do obraz贸w. Ramy s膮 wi臋­cej warte, panie hrabio!

- C贸偶, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na pi臋trze mam jednego Cranacha i dw贸ch Wenecjan osiemnaste wiecznych.

- Z przyjemno艣ci膮 kiedy艣 obejrz臋. Lubi臋 do­br膮 tw贸rczo艣膰. Jako maturzysta chcia艂em studio­wa膰 histori臋 sztuki, ale m贸j ojciec by艂 koleja­rzem i nie zarabia艂 tyle pieni臋dzy, by starcza艂o na czesne...

Obszed艂 w ko艅cu ca艂y salon, zbli偶y艂 si臋 do sto艂u, cofn膮艂 krzes艂o i siad艂, zak艂adaj膮c nog臋 na nog臋.

- Teraz mo偶emy przej艣膰 do rzeczy, kt贸ra in­teresuje pana. S艂ucham, panie hrabio.

Tar艂owski wci膮gn膮艂 g艂臋boki haust dymu i wy­dmucha艂 przez nos z tak膮 si艂膮, jakby chcia艂 wy­dmucha膰 pecha.

- Panie kapitanie, dzisiaj...

- Przepraszam, panie hrabio, czy mog臋 zapa­li膰?

- Ale偶 tak, bardzo prosz臋!

Muller wyj膮艂 z kieszeni z艂ot膮 papiero艣nic臋 i zapalniczk臋, a Tar艂owski, widz膮c, 偶e popielnicz­ka jest przepe艂niona, chwyci艂 ma艂y dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i za­dzwoni艂. Nadbieg艂 艁ukasz, wzi膮艂 popielniczk臋 i szybko przyni贸s艂 czyst膮. Go艣膰 zaci膮gn膮艂 si臋 dwa razy i zrobi艂 wyczekuj膮c膮 min臋.

- Czy wolno mi b臋dzie jakim艣 trunkiem po­cz臋stowa膰 pana? - spyta艂 Tar艂owski.

- Na przyk艂ad?

- No... cho膰by odrobin膮 dobrego koniaku... Albo wermutu, b膮d藕 wytrawnego wina...

- Mo偶e pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chocia偶 lubi臋 oba te trunki. Tutaj jednak wola艂­bym pi膰 co艣 innego.

- Tak?...

- T臋 pa艅sk膮 stawn膮 rodow膮 nalewk臋, o kt贸­rej von Sternberg opowiada艂 istne cuda. Kocha艂 libacje w pa艅skim domu. A propos - z czego j膮 robicie ?

- Z wi艣ni, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmia艂 i kamerdyner znowu si臋 zjawi艂.

- 艁ukaszu, daj dwa kieliszki i nalewk臋. Nalewka smakowa艂a Niemcowi. Po drugim kie­liszku zyska艂 lepszy humor.

- No dobrze, panie hrabio, nie tra膰my wi臋­cej czasu. S艂ucham.

- Dzisiaj... dzisiaj aresztowano w mie艣cie mo­jego syna...

- Zgadza si臋.

- On jest niewinny. Nie robi艂 niczego prze­ciwko Niemcom, absolutnie niczego, nie nale偶a艂 do 偶adnej organizacji...

- Wierz臋 panu.

- On nawet w trzydziestym dziewi膮tym nie poszed艂 do wojska, bo nie mia艂 w贸wczas osiem­nastu lat. Zatem nie walczy艂 z wami ani przez chwil臋. Dzi艣 ma dwadzie艣cia dwa lata i wcale nie interesuje si臋 polityk膮. Jedyna rzecz, kt贸ra go interesuje, to ornitologia. Chodzi o ptaki...

- Wiem co to jest ornitologia, panie hrabio!

- Ale czy wie pan, 偶e m贸j syn jest niewinny?

- To bardzo mo偶liwe.

- Wi臋c czemu...

- Czy mo偶na jeszcze?... - spyta艂 Muller, wskazuj膮c karafk臋 z nalewk膮.

- Ale偶 tak, prosz臋 bardzo. Ciesz臋 si臋, 偶e pa­nu smakuje.

Wypili po kolejnym kieliszku.

- Ju偶 dawno nic nie smakowa艂o mi tak, jak ta pa艅ska nalewka, panie Tarlowsky! - mlasn膮艂 gestapowiec. - Sznapsy, kt贸re s膮 sprzedawane w rudnickich knajpach, to kwas lub 艣mierdz膮ce pomyje.

Tar艂owski otar艂 usta kraw臋dzi膮 d艂oni i wr贸ci艂 do tematu:

- Panie Muller, dlaczego pan aresztowa艂 mo­jego syna?

- Bo gdybym aresztowa艂 pana, by艂oby to w z艂ym gu艣cie, pan jest kalek膮. Dlatego zamiast pa­na aresztowa艂em pa艅skiego syna.

- Ale czemu?!...

Muller przypali艂 sobie kolejnego papierosa, a papiero艣nic臋, miast do kieszeni uniformu, po­艂o偶y艂 na blacie sto艂u, miedzy swoj膮 zapalniczk膮 i popielniczk膮.

- Panie hrabio, wczoraj by艂o wielkie bum w naszym dystrykcie. Banda le艣na wysadzi艂a tor kolejowy. Zgin臋艂o czterech Niemc贸w. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zosta艂o rannych, pi臋­ciu ci臋偶ko. Zapewne pan o tym s艂ysza艂?

- Tak, lecz ani ja, ani m贸j syn, nie mamy z tym nic wsp贸艂...

- To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Ca艂ko­wicie bez znaczenia!

- Niewinno艣膰 jest, pa艅skim zdaniem, bez zna­czenia? !

- Tak, poniewa偶 znaczenie ma tylko sprawie­dliwo艣膰.

- Zgoda, m贸wimy o tym samym!

- Boj臋 si臋, 偶e m贸wimy o czym艣 zupe艂nie in­nym, panie hrabio. Ja m贸wi臋 o sprawiedliwo艣ci, kt贸r膮 Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czyn贸w bandyc­kich wymierzonych przeciwko urz臋dnikom nie­mieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek za­chodzi tutaj. W艂adze dystryktu postanowi艂y, 偶e je艣li winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sa­bota偶u na kolei, nie ujawni膮 si臋 - w贸wczas za ka偶dego eksterminowanego Niemca da g艂ow臋 dzie­si臋ciu tubylc贸w. W ka偶dym z czterech miast le偶膮­cych niedaleko miejsca napadu aresztowano dzie­si臋ciu zak艂adnik贸w, 艂膮cznie czterdziestu ludzi. Ja­ko szef Gestapo w Rudniku wykona艂em tylko roz­kaz mojej zwierzchno艣ci - aresztowa艂em dzie­si膮tk臋 w Rudniku.

- Ale dlaczego w艂a艣nie Marka?!

- Bo to figura, hrabicz, pa艅ski syn. M贸wi艂em panu ju偶, 偶e wola艂bym aresztowa膰 pana, czyli znaczniejsz膮 figur臋, lecz wi臋zie艅 na w贸zku inwa­lidzkim robi艂by mi w areszcie scenografi臋 tragi­komiczn膮, taka szopka razi艂aby m贸j smak. Pr贸cz pa艅skiego syna aresztowa艂em dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, s臋dziego, le­艣niczego i paru innych, same chluby Rudnika. 呕eby zabola艂o!

Tar艂owski przymkn膮艂 powieki, pr贸buj膮c zmu­si膰 do zimnej subordynacji my艣li ko艂uj膮ce lotem sp艂oszonych ptak贸w, lecz wykrztusi艂 tylko roz­paczliwe pytanie:

- I co teraz?

- O tym tak偶e m贸wi艂em panu ju偶, panie hra­bio. Je艣li winni mordu na Niemcach nie oddadz膮 si臋 w r臋ce w艂adzy niemieckiej przed p贸艂noc膮, to jutro rano rozstrzelamy zak艂adnik贸w. A je艣li si臋 oddadz膮 - wypu艣cimy zak艂adnik贸w, i pa艅ski syn wr贸ci do pana. Proste.

Tar艂owski mimowolnie podni贸s艂 g艂os, lecz starczy艂o mu woli, by nie krzykn膮膰:

- Przecie偶 pan wie, 偶e...

- Tak, obaj wiemy, 偶e w zwyczaju bandyt贸w z AK i NSZ nie le偶y dobrowolne przyznawanie si臋 do winy, nigdy tego nie robi膮. Ale zawsze mo偶e by膰 ten pierwszy raz...

- Pan dobrze wie, 偶e...

- Dlatego jutro o dziesi膮tej rano rozstrzela­my wi臋藕ni贸w. Lub powiesimy. Dla nich to b臋dzie bez r贸偶nicy, panie hrabio. Jeszcze nie zade­cydowa艂em...

- M贸j syn jest niewinny!!

- Wszyscy tam s膮 niewinni. Zgin臋li te偶 nie­winni. Za czterech niewinnych ludzi u艣miercimy czterdziestu niewinnych ludzi, o艂owiem lub sznu­rem. Chyba jednak o艂owiem... My艣l臋, 偶e wresz­cie zrozumia艂 pan dlaczego nie aresztowano pa­na. Cz艂owiek rozstrzeliwany w w贸zku inwalidz­kim to co艣 ponad moje si艂y, zw艂aszcza ponad m贸j gust, panie hrabio.

Zapad艂o milczenie. Gestapowiec wzi膮艂 karaf­k臋, bez pytania nape艂ni艂 kieliszki i bez czekania wychyli艂 sw贸j.

- Herrlich!... Umm! Rzeczywi艣cie nektar, cudo!

Tar艂owski wbi艂 wzrok w blat sto艂u, oddycha­j膮c chrapliwie i nie dostrzegaj膮c pe艂nego kielisz­ka. Gdy uni贸s艂 g艂ow臋, zawiesi艂 wzrok na twarzy kapitana i spyta艂 cicho:

- Co mog臋 zrobi膰, by uratowa膰 syna, panie Muller?

- Bardzo du偶o, pod warunkiem, 偶e jest pan wierz膮cy. Wierzy pan w Boga?

- Tak.

- To niech go pan prosi o pomoc. Jako isto­ta wszechmocna nie powinien mie膰 z tym k艂opo­t贸w, bez trudu pa艅skiego syna uratuje. Pod wa­runkiem, 偶e nie roze藕li艂 go pan jakim艣 blu藕nierstwem lub upodobaniem do grzesznych czyn贸w, i 偶e nie jest na pana obra偶ony.

Hrabia zacisn膮艂 wargi i znowu przymkn膮艂 powieki, by oczy nie zdradzi艂y wstr臋tu wobec 鈥瀌owcipu" gestapowca. Kapitan z rozkosz膮 s膮­czy艂 nalewk臋, a milczenie, formalnie 偶enuj膮ce, wcale mu nie przeszkadza艂o. Odstawi艂 kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodowa艂y:

- Chc臋 wykupi膰 mojego syna!

- Wykupi膰?... - uda艂 zdziwienie Muller. Hrabia skin膮艂 g艂ow膮 jak automat, by膰 mo偶e

przera偶ony obcesowo艣ci膮 w艂asnej frazy, a mo偶e tylko zdumiony radykalizmem swego wyst膮pie­nia. Muller parskn膮艂:

- Wykupi膰! Tak po prostu?

- Tak po prostu!

- Jak klejnot zastawiony w lombardzie?

- Nie - jak dziecko zamkni臋te w areszcie!

- Chce pan przyj艣膰 do kasy aresztu i wyku­pi膰 syna?

- Chc臋 go wykupi膰 p艂ac膮c panu!

Muller odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a i roze­艣mia艂 szeroko:

- Pan mi proponuje 艂ap贸wk臋, panie Tarlowsky!... Korumpowanie urz臋dnika Rzeszy jest ob­raz膮 dla tego偶 urz臋dnika i dla samej Rzeszy, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e jest przest臋pstwem 艣ciga­nym na mocy kodeksu. Czy pan sobie zdaje z te­go spraw臋, panie hrabio?

- Tak, lecz co mam do stracenia? Jestem ka­lek膮 i jestem ju偶 zbyt blisko grobu, aby si臋 ba膰 czegokolwiek!

Muller skrzywi艂 wargi tak kpiarsko, 偶e papie­ros o ma艂o nie wylecia艂 mu z ust.

- Co pan powie, panie hrabio!... A ja my艣la­艂em, 偶e pan zaprosi艂 mnie ze strachu...

- Owszem, ze strachu. Tylko 偶e ze strachu o syna, a to zupe艂nie inny strach ni偶 strach o w艂a­sn膮 sk贸r臋!

- Ten strach, czy inny strach, zawsze jednak strach... Nie by艂oby mnie tutaj, gdyby nie pa艅s­kie 艣miertelne przera偶enie, panie hrabio.

- Tak, zgadza si臋 - umieram ze strachu. Ze strachu, 偶e mo偶ecie Marka zabi膰, a przedtem tor­turowa膰 !

- Co takiego?!

- Dobrze pan s艂ysza艂, panie Muller! Niech mi pan powie szczerze - czy ju偶 katowali艣cie mo­jego syna?

- Panie hrabio!... - skarci艂 Tar艂owskiego Muller, kr臋c膮c przecz膮co g艂ow膮 i robi膮c min臋 pe艂­n膮 dezaprobaty. - Daj偶e pan spok贸j!

- To pan niech da spok贸j mojemu dziecku, Muller!

- Ale偶 ja si臋 nad nim fizycznie nie zn臋cam, nie tkn膮艂em go palcem, Herr Tarlowsky! Pan mi pewnie nie uwierzy, lecz ja nigdy nie bij臋 wi臋藕­ni贸w.

- Bo ma pan ludzi do tego!

- To prawda, mam takich ludzi, co u偶ywa­j膮 pejczy, metalowych pr臋t贸w i gumowych pa­艂ek. Ja jestem gorszy od nich - u偶ywam s艂贸w. Tylko s艂贸w. Nie m贸wi臋 o rozkazach, kt贸re wy­daj臋 moim ludziom - chodzi o s艂owa kierowane przeze mnie do wrog贸w. S膮 takie s艂owa, panie hrabio, przy kt贸rych b贸l fizyczny niewiele zna­czy - s艂owa-wytrychy rozwi膮zuj膮ce problemy kat贸w, a ofiarom czyni膮ce krzywd臋 najwi臋ksz膮. Trzeba tylko zna膰 w艂a艣ciwy s艂ownik i umie膰 z niego korzysta膰 w艂a艣ciwie, to jest adekwatnie do sytuacji i warunk贸w.

Tym razem Tar艂owski nie zdo艂a艂 ju偶 pohamo­wa膰 wzgardy:

- M贸wi pan o straszeniu b膮d藕 szanta偶owaniu ludzi bezbronnych, ludzi ca艂kowicie zdanych na pana 艂ask臋, panie Muller!

- Niekoniecznie, drogi hrabio. M贸wi臋 r贸w­nie偶 o dawaniu wyboru ludziom przynajmniej cz臋艣ciowo zdanym na samych siebie. O udowad­nianiu tym ludziom, 偶e wstr臋t, jaki czuj膮 wobec kata, jest niesprawiedliwy, bo sami ma艂o si臋 od kat贸w r贸偶ni膮, s膮 zdolni do identycznych bes­tialstw, do pope艂niania haniebnych czyn贸w...

- Retoryczne r贸wnanie kat贸w i ofiar to sofizmatyka czy dialektyka zbyt n臋dzna, bym chcia艂 j膮 roztrz膮sa膰, kapitanie!

- Wi臋c niech pan tylko s艂ucha. R臋cz臋, 偶e warto, wyk艂ada ekspert. Ja te problemy rozwi膮­zuj臋 nie teoretycznie, ale praktycznie, panie hra­bio, i to od dawna, od kilku lat nieomal codzien­nie. I gdybym musia艂 powiedzie膰, czego przede wszystkim nauczy艂a mnie ta praktyka - jakiej zasady, jakiej regu艂y, jakiego kanonu - stwier­dzi艂bym, 偶e tego, i偶 ofiary i oprawcy s膮 takimi samymi skurwysynami, r贸偶nice s膮 偶adne!

- 艁atwo m贸wi膰, gdy si臋 jest...

- Oprawc膮?... Niech panu b臋dzie, Tarlowsky. Ale, prosz臋 mi wierzy膰, nie k艂ama艂em - opra­wiam wy艂膮cznie przy pomocy s艂贸w. Metody si臋 r贸偶ni膮, zale偶nie od -osobnik贸w i od warunk贸w; wbrew pozorom szanta偶 czy straszenie nie s膮 moimi faworytami. Wol臋, na przyk艂ad, okrucie艅­stwo dawania wyboru.

- Jakiego wyboru?

- Bezlitosnego, prosz臋 pana. Okrutnego, per­fidnego, morderczego, i tak dalej - nie brakuje tu diabelskich przymiotnik贸w.

- Brakuje tylko cz艂owiecze艅stwa, panie kapi­tanie.

- Cz艂owiecze艅stwa jako ba艣niowego idea艂u. My dwaj m贸wimy o cz艂owiecze艅stwie rzeczy­wistym, kt贸remu jest do idea艂u bardzo daleko. Cz艂owiek stale dostaje wyb贸r od losu i stale 藕le korzysta z tej szansy. Gdy ofiara dostaje wyb贸r od kata - dostaje wyb贸r bez idealnej szansy i produkuje rezultat identyczny. Lub jeszcze gor­szy. Rozumie pan teraz, czemu powiedzia艂em, 偶e ten wyb贸r jest bezlitosny dla ofiar. Dla oprawc贸w jest intryguj膮cy psychologicznie. Kto艣, kto nie zna aparatu represji, nie ma poj臋cia, 偶e stawianie ludzi przed wyborem jest pasjonuj膮c膮 zabaw膮.

- Z pewno艣ci膮! - burkn膮艂 hrabia tonem go­ryczy maskuj膮cej ton wstr臋tu. - Mnie nie bawi nawet s艂uchanie tego, Muller,

- Bo jest pan w艣r贸d przegranych, a nie w艣r贸d zwyci臋zc贸w. Gdyby by艂 pan londy艅skim kupcem w Indiach osiemnastowiecznych... Czy s艂ysza艂 pan jak urz臋dnicy Kompanii Wschodnioindyjskiej zmuszali wtedy hinduskich ch艂op贸w do p艂a­cenia nadmiernych podatk贸w? Wi膮zali razem oj­ca i syna, i ch艂ostali tylko od jednej strony, tak i偶 uderzenia pada艂y albo na ojca, albo na syna - ka偶dy z nich m贸g艂 to wzi膮膰 tylko na siebie, pod­stawiaj膮c w艂asne plecy, lub, je偶eli by艂 silniej­szy, m贸g艂 zas艂oni膰 si臋 od bat贸w cudzym cia­艂em. Przy pomocy s艂贸w mo偶na robi膰 co艣 r贸wnie perfidnego. Gdyby, na przyk艂ad, mia艂 pan tak偶e c贸rk臋, i gdybym da艂 panu wyb贸r: zwr贸c臋 panu syna je艣li w zamian odda mi pan c贸rk臋 do roz­wa艂ki?

- Proponuj臋 pieni膮dze i siebie!

- Pana odrzucam, m贸wili艣my ju偶 o tym dwa razy; niech pan wreszcie zrozumie, 偶e dla mnie to kwestia dobrego smaku... Natomiast pieni臋dzy nie odrzucam - dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w za 偶ycie adepta ornitologii, panie hrabio! Tylko 偶e...

- Zgoda, panie Muller! - przerwa艂 mu ura­dowany Tar艂owski. - Ale ja nie mam dolar贸w. Proponuj臋 marki lub bi偶uterie...

Muller pokr臋ci艂 sceptycznie g艂ow膮 i rozgni贸t艂 niedopa艂ek papierosa o dno popielniczki.

- Wyznam panu, hrabio, 偶e spadek notowa艅 na gie艂dach w Stalingradzie i w Kursku odebra艂 mi wiar臋 co do przysz艂o艣ci marki. A z艂oto jest zbyt ci臋偶kie.

- Wi臋c...

- Tu nie ma problemu. Jubiler, Herr Bartnycky, wymieni panu twarde na mi臋kkie w do­wolnych ilo艣ciach. Problem le偶y gdzie indziej. Pa艅ska propozycja to dla mnie zbyt du偶e ryzyko, panie hrabio...

- Przysi臋gam, 偶e nikt pr贸cz nas... Gwarantu­j臋 panu pe艂n膮 dyskrecj臋, panie Muller!

- Nie o to chodzi. Problem w tym, 偶e Gesta­po w艂a艣nie rozprawia si臋 z Abwehr膮. M贸j lubel­ski zwierzchnik, Kraus, szczeg贸lnie nienawidzi barona von Sternberga; rywalizowali tu ze sob膮 tak d艂ugo, jak d艂ugo Abwehr膮 i Gestapo dar艂y ze sob膮 koty. Kraus wie, 偶e von Sternberg bywa艂 u pana cz臋stym go艣ciem, i dlatego s膮dzi, 偶e mo­g艂o to by膰 co艣 wi臋cej ni偶 tylko komitywa dw贸ch

arystokrat贸w. Gdybym wypu艣ci艂 jedynie pa艅skie­go syna, m贸g艂bym sta膰 si臋 podejrzanym, i偶 mam jaki艣 kontakt z Abwehr膮, s艂owem - 偶e robi臋 to dla niedobitk贸w admira艂a Canarisa. Nie zaryzy­kuj臋 w艂asnego 艂ba, panie hrabio!

- Przecie偶... wcze艣niej ju偶 pan przyj膮艂 moj膮 propozycj臋. Wymieni艂 pan sum臋!

- Ale wtedy pan mi nie da艂 doko艅czy膰. Wy­mieni艂em tylko sum臋 jednostkow膮.

- Nie rozumiem... Jak to jednostkow膮?

- Zechce pan pos艂ucha膰, panie Tarlowsky. Moja propozycja jest troch臋 inna, bardziej hurto­wa, no i bardziej zyskowna dla mnie, ale przede wszystkim jest ona bardziej bezpieczna dla kapi­tana Friedricha Mullera, a tak si臋 sk艂ada, 偶e ni­czyje bezpiecze艅stwo nie mo偶e mi by膰 r贸wnie drogie jak bezpiecze艅stwo Friedricha Mullera. Proponuj臋 uk艂ad nast臋puj膮cy: wypuszcz臋 czterech aresztowanych i wezm臋 dwadzie艣cia tysi臋cy do­lar贸w za ka偶dego, co razem stanowi osiemdzie­si膮t tysi臋cy dolar贸w. Po艂ow臋 oddam Krausowi. Tak du偶e pieni膮dze bardzo go uciesz膮, i przy tym b臋dzie mnie podejrzewa艂 tylko o ch臋膰 zarob­ku, a nie o spiskowanie na rzecz Abwehry czy o inn膮 g贸wnian膮 polityk臋.
- Pan wybaczy, panie kapitanie, ale... ale...

- Ale co?

- Ja... ja nie mog臋 tego...

Muller zacisn膮艂 wargi i r膮bn膮艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂 tak mocno, 偶e z popielniczki wysypa艂a si臋 na blat cze艣膰 popio艂u, a kieliszki brz臋kn臋艂y jak przestraszone.

- Czterech lub nikt!

- Nie wiem... - westchn膮艂 hrabia.

- Czego pan nie wie?!

- Nie wiem, czy wystarczy mi bi偶uterii, pa­nie Muller...

- Jestem jako艣 dziwnie spokojny, 偶e tak - rozlu藕ni艂 si臋 znowu kapitan. - Pytanie, czy wy­starczy panu ch臋ci, by p艂aci膰 za ludzi ca艂kowi­cie panu obcych, i to ludzi bez herb贸w. Widz臋 tu wszelako szans臋 ul偶enia panu. Przecie偶 ka偶­dy aresztowany ma jak膮艣 rodzin臋, kt贸ra ch臋tnie sprzeda ostatnie buty, 偶eby uratowa膰 swojego. Niech pan si臋 z nimi skontaktuje... To zreszt膮 nie moja sprawa co pan zrobi. Moj膮 spraw膮 jest rozstrzela膰 jutro dziesi臋ciu. Lub powiesi膰 dziesi臋­ciu. Jednak chyba rozstrzela膰... Zapewniam pana, panie Tarlowsky, 偶e dziesi臋ciu zostanie jutro roz­strzelanych.

- Ale bez mojego syna! Jestem got贸w da膰 za niego...

- 呕adnych targ贸w, panie hrabio! Czterech lub nikt.

- Dobrze... - szepn膮艂 Tar艂owski. - Czte­rech...

- Po dwadzie艣cia tysi臋cy prezydent贸w.

- Tak.

- Co ja gadam, mein Gott! Cztery razy po dwadzie艣cia tysi臋cy prezydent贸w to... to by艂o­by osiemdziesi膮t tysi臋cy jednodolar贸wek! Fura! Wystarczy osiemset fizjonomii prezydenta Franklina. Lub tysi膮c sze艣膰set wizerunk贸w prezydenta Granta. Ale nie drobniejszymi.

- Dobrze.

- To jednak, niestety, nie wszystko.

- Wi臋cej nie b臋d臋 m贸g艂!

- Wi臋cej pieni臋dzy nie 偶膮dam. Cho膰 gdybym 偶膮da艂 - m贸g艂by pan, jestem tego pewien, panie hrabio. Chodzi o co艣 innego - o aresztowanych.

- Ju偶 ustalili艣my, 偶e p艂ac臋 za czterech!

- To si臋 nie zmienia. Czterech. Oczywi艣cie rozumie pan, hrabio, 偶e poniewa偶 mam ukara膰 dziesi臋ciu, a nie sze艣ciu - b臋d臋 musia艂 areszto­wa膰 czterech innych na miejsce czw贸rki wykupionej przez pana. Problem selekcji zostawiam panu. Wr贸c臋 tu o...

Wbi艂 藕renice w cyferblat stoj膮cego pod 艣cian膮 zegara, kt贸rego wahad艂o odmierza艂o sekundy, potem przyjrza艂 si臋 w艂asnemu zegarkowi, i spre­cyzowa艂:

- ... o si贸dmej rano. Pa艅ski zegar 艂adnie bi­je, ale p贸藕ni si臋 ca艂e cztery minuty. Ma pan za­tem osiemna艣cie godzin. Jutro o si贸dmej rano wr臋czy mi pan walizk臋 lub torb臋 z portretami ustalonych prezydent贸w i dwie listy z nazwiska­mi jeszcze nie ustalonych wybra艅c贸w.

- Dlaczego dwie listy?

- M贸wi艂em, 偶e problem selekcji ceduj臋 na pana.

- Selekcji ludzi, kt贸rych pan uwolni, kapi­tanie !

- Dubeltowej selekcji, panie hrabio. Tak偶e selekcji zmiennik贸w. Da mi pan list臋 czterech lu­dzi, kt贸rych mam wypu艣ci膰, i list臋 czterech, kt贸­rych mam aresztowa膰. To chyba jasne?

- Cooo ?!!... - j臋kn膮艂 Tar艂owski.

Dotar艂o do艅, w jak g艂臋bok膮 czelu艣膰 zanurzy­艂a go ch臋膰 uratowania dziecka b臋d膮cego tak偶e dzieckiem kobiety, kt贸r膮 kocha艂, kt贸r膮 skrzywdzi艂 i kt贸r膮 wspomina艂 czule, pragn膮c przeb艂aga膰 j膮 tym aktem ratunku. My艣li m膮ci艂y mu si臋 ni­czym pijane nietoperze. Jakie艣 wewn臋trzne echo cytowa艂o dudni膮ce s艂owa gestapowca: 鈥... wyboru okrutnego, perfidnego, bezlitosnego,..". Schowa艂 twarz w d艂oniach. Tymczasem Muller wsta艂, ob­ci膮gn膮艂 kurtk臋 uniformu, nala艂 sobie 鈥瀞trzemiennego", wypi艂, wzi膮艂 czapk臋 i podsumowa艂:

- A wi臋c wszystko jasne, panie hrabio. Czte­rech za czterech.

- Nie!

- Nie?... No c贸偶...

- Nie mog臋 tego zrobi膰!!

- Wolna wola, panie hrabio.

- Czy pan zdaje sobie spraw臋, Muller, cze­go...

- Kapitanie Muller!

- Przepraszam, kapitanie Muller... Czy... czy pan rozumie, czego pan ode mnie 偶膮da?! Mam wskaza膰 panu ludzi, kt贸rych pan...

- Dok艂adnie tak. Ludzi, kt贸rzy prze偶yj膮, i lu­dzi, kt贸rzy umr膮, aby tamci mogli prze偶y膰. Jest mi wszystko jedno kogo pan wytypuje. Mo偶e pan wskaza膰 swego fagasa, kucharza, stajennego, albo pa艅skich wie艣niak贸w, ganz egal, byle by艂o czterech za czterech. Jak pan widzi - kwestia buchalterii, a nie sumienia.,.

Zwarte obcasy wyda艂y delikatny regulaminowy stuk, a lekko pochylona g艂owa gestapowca zasu­gerowa艂a, 偶e nie utraci艂 ca艂kowicie szacunku dla hrabiego.

- Do jutra, panie Tarlowsky.

By艂 ju偶 w po艂owie drogi mi臋dzy sto艂em a drzwiami, gdy cisz臋 rozdar艂 krzyk gospodarza:

- Na mi艂o艣膰 Bosk膮, panie Muller!! Muller stan膮艂, odwr贸ci艂 si臋 i wycedzi艂:

- Ten temat chyba tak偶e ju偶 przedyskutowa­li艣my, panie hrabio.,. M贸wi艂em panu - mo偶e pan zda膰 si臋 wy艂膮cznie na opatrzno艣膰 bosk膮, ale ja bym nie poleca艂... Prosz臋 mi darowa膰, obo­wi膮zki czekaj膮, sp臋dzi艂em u pana za du偶o czasu.

I wyszed艂. Hrabia oddycha艂 ci臋偶ko, jak po bie­gu, musia艂o wi臋c min膮膰 par臋 chwil nim uspokoi艂 oddech. Nape艂ni艂 kieliszek dwa razy i dwukrot­nie opr贸偶ni艂 jednym haustem, a p贸藕niej chwyci艂 dzwonek i potrz膮sn膮艂, wzywaj膮c kamerdynera. Przydreptali 艁ukasz.

- S艂ucham, panie hrabio...

- Le膰 do jubilera Bartnickiego! Albo nie! Po艣lij wo藕nic臋 Kurczuka - niech zaprz臋ga bryk臋, niech jedzie i niech przywiezie Bartnickiego! Niech mu powie, 偶e sprawa jest nader pilna! Nader pilna, rozumiesz?!

- Co mam nie rozumie膰, panie hrabio? A tu Sedlak czeka w przedpokoju. Ino si臋 schowa艂, jak zobaczy艂 szwabski mundur. Ale ju偶 wylaz艂 spode schod贸w.

- Sedlak?... Co za Sedlak?

- Poczmistrz przecie偶 nasz rudnicki, panie hrabio.

- Ach tak. Czego chce?

- Listy jakie艣 przywi贸z艂 i pakunki.

- To ju偶 nie ma tam u niego listonosz贸w?

- M贸wi, 偶e ma te偶 jaki艣 prywatny interes, panie hrabio.

- Lecz ja nie mam teraz czasu na 偶adne inte­resy! Niech przyjdzie innym razem!

- Ale on m贸wi, 偶e jemu chodzi o tych aresz­towanych przez Niemca...

- Niech wejdzie. A ty 艣lij Kurczuka do Bart­nickiego! Piorunem, 艁ukaszu!



AKT II.




Jubiler Roman Bartnicki nie zawsze byt jubi­lerem. Jako miody cz艂owiek by艂 fryzjerem, po­niewa偶 jego ojciec by艂 fryzjerem. Fryzjerska ka­riera Romana dozna艂a krachu, gdy wyda艂o si臋, 偶e zaufanym klientkom - g艂贸wnie prostytutkom, lecz i niekt贸rym 鈥瀙rzyzwoitym kobietom" - far­bowa艂 w艂osy 艂onowe tudzie偶 fryzury na ten sam kolor. Prominentny m膮偶 jednej z ufarbowanych dam wsadzi艂 Bartnickiego-juniora do 鈥瀙udla" za 鈥瀏wa艂t lubie偶ny" (cytat z orzeczenia s膮dowego). W wi臋zieniu Roman pozna艂 jubilera-pasera. Zwol­niono ich prawie r贸wnocze艣nie, starszy kompan przygarn膮艂 m艂odszego, wyszkoli艂, a umieraj膮c za­pisa艂 mu notarialnie ca艂y sw贸j dobrze prosperuj膮­cy jubilerski interes. I tak Roman Bartnicki zos­ta艂 znawc膮 precjoz贸w.

Do wybuchu wojny Bartnickiemu wiod艂o si臋 nie藕le, a po wybuchu, czyli za okupacji, wiod艂o mu si臋 znakomicie, bo wi臋kszo艣膰 rodak贸w mu­sia艂a wyzbywa膰 si臋 chomikowanego z艂ota dla ka­wa艂ka chleba. Nawet fakt, i偶 od 1941 roku rynek zalewa艂a Niagara z艂ota 偶ydowskiego, nie wywo­艂a艂 bessy w tym interesie. Co by艂o wida膰 po ubraniu pana Romana wkraczaj膮cego do siedziby Tar艂owskich. Jego korpulentne cia艂o opina艂 pr膮偶­kowany garnitur z angielskiej gabardyny klasy lux, krawat mocowa艂a na koszuli spinka platynowo - brylantowa, a klamerki w臋偶owych but贸w by­艂y szczeroz艂ote, podobnie jak dwa sygnety i 艂a艅­cuszek oraz koperta zegarka marki Patek, naj­dro偶szego spo艣r贸d drogich.

Przed przybyciem jubilera blat sto艂u zosta艂 uprz膮tni臋ty i zyska艂 now膮 scenografi臋. Teraz, pr贸cz popielniczki i kandelabr贸w, widnia艂o tam du偶e cyprysowe puzderko maj膮ce br膮zowe oku­cia. Bartnicki, kiedy tylko przest膮pi艂 pr贸g salo­nu, pierwsze szybkie spojrzenie rzuci艂 na ow膮 skrzynk臋; dopiero drugie na twarz hrabiego. By艂a to twarz 偶a艂obna, lecz jubiler uda艂, 偶e tego nie widzi, i roze艣mia艂 si臋 swobodnie:

- Witam, panie hrabio, uni偶ony s艂uga! Cze­mu zawdzi臋czam honor?...

- Witam, panie Bartnicki. Zechce pan spo­cz膮膰.

Bartnicki usiad艂, wodz膮c 偶abim wzrokiem po 艣cianach salonu.

- Panie Bartnicki... musz臋 sprzeda膰 troch臋... a nawet sporo... familijnych kosztowno艣ci...

- Rozumiem, panie hrabio... C贸偶, czasy s膮 ci臋偶kie...

- Czasy s膮 koszmarne, panie Bartnicki. To prawdziwa Apokalipsa!... By艂 tu dzi艣 u mnie Muller, kt贸ry aresztowa艂 mojego syna, o czym pan zapewne wie...

- Wiem, panie hrabio. Ca艂ym sercem wsp贸艂­czuj臋 panu!

- Muller aresztowa艂 dziesi臋ciu ludzi. Dziesi臋­ciu u nas, w Rudniku, bo og贸lnie Niemcy aresz­towali kilkudziesi臋ciu ludzi...

- Tak, czterdziestu, panie hrabio. Dok艂adnie czterdziestu. Po dziesi臋ciu za ka偶dego u艣mierco­nego w nocy Niemca.

- W艂a艣nie. Nie znam wszystkich aresztowa­nych z Rudnika. Je艣li dobrze pami臋tam, Muller wymieni艂 dyrektora banku, dyrektora tartaku, le­艣niczego...

- Aresztowa艂 te偶 burmistrza Wencla, ordyna­tora Stasink臋, dyrektora szko艂y, pana My艣li艅skiego, weterynarza Tardonia, szefa muzeum, dokto­ra Ku藕micza, i s臋dziego Iwickiego.

- Mojego syna aresztowa艂 zamiast mnie. M贸­wi, 偶e nie chcia艂 aresztowa膰 kaleki na inwalidz­kim w贸zku.

Bartnicki pokr臋ci艂 w膮tpi膮co g艂ow膮.

- Raczej nie chcia艂 aresztowa膰 藕r贸d艂a spo­dziewanego zysku. Le艣niczego Ostrowskiego wy­wlekli z bet贸w mimo ci臋偶kiej choroby.

- Wie pan, 偶e jutro b臋d膮 rozstrzeliwa膰 za­k艂adnik贸w ?

- Ka偶dy wie, panie hrabio. Rozlepili po ca­艂ym Rudniku afisze, gro偶膮c rozstrzelaniem aresz­towanych jak le艣ni si臋 nie zg艂osz膮. A wiadomo, 偶e si臋 nie zg艂osz膮.

- Tak, wiadomo, panie Bartnicki. Mnie cho­dzi o syna... Uzgodni艂em z Mullerem, 偶e wyku­pi臋 czterech aresztowanych...

- Kt贸rych, panie hrabio?

- Mullerowi jest wszystko jedno. 呕膮da tylko, aby by艂o czterech, bo chce wi臋cej zarobi膰. Po dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w od wi臋藕nia.

- Ile?!!

- Dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w, setkami lub pi臋膰dziesi膮tkami, mniejszych nomina艂贸w nie we藕­mie.

- To przecie偶 osiemdziesi膮t tysi臋cy dolar贸w, panie hrabio!

- Niestety... Posiadam troch臋 marek, ale wo­l臋 trzyma膰 je na bie偶膮ce wydatki, wi臋c musz臋

sprzeda膰 z艂oto za osiemdziesi膮t tysi臋cy dolar贸w. Ma pan tyle, panie Bartnicki?

- Nie mam, lecz w ci膮gu paru godzin mog臋 zorganizowa膰 tak膮 sum臋.

- Prosz臋 wi臋c wybra膰 sobie w艣r贸d tych rze­czy jej r贸wnowarto艣膰 - rzek艂 hrabia, wskazuj膮c ruchem g艂owy puzderko z cyprysu.

Bartnicki wytar艂 spocone d艂onie o nogawki spodni, przysun膮艂 puzdro do siebie, uchyli艂 wiecz­ko i zaczai wyjmowa膰 precjoza. K艂ad艂 na blat pier艣cienie, kolie, brosze, 艂a艅cuchy, diademy, bransolety, sznury pere艂 i korali, szlachetne ka­mienie oprawione w drogocenny metal lub w ko艣膰 s艂oniow膮, a tak偶e monety z profilami mo­narch贸w. Do oka wsadzi艂 jubilersk膮 lup臋 i czasa­mi bada艂 ni膮 uwa偶niej jak膮艣 b艂yskotk臋. Jego p臋­kate paluchy namaca艂y wreszcie dziwny kszta艂t. Wyj膮艂 poz艂acany walec - ma艂膮 z艂ot膮 tubk臋, bar­dzo lekk膮 i pachn膮c膮 raczej perfumeri膮 ni偶 bi偶u­teri膮.

- Co to jest, panie hrabio?

- Ach, to szminka...

Bartnicki otworzy艂 tubk臋, wyci膮gaj膮c jej za­warto艣膰 czyli wewn臋trzn膮 tubk臋 z czerwonym wk艂adem szminki.

- ... to szminka nieboszczki, mojej 偶ony. Nie wiem, doprawdy, sk膮d si臋 tutaj znalaz艂a...

- Kobiety s膮 roztargnione, gdy si臋 stroj膮 - mrukn膮艂 jubiler, podaj膮c szmink臋 gospodarzowi.

Tar艂owski z艂o偶y艂 obie cz臋艣ci i ruszy艂 w贸zkiem ku 艣cianie. Zatrzyma艂 si臋 przy lustrze wyrasta­j膮cym z w膮skiego blatu. Na blacie sta艂a fotogra­fia nieboszczki. Spojrza艂 jej w oczy i 艣cisn膮艂 d艂o­ni膮 szmink臋, my艣l膮c: 鈥濺obi臋 to wszystko dla ciebie... znaczy dla niego, ale dla ciebie przede wszystkim!". Po艂o偶y艂 szmink臋 obok ramki z fo­tografi膮 i cofn膮艂 w贸zek do sto艂u. Bartnicki w艂a­艣nie ko艅czy艂 lustrowa膰 precjoza i wyceni艂 je:

- Starczy艂oby na kilkunastu zak艂adnik贸w, pa­nie hrabio. A gdyby liczy膰 po cenach zwycza­jowych, jakie si臋 praktykuje w Generalnej Gu­berni od paru lat - to i na kilkudziesi臋ciu, mo­偶e stu...

- Muller odda tylko czterech, panie Bartnic­ki. A偶 czterech.

- Tak, rozumiem, panie hrabio... Nie rozu­miem wszak偶e jednego aspektu. Dlaczego pan p艂aci za czterech? To znaczy za tamtych trzech, no bo 偶e za pa艅skiego syna to oczywiste, panie hrabio.

Tar艂owski wzruszy艂 ramionami, jakby chcia艂 unaoczni膰, 偶e sam siebie nie rozumie, i prychn膮艂:

- A kto m贸g艂by ich wykupi膰? Rodziny? .

Bartnicki skrzywi艂 usta sceptycznie:

- Mowy nie ma! Muller wyznaczy艂 cen臋 po­tworn膮, takich cen nie by艂o jeszcze w Generalnej Guberni. Ci, kt贸rzy chc膮 wykupi膰 swoich, nie da­liby rady cho膰by wyprzedali si臋 kompletnie. Ze­braliby g贸ra po kilka tysi臋cy dolar贸w.

- Wi臋c pan ich zna?

- Cztery osoby by艂y ju偶 z tym dzisiaj u mnie. Pani weterynarzowa, 偶ona s臋dziego Iwickiego, siostra le艣niczego Ostrowskiego, i pan Du艅ski, brat dyrektora banku... No, mo偶e on jeden by wydoli艂.

- A czemu zg艂aszali si臋 do pana?

- A czemu pan si臋 do mnie zg艂osi艂, panie hrabio?

- No tak... przepraszam.

- Nie ma za co. To naturalne - u kogo inne­go w Rudniku mo偶na spieni臋偶y膰 bi偶uteri臋, krugeranda czy z艂otego rubelka bez strachu, 偶e si臋 zo­stanie oszukanym albo zadenuncjowanym? Plus moje kontakty. Ka偶de dziecko w Rudniku i wok贸艂 Rudnika wie, 偶e Niemcy sprzedaj膮 u mnie z艂oto po 呕ydach i po innych trupach, 偶e kupuj膮 u mnie waluty, ci z Gestapo r贸wnie偶. No... s艂o­wem, 偶e znam tych gestapowc贸w, kt贸rzy lubi膮 dobre interesy, i 偶e potrafi臋 z nimi gada膰.

- I co, pr贸bowa艂 pan teraz z nimi gada膰?

- Tak, rozmawia艂em o wykupieniu Du艅skiego.

- Z kim, z Mullerem?

- Nie, z jego zast臋pc膮, Lotzem. To najbar­dziej pazerny Szwab w tej cz臋艣ci dystryktu. Ale odm贸wi艂 twierdz膮c, 偶e sprawa jest beznadziejna. Teraz widz臋, 偶e nie jest beznadziejna, tyle 偶e koszt jest parokrotnie wi臋kszy od zwyczajowego, i 偶e Muller chce sam zgarn膮膰 ca艂y 艂up.

- On si臋 zadowala po艂ow膮 艂upu.

- A tak, rzeczywi艣cie, po艂ow臋 musi odda膰 Krausowi, Fuhrerowi lubelskiego Gestapo. Wszy­scy oni w dystrykcie musz膮, bez tego haraczu wylecieliby z gry piorunem.

- Sk膮d pan wie o tym?

- Panie hrabio, jak si臋 przez cztery lata robi lewe interesy z okupantem, to si臋 du偶o wie. Cza­sami my艣l臋, 偶e zbyt du偶o wiem, i zastanawiam si臋, czy nie nawia膰 do jakiej艣 mysiej dziury, da­leko st膮d.

- Boi si臋 pan, 偶e oni mog膮 pana?...

- Oni, lub nasi za to, 偶e handlowa艂em z ku­p膮 Szwab贸w. Fakt, 偶e naszym p艂aci艂em 鈥瀞k艂ad­k臋" i kupowa艂em bro艅, mo偶e mi nie pom贸c, bo cholera wie komu p艂aci艂em. Przychodzi艂o dw贸ch i brali pieni膮dze dla le艣nych. Ale diabe艂 wie, czy oni rzeczywi艣cie byli od le艣nych! A je艣li od le艣­nych, to pytanie gorsze - od kt贸rych le艣nych?

- Nie wszystko jedno?

- Nie, bo w tutejszych lasach siedzi i AK, i NSZ, i jeszcze grasuj膮 czerwoni z AL. Ci ostatni to zwykli bandyci, tylko rabuj膮 i gwa艂c膮, lecz nazywaj膮 si臋 partyzantk膮 ludow膮 i 鈥瀗a re­kwizycje" nie id膮 bez mundur贸w. Maj膮 ju偶 wy­rok - NSZ ich 艣ciga i chce wystrzela膰. Akowcy te偶 by ich ch臋tnie rozwalili. No i wzajemnie - czerwoni zadenuncjowali ju偶 na Gestapo dw贸ch akowc贸w kwateruj膮cych we wsi, a dw贸ch innych zastrzelili w lesie. 呕andarmeria spali艂a ca艂膮 t臋 wie艣, dlatego i NSZ, i AK nie odpu艣ci czerwo­nemu.

- Kto wysadzi艂 tory?

- Nie wiem. Mo偶e AK, mo偶e NSZ, a mo偶e to by艂a robota wsp贸lna... Wed艂ug mnie ta robota to czysta g艂upota, panie hrabio. Co to za interes, gdy si臋 zabije czterech wrog贸w, 偶eby musia艂o zgin膮膰 czterdziestu Bogu ducha winnych swoja­k贸w? To ma by膰 patriotyzm?... Ale nie m贸wmy o polityce, wyrok贸w losu nie zmienimy. Mo偶e tylko troch臋 skorygujemy, je艣li ten pa艅ski ge­szeft z Mullerem si臋 uda.

- Pomo偶e mi pan, panie Bartnicki?

- To si臋 rozumie, panie hrabio, kupi臋 te cac­ka z przyjemno艣ci膮.

- Chodzi mi nie tylko o pieni膮dze...

- Nie tylko?

- Nie... Widzi pan, musz臋 wybra膰 trzech lu­dzi...

- A to ju偶 musi pan wybra膰 sam, panie hra­bio. Ja jestem kupcem, interesuje mnie towar. P艂ac臋, bior臋 towar, nisko si臋 k艂aniam i znikam. Rozumiem, 偶e wybra膰 trzech z dziewi臋ciu nie jest 艂atwo, bo chcia艂oby si臋 uratowa膰 wszystkich. Straszny dylemat, nie zazdroszcz臋 panu. Ale to pa艅ski dylemat, na mnie prosz臋 tu nie liczy膰, ja nie jestem od tego.

Tar艂owski obraca艂 w palcach 偶arz膮c膮 si臋 cyga­retk臋, szukaj膮c s艂贸w, kt贸rymi m贸g艂by uj膮膰 pro­blem najczarniejszy.

- Jest jeszcze jedna sprawa...

Tembr g艂osu gospodarza zaalarmowa艂 jubilera. Sz贸stym zmys艂em wy艂apa艂 co艣 bardzo gro藕nego nim us艂ysza艂 o co chodzi. 殴renice zrobi艂y mu si臋 czujne.

- S艂ucham, panie hrabio...

- Widzi pan, panie Bartnicki... Muller 偶膮da, by wskaza膰 mu tych, kt贸rych on uwolni za pie­ni膮dze, ale r贸wnie偶 zmiennik贸w...

- Jakich zmiennik贸w?

- On... on musi zg艂adzi膰 dziesi臋ciu, panie Bartnicki.

M贸zg Bartnickiego przeszy艂o zrozumienie:

- Wi臋c na miejsce wypuszczonych aresztuje czterech innych, 偶eby uzupe艂ni膰 dych臋! I 偶膮da...

- 呕膮da, abym ja mu wskaza艂 czterech nowych ludzi do rozstrzelania. Zreszt膮 nie wiem. mo偶e do powieszenia...

- Do rozstrzelania, panie hrabio; plakaty m贸­wi膮 o rozstrzeliwaniu.

- Wszystko jedno, pani Bartnicki. On chce, bym ja wybra艂 nowych skaza艅c贸w! Tym warun­kuje ca艂膮 transakcj臋.

Bartnicki wsta艂 i machinalnie zapi膮艂 garnitur. R臋ce dr偶a艂y mu lekko.

- I pan si臋 na to zgodzi艂?!

- Tak.

- Jezu Chryste!

- Nie mia艂em wyboru. Chc臋 uratowa膰 syna, i zrobi臋 to za ka偶d膮 cen臋, panie Bartnicki!

Bartnicki by艂 cz艂owiekiem otrzaskanym 偶ycio­wo. Widzia艂 setki grubych szwindli, widzia艂 bez­litosn膮 hochsztaplerk臋, widzia艂 deptanie godno­艣ci cz艂owieka w najr贸偶niejszy spos贸b, i zdarza艂o mu si臋 by膰 wsp贸艂uczestnikiem takich nikczemno艣ci - lecz gra Mullera przerazi艂a go. Nie pami臋­ta艂 kiedy ostatni raz dr偶a艂y mu wargi od podob­nego strachu.

- Pa... panie hrabio... Je艣li pan si臋 zgodzi艂, to... to pa艅ska sprawa. Ja nie chc臋 mie膰 z tym nic wsp贸lnego, nic! Nie b臋d臋 wybiera艂 ludzi na 艣mier膰!... I panu te偶 nie radz臋!

- Wi臋c mam po艣wi臋ci膰 syna?! Jego matka przewr贸ci艂aby si臋 w grobie, a ja... ja bym...

- Je艣li pan zrobi to, czego 偶膮da Muller, to te偶 po艣wi臋ci pan syna. Syna i samego siebie, pa­nie hrabio, bo kiedy ch艂opcy z AK albo z NSZ si臋 dowiedz膮, 偶e pan da艂 na rozwa艂k臋 ludzi, to kropn膮 pana bez namys艂u!

- Niech pan usi膮dzie i przestanie krzycze膰, panie Bartnicki!

Bartnicki siad艂 tak gwa艂townie, 偶e strzeli艂 mu guzik marynarki i wisia艂 odt膮d na jednej nitce, jakby zosta艂 skazany i powieszony przez w艂a艣ci­ciela.

- Ostrzeg艂em pana, panie hrabio... Nie m贸­wi臋, 偶e le艣ni z pewno艣ci膮 dowiedz膮 si臋 o ca艂ej sprawie, bo mo偶e si臋 dowiedz膮, a mo偶e nie do­wiedz膮. Jednak takiej ewentualno艣ci nie wolno wyklucza膰!

- Tote偶 ja jej nie wykluczam, m贸j panie. Je­偶eli dowiedz膮 si臋 o wszystkim - b臋d膮 musie­li wpierw rozwa偶y膰, czy ci, kt贸rych wydano, s膮 warci tych, kt贸rych wykupiono. A gdy b臋d膮 chcieli kara膰 odpowiedzialnego za wymian臋, to b臋d膮 musieli ukara膰 kilka os贸b.

- Czyli kogo?

- Przemy艣la艂em to sobie, panie Bartnicki... Pragn臋, aby decyzj臋 podj臋艂o grono najszacow­niejszych obywateli miasta. Kilku takich Gestapo aresztowa艂o, ale kilku si臋 jeszcze znajdzie, mam racj臋?

- Nawet kilkunastu, panie hrabio. Tylko jak pan chce to zrobi膰?

- Chc臋 ich zaprosi膰 na dzisiejszy wiecz贸r do siebie. Mecenasa Krzy偶anowskiego, profesora Sta艅czaka, radc臋 Malewicza, naczelnika poczty, pana Sedlaka. To on mi podsun膮艂 t臋 my艣l...

- Jak膮 my艣l ?

- 呕eby zrobi膰 takie zebranie.

- Naczelnik Sedlak?

- Owszem, naczelnik Sedlak. By艂 tu u mnie przed chwil膮, prosi艂 o pomoc w ratowaniu jedne­go aresztowanego. Jak pan widzi - przychodzo­no nie tylko do pana...

- Kogo chce ratowa膰 Sedlak?

- Pana Ku藕micza, dyrektora muzeum. Ale wr贸膰my do moich go艣ci na dzisiejszy wiecz贸r, bo wci膮偶 nie wiem... Kilku ju偶 mam, lecz to ma­艂o. Kogo jeszcze winienem zaprosi膰, panie Bartnicki? Co pan s膮dzi o ksi臋dzu proboszczu?...

Jubiler zmarszczy艂 czo艂o i przez chwil臋 mil­cza艂. P贸藕niej szepn膮艂, jakby do siebie:

- Teraz rozumiem pa艅sk膮 szczodro艣膰, panie Tar艂owski... Ale nie jestem pewien, czy to, 偶e chce pan sam p艂aci膰 za czterech wi臋藕ni贸w, sk艂o­ni pa艅skich go艣ci do spe艂nienia 偶膮da艅 Gestapo...

- Nie odpowiedzia艂 mi pan na pytanie!

- Przepraszam, jakie pytanie?

- Kogo jeszcze winienem zaprosi膰?

- Ksi臋dza Hawry艂k臋 bez w膮tpienia.

- I jeszcze kogo?

Bartnicki schyli艂 g艂ow臋 i grzeba艂 przez chwil臋 w m贸zgu.

- Doktora Hanusza...

- Kto to jest?

- Zast臋pca dyrektora szpitala, profesora Stasinki, kt贸rego aresztowano.

- Kogo jeszcze?

- Kierownika kina, Kortonia...

- To ten przedwojenny dyrektor teatru, endek?

- Tak... No i aptekarza Brusia... Aha, ko­niecznie pana Mertla, zast臋pc臋 dyrektora szko­艂y ogrodniczej, bo dyrektora te偶 aresztowano... I chyba redaktora K艂osa, szefa przedwojennego 鈥濭o艅ca"...

- To on jeszcze 偶yje?

- 呕yje, panie hrabio, nawet nie藕le 偶yje, cho­cia偶 dzisiaj wielu 偶yje jakby nie 偶yli, takie cza­sy... Na pana miejscu zaprosi艂bym te偶 przodow­nika Godlewskiego z policji granatowej.

- Czemu?

- Pewno艣ci nie mam, ale on chyba kr臋ci z le艣nymi, panie hrabio. W ka偶dym razie to porz膮dny cz艂owiek, kilku ludzi ju偶 uratowa艂.

- Dobrze, wystarczy, akurat tyle stoi tu krze­se艂. Zaprosz臋 ich na sz贸st膮. Pytanie, czy wszyscy przyjd膮...

- Bez obaw, panie hrabio!

- Dlaczego jest pan taki pewny?

- Znam ludzi, prosz臋 pana... Nikt nie odm贸­wi, bo by膰 proszonym do pana hrabiego to za­szczyt, to wyr贸偶nienie. 艢ci膮gn膮膰 ich tutaj b臋dzie wi臋c 艂atwo, ale troch臋 trudniej b臋dzie ich prze­kona膰, gdy si臋 ju偶 dowiedz膮, czego pan od nich oczekuje.

- Zaprosz臋 ich nie m贸wi膮c czego oczekuj臋. B臋d膮 wiedzieli tylko, 偶e chc臋 rozmawia膰 o wi臋藕­niach. A w艣r贸d zaproszonych b臋dzie... przynaj­mniej dw贸ch, kt贸rzy mnie popr膮.

- Domy艣lam si臋, panie hrabio, 偶e mecenas Krzy偶anowski, bo to pa艅ski kolega z Legion贸w. A kto drugi?

- Zobaczy pan wieczorem.

Jubiler uni贸s艂 si臋 lekko, jakby znowu chcia艂 wsta膰.

- Przepraszam, nie rozumiem, panie hrabio... Ja te偶 mam przyj艣膰?!

- Jest pan zaproszony.

- Odm贸wi艂em ju偶 panu!

- Prosz臋 si臋 zreflektowa膰, panie Bartnicki. Chce pan odrzuci膰 takie wyr贸偶nienie?

- Nie przyjd臋, panie hrabio! Prosz臋 na mnie nie liczy膰!

- Panie Bartnicki...

- Nie ma mowy! Nie ma mowy, panie hra­bio! Powiedzia艂em ju偶, 偶e nie chc臋 bra膰 w tym udzia艂u!

- Co znaczy, 偶e nie chce pan zrobi膰 najlep­szego interesu w swoim waluciarskim 偶yciu, pa­nie Bartnicki! Czy kiedykolwiek zaproponowano panu tak膮 ilo艣膰 tak starej i tak warto艣ciowej bi­偶uterii, i to po cenie, kt贸r膮 sam pan wyznacza? I jeszcze bez 偶adnych targ贸w ze strony sprzeda­j膮cego?

Bartnickiemu pot zrosi艂 czo艂o i zacz膮艂 p艂yn膮膰 skroniami, ko艂o uszu.

- Panie hrabio, ja zawsze p艂ac臋 dobre ceny, jestem solidnym kupcem, nie jestem 呕ydem!

- A ja nie jestem g艂upcem, wi臋c prosz臋 mi oszcz臋dzi膰 takiego gadania!

Umilkli obaj. Tar艂owski kry艂 zdenerwowanie, Bartnicki nie potrafi艂 - musia艂 zacisn膮膰 palce na kolanach, by d艂onie przesta艂y si臋 trz膮艣膰.

- Czy mog臋 prosi膰 o papierosa? - spyta艂.

- Mam tu cygaretki, ale je艣li trzeba, wezw臋 s艂u偶膮cego...

- Mo偶e by膰 cygaretka, panie hrabio, to te偶 nikotyna.

Zakrztusi艂 si臋 dymem od razu.

- Cz臋sto pan pali, panie Bartnicki?

- W og贸le nie pal臋. Pal臋 pierwszego od kil­kunastu lat.

- Rozumiem... Niech pan si臋 nie zaci膮ga mo­cno, lub w og贸le nie zaci膮ga. A jak ju偶 si臋 pan uspokoi, prosz臋 mi powiedzie膰, czy chce pan to wzi膮膰, czy rezygnuje pan z interesu.

- Bardzo chc臋, panie hrabio, lecz nie chc臋 si臋 anga偶owa膰 w dyskusje o tym, kt贸rego z zak艂ad­nik贸w...

Tar艂owski przerwa艂 mu gwa艂townym gestem i r贸wnie gwa艂townym s艂owem:

- Prosz臋 nie by膰 idiot膮! Kupuj膮c t臋 bi偶uteri臋 i te numizmaty, ju偶 we藕mie pan w tym wszystkim udzia艂! Tak, panie Bartnicki! Celowo poinformo­wa艂em pana czego 偶膮da Muller, aby mia艂 pan pe艂n膮 艣wiadomo艣膰 w czym bierze pan udzia艂. I gdy­by p贸藕niej kto艣 pyta艂 mnie o to - potwierdz臋, i偶 pan doskonale wiedzia艂 w jaki uk艂ad si臋 pan anga偶uje! Nie zawaham si臋, panie Bartnicki!

- Jednak co innego kupi膰 to od pana, nawet wiedz膮c dla jakiego celu pan sprzedawa艂, a co innego by膰 cz艂onkiem tego trybuna艂u, kt贸ry pan chce zebra膰 dzi艣 wieczorem, panie hrabio!

Tar艂owski popatrzy艂 na niego zniecierpliwio­ny, gdy偶 ca艂y ten up贸r bra艂 bardziej za fars臋, za gr臋 pozor贸w, ni偶 za reakcj臋 wywo艂an膮 przez strach.

- Nie musi pan przychodzi膰. To, czy pan przyjdzie, to pa艅ska sprawa. Ale nie przycho­dz膮c - zwi臋kszy pan mo偶liwo艣膰 utraty swego 偶yciowego geszeftu...

Bartnicki milcza艂, ju偶 nie perswaduj膮c, co wzmog艂o optymizm hrabiego i uskrzydli艂o jego retoryk臋:

- Pan nie tylko winien zasi膮艣膰 w艣r贸d moich go艣ci przy tym stole, lecz winien pan to zrobi膰 aktywnie, bardzo aktywnie, panie Bartnicki.

- Aktywnie?...

- I to jak aktywnie! Pan winien mocno gar­d艂owa膰 na rzecz wymiany wi臋藕ni贸w, bo je艣li ta propozycja nie zostanie przeforsowana, czyli prze­g艂osowana, w贸wczas ca艂a sprawa upadnie i ja nie b臋d臋 musia艂 wyzbywa膰 si臋 rodowych precjo­z贸w za psi grosz!

- Ale偶 panie hrabio, ja...

- Niech pan to sobie dobrze rozwa偶y, panie Bartnicki, bo od tego b臋dzie zale偶a艂o, czy w tej dalekiej mysiej dziurze, w kt贸rej chce si臋 pan przed ko艅cem wojny zamelinowa膰, b臋dzie pan mia艂 kiesze艅 dwa razy pe艂niejsz膮. Czekam o sz贸­stej wieczorem!

Bartnicki jeszcze raz zdoby艂 si臋 na sprzeciw:

- Nie, panie hrabio! Prosz臋 na mnie nie cze­ka膰. To znaczy - mog臋 przyj艣膰 z got贸wk膮, ale nie jako uczestnik konferencji, kt贸r膮 pan organi­zuje. W niej nie wezm臋 udzia艂u. Du偶y zysk to du­偶a sprawa, ale 偶ycie to sprawa wi臋ksza od ka偶­dych pieni臋dzy. Nie chc臋 ryzykowa膰.

- Woli pan zaryzykowa膰 gniew kapitana Mullera?... - spyta艂 hrabia, si臋gaj膮c po argument, po kt贸ry si臋ga膰 nie pragn膮艂, lecz up贸r Bartnickiego nie dawa艂 mu wyboru.

- Dlaczego gniew Mullera?... - szepn膮艂 po­blad艂ymi wargami jubiler.

- Bo pan kapitan bardzo liczy na du偶y 艂up, i kiedy omawia艂em z nim szczeg贸艂y, poleci艂 mi pana jako bankiera, kt贸ry za moje z艂oto dostar­czy 偶膮dan膮 ameryka艅sk膮 got贸wk臋.

- Wymieni艂 moje nazwisko?!

- Zupe艂nie poprawnie, panie Bartnycky.

- No dobrze, i co z tego? Przecie偶 nie uchy­lam si臋 od kupienia tych precjoz贸w...

- Ale uchyla si臋 pan od zaproszenia na kola­cj臋, nie rozumiej膮c, 偶e moja oferta jest dubelto­wa. Wy, finansi艣ci, nazywacie to chyba 鈥瀟ransak­cj膮 wi膮zan膮". Albo przyjdzie pan tu jako bankier i jako wsp贸艂uczestnik decyzyjnego gremium, albo prosz臋 w og贸le nie przychodzi膰. Je艣li nie przyj­dzie pan - Muller si臋 dowie, 偶e przez pana utra­ci艂 艂up. I w贸wczas pewnie podzi臋kuje panu.

- To... to jest... - Bartnicki nie m贸g艂 wy­krztusi膰 epitetu.

Tar艂owski go wyr臋czy艂:

- Tak, to jest szanta偶. A wi臋c o si贸dmej wie­czorem. Do widzenia, panie Bartnicki.

Jubiler wsta艂, uk艂oni艂 si臋 z szacunkiem i po­drepta艂 ku drzwiom jak nakr臋cony automat. Do­goni艂 go g艂os gospodarza:

- Prosz臋 nie zapomnie膰 - tylko setki i pi臋膰­dziesi膮tki! I prosz臋 wzi膮膰 ca艂o艣膰 ze sob膮. Je偶eli wszystko si臋 uda, w贸wczas od r臋ki dam panu to, czego pan chce.



AKT III.




Par臋 minut po osiemnastej przy wielkim stole siedzia艂o jedenastu ludzi;

Mecenas Alojzy Krzy偶anowski, wysoki, szczu­p艂y jak tyka okularnik, kt贸rego ch贸d przypomi­na艂 st膮panie 偶urawi i bocian贸w, a mowa retory­k臋 kaznodziejsk膮. Cz艂owiek ten, b臋d膮c uczest­nikiem wielu s膮dowych rozpraw wszelakiego ty­pu - od rozwodowych i maj膮tkowych do arty­stycznych i politycznych - nauczy艂 si臋, 偶e lu­dzie maj膮 z prawd膮 tyle samo wsp贸lnego, co ga­zety dw贸ch pa艅stw tocz膮cych zaciek艂膮 wojn臋, pe艂ne frontowych doniesie艅, wed艂ug kt贸rych ka偶­da walcz膮ca armia zosta艂a ju偶 wybita do nogi, i to kilka razy.

Profesor Mieczys艂aw Sta艅czak, filozof, zwo­lennik dystansu wobec wszystkich rzeczy powa偶­nych a nawet gro藕nych, niczym owi b艂aze艅scy m臋drcy, kt贸rzy roztrz膮saj膮c problemy zgonu lub cierpienia wybuchaj膮 co pewien czas 艣miechem. Nosi艂 przed sob膮 brzuch godny sze艣cioraczk贸w, a na g艂owie kup臋 srebra 藕le przyczesanego. Ru­sza艂 si臋 wolno - kto艣 m贸g艂by rzec, i偶 majesta­tycznie, a kto艣 drugi, i偶 ospale - lecz my艣la艂 szybko jak piorun. Potrafi艂 zabi膰 jednym s艂owem i prawi膰 uprzejmo艣ci takim tonem, 偶e komple­mentowanemu rozm贸wcy pe艂z艂 po plecach zim­ny dreszcz. W starych cho膰 wci膮偶 b艂yszcz膮cych oczach mia艂 ca艂膮 legend臋 komedii ludzkiej i fol­warku zwierz臋cego.

Redaktor Krystian K艂os, dobiegaj膮cy sze艣膰­dziesi膮tki, a wygl膮daj膮cy na m艂odszego o kilka­na艣cie lat dzi臋ki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny w膮sik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzje­r贸w sugerowa艂 t臋pot臋 w艂a艣ciciela, lecz by艂o to wra偶enie myl膮ce, gdy偶 K艂os, absolwent wydzia­艂u historii lwowskiego Uniwerku, mia艂 zupe艂nie zno艣ny poziom erudycji. 脫w morderczy w膮sik i zab贸jczy przedzia艂ek r贸wnie czarnych w艂os贸w s艂u偶y艂y przywabianiu dam, na kt贸rych redaktor m艣ci艂 si臋 za to, 偶e swego czasu opu艣ci艂a go uko­chana ma艂偶onka. Pewnego dnia odby艂a z nim kr贸tk膮 rozmow臋, podczas kt贸rej dowiedzia艂 si臋 prawdy o 偶yciu, i wysz艂a bezterminowo, za艣 on gorzknia艂 regularnie i zwalcza艂 up艂ywaj膮cy czas mno偶eniem seksualnych triumf贸w.

Magister Zygmunt Brus, aptekarz, farmaceuta z powo艂ania, a z zami艂owania tak偶e kobieciarz, kt贸ry jednak grzeszne 偶ycie rozpocz膮艂 bardziej po Bo偶emu, dopiero jako nieutulony wdowiec. Swoim konkubinom wysy艂a艂 bukiety r贸偶 ledwie mieszcz膮ce si臋 w drzwiach, i traktowa艂 te pa­nie delikatniej ni偶 redaktor K艂os, bez epitet贸w i bokserskich r臋koczyn贸w. Mia艂 ci膮g艂e proble­my chorobowe wskutek nadu偶ywania cudownych lekarstw, kt贸rych by艂 znawc膮 i sprzedawc膮. Sw贸j fach za艣lubi艂 po dziadku i ojcu, mi艂o艣nie, tak jak wenecki do偶a po艣lubia Adriatyk, jak papie偶 po­艣lubia Ko艣ci贸艂, jak oblubieniec po艣lubia oblu­bienic臋 w 鈥濸ie艣ni nad pie艣niami", jak alpinista po艣lubia g贸ry, nurek g艂臋biny, a Cygan swoje skrzypce na bezkresnych drogach.

Romuald Korto艅, dyrektor kina w Rudniku, z wykszta艂cenia teatrolog, a z przekona艅 polity­cznych i z przynale偶no艣ci partyjnej endek (cz艂o­nek Narodowej Demokracji). Korto艅 dolegliwo­艣ci fizycznych mia艂 ma艂o - chyba 偶e jako dole­gliwo艣膰 liczy膰 p艂askostopie i piegi - za to psy­chicznych du偶o, i to codziennych, powodowa­nych walk膮 o zwyci臋stwo idei narodowej. Zwy­ci臋stwo nie zi艣ci艂o si臋 przed wojn膮, gdy偶 鈥瀞ocja艂" Pi艂sudski za膰mi艂 narodowca Dmowskiego, a w czasie okupacji te偶 si臋 sp贸藕nia艂o, bo pr贸cz okupant贸w bru藕dzili endekom i partnerzy - konkurenci, czyli Armia Krajowa. Rudnicki rezydent partyzantki narodowc贸w (NSZ - Narodowe Si艂y Zbrojne), rotmistrz Korto艅, jako niez艂omny pa­triota uwa偶a艂, 偶e chocia偶 w Polsce 偶yje mniej wi臋cej tyle samo g艂upc贸w, co w ka偶dym innym kraju, to jednak cudzoziemscy g艂upcy s膮 bezna­dziejnymi durniami, gdy polski ba艂wan ma we krwi troch臋 wrodzonego szowinizmu, wi臋c kiedy tylko masowo oprzytomnieje - idea narodowa zatriumfuje.

Doktor Bogus艂aw Hanusz, wice ordynator miej­skiego szpitala. Cz艂owiek ten nosz膮c kitel impo­nowa艂 sprawno艣ci膮 i energi膮, lecz ubrany 鈥瀙o cy­wilnemu", w garnitur, szlafrok lub p艂aszcz, robi艂 wra偶enie mamrocz膮cego safandu艂y, chocia偶 we­wn膮trz zachowywa艂 (nieco w贸wczas u艣piony) ja­sny, przenikliwy rozum tudzie偶 zdolno艣膰 (czy ra­czej gotowo艣膰 bycia zdolnym) do g艂臋bokich ana­liz i do subtelnego formu艂owania celnych wnio­sk贸w. Najch臋tniej francuszczyzn膮. J臋zyk francu­ski, stworzony dla bezproduktywnego filozofo­wania i dla nadawania obelgom form wyrafino­wanych jak truj膮ce perfumy, Hanusz kocha艂 nie za to, lecz za proz臋 Balzaca, kt贸r膮 studiowa艂 ci膮gle. Szczeg贸ln膮 satysfakcj臋 czerpa艂 por贸wnuj膮c Boyowskie t艂umaczenia dzie艂 Balzaca z orygina­艂ami gwoli 艂owienia b艂臋d贸w. Do pa艂acu przyby艂 zm臋czony i zestresowany - mia艂 tego dnia czte­ry operacje; jedna si臋 nie uda艂a.

Radca Roman Malewicz, emeryt, zwany radc膮 zwyczajowo, po galicyjsku. Chocia偶 od dawna nie sprawowa艂 偶adnej urz臋dowej funkcji, cieszy艂 si臋 w Rudniku autorytetem r贸wnym autorytetowi burmistrza. By艂 najstarszym uczestnikiem posie­dzenia; ju偶 przed wojn膮 wygl膮da艂 tak s臋dziwie, 偶e m贸g艂by tym wspomaga膰 wiecznie dziurawe szkolne bud偶ety: chc膮c ukaza膰 dzieciom co to jest 鈥瀦abytek przesz艂o艣ci", nie trzeba by艂oby or­ganizowa膰 kosztownych wycieczek po ruinach zamk贸w i klasztor贸w - starczy艂oby wezwa膰 te­go cz艂owieka o fizjonomii pe艂nej g艂臋bokich bruzd i w膮trobianych plam. Malewicz by艂 pradawnym rycerzem i staro艣膰 nie odebra艂a mu tego. Nale偶a艂 do tych nielicznych ludzi, kt贸rzy - gdy los ze­tknie ich ze skurwysynem - maj膮 odwag臋 zako­munikowa膰 skurwysynowi (i to ju偶 鈥瀢 pierw­szych st贸wach swojego listu") co o nim my艣l膮.

Nauczyciel Zbigniew Mertel, zast臋pca dyrek­tora szko艂y ogrodniczej w Rudniku (wszystkie inne szko艂y w Rudniku Niemcy skasowali jako zb臋dne dla podludzi o s艂owia艅skim rodowodzie). By艂 du偶o m艂odszy ni偶 Malewicz, ale nosi艂 ju偶 spor膮 艂ysin臋, wyra藕nie niezadowolon膮 z resztki w艂os贸w, kt贸re wianuszkiem okala艂y jego kwad­ratowy 艂eb niczym korona cierniowa. Koron臋 t臋 m贸g艂 zainkasowa膰 ka偶dej doby - wystarczy­艂o, by Niemcy dowiedzieli si臋, 偶e jest oficerem przedwojennej Dw贸jki (Drugi Oddzia艂 Sztabu Ge­neralnego czyli wywiad), teraz rezydentem AK w Rudniku. Wszystkie tajemnice najwi臋kszej i najcz臋艣ciej szarpi膮cej okupanta 鈥瀕e艣nej bandy" dystryktu lubelskiego mia艂y lokum pod czaszk膮 i pod pod艂og膮 kapitana Mertla, wyk艂adowcy tajni­k贸w zapylania, szczepienia, przesadzania i pod­lewania flory kwiatowej.

Przodownik Stanis艂aw Godlewski, najm艂odszy w艣r贸d zebranych. Nie b臋d膮c ani kalek膮, ani kar艂em - od urodzenia by艂 pokrak膮, gdy偶 mia艂 cia­艂o zapa艣nika wagi ci臋偶kiej i male艅k膮 kobiec膮 twarz. Pos艂ugiwa艂 si臋 na codzie艅 j臋zykiem pasu­j膮cym do tego cia艂a, a nie do tej twarzy - j臋zy­kiem dalekim od akademickich kanon贸w i od slangu wypomadowanych pyskaczy szpanuj膮cych dialektem a la 鈥瀎erajna". 脫w twardy 偶argon dziwek i bandzior贸w, za艣pi臋 w brudnych pieni臋dzy i ostrych 鈥瀔os", by艂 wszak偶e k艂opotliwy w kon­taktach ze zwierzchnikami i z normalnymi oby­watelami, wi臋c Godlewski nauczy艂 si臋 te偶 j臋zyka pasuj膮cego do ko艣cio艂a i do przedszkola, aczkol­wiek tu mia艂 zas贸b s艂贸w skromniejszy nieco. Lu­biano go powszechnie, bo jako 鈥瀏ranatowy gli­na" ch臋tniej s艂u偶y艂 rodakom ni偶 okupantom, cz臋­sto ryzykuj膮c w艂asn膮 g艂ow膮 i nie bior膮c przy tym zbyt du偶o do kieszeni, chocia偶 pr贸cz 偶ony i dzieci mia艂 star膮 matk臋 na garnuszku.

Poczmistrz Bronis艂aw Sedlak, przed wojn膮 ko­munista, teraz kryptokomunista o fa艂szywym na­zwisku. Wyszed艂 z twardej szko艂y Kominternu, ty艂ek utwardzi艂y mu wi臋zienia Polski sanacyjnej, a 偶ycie nauczy艂o go prawdziwego (nie udawane­go) szacunku tylko dla tych bli藕nich, kt贸rzy byli ode艅 silniejsi fizycznie. Bez w膮tpienia podoba艂by si臋 Freudowi - idealnie reprezentowa艂 typ przysy­piaj膮cych neurastenik贸w, jednak nieszkodliwych tylko chwilowo, p贸ki stres nie detonuje adrenali­ny eksplozyjnej. Kobietom podoba艂 si臋 mniej, mimo dyskretnej elegancji przejawianej nosze­niem garnituru o kolorze 鈥瀉ngielskiej mg艂y" (co mia艂o maskowa膰 jego 鈥瀙ochodzenie klasowe"), gdy偶 by艂 szybko tetryczej膮cym facetem, jednym z tych, kt贸rym codziennie furkot wypadaj膮cych w艂os贸w przypomina, 偶e 艣mietnik 偶ycia jest ju偶 bardziej za nimi ani偶eli przed nimi. Naczelni­kiem poczty zosta艂 dzi臋ki sowieckiej agenturze, w roku 1940, gdy jeszcze Sowieci i Hitlerowcy tworzyli orkiestr臋 wsp贸ln膮.

Ksi膮dz Julian Hawry艂ko, proboszcz parafii rudnickiej. Po mie艣cie chodzi艂 zazwyczaj w 鈥瀋ywil­nym" ubraniu (chyba 偶e ni贸s艂 pos艂ug臋 religijn膮), nie dbaj膮c o wygl膮d - jego bru藕dziasta twarz przypomina艂a jego niestarann膮 fryzur臋, zmi臋t膮 koszul臋 i zdeformowane buty, wszystko to paso­wa艂o do siebie. Pr贸cz g艂osu - jego weso艂y g艂os, niby g艂os bon-vivanta, cz艂owieka, kt贸ry 偶yje tak jak chce i jak wielu by chcia艂o - nie pasowa艂 ani do zoranej twarzy, ani do profesji duchowne­go. Profesji zawsze trudnej podczas wojny, bo gdy 艣mier膰 zbiera bezmy艣lne 偶niwo - strasznie ci臋偶ko jest m贸wi膰 ludziom o Bo偶ej wszechmocy i Bo偶ym niesko艅czonym mi艂osierdziu. W oku­powanej Polsce 偶niwo by艂o makabryczne - lu­dzi mordowano setkami, tysi膮cami, milionami... Ksi膮dz Hawry艂ko szed艂 do pa艂acu hrabiego Tar艂owskiego jakby czuj膮c co si臋 艣wi臋ci - za艂o偶y艂

sutann臋, aby by膰 gotowym na wszystko, na ka偶­de z艂o tego 艣wiata.

St贸艂 by艂 g臋sto zastawiony dla go艣ci. Obok kil­ku karafek z nalewk膮 i kilku popielniczek wid­nia艂y tam koszyczki z chlebem, p贸艂miski z kie艂­bas膮 i szynk膮, miseczki pe艂ne og贸rk贸w, maryno­wane grzyby, i zastawa indywidualna - przed ka偶dym krzes艂em po talerzu, talerzyku, kielisz­ku, szklanicy, i sztu膰ce na haftowanej serwetce. Trzynasty komplet le偶a艂 u szczytu sto艂u, gdzie mia艂 podjecha膰 swym w贸zkiem Tar艂owski. Wy­czekiwano gospodarza, zabijaj膮c czas paplanin膮. Brus i K艂os dyskutowali o alkoholu:

- Wi臋c to jest ta przes艂awna nalewka rodo­wa! Zobaczymy, zobaczymy!

- Zobaczymy i zat臋sknimy do czystej, bo nalewka jak nalewka - musi by膰 troch臋 przes艂o­dzona.

- Niekoniecznie, bywaj膮 kwa艣ne naleweczki.

- Ja tam wol臋 czy艣cioch臋. Ale wy艂膮cznie do­br膮 czy艣cioch臋, t臋 z bia艂膮 g艂贸wk膮.

- Ja tam od nadmiaru nie dostaj臋 kaca, ale od jednego kieliszka czystej dostaj臋 po 艂bie - wtr膮ci艂 si臋 przodownik Godlewski.

- Po 艂bie? - zdziwi艂 si臋 Brus.

- Ano tak. Przed wracaniem do domu nie mog臋 pi膰, bo moja stara to alkoholomierz, psia jej ma膰!

- A mnie czysta leczy.

- Z czego?

- Ze wszystkiego. Albo mnie rozgrzewa, al­bo ozi臋bia, albo...

- Ozi臋bia? Czysta?!

- To prawda - tym razem wtr膮ci艂 si臋 doktor Hanusz. - Klimatyzacyjne zalety czystego alko­holu by艂y ju偶 dawno znane. Wiadomo, 偶e w贸dka chroni przed mrozem, bo rozgrzewa zzi臋bni臋te­go, i przed upa艂em, bo kiedy we wn臋trzu robi si臋 bardzo ciep艂o, to powietrze na zewn膮trz wydaje si臋 dzi臋ki kontrastowi stanowczo ch艂odniejsze ni偶 jest w istocie, i nawet przyjemnie orze藕wia.

Druga po艂owa sto艂u zaj臋ta by艂a rozmow膮 o zesz艂o nocnej strzelaninie wok贸艂 tor贸w kolejowych.

- Zgin臋艂a stara Zo艣ka Garmulanka, siostra dr贸偶nika. Od zab艂膮kanej kuli, taki fart! - poin­formowa艂 Kortori.

- No prosz臋 - prychn膮艂 Sedlak - a co­dziennie p贸艂 dnia przesiadywa艂a w ko艣ciele! Wi­da膰 modlitwy nie chroni膮 dewot贸w.

-Tak jak marksizmy nie chroni膮 idiot贸w mrukn膮艂 Mertel pod nosem, ale zbyt cicho, 偶eby go us艂yszano.

- Czyta艂em - ci膮gn膮艂 Sedlak - i偶 u Mu­zu艂man贸w oraz u afryka艅skich Murzyn贸w, pr贸cz modlitw albo szama艅skich zakl臋膰, stosowane s膮 specyfiki przeciwko kulom. Na przyk艂ad ma艣cie antykulowe. Wysmarujesz ca艂e cia艂o i jeste艣 ku­loodporny. To by si臋 u nas przyda艂o, co nie? Ja my艣l臋...

- U nas ju偶 to by艂o - przerwa艂 mu radca Ma艂e wie藕.

- U nas?!... - zdziwi艂 si臋 ca艂y ch贸r.

- Za Powstania Ko艣ciuszkowskiego. Ojcowie Benoni sprzedawali w swym klasztorze warszaw­skim, na Nowym Mie艣cie, po艣wi臋cone kartki, kt贸re rzekomo chroni艂y od ku艂. Brali drogo, jed­na kosztowa艂a pi臋膰 z艂otych.

- I co? Dzia艂a艂o?

- Nie zawsze. Ale jak rodzina truposza przy­chodzi艂a z reklamacj膮, braciszkowie t艂umaczyli, 偶e widocznie nieboszczyk mia艂 grzech 艣miertelny na sumieniu, co zniwelowa艂o moc kartki 艣wi臋tej. Uciu艂ali tymi kartkami fortun臋, bo popyt by艂 og­romny.

- A dlaczego Naczelnik nie t臋pi takich za­bobon贸w? - spyta艂 Sedlak.

- Bo kartkowe posp贸lstwo sz艂o w ogie艅 jak do ta艅ca - wyja艣ni艂 Malewicz.

- Ufne w moc Bo偶膮, przecie偶 鈥濸an B贸g ku­le nosi", prawda, prosz臋 ksi臋dza? - zaczepi艂 Hawry艂k臋 profesor Sta艅czak. - Wi臋c i tej bied­nej dr贸偶nikowej Zo艣ce dosta艂o si臋 od Pana Boga, mam racj臋, ksi臋偶ulu?

Hawry艂ko pokr臋ci艂 g艂ow膮, troch臋 przecz膮co, a troch臋 z politowaniem dla g艂upawej zaczepki. S t a 艅 czak jednakowo偶 nie mia艂 ochoty wycofa膰 si臋:

- Ksi膮dz dzisiaj w uniformie galowym, a偶 mi艂o popatrze膰!... Jeszcze milej by艂oby widzie膰 ksi臋dza w fioletach lub w purpurach, lecz jako艣 ksi膮dz nie mo偶e doczeka膰 awansu. Czy偶by pod­pad艂o si臋 biskupowi, h臋?

- Nie trzeba mi ziemskich awans贸w, profe­sorze - wyja艣ni艂 Hawry艂ko. - Praca z owczar­ni膮 Bo偶膮 starczy mi na awans do Kr贸lestwa Nie­bieskiego.

__Mo偶e starczy, a mo偶e nie starczy. I mo偶e

w艂a艣nie dzisiaj si臋 to oka偶e, ksi臋偶ulu... 呕eby awansowa膰, trzeba mie膰 ambicj臋 chodzenia dra­bin膮 hierarchiczn膮, brak tej ambicji jest kalec­twem.

- Ko艣ci贸艂 widzi to inaczej, nie tak po ziemsku - rzek艂 Hawry艂ko.

- Czy偶by? To dlaczego ksi膮偶臋ta Ko艣cio艂a bi­j膮 si臋 o sto艂ki ko艣cielne, albo o tron papieski?

- Znam pyszny kawa艂 na ten temat! - za­grzmia艂 Korto艅. - S艂uchajcie! Jad膮 w poci膮gu 呕yd i m艂ody wikary. Siedz膮 vis-a-vis siebie. Rap­tem 呕yd pyta: 鈥 - Jak ksi膮dz awansuje, to kim zostanie?". 鈥- Mog臋 zosta膰 proboszczem" - odpowiada wikary. 鈥- A p贸藕niej?" - pyta 呕yd. 鈥- P贸藕niej mog臋 zosta膰 kanonikiem". 鈥- A jeszcze p贸藕niej?". 鈥- Jeszcze p贸藕niej mog臋 zosta膰 pratatem". 鈥- A dalej co?". 鈥 - Dalej, gdybym mia艂 wybitne zas艂ugi, to mo­g臋 zosta膰 biskupem". 鈥- Mo偶na jeszcze wi臋c?". 鈥- Tak, mo偶na. Z woli Ojca 艢wi臋tego m贸g艂bym zosta膰 kardyna艂em". 鈥 - Ten wasz Oj­ciec 艢wi臋ty to papie偶, czy dobrze gadam? On ca艂ym waszym Ko艣cio艂em rz膮dzi, co?". 鈥- Tak, ca艂ym". 鈥- to dopiero by艂by awans, prosz臋 ksi臋dza! No bo jeszcze wy偶ej...". Wikary kr臋ci g艂ow膮; 鈥 - Wy偶ej ju偶 nie mo偶na. Przecie偶 nie mog臋 zosta膰 Panem Bogiem". A na to 呕yd: 鈥 - Dlaczego nie? Jednemu z naszych si臋 uda艂o ".

Gremialny wybuch 艣miechu przerwa艂 mecenas Krzy偶anowski:

- Wed艂ug S艂owackiego jednemu z naszych przypadnie Stolica Apostolska...

- Nieprawda, panie mecenasie - zaopono­wa艂 Malewicz. - Julek S. wieszczy艂 鈥瀙apie偶a s艂owia艅skiego", a nie polskiego. Co nie wyklu­cza Polaka, ale mo偶e by膰 i Czech, i...

W tym momencie kamerdyner 艁ukasz we­pchn膮艂 do sali w贸zek z hrabi膮. Go艣cie umilkli i wstali, witaj膮c gospodarza.

- Witam pan贸w i serdecznie dzi臋kuj臋 za przy­bycie - rzeki Tar艂owski. - Jeste艣 wolny, 艁ukaszu... Siadajcie, panowie. Prosz臋 je艣膰 i pi膰. Mam . nadziej臋, 偶e panowie mi wybacz膮, i偶 podejmu­j臋 pan贸w tak po ch艂opsku, lecz sprawa... bar­dzo wa偶na sprawa... wynik艂a nagle i moja ku­charka nie zd膮偶y艂a si臋 przygotowa膰, cho膰 wiem, 偶e pitrasi tak偶e co艣 gor膮cego, co p贸藕niej b臋dzie podane...

- Ale偶, panie hrabio, w dzisiejszych czasach to i tak... - przypochlebi艂 si臋 Brus.

Tar艂owski wskaza艂 na wolne krzes艂o, marsz­cz膮c brew:

- Pan Bartnicki nie by艂 艂askaw, czy si臋 sp贸藕­nia?

- Sp贸藕ni si臋 troch臋 - wyja艣ni艂 doktor Hanusz. - Za艂atwia jak膮艣 gard艂ow膮 spraw臋 i kaza艂 mi przeprosi膰 pana hrabiego w swoim imieniu.

- Nie b臋dziemy czeka膰, czasu jest bardzo ma艂o - zdecydowa艂 gospodarz. - Panowie, przechodz臋 do rzeczy. Zaprosi艂em pan贸w, naj­szacowniejszych obywateli Rudnika, gdy偶, jak panowie wiecie, Gestapo aresztowa艂o dziesi臋­ciu...

- Najszacowniejszych obywateli Rudnika - wtr膮ci艂 profesor Sta艅czak tonem wyzbytym sar­kazmu, ale uwaga by艂a i tak nieco sarkastyczna przez sw膮 tre艣膰.

- W艂a艣nie. Mo偶na jednak co艣 w tej sprawie zrobi膰. Chodzi o trudn膮 decyzj臋, bardzo trudn膮, kt贸rej samodzielnie podj膮膰 nie m贸g艂bym, dlatego zaprosi艂em pan贸w. Szef Gestapo, Muller, z艂o偶y艂 mi pewn膮 propozycj臋... Rozmawia艂em z nim kil­ka godzin temu. Muller zgadza si臋 wypu艣ci膰 czterech aresztowanych. Zgadza si臋, aby ich wy­kupiono.

- Dlaczego tylko czterech? - spyta艂 God­lewski.

- Tego nie wiem. Chyba boi si臋 zwierzchnika. Przecie偶 nie mo偶e uwolni膰 wszystkich, a chce zarobi膰, wi臋c uzna艂, 偶e czterech to bezpieczne. Czterech to wi臋cej ni偶 nic, prosz臋 pan贸w.

- Ile chce wzi膮膰? - spyta艂 Korto艅.

- Za ka偶dego uwolnionego 偶膮da dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w.

Echem tych s艂贸w by艂 szmer biegn膮cy wok贸艂 sto艂u, pe艂en t艂umionych parska艅 i przekle艅stw:

- Bydlak!

- Skurwiel!

- Szwabska hiena!

- Pieprzony Szkop!

- Nigdy nie p艂acono nawet po艂ow臋 tej sumy!

- Celowo tyle za偶膮da艂, by nic z tego nie wy­sz艂o!

- Lub 偶eby zbi膰 maj膮tek.

- Kto to zap艂aci ? !

- Co za 艂ajdus! Nie do艣膰, 偶e morduje ludzi, to jeszcze kupczy lud藕mi jak handlarz niewolni­k贸w, psiakrew!

Gdy warczenia ucich艂y, aptekarz Brus podsu­mowa艂 je m贸wi膮c:

- Panie hrabio, to ogromna suma... 呕aden z nas nie m贸g艂by nawet...

- Nie zebra艂em tu pan贸w, by robi膰 zbi贸rk臋 pieni臋dzy - uspokoi艂 go hrabia.

- Ca艂e miasto nie wydoi艂oby takiej sumy - rzek艂 K艂os. - Cztery razy dwadzie艣cia to osiem­dziesi膮t tysi臋cy dolar贸w, fortuna! Nawet w Lu­blinie p艂aci si臋 za wi臋藕nia dwa, g贸ra trzy tysi膮­ce, prosz臋 pan贸w...

- Ale nie za wi臋藕nia przeznaczonego do roz­wa艂ki, takiego po wyroku, panie redaktorze - skorygowa艂 Sedlak.

- Tu nie by艂o przecie偶 偶adnego wyroku, bo nie by艂o s膮du - podni贸s艂 Hawry艂ko.

- Niech ksi膮dz nie b臋dzie 艣mieszny! - skar­ci艂 go Sedlak. - Decyzja centrali dystryktu ma moc wyroku s膮dowego, to tryb administracyjny skazywania wi臋藕ni贸w. Czy ksi膮dz si臋 urwa艂 z choinki, czy narodzi艂 dopiero dzisiaj? Wszyscy, kt贸rych aresztowa艂 Muller, maj膮 urz臋dowy wy­rok, a ratowanie pieni臋dzmi takich wyrokowc贸w kosztuje du偶o dro偶ej, du偶o wi臋cej ni偶 trzy tysi膮­ce zielonych. - Owszem, dwa razy wi臋cej - rzeki dzien­nikarz. - Niechby i trzy razy wi臋cej. Ale dwa­dzie艣cia tysi臋cy zielonych?!

Panowie! Mecenas Krzy偶anowski podni贸s艂 r臋k臋, ucisza­j膮c dyskutant贸w i daj膮c zna膰, 偶e sam chce za­bra膰 g艂os.

- Dziwicie si臋, panowie? Tu nie ma nic dzi­wnego, rzecz jest klarowna jak ma艂o co. Szkopy obrywaj膮 po ty艂ku na wszystkich frontach, na wschodzie, na zachodzie, na po艂udniu, wsz臋dzie. W Lublinie nied艂ugo Ruscy b臋d膮 rz膮dzi膰. Muller rozumie ile zosta艂o mu czasu na zgromadzenie 艂upu wojennego, wi臋c winduje ceny. To jest pra­wo upadaj膮cego rynku.

- Panowie - rzek艂 hrabia - Muller da艂 mi tylko par臋 godzin na podj臋cie decyzji.

- Ale mo偶e uda si臋 zmniejszy膰 t臋 koszmar­n膮 sum臋. Trzeba si臋 targowa膰, panie hrabio! - podsun膮艂 Brus.

- Muller nie b臋dzie si臋 targowa艂 z nami. Mo­偶emy jego propozycj臋 odrzuci膰 lub przyj膮膰. Ma­my czas do rana.

- Mamy czas do 艣mierci, a nawet d艂u偶ej! - prychn膮艂 K艂os. - Nie zebraliby艣my takiej sumy nawet w 偶yciu pozagrobowym...

- Ja wy艂o偶臋 ca艂膮 sum臋, prosz臋 pan贸w.

Deklaracj臋 gospodarza przyj臋艂o os艂upienie mie­rzone si艂膮 zbiorowego wzroku, kt贸ry spocz膮艂 na jego twarzy.

- Wykupi臋 wszystkich czterech - kontynu­owa艂 hrabia. - Pod warunkiem, 偶e w艣r贸d wyku­pionych b臋dzie m贸j syn.

- To najzupe艂niej oczywiste, panie hrabio! Pan p艂aci, pan decyduje! - zawyrokowa艂 Kor-to艅, a kilku innych skin臋艂o g艂owami dla potwier­dzenia.

- To wcale nie jest oczywiste, moi panowie, bo chcia艂bym, aby艣my podj臋li decyzj臋 wsp贸ln膮. Wszelako nie ukrywam, 偶e je艣li m贸j syn nie znajdzie si臋 w艣r贸d czterech wytypowanych - moja oferta finansowa przestanie by膰 aktualna. Zap艂ac臋 tylko w贸wczas, gdy Marek b臋dzie m贸g艂 wr贸ci膰 do domu.

Z drugiej strony sto艂u rozleg艂 si臋 szyderczy chichot. Chichota艂 profesor Sta艅czak, a gdy dzi臋­ki temu wszyscy spojrzeli na niego, usprawie­dliwi艂 si臋 r贸wnie kpiarsko, cytuj膮c reklamowy bon-mot Forda:

- Jednym s艂owem, panowie - ka偶dy mo偶e sobie kupi膰 samoch贸d o takim kolorze, jaki mu przypadnie do gustu, pod warunkiem, 偶e b臋dzie to czarny Ford-T!

- A pan, b臋d膮c na miejscu pana hrabiego, ui艣ci艂by ca艂膮 sum臋 za wykupionych nie wykupu­j膮c w艂asnego dziecka, co, panie profesorze?! - sykn膮 Korto艅.

- To by艂 偶art - broni艂 si臋 Sta艅czak. - Dow­cip maj膮cy rozlu藕ni膰 atmosfer臋...

- Panie profesorze, pa艅ski dowcip jest nie na miejscu! - wzburzy艂 si臋 mecenas Krzy偶anowski. - Winni艣my wszyscy wdzi臋czno艣膰 Teo... znaczy gospodarzowi, i to wdzi臋czno艣膰 podw贸j­n膮. Raz, 偶e wynegocjowa艂 z tym Mullerem 偶ycie czterech zak艂adnik贸w, a dwa, 偶e sam chce po­nie艣膰 wszystkie koszty. To szlachetny gest, god­ny rodu Tar艂owskich, jak偶e dla naszej ojczyzny zas艂u偶onego!

Korto艅 chcia艂 bi膰 g艂o艣ne brawa, ale szybko przesta艂 bi膰 w og贸le, bo jego manualna inicjaty­wa nie zosta艂a gremialnie podj臋ta. Wzni贸s艂 kie­lich.

- Jestem tego samego zdania, co mecenas Krzy偶anowski, i chyba wszyscy jeste艣my tego sa­mego zdania, panowie!... Wznosz臋 na cze艣膰 pa­na hrabiego toast dzi臋kczynny! Pijmy wraz!

Nie pi艂 tylko ksi膮dz, a profesor Sta艅czak, za­nim opr贸偶ni艂 kieliszek, mrukn膮艂 cicho:

- Pod warunkiem, 偶e b臋dzie to rodowa na­lewka firmy Tar艂owskich hrabi贸w!

Redaktor K艂os, siedz膮cy obok ksi臋dza Hawry艂ki, spyta艂:

- Czemu ksi膮dz proboszcz z nami nie pije?

- Alkohol 藕le mi s艂u偶y, synu.

- To ksi膮dz musi cierpie膰 podczas ka偶dej mszy, chlej膮c rytualne wino. Wsp贸艂czuj臋! - za­drwi艂 Sta艅czak.

Przez chwil臋 po toa艣cie, kt贸ry rozlu藕ni艂 pra­wie wszystkich, nak艂adano sobie w臋dlin臋, smaro­wano mas艂em kromki chleba i dzielono og贸rki. W ch贸ralne mlaskanie zaingerowa艂 s艂owami me­cenas :

- Panowie, prosz臋 o uwag臋!... Rozumiem, 偶e decyzja, aby w艣r贸d czterech wykupionych by艂 hrabicz Marek, jest tak oczywista, i偶 nie podlega dyskusji...

Odpowiedzia艂 mu kilkug艂osowy aprobuj膮cy po­mruk.

- ... Zatem przedyskutowa膰 musimy innych. Musimy ustali膰 reszt臋 wi臋藕ni贸w do wyci膮gni臋cia z 艂ap Gestapo. Trzech - trzy nazwiska.

- A dlaczego mamy dyskutowa膰? - spyta艂 Ma艂e wie藕.

- Pan 偶artuje, panie radco?... - zdumia艂 si臋 Krzy偶anowski.

- Nie, m贸wi臋 serio. Zwyczajnie nie rozumiem dlaczego mamy to przedyskutowa膰...

- Zna pan lepszy spos贸b na dokonanie tak trudnego wyboru?

- Znam. Losowanie, panie mecenasie, wyb贸r przez losowanie! W艂a艣nie dlatego, 偶e wyb贸r jest taki trudny, a jest trudny, bo ka偶dy z wi臋藕ni贸w zas艂uguje na ratunek, my jednak mo偶emy urato­wa膰 tylko trzech...

- Czterech!

- ... owszem, czterech, ale wybra膰 mo偶emy tylko tr贸jk臋, prosz臋 pana, gdy tam, pr贸cz m艂ode­go Tar艂owskiego, siedzi jeszcze dziewi臋ciu przy­zwoitych ludzi. W艂a艣nie dlatego trzeba losowa膰, by ka偶dy z nich mia艂 r贸wne szans臋.

Profesor Sta艅czak, prze偶uwaj膮cy akurat kawa­艂ek boczku, po艂kn膮艂 go gwa艂townie, pragn膮c zd膮­偶y膰 si臋 wtr膮ci膰:

- My za艣 szans臋 na uratowanie spokoju w艂a­snych sumie艅, bo jak si臋 wrzuci do kapelusza dziewi臋膰 kartek z nazwiskami i wyci膮gnie trzech

szcz臋艣liwc贸w - to winn膮 艣mierci sze艣ciu pozo­sta艂ych b臋dzie tylko pani fortuna. Prawda, panie

radco ?

- Lub pani opatrzno艣膰 - doda艂 z艂o艣liwie Sedlak. - Bo偶a opatrzno艣膰, 偶eby by艂o jasne.

- To pan przesta艂 by膰 ateist膮, panie naczelni­ku? - fukn膮艂 Sta艅czak.

- Sk膮d! Wci膮偶, podobnie jak pan, nie wierz臋 w Boga, profesorze, bo wci膮偶 nie spotka艂em ko­go艣, kto by mi racjonalnie udowodni艂, 偶e istnieje Tr贸jca 艢wi臋ta!

- Wypraszam sobie, nie ma tu podobie艅stw mi臋dzy nami; pan, mimo swoich lat, dalej nie rozumie nic! - zagniewa艂 si臋 filozof. - Kiedy pan wreszcie pojmie, 偶e wiara w Boga oparta o racjonalne przes艂anki to absurd?!... Wierzy膰 mo偶­na tylko wbrew ca艂ej historii i logice 艣wiata. Lecz na tym w艂a艣nie polega istota wiary - na negacji wszelkich argument贸w przeciw istnieniu Boga. Wiara jest marzeniem, a wi臋c czym艣 pi臋k­niejszym i doskonalszym od si艂y rozumu. Kwe­sti膮 serca.

- To czemu pan wci膮偶 taki bezsercowy, psia­krew?! - zaperzy艂 si臋 Sedlak. - Tak trudno panu marzy膰, co?

- Poczmistrzu kochany, ty dalej nic nie ro­zumiesz, wida膰 og艂upia ci臋 notoryczna lektura 鈥濳apita艂u"! Uwierzy膰 w Boga jest zaiste du偶o 艂atwiej ni偶 zrozumie膰 dlaczego bogaci s膮 nie­szcz臋艣liwi...

- Panowie! - krzykn膮艂 mecenas. - Pofilozofujecie sobie jutro, a teraz nie kradnijcie nam czasu, tu si臋 decyduj膮 losy ludzi!

- Wi臋c b臋dziemy rozstrzyga膰 te losy ci膮gn膮c losy? - zapyta艂 Sta艅czak. - Fortuna potoczy si臋 ko艂em, dokona sprawiedliwego wyboru i odej­dzie w ha艅bie jako winna 艣mierci sze艣ciu pe­chowc贸w !

- Pa艅ski argument to czysta demagogia, pa­nie profesorze! - zauwa偶y艂 Brus. - Ca艂y ten popis ironizowania metafizycznego, obwinianie fortuny...

- Pan chyba 藕le zrozumia艂 profesora, panie magistrze - przerwa艂 mu Mertel, wymachuj膮c serwetk膮, kt贸r膮 w艂a艣nie otar艂 sobie wargi. - Pro­fesor Sta艅czak by艂 艂askaw wykpiwa膰 nas, czyli potencjalnych winowajc贸w. Co, oczywi艣cie, jest r贸wnie bez sensu jak zrzucanie winy na los. Za 艣mier膰 kt贸regokolwiek z wi臋藕ni贸w wini膰 mo偶na tylko okupanta, lub wojn臋 jako tak膮, ale nas

w 偶adnym przypadku! Aspekt metafizyczny nie­w膮tpliwie tu istnieje, bo to jest rzeczywi艣cie fa­tum, ale bie偶膮ca realno艣膰 jest teraz taka: my ma­my uratowa膰 kilku spo艣r贸d tych ludzi. Kropka, panowie! Pytanie: jak ich wybra膰? Jestem prze­ciwko losowaniu! Kategorycznie przeciwko!

- S艂usznie! - do艂膮czy艂 si臋 Korto艅. - Te偶 jestem przeciwko loterii! To prawda, 偶e wszy­scy, kt贸rych aresztowa艂 Muller, zas艂uguj膮 na po­moc. Ale niekt贸rzy bardziej zas艂uguj膮, prosz臋 pan贸w!

- Czemu? - zdziwi艂 si臋 ksi膮dz.

I Mertel, i Kortori pragn臋li udzieli膰 odpowie­dzi Hawry艂ce, lecz wyprzedzi艂 ich swym 鈥瀕uzackim" basem Sta艅czak:

- Bo wszyscy s膮 r贸wni, ale niekt贸rzy s膮 r贸wniejsi, jak to w 偶yciu, ksi膮dz jeszcze nie do­strzeg艂 tego? R贸wno艣膰, tak biologicznie, jak i psy­chologicznie czyli mentalnie, to brednia, wbrew agitacjom jakobin贸w i bolszewik贸w, i wbrew te­mu, co reklamowa艂 najwy偶szy prze艂o偶ony ksi臋­dza, Galilejczyk.

- Jezus Chrystus chcia艂 tylko, 偶eby malucz­cy... - pr贸bowa艂 argumentowa膰 Hawry艂ko, lecz profesor nie da艂 mu sko艅czy膰.

- Chcia艂, aby wszyscy byli maluczcy, lub 偶eby wszyscy byli 艣redni, w ka偶dym razie po­dobni do siebie duchowo niczym par贸wka do pa­r贸wki, prosz臋 ksi臋dza! Tymczasem egalitarystyczny punkt widzenia jest ca艂kowicie na bakier z biologi膮, z cywilizacj膮 i z sensem, to czysty absurd.

- Pan si臋 powtarza, profesorze! - burkn膮艂 Malewicz.

- Nigdy nie do艣膰 powtarzania, 偶e ideologia egalitaryzmu jest takim samym k艂amstwem jak ka偶dy system, kt贸ry zawdzi臋czamy ideologom! Glina, z kt贸rej ideolodzy pr贸buj膮 ulepi膰 nowego cz艂owieka, zawsze okazuje si臋 b艂otem...

- Nie wszyscy ideolodzy! - obruszy艂 si臋 Sedlak.

- Pan jest adwokatem Hegla czy Marksa, drogi poczmistrzu? A mo偶e kauzyperd膮 drugo­rz臋dnych dialektyk贸w - Engelsa, Lenina b膮d藕 innego kretyna?

Nim Sedlak zd膮偶y艂 odwarkn膮膰 Sta艅czakowi, nad sto艂em przep艂yn膮艂 艂agodny g艂os doktora Hanusza:

- Drogi panie profesorze - pan, jako filo­zof, tworzy...

__ W艂a艣nie! - wyrwa艂 si臋 Brus. - Ja mam

ju偶 tego dosy膰, i panowie chyba te偶!... Wszyst­kie te poki膰kane pseudofilozofie i pseudopsychologie, wszystkie te pieprzni臋te konstrukcje my­艣lowe naci膮gane tak, 偶e gumki w majtkach p臋­kaj膮...

Przerwa艂o mu wej艣cie, a raczej wbiegni臋cie

Bartnickiego.

- Prosz臋 mi darowa膰 sp贸藕nienie, panie hra­bio! - wysapa艂 jubiler.

- Jest pan got贸w? - zapyta艂 gospodarz.

- W艂a艣ciwie tak, panie hrabio.

- Wi臋c niech pan siada, niech pan je i niech pan si臋 przy艂膮czy do dyskusji.

Bartnicki zaj膮艂 wolne krzes艂o mi臋dzy Malewiczem a Godlewskim, i spyta艂 radc臋 szeptem:

- O czym dyskutujemy?

- O zaletach i wadach loteryjnego ratowania skaza艅c贸w.

Krzy偶anowski wykorzysta艂 chwil臋 zbiorowego milczenia, przynaglaj膮c:

Panowie, ci膮gle odbiegamy od tematu! Nie czas na filozoficzne spekulacje, 偶arciki albo ja艂o­we wymiany intelektualnych pogl膮d贸w! Mamy rozstrzygn膮膰 偶yciow膮 kwesti臋...

- Raczej 艣mierteln膮 - u艣ci艣li艂 Sta艅czak. - Co ma zreszt膮 ten sens, 偶e tylko wobec 艣mierci wszyscy jeste艣my r贸wni, cho膰 i tu niezupe艂nie, bo jedni umieraj膮 m艂odo, a inni do偶ywaj膮 sklero­zy, wi臋c mo偶e zastosujmy kryterium wieku. Uz­najmy, 偶e trzeba ratowa膰 najm艂odszych spo艣r贸d aresztowanych, bo oni prze偶yli najmniej.

- I to, pa艅skim zdaniem, by艂by wyb贸r spra­wiedliwy? - zdumia艂 si臋 aptekarz.

- A czy ja powiedzia艂em, 偶e sprawiedliwy, drogi pigularzu? Prosz臋 bardzo - wybierzmy najprzystojniejszych, b臋dzie to wyb贸r taki sam. Albo najgrubszych...

- Z takimi b艂aze艅stwami kojarzy si臋 panu sprawiedliwo艣膰?

- Nie, poniewa偶 zasadniczo nie wierz臋 w sprawiedliwo艣膰. Ka偶dy nasz wyb贸r b臋dzie g艂upi. Czy b臋dziemy losowa膰, czy b臋dziemy argumen­towa膰 - to wszystko jedno.

- To wcale nie jest wszystko jedno! - za­oponowa艂 energicznie Korto艅. - S膮 w艣r贸d tych dziewi臋ciu ludzie nie tylko bardzo zas艂u偶eni, ale i bardzo potrzebni, prosz臋 pan贸w!

- Ka偶dy jest potrzebny swojej rodzinie, bra­cia - rzek艂 Hawry艂ko.

- Ale niekt贸rzy s膮 potrzebni wielu rodzinom! Bardzo wielu rodzinom!

- M贸wi pan o dyrektorze szpitala, o panu Stasince? - spyta艂 Malewicz.

- Nie, m贸wi臋 o ludziach potrzebnych ca艂emu narodowi! Takim cz艂owiekiem jest pan Trygier, dyrektor tartaku!

- Dlaczego w艂a艣nie on?

- Bo... r臋cz臋 panu, panie radco, 偶e w艂a艣nie pan Trygier musi by膰 wykupiony!

Malewicz nie ust膮pi艂:

- Wsp贸艂czuj臋 ka偶demu, jednak moim zda­niem tacy ludzie jak ordynator szpitala miejskie­go, profesor Stasinka, s膮 spo艂ecze艅stwu bardziej potrzebni ni偶 pan Trygier.

- A to dlaczego?!

- Dlatego, 偶e ordynatora szpitala potrzebuje­my do ratowania wielu pacjent贸w, a dyrektora tartaku do przerabiania lasu na tarcic臋 - to chy­ba jest jaka艣 r贸偶nica, co?! - zirytowa艂 si臋 Ma­lewicz.

Korto艅 spu艣ci艂 z tonu:

- Ale偶 ja nie mam nic przeciwko profesoro­wi Stasince. Zreszt膮 s膮 trzy miejsca. Niech b臋­dzie Trygier, Stasinka i...

- I pan le艣niczy Ostrowski! - uzupe艂ni艂 Mertel.

- W艂a艣nie, i pan le艣niczy Ostrowski! - zgo­dzi艂 si臋 Korto艅.

Po raz pierwszy zabra艂 g艂os Bartnicki, przery­waj膮c krojenie og贸rka:

- Moment, moment, prosz臋 pan贸w! Sp贸藕ni­艂em si臋, wi臋c nie wiem jak膮 gr臋 panowie graj膮 tu­taj, ale mo偶e rozpatrzymy inne kandydatury r贸w­nie偶...

- Pan dyrektor kinematografu rozgrywa gier­k臋 endeck膮, chc膮c uratowa膰 partyjnego kumpla - wyja艣ni艂 Bartnickiemu Brus. - Jeno nie za­uwa偶y艂, 偶e tu wok贸艂 sto艂u siedzi trzynastu ludzi, i nie zrozumia艂, 偶e decyzj臋 musimy wsp贸lnie podj膮膰!... Jak ka偶dy ma swojego kandydata, to i ja mam swojego te偶. Proponuj臋, 偶eby pan s臋­dzia Iwicki zosta艂 wykupiony!

Mecenas Krzy偶anowski bezzw艂ocznie temu przyklasn膮艂:

- Popieram propozycj臋 pana magistra!

Korto艅 spojrza艂 na Mertla i uni贸s艂 si臋, odsu­waj膮c krzes艂o. Mertel wsta艂 r贸wnie偶. Podeszli do szklanej 艣ciany mi臋dzy salonem a tarasem, i od­wr贸ceni ku niej szeptali gor膮czkowo. Na zewn膮trz przybywa艂o chmur i zrywa艂 si臋 coraz sil­niejszy wiatr, zwiastuj膮cy, 偶e idzie burza. We­wn膮trz by艂o ju偶 mglisto od dymu, palili prawie wszyscy zaproszeni. Bartnicki, aby nadrobi膰 sp贸藕­nienie, koi艂 g艂贸d wcinaj膮c szynkow膮 jak auto­mat, lecz mi臋dzy dwoma k臋sami przypomnia艂 so­bie czo艂owego kupca w艣r贸d swoich klient贸w:

- Czy o panu burmistrzu Wenclu, i o tym ile nasze miasto mu zawdzi臋cza, ju偶 panowie zapo­mnieli?

- Tak samo o panu Ku藕miczu! - doda艂 Sedlak. - Przecie偶 on, jako dyrektor muzeum tego miasta, zrobi艂 tyle dla...

- Dla pana, panie naczelniku, zrobi艂 najwi臋­cej, kupuj膮c od pana rzadkie marki pocztowe do swojej kolekcji - prychn膮艂 K艂os.

- Wypraszam sobie, moja propozycja by艂a bezstronna!

- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e bezstronna, bezintere­sowna, bezalkoholowa...

Do sto艂u wr贸cili Mertel i Korto艅. Dyrektor ki­na usiad艂, a nauczyciel przem贸wi艂 stoj膮c:

- Panowie! Trygier i Ostrowski musz膮 by膰 w艣r贸d wykupionych wi臋藕ni贸w!... Jest to sprawa wy偶szej...

- Dlatego, 偶e pan tak rozstrzygn膮艂 z panem Kortoniem?! - oburzy艂 si臋 Malewicz. - Nas tutaj wszystkich ma pan za nic, co?!

Hrabia teatralnie chrz膮kn膮艂, tak jak niegdy艣 chrz膮ka艂 zwracaj膮c uwag臋 藕le si臋 zachowuj膮cym cz艂onkom rodu:

- Panowie, bardzo prosz臋, dyskutujmy w spo­s贸b kulturalny. Po co si臋 unosi膰, czy偶 to...

Sedlak nie czeka艂 a偶 gospodarz sko艅czy repry­mend臋 :

- Pan radca ma s艂uszno艣膰! Dziwna rzecz, i偶 pan Mertel, kt贸ry jako zast臋pca dyrektora szko艂y winien g艂osowa膰 na swego zwierzchnika, woli wykupi膰 le艣niczego...

- Bo kiedy pan dyrektor zostanie rozwalony, to pan zast臋pca zostanie panem dyrektorem... - mrukn膮艂 zgry藕liwie Brus.

Mertel poczerwienia艂 i zrobi艂 dwa kroki ku aptekarzowi, warcz膮c:

- Ty pieprzony pigularzu!!

- Panowie! -j臋kn膮艂 hrabia.

Purpurowy na twarzy Brus odwr贸ci艂 g艂ow臋 ku Mertlowi i wycedzi艂:

- Nie jeste艣my w stosunkach, kt贸re zezwala­艂yby panu zwraca膰 si臋 do mnie per 鈥瀟y", panie

belfrze! Nie hodowa艂em z panem 艣wi艅 ani in­nych czworonog贸w!

- Panowie, czy mo偶emy prowadzi膰 cywilizo­wany dialog? - zapyta艂 Krzy偶anowski.

- Ale偶 tak - zgodzi艂 si臋 Mertel. - Pod wa­runkiem, 偶e nie b臋d臋 musia艂 prowadzi膰 dialogu z figur膮, kt贸ra mnie obra偶a!

- Nawet gdyby pan chcia艂, to by pan nie m贸g艂 za bardzo, bo cywilizowany dialog jest ro­dzajem sztuki, kt贸r膮 trzeba umie膰 - odszczekn膮艂 Brus.

Mertel, miast wybuchn膮膰, roze艣mia艂 si臋, zbli­偶y艂 jeszcze p贸艂 kroku w stron臋 aptekarza, i rzek艂 s艂odko:

- Umia艂bym, umia艂bym, panie magistrze. Tyl­ko z panem nie m贸g艂bym, bo nie umiem rozma­wia膰 trzymaj膮c g艂ow臋 odchylon膮 do ty艂u...

- A po c贸偶 mia艂by pan odchyla膰 j膮 do ty­艂u? - zdumia艂 si臋 farmaceuta.

- 呕eby patrze膰 w g贸r臋. Nie lubi臋 rozmawia膰 patrz膮c w g贸r臋, od tego kark boli - wyja艣ni艂 Mertel, zdumiewaj膮c jeszcze bardziej Brusia, lek­ko ju偶 rozbrojonego.

- Ale偶 ja wcale nie posiadam wzrostu wiel­kolud贸w...

- Tak, lecz kuca pan na czubku palmy, i nie wida膰 du偶ych szans, by m贸g艂 pan kiedykolwiek zej艣膰 z niej, panie magistrze!

Policzki Brusia, wcze艣niej purpurowe, zacz臋艂y przybiera膰 siny odcie艅 fioletu. Zerwa艂 si臋, stan膮艂 przed Mertlem i wysylabizowa艂 g艂osem pe艂nym nienawi艣ci:

- Kiedy patrz臋 na pana, jestem got贸w uwie­rzy膰 tym facetom w bia艂ych kitlach, kt贸rzy twier­dz膮, 偶e przodkami ludzi by艂y takie ma艂e stworze­nia podobne do ryj贸wek!

Mertel chwyci艂 aptekarza za klapy marynarki, zwieraj膮c mu je pod brod膮, raczej mocno, bo trzasn膮艂 jaki艣 szew 艣wi膮tecznego stroju. Brus odpowiedzia艂 gwa艂townym ciosem dolnej ko艅­czyny - metalowym kantem zel贸wki uderzy艂 wierzch stopy agresora, co zwali艂o sycz膮cego z b贸lu Mertla na pod艂og臋. Padaj膮c nie pu艣ci艂 Bru­sia, wi臋c obaj run臋li, by tarza膰 si臋 wzorem roz­szala艂ych podw贸rkowych 艂obuziak贸w, gry藕膰, dra­pa膰, plu膰, rwa膰 sobie w艂osy tudzie偶 miota膰 prze­kle艅stwa.

- 鈥濱 stworzy l Pan B贸g cz艂owieka na obraz i podobie艅stwo swoje"... - rzuci艂 Sta艅czak nie bez satysfakcji.

Ten cytat z Pisma 艢wi臋tego 鈥瀙rzebudzi艂" ki­bic贸w, kt贸rzy wskutek gremialnego os艂upienia, zbiorowego szoku, zostali tkni臋ci swoistym letar­giem, stanem parali偶u trwaj膮cego bardzo kr贸tko. Przodownik Godlewski, Korto艅, K艂os, Bartnicki i Krzy偶anowski skoczyli ku furiackim wojow­nikom, rozdzielaj膮c zmi臋toszone cia艂a i odci膮ga­j膮c je do przeciwleg艂ych kra艅c贸w sto艂u. Mertel i Brus przytomnieli wolno, dychaj膮c chrapliwie i patrz膮c zdziwionym wzrokiem na 艣ciany oraz ludzi, jakby zostali przeniesieni tutaj z innego wymiaru rzeczywisto艣ci lub z nadrzeczywisto艣ci kosmicznej. Im bardziej przytomnieli - tym wi臋kszy mieli we wzroku wstyd. Wicedyrektor szko艂y otrzepa艂 ubranie i ze spuszczon膮 g艂ow膮 siad艂 na swoim miejscu. Aptekarz wybieg艂 do to­alety. Hanusz szepn膮艂 Malewiczowi, zakrywaj膮c usta d艂oni膮:

- To dzisiejsze ci艣nienie, bardzo niskie, zu­pe艂nie fatalne dla ci艣nieniowc贸w. Plus ta nalew­ka. Jest pyszna, lecz mocna jak bimber. S艂ysza­艂em o tym ju偶 dawno. A oni dwaj pili najwi臋cej, nie licz膮c pana przodownika.

- I pana filozofa - odszepn膮艂 Malewicz.

- Tak? Nie zauwa偶y艂em tego...

- A ja mu liczy艂em kieliszki, widz膮c jak so­bie dowcipkuje... Co za艣 do ci艣nienia, i co do picia przez naszych dw贸ch gladiator贸w - to przecie偶 alkohol pomaga ci艣nieniowcom, tak si臋 m贸wi.

- Nie zawsze i nie ka偶dy alkohol. Du偶o pew­niejszym jest fakt, 偶e od alkoholu dostaje si臋 ma艂piego rozumu.

- To prawda, doktorze, ale ja widz臋 inny po­w贸d tego mordobicia. Nie tyle organiczny, ile hi­storyczny.

- Historyczny?! - zdumia艂 si臋 Hanusz.

- A owszem, historyczny. Czy wypisywa艂 pan kiedy艣 recept臋 Mertlowi lub kt贸remu艣 z familiant贸w Mertla?

- Nie jedn膮.

- I jak pan my艣li, gdzie on te lekarstwa ku­powa艂 ?

- Dziwne pytanie - w Rudniku jest tylko jeden sk艂ad apteczny...

- Mertel nigdy niczego nie kupi艂 u Brusia, nie kupi艂by tam nawet pigu艂ki, kt贸ra mog艂aby uratowa膰 mu 偶ycie. Po wszystkie leki je藕dzi do Niska.

- Dawno si臋 tak nienawidz膮?

- Od trzydziestu kilku lat. Posz艂o o bab臋 - nieboszczka Brusiowa by艂a wcze艣niej narzeczon膮 Mertla. Przez te trzydzie艣ci par臋 wiosen obaj d偶entelmeni nie zetkn臋li si臋 ani razu w jednym pomieszczeniu, pierwszy raz dzisiaj. Pan nie jest st膮d, pan tu przyby艂 w trzydziestym sz贸stym...

- W trzydziestym si贸dmym.

- ...to pan tego wszystkiego nie wie. Ale ka偶de rudnickie dziecko wie, 偶e Brusiowie cho­dzili na msz臋 o dziewi膮tej, a Mertlowi o pierw­szej, 偶eby si臋 nie spotka膰.

Wszyscy interweniuj膮cy przy incydencie zaj臋li ju偶 swoje krzes艂a, lecz milczano, jakby nie chc膮c kontynuowa膰 dyskusji bez farmaceuty, lub jakby pragn膮c chwilowej kwarantanny, terapii cisz膮. Brus wr贸ci艂 po kilku minutach, z odnowionym starannie przedzia艂kiem w艂os贸w, lecz ci膮gle z nadprut膮 kamizelk膮. Mia艂 min臋 zbitego psa i wo­dzi艂 wzrokiem blisko sufitu, ponad g艂owami ze­branych. Kiedy usiad艂 i kiedy oczekiwano, 偶e dys­kusj臋 wznowi hrabia lub jego przyjaciel, mece­nas Krzy偶anowski - g艂os niespodziewanie za­bra艂 str贸偶 publicznego 艂adu:

- Panowie... ja... tego, no... Ja prosz臋, 偶eby to si臋 ju偶 nie powt贸rzy艂o. Bo inaczej...

- Bo inaczej on wyjmie pa艂臋 i ka偶e si臋 nam rozej艣膰 - doko艅czy艂 Sedlak. - Ma wpraw臋, cz臋sto t艂umi艂 pa艂膮 demonstracje proletariatu.

- Nielegalne zgromadzenia lump贸w lewico­wych, pchanych na ulice przez czerwonych agi­tator贸w, przez probolszewickie jaczejki! - zde­mentowa艂 wersj臋 Sedlaka Korto艅.

- K艂amstwo! - oburzy艂 si臋 Sedlak. - To by艂y spontaniczne manifestacje ludu rozp臋dzane przez pa艂karzy - przez prawicowych boj贸wkarzy, czyli przez faszyst贸w, i przez granatowych policjant贸w!

- Taki by艂 rozkaz, panie naczelniku, dyspo­zycja w艂adzy zwierzchniej, wi臋c szkoda s艂贸w, rozkaz to rozkaz! - stwierdzi艂 Godlewski. - Li­kwidowa艂o si臋 tylko nielegalne marsze, burdy, zamieszki, r贸偶ne fiksacje t艂umu. Legalnych nie tylko nie p臋dzili艣my, ale nawet je ochraniali艣my jak by艂 taki rozkaz. Policja to policja, musi s艂u­cha膰 rozkaz贸w. W艂adza rozkazuje, policja wyko­nuje. Ale tutaj... no, tutaj to ja nie chc臋 by膰 po­licjantem, panowie. Lecz je艣li...

- Dyskutantem te偶 pan nie jest, panie przo­downiku - zauwa偶y艂 filozof. - Tylko ksi膮dz proboszcz i pan nie wzi臋li艣cie dot膮d udzia艂u w

dyskusji. Napoleon mia艂 racj臋 - habit i mundur bez s艂贸w si臋 rozumiej膮...

- Ja r贸wnie偶 nie bra艂em udzia艂u w dyskusji, panie profesorze - przypomnia艂 Hanusz.

- Ale偶 bra艂 pan! Pa艅ska cenna wypowied藕 na temat klimatyzacyjnych walor贸w alkoholu... Przyznaj臋, 偶e wzi膮艂em sobie t臋 diagnoz臋 g艂臋boko do serca, czy raczej do trzustki.

- Ta wypowied藕 nie mia艂a nic wsp贸lnego z dyskusj膮 o wykupieniu ludzi aresztowanych przez gestapowca.

- Pana to brzydzi, doktorze? Uk艂adanie si臋 z Gestapo? Jeszcze raz przypomina mi si臋 cesarz Napoleon, kt贸ry rzek艂: 鈥濰onor wyklucza zawie­ranie i nim kompromis贸w". Czy o to chodzi?

- Nie, nie o to.

- Wi臋c c贸偶 pana powstrzymywa艂o, drogi me­dyku?

- Strach. Zwyczajny strach. Przewidzia艂em za­rzuty, jakie tu ju偶 pad艂y. Je艣li popr臋 wykupienie mojego zwierzchnika, profesora Stasinki, wyjdzie na to, 偶e agituj臋 sitwiarsko, dla kumpla. A gdy opowiem si臋 za kim艣 innym - to us艂ysz臋, 偶e czyham na dyrektorski fotel w moim szpitalu. Wol臋 wi臋c nie gada膰, i wybieram losowanie.

- Ja te偶 wybieram losowanie! - ucieszy艂 si臋 Bartnicki. - Za艣 pan profesor... pan profesor tak dok艂adnie liczy艂 kto bra艂 udzia艂 w dyskusji, jed­nak sam... A pan to co, panie profesorze?

- Przecie偶 ca艂y czas bior臋 udzia艂 w waszym paplaniu!... Niech wam b臋dzie - w dyskutowa­niu.

- Trele-morele! Niby bra艂 pan udzia艂 w dys­kusji, lecz rzucaj膮c same wice do 艣michu, nic ponadto. Nie wysun膮艂 pan 偶adnego kandydata...

- Bo mojego kandydata Muller jeszcze nie aresztowa艂, przyjacielu.

- Panowie!... - przerwa艂 t臋 wymian臋 zda艅 Krzy偶anowski. - ... Musimy wreszcie co艣 zade­cydowa膰. Wi臋c jak, losowanie? Czy wszyscy si臋 zgadzaj膮?...

- Veto! - hukn膮艂 Korto艅, bij膮c pi臋艣ci膮 w st贸艂. - W艣r贸d wykupionych musz膮 by膰 panowie Trygier i Ostrowski!

- Poniewa偶 tak ustalili panowie Mertel i Kor­to艅! - parskn膮艂 Sedlak.

- Dlaczego musz膮? - spyta艂 Hanusz, mimo 偶e si臋 domy艣la艂, jak wszyscy obecni.

- Bo toczy si臋 wojna! Toczy si臋 walka! I ta wa艂ka z okupantem jest teraz g艂贸wn膮 spraw膮 dla

narodu! Tylko tyle mog臋 powiedzie膰, i tak ju偶 powiedzia艂em zbyt du偶o.

Zapanowa艂a cisza. Przypalono nowe papiero­sy. S艂ycha膰 by艂o muchy brz臋cz膮ce wok贸艂 sto艂u. Mecenas Krzy偶anowski wytar艂 chustk膮 nos pe艂en kataru alergicznego, a profesor nabi艂 sobie fajk臋 tytoniem aromatycznym. Radca Malewicz szep­n膮艂 g艂o艣no:

- Wi臋c to tak...

Czym o艣mieli艂 naczelnika poczty:

- No to mamy jasno艣膰, panowie!... - za­grzmia艂 Sedlak.

- Jasno艣膰? - zdziwi艂 si臋 Krzy偶anowski.

- A pan ma w膮tpliwo艣ci? - spyta艂 Male­wicz.

- No, nie wiem...

- Czego pan nie wie, mecenasie? - doci­sn膮艂 Sedlak. - Przecie偶 to jest proste jak dwa razy dwa. Mamy jasno艣膰, 偶e je艣li si臋 nie zgodzi­my na Trygiera i Ostrowskiego, to mo偶emy zo­sta膰 ukarani wyrokiem jakiego艣 podziemnego lub le艣nego s膮du...

- I kto to m贸wi! - pr贸bowa艂 kontratakowa膰 dyrektor kina, lecz z drugiego boku uderzy艂 na艅 Malewicz:

- Okre艣lmy rzecz bez eufemizm贸w - s膮du kapturowego! To jest szanta偶, a w艂a艣ciwie gorzej ni偶 zwyk艂y szanta偶 - to jest straszenie, to jest terror, i ja protestuj臋!

Mertel, kt贸ry po b贸jce z Brusiem siedzia艂 zga­szony bo zawstydzony, nie wytrzyma艂 d艂u偶ej i o偶y艂 niby piorun:

- Czy pan wie, co pan m贸wi, panie radco?! Czy pan jest Polakiem, czy renegatem, kt贸remu wszystko jedno jaki porz膮dek b臋dzie panowa艂 na tej ziemi, szwabski czy polski?!... Cholera jasna - je艣li ludzie, kt贸rzy ju偶 kilka lat ryzykuj膮 w艂a­sn膮 g艂ow膮 i 偶yciem swoich najbli偶szych, 偶eby Polska odzyska艂a niepodleg艂o艣膰, s膮 dla pana war­ci tyle samo, co ka偶dy, kto pr贸buje po prostu przeczeka膰 wojn臋 i robi wszystko, byle tylko nie narazi膰 si臋 okupantowi...

- Panie Mertel, tak膮 szkoln膮 frazeologi臋 to niech pan zostawi dla swoich uczni贸w! - prze­rwa艂 mu Malewicz. - Tej wojny nie wygrywa partyzantka, lecz Sowieci i Alianci, kt贸rzy pio­r膮 Niemc贸w efektywnie. A to, co wy robicie, twierdz膮c, 偶e robicie to dla wolno艣ci i godno艣ci narodu, owocuje tylko 艣mierci膮 wielu niewin­nych ludzi!

- Nieprawda! - wrzasn膮艂 Korto艅.

- Nieprawda?... Wobec tego co my tu robi­my dzisiaj, m贸j panie?! K艂贸cimy si臋 o to, kogo mo偶na uratowa膰 spo艣r贸d ludzi, kt贸rych Gestapo aresztowa艂o i skaza艂o tylko dlatego, 偶e oddzia艂 AK lub NSZ zabi艂 paru Niemc贸w! Tych paru za­bitych Niemc贸w nie ma 偶adnego znaczenia dla los贸w wojny - wy艂膮cznym skutkiem jest hekatomba Polak贸w...

- Nieprawda, nieprawda, nieprawda!!! Skut­kiem wczorajszej akcji by艂o wykolejenie poci膮­gu, szwabskiego poci膮gu wioz膮cego bro艅, amuni­cj臋 i wojsko na front! Czyli os艂abienie si艂y mili­tarnej Niemc贸w! Ruch na tej trasie zosta艂 wstrzy­many...

- Ju偶 go przywr贸cono - poinformowa艂 Godlewski. - Szwaby 艣ci膮gn臋艂y do rowu dwa z艂omiaste wagony i naprawi艂y tor w kilka godzin.

- Ot贸偶 to! - triumfowa艂 Ma艂e wie藕. - Praw­dziwym skutkiem jest hekatomba najwarto艣ciow­szych Polak贸w, kt贸rzy bardzo przydaliby si臋 Pol­sce, kiedy ju偶 b臋dzie wolna!

- A pa艅skim zdaniem, panie radco, b臋dzie wolna je艣li wszyscy b臋dziemy si臋 brzydzili zabi­janiem Szwab贸w?

- Daruj pan sobie takie chwyty, panie Mertel! Id藕 pan z nimi na konkurs demagog贸w lub gdziekolwiek b膮d藕, a tu nie szukaj pan g艂upich.

Mertla zatka艂o, za艣 fizjonomia Kortonia przy­bra艂a wyraz g艂臋bokiej rozpaczy:

- Dlaczego pan nie rozumie, 偶e trzeba oku­pantowi pokaza膰, i偶...

- Dlatego, panie Korto艅, 偶e z matematyki by艂em w szkole lepszy ni偶 pan! St膮d wiem, 偶e jak za jednego rozwalonego folksdojcza lub sze­regowca Wehrmachtu p艂aci g艂owami dziesi臋ciu Polak贸w lub wi臋cej, nierzadko znacz膮cych Pola­k贸w - to jest to kiepski rachunek, prosz臋 pana, a mo偶na nawet powiedzie膰, 偶e jest to rachunek kompletnie do dupy! Tak mi wysz艂o z oblicze艅, prosz臋 bohaterskich koleg贸w!

- Pa艅skim zdaniem - gdyby nie by艂o 偶adne­go oporu, to wszystko by艂oby cacy, tak?! - za­pieni艂 si臋 Mertel. - Szkopy nikogo by nie zabi­ja艂y, nie wywozi艂yby do lagr贸w, 偶ycie w Gene­ralnej Guberni by艂oby s艂odkie i przyjemne? Czy pan nie widzi co Niemcy z nami robi膮 od czte­rech lat?! Cz艂owieku!!

Radca machn膮艂 d艂oni膮, jakby chcia艂 przegoni膰 chmur臋 dymu faluj膮c膮 mi臋dzy sufitem a blatem.

- Widz臋 jedno... 呕e by艂oby znacznie mniej ofiar, gdyby...

- Gdyby wszyscy rodacy nadstawili Szkopom ty艂ek posmarowany wazelin膮!

- Pan wygra艂by te zawody demagog贸w, pa­nie Mertel...

Mertla znowu wspom贸g艂 Korto艅:

- Sp贸jrz pan, panie radco, na 呕yd贸w! Czy bronili si臋, czy robili zamachy, czy mo偶e rozwa­lali esesman贸w? Nie! Byli grzeczni i potulni. Co im to da艂o?...

- Racja! - przytakn膮艂 K艂os. - Pomog艂o im to jak kadzid艂o umar艂emu!

Malewicz nie da艂 si臋 przekona膰:

- 呕ydzi to zupe艂nie inna sprawa, Szwaby mor­duj膮 ich z przyczyn rasowych, panowie dobrze o tym wiecie!

- A nas morduj膮 dla sportu, tak?... - spy­ta艂 Korto艅. - No bo przecie偶 nas te偶 morduj膮 bez ustanku! Nas te偶 uwa偶aj膮 za podludzi, ta­kich troch臋 lepszych podludzi, wi臋c 呕ydom dali pierwsze艅stwo na drodze do piachu, a my jeste­艣my w tej kolejce na trzecim miejscu, bo mi臋dzy nami a 呕ydami s膮 jeszcze Cyganie. Mo偶e nie mam racji?

- O ile wiem, to nie tylko Szwaby uwa偶aj膮 呕yd贸w za ras臋 gorsz膮... - stwierdzi艂 Sedlak, 艣widruj膮c Kortonia znacz膮cym wzrokiem.

- Pan do mnie pije, panie naczelniku?!

- A do kogo? Trudno zapomnie膰 wasz膮 en­deck膮 pras臋, wszystkie te artyku艂y, te antysemic­kie dowcipasy rysunkowe waszych karykaturzy­st贸w, te...

- Panu chyba trudno zapomnie膰 to, co sam pan wymy艣li艂! Narodowa Demokracja nigdy nie pos艂ugiwa艂a si臋 ob艂膮kan膮 argumentacj膮 rasow膮 i nigdy...

- I nigdy Dmowski nie napisa艂 s艂owa prze­ciwko 呕ydostwu!

- Dmowski nigdy nie propagowa艂 ludob贸j­stwa, Narodowa Demokracja nigdy tego nie robi­艂a! Zwalczali艣my tylko 偶ydowsk膮 hegemoni臋 w kulturze i gospodarce kraju, wi臋c prosz臋 si臋 li­czy膰 ze s艂owami!

- Ale si臋 okropnie wystraszy艂em! Ju偶 bior臋 liczyd艂o! - prychn膮艂 Sedlak.

Zdegustowany b贸jk膮 Sta艅czak, kt贸ry potrze­bowa艂 troch臋 czasu, by wr贸ci艂a mu ochota miele­nia j臋zykiem (a mo偶e nawet przez chwil臋 drze­ma艂) - wreszcie przypomnia艂 si臋 dyskutantom:

- Najch臋tniej jako Polacy liczyli艣my si臋 ze s艂owami tego 鈥瀝udego litewskiego 呕yda", co u艂o­偶y艂 鈥濸ana Tadeusza", i tego 呕ydofila, co zos­ta艂 pierwszym marsza艂kiem Polski i o偶eni艂 si臋 z 呕yd贸wk膮.

- Pierwszym naszym marsza艂kiem by艂 ksi膮偶臋 Poniatowski, a nie 鈥濪ziadek" Pi艂sudski -zau­wa偶y艂 erudycyjnie Brus, prze艂amuj膮c wreszcie blokad臋 psychiczn膮 b臋d膮c膮 efektem tarzania si臋 na ziemi z Mertlem.

- Ksi膮偶臋 Pepi zosta艂 marsza艂kiem Francji, dro­gi kolego - pouczy艂 go doktor Hanusz.

- No... ale przecie偶 by艂 Polakiem...

- Z ca艂膮 pewno艣ci膮 - przytakn膮艂 aptekarzo­wi Sta艅czak. - By艂 Polakiem w du偶o wi臋kszym stopniu ni偶 najwi臋kszy polski snycerz, najwi臋k­szy polski kompozytor, najwi臋kszy polski...

- Jako najwi臋kszy polski trefni艣, prawdziwy spadkobierca Zag艂oby, jest pan, panie profeso­rze, dwu stuprocentowy m Sarmat膮, ale to nie czas na pogaduszki! - interweniowa艂 mecenas zmo­bilizowany wzrokiem hrabiego. - Wr贸膰my do tematu, panowie...

- A do kt贸rego w膮tku? - zapyta艂 K艂os. -By艂a mowa o aresztantach, o 呕ydach, o Cyganach, o niezapomnianej przez pana naczelnika prasie endek贸w...

- Ja pami臋tam te偶 czerwone szmat艂awce, kt贸­re z pewno艣ci膮 stanowi艂y ulubion膮 lektur臋 pana Sedlaka! - hukn膮艂 Mertel.

- Lewicowa prasa nie atakowa艂a 呕yd贸w! - wyg艂osi艂 twardo Sedlak.

- Zgadza si臋, nie atakowa艂a swoich wydaw­c贸w, redaktor贸w, klient贸w i czytelnik贸w. Atako­wa艂a Polak贸w i pr贸bowa艂a oduczy膰 polsk膮 m艂o­dzie偶 patriotyzmu!

- Bzdury! Atakowa艂a szowinizm i ksenofo­bi臋 ciemnogrodu, panie Mertel! Propagowa艂a za­sady spo艂ecznej sprawiedliwo艣ci, r贸wno艣ci, god­no艣ci proletariuszy...

- D艂ugo b臋dzie nam pan cytowa艂 te pierdo艂y, te frazesy z wypocin Marksa i Engelsa, panie na­czelniku? - spyta艂 Korto艅. - Tu nie narada sztabowa bolszewickiej jaczejki...

Sedlaka ogarn臋艂a furia. Rykn膮艂;

- Jakim prawem? !!...

- Prawem, a nie lewem, towarzyszu! Sedlak spojrza艂 woko艂o i j臋kn膮艂, cho膰 g艂osem

wci膮偶 agresywnym;

- Panowie, ja nie jestem komunist膮!

- A ja nie jestem hedonist膮 i fajczarzem -zadeklarowa艂 Sta艅czak, rozsiewaj膮c dooko艂a swej g艂owy k艂臋by wonnego dymu.

- Ale ja naprawd臋 nie jestem komunist膮, pa­nowie! I nigdy nie by艂em komunist膮!

- Zupe艂nie tak samo, jak towarzysze Trocki, Stalin i Lenin - rzek艂 Mertel. - Oni te偶 mieli komunizm g艂臋boko w ty艂ku, chodzi艂o im tylko o w艂adzuchn臋, czyli o szmal, ale w g臋bie mieli pe艂no komunizmu, czyli 鈥瀞prawiedliwo艣ci spo艂ecznej", 鈥瀢sp贸lnej w艂asno艣ci 艣rodk贸w produk­cji", 鈥瀙raw proletariackich" i 鈥瀢yzysku ludu

pracuj膮cego".

- Panowie, dajcie panu naczelnikowi 艣wi臋ty spok贸j - zainterweniowa艂 Sta艅czak. - On rze­czywi艣cie nie jest komunist膮.

- Wi臋c dlaczego k艂apie dziobem jak czerwo­ny? - spyta艂 Mertel.

- Poniewa偶 jest marksist膮, czyli adeptem kul­tu Marksa. Wybra艂 sobie bo偶ka o du偶ym stopniu kalectwa umys艂owego, lecz nawet wielcy bogo­wie staro偶ytnej Grecji nie byli bez wad i bez grzech贸w. Taki Zeus...

- Co pan ma przeciwko Marksowi, panie pro­fesorze? - spyta艂 Sedlak.

- Co mam przeciw Marksowi? Jego z艂e po­dej艣cie do mnie, ergo do cz艂owieka, panie na­czelniku.

- Z艂e podej艣cie do cz艂owieka? Czy pan osza­la艂?! Marksistowska koncepcja cz艂owieka...

- To koncepcja jednowymiarowa, uboga jak zupa z brukwi - przerwa艂 Sedlakowi profesor. - Pozbawiona wyobra藕ni, mitologii czy cho膰by w艂a艣nie o偶ywczego szale艅stwa. Dla Marksa cz艂o­wiek to nieskomplikowany 鈥瀐omofaber", robociarz, producent bez 偶ycia wewn臋trznego, tyle, 偶e si艂acz zdolny obala膰 bog贸w. Du偶o trafniej wi­dzieli cz艂owieka Montaigne, Szekspir czy Pascal, wedle kt贸rych 鈥瀐omo sapiens" to 鈥瀐omo de-mens", szaleniec i kuglarz, istota wieloraka, z艂o­偶ona, nosz膮ca pod czaszk膮 ca艂y kosmos sn贸w, fantazmat贸w i marze艅.

- I dusz臋 - doda艂 Hawry艂ko. - Dusz臋 pe艂­n膮 Boga, gdy偶 stworzon膮 przez Boga.

- Raczej pe艂n膮 Biblii, drogi ksi臋偶ulu - skory­gowa艂 profesor. - Biblii tak bardzo bliskiej 鈥濳a­pita艂owi" i teoriom komunizmu, a zarazem jak da­lekiej, jak im wrogiej. Wrzu膰 cz艂owieka do ka艂u­偶y i g艂o艣 mu, by poprzesta艂 na tym miejscu gdzie umie艣ci艂a go Opatrzno艣膰 -a udowodnisz, 偶e jeste艣 wyznawc膮 porz膮dku biblijnego, nie za艣 wal­ki klas. Summa summarum - gdy spojrzymy...

- Nie chce by膰 z艂o艣liwy, panie profesorze, zreszt膮 nie umia艂bym by膰 r贸wnie z艂o艣liwy co pan

- wtr膮ci艂 Hanusz - jednak pragn臋 spyta膰: kogo pan bardziej lekcewa偶y, Boga czy Marksa?

- Wi臋c zauwa偶y艂 pan, doktorku, jak s膮 podob­ni? Te imponuj膮ce brody, niby srebrne coko艂y fi­zjonomii prorok贸w!... Odpowiem panu - Boga nie lekcewa偶臋, chocia偶 mam wobec Niego stosu­nek inny zupe艂nie ani偶eli ci wszyscy, co biegaj膮 do ko艣cio艂a licz膮c na Niebo po znajomo艣ci.

- Gadaj pan zdr贸w, profesorze, nie zrazisz wierz膮cych! - obruszy艂 si臋 Korto艅. - Nie po to chodzimy kl臋ka膰 u st贸p krucyfiks贸w.

- A po co?! - zdziwi艂 si臋 Sedlak. - Po uzyskanie odpuszczenia za zab贸jstwo prezydenta Narutowicza, panowie endecy?

Korto艅 zerwa艂 si臋, maj膮c ku艂aki 艣ci艣ni臋te i mord we wzroku, lecz tym razem nie Krzy偶anowski czy Godlewski, lecz sam hrabia przerwa艂 scysj臋, m贸wi膮c grzmi膮cym g艂osem feuda艂a:

-Dosy膰, panowie! Dosy膰 tych awantur, nie chc臋 tu ju偶 widzie膰 偶adnych bijatyk! R贸wnie偶 bijatyk partyjnych na s艂owa, bo zebrali艣my si臋 w zupe艂nie innym celu. Przypominam, 偶e mamy ustali膰 kto zostanie wykupiony z r膮k Gestapo. Mertel przypomnia艂 swoje:

- Mamy te偶 obowi膮zek patriotyczny! Powta­rzam: panowie Trygier i Ostrowski musz膮 by膰 wykupieni dla... dla racji wy偶szych, og贸lnonaro­dowych, nie waham si臋 rzec: w imi臋 racji stanu. My艣l臋, 偶e wszyscy tu obecni, mo偶e za wyj膮t­kiem pana poczmistrza, dobrze to rozumiej膮...

- Nie wszyscy, panie Mertel - rzek艂 Malewicz.

- Ja r贸wnie偶 nie - doda艂 Hanusz.

- A je艣li idzie o propozycje - kontynuowa艂 radca - to s膮dz臋, 偶e w艣r贸d wykupionych winni by膰: dyrektor Ku藕micz, burmistrz Wencel, no i profesor Stasinka z ca艂膮 pewno艣ci膮.

- Popieram te kandydatury, prosz臋 pan贸w -og艂osi艂 Sedlak. - Ku藕micz koniecznie!

- Tak wi臋c... - chcia艂 finalizowa膰 dysput臋 Krzy偶anowski.

- I koniecznie pan s臋dzia Iwicki! - zawo艂a艂 aptekarz.

Mertla ogarn臋艂a pasja:

- No to pi臋knie! Ju偶 mamy czterech: Ku藕micza, Wencla, Stasink臋, Iwickiego, czyli bez Trygiera i Ostrowskiego! Do ci臋偶kiej cholery - dla tych dw贸ch miejsce musi by膰! Ludzie, czy wy nie rozumiecie, 偶e...

- Panowie, tak mo偶na si臋 k艂贸ci膰 przez kilka d贸b! - wyhamowa艂 Mertla redaktor K艂os. -Rozstrzygnijmy g艂osowaniem, niech zadecyduje wi臋kszo艣膰 zebranych.

- Racja! - krzykn膮艂 naczelnik urz臋du pocz­towego.

- Owszem, to bardzo s艂uszna propozycja - przy艂膮czy艂 si臋 jubiler.

- Te偶 tak uwa偶am - zgodzi艂 si臋 policjant.

- A dlaczego wi臋kszo艣膰? - spyta艂 dyrektor sali kinowej.

Mertel powt贸rzy艂 pytanie, jakby by艂 echem Kortonia:

- W艂a艣nie, czemu wi臋kszo艣膰, prosz臋 pan贸w?

- Dlatego, 偶e wi臋kszo艣膰 to wi臋cej ni偶 mniej­szo艣膰 - wyja艣ni艂 mu Bartnicki.

- Tylko z matematycznego punktu widzenia.

- R贸wnie偶 z demokratycznego - poprawi艂 K艂os. - Na wi臋kszo艣ci zasadza si臋 ka偶da demo­kracja.

- A ochlokracja to nie? - spyta艂 profesor, u艣miechaj膮c si臋 kpiarsko.

- M贸wi臋 o prawdziwej demokracji!

- Tak? I co pan uwa偶a za prawdziw膮 demo­kracj臋 ?

- Wolny wyb贸r, profesorze, wolny wyb贸r.

- Czyli jaki?

- Taki, kt贸ry jest nieprzymuszon膮 demonstra­cj膮 wielu ludzi my艣l膮cych identycznie. A wi臋c g艂osuj膮cych tak samo.

Sta艅czak pokiwa艂 g艂ow膮 ze zrozumieniem:

- Jasne! Je偶eli du偶a liczba wierz膮cych w to samo stanowi argument, wtedy 艂atwo doj艣膰 do wniosku; 偶ryjmy g贸wna, przecie偶 miliony much nie mog膮 si臋 myli膰!

-Pan znowu 偶artuje, panie profesorze! - westchn膮艂 K艂os. - Ma pan co艣 serio przeciwko demokracji?

- Niewiele, kochany redaktorka Tylko to, 偶e w demokracji g艂osy ludzi wykszta艂conych, ludzi rozs膮dnych i ludzi uczciwych licz膮 si臋 tak samo jak g艂osy analfabet贸w, 艂otr贸w i prostytutek. A po­niewa偶 w ka偶dym pa艅stwie jest wi臋cej g艂upk贸w, szubrawc贸w i kobiet 藕le si臋 prowadz膮cych ni偶 ludzi rozumnych i prawych - to trzeba przy­zna膰, 偶e demokracja nie jest bezb艂臋dna je艣li pa­trze膰 na ni膮 od strony wyborczych urn.

Du偶y 艣cienny zegar wybi艂 godzin臋, detonuj膮c kolejn膮 interwencj臋 mecenasa Krzy偶anowskiego:

- Panie profesorze, pa艅skie spekulacje, sofizmaty i bon-moty s膮 zachwycaj膮ce, tylko my艣l臋, 偶e w naszej sytuacji s膮 one strat膮 czasu. Brak czasu na takie popisy, gdy chodzi o ludzkie 偶y­cie! Jestem za propozycj膮 pana redaktora, niech decyduje wi臋kszo艣膰.

- Racja, panowie, racja! - o偶ywi艂 si臋 przo­downik Godlewski. - Nie widz臋 przy tym sto­le prostytutek i analfabet贸w. Pan redaktor, m贸­wi膮c o wyborze, m贸wi艂 o wyborze dokonywa­nym przez ludzi pierwszorz臋dnych... znaczy so­lidnych, prawda?

Tak, panie przodowniku. M贸wi艂em o wy­borze, kt贸ry jest demokracj膮, gdzie 艣wiat艂a wi臋k­szo艣膰 przes膮dza, a mniejszo艣膰...

- Mniejszo艣膰 ciemna? - wszed艂 K艂osowi w s艂owo zdziwiony ksi膮dz Hawry艂ko.

- ... a mniejszo艣膰 musi si臋 podporz膮dkowa膰 temu wyborowi.

- Doskonale - zawyrokowa艂 mecenas. - G艂osujmy kolejno. Mo偶e najpierw przeg艂osujmy lub odrzu膰my kandydatur臋 pana dyrektora Ku藕micza, a p贸藕niej...

- Nie! - sprzeciwi艂 si臋 Mertel. - Zacznij­my od tego: kto jest przeciwko Trygierowi i Os­trowskiemu?.,. Kto jest przeciwny wykupieniu pa­n贸w Trygiera i Ostrowskiego - niech podniesie r臋k臋 do g贸ry!

Milczenie, kt贸re teraz zapanowa艂o, by艂o naj­g艂臋bszym z dotychczasowych milcze艅 przy tym stole. Nawet pal膮cy przestali si臋 zaci膮ga膰. Pod in­kwizytorskim spojrzeniem Mertla i Kortonia nie­kt贸rzy spuszczali wzrok. Unosz膮cy si臋 nad blatem wonny aromat filozoficznej fajki t艂umi艂 nikotyno­wy opar cygaretek i papieros贸w, lecz nie 艂agodzi艂 stresu grona skamienia艂ego jak pod dotkni臋ciem czarnoksi臋skiej r贸偶d偶ki. Od ogrodu s艂ycha膰 by艂o szum konar贸w targanych wzmagaj膮c膮 si臋 wichur膮. Ciemnia艂o - g臋stniej膮ce szaro艣ci malowa艂y 艣wiat. Profesor pierwszy zak艂贸ci艂 t臋 grobow膮 atmosfer臋:

- Gratulacje dla pan贸w partyzant贸w! Dopraw­dy, panowie - genialny chwyt!

To o艣mieli艂o aptekarza:

- Nie genialny, tylko bandycki, maj膮cy na ce­lu zastraszenie wszystkich tu siedz膮cych!

- Pan Brus ma ca艂kowit膮 s艂uszno艣膰, to skan­daliczne! - krzykn膮艂 Sedlak. - Panowie, nie pozw贸lmy si臋 tym ludziom zastraszy膰!

- Czekamy, a偶 pan da nam przyk艂ad, panie naczelniku - mrukn膮艂 cierpko Krzy偶anowski.

- Jaki przyk艂ad?

- No... 偶e podniesie pan r臋k臋.

- Prosz臋 bardzo, mog臋 podnie艣膰 d艂o艅, lecz co to da je艣li nie podnios膮 inni? Zreszt膮 nawet gdy­bym podni贸s艂, to by wcale nie znaczy艂o, 偶e je­stem przeciwko wykupywaniu kogo艣. Ja tylko je­stem przeciwko takiej metodzie g艂osowania!

- S艂usznie - rzek艂 Malewicz - nie powin­ni艣my g艂osowa膰 przeciwko komukolwiek. Powin­ni艣my g艂osowa膰 wy艂膮cznie za, prosz臋 pan贸w.

- Jak to?... - zdziwi艂 si臋 Godlewski. - Za wszystkimi?... Przecie偶... przecie偶 mo偶emy wy­bra膰 tylko trzech...

- I wybierzemy trzech, panie przodowniku. B臋dziemy g艂osowa膰 kolejno za ka偶dym z dzie­si臋ciu aresztowanych...

- Z dziewi臋ciu aresztowanych! - przypo­mnia艂 Krzy偶anowski.

- Tak, rzeczywi艣cie, z dziewi臋ciu. Ci, kt贸rzy otrzymaj膮 najwi臋ksz膮 liczb臋 g艂os贸w, zostan膮 wy­kupieni przez pana Tar艂owskiego.

- A je艣li niekt贸rzy otrzymaj膮 r贸wn膮 liczb臋 g艂os贸w? - spyta艂 jubiler.

- Gdyby tak si臋 sta艂o, to w贸wczas b臋dziemy losowa膰 jednego z nich - zaproponowa艂 K艂os.

- A jak b臋dziemy g艂osowa膰? - nie ust臋po­wa艂 Bartnicki.

- No c贸偶, naj艂atwiej by艂oby przez podniesie­nie r膮k...

- Ale nie najzr臋czniej, nie najzr臋czniej, pro­sz臋 koleg贸w - rzek艂 radca.

- Dlaczego nie najzr臋czniej? - spyta艂 Godlewski.

- Bo to by艂oby g艂osowanie jawne, panie przo­downiku - wyja艣ni艂 mu radca. - A g艂osowania jawne czasami bywaj膮 kr臋puj膮ce.

- I do tego jest nas trzynastu, pechowa licz­ba, panowie - doda艂 Brus.

- Nie b臋dzie g艂osowa艂o trzynastu - szepn膮艂 ksi膮dz Hawry艂ko. -Ja nie b臋d臋 g艂osowa艂.

- Dlaczego, prosz臋 ksi臋dza? - spyta艂 Godlewski.

- Bo mnie nie wolno, synu.

- Ale dlaczego?!

- Dlatego, 偶e kap艂an mo偶e by膰 s臋dzi膮 tylko w konfesjonale.

- A w trybunale to nie?!... - rozjazgota艂 si臋 filozof, uradowany, 偶e podsuni臋to mu kolejn膮

tarcz臋 do ostrza艂u. - Pa艂a z historii Ko艣cio艂a, i z bie偶膮cej rzeczywisto艣ci Ko艣cio艂a, ksi臋偶ulu!

- W jakim znowu trybunale? - zniecierpli­wi艂 si臋 Hawry艂ko.

- Inkwizycyjnym, bratku!... Co, zapomnieli艣­my o 艢wi臋tym Oficjum, prosz臋 ksi臋dza? I o 鈥瀙sach Pana Boga", braciszkach Dominikanach? Nic mi nie wiadomo, by 艢wi臋ty Trybuna艂 uleg艂 likwidacji, ale je艣li si臋 myl臋 - prosz臋 mnie o艣­wieci膰...

- Trybuna艂 ko艣cielny to specyficzny przypa­dek... - pr贸bowa艂 broni膰 si臋 ksi膮dz.

- Ale gronem s臋dziowskim jest tam grono ka­p艂an贸w. Zatem nie jest prawd膮, 偶e kap艂an mo偶e s膮dzi膰 tylko w konfesjonale. Ksi膮dz nas ok艂ama艂, a k艂amstwo to grzech - b臋dzie ksi膮dz musia艂 te­raz kl臋kn膮膰 z drugiej strony konfesjona艂u, prosi膰 o pokut臋, etcetera.

- Mylisz si臋, cz艂owieku. 艢wi臋te Oficjum wy­rokuje tylko w sprawach dogmatycznych, w spra­wach wiary. Kap艂an nie mo偶e by膰 s臋dzi膮 w spra­wie 艣wieckiej.

- Gdy ksi膮dz skazuje prostytutk臋 lub cudzo­艂o偶nic臋 na zdrowa艣ki - to nie jest wyrokowanie w sprawie 艣wieckiej?

- Jest, ale tylko konfesjona艂 daje mi takie prawo.

- Drogi ksi臋偶ulu... - chcia艂 si臋 dalej przeko­marza膰 filozof, lecz Hawry艂ko uniemo偶liwi艂 ten zamiar:

- Nic z tego, nie zmienicie mojej decyzji, pa­nowie. Nie b臋d臋 g艂osowa艂!

- Ja r贸wnie偶 nie b臋d臋 g艂osowa艂! - poinfor­mowa艂 z ulg膮 Bartnicki.

- Czy to znaczy, 偶e pan mo偶e by膰 s臋dzi膮 tyl­ko w kantorze jubilerskim? - uk艂u艂 Bartnickiego Sta艅czak. - Taksuj膮c bli藕nich, kt贸rzy przy­nie艣li panu obr膮czk臋 艣lubn膮 do spieni臋偶enia na chleb dla dziatek lub na k臋s alkoholu?

- Daj pan spok贸j, panie profesorze!

- Je艣li wszyscy, wymawiaj膮c si臋 sutann膮 lub inn膮 przeszkod膮, za偶膮daj膮, by da膰 im spok贸j, to nie zwojujemy niczego i Muller zabije dziesi臋ciu ludzi! - ostrzeg艂 doktor Hanusz.

Krzy偶anowski kilkakrotnie tr膮ci艂 widelcem kie­liszek, uciszaj膮c gwar.

- Panowie, my艣l臋, 偶e wszelkie obawy mo偶e rozwia膰 g艂osowanie w innym trybie - tajne za­miast jawnego. Ka偶dy dostanie papier i wypisze trzy nazwiska. Albo nie wypisze - nie ma przy musu. Kto jest przeciw tej propozycji, niech unie­sie d艂o艅.

D艂oni nikt nie uni贸s艂, nawet ksi膮dz Hawry艂ko, cho膰 niekt贸rzy liczyli, 偶e to zrobi.

- W porz膮dku, procedura zadecydowana! Rozbrzmia艂 dzwonek hrabiego i zjawi艂 si臋 ka­merdyner.

- 艁ukaszu, przynie艣 papeteri臋 oraz kilka za-temperowanych o艂贸wk贸w.

- Dobrze, panie hrabio. Ale bigos ju偶 goto­wy, Rozalka chce podawa膰...

- Poda za kilkana艣cie minut. Wpierw ty po­dasz papeteri臋 i o艂贸wki. Na jednej nodze!

- Ju偶 si臋 robi, panie hrabio.


AKT IV




Bigos zjedzono przy pal膮cych si臋 偶ar贸wkach. Na dworze kr贸lowa艂a ju偶 ciemno艣膰. Silny wiatr zapowiadaj burz臋 od paru godzin, ale burza si臋 nie spieszy艂a, nie by艂o nawet deszczu. Gdy st贸艂 zosta艂 uprz膮tni臋ty, gdy czyste popielniczki i pe艂­ne karafki zaw艂adn臋艂y blatem - hrabia wykorzy­sta艂 spos贸b mecenasa Krzy偶anowskiego, pukaj膮c w szk艂o oczkiem sygnetu, by zgasi膰 gwar. A kie­dy zapad艂a cisza - odezwa艂 si臋 g艂osem troch臋 niepewnym, boja藕liwym, chwilami 艂ami膮cym si臋, lecz nie histeryzuj膮ce:

- Panowie... Panowie, winienem... winienem teraz przej艣膰 do najtrudniejszej cz臋艣ci propozycji Mullera... to znaczy 偶膮dania Mullera... Bo ta de­cyzja, kt贸r膮... kt贸r膮 w艂a艣nie podj臋li艣my w spra­wie trzech... w sprawie czterech zak艂adnik贸w... to po艂owa decyzji... A nawet nie polowa - to jedynie wst臋p do sprawy du偶o trudniejszej...

Po raz kolejny grobowa cisza ow艂adn臋艂a sal膮. S艂ycha膰 by艂o tylko alergiczny katar Krzy偶anow­skiego, gdy偶 mecenas nie m贸g艂 oddycha膰 bez lek­kiego 艣wistu. Razem z dymem rozprzestrzenia艂 si臋 wok贸艂 g艂贸w strach - przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwa艂 si臋 pierwszy:

- Wi臋c to jeszcze nie koniec?...

- Co艣 mi wygl膮da na to, 偶e dopiero pocz膮­tek! - sapn膮艂 Malewicz.

Hanusz wbi艂 si臋 wzrokiem w twarz Tar艂owskiego:

- Panie hrabio... -Tak?

- ... Panie hrabio, pan nam powiedzia艂, 偶e Muller chce wzi膮膰 pieni膮dze za czterech zak艂ad­nik贸w !

- On 偶膮da nie tylko pieni臋dzy... Twierdzi, 偶e musi mie膰 dziesi臋ciu zak艂adnik贸w...

- 呕e musi rozstrzela膰 dziesi臋ciu zak艂adnik贸w, czy tak? - spyta艂 K艂os.

- No... je艣li winowajcy... je艣li sprawcy wy­sadzenia poci膮gu nie zg艂osz膮 si臋 sami do jutra rana...

- Wiemy, i偶 si臋 nie zg艂osz膮! - przypomnia艂 Malewicz. - ... Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, 偶eby bilans si臋 zgadza艂. Dobrze m贸wi臋, panie hrabio?

- Tak, dobrze.

Kolejn膮 faz臋 艣miertelnej ciszy przerwa艂 bole­sny g艂os ksi臋dza:

- A wam si臋 wydawa艂o, 偶e uratowali艣cie czte­ry 偶ywoty...

Tarnowskiego parali偶owa艂 strach, lecz nie m贸g艂 czeka膰 d艂u偶ej.

- Najgorsze jest to, prosz臋 pan贸w, 偶e Muller 偶膮da, by mu wskaza膰 tych czterech!

-Co?!!!

脫w ch贸ralny krzyk wyda艂o kilka garde艂, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumia艂:

- Nie rozumiem, panie hrabio. No... przecie偶 w艂a艣nie wybrali艣my tych czterech i wska偶emy ich...

Hrabiego uprzedzi艂 Krzy偶anowski, t艂umacz膮c Godlewskiemu:

- Panie przodowniku - Muller za偶膮da艂, by opr贸cz czterech do wykupienia wskaza膰 r贸wnie偶 czterech do aresztowania.

- Do zamiany! - pom贸g艂 Brus.

- Czyli do rozstrzelania! - spuentowa艂 Ma­lewicz.

- I pan przyj膮艂 to 偶膮danie, panie hrabio? -zdziwi艂 si臋 Hanusz.

- Ja tylko wys艂ucha艂em Mullera, natomiast przyj膮膰 lub odrzuci膰 to 偶膮danie musimy razem, tutaj i teraz, prosz臋 pan贸w.

- A je艣li odrzucimy?

- W贸wczas nie dojdzie do transakcji, ca艂a sprawa upadnie, bo ten drugi wym贸g Muller po­stawi艂 jako warunek sine qua non.

Malewicz klepn膮艂 si臋 d艂oni膮 w kolano, niby cz艂owiek rozbawiony 艣wietnym 偶artem.

- Wi臋c to dlatego... dlatego spotka艂 nas za­szczyt siedzenia przy rodowym stole Tar艂owskich hrabi贸w! Chce pan, panie hrabio, uczyni膰 odpo­wiedzialno艣膰 za zbrodni臋 odpowiedzialno艣ci膮 zbio­row膮, przerzuci膰 j膮 na nasze sumienia!

- Rzeczywi艣cie, panie radco - przyzna艂 Tar艂owski. - Na was i na mnie. Sam nie m贸g艂bym tej decyzji podj膮膰.

- Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmo­wa膰, bracia! - zagrzmia艂 Hawry艂ko, piorunuj膮c hrabiego wzrokiem.

Kilka os贸b (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytakn臋艂o ksi臋dzu, kiwaj膮c g艂owami. Lecz wsta艂 tylko doktor. Odsun膮艂 krzes艂o gwa艂townie, a偶 zaskrzypia艂y klepki pawimentu, i wycedzi艂 nienagann膮 francuszczyzn膮:

- Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer!1

l ruszy艂 ku drzwiom bez po偶egnania. O艣mie­lony przez Hanusza Brus wsta艂 tak偶e, m贸wi膮c:

- Pan chyba sfiksowa艂, panie hrabio, s膮dz膮c, 偶e we藕miemy udzia艂 w tym... w tym zabijaniu! Ja r贸wnie偶 powiadam: pas! Nie akceptuj臋 tej brudnej gry!

B臋d膮cego ju偶 blisko drzwi Hanusza dogoni艂 zjadliwy g艂os Mertla:

- Mes felicitations, cher docteur!... Oh, pardonnez moi - cher directeur!2

Hanusz odwr贸ci艂 si臋 zdziwiony.

- Pan m贸wi do mnie?

- Najwyra藕niej tak, bo tylko pan w艣r贸d nas jest lekarzem, cher docteur. A m贸wi臋 po francu­sku, bo pan tak 艂adnie si臋 odezwa艂 tym j臋zykiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur!3

- O co panu chodzi?!

-Zadziwiaj膮ce!... M贸wi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumia艂 pan prostego wyra偶e­nia? Z艂o偶y艂em panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!

- Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!

- Dziel膮 pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przest膮pi pr贸g i opu艣ci nas, nie chc膮c bruka膰 swego sumienia - za­twierdzi pan wyrok na profesora Stasink臋, kt贸re­go przecie偶 mamy wykupi膰.

Hanusz przy艂o偶y艂 sobie d艂o艅 do czo艂a, jakby pragn膮艂 sprawdzi膰 temperatur臋, i szepn膮艂:

- A nie m贸wi艂em?... Przewidzia艂em ten za­rzut...

- Tak, m贸wi艂 pan ju偶 o tym, i to bardzo roz­czulaj膮co, nieomal si臋 pop艂aka艂em ze wzruszenia! - ci膮gn膮艂 bezlito艣nie Mertel. - Czy teraz b臋d臋 musia艂 zap艂aka膰 nad pa艅sk膮 niewdzi臋czno艣ci膮 wo­bec prze艂o偶onego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma by膰 takie nieskompliko­wane - profesor Stasinka idzie pod mur, a za­st臋pca profesora obejmuje jego fotel, jego ga偶臋, ca艂y jego urz膮d? Ca m'est bien egal4, lecz...

- Jak pan 艣mie tak m贸wi膰?! To pod艂o艣膰, pa­nie Mertel!... Zreszt膮 moja absencja nie zmieni wyniku g艂osowania.

- Pa艅ska absencja, doktorze - wspar艂 Mertla Korto艅 - zarazi innych nadwra偶liwc贸w i spo­woduje sekwencj臋 uchylania si臋 od odpowie­dzialno艣ci dla jakich艣 prywatnych kalkulacji. Kie­dy pan wyjdzie - wyjdzie jeszcze kilku, kt贸­rych ju偶 parz膮 te krzes艂a, m贸g艂bym ich wskaza膰 bez trudu. I wtedy ca艂a inicjatywa runie, nie ura­tujemy nikogo.

-Ale i nie zabijemy nikogo! - stwierdzi艂 Brus.

- Przeciwnie, zabijemy najwarto艣ciowszych, bo nie wydrzemy ich z r膮k Gestapo, mimo 偶e los da艂 nam tak膮 szans臋!

- Tylko 偶e jak komu艣 los daje obok szans臋 awansu... C贸偶, sto艂ek dyrektorski to sto艂ek dy­rektorski... - wycedzi艂 Mertel, dziurawi膮c wzro­kiem Hanusza.

- Na mi艂o艣膰 Bosk膮, ja nie dlatego! - zape­rzy艂 si臋 Hanusz. - Ja po prostu uwa偶am, 偶e... 偶e nie powinni艣my...

- Pan po prostu uwa偶a tak samo, jak pan magister Brus - 偶e panu nie wypada u艣wini膰 sobie r膮czek! - strzeli艂 do lekarza Korto艅. - 呕e pan nie b臋dzie si臋 bawi艂 w kata! Bo pan jest taki przyzwoity...

- Staram si臋, panie Korto艅, czego po panu nie wida膰! - odwin膮艂 Hanusz. - Staram si臋 by膰 przyzwoity!

-Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szano­wny pan poczmistrz, kt贸ry 偶yje tylko dlatego, 偶e kilka lat temu profesor Stasinka operowa艂 mu flaki, wyci膮gaj膮c z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy pa艅skiej pomocy, i mo偶e przy po­mocy innych wra偶liwych, wy艣le profesora Stasink臋 do grobu, i w ten spos贸b podzi臋kuje mu za uratowanie 偶ycia.

Sedlak nie przej膮艂 si臋 t膮 z艂o艣liwo艣ci膮, skwito­wa艂 j膮 partyjnie:

- Endecy bredz膮 z natury rzeczy, ale pan, panie Korto艅, wykazuje zdumiewaj膮ce kalectwo umys艂u nawet jak na endeka!

- To wariat! - uzupe艂ni艂 Brus.

- Pan te偶 jest czerwony? - zapyta艂 Brusia Korto艅.

- Nie, tylko normalny. A pan chyba napraw­d臋 zwariowa艂! Pana trzeba by przezwa膰 艣wini膮, sko艅czon膮 艣wini膮, i zrobi艂bym to, gdybym nie

s膮dzi艂, 偶e pan jest chory umys艂owo, pan jest kom­pletny wariat!

- No to mnie te偶 zapiszcie do wariat贸w! -wybuchn膮艂 Mertel. - I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni my艣l膮 analo­gicznie !

- Prosz臋 w moim imieniu nie m贸wi膰! - za­strzeg艂 si臋 K艂os.

- M贸wi臋 w imieniu tych wszystkich, dla kt贸­rych s艂owa ojczyzna i patriotyzm co艣 znacz膮!

- A B贸g i honor? B贸g i honor, prosz臋 pa­n贸w! - w艂膮czy艂 si臋 Sta艅czak. - W艣r贸d na­szych 艣wi臋tych triad B贸g - honor - ojczyzna g贸­r膮! Dla reszty dziewczyna - wino - 艣piew!

- Panie profesorze, do艣膰 tych wyg艂up贸w! -za偶膮da艂 Korto艅.

- Czemu? Ja jestem Polak ma艂y, a m贸j znak to orze艂 bia艂y!

- Pa艅ski znak, profesorze, to pijana kura!

- Dom wariat贸w! - westchn膮艂 Bartnicki.

- Rzeczywi艣cie przytakn膮艂 Mertel. - Szkoda, 偶e nie dom patriot贸w! Ale by膰 mo偶e nie wszyscy tutaj s膮 abnegatami. Zr贸bmy g艂osowa­nie...

- Mam w dupie pa艅skie g艂osowanie! - wzru­szy艂 ramionami Sedlak.

- W dupie to pan masz siedz膮cego tam cy­kora, panie Sedlak - cykora, 偶e by was prze­g艂osowano! 呕e wygraliby ludzie, kt贸rzy nie uni­kaj膮 tej brudnej, wed艂ug was, gry!

- A pa艅skim zdaniem ona nie jest brudna? - spyta艂 doktor Hanusz.

- Moim zdaniem trzeba za wszelk膮 cen臋 ura­towa膰 ludzi, kt贸rych przeg艂osowali艣my do wyku­pienia, panie Hanusz! :

- Za wszelk膮 cen臋?

- Tak!

- S膮 ceny zbyt wysokie, i monety zbyt kosz­towne w pewnych sytuacjach, wi臋c niech pan nie nadu偶ywa s艂贸w - zwr贸ci艂 Mertlowi uwag臋 radca Malewicz.

Profesor Sta艅czak znowu przerwa艂 p贸艂drzemk臋 z otwartymi powiekami, bo us艂yszano jego bary­ton:

- Wcale nie nadu偶y艂 s艂贸w. To raczej wy, pa­nowie anio艂owie, 偶onglujecie po kuglarsku sy­labami, pragn膮c obroni膰 dziewictwo swych su­mie艅, troch臋 dla mnie w膮tpliwe, bo ka偶dy z was 偶yje par臋dziesi膮t lat, wi臋c musia艂 nie raz utraci膰

b艂on臋 dziewicz膮. Zbyt wysokie ceny, zbyt kosz­towne monety... 艢mieszne!

- To tak, jakby pan g艂osi艂, 偶e moralno艣膰 jest 艣mieszna, 偶e etyka jest warta 艣miechu, panie pro­fesorze! - powiedzia艂 z wyrzutem ksi膮dz Hawry艂ko.

- Nie, ksi臋偶ulu, ja m贸wi臋 o... o groszu czyn­szowym za codzienne 偶ycie w wilczym stadzie. O kupowaniu sobie furtek ucieczki i dr贸g ewa­kuacji. Wszystko jest monet膮, ka偶da nasza my艣l i ka偶de dzia艂anie, i wszystko jest waluciarni膮 -sfera umys艂u i sfera czynu. Raz - 偶e ka偶da na­sza my艣l i ka偶de dzia艂anie ma cen臋, kt贸r膮 trze­ba zap艂aci膰 偶yciu bezwarunkowo. Dwa - 偶e wszystko, co my艣limy i co robimy, ma r贸wnie realny jak moneta awers i rewers. We藕my przy­k艂ad pierwszy z brzegu, pierwszy lepszy adekwat­ny do naszej sytuacji dzisiejszej. 鈥 Wiara przeno­si g贸ry", ergo: 鈥濼rzeba chcie膰, aby m贸c", er­go: 鈥濪la chc膮cego nie ma nic trudnego". Tak m贸wi przys艂owie, i s艂usznie m贸wi. Wszak偶e ist­nieje r贸wnie偶 鈥瀙rawo odwrotnych skutk贸w" im usilniej staramy si臋 czego艣 dokona膰, tym mniejsza szansa, 偶e si臋 nam uda. I to te偶 jest prawda.

- Panie radco, pan upraszcza...

- Panie mecenasie, to pan upraszcza co tyl­ko mo偶na, dyryguj膮c ruletk膮 przy tym stoliku! Upraszcza pan etyk臋, logik臋, procedur臋 demokra­tyczn膮 i zasady higieny zdroworozs膮dkowej. Czy tego pana nauczono, gdy studiowa艂 pan prawo?

Krzy偶anowski 偶achn膮艂 si臋, robi膮c min臋 cz艂o­wieka krzywdzonego publicznie bez powodu:

- Na mi艂y B贸g, drogi panie!

- Chc臋 tylko us艂ysze膰, czy tego wszystkiego wyuczono pana, gdy studiowa艂 pan prawo.

- 呕ycie nauczy艂o mnie, 偶e czasami trzeba wybiera膰 mi臋dzy z艂em wi臋kszym a z艂em mniej­szym! - odpar艂 Krzy偶anowski. Przypusz­czam, 偶e doktor Hanusz, jako lekarz, ka偶dego dnia styka si臋 w szpitalu z tym problemem.

- A co, pa艅skim zdaniem, jest z艂em mniej­szym?

- Prosz臋 zapyta膰 lekarza, doktor Hanusz poda panu konkretne przyk艂ady, panie radco. Od p贸艂­tora roku w szpitalu brakuje lekarstw, zastrzyk贸w, opatrunk贸w, plazmy, nici, kropl贸wek, wszystkie­go, bo Niemcy wszystko rekwiruj膮 na wschodni front, gdzie maj膮 dziesi膮tki tysi臋cy rannych. Pro­sz臋 zapyta膰 pana doktora, jak cz臋sto on i jego

zwierzchnik musieli operowa膰, lub ratowa膰 za­strzykami czyje艣 偶ycie, w sytuacji, gdy danego dnia trzeba by艂o ratowa膰 pi臋ciu pacjent贸w wita­j膮cych si臋 ze 艣mierci膮, a lekarstw starcza艂o tyl­ko dla dw贸ch! Wtedy musieli wybiera膰 dw贸ch z pi臋ciu! Albo jednego z trzech! Prosz臋 go zapyta膰, jak cz臋sto tak si臋 zdarza艂o. Odpowie, 偶e przynaj­mniej raz na tydzie艅!

Wszyscy zwr贸cili wzrok ku wci膮偶 stoj膮cemu przy drzwiach doktorowi. Hanusz opu艣ci艂 g艂ow臋 i milcza艂. Krzy偶anowski czeka艂 kilkana艣cie se­kund, by podj膮膰 w膮tek z t膮 sam膮 werw膮:

- A p贸藕niej prosz臋 go zapyta膰 jakie by艂y kry­teria wyboru!... Cho膰 mo偶e lepiej nie. Bo co pa­nu odpowie - 偶e wybierali m艂odszych, bogat­szych, przystojniejszych, inteligentniejszych, czy vice versa? Ka偶dy ich wyb贸r by艂 wyborem okrut­nym, a co uwa偶ali za mniejsze z艂o, to ich tajem­nica, mo偶e nawet bardzo wstydliwa. Tak czy owak - nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e stosowali za­sad臋 wyboru mniejszego z艂a, i pewnie kieruj膮c si臋 tylko subiektywn膮 intuicj膮. Bo chyba nie ma regulaminu w takich sprawach, nie ma kodeksu, przepisy tu nie istniej膮, wyb贸r jest wi臋c ca艂kowi­cie subiektywny...

- Zdarza si臋 i obiektywny, regulaminowy, pa­nie mecenasie - wtr膮ci艂 K艂os. - S艂ysza艂 pan o 鈥tr贸jkowoniu"?

- Nie przypominam sobie.

- To system dzielenia rannych podczas wojny na trzy grupy - na tych, co umr膮 mimo lekar­skich wysi艂k贸w, na tych, co i tak prze偶yj膮, bez 偶adnych ratunkowych stara艅, i wreszcie na tych, kt贸rzy umr膮, je艣li nie dostan膮 pomocy medycznej. Wobec ograniczonych 艣rodk贸w - wszystkie me­dykamenty s膮 przeznaczane dla tej trzeciej gru­py. Anglicy tak robi膮.

- W膮tpi臋, czy Polacy tak robi膮... - skrzy­wi艂 si臋 mecenas. - Prosz臋 zapyta膰 pan贸w Mertla i Kortonia, czy ich le艣ni koledzy tak robi膮. A zreszt膮 por贸wnanie jest bezsensowne - nie mo偶na por贸wnywa膰 warunk贸w frontowych i szpi­talnych, b膮d藕 sytuacji z rannymi i sytuacji z cho­rymi. G艂ow臋 dam, 偶e Stasinka i Hanusz nie prak­tykowali pa艅skiego 鈥tr贸jkowania", redaktorze. Tymczasem wybiera膰 musieli wci膮偶, i to nie kie­ruj膮c si臋 odg贸rnym systemem, lecz... No w艂a­艣nie, czym? Czym si臋 kierowali wybieraj膮c tych, kt贸rym podadz膮 lekarstwa, i tych, kt贸rym nie podadz膮, skazuj膮c ich na 艣mier膰?

- Ju偶 pan m贸wi艂, 偶e intuicj膮, lecz ja bym wo­la艂 us艂ysze膰 to od doktora Hanusza - rzek艂 Bartnicki.

Znowu wszyscy spojrzeli ku lekarzowi, ale ten dalej milcza艂, nie unosz膮c g艂owy ni oczu.

- Musieli si臋 kierowa膰 tak偶e sumieniem, we­wn臋trzn膮 przyzwoito艣ci膮 - podj膮艂 w膮tek mece­nas. - Bo chyba nie 艂ap贸wk膮, nasi lekarze to uczciwi ludzie... Wybierali do ratowania kobie­ty czy m臋偶czyzn? A mo偶e sympatycznych i w艂a­daj膮cych poczuciem humoru? Lub mo偶e, jak ju偶 wspomnia艂em, m艂odych, uwa偶aj膮c, 偶e starzy i tak si臋 sporo na偶yli, wi臋c trzeba da膰 szans臋 m艂o­dym, co?... A mo偶e wszystko to na odwr贸t?... W ka偶dym razie jakiego艣 wyboru dokonywa膰 musieli. A je艣li musieli - to musieli znale藕膰 ja­kie艣 kryteria wyboru, bo chyba nie rzucali mo­net膮? A jedyne sensowne kryterium wyboru w sytuacji ekstremalnej - to kryterium mniejsze­go z艂a!

Brus zaklaska艂, jakby siedzia艂 na widowni te­atru, i odezwa艂 si臋 cierpko:

- Wreszcie rozumiem, dlaczego z tak膮 艂atwo­艣ci膮 wygrywa艂 pan wszystkie sprawy swoich klient贸w, panie mecenasie!

Krzy偶anowski otworzy艂 usta, by udzieli膰 ripo­sty, jednak wstrzyma艂 si臋, gdy偶 zobaczy艂 Hanusza wracaj膮cego do sto艂u. Hanusz, blady jakby wypompowano mu krew, nie tyle siad艂, ile osu­n膮艂 si臋 na swoje krzes艂o, a g艂owa opad艂a mu na r臋ce trzymaj膮ce kraw臋d藕 blatu. Robi艂 wra偶enie cz艂owieka, kt贸ry zas艂ab艂 lub kt贸remu gwa艂towny b贸l odbiera przytomno艣膰.

- Co panu jest, doktorze? ! - krzykn臋li Korto艅, Hawry艂ko i Bartnicki.

- On tu kipnie, cholera!... - zakl膮艂 Godlewski.

Ksi膮dz wzi膮艂 serwet臋 i wachlowa艂 Hanusza, Sedlak wla艂 mu do gard艂a troch臋 p艂ynu, a Sta艅-czak zapyta艂 urz臋dowym tonem:

- Przepraszam, czy na sali znajduje si臋 le­karz?

Dowcip by艂 szczeg贸lnie brzydki, wi臋c kilkana­艣cie 藕renic spiorunowa艂o profesora, a Malewicz zruga艂 go:

- Wstyd藕 si臋 pan, profesorze! To wcale nie by艂o 艣mieszne, ale pan zdaje si臋 uwielbia ta艅­czy膰 na cmentarzu! Ca艂e to spotkanie jest owia­ne groz膮 艣mierci, co panu nie przeszkadza raz za razem b艂aznowa膰, dowcipkowa膰...

- Bo 鈥炁紋cie jest tak okrutne, i偶 nie mo偶na traktowa膰 go serio", jak si臋 wyrazi艂 Wilde, ko­chany panie radco.

- Ale pan si臋 posuwa do ostateczno艣ci, pro­fesorze! - wspar艂 Malewicza Brus.

- 呕e jak?

- Do ostateczno艣ci!

- Bzdura! Nikt nie posuwa si臋 do ostatecz­no艣ci, ostateczno艣膰 nie istnieje. Kto艣, kto twier­dzi, 偶e dalej posun膮膰 si臋 nie mo偶na, klepie fra­zes, kochany pigularzu. Mo偶na, zawsze mo偶na, niewykluczone, i偶 jeszcze dzisiaj sami przekona­cie si臋 o tym.

Doktor Hanusz uni贸s艂 brod臋, rozwar艂 powieki i odsun膮艂 r臋k膮 serwet臋 majtaj膮c膮 mu przed czo­艂em. M贸wi艂 cicho, g艂osem bardzo s艂abym:

- Ju偶 w porz膮dku, nic mi nie jest... nic mi nie jest, prosz臋 pan贸w...

- Na pewno, doktorze?... - spyta艂 Bartnic­ki. - My艣la艂em, 偶e pan ma zawa艂.

- Nie, nie... Jestem tylko troch臋 zm臋czony, ma艂o spa艂em. Przez ostatnie dwie noce musia艂em operowa膰... Ju偶 w porz膮dku.

Godlewski poda艂 medykowi kieliszek z nalew­k膮. Hanusz wypi艂 do dna, a ci, kt贸rzy stali wok贸艂 niego, rozeszli si臋 ku swoim krzes艂om; zos­ta艂 tylko Brus.

- Odwioz臋 pana, doktorze. Chod藕my. Hanusz pokiwa艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Dzi臋kuj臋, panie Zygmuncie.

- Wi臋c chce pan tu zosta膰?!

- A pan wychodzi? - spyta艂 redaktor K艂os.

- Tak, nie b臋d臋 d艂u偶ej bra艂 w tym udzia艂u.

- No to jest nas ju偶 dw贸ch, bo ja r贸wnie偶 nie b臋d臋 bra艂 w tym udzia艂u! - przy艂膮czy艂 si臋 Sedlak.

- Panowie - perswadowa艂 Krzy偶anowski -nie bior膮c udzia艂u, nie zapobiegniecie temu, co okre艣lacie jako z艂o...

- Daruj pan sobie t臋 gadk臋! - warkn膮艂 Sed­lak. - Mdli mnie ju偶 przez s艂uchanie tego! Nie chc臋 d艂u偶ej dyskutowa膰 z lud藕mi, kt贸rzy zapo­mnieli o cz艂owiecze艅stwie, o elementarnych...

- Teraz us艂yszymy cytat z Marksa o cz艂owie­cze艅stwie cz艂owieka! - parskn膮艂 Korto艅. -Co prawda wed艂ug Karola Marksa wyznaj膮cego Ka­rola Darwina cz艂owiek pochodzi od ma艂py, jed­nak w ramach 鈥瀢alki klasowej" winien...

- Nie! Us艂yszycie tylko, 偶e mam ju偶 dosy膰 tego sabatu! A mam dosy膰, bo nazywam si臋 Sedlak! Nie wiem jak pan, panie Korto艅, lecz ja nie znalaz艂em swojego nazwiska na 艣mietniku!

- Znalaz艂 je pan pewnie w kominternowskim rozdzielniku lewych nazwisk dla towarzyszy par­tyjnych wykonuj膮cych zlecon膮 kreci膮 robot臋...

Sedlak rzuci艂 si臋 do adwersarza, pomstuj膮c:

- Ty skur...

- Panowie! - hukn膮艂 Tar艂owski. - Prosz臋 mi tu nie robi膰 ringu z mojego pa艂acu! Jedna b贸j­ka starczy! Prosz臋 siada膰!

Przodownik Godlewski odepchn膮艂 Sedlaka od Kortonia i wskaza艂 im puste krzes艂a niczym funk­cjonariusz dyryguj膮cy na skrzy偶owaniu ruchem. Siadaj膮c poczmistrz wr贸ci艂 do frazy, kt贸r膮 mu przerwano:

- Nie dam szarga膰 mego nazwiska, i sam te偶 nie b臋d臋 go szarga艂! Gdybym si臋 zgodzi艂 na to, czego 偶膮da Muller, m贸j ojciec wsta艂by z grobu i da艂by mi po pysku!

- Amen! - przytakn膮艂 zjadliwie wicedyrek­tor szko艂y. - Pa艅ski ojciec ju偶 dawno winien pana solidnie z艂oi膰 po pysku! Dobrze jednak, i偶 wci膮偶 si臋 pan go boi. Dzi臋ki temu zachowa pan nie tylko proletariack膮 godno艣膰, lecz i kanonicz­n膮 艣wi臋to艣膰, przynajmniej dzisiaj.

- Cokolwiek zachowam, b臋dzie to du偶o wi臋­cej ni偶 pan, panie Mertel, przej膮艂 od swego stare­go, kt贸ry podobno by艂 cz艂owiekiem bardzo przy­zwoitym.

Mertla to zdanie nie rozgniewa艂o. Zrobi艂 min臋 tak zamy艣lon膮, jakby ujrza艂 swego ojca blisko sto­艂u, i rzek艂 艂agodnym g艂osem:

- M贸j ojciec, panie Sedlak, nauczy艂 mnie cze­go艣 innego, czego艣, co si臋 pewnie panu nie spo­doba, i czego w og贸le pan nie zrozumie, wiec zinterpretuje to pan jako propagowanie 艂ajdac­twa, ale opowiem panu. M贸j stary twierdzi艂, 偶e bycie cz艂owiekiem polega na unikaniu szukania doskona艂o艣ci, i na nie praktykowaniu moralnego ascetyzmu, bo p艂aci si臋 za to w 偶yciu zbyt wiel­k膮 cen臋. Twierdzi艂, 偶e taka ludzka u艂omno艣膰 jest czym艣 lepszym ni偶 艣wi臋to艣膰, kt贸rej trzeba si臋 wystrzega膰 bardziej od nikotyny i alkoholu. Za­nim pan...

- I tego samego naucza pan swoich uczni贸w, panie pedagogu? - wtr膮ci艂 si臋 Sedlak, lecz Mer­tel nie przerywaj膮c doko艅czy艂 ostatnie zdanie:

- ... Zanim pan w艂o偶y aureol臋 na cz贸艂ko, niech pan chocia偶 wys艂ucha co proponuje mece­nas Krzy偶anowski.

Sedlak lekcewa偶膮co strzepn膮艂 d艂oni膮 okruch ze sto艂u i poszuka艂 wzrokiem wsparcia u Malewicza. Ten przybra艂 min臋 cz艂owieka rozdartego:

- Panie naczelniku, ja te偶 mam... lub raczej miewam... ochot臋 wyj艣膰, lecz...

- Jak to miewam?

- Bo raz mam j膮, a raz nie, bij臋 si臋 z my艣la­mi.

- Co tu jest do bicia si臋 z my艣lami?! Spra­wa jest prosta, panie radco!

- Widocznie nie jest taka prosta, gdy tylko niekt贸rzy z nas chc膮 wyj艣膰, a wci膮偶 nikt nie wy­szed艂. Ja nie bij臋 si臋 z my艣lami dlatego, bym mia艂 w膮tpliwo艣ci co do moralnej oceny 偶膮dania Mullera i akceptacji tego 偶膮dania. Bij臋 si臋 z my­艣lami, bo zastanawiam si臋 nad czym艣 innym. Wyj艣膰 jest 艂atwo. Lecz czy nie nale偶y zosta膰, cho膰by dlatego, by nie zostali tu sami zwolenni­cy podporz膮dkowania si臋 makiawelizmowi Mul­lera? Zosta膰 i przekona膰 ich, 偶e si臋 myl膮?

- Panie radco, z tej samej przyczyny ja nie wyszed艂em, tylko wr贸ci艂em do sto艂u - rzek艂 Hanusz.

- I ja, i ja, bracia, po to w艂a艣nie wci膮偶 tu je­stem - oznajmi艂 ksi膮dz Hawry艂ko.

- A ja, nim podejm臋 decyzj臋, chcia艂bym, 偶e­by pan mecenas by艂 艂askaw wyt艂umaczy膰 nam co oznacza艂oby mniejsze z艂o w naszym przy­padku - zadeklarowa艂 redaktor K艂os. - Bo te szpitalne przyk艂ady z lekarstwami i operacjami to zupe艂nie inna bajka, to mnie nie przekona艂o, pa­nie mecenasie.

- Wyja艣ni臋 panu, i nie tylko panu - ucieszy艂 si臋 Krzy偶anowski. - Koleg贸w, kt贸rzy ju偶 za­mierzaj膮 i艣膰, prosz臋 o cierpliwo艣膰. Je偶eli was nie przekonamy, wyjdziecie p贸藕niej, si艂膮 nikt was nie b臋dzie trzyma艂. Jak s艂usznie podni贸s艂 pan radca Malewicz - wyj艣膰 jest naj艂atwiej...

- Lub najtrudniej - skorygowa艂 ksi膮dz. - Du偶o 艂atwiej jest m贸wi膰, gdy dosta艂o si臋 obrotny j臋zyk. S膮dz臋, bracia...

W tej chwili profesor Sta艅czak uzna艂 si臋 za wyzwanego:

- Ksi膮dz ma na my艣li kazania coniedzielne? Hawry艂ko nie da艂 si臋 wybi膰 z konceptu:

- ... Uwa偶am, 偶e nie powinni艣my nawet m贸­wi膰 o tym, bracia, nie powinni艣my dyskutowa膰 o tym, nie powinni艣my przyk艂ada膰 r膮k...

Ale profesor nie nale偶a艂 do retor贸w, kt贸rych mo偶na bezkarnie zag艂uszy膰:

- Tylko umy膰 r膮czki, tak, wielebny pasterzu? Bo umy膰 r膮czki mo偶na jeszcze 艂atwiej ni偶 ma­cha膰 ozorem, prawda?

- Pa艅sk膮 metod膮 argumentacji...

- Nie m贸wimy o mojej metodzie, tylko o me­todzie Poncjusza Pi艂ata, wielebny - o umywa­niu r膮k!

- Wy艂膮cznie ty o tym m贸wisz, synu.

- Na syna ksi臋dza to jestem chyba troch臋 za zgrzybia艂y. A m贸wi臋 dlatego w艂a艣nie, 偶eby przy­pomnie膰 ksi臋dzu koleg臋 Pi艂ata... Pami臋ta go ksi膮dz ?

Hawry艂ko zamilk艂, jakby go uderzono w twarz. Znowu po sali rozpe艂z艂o si臋 kr臋puj膮ce milcze­nie. Przerwa艂 je Malewicz, wyrzucaj膮c Tar艂owskiemu:

- Gratulacje, panie hrabio! Jest pan wielkim 艂owczym!

- 呕e co? - zdumia艂 si臋 hrabia.

- 呕e to nie pa艂ac, tylko klatka bez wyj艣cia, panie hrabio.

- Ale偶, panie radco, pa艅ska z艂o艣liwo艣膰 jest doprawdy nie na miejscu!

- Moja z艂o艣liwo艣膰 jest du偶o mniejsza od pa艅­skiej perfidii, a pa艅ska perfidia jest r贸wna perfidii Mullera, panie hrabio, tylko przybra艂a inn膮 form臋.

- Doprawdy, pan sobie pozwala...

- Pozwalam sobie m贸wi膰 co my艣l臋, a my艣l臋 w ten spos贸b, gdy偶 profesor Sta艅czak w艂a艣nie mi to u艣wiadomi艂 wspominaj膮c o prokuratorze rzym­skim Judei, Pi艂acie Poncjuszu, panie hrabio...

- Przecie偶 ja nie umywam r膮k, panie Malewicz!

- Nikt ju偶 nie mo偶e ich tutaj umy膰, tak jak nikt ju偶 nie mo偶e tutaj zrobi膰 czegokolwiek, co by艂oby bez skazy. Pan, w swojej perfidii, przewi­dzia艂 to bardzo dok艂adnie...

Malewicz rozejrza艂 si臋 po wszystkich fizjono­miach i zakomunikowa艂 g艂o艣no:

- U艣wiadomcie sobie i wy, szanowni wsp贸艂­biesiadnicy, 偶e pan hrabia zamkn膮艂 nas w takiej klatce, w kt贸rej nie ma dobrego 偶ycia i z kt贸rej nie ma dobrego wyj艣cia. 呕adnego dobrego wyj­艣cia! Ka偶da decyzja, kt贸r膮 panowie podejmiecie, b臋dzie z艂a, 偶adna nie zostawi wam sumienia w spokoju!

- Jak to 偶adna? - zdumia艂 si臋 Godlewski.

- 呕adna, panie przodowniku. Przyj膮膰 waru­nek Mullera - znaczy sta膰 si臋 oprawc膮. Czy

wsp贸艂sprawc膮, na jedno wychodzi. Odrzuci膰 偶膮­danie Mullera, lub wyj艣膰 st膮d nie bior膮c udzia艂u - znaczy odebra膰 czterem ludziom, kt贸rych mo­偶emy wykupi膰, szans臋 uratowania 偶ycia. Bez w膮tpienia to drugie by艂oby w艂a艣nie z艂em mniej­szym, bo nikt spo艣r贸d nas nie musia艂by dr臋czy膰 si臋 do ko艅ca 偶ycia my艣l膮, i偶 wyda艂 kogo艣 w ge­stapowskie 艂apy... Ale my艣l, 偶e na przyk艂ad pro­fesor Stasinka m贸g艂by zosta膰 uratowany, gdyby­艣my znale藕li jakie艣 sensowne rozwi膮zanie - te偶 b臋dzie wielkim ci臋偶arem na sumieniu...

- Jakie sensowne rozwi膮zanie?! - wrzasn膮艂 aptekarz. - Jakie tu mo偶na znale藕膰 sensowne rozwi膮zanie, do cholery? !!

- W艂a艣nie to chcia艂em us艂ysze膰 z ust mece­nasa Krzy偶anowskiego nim sam zadecyduj臋 jak post膮pi膰, ale szczerze m贸wi膮c w膮tpi臋, czy us艂y­szymy co艣, co mog艂oby stanowi膰 balsam dla su­mienia - odpar艂 Malewicz. - Siedz膮c tu, przez ca艂y czas te偶 szukam rozwi膮za艅, szukam jakiej艣 furtki, i bez skutku... Z tego salonu nie mo偶na wyj艣膰 dziewic膮! Je艣li kto艣 si臋 jeszcze 艂udzi, 偶e mo偶na - radz臋 pozby膰 si臋 z艂udze艅!

- Panowie - rzek艂 K艂os - dajmy m贸wi膰 mecenasowi. Wci膮偶 czekam, by pan mecenas wyeksplikowa艂 na czym konkretnie polega膰 b臋dzie mniejsze z艂o w tym przypadku.

Wszystkie 藕renice uczepi艂y si臋 Krzy偶anowskiego. Ten zgasi艂 papierosa, uwolni艂 chustk膮 nos od alergicznego kataru, kt贸remu palenie bardzo szko­dzi艂o, i przyst膮pi艂 do rzeczy, ale nie do konkret­nej rzeczy:

- Panowie, ca艂kowicie si臋 zgadzam z diagno­z膮 pana radcy Malewicza - st膮d nie mo偶na ju偶 wyj艣膰 dziewic膮. Je艣li kto艣 my艣li, 偶e zachowa czyste sumienie, bo zaniecha udzia艂u w dyskusji i decyzji, lub po prostu wyjdzie, 偶eby nawet nie s艂ysze膰 tego - to b臋dzie tylko sam siebie oszu­kiwa艂!

- Panie mecenasie - zirytowa艂 si臋 doktor Hanusz - mieli艣my us艂ysze膰 nie t臋 powt贸rk臋 dia­gnozy pana radcy, tylko co tu jest mniejszym z艂em wed艂ug pana! Przez co ja rozumiem propo­zycj臋 konkretn膮 i szczeg贸艂ow膮. Powie nam pan to w ko艅cu?

- Ch臋tnie, panie doktorze. Sprawa jest bar­dzo prosta. Ot贸偶... nie musz臋 panom t艂umaczy膰, bo sami wiecie ilu mamy w Rudniku m臋t贸w. Z艂odziei, bandyt贸w, nachalnik贸w r贸偶nych, szu­mowiny wszelakiej. Wieczorem mo偶na spacerowa膰 bezpiecznie tylko na rynku i po g艂贸wnych ulicach. Jest du偶o gorzej ni偶 przed wojn膮. To zreszt膮 normalne, bo wojna zawsze przynosi roz­prz臋偶enie obyczaj贸w i nasilenie przest臋pczo艣ci. Mam pytanie do pana przodownika Godlewskiego: czy s膮 w Rudniku bandziory, o kt贸rych poli­cja wie z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e paraj膮 si臋 zbrod­niami, lecz nie mo偶e ich aresztowa膰, bo brak 艣wiadk贸w lub konkretnych dowod贸w dla trybu­na艂u?

Godlewski przyzna艂 bez wahania:

-Nie jeden, panie mecenasie! Kilku by si臋 znalaz艂o!... A 鈥濸recel" to najgorszy!... Znaczy Karwowski Leon. To ca艂a rodzina no偶ownik贸w, od pokole艅 tn膮 ka偶dego niefartownego, ka偶dego, kto im si臋 nie spodoba, albo jak co艣 maj膮 do cz艂owieka, panie mecenasie. Zesz艂ego roku nad rzek膮 dziewczyn臋 zad藕ga艂, bo mu nie chcia艂a da膰 po dobrej woli...

- To pewne, panie przodowniku?

- Jak dwa razy dwa to cztery, prosz臋 pana! Wszyscy o tym wiedz膮, ale przez strach nie b臋­dzie zeznawa艂 nikt.

- Wi臋c daje pan g艂ow臋, 偶e to fakt? Ten no­偶ownik zabi艂 kobiet臋 nad rzek膮?

- Panie mecenasie, on sam si臋 tym przechwa­la po pijaku!

- S艂ysza艂 pan to na w艂asne uszy?

- Ja nie, ale tyle luda s艂ysza艂o.

- Mam teraz pytanie do pana hrabiego - rzek艂 Krzy偶anowski. - Czy Muller stawia艂 jakie艣 warunki wzgl臋dem os贸b, kt贸re trzeba mu wska­za膰?

- 呕adnych, chce czterech ludzi za czterech, 偶eby by艂o r贸wno dziesi臋ciu. Kpi艂 nawet, i偶 jest mu wszystko jedno, wi臋c mog臋 da膰 moich s艂u偶膮­cych, stajennych, kogokolwiek.

Krzy偶anowski spojrza艂 wymownie we wszyst­kie oblicza.

- Teraz ju偶 panowie wiecie, co rozumia艂em przez mniejsze z艂o. Czy偶 偶ycie tego, jak mu tam.,.

- 鈥濸recla" - dopowiedzia艂 Godlewski.

- ... w艂a艣nie, tego 鈥濸recla" - czy偶 takie 偶y­cie jest tyle samo warte co 偶ycie profesora Stasinki lub le艣niczego Ostrowskiego? I czy wyda­nie tego mordercy obci膮偶y nasze sumienia? Czy pope艂nimy niegodziwo艣膰, panowie?

- Ale偶 sk膮d! - zagrzmia艂 profesor, grzebi膮c sobie palcem w sw臋dz膮cym uchu. - Pope艂nimy

przyzwoito艣膰, ergo chwalebny uczynek, panie mecenasie. Wed艂ug terminologii ko艣cielnej to si臋 nazywa 鈥瀌obry uczynek".

- Bez w膮tpienia! - odparowa艂 Krzy偶anow­ski. - Lekarz i zbrodniarz maj膮 rang臋 zupe艂nie inn膮. Powszechnie si臋 uwa偶a, 偶e...

- Powszechnie si臋 uwa偶a - przerwa艂 mu Sta艅czak -偶e wdepni臋cie butem w g贸wno przy­nosi szcz臋艣cie, tymczasem jako艣 zawsze klniemy gdy wdepniemy. Wie pan czemu, panie kauzyperdo?!

- Profesorze, m贸g艂by pan...

- Ale偶 m贸g艂bym, m贸g艂bym! Nie m贸g艂bym tylko jednego - odda膰 samego siebie w r臋ce Mullera za jak膮艣 patentowan膮 ofiar臋 losu. Innych wydam z ch臋ci膮... A gdy jeszcze b臋dzie si臋 to dzia艂o kolegialnie... Czysty zysk, prosz臋 pan贸w! Ukarzemy zbrodniarza, wobec kt贸rego prawo jest bezradne, i dzi臋ki temu uratujemy lekarza b臋d膮­cego dobroczy艅c膮 ludzko艣ci, za co ludzko艣膰, nie m贸wi膮c ju偶 o Opatrzno艣ci Bo偶ej, winna nas so­wicie nagrodzi膰, prawda?

Ten dowcip nie roz艣mieszy艂 nikogo. Korto艅 podj膮艂 w膮tek wytr膮cony przez Sta艅czaka Krzy偶anowskiemu:

- 鈥濸recel" za ordynatora to chyba dobry in­teres? Panie Brus, panie Hanusz, panie Sedlak, panie Malewicz?... Czy dalej jeste艣cie przeciwko teorii mniejszego z艂a?

- Z pozoru rzecz wygl膮da s艂usznie... - po­wiedzia艂 aptekarz - ... lecz tylko z pozoru.

- Dlaczego tylko z pozoru?... - przycisn膮艂 Korto艅.

- Bo... bo moralnie... bez wzgl臋du na to kim jest i co robi ten 鈥濸recel", rzecz jest... no, nie jest zbyt oczywista...

Brus urwa艂, a Malewicz zacz膮艂 m贸wi膰 zrezy­gnowanym g艂osem:

- Czysta jest tu tylko fatalno艣膰... Fatalno艣膰, nie za艣 problem wi臋kszego b膮d藕 mniejszego z艂a, prosz臋 pan贸w. To raczej problem podw贸jnego pe­cha! Cholernego podw贸jnego pecha!

Nikt nie zrozumia艂 dlaczego radca m贸wi o po­dw贸jnym pechu; zapyta艂 Bartnicki:

- Jak to podw贸jnego?

- Zwyczajnie. Po pierwsze jest to brak szcz臋­艣cia tych ludzi, kt贸rych Gestapo aresztowa艂o, bo r贸wnie dobrze mogli by膰 wybrani inni, cho膰by niekt贸rzy z nas. Po drugie jest to nasz pech, bo to nas pan hrabia raczy艂 by艂 zaprosi膰 do swego

pa艂acu dla podj臋cia jakiej艣 decyzji w sprawie, w kt贸rej ka偶da decyzja b臋dzie zbrodni膮, nawet decyzja nie uczestniczenia w tym wszystkim, gdy偶 to prawda, 偶e wsta膰 od tego sto艂u z czy­stym sumieniem nie mo偶na ju偶. A je艣li zdecydu­jemy si臋 da膰 Mullerowi czterech ludzi na wymia­n臋 - b臋dzie to tak偶e pech owego kwartetu, i w贸wczas b臋dziemy mogli m贸wi膰 o pechu trze­cim. Wi臋c nawet nie podw贸jny, lecz potr贸jny pech, panowie. Chcemy czy nie chcemy - wkro­czyli艣my w przekl臋t膮 sfer臋 fatum!

- Ooo, to 艂adnie powiedziane! - rozanieli艂 si臋 Sta艅czak. - I prawdziwie! Brawo, panie rad­co! Wkroczyli艣my... przepraszam - wdepn臋li­艣my w fatalny czerwony kr膮g ob艂臋du kapitana Ahaba! To zaszczyt, prosz臋 pan贸w! Nie ka偶dy ma ten honor, by spotka膰 na swym go艣ci艅cu wiel­kie bia艂e zwierz臋 pod postaci膮 jakiego艣 Mullera, i m贸c zgnoi膰 siebie samego!

- A przez kogo mamy ten pasztet?! - w艣ciek艂 si臋 Sedlak. - Przez tych le艣nych boha­ter贸w, wyzwolicieli Polski, kt贸rych reprezentuj膮 tu panowie Mertel i Korto艅!

- A nie wie pan czasem, towarzyszu, kto tu reprezentuje tych le艣nych zbir贸w, co tylko rabuj膮 po wsiach, nazywaj膮c z艂odziejstwo, bandyckie z艂odziejstwo, rekwizycjami? - zapyta艂 gniewnie Mertel. - Dla u艂atwienia dodam, 偶e przedsta­wiaj膮 si臋 jako ludowa partyzantka wyzwole艅cza, chocia偶 wyzwalaj膮 jedynie ch艂op贸w z ich dobyt­ku, a od walki przeciw Szwabom stroni膮 jak dia­be艂 od wody 艣wi臋conej!

- Niech pan przestanie si臋 czepia膰! - pis­n膮艂 poczmistrz. - Ja nie mam z tym nic wsp贸l­nego !

- Pewnie, 偶e nie ma pan ze 艣wi臋con膮 wod膮 nic wsp贸lnego. Tym bardziej wi臋c jest dziwne, 偶e przemawia pan s艂owami Ewangelisty.

- Jakiego znowu Ewangelisty?!

- 艢wi臋tego Mateusza. On te偶 radzi艂 nie wal­czy膰 o nic, przeciw 偶adnemu z艂u, bo po co lu­dziom taki pasztet? Pisa艂: 鈥濶ie sprzeciwiajcie si臋 z艂u, nie stawiajcie z艂u oporu"\ Siedzie膰 na dupie, nie strzela膰, nie wojowa膰, nie broni膰 si臋, tylko pokornie akceptowa膰 ka偶de z艂o, a w贸wczas nie b臋dzie k艂opotliwych pasztet贸w. Czy tak?

- Nie m贸wi臋, 偶e... - chcia艂 broni膰 si臋 po­czmistrz.

- M贸wi pan, m贸wi, towarzyszu, wszyscy s艂y­szeli ! - zag艂uszy艂 go bezceremonialnie Korto艅. Op贸r jest pasztetem, kt贸ry rodzi wielki b贸l i wielki k艂opot! Jak Sowieci uderzyli nas w plecy 17 wrze艣nia, naje偶d偶aj膮c Polsk臋 od wschodu, gdy Niemcy wdzierali si臋 ju偶 od za­chodu - s艂ycha膰 by艂o wzd艂u偶 Bugu wrzask, 偶eby si臋 nie broni膰, bo Ruscy to wyzwoliciele. Wyz­walali takich jak pan! Lecz przecie偶 tutaj, w Rud­niku, pan mieszka nie pod ukochanym Kacapem, tylko pod butem szwabskim! Tymczasem znowu pan agituje za bezczynno艣ci膮...

- Nie on jeden - przypomnia艂 Mertel, pa­trz膮c oskar偶ycielsko na Malewicza.

- Fakt! - przytakn膮艂 Korto艅. - To jest na­sza polska ha艅ba, 偶e tylu Polak贸w daje dupy jak we艂niane owce! Bro艅 Bo偶e si臋 stawia膰! Nale偶y siedzie膰 cicho i 偶adnym oporem nie dra偶ni膰 cie­mi臋zc贸w !

- Nale偶y prawid艂owo t艂umaczy膰 teksty biblij­ne! - zgromi艂 Mertla i Kortonia filozof.

- Co?

-Pstro! Popisujecie si臋 znajomo艣ci膮 Ewan­gelii pe艂nej translatorskich b艂臋d贸w. Grecki tekst Ewangelii 艣wi臋tego Mateusza od wiek贸w b艂臋dnie t艂umaczono. Po grecku zdanie cytowane przez pa­na Mertla brzmi: 鈥濶ie rewan偶ujcie si臋 z艂u", w znaczeniu: nie rewan偶ujcie si臋 tak膮 sam膮 me­tod膮, jakiej u偶y艂 z艂oczy艅ca.

- Czyli na bomby i pociski trzeba odpowia­da膰 pigu艂ami ze 艣niegu? - spyta艂 Mertel.

- My艣l臋, 偶e aposto艂 chcia艂, by nikczemno艣ci膮 nie zwalcza膰 nikczemno艣ci - wtr膮ci艂 ksi膮dz Hawry艂ko,

- A do czego chce nas zmusi膰 Muller? -przypomnia艂 Brus. - W艂a艣nie do tego, do zwal­czenia nikczemno艣ci nikczemno艣ci膮.

- Nie nas, nie nas! - sprzeciwi艂 si臋 redak­tor K艂os. - Muller rozmawiaj z panem hrabi膮 Tar艂owskim...

-A pan hrabia przyj膮艂 jego warunki... -u艣miechn膮艂 si臋 krzywo Sedlak.

- Nie, panie naczelniku! 呕adnych warunk贸w nie przyj膮艂em... Odpowied藕 mam mu da膰 rano, a jaka to b臋dzie odpowied藕 - zadecyduj膮 wszy­scy.

-1, pa艅skim zdaniem, je艣li zadecydujemy wszyscy, to wszystko b臋dzie w porz膮dku, zwy­ci臋偶y sprawiedliwo艣膰?

Hrabia, uk艂uty tym pytaniem, zg艂upia艂, ale wy­r臋czy艂 go Krzy偶anowski:

- Panowie, poj臋cia takie jak sprawiedliwo艣膰...

- S膮 wzgl臋dne, o to panu chodzi, mecena­sie? - zaatakowa艂 Brus.

- No, do pewnego stopnia...

- Myli si臋 pan, wzgl臋dne s膮 kryteria pi臋kna, ale nie kryteria sprawiedliwo艣ci! Estetyka jest sfer膮 wzgl臋dn膮, lecz nie etyka!

- To pan si臋 myli, panie magistrze. Sprawie­dliwo艣膰...

Znowu nie dano Krzy偶anowskiemu rozwin膮膰 my艣li. Tym razem uderzy艂 Sta艅czak:

- Przepraszam, panie mecenasie, ale czy b臋­dzie pan nam tru艂 o sprawiedliwo艣ci mniejszej, czy te偶 wy艂膮cznie o sprawiedliwo艣ci wi臋kszej?... Musz臋 przyzna膰, 偶e nie jestem pewien jak spra­wiedliwo艣膰 dzieli si臋 na te dwa podgatunki, to znaczy -w jakich proporcjach? Zreszt膮, szcze­rze m贸wi膮c w膮tpi臋, by dzieli艂a si臋 w jakichkol­wiek proporcjach; mam tu raczej zaufanie do Bonapartego, kt贸ry rzek艂: 鈥濻prawiedliwo艣膰 jest niepodzielna, nie mo偶e by膰 p贸艂sprawiedliwo艣ci". Mimo to pytam pana o podzia艂, gdy偶 widz膮c jak podzieli艂 pan z艂o na wi臋ksze i mniejsze - sk艂on­ny by艂bym przypuszcza膰, 偶e i sprawiedliwo艣膰 ulega wed艂ug pa艅skiej doktryny prawniczej roz­dwojeniu. Konfuzja Krzy偶anowskiego si臋gn臋艂a zenitu. Wyb膮ka艂 niepewnym g艂osem:

- C贸偶... z punktu widzenia prawa... Czy pyta pan dlatego, 偶e...

- Pytam przez zwyczajn膮 ciekawo艣膰, panie Krzy偶anowski. A dok艂adniej - przez jej drugi rodzaj.

- Drugi rodzaj?...

- Owszem, drugi. Ten, kt贸ry do piekl膮 nie prowadzi pytaj膮cego. Wi臋c jak - kt贸ra sprawie­dliwo艣膰 jest sprawiedliwo艣ci膮 wi臋ksz膮, a kt贸ra mniejsz膮?

-Panie profesorze, sprawiedliwo艣膰... pe艂na sprawiedliwo艣膰 mo偶e istnie膰 tylko wtedy... to znaczy powinna istnie膰 w贸wczas, gdy u pod­staw..,

Dukanie Krzy偶anowskiego zak艂贸ci艂 Malewicz:

- Albo nie powinna istnie膰!

- Jak to? - zdziwi艂 si臋 Brus.

- M贸wi臋, 偶e mo偶e sprawiedliwo艣膰 nie po­winna istnie膰. W ka偶dym razie powszechna spra­wiedliwo艣膰.

- Dlaczego, panie radco? - zapyta艂 Hanusz.

- To tylko teoria, doktorze. - Pa艅ska teoria?

- Nie, nie moja. Powt贸rzy艂em wam kwinte­sencj臋 pewnego prawniczego wyk艂adu.

- Czyjego wyk艂adu? zainteresowa艂 si臋 Krzy偶anowski.

- Seminaryjnego. Widzi pan, mecenasie, ja r贸wnie偶 studiowa艂em prawo, na Uniwerku Lwow­skim, przez cztery lata. Jeden z profesor贸w zro­bi艂 nam wyk艂ad o tym, 偶e powszechna pe艂na sprawiedliwo艣膰 by艂aby szkodliwa, bo odebra艂aby ludziom nie tylko marzenia o niej, lecz przede wszystkim poczucie jej sensu. Musi zatem istnie膰 niesprawiedliwo艣膰, by ludzie cenili sprawiedli­wo艣膰. To tak, jak ze szcz臋艣ciem: gdyby kom­pletnie zanik艂o nieszcz臋艣cie - nikt nie docenia艂­by szcz臋艣cia. Bardzo to upraszczani, ale wyk艂a­dowcy chodzi艂o w艂a艣nie o degeneruj膮cy aspekt raju. Powszechn膮 r贸wno艣膰 i powszechn膮 sprawie­dliwo艣膰 pyrgn膮艂 na 艣mietnik. Notabene ustawow膮 r贸wno艣膰 gani艂 bardziej jeszcze surowo ni偶 totaln膮 sprawiedliwo艣膰.

Krzy偶anowski odzyska艂 wigor s艂uchaj膮c Malewicza:

- A co ja wam perswadowa艂em, panowie? R贸wno艣膰 to idiotyzm, spo艂ecze艅stwo nie sk艂ada si臋 z ziaren ry偶u! Cz艂owiek zas艂u偶ony i potrzebny spo艂ecze艅stwu ma chyba wi臋ksz膮 warto艣膰 ni偶 bandyta? Dzi臋kuj臋 panu, panie kolego, 偶e pan wspar艂 贸w s艂uszny pogl膮d przypomnieniem wy­k艂adu profesora, kt贸ry naucza艂 prawa...

- Tak - wtr膮ci艂 Malewicz - ale on przy­szed艂 na ten wyk艂ad pijany, i za ten wyk艂ad zwol­niono go z etatu.

Os艂upienie trwa艂o chwil臋. Zbiorowy 艣miech (cichy - taki 鈥瀙od nosem"} trwa艂 kilkana艣cie sekund, a nie 艣miali si臋 tylko hrabia, mecenas, ju­biler i ksi膮dz. Realno艣膰 przywr贸ci艂 policjant:

- No to... no to w ko艅cu jak b臋dzie, prosz臋 pan贸w?... Bo ja ju偶 naprawd臋 nie wiem...

- Czego pan nie wie, panie przodowniku? - spyta艂 Bartnicki.

- Nie wiem kto ma racj臋, komu uwierzy膰, kurde mol! Od tego waszego gadania mo偶na do­sta膰 kr臋膰ka, prosz臋 pan贸w! Mnie ju偶 艂eb od tego wszystkiego boli!

Ksi膮dz pochyli艂 si臋 ku niemu i doradzi艂 konfesjonalnym szeptem:

- Niech pan tylko zrobi jedn膮 艂atw膮 rzecz, panie przodowniku. Niech pan zapyta swojego su­mienia. I niech pan sam sobie odpowie, czy chce pan wydawa膰 Mullerowi ludzi na 艣mier膰. .:

- W艂a艣ciwie to nie... - westchn膮艂 Godlewski. - Ale jak sobie pomy艣l臋, psiakrew, 偶e pan profesor Stasinka czeka tam na rozwa艂k臋, a taki 鈥濸recel" m贸g艂by i艣膰 za niego... Niby nie chcia艂­bym, ale te偶 chcia艂bym, prosz臋 ksi臋dza... No nie wiem!

Doktor Hanusz wyrazi艂 sw膮 aprobat臋 kiwaj膮c g艂ow膮 i m贸wi膮c:

- Nie tylko pan jest w ten spos贸b rozdwojo­ny, panie przodowniku. Ja r贸wnie偶, podobnie jak pan, jestem teraz 鈥瀐omo duplex"...

Godlewski zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i siny z gniewu rykn膮艂:

- Ja nie jestem 偶aden dupleks, prosz臋 pana! Nie pozwol臋 si臋 obra偶a膰, do cholery!

Profesor Sta艅czak eksplodowa艂 homeryckim 艣miechem, gdy lekko speszony medyk t艂umaczy艂 gliniarzowi:

- Ale偶 ja wcale pana nie obra偶am, przodow­niku. 鈥濰omo duplex" to poj臋cie 艂aci艅skie, kt贸­re m贸wi, 偶e cz艂owiek jest istot膮 dwoist膮. Pascal trafnie uj膮艂 t臋 dwoisto艣膰 cz艂owieka, gdy pisa艂 o bezradno艣ci racjonalnych metod wobec najwa偶­niejszych w 偶yciu zagadnie艅. Pisa艂, 偶e cz艂owiek jest podzielony i sam sobie przeciwny, bo porz膮dek serca nie chce si臋 godzi膰 z porz膮dkiem rozu­mu - serce ma swoje racje, kt贸rych nie zna ro­zum. I cz艂owiek jest bezradny - bezradny wo­bec swojej dwoisto艣ci.

Akompaniamentem dla tych s艂贸w by艂y krople deszczu coraz silniej uderzaj膮ce o szyby. Nim Hanusz sko艅czy艂 - ulewa siek艂a ju偶 pa艂ac hura­ganow膮 wod膮, a z bliska i daleka rozbrzmiewa艂 huk piorun贸w. Zuchwa艂y wiatr dublowa艂 w艣ciek­艂o艣膰 chmurnego nieba. Policjant usiad艂 ze spusz­czonym wzrokiem. Mia艂 do艣膰 tego gremium, lecz nie m贸g艂 st膮d czmychn膮膰. Krzy偶anowski wyko­rzysta艂 milczenie (spowodowane bardziej erupcj膮 i eskalacj膮 burzy, ni偶 s艂owami lekarza), nawi膮zu­j膮c do w膮tku Hanuszowego:

- Doktor Hanusz pi臋knie to wy艂o偶y艂: 鈥瀙o­rz膮dek serca nie godzi si臋 z porz膮dkiem rozu­mu"... Ot贸偶 ja, panowie, uwa偶am, 偶e w naszym przypadku racje serca i racje rozumu s膮 zgodne ze sob膮, bo tak serce, jak i rozum, podpowiadaj膮 co winni艣my zrobi膰. Jest to domena patriotyczne­go obowi膮zku, o kt贸rym m贸wili tu panowie Mertel i Korto艅, i zarazem...

Rozleg艂o si臋 arcypot臋偶ne uderzenie pioruna, gdzie艣 bardzo blisko pa艂acu. Wszyscy odwr贸cili

g艂owy ku oknom. Szyby smaga艂a ulewa ci臋偶ka jak potop z oberwanej chmury.

- Pewnie Pan B贸g gniewa si臋 na kogo艣... -wyszepta艂 jubiler.

Zawt贸rowa艂o mu szale艅stwo wichru. Wtem u艂amana ga艂膮藕 grzmotn臋艂a framug臋, gwa艂townie otwieraj膮c okno. Doniczki spad艂y z parapetu, roz­trzaskuj膮c si臋, a firanki falowa艂y pod sufitem ni­by urwane 偶agle, kt贸re wzdyma huragan. Godlewski pierwszy (a za nim prawie ca艂a reszta) rzuci艂 si臋 na ratunek. Pada艂y okrzyki bojowe: 鈥 - Cholera jasna!", 鈥 - Psiakrew! ", 鈥 - 呕e­by to szlag!", tudzie偶 inne tego rodzaju. Przy­mkni臋to okno. Kamerdyner 艁ukasz zebra艂 skoru­py, kwiaty oraz ziemi臋 kwiatow膮, a s艂u偶膮ca wy­tar艂a 艣cierk膮 mokre klepki pawimentu. Wracano do sto艂u komentuj膮c zdarzenie (鈥 - Ale si臋 rozpada艂o!" etc.) i wycieraj膮c chusteczkami twarze. Gdy ju偶 wszyscy usiedli, a niekt贸rzy r贸wnie偶 wy­pili, Tar艂owski zapyta艂:

- Na czym to stan臋li艣my, panowie?

- Na walorach klatki pa艂acowej, na proble­mach sprawiedliwo艣ci powszechnej i na patrioty­cznym obowi膮zku zado艂owania obywatela 鈥濸rec­la", panie hrabio - zrekapitulowa艂 Sta艅czak, wskazuj膮c palcem przytulone do 艣ciany lustro, kt贸re prawie si臋ga艂o sufitu.

Wszyscy odwr贸cili g艂owy w stron臋 tego zwier­ciad艂a. Jego tafla ubrudzona by艂a du偶ym czerwo­nym napisem. Kto艣 wykaligrafowa艂 tam szmin­k膮: 鈥濺UDNIK EXPECTS THAT EVERY MAN WILL DO HIS DUTY!". Os艂upieniu uleg艂a dwu­nastka, czyli wszyscy pr贸cz autora napisu.

- Co to jest?! - spieni艂 si臋 Godlewski, - Kto to wygryzmoli艂, do kur...

- To po angielsku, panie przodowniku - obja艣ni艂 funkcjonariusza redaktor K艂os. - Zna­czy: 鈥濺udnik oczekuje, 偶e ka偶dy wype艂ni sw膮 powinno艣膰",..

- Raczej 鈥瀘bowi膮zek"! - skorygowa艂 Sta艅czak. - I nie 鈥瀔a偶dy", tylko 鈥瀔a偶dy m臋偶czy­zna", 鈥瀔a偶dy facet"!... To pastisz. Wie pan cze­go, redaktorku?

- Wiem, pastisz has艂a, kt贸re admira艂 Nelson przes艂a艂 swym za艂ogom, gdy rozpoczyna艂 bitw臋 pod Trafalgarem. 鈥濫ngland expects that every man will do his duty!".

-Brawo, panie K艂os, pi膮tka z historii, bravissimo! Ja tylko zamieni艂em Angli臋 na Rudnik. - Wi臋c to pan?!!,.. - oburzy艂 si臋 jubiler.

Rozstrzela艂a filozofa salwa z kilkunastu 藕re­nic.

- Jak pan m贸g艂! - zgromi艂 Sta艅czaka mece­nas.

- Dok艂adnie tak samo jak pan m贸g艂, panie mecenasie! I pan, i ja podkre艣lili艣my wag臋 obo­wi膮zku. Pa艅ska fraza brzmia艂a... niech偶e sobie przypomn臋... 鈥瀓est to domena patriotycznego obo­wi膮zku, o kt贸rym m贸wili tu panowie Mertel i Korto艅". Czy precyzyjnie zacytowa艂em?... A mo­ja brytyjska fraza wspar艂a pa艅sk膮, jeszcze moc­niej uwypuklaj膮c 鈥瀌omen臋 patriotycznego obo­wi膮zku". Winien mi pan dzi臋kowa膰, panie Krzy偶anowski...

- To te偶 wariat, tylko inny!... - mrukn膮艂 Brus.

- Nie mog艂em si臋 powstrzyma膰, prosz臋 pa­n贸w - dopowiedzia艂 Sta艅czak. - Musia艂em to zrobi膰.

- Ciekawe, 偶e szmink膮... - u艣miechn膮艂 si臋 Brus. - Pan zawsze nosi szmink臋 przy sobie, pa­nie profesorze?

- Nie nosz臋 nigdy, wi臋c nie podejrzewaj mnie o pedalstwo, pigularzu! Szminka le偶y tam, na blacie lustra!

- To jest szminka mojej 偶ony - wyja艣ni hrabia. - Sam j膮 tam po艂o偶y艂em.

- Jednak nie le偶a艂a tam dlatego, aby obcy bra­li j膮 do 艂ap! - zagrzmia艂 Krzy偶anowski.

- Rzeczywi艣cie, pan powinien si臋 wstydzi膰, panie Sta艅czak! - uzna艂 jubiler.

- Czeg贸偶 to mia艂bym si臋 wstydzi膰, waluciarzu?!

- Cho膰by tego, 偶e paskudzi pan sprz臋ty nie we w艂asnym domostwie.

- Nic nie paskudz臋, to si臋 bez trudu zetrze szmat膮!

- I tego - doda艂 mecenas - 偶e u偶ywa pan szminki nieboszczki hrabiny Tar艂owskiej dla ro­bienia sobie kpin przy jej m臋偶u, gdy m艂ody hrabicz Tar艂owski jest o krok od rozstrzelania! Pan jest 藕le wychowany...

- Z pretensjami do moich rodzic贸w i guwer­ner贸w! - odszczekn膮艂 Sta艅czak.

- ... 藕le wychowany i niepoprawny, bo od samego pocz膮tku struga pan sobie 偶arciki ze wszystkiego nad czym debatujemy tutaj, chocia偶 roztrz膮samy sprawy 艣miertelnie powa偶ne!

- A to ju偶 nie moja wina, 偶e ten 艣wiat jest tak cudownie pojebany, i偶 mo偶na zwariowa膰, pope艂ni膰 samob贸jstwo lub umrze膰 ze 艣miechu. Ja wybieram to trzecie, i nikomu nic do tego. Kortonia zala艂a krew:

- Lecz gdy ju偶 pan pozna艂 temat dyskusji...

- To nie zmieni艂em swej psychiki, bo nie umiem tego zrobi膰, drogi patrioto! Trzeba mnie by艂o nie zaprasza膰!

- Ja bym pana nie zaprosi艂, m贸j panie!

- Do pana bym nie przyszed艂 nawet po ostat­ni 艂yk wody. Tutaj te偶 si臋 nie wprasza艂em, i nie wiedzia艂em po co mnie zaproszono.

- Ale je艣li ju偶 si臋 pan tutaj znalaz艂, to m贸g艂­by pan, miast wyg艂up贸w, wspom贸c nas swoj膮 ra­d膮, panie profesorze - odezwa艂 si臋 Bartnicki. -Czy jest pan za tym, 偶eby spe艂ni膰 偶膮dania Mullera, czy 偶eby je odrzuci膰?

- Ani za tym, ani za tym, ka偶dy z tych wa­riant贸w jest mi oboj臋tny idealnie.

- Jak to oboj臋tny?! - zbulwersowa艂 si臋 Hanusz. - Panu jest wszystko jedno?!...

- Zgad艂 pan, panie doktorze. Wszystkie wa­sze idea艂y, komuna艂y, powinno艣ci oraz 艣wi臋to艣ci mam g艂臋boko w tym miejscu, kt贸re pa艅ska dzie­dzina zwie 鈥瀔o艅cowym odcinkiem jelita gru­bego" - Nawet moralno艣膰 i sprawiedliwo艣膰?

- Nawet. Wbrew temu, co pod nosem imputowa艂 mi pan pigularz - nie nale偶臋 do szale艅­c贸w.

-Wi臋c pa艅skim zdaniem, profesorze... sondowa艂 Malewicz, jednak zapytany nie dal mu doko艅czy膰 pytania.

- Tak, moim zdaniem ten, kto szuka sprawie­dliwo艣ci, jest szalony, gdy偶 sprawiedliwo艣膰 nie ist­nieje, przyjacielu. Istnieje jako ustawa, lecz nie istnieje jako rzeczywisto艣膰. Jest chimer膮, a rek­lamowane oblicza i atrybuty tej fatamorgany s膮 k艂amstwem lub z艂udzeniem. K艂amstwem prawo­dawc贸w i 偶andarm贸w, z艂udzeniem rz膮dzonych. Sprawiedliwo艣膰 nieuczciwego s臋dziego ma艂o si臋 r贸偶ni od sprawiedliwo艣ci uczciwego, bo gdy ta pierwsza jest k艂amstwem korupcji - ta druga jest k艂amstwem kodeksu.

- Kodeksu Napoleo艅skiego r贸wnie偶? - za­pyta艂 podchwytliwie Sedlak.

- R贸wnie偶, przy ca艂ym moim szacunku dla Bonapartego. Wszelkie kodeksy, jako pisma 艣wi臋­te sprawiedliwo艣ci, musz膮 przegrywa膰 z prostych powod贸w: zbyt wielu rzeczy nie da si臋 zwa偶y膰, czyli rozs膮dzi膰 sprawiedliwie. Wzgl臋dno艣膰 wszystkiego, cho膰by wzgl臋dno艣膰 pi臋kna lub prawdy, tyczy i sprawiedliwo艣ci, a gdy sprawiedliwo艣膰 jest wzgl臋dna - to jak mo偶e by膰 konstrukcj膮 idealn膮?

- Lecz mo偶e 艣ciga膰 idea艂, d膮偶y膰 ku obiekty­wizmowi... - szuka艂 argumentu Mertel.

- Z przepask膮 Temidy na oczach?... Po ciem­ku?... Daj偶e pan spok贸j! Has艂o wzgl臋dny obiektywizm by艂oby r贸wnie groteskowe jak p贸艂dziewictwo lub cz臋艣ciowa 艣mier膰. Sprawiedli­wo艣膰 Mullera jest k艂amstwem i obraz膮 sprawie­dliwo艣ci dla nas, ale nie dla rodzin tych czterech Szwab贸w zabitych przez 鈥瀙olnische Banditen". Oto wzgl臋dno艣膰. Nie 偶膮dajcie wi臋c, bym darzy艂 szacunkiem kanony waszych ideologii. Idee s膮 wzgl臋dne jak wszystko. M贸wi膮c pro艣ciej: wzgl臋d­no艣膰 wszystkiego jest wed艂ug mnie ca艂kiem oczy­wista, etyki i sprawiedliwo艣ci nie wy艂膮czaj膮c, pro­sz臋 pan贸w.

- Czy i sprawiedliwo艣ci Bo偶ej, bracie? - za­pyta艂 Hawry艂ko.

- Z syna awansowa艂em na brata, to chyba ro­dzaj komplementu? - roze艣mia艂 si臋 Sta艅czak.

- Nie unikaj odpowiedzi, bracie. Czy i spra­wiedliwo艣ci Bo偶ej imputujesz wzgl臋dno艣膰?

- Jasne, prosz臋 ksi臋dza. Gdyby ksi膮dz zna艂 Pismo 艢wi臋te, co ksi臋dzu polecam, bo to bardzo ciekawa powie艣膰 - to by ksi膮dz zna艂 teori臋 Eklezjastesa, z kt贸rej p艂yn膮 ciekawe nauki o wzgl臋d­no艣ci wszystkiego. Eklezjastes uczy, prosz臋 ksi臋­dza, 偶e wszystko jest nico艣ci膮, i dobro, i z艂o, nie warto si臋 wi臋c wysila膰, bo jeden kres cnotliwych i niecnotliwych.

- Si臋gasz, bracie, do starotestamentowych la­birynt贸w...

- To zarzut? Ksi膮dz kontestuje Stary Testa­ment?

- Nie, ale mimo wszystko...

- Tak, rozumiem, ksi膮dz jest sprzedawc膮 No­wego Testamentu przede wszystkim. No to si臋­gnijmy do Nowego Testamentu, wielebny ojcze. Wyst臋puje tam Szatan, mam s艂uszno艣膰?

- Masz.

- A Szatan jest figura wzgl臋dn膮 nad wszyst­kie inne, ksi臋偶ulu.

- Teraz nie masz. Szatan jest przekl臋ty.

- Jest dok艂adnie tak samo przekl臋ty, jak i niezb臋dny, prosz臋 ksi臋dza. Gdyby nie on - lu­dzie nie mieliby okazji pokutowa膰, i nie mieliby na kogo zwala膰 wszystkich okropno艣ci tego pado艂u le藕. I w贸wczas niekt贸rzy obwinialiby Pana Boga! A inni w膮tpiliby w istnienie Pana Boga! Horrendum, co?... Notabene wzgl臋dno艣膰 istoty samego Boga to temat na kilkunocn膮 dyskusj臋, wi臋c przesta艅my, pan hrabia nie ma dla nas tyle czasu. Radz臋 ksi臋dzu tylko, by si臋 ksi膮dz wy­strzega艂 polemizowania ze mn膮 w kwestiach wia­ry tudzie偶 wzgl臋dno艣ci, gdy偶 najprostszym spo­sobem, jednym prostym pytaniem, mog臋 o艣mie­szy膰 doktryn臋 Ko艣cio艂a u偶ywaj膮c wzgl臋dno艣ci ja­ko budulca absurdu.

Sprowokowany Hawry艂ko nie m贸g艂 ust膮pi膰, bo tym zademonstrowa艂by s艂abo艣膰. Mia艂 obowi膮­zek walczenia, cho膰 co艣 w g艂臋bi duszy ostrzega­艂o go przed wymian膮 cios贸w z filozofem.

- Prosz臋 bardzo - zaryzykowa艂. - Rzu膰 to pytanie, synu.

- Czy prostytutka blu藕ni kiedy si臋 modli?

- Ka偶demu wolno si臋 zwraca膰 do Pana Bo­ga, a Niebiosa szczeg贸lnie 艂akn膮 modlitw grzesz­nik贸w .

- Czy prostytutka zostanie wys艂uchana kiedy si臋 modli?

- Pan B贸g nie zakrywa uszu na niczyj膮 mo­dlitw臋.

- Tak, ale ja my艣la艂em o tym kiedy prosty­tutka modli si臋 bran偶owo.

- Jak to bran偶owo?

- No, 偶eby Pan B贸g dal jej du偶o klient贸w. Brus z艂apa艂 si臋 za g艂ow臋 i j臋kn膮艂: -Ohyda!

- M贸wi艂em, bezwstyd! - wt贸rowa艂 Krzy偶anowski, chocia偶 wcze艣niej nie on, lecz aptekarz wyrzuci艂 Sta艅czakowi bezece艅stwo.

Hawry艂ko szuka艂 inteligentnej riposty, jednak bez skutku.

- Widzi ksi膮dz? - triumfowa艂 Sta艅czak. -Wr贸cili艣my na poletko Eklezjastesa, kt贸ry rekla­muje wzgl臋dno艣膰 egzystencji...

- Ale nie namawia do grzechu! - zaperzy艂 si臋 Hawry艂ko, - Nie b臋dzie grzechu bez kary, B贸g ka偶dego os膮dzi sprawiedliwie!

- Mo偶e by i os膮dzi艂, gdyby zauwa偶y艂, prosz臋 ksi臋dza, ale w膮tpi臋 czy On spogl膮da na ten nie­szcz臋sny pad贸艂. Dawno temu, kiedy by艂 jeszcze m艂ody - bo przecie偶 musia艂 mie膰 kiedy艣 swoj膮 m艂odo艣膰 - interesowa艂 si臋 wszystkim; lecz od tamtej pory widzia艂 wszystko w tylu ods艂onach i powt贸rkach, 偶e najbardziej chamskie grzechy opatrzy艂y si臋 Mu kompletnie, wi臋c teraz, gdy

jest ju偶 stary i m膮dry, zosta艂a Mu tylko nuda i oboj臋tno艣膰. Jest wyrozumia艂y jak Czas - nie in­teresuje Go, co zrobi臋 ja, co zrobi ksi膮dz czy kapitan Muller, widzia艂 to ju偶 bilion razy. B膮d藕 spokojny, ksi臋偶e - nie zauwa偶y niczego.

Hawry艂ko otworzy艂 usta dla riposty, gdy nagle komnat臋 wype艂ni艂o bia艂e o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o, roz­leg艂 si臋 grzmot tak silny, 偶e zadr偶a艂y sprz臋ty, ob­razy i naczynia, po czym zgas艂y wszystkie 偶ar贸w­ki i zapanowa艂a biblijna ciemno艣膰. Piorun ude­rzy艂 w sam pa艂ac lub tu偶 obok pa艂acu.

Kr贸tko panowa艂o milczenie. Rozb艂ys艂a pierw­sza zapa艂ka, druga, trzecia, a gdy rozb艂ys艂y za­palniczki - wr贸ci艂a widoczno艣膰. Hrabia uspo­koi艂 zebranych:




AKT V



Trzy tr贸jramienne kandelabry o grubych 艣wie­cach i dwie lampy naftowe dawa艂y wystarczaj膮­ce 艣wiat艂o. To 艣wiat艂o modelowa艂o twarze troch臋 upiornie przy pomocy 偶贸艂tego blasku i kontras­t贸w rodem z krypty lub z gabinetu czarnej magii. Wichura i ulewa, graj膮c za szybami sw贸j koncert, pot臋gowa艂y atmosfer臋 blisk膮 tajemnicy maso艅s­kich l贸偶 czy zebra艅 spiskowc贸w, co chc膮 przebu­dowa膰 艣wiat. Gdy wr贸cili ostatni 鈥瀙otrzebuj膮cy", kt贸rzy udali si臋 do toalety wykorzystuj膮c przer­w臋 - wznowiono dyskurs.

- Panowie, czas mija, a my odbiegamy od te­matu zbyt cz臋sto! - rozpocz膮艂 mecenas Krzy偶anowski. - We藕my si臋 za fakty, a porzu膰my spe­kulacje.

- Pan pije do mnie, mecenasie?!... - fukn膮艂 profesor, czuj膮c wzrok Krzy偶anowskiego na swo­im obliczu.

- Do pana przede wszystkim, panie Sta艅-czak! Nikt cz臋艣ciej ni偶 pan nie ucieka tutaj od fakt贸w ku spekulacjom.

- Filozof to cz艂owiek, kt贸rego fakty, zjawi­ska i nazwiska nie interesuj膮, on szuka praw!

- Ale pan nie zosta艂 tu zaproszony jako filo­zof! - warkn膮艂 Mertel.

- A jako kto?

- Jako obywatel Rudnika!

- To nie zmieni艂o mojej profesji. Dalej je­stem filozofem, i mam zamiar pozosta膰 nim a偶 do zgonu. Oczywi艣cie za pa艅skim 艂askawym przy­zwoleniem, drogi panie!

- A b膮d藕 pan sobie filozofem dok膮d pan chcesz, tylko nie kradnij nam pan czasu! Tutaj i teraz by艂oby lepiej, gdyby艣 pan, zamiast filozo­fowa膰, w艂膮czy艂 si臋 serio w dyskusj臋 nad sytua­cj膮, jak膮 Muller stwarza aresztowaniami i szanta­偶ami.

- Prosz臋 bardzo - zgodzi艂 si臋 Sta艅czak. -Dajmy Mullerowi tego 鈥濸recla" za profesora Stasink臋; za hrabicza dajmy jakiego艣 ci臋偶ko cho­rego, kt贸remu zosta艂o tylko kilka dni wegetacji ziemskiej, doktor Hanusz z pewno艣ci膮 ma w szpitalu kilku takich...

- Nie wydam 偶adnego pacjenta! - sprzeci­wi艂 si臋 twardo Hanusz.

- ... a za dw贸ch bojownik贸w o wolno艣膰 -kontynuowa艂 nie robi膮c przerwy Sta艅czak - wy­dajmy Gestapo dw贸ch peda艂贸w. Peda艂贸w w Rudniku nie brakuje, jak zreszt膮 wsz臋dzie, a wszy­scy wiemy, 偶e s膮 to ludzie bezwarto艣ciowi z re­produkcyjnego punktu widzenia. To mnie zreszt膮 zawsze dziwi艂o: sk膮d si臋 bior膮 peda艂y, przecie偶 oni nie mog膮 si臋 rozmna偶a膰!

Ma艂e wie藕, Mertel, Korto艅, Krzy偶anowski i Brus popatrzyli na siebie wymownym wzrokiem, kiwaj膮c g艂owami ruchem maj膮cym demonstrowa膰 niesmak lub przypuszczenie, 偶e profesor Sta艅­czak utraci艂 ju偶 wszystkie klepki. K艂os wyrazi艂 dezaprobat臋 werbaln膮:

- To s膮 propozycje z kiepskiego kabaretu! A poniewa偶 musimy znale藕膰 jakie艣 powa偶ne roz­wi膮zanie...

- Niczego nie musimy! - zaprotestowa艂 Sedlak.

- Owszem, musimy, to jest absolutna koniecz­no艣膰! - spiorunowa艂 go Mertel. - Towarzysz Sedlak nie widzi takiej konieczno艣ci, bo sierp i m艂ot przes艂oni艂y mu bia艂ego or艂a, lecz...

Sedlak zerwa艂 si臋 i krzykn膮艂 ku hrabiemu:

- Panie hrabio, albo ci ludzie przestan膮 mnie obra偶a膰, albo ja wychodz臋!

- Panowie, jeszcze raz prosz臋 o zaniechanie personalnych przytyk贸w i o kultur臋 dialogu - rzeki Tar艂owski. - Niech pan siada, naczelniku, a pan贸w prosz臋, by hamowali si臋 藕dziebko!

Sedlak nie us艂ucha艂. Zamiast si膮艣膰, pr贸bowa艂 tokowa膰 dalej:

- Ci ludzie ca艂y czas prowadz膮..,

- Siadaj pan! - rykn膮艂 Tar艂owski.

Sedlak siad艂 niczym pos艂uszny pies. W贸wczas Krzy偶anowski spyta艂:

- No wi臋c... czy s膮 jakie艣 propozycje wzgl臋­dem wymiany?... Propozycje serio, bez 偶adnych umrzyk贸w czy pederast贸w!

- Tak - zg艂osi艂 si臋 Korto艅. - Proponuj臋 Zyg臋.

Zapad艂a cisza. Zdziwiony ni膮 Korto艅 rozejrza艂 si臋 wok贸艂.

- No co?... Chyba wszyscy wiedz膮 kto to jest obywatel Zyga?

- Ja nie wiem - powiedzia艂 Malewicz.

- Jest pan tego pewien, panie radco?... -zdumia艂 si臋 teatralnie Korto艅.

- Tak, jestem pewien. O co panu chodzi?

- Koledze chodzi o to, panie radco - wtr膮ci艂 si臋 Mertel - 偶e pan Zyga to posta膰 bardzo w naszym mie艣cie znana. Szczeg贸lnie znana tym sza­cownym obywatelom, kt贸rzy zawsze maj膮 troch臋 wolnej got贸wki, by m贸c sobie przypomnie膰 m艂o­do艣膰 od czasu do czasu. Pan przodownik z pew­no艣ci膮 obja艣ni pana precyzyjniej, panie radco.

Malewicz spojrza艂 na Godlewskiego, a ten o艣­wieci艂 profana:

- Leon Zyga, ksywka 鈥濻ignore". To alfons, rozprowadza kurwy.

- Tak jest, to kr贸l miejscowych sutener贸w, o kt贸rym si臋 m贸wi, 偶e dzia艂a bezkarnie, bo ko­rumpuje policj臋 - uzupe艂ni艂 Sedlak.

-呕e co robi?! - nie zrozumia艂 granatowy funkcjonariusz.

- 呕e ma policj臋 w kieszeni, panie przodow­niku.

- To nieprawda! - zgrzytn膮艂 z臋bami Go­dlewski.

- Ja wcale nie twierdz臋, 偶e to prawda, panie przodowniku. Ja tylko powiedzia艂em, 偶e ludzie tak m贸wi膮.

- Dlaczego tak m贸wi膮?!

- Pewnie dlatego, 偶e ten go艣膰 uprawia sw贸j proceder jawnie, i mimo to nigdy nie trafi艂 za kratki.

- Co pachnie s艂u偶b膮 dla Gestapo - zauwa偶y艂 Brus. - Wielu konfident贸w Gestapo kreci jaw­nie przeciwko prawu i nie mo偶na ich ruszy膰.,.

- To by艂oby fajnie, gdyby艣my wskazali Mullerowi do wymiany czterech jego kundli, co, pa­nowie? - rozmarzy艂 si臋 K艂os.

- Muller by wtedy zademonstrowa艂 nam jak bardzo kocha s艂owia艅skie poczucie humoru, ale ja, panie redaktorze, radzi艂bym nie sprawdza膰 g艂臋­bi jego poczucia! - 艣ci膮gn膮艂 K艂osa na ziemi臋 Krzy偶anowski.

- Zyga nie jest konfidentem Gestapo - oz­najmi艂 jubiler.

- Sk膮d pan to wie? - zapyta艂 Hanusz.

- Akurat wiem, i kropka.

- Wi臋c dlaczego jest bezkarny?

Wszyscy spojrzeli na policjanta. Przodownik roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Jak mo偶na go wsadzi膰, psiakrew, kiedy ni­gdy nie ma 艣wiadk贸w?!... Kurwy zaprzeczaj膮 i klienci kurew te偶 zaprzeczaj膮!

- Dziwi si臋 pan, drogi przodowniku? - spy­ta艂 Korto艅. - Ka偶dy by zaprzecza艂, i ka偶dy, kto korzysta z us艂ug tego Zygi, b臋dzie go broni艂, co by膰 mo偶e za chwil臋 us艂yszy pan tutaj.

- To znowu bezczelny szanta偶, ja stanowczo protestuj臋! - wyrwa艂 si臋 Brus.

- Jaki znowu szanta偶? - zdziwi艂 si臋 Mertel.

- Taki, 偶e teraz ka偶dy, kto tutaj wyrazi sprze­ciw wobec transakcji z Mullerem, b臋dzie ucho­dzi艂 za klienta tego Zygi i jego flam! Ten numer nie przejdzie, prosz臋 pan贸w!

- Pan magister doskonale to uj膮艂 - wspar艂 go Sedlak. - Panowie Mertel i Korto艅 ci膮gle wywieraj膮 nacisk, pos艂uguj膮c si臋 inwektywami i szanta偶ami, strasz膮c i obra偶aj膮c - wszystko ra­zem to zwyk艂a 艂obuzeria! Ja te偶 sprzeciwiam si臋 oddawaniu Mullerowi kogokolwiek, nawet tego alfonsa, chocia偶 nigdy nie spa艂em z jego prosty­tutk膮.

- Tylko z prostytutkami jego konkurent贸w, co? - zainteresowa艂 si臋 Sta艅czak.

- Z 偶adnymi!... Nigdy nie spa艂em z prosty­tutk膮 !

- Wsp贸艂czuj臋, poczciarzu - nie wie pan, ile pan straci艂.

Korto艅 usi艂owa艂 przywr贸ci膰 dyskusj臋 o meri­tum wymiany:

- Zyga to zaka艂a, prosz臋 pan贸w! To handlarz 偶ywym towarem! Na drug膮 stron臋 oceanu wysy艂a biedne wiejskie dziewczyny, 偶eby harowa艂y w burdelach Buenos Aires czy Rio de Janeiro.

- Pan taki oblatany, panie dyrektorze... -zakpi艂 Sta艅czak.

- Tu nie ma z czego drwi膰! Zyga to 艂otr! Do jego kieszeni trafiaj膮 pieni膮dze, kt贸re obywatele Rudnika wydaj膮 na zepsute kobiety - pieni膮dze, kt贸re powinny by膰 wydane na dzieci i na 偶ycie rodzinne!

Sta艅czak popuka艂 si臋 wskazuj膮cym palcem w czo艂o, m贸wi膮c:

-Bzdura! P艂atne dziwki s膮 najta艅szymi sa­micami globu.

- To ma by膰 kolejny 偶art, profesorze?

- To jest kolejny fakt, kiniarzu. Nawet naj­dro偶sza kurtyzana, najkosztowniejsza hetera, b臋­dzie ta艅sza ni偶 przeci臋tna po艂owica. Ta druga wysysa z cz艂owieka tysi膮c razy wi臋cej, a do tego kaprysi, zrz臋dzi, szydzi, czepia si臋 o byle co, i tak dalej, czego prostytutki nie robi膮. Moim zda­niem to r贸wnie偶 najuczciwsze kobiety globu, bo swoje kurewstwo zw膮 kurewstewem, bez stroje­nia fa艂szywych min i odgrywania pseudoromantycznych teatrzyk贸w.

Doktor Hanusz zapyta艂 Sta艅czaka:

- Pan to m贸wi jako praktyk, profesorze? Ile razy by艂 pan 偶onaty?

- Ani razu.

- No w艂a艣nie.

- Co - no w艂a艣nie? 呕e nie mam w tym wzgl臋dzie do艣wiadczenia? A jakie do艣wiadczenia ma wi臋kszo艣膰 偶onatych g艂膮b贸w?

- R贸偶ne, panie profesorze.

- Ja m贸wi臋 o wi臋kszo艣ci!... Z艂udzenie wi臋k­szo艣ci facet贸w polega na tym, 偶e wydaje im si臋, i偶 偶eni膮 si臋 z Ew膮, gdy tymczasem po艣lubiaj膮 w臋­偶a. Zreszt膮... ju偶 sama falliczna symbolika w臋偶a dowodzi, i偶 Adam by艂 rogaczem, i 偶e ten los zo­sta艂 przypisany ca艂emu rodzajowi m臋skiemu, pro­sz臋 pan贸w.

- Siedz膮 tu z nami ma艂偶onkowie, kt贸rzy si臋 nie skar偶膮, jestem tego pewien - oponowa艂 Ha­nusz.

- Mo偶liwe, medyku, mo偶liwe. Ale oni nie robi膮 w filozofii. Mnie trudno by艂oby si臋 obr膮cz­kowa膰, bo 偶onaty filozof to figura z komedii del 鈥榓rte, wi臋c robi艂bym za pajaca w艂oskiego. Lu­bi臋 wy艣miewa膰 siebie i innych, lecz nie zni贸s艂­bym, gdyby mnie wy艣miewano jako ofiar臋 losu. Mimo wszak偶e braku obr膮czki - wiem czym jest praktycznie ma艂偶e艅stwo, bo mia艂em 偶onatego brata.

Mertel uci膮艂 ten wyw贸d, spojrzawszy na zega­rek;

- Panowie, nie dyskutujmy o problemach ma艂­偶e艅skich, tylko o tym, czy nale偶y tego Zygiel, kt贸­ry zmusza do nierz膮du biedne dziewcz臋ta...

- Nonsens! - parskn膮艂 filozof.

- Co jest nonsensem?

- 呕e zmusza.

- A nie zmusza?!

- Pewnie, 偶e nie. Jak by tego nie lubi艂y, to by tego nie robi艂y.

-Robi膮 to bez mi艂o艣ci, panie profesorze!.,. Czyli z musu!

- G贸wno prawda! Kobieta nie potrzebuje mi­艂o艣ci, kobieta potrzebuje spermy, to wszystko.

- Nie znam si臋 na filozofii, panowie wszed艂 do k艂贸tni Brus - ale by艂em szcz臋艣liwie 偶onaty, mam dwie c贸rki, dwie siostry, znam nie­jedn膮 dam臋... i twierdz臋, 偶e dla kobiety nie ist­nieje nic wa偶niejszego ponad mi艂o艣膰. Profesor Sta艅czak klepie oczywiste idiotyzmy.

Sta艅czak zrobi艂 si臋 purpurowy wskutek 偶ywio­艂owego gniewu, pierwszy raz tego dnia. Lecz riposte zacz膮艂 zimno, analitycznie, nieomal dziel膮c sylaby, niczym osch艂y wyk艂adowca lub kazno­dzieja :

Idiotyzm to s艂owo greckie, panie Brus. W medycynie jest to termin fachowy, kt贸ry oz­nacza 鈥瀗ajwy偶szy stopie艅 niedorozwoju umys艂owego". Wszak偶e nie ja winienem leczy膰 u siebie skutki tej choroby, tylko pan. Gl臋dzi pan bo­wiem komuna艂y nie maj膮ce nic wsp贸lnego z bio­logi膮, czyli z rzeczywisto艣ci膮. Biologia ma pa艅­skie sentymenty gdzie艣 - nie jeste艣my stworzeni do szcz臋艣cia, tylko do rozmna偶ania. Ale ponie­wa偶 rozmna偶anie to du偶y b贸l i du偶y k艂opot -rodzenie, karmienie, nia艅czenie, edukowanie etcetera - natura musia艂a wynale藕膰 jak膮艣 sztuczk臋 zmuszaj膮c膮 do prokreacji, inaczej nikt nie chcia艂­by si臋 skazywa膰 na t臋 drog臋 cierniow膮. I wymy­艣li艂a mi艂o艣膰, a precyzyjniej: orgazm i prowadz膮­ce ku niemu po偶膮danie, kt贸re ludzie naiwnie zw膮 uczuciem mi艂osnym. Tyczy to m臋偶czyzn i kobiet w identycznym stopniu, lecz my teraz rozmawia­my o kobietach...

- W艂a艣nie, w艂a艣nie! - przerwa艂 filozofowi Mertel. - Rozmawiamy o kobietach, zamiast o wi臋藕niach Mullera!

- Robimy to nie bez powodu, gdy偶 panowie chcecie wyda膰 Mullerowi niejakiego Zyg臋, bo stajni臋 pana Zygi tworz膮 p艂atne klacze - argu­mentowa艂 profesor.

- A wed艂ug pana profesora wszystkie kobiety si臋 od tych k艂膮czy nie r贸偶ni膮!... Panie Sta艅czak, czy mia艂 pan kiedykolwiek przyjemno艣膰 werto­wa膰 memuar damski?... Albo czy widzia艂 pan korespondencj臋 mi艂osn膮 dam ?... Albo cho膰by ksi膮偶k臋 napisan膮 przez kobiet臋? - spyta艂 bojo­wo Brus.

- Przez Helenk臋 Mniszk贸wn臋, Zosi臋 Na艂kowsk膮 lub Maryni臋 D膮browsk膮? Ile偶 tam o ser­cu i o tkliwym uczuciu! - prychn膮艂 Sta艅czak. -Lub wierszyki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej! To ma d艂ug膮 tradycj臋, pigularzu. Od 艣redniowiecz­nego 鈥濺oman de la ros臋" baby bez przerwy gl臋dz膮, 偶e najwa偶niejsze jest serce, a nie kutas. Tymczasem zawsze facet z wielkim sercem jest przez nie odtr膮cany na rzecz faceta z wielkim fiu­tem, cho膰by ten by艂 zawodowym morderc膮 czy ludo偶erc膮...

- To pewnie czkawka po przykrym m艂odzie艅­czym do艣wiadczeniu... - szepn膮艂 mecenas w ucho hrabiego, os艂aniaj膮c d艂oni膮 wargi.

- ... Klej膮 si臋 do najwi臋kszych bydlak贸w i wybaczaj膮 im ka偶d膮 nikczemno艣膰, pod warun­kiem, 偶e s膮 przez nich dopchni臋te jak trzeba. I to jest wszystko, co mo偶na rzec o kobiecej wra偶liwo艣ci, pigularzu, wi臋c ta literatura mnie nie interesuje. Baby k艂ami膮 - spuentowa艂 Sta艅­czak.

- Wed艂ug ludzi pa艅skiego pokroju tylko ko­biety k艂ami膮! - uderzy艂 Brus.

- Nie, pigularzu, nie tylko. Lecz kiedy facet k艂amie, to k艂amie, a kiedy m贸wi prawd臋, to m贸­wi prawd臋, gdy tymczasem one nawet kiedy m贸­wi膮 prawd臋 to k艂ami膮. Z mi艂o艣ci zrobi艂y g艂贸wne cesarstwo 艣wiata, a z serca jego ber艂o. Rzeczy­wisto艣膰 przeczy temu, bo jedyne realne cesars­two, jakie znaj膮 kobiety, to cesarstwo, w kt贸rym kutas jest ber艂em. Kutas, penis, fallus, cz艂onek, chuj - jedyny argument, kt贸rym mo偶na doj艣膰 do porozumienia z kobiet膮; wy艂膮czny j臋zyk, kt贸­ry kobieta rozumie.

Nieoczekiwanie Godlewski popar艂 Sta艅czaka:

- Ja si臋 zgadzam z profesorem, bo 鈥瀌ziew­czynki" robi膮 to, co lubi膮.

Ksi膮dz nie zrozumia艂 gwary:

- Jakie dziewczynki, synu?

- M贸wi臋 o tych... no, o dziwkach, co cho­dz膮 dla Zygi w miasto, prosz臋 ksi臋dza.

- Ja r贸wnie偶 jestem tego zdania, co pan pro­fesor i pan przodownik - dorzuci艂 K艂os. - Mo­偶e, i owszem, by膰 taka prostytutka, kt贸ra zosta­艂a zmuszona w jaki艣 spos贸b, no i przez to jest nieszcz臋艣liwa, i cierpi, ale to by艂by zupe艂ny wy­j膮tek. Ten Zyga nie jest winowajc膮, i nie jest krwiopijc膮...

- Jest zwyczajnym zawodowcem, a gdyby nie robi艂 tego, co robi, robi艂by to kto艣 inny - rzeki Sta艅czak. Dzi臋ki tej profesji mniej mamy gwa艂t贸w, bo ona kanalizuje samcz膮 zwierz臋co艣膰. Gorzej, i偶 nic nie kanalizuje g艂upoty samc贸w, st膮d ca艂e to gl臋dzenie o biedzie jako rajfurce pro­stytucji, i o tym, 偶e ka偶da prostytutka t臋skni do 偶ycia zupe艂nie innego.

- A nie jest tak?! 芦 - upar艂 si臋 Brus. - Pa­nowie, powiedzcie, mo偶e nie jest tak?

Sta艅czak zerkn膮艂 na艅 z politowaniem.

- Jest odwrotnie, cz艂owieku! Niejedna przy­zwoita marzy, by by膰 p艂atn膮 kurw膮, bo ju偶 po kilku latach nudy ma艂偶e艅skiej wydaje im si臋 to cholernie rajcuj膮ce i ciekawe, jak ka偶dy zakaza­ny owoc.

Wt贸rowa艂 filozofowi dziennikarz:

- Przed wojn膮, nim jeszcze obj膮艂em 鈥濭o艅­ca", mieli艣my w redakcji 鈥濭艂osu" kole偶ank臋, kt贸ra robi艂a reporta偶e o prostytutkach; zrobi艂a te偶 par臋 wywiad贸w. Nawet si臋 zaprzyja藕ni艂a z kilko­ma dziwkami. Kiedy zaczyna艂a, s膮dzi艂a to samo, co pan Brus - 偶e to bieda zmusza do...

- Zmusza! - trwa艂 przy swoim Brus. -Tak w艂a艣nie jest na ca艂ym 艣wiecie!

艢miertelny cios zada艂 aptekarzowi lekarz:

- Nie, panie magistrze... Te upad艂e kobiety i dziewcz臋ta lecz膮 si臋 czasami w przychodni szpitalnej, znam je st膮d i wiem jak to wygl膮da... Bieda istotnie nie jest g艂贸wn膮 przyczyn膮 tego procederu.

- Oczywi艣cie! - zatriumfowa艂 Sta艅czak. -Bieda jako rajfurka prostytucji to dziewi臋tnasto­wieczny przes膮d u艣wi臋cony literatur膮 dla kucha­rek!

-Pi臋knie, niech wam b臋dzie, panowie! -rozsierdzi艂 si臋 Ma艂e wie藕. - Ale powiedzcie mi - co ma do rzeczy to wszystko? Po co ca艂a ta gadanina o kobietach? Je艣li 贸w Zyga je zmusza, to wydanie go Mullerowi b臋dzie w porz膮dku, tak? A je艣li same do Zygi lec膮, to oszcz臋dzimy pana Zyg臋, co?... Ja chwilami mam wra偶enie, 偶e nie jestem w domu pana hrabiego, tylko w domu wariat贸w!... Nawet pan, panie doktorze!

- Co ja, co ja?! - zaperzy艂 si臋 Hanusz. -Nie ja rozpocz膮艂em ten dziwaczny dyskurs! Ale gdy ju偶 by艂a o tym mowa, wtr膮ci艂em si臋, bo uwa偶a艂em, 偶e sprawa ma dla pan贸w znaczenie. Popartem to, co wy艂uszczy艂 profesor Sta艅czak o naturze kobiet, bo mia艂 s艂uszno艣膰 - tej akurat 艣wiadomo艣ci kobiecej nie okre艣la byt, tylko in­stynkt. Lombroso po艣wi臋ci艂 tym sk艂onno艣ciom kobiecym jedn膮 ze swych naukowych prac. W艂a­艣nie dzi臋ki temu instynktowi kwitnie na ca艂ym 艣wiecie prostytucja, a nie wskutek biedy, przy­musu czy cynizmu sutener贸w.

- Dzi臋ki temu instynktowi, ale i dzi臋ki po­pytowi, bo bez popytu nie istnieje poda偶 - uzu­pe艂ni艂 K艂os, dodaj膮c erudycyjnie: Sto lat przed profesorem Lombroso to samo pisa艂 wielki praktyk, 艣wietny znawca kobiet, markiz de Sade. Drukowali艣my na ten temat artyku艂y w 鈥濭o艅­cu". Sade pisa艂 - je艣li dobrze pami臋tam - 偶e 鈥瀔obiety maj膮 du偶o gwa艂towniejsze sk艂onno艣ci do lubie偶nych uciech ni偶 m臋偶czy藕ni".

- Ot贸偶 to! - przytakn膮艂 Sta艅czak.

- Wi臋c dla pana, panie profesorze, i dla pa­na, panie redaktorze, autorytetem jest tw贸rca sa­dyzmu?! - wzburzy艂 si臋 ksi膮dz Hawry艂ko.

- Markiz de Sade nie by艂 偶adnym tw贸rc膮 sa­dyzmu, niech si臋 ksi膮dz nie o艣miesza! - zapro­testowa艂 dziennikarz.

- I niech ksi膮dz nie zabiera g艂osu, gdy mo­wa o p艂ci pi臋knej, bo co ksi膮dz mo偶e wiedzie膰 w tej materii? - doda艂 filozof.

- Spowiadam niewiasty, dlatego wiem, 偶e...

- Prosz臋 nie ujawnia膰 tajemnic spowiedzi, ksi臋偶ulku! To przecie偶 zakazane spowiednikom!

- Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e wiem, i偶...

- Ksi膮dz nawet nie wie jak zbudowana jest kobieta, chyba 偶e si臋 ksi膮dz obejrza艂 podczas swoich narodzin! - przerwa艂 ksi臋dzu ponownie Sta艅czak. - Ale to drobiazg w por贸wnaniu z tym, 偶e ksi膮dz nie zna ko艣cielnych tekst贸w.

- Pismo 艢wi臋te i ojcowie Ko艣cio艂a traktuj膮 ka偶dego jednakowo, i niewiast臋, i m臋偶czyzn臋!

- wyg艂osi艂 Hawry艂ko.

- By膰 mo偶e jakie艣 艣wi臋te pisma i ojcowie ja­kich艣 Ko艣cio艂贸w tak, ale nie ojcowie tego Ko­艣cio艂a, do kt贸rego nale偶y ksi膮dz!... 鈥濸rzyczyn膮 wszelkiego z艂a jest niewiasta"; 鈥濳obieta to zwierz臋ca niedoskona艂o艣膰"; 鈥濳obieta to bezbo偶ne furie chuci"... Wie ksi膮dz kogo zacytowa艂em? Biskupa Maksimusa z Turynu, 艣wi臋tego Tomasza z Akwinu i Tertuliana! Ka偶dy z tych 艣wi臋tych ojc贸w akceptowa艂 zdanie poganina Hezjoda, i偶 鈥濳obieta jest plag膮, z jak膮 m臋偶czy藕ni musz膮 呕y膰, jest straszliw膮 pokus膮 o m贸zgu suki i o na­turze z艂odziejskiej"...

- No prosz臋, marny tu chodz膮c膮 encyklope­di臋 antykobieco艣ci! - u艣miechn膮艂 si臋 (znowu krzywo) Sedlak.

- To przywilej ludzi czytaj膮cych, drogi poczmistrzu! Zwa偶ywszy opinie autorytet贸w ko艣­cielnych, kt贸re cytowa艂em - proponuj臋, pano­wie, da膰 Mullerowi za czterech samc贸w cztery baby do rozwalenia, co wy na to?

- Ja mam inn膮 propozycj臋 zg艂osi艂 si臋 Brus, - Proponuj臋, 偶eby da膰 pana profesora do leczenia! Mo偶e k膮piele w zimnej wodzie by po­mog艂y !

- A czemu nie w 艣wi臋conej, panie magis­trze? - spyta艂 Sedlak. - Ksi膮dz jest na miej­scu, gdyby potrzeba by艂o egzorcyzm贸w.

- Mnie chodzi o to - wyja艣ni艂 Brus - 偶e ten cz艂owiek robi sobie kpiny z 偶ycia ludzkiego.

- Nie z 偶ycia ludzkiego, tylko z tego sabatu, 艂askawco - wzruszy艂 ramionami Sta艅czak.

- Nie by艂oby sabatu, gdyby pan, profesorze, zachowywa艂 troch臋 wi臋cej powagi kiedy roztrz膮­sa si臋 sprawy nie nadaj膮ce si臋 do kpin - rzek艂 Krzy偶anowski.

- A jak mam t臋 powag臋 zachowywa膰, gdy obywatela Zyg臋 przezywa si臋 tu handlarzem 偶y­wym towarem? Czy my, dyskutuj膮c kogo da膰 Mullerowi pod n贸偶, robimy co艣 innego ani偶eli handel 偶ywym towarem?

- No to mamy jasno艣膰 - profesor jest przeci­wny uk艂adom mi臋dzy panem hrabi膮 a Mullerem, i nawet przeciwny ca艂ej tej dyskusji - stwierdzi艂 Hanusz.

- Ale偶 sk膮d! Nie jestem i nigdy nie b臋d臋 przeciwny uk艂adom mi臋dzy hrabiami a gestapow­cami, bo jak ju偶 m贸wi艂em - mam w dupie ko­go Szwaby rozwal膮, a kto si臋 ostanie dzi臋ki ka­prysowi losu. I tej dyskusji te偶 nie jestem prze­ciwny...

-To dlaczego nazwa艂 j膮 pan sabatem?! -zdenerwowa艂 si臋 Korto艅.

- Bo to jest rodzaj sabatu... Zreszt膮 nie ja pierwszy tutaj u偶y艂em tej nazwy... Ale czemu mia艂bym by膰 przeciwko? Lubi臋 ansamble zabaw­ne. 呕eby by艂o jeszcze zabawniej, proponuj臋: g艂o­sujmy czy wyda膰 alfonsa! Przy okazji zobaczy­my kto ma d艂ug wdzi臋czno艣ci wobec niego.

- Profesorze, pan chyba chce nas zniech臋ci膰, a nie zach臋ci膰 do g艂osowania!... - oceni艂 Mertel. - Po co nas pan straszy? Mo偶e sam ma pan d艂ug wdzi臋czno艣ci wobec tego Zygi...

- Ba! Gdybym mia艂, to bym si臋 pyszni艂 te­raz, 偶e niejedn膮 jawnogrzesznic臋 potraktowa艂em lepiej ni偶 Chrystus!

- Nie nadu偶ywaj w ten spos贸b imienia Pa艅­skiego, bracie! - skarci艂 filozofa ksi膮dz.

- B贸g mi wybaczy, prosz臋 ksi臋dza, to jego zaw贸d. Pod warunkiem, 偶e w og贸le us艂ysza艂, bo sk膮d pewno艣膰, i偶 jest mi臋dzy nami?

- Pan B贸g jest wsz臋dzie?

- W Treblince r贸wnie偶?

- To demagogia!

- Fakt. A wi臋c jest wsz臋dzie?

- Wsz臋dzie!

- Rozumiem. Jest wsz臋dzie, bo jest z defini­cji wszechobecny. Szkoda tylko, prosz臋 ksi臋dza, 偶e z istoty swej jest r贸wnie偶 milcz膮cy. To spra­wia, 偶e jako wsp贸艂uczestnik wszystkich retorycznych zebra艅 nie jest pe艂nowarto艣ciowym partne­rem, bo co to za dyskutant, kt贸ry unika dialogu?

- Pan B贸g przemawia inaczej...

- Bezg艂o艣nie?

- G艂osem innych.

- Rozumiem - g艂osem wybranych. Cho膰by g艂osem ksi臋dza...

- Mam nadziej臋, 偶e tak, bracie! Jestem prze­ciwny dawaniu Mullerowi ofiar, jakichkolwiek ofiar!

- I to jest 鈥瀡ox Dei "l

- Z pewno艣ci膮 taka jest wola Bo偶a w tej sprawie!

- A gdzie by艂a Jego wola we wrze艣niu trzy­dziestego dziewi膮tego?

- B贸g ingeruje inaczej...

- Tak jak w Katyniu i w Palmirach?

- Na mi艂osierdzie Boskie, przesta艅, cz艂owie­ku, blu藕ni膰 wci膮偶!

- Oni te偶 liczyli na mi艂osierdzie Boskie, wie­lebny!... Ci zamkni臋ci w lochu Mullera licz膮 chy­ba bardziej na wykupienie lub na odbicie przez partyzant贸w. My wszelako ju偶 wiemy, 偶e akcji zbrojnej nie b臋dzie, bo inaczej panowie Mertel i Korto艅 nie gard艂owaliby tak mocno przy tym stole za panami Trygierem i Ostrowskim. Vulgo: wszystko teraz w naszym r臋ku. Co prawda tylko wzgl臋dem kilku bli藕nich - czterech do dalszej egzystencji i czterech do bezzw艂ocznej eliminacji - lecz wszystko zale偶y od nas. B艂ogie uczucie wszechmocy! Jak to mi艂o wyr臋cza膰 Pana Boga, co, panowie?

Zasia艂 cisz臋 pe艂n膮 l臋ku i niepewno艣ci. Nikt nie chcia艂 si臋 odezwa膰, wi臋c Sta艅czak uzna艂, 偶e pole zostawili jemu.

- Drodzy d偶entelmeni, alternatywa jest nader prosta - albo g艂osujemy i mieniamy si臋 z Mullerem, jak tego pragn膮 pan hrabia, pan mecenas i grono bojowc贸w, albo si臋 wypinamy na Mullera, jak tego chc膮 pan magister, pan poczmistrz, pan radca i pan klecha. Nie znam tylko stanowi­ska pana redaktora. Gdy idzie o pana jubilera, to jestem pewien, 偶e mimo swej ma艂om贸wno艣ci g艂o­sowa艂by za wymian膮...

Spojrza艂 pytaj膮co na Bartnickiego.

- Jak b臋dzie g艂osowanie, to si臋 pan przeko­na, profesorze, czy pan zgad艂 - odpar艂 ch艂odno jubiler.

- Wracajmy do naszych baran贸w. Mamy wi臋c dwie opcje. Je艣li wybierzemy drug膮 opcj臋, vulgo:

odmow臋 - to trzeba b臋dzie szybko przyst膮pi膰 do zbiorowych mod艂贸w, z nadziej膮, 偶e Pan B贸g pofatyguje si臋 osobi艣cie, by przywr贸ci膰 w Rudni­ku sprawiedliwo艣膰. Mam racj臋, prosz臋 ksi臋dza?

- M贸dl si臋, bracie, aby Pan wygna艂 szatana z twej duszy i z twego umys艂u!

- Dlaczego ksi膮dz s膮dzi, 偶e taki inkub miesz­ka we mnie?

- Bo s艂ysz臋, co gadasz! Od samego pocz膮tku g艂upie gadasz rzeczy i diabelskie, bracie m贸j!

- Przecie偶 wyrazi艂em wiar臋 w Bosk膮 wszech­moc, wszyscy tu obecni s膮 艣wiadkami!

- Prawie wszyscy tu obecni strofowali ci臋 ju偶, cz艂owieku, za to, co艣 papla艂! Wyrazi艂e艣 wia­r臋?... O nie - kpi艂e艣 z Boskiej wszechmocy!... Ty艣 chyba oszala艂 lub odda艂e艣 si臋 ca艂y diab艂u!

- Upewniam ksi臋dza, 偶e nie. Owszem, bywa­艂o, 偶e zazdro艣ci艂em Faustowi, ksi臋偶ulu... Jednak wytrwa艂em.

- Twoje s艂owa, ca艂e to twoje j膮trzenie, do­wodzi czego艣 zupe艂nie innego!

- Ca艂y m贸j status, ksi臋偶ulu, od mieszkania do ubrania, dowodzi, 偶e powiedzia艂em prawd臋! Aczkolwiek wci膮偶 choruj臋 na brak got贸wki -pozostaj臋 istot膮 niezale偶n膮. Nikomu nie potrafi艂em si臋 zupe艂nie odda膰, r贸wnie偶 diab艂u, i dlatego nie zrobi艂em takiej kariery jak ci, co w ka偶d膮 niedziel臋 p臋dz膮 do mszy nios膮c za pazuch膮 dia­bla lub kilku diabe艂k贸w. A p贸藕niej, dzi臋ki spo­wiedzi, zostawia si臋 te diab艂y wewn膮trz 艣wi膮ty­ni, i wychodzi si臋 czystym jak dziewica. Pytanie matematyczne: ilu diab艂贸w relegowanych spo­wiedzi膮 z dusz pokutnik贸w mie艣ci si臋 na jednym metrze kwadratowym domu Bo偶ego?

- Tak w艂a艣nie drwi ka偶dy ateusz! - za­grzmia艂 ksi膮dz. - Blu藕nicie ch臋tniej ni偶 my艣li­cie, 艂atwo wam to czyni膰!

- Nieprawda!... Wcale, ale to wcale nie jest nam 艂atwo - rzek艂 Sta艅czak ciszej, g艂osem teraz wyzbytym szyderczego tonu. - Najwredniejszy katolik st膮pa sobie przez 偶ycie 艂atwiej ni偶 najprzyzwoitszy ateusz, prosz臋 ksi臋dza, bo wie, 偶e doktryna ubezpieczy艂a go. Macie tych klap bez­piecze艅stwa bez liku -od krzy偶yka na szyi ka­nalii po spowied藕, dzi臋ki kt贸rej kanalia zostaje wybielona.

- Ujadasz przeciwko niesko艅czonemu mi艂o­sierdziu Pana Boga, bracie, a wi臋c przeciwko naj­pi臋kniejszemu dobru! - zauwa偶y艂 Hawry艂ko. -Trudno wierzy膰, by艣 sam tego nie rozumia艂, je艣li

zatem agitujesz przeciwko dobru - czynisz to ze z艂ej woli!

- Wi臋cej jest we mnie b贸lu cz艂owieka odtr膮­conego w艂asnym umys艂em od o艂tarzy, prosz臋 ksi臋­dza, ni偶 z艂ej woli... Niesko艅czone mi艂osierdzie!... Niesko艅czone mi艂osierdzie Bo偶e jako fundament doktryny to chwyt genialny, zezwalaj膮cy 艂ama膰 ka偶dy zakaz, ka偶de etyczne przykazanie tysi膮c­krotnie, bez strachu, 偶e utraci si臋 nagrod臋 osta­teczn膮. Jedno 偶arliwe 鈥瀟nea culpa" pod koniec plugawego 偶ywota uchyla 艂otrowi furtk臋 do Raju. Tym 艂acniej wejdzie do Raju chrze艣cijanin, co 偶y艂 uczciwie ca艂y czas. Natomiast uczciwy ateusz musi by膰 przyzwoity zupe艂nie darmo - wiesz jak to trudno? My nie mamy rajskich za艣wia­t贸w ...

- My nie mamy czasu na takie religijne rozgowory! - zdenerwowa艂 si臋 znowu Mertel. - Panowie, decydujmy, bo czas gra przeciw nam!

Hrabia wt贸rowa艂 mu g艂osem 艂agodniejszym:

- Tak, prosz臋 pan贸w. Dochodzi ju偶 p贸艂noc, a my wci膮偶 nie uzgodnili艣my wszystkiego...

- W艂a艣nie! - przy艂膮czy艂 si臋 Korto艅. - Naj­wy偶szy czas, by decydowa膰! Wi臋c kogo wymie­niamy? 鈥濸recel", Zyga i...

- Chwileczk臋! - powstrzyma艂 Kortonia Sedlak. - Jeszcze nie zadecydowali艣my... nie by艂o zgody co do samej wymiany!

- I nie by艂o zgody co do Zygi! - przypo­mnia艂 Brus.

- Nie wolno si臋 zgadza膰 na to, czego chce Muller! - ci膮gn膮艂 Sedlak. - Nie mo偶emy prze­cie偶...

- Prosz臋 m贸wi膰 w swoim imieniu! - krzyk­n膮艂 Korto艅. - Liczba mnoga nie jest tu uzasad­niona !

Odpowiedzia艂 mu, miast Sedlaka, ksi膮dz Hawry艂ko, i to g艂osem r贸wnie silnym:

- Jest! Jest uzasadniona! Nie wolno nam si臋 zgodzi膰, bracia, na to, czego 偶膮da zbir! Nie po­winni艣my w og贸le rozpatrywa膰 tego, 偶aden z nas nie mo偶e dopuszcza膰 tej my艣li, 偶aden! Kto to zrobi - ten wyst膮pi przeciw Bogu!

W ciszy, kt贸r膮 posia艂 sw膮 gro藕b膮 Hawry艂ko, skrzy偶owa艂y si臋 b艂yskawicznie spojrzenia gospo­darza, adwokata i filozofa. Mecenasowi zacz臋艂o 艣wita膰, 偶e b艂膮dzi艂 pi臋tnuj膮c Sta艅czakowe b艂azena­dy, a wszyscy trzej zrozumieli, 偶e wznosz膮c ba­rykad臋 wysoko, do samych Niebios, ksi膮dz pos­tawi艂 bardzo trudny szlaban uk艂adaniu si臋 z gestapowcem, i 偶e koniecznie trzeba rozbi膰 ten mur, bo inaczej g艂osowanie pod ci臋偶arem Bo偶ego gnie­wu przyniesie kl臋sk臋 zwolennikom plan贸w hra­biego. Sta艅czak ju偶 wcze艣niej poj膮艂, 偶e ten ro­dzaj szanta偶u mo偶e si臋 okaza膰 decyduj膮cy; Krzy偶anowskiemu za艣wita艂o to dopiero teraz (wi臋c do­piero teraz zrozumia艂 czemu profesor wci膮偶 handryczy si臋 z ksi臋dzem o sprawy Boskie). Sam by艂 wierz膮cy, lecz gdy ju偶 jasnym si臋 sta艂o, 偶e pro­blem Boga to w tej grze klucz do kl臋ski lub do triumfu - podj膮艂 walk臋 osobi艣cie:

- S艂owem, wed艂ug ksi臋dza, hrabia Tar艂owski wyst臋puje przeciwko Bogu, pragn膮c ratowa膰 swe­go syna, czy ordynatora szpitala, czy pan贸w Trygiera i Ostrowskiego?

- Zostawmy to Panu Najwy偶szemu, bracia, w kt贸rego d艂oni...

- Jest ksi膮dz tego pewien? - przerwa艂 Hawry艂ce mecenas.

- Czego, synu?

- 呕e wszystko znajduje si臋 w r臋ku Boga.

- Najzupe艂niej, synu.

- Wobec tego ksi膮dz jawnie blu藕ni. A dopie­ro co ksi膮dz pi臋tnowa艂 rzekome blu藕nierstwa pro­fesora Sta艅czaka...

- Ja blu藕ni臋?! - zaperzy艂 si臋 Hawry艂ko.

- Udowodni臋 to ksi臋dzu. Ksi膮dz by艂 艂askaw stwierdzi膰 przed chwil膮, 偶e absolutnie wszystko dzier偶y Pan B贸g, co oznacza, 偶e wed艂ug ksi臋dza Pan B贸g dzier偶y r贸wnie偶 wszelakie z艂o. Inaczej m贸wi膮c: ka偶da zbrodnia, ka偶da krzywda, ka偶da nikczemno艣膰 i ka偶de cierpienie znajduj膮 si臋 w Bo偶ym r臋ku. Zatem to Przedwieczny jest odpo­wiedzialny - jest winowajc膮 ka偶dego z艂a!

- Ale偶 nie!

- Ale偶 tak - m贸wi膮c, 偶e wszystko jest w r臋ku Boga, ksi膮dz zwali艂 wszystkie winy na Nie­go. Ja to mieni臋 blu藕nierstwem.

- Z艂o jest w r臋kach szatana!

- Brawo, to ju偶 post臋p!... A mo偶e wszystko jest w r臋ce szatana?

- Kto艣, kto tak w艂a艣nie m贸wi, tkwi w niej na pewno!

- Przed chwil膮 powiedzia艂 ksi膮dz to samo o profesorze Sta艅czaku. Teraz okazuje si臋, 偶e i ja dzia艂am z poduszczenia diabelskiego. Przyznam, 偶e nie umiem tej mo偶liwo艣ci wykluczy膰, lecz ja­ko prawnik znalaz艂bym dobre alibi dla siebie. Je­艣li bowiem tkwi臋 w 艂apie diab艂a - to nie przez w艂asn膮 s艂abo艣膰!

- A czyj膮?

- Bosk膮, wielebny! Czy B贸g walczy艂 z sza­tanem?

- Tak, i jak wiesz... Krzy偶anowski nie da艂 doko艅czy膰 ksi臋dzu:

- I jak wiemy obaj - poni贸s艂 kl臋sk臋, bo mu­sia艂 zawrze膰 z piek艂em pakt, na mocy kt贸rego sza­tanowi przypad艂a Ziemia niby orny grunt!

- To k艂amstwo, Pan B贸g nie zawiera艂 偶adne­go uk艂adu z diab艂em!

- Rzeczywi艣cie, wielebny ma tu zupe艂n膮 s艂u­szno艣膰 - wspar艂 Hawry艂k臋 Sta艅czak.

Zaskoczeni byli wszyscy, lecz ksi膮dz i adwo­kat najbardziej. Spojrzawszy jednak w 藕renice fi­lozofa Krzy偶anowski si臋 uspokoi艂 i milcz膮co od­da艂 mu pa艂eczk臋 tego biegu.

- Ksi膮dz ma s艂uszno艣膰 - kontynuowa艂 Sta艅­czak - gdy偶 Pan B贸g nie zawiera艂 z szatanem 偶adnych um贸w, wcale si臋 z nim nie uk艂ada艂. Pan B贸g go stworzy艂! Tu rodzi si臋 pytanie: po co Stworzyciel stworzy艂 szatana? Odpowied藕 jest prosta: bo bez niego by艂by niepotrzebny. Gdyby nie istnia艂o z艂o produkowane przez szatana - nie istnia艂aby przyczyna mod艂贸w o ratunek, czyli baza kultu! Tak to w艂a艣nie jest, panowie - w samochodzie Zbawiciela diab艂y pracuj膮 jako t艂oki, tylko nie wida膰 ich pod mask膮.

- Bo偶e m贸j!... - szepn膮艂 Hawry艂ko - Ni­gdy nie by艂em wyznawc膮 stos贸w.,.

- Ale mnie ch臋tnie by ksi膮dz spali艂 - roze­艣mia艂 si臋 Sta艅czak. - I za co? Za to jedynie, 偶e ufam Pismu 艢wi臋temu! Przecie偶 je艣li wierzy膰 tym 艣wi臋tym ksi臋gom, a nie mamy innego 藕r贸d艂a -to Pan B贸g stworzy艂 szatana do wykonywania odpowiedniej roboty, bo sam nie chcia艂 brudzi膰 sobie r膮k!

-Jakiej roboty?! - j臋kn膮艂 ksi膮dz z min膮 cz艂owieka p贸艂przytomnego wskutek b贸lu.

- Ju偶 m贸wi艂em jakiej. Tej diabelskiej, prosz臋 ksi臋dza, kt贸r膮 codziennie ogl膮damy wok贸艂. Pan B贸g j膮 stworzy艂, a diabe艂 j膮 uprawia. Wszystko to jest opisane w Pi艣mie 艢wi臋tym, radzi艂bym ksi臋­dzu przeczyta膰; prosz臋 mi wierzy膰 - warto. Tam w艂a艣nie stoi czarno na bia艂ym, 偶e Pan B贸g jest tw贸rc膮 z艂a.

- K艂amiesz! - zaskowycza艂 ksi膮dz.

- Nigdy nie k艂ami臋, je艣li nie mam z tego ko­rzy艣ci. A jak膮 mia艂bym korzy艣膰 z przek艂amywa­nia Pisma 艢wi臋tego? Czy偶 nie zosta艂o tam po­wiedziane, 偶e B贸g jest tw贸rc膮 wszechrzeczy, prosz臋 ksi臋dza? A nie mo偶e On by膰 tw贸rc膮 wszech­rzeczy, nie b臋d膮c zarazem tw贸rc膮 z艂a. Je艣li tak - to On stworzy艂 ksi臋cia piekie艂 i On skaza艂 Ew臋 na wydawanie dzieci strachu.

Przerwa艂o filozofowi bicie zegara 艣ciennego. W ciszy pe艂nej napi臋cia, w p贸艂mroku wonnym od aromatycznego tytoniu fajki profesora i od p艂on膮­cych knot贸w, a haftowanym dymem papieros贸w oraz cygaretek - rozbrzmia艂o dwana艣cie uderze艅 niczym dudnienie dzwon贸w wieszcz膮cych Apo­kalips臋 rudnick膮. Gdy zegar zamilk艂 - filozof przywr贸ci艂 realno艣膰, przywracaj膮c dyskurs:

- Rozwa偶ali艣my czyim dzie艂em jest ten pod艂y 艣wiat. Jest on dzie艂em Stworzyciela naszego...

- Takim go uczynili 藕li ludzie, a nie B贸g! - zaprotestowa艂 ksi膮dz Hawry艂ko, wykrzesuj膮c re­sztki energii.

- Czy偶 nie g艂osicie z ambon, 偶e ludzie staj膮 si臋 藕li wskutek dzia艂alno艣ci diab艂a? A diab艂a, co ustalili艣my przed chwil膮, stworzy艂 Stworzyciel, gdy偶 On stworzy艂 wszystko na tym padole p艂a­czu. Z czego wynika, 偶e szatan to lokaj Pana Boga.

- Apage!!

- Ksi膮dz przeciwko mnie to m贸wi?

- M贸wi臋 to przeciwko diab艂u, kt贸ry w tobie siedzi i podjudza ci臋 do gadania bzdur!

- Jakich bzdur, prosz臋 wielebnego? Je艣li sza­tan...

- Szatan to upad艂y anio艂, buntownik! A nie 偶aden lokaj Pana Boga, szalony cz艂owieku!

- Dobrze, przyjmijmy chwilowo, 偶e nie lokaj, tylko zwyci臋ski buntownik. Zwyci臋ski, bo wy­walczy艂 sobie niezale偶no艣膰 i dysponuje wszech­moc膮 jako operator z艂a. B臋d膮c logikiem napoty­kam tu absurd logiczny - dwie istoty wszech­mocne i wzajemnie si臋 zwalczaj膮ce bez rezulta­tu... Czy wszechmoc z definicji nie jest stupro­centowo skuteczna?... Widz膮c taki absurd wol臋 jednak uwa偶a膰, i偶 diabe艂 to s艂uga lub wsp贸艂pra­cownik Przedwiecznego.

- Diabe艂 nie jest wsp贸艂pracownikiem, tylko wrogiem Zbawiciela, o czym wiedz膮 wszyscy, a ty tego nie wiesz, m贸zgowcu?!

- Je艣li tak, to znaczy, 偶e diabe艂 jest g贸r膮. 艢wiat p臋ka od z艂a, a Pan B贸g nie mo偶e temu za­pobiec. Dusze milion贸w osobnik贸w s膮 wiedzione przez szatana do zguby, a Pan B贸g nie umie temu przeciwdzia艂a膰, cho膰 pono pragnie, aby wszyscy ulegli zbawieniu!

- Cz艂owiek dosta艂 od Pana Boga woln膮 wol臋 i winien sam broni膰 czysto艣ci swej duszy!

- M贸j Bo偶e, ja nie umiem nawet obroni膰 czysto艣ci moich w艂asnych my艣li... - westchn膮艂 Sta艅czak. - Ciekawe od kogo cz艂owiek dosta艂 wszelak膮 s艂abo艣膰... No ale po to s膮 kap艂ani, 偶e­by cz艂owiek m贸g艂 u nich szuka膰 wspomo偶enia... Mnie, na przyk艂ad, dobrze by zrobi艂o logiczne wspomo偶enie ze strony ksi臋dza w sprawie nie tylko wszechmocy Boskiej, ale i wszechwiedzy Przedwiecznego. Pan B贸g, jako wszechwiedz膮cy, czyli znaj膮cy tak偶e przysz艂o艣膰, musia艂 wiedzie膰, 偶e 艣wiat zamieni si臋 w kup臋 gnoju, a wi臋kszo艣膰 ludzi w bydl臋ta. Czemu wi臋c nie stworzy艂 lep­szego 艣wiata i lepszych ludzi, tylko wyproduko­wa艂 bubel? Je艣li za艣 b艂膮d produkcyjny by艂 typo­wym 鈥瀢ypadkiem przy pracy" - czemu nie do­kona艂 p贸藕niej korekty produktu? A je艣li nie do­kona艂 to jakim prawem przypisujecie Mu wszechmoc?!

Tylko dla ostatniego zdania, puentuj膮c, Sta艅­czak podni贸s艂 g艂os do prawie krzyku. Hawry艂ko odpowiedzia艂 mu r贸wnie gniewnym g艂osem:

- Gadaj zdr贸w! Ca艂膮 swoj膮 gadanin膮 nie zmienisz, przekl臋ty masonie, wielko艣ci Zbawiciela! Nie odbierzesz Mu ani wszechwiedzy, ani wszechmocy!

- Gdzie偶bym 艣mia艂, prosz臋 ksi臋dza! Niech ksi膮dz si臋 nie boi...

- Ja si臋 nie boj臋!

- ... Niech ksi膮dz si臋 nie boi dialektycznego be艂kotu filozofa. Prosz臋 si臋 raczej ba膰 fakt贸w. Cho膰by tych, kt贸re doktor Hanusz m贸g艂by ksi臋­dzu relacjonowa膰 w niesko艅czono艣膰. Prosz臋 go zapyta膰 o dzieci konaj膮ce na szpitalnych 艂贸偶kach i o rodzicielki pr贸buj膮ce u wszechmocnego Boga wyb艂aga膰 zdrowie tych p臋drak贸w. Mo偶e Starzec ma k艂opoty ze s艂uchem, wi臋c te kobiety za cicho si臋 modl膮, co? Ale nawet przy k艂opotach ze s艂u­chem winien chyba s艂ysze膰 grzmot dzia艂? My艣­l臋 tu, prosz臋 ksi臋dza, o bitwach i o kapelanach dw贸ch walcz膮cych ze sob膮 wojsk. Taki kapelan ca艂y czas modli si臋 do Niebios, b艂agaj膮c, aby je­go armia zwyci臋偶y艂a. Dla Pana Boga te przedbitewne i bitewne modlitwy kapelan贸w musz膮 by膰 bardzo kr臋puj膮ce, stwarzaj膮 bowiem dylemat: ko­mu tu pom贸c? A gdy jeszcze sztandary obu wal­cz膮cych stron s膮 haftowane wizerunkami 艣wi臋­tych czy wizerunkami samego Chrystusa Pana... Dzielenie mi艂osierdzia i wszechmocy mi臋dzy tych,

co si臋 wzajemnie nienawidz膮 lub pr贸buj膮 eksterminowa膰 - to dylemat ci臋偶ki jak sto diab艂贸w, nie zazdroszcz臋 Przedwiecznemu tej roboty, pro­sz臋 ksi臋dza. I rozumiem, 偶e w takich sytuacjach nie mo偶e On by膰 wszechskuteczny jako pogoto­wie ratunkowe...

Ksi膮dz Hawry艂ko, miast kontynuowa膰 sp贸r, z艂o偶y艂 d艂onie i bezg艂o艣nie si臋 modli艂. To odebra­艂o g艂os Sta艅czakowi i zapad艂a pos臋pna cisza. Przerwa艂 j膮 mecenas Krzy偶anowski, chrz膮kaj膮c delikatnie (jakby pragn膮艂 wszystkich obudzi膰), a potem m贸wi膮c:

- C贸偶... Pan B贸g nie uwolni nas od obo­wi膮zku, panowie... Prowadzili艣my tu dyskusj臋 na temat statusu diab艂a i roli diab艂a... My艣l臋, 偶e dla ka偶dego jest jasne, i偶 diabe艂, z kt贸rym my mamy do czynienia, to Gestapo...

- A personalnie Muller! - u艣ci艣li艂 Korto艅.

- W艂a艣nie, infernalny Muller... Nie twierdz臋, 偶e przechytrzymy Mullera, gdy wyrwiemy z jego 艂ap kilku warto艣ciowych ludzi, ale twierdz臋, 偶e poniechanie tego by艂oby zbrodni膮...

- To znowu rodzaj szanta偶u! - zaprotesto­wa艂 Ma艂e wie藕. - Wypraszam sobie t臋 bzdurn膮 paralel臋!

- Panowie, ja prosz臋 tylko o jedno - ci膮gn膮艂 niezra偶ony adwokat. - Prosz臋, by艣cie jeszcze raz si臋 zastanowili, czy 偶ycie no偶ownika i sutenera jest warte tyle samo, co 偶ycie ludzi, kt贸rych mo偶emy uratowa膰 dzi臋ki wymianie.

- Nie jest warte tyle samo, ale ten fakt nie stanowi dostatecznego argumentu na rzecz wy­miany! - o艣wiadczy艂 Brus

- S艂usznie - popar艂 go Malewicz. - Mo偶e­my wy偶ej ceni膰 aresztowanych przez Gestapo, lecz nie mo偶emy sami wydawa膰 jakichkolwiek ludzi w r臋ce Gestapo!

- A nie pomy艣leli艣cie o tym, 偶e zaniechanie takiej gry r贸wna si臋 wydaniu przez was w r臋ce Gestapo ludzi, kt贸rych Szwab ju偶 aresztowa艂 i chce rozstrzela膰? - spyta艂 Mertel. - Pytanie jest proste: kogo warto ocali膰, grup臋 patriot贸w czy grup臋 m臋t贸w?

- Pytanie jest czysto retoryczne - zauwa偶y艂 K艂os.

- A odpowied藕 mo偶e by膰 tylko jedna! skwitowa艂 Korto艅. - Problem wszelako w tym, 偶e no偶ownik i sutener to dw贸ch, a my musimy mie膰 czterech!... Proponuj臋 tego k艂usownika, kt贸­ry kiedy艣 postrzeli艂 gajowego Kaper臋. Nie znam

jego nazwiska, lecz wszyscy wiemy, 偶e k艂usuje, i wszyscy wiemy, 偶e p臋dzi bimber, kt贸rym roz­pija ch艂op贸w...

Ksi膮dz przesta艂 si臋 modli膰 i krzykn膮艂:

- Pope艂nicie 艣miertelny grzech! Niewybaczal­ny grzech! Nie wolno wam ingerowa膰 w wyroki Opatrzno艣ci!

- Co ksi膮dz gada! - zdenerwowa艂 si臋 Mer­tel. - Jak zasadzk膮 le艣n膮 odbijamy ch艂opaka wiezionego na 艣mier膰 przez Niemc贸w, to te偶 in­gerujemy w wyroki! I co - tego nam nie wolno, prosz臋 ksi臋dza?!

- Twoja zasadzka, synu, i jej powodzenie, to jest w艂a艣nie wyrok Opatrzno艣ci. Ale nie wol­no wam robi膰 tego w taki spos贸b, w jaki dzisiaj chcecie! Nie wolno wam jednego niewinnego ra­towa膰 od 艣mierci 艣mierci膮 drugiego cz艂owieka!

- Du偶o gorszego cz艂owieka! - sprzeciwi艂 si臋 Korto艅.

- Kto wam da艂 prawo do takiego rozs膮dzania ludzi, bracie?! A je艣li uzurpujecie sobie to pra­wo - to jak t臋 uzurpacj臋 wyt艂umaczycie na S膮­dzie Bo偶ym?!

- Teori膮 mniejszego z艂a, prosz臋 ksi臋dza - rzuci艂 filozof.

- Zostawcie to Panu Bogu, bracia...

- Zostawianie walki ze z艂em Panu Bogu by艂o praktykowane od bardzo dawna, wielebny, przez dziesi膮tki wiek贸w, i skutek jest 偶aden - nie ust膮pi艂 profesor. - A ju偶 trzy wieki przed na­rodzeniem Chrystusa facet o imieniu Epikur... Ksi膮dz wie kto zacz Epikur?

- Pewnie m臋drek podobny tobie, bracie! -fukn膮艂 Hawry艂ko.

- Podobny, wszelako troch臋 bardziej hedonista ni偶 ja. I Grek, a nie S艂owianin. Jednak te偶 fi­lozof... No wi臋c 贸w Grek, prosz臋 ksi臋dza, sta­wia艂 kwesti臋 mniej wi臋cej w taki spos贸b: albo B贸g chce usun膮膰 z艂o i nie mo偶e, albo mo偶e i nie chce, albo nie mo偶e i nie chce, albo mo偶e i chce. Dalej szed艂 rozbi贸r tych wariant贸w; je艣li chce i nie mo偶e -to jest s艂aby, co nie przystoi Bogu; je艣li mo偶e i nie chce -to jest nie偶yczli­wy, co r贸wnie偶 kiepsko pasuje do Boga; je艣li nie mo偶e i nie chce 鈥 to jest i s艂aby, i nie偶ycz­liwy, a wi臋c nie jest Bogiem; wreszcie je艣li chce

i mo偶e, a tylko ta postawa godna by艂aby Boga prawdziwego -to czemu na Ziemi jest tyle z艂a, czemu B贸g nie usuwa z艂a i producent贸w z艂a, czyli sukinsyn贸w?

- Mo偶e chce, by艣my czynili to w Jego imie­niu? - podsun膮艂 Krzy偶anowski. - Mo偶e wspo­maga tylko aktywnych, czynem walcz膮cych prze­ciwko z艂u 艣wiata? Do tego mamy w艂a艣nie oka­zj臋...

- Szatan podsuwa wam okazj臋 do 艣miertelne­go grzechu! - zakwili艂 Hawry艂ko. - Wasze mniejsze z艂o jest omamem prowadz膮cym na ma­nowce piekielne, bracia! Zostawcie spraw臋 Zba­wicielowi! Niezbadane s膮 wyroki Pana, i nawet to, co budzi nasze cierpienie, co nas boli, mo偶e by膰...

- Nawet musi by膰, prosz臋 ksi臋dza! wycedzi艂 Sta艅czak, nie daj膮c doko艅czy膰 ksi臋dzu, gdy偶 Krzy偶anowski sygnalizowa艂 ju偶 wzrokiem konieczno艣膰 uciszenia proboszcza. - Musi by膰 tym z艂em, kt贸re na dobre wysz艂o, bo jak wiemy 鈥瀗ie ma tego z艂ego, co by na dobre nie wy­sz艂o", i wiemy r贸wnie偶, 偶e 鈥瀋ierpienie uszla­chetnia", zatem ka偶de cierpienie uszlachetnia! A pami臋tajmy i o tym, 偶e przecie偶 cierpienie otwiera ludziom bramy Raju, wi臋c Muller jako rozwalacz ludzi pe艂ni na Ziemi funkcj臋 biletera Raju - funkcj臋 dobroczynn膮! W Niebie ten sam Muller b臋dzie za艣 gra艂 rol臋 pokutnika skruszonego i zbawionego, czyli u艂askawionego 鈥瀖i艂osierdziem niesko艅czonym". Formalnie wi臋c mo偶e tam dochodzi膰 do kolizji, gdy na niebia艅skich deptakach ofiary Gestapo i NKWD b臋d膮 spoty­ka艂y gestapowc贸w i enkawudyst贸w. Ale czy b臋­d膮 mia艂y obowi膮zek k艂ania膰 si臋 wszystkim prze­chodniom?

- Ten Muller za choler臋 nie zostanie zbawio­ny! - zgrzytn膮艂 z臋bami policjant.

- Wolne 偶arty, przodowniku! Je艣li zostanie rozgrzeszony - a przez jakiego艣 szkopskiego wikarego b臋dzie rozgrzeszony, gdy tylko zechce p贸j艣膰 do spowiedzi - to zostanie zbawiony! Pa­mi臋taj pan, 偶e zdaniem Ewangelist贸w wi臋ksza ra­do艣膰 w Niebiesiech z jednego skruszonego 艂otra...

- Ale Pismo 艢wi臋te m贸wi, 偶e pr臋dzej wiel­b艂膮d przejdzie przez igielne ucho ni偶 艂otr wejdzie do Nieba! - popisa艂 si臋 erudycj膮 Godlewski. - Mam racj臋?

- Prawie, przodowniku, bo tam chodzi艂o nie o 艂otra, tylko o bogacza, kt贸ry b臋dzie mia艂 trud­no艣膰 przy wchodzeniu do Kr贸lestwa Niebieskiego. Notabene ma艂o kto wie, 偶e ten fragment Ewan­gelii m贸wi o bramie, a w艂a艣ciwie o furtce w mu­rach Jerozolimy, furtce zwanej 鈥瀠chem igielnym", gdy偶 tylko pieszy m贸g艂 si臋 ni膮 przecisn膮膰. Za艣 bogacze, je艣li dobrze pami臋tam, przez par臋 wiek贸w kupowali sobie w Ko艣ciele ca艂kowite od­puszczenie wszelkich grzech贸w, nawet 鈥瀒n blan­co", czyli po kres 偶ywota. Mie膰 odpust wszelkich grzech贸w z g贸ry, zanim si臋 je pope艂ni艂o - to mi si臋 podoba, ksi臋偶ulu!

- Tych... tych starodawnych b艂臋d贸w Ko艣ci贸艂 ju偶 nie... - pr贸bowa艂 t艂umaczy膰 Hawry艂ko.

- Tak, tak, to ju偶 prehistoria. Ale wci膮偶 ak­tualna jest zasada, 偶e wi臋ksza rado艣膰 w Niebiesiech z jednego skruszonego 艂otra ni偶 ze stu lu­dzi 艣wi臋tych. Wasz B贸g bardzo si臋 ucieszy mo­g膮c przytuli膰 kapitana Mullera...

- Dosy膰 tego! - spiorunowa艂 filozofa Malewicz, widz膮c, 偶e Hawry艂ko znowu ukry艂 twarz w d艂oniach i pochyli艂 g艂ow臋. - Dosy膰 ju偶!

- Jestem identycznego zdania - rzek艂 Bartnicki. - Pan profesor posuwa si臋 za daleko...

- Doprawdy, waluciarzu?

- Tak, panie profesorze. Przy ca艂ym szacun­ku dla pana erudycji i logiki - ja r贸wnie偶 nie mog臋 ju偶 tego s艂ucha膰. Po co pan si臋 tak zn臋ca nad ksi臋dzem proboszczem?

- Drogi waluciarzu...

- Czemu pan si臋 pozwala zwa膰 鈥瀢aluciarzern", panie Bartnicki? - rozgniewa艂 si臋 K艂os.

- Bo jestem waluciarzem, panie redaktorze, wi臋c to mnie nie obra偶a.

- A mnie obra偶a, gdy pan Sta艅czak m贸wi: 鈥瀙igularzu" - zawo艂a艂 Brus.

- Tak jakby nie by艂 pigularzem! - prychn膮艂 Sta艅czak. - Lub jakby pan K艂os nie by艂 pisma­kiem! Czy pana obra偶a termin 鈥瀏lina", panie przodowniku?

- A glinuj se pan, profesorze - wzruszy艂 ramionami Godlewski. - Lecz mo偶e ju偶 nie na­padaj pan ksi臋dza proboszcza, co?

- Pyta艂em w艂a艣nie pana Sta艅czaka dlaczego to robi - przypomnia艂 jubiler.

- Dlatego, 偶e ksi膮dz proboszcz, strasz膮c nas 艣miertelnym grzechem, nie tylko mija si臋 z praw­d膮, ale znowu blu藕ni, gdy偶 neguje ca艂膮 istot臋 by­tu swego Boga, ca艂y Jego sens istnienia, Jego zaw贸d!

- Jaki zaw贸d?

- Pan si臋 chyba urywa艂 na wagary z lekcji religii, przyjacielu!... M贸wi艂em ju偶 - tym za­wodem, t膮 profesj膮, tym sensem istnienia Chry­stusa jest wybaczanie! - stwierdzi艂 filozof.

- Tak jest, profesor ma s艂uszno艣膰! - przy­takn膮艂 Krzy偶anowski. - Mo偶emy bez obaw pod­j膮膰 decyzj臋 w sprawie wi臋藕ni贸w Mullera, i to nam wcale nie zamknie drogi do Raju!

- Absolutnie nie zamknie, panie mecenasie - potwierdzi艂 Sta艅czak. - Niebo jest pe艂ne skurwy­syn贸w, kt贸rym wybaczono.

Krzy偶anowski os艂upia艂 i zrobi艂 si臋 blady jak cz艂owiek policzkowany soczy艣cie. Patrzy艂 na fi­lozofa wzrokiem pe艂nym wyrzutu, niczym spi­skowiec pi臋tnuj膮cy zdrad臋 partnera. Nie wiedzia艂 co jeszcze rzec. Wyr臋czy艂 go Sedlak:

- No to chyba powiedzieli艣my sobie wszyst­ko, prosz臋 szanownych pan贸w... Nie mam za­miaru dalej uczestniczy膰 w tej b艂azenadzie i strz臋­pi膰 j臋zyka po pr贸偶nicy.

Wsta艂, odsuwaj膮c krzes艂o, a prawie r贸wnocze­艣nie uni贸s艂 si臋 radca Malewicz, m贸wi膮c:

- Wychodz臋 z panem, panie naczelniku.

- Jaka pi臋kna komitywa! - klasn膮艂 w d艂onie Mertel. - Nie wiedzia艂em, 偶e i pan radca jest towarzysz. Przy okazji wysz艂o z worka czer­wone szyd艂o!

- Z pa艅skiego 艂ba nigdy nie wyjdzie patrio­tyczne myd艂o i powid艂o, kt贸re przy膰miewa panu rozs膮dek, bo chyba nie rozum! - odwarkn膮! Malewicz. - Nie jestem komunist膮, ani nawet socjalist膮 czy zwolennikiem jakiejkolwiek lewi­cy, co wszak偶e tutaj nie ma znaczenia. Tu zna­czenie ma taki lub inny stosunek wobec uk艂ada­nia si臋 z Gestapo. Nie przy艂o偶臋 r臋ki do tego nie­zbyt zbo偶nego dziel膮!... Owszem, chcia艂em dys­kutowa膰, przekonywa膰 koleg贸w, ale widz臋, 偶e to istotnie bezcelowe. I zbyt m臋cz膮ce, ju偶 prawie druga, musz臋 wypocz膮膰.

Skrzypn臋艂o trzecie krzes艂o odsuwane od sto­艂u - krzes艂o lekarza.

- Ja te偶 nie zosta艂em przekonany, panie me­cenasie. Pan daruje, panie hrabio... I prosz臋 nam nie wmawia膰, 偶e opuszczaj膮c to posiedzenie ska­zujemy profesora Stasink臋, bo to demagogia!

Brus podni贸s艂 si臋 jako czwarty i zwr贸ci艂 do Kortonia oraz Mertla, 艣widruj膮c tego drugiego wy­zywaj膮cym wzrokiem:

- Prosz臋 nas te偶 nie przekonywa膰 o obowi膮z­kach patriotycznych, szanowni wodzowie si艂 zbroj­nych Lechistanu! To ju偶 nie podzia艂a, a wasze zawoalowane gro藕by mam gdzie艣!

- Bardzo pan dzielny, panie magistrze! -zadrwi艂 ponuro Krzy偶anowski. - Jednak, moim

zdaniem, uciekanie przed odpowiedzialno艣ci膮 zna­mionuje tch贸rz贸w!... Powiedzcie no, panowie uciekinierzy - czy widzicie jak膮kolwiek inn膮 ni偶 wymiana szans臋 na uratowanie tych czte­rech?

- Jest chyba taka szansa... - zawaha艂 si臋 Malewicz,

- Prosz臋 m贸wi膰, s艂uchamy, panie radco.

- Trzeba twardo powiedzie膰 temu Mullerowi, 偶e w gr臋 wchodzi tylko wykupienie czterech zak艂adnik贸w, bez wskazywania kogokolwiek na ich miejsce.

- Kapitan Muller si臋 nie zgodzi - rzek艂 hra­bia. - M贸wi艂 jasno, 偶e bez wymiany nie dojdzie do transakcji, nie b臋dzie 偶adnego uk艂adu.

- Nie zgodzi si臋?... Je艣li si臋 nie zgodzi, to osiemdziesi膮t tysi臋cy dolar贸w przejdzie mu ko艂o nosa! S膮dzicie, 偶e on nie umie liczy膰? 呕e b臋dzie taki g艂upi, by machn膮膰 r臋k膮 na fortun臋?

- Jasne, 偶e nie b臋dzie! - uradowa艂 si臋 Godlewski. - Muller nie jest idiot膮, nie zrezygnuje z takiego 艂upu!

Bartnicki by艂 podobnego zdania: - Mo偶e to nie jest pewne jak dwa plus dwa r贸wna si臋 cztery, ale bardzo prawdopodobne.

- I ja tak uwa偶am! - doszlusowa艂 K艂os. -Muller si臋 zgodzi, na pewno si臋 zgodzi!

Perspektywa honorowego wyj艣cia odpr臋偶y艂a twarze. Coraz wi臋cej 藕renic promieniowa艂o ulg膮. Krzy偶anowski by艂 troch臋 skonfundowany, ale nie protestowa艂:

- C贸偶, je艣li tak panowie uwa偶acie... A pan, panie hrabio?

- Ja podporz膮dkuj臋 si臋 ka偶dej decyzji, kt贸r膮 panowie uzgodnicie; w tym celu zaprosi艂em was do mojego domu. Mam wszak偶e warunek - de­cyzja musi by膰 jednog艂o艣na.

- To mo偶e by膰 trudne - zmartwi艂 si臋 K艂os.

- Tak, ale chc臋 mie膰 werdykt jednog艂o艣ny.

- Dlaczego trudne? - spyta艂 Brus. - Do tej propozycji nie mo偶e by膰 zastrze偶e艅, jest naj­lepsza.

Hanusz kiwn膮艂 potakuj膮co g艂ow膮. Krzy偶anow­ski zaczepi艂 Sedlaka, jedynego dysydenta, kt贸ry wci膮偶 nie wyrazi艂 aprobaty:

- A pan, panie naczelniku? Czy to rozwi膮za­nie razi pana?

- Nie, to dobry pomys艂... Trzeba by艂o od tego zacz膮膰, a oszcz臋dziliby艣my sobie kup臋 nerw贸w i g艂upich s艂贸w, panie mecenasie.

- Wi臋c prosz臋 do sto艂u, spe艂nijmy formal­no艣膰 - dyrygowa艂 Krzy偶anowski. - B臋dziemy g艂osowa膰, prosz臋 pan贸w.

Radca, lekarz, jubiler oraz naczelnik poczty wr贸cili do sto艂u i usiedli.

- B臋dziemy g艂osowa膰 przez podniesienie r膮k. Kto jest za...

Nim zd膮偶yli unie艣膰 r臋ce, gospodarz przerwa艂 Krzy偶anowskiemu:

- Chwilka, panowie, zapomnia艂em poinformo­wa膰 pan贸w o czym艣 wa偶nym. Chc臋 uprzedzi膰, 偶e je艣li koncepcja pana radcy Malewicza zostanie przeg艂osowana, to ja j膮 wykonam na pewno. Po­wstrzyma膰 mnie nie b臋dzie ju偶 mog艂o nic!

- Przecie偶 偶aden z nas w to nie w膮tpi, panie hrabio - oznajmi艂 Hanusz.

- Nie wiem, czy pan mnie dobrze zrozumia艂, panie doktorze. Ja uprzedzam, 偶e je艣li t臋 propo­zycj臋 przeg艂osujemy, to zostanie ona bezwzgl臋d­nie wykonana.

- Co to znaczy: bezwzgl臋dnie? - zaniepo­koi艂 si臋 Brus.

- To znaczy, 偶e bez wzgl臋du na wszelkie p贸藕niejsze obiektywne zjawiska lub na deklaracje pan贸w. Gdyby kt贸ry艣 spo艣r贸d pan贸w dla jakich艣 przyczyn cofn膮艂 potem sw贸j glos - b臋dzie za p贸藕no, bo ja wykonam to, co zosta艂o przeg艂oso­wane.

- Dlaczego kto艣 mia艂by cofa膰 sw贸j g艂os? -zapyta艂 Brus, patrz膮c dooko艂a. - Je偶eli to si臋 uda, ocalimy czterech ludzi nie 艣wini膮c swoich sumie艅 - czy偶 mo偶e by膰 co艣 lepszego w tej sy­tuacji, prosz臋 pan贸w? Byle tylko Muller si臋 zgo­dzi艂 na to.

Godlewski poklepa艂 d艂oni膮 kolano, pe艂en entu­zjazmu:

- Kurka wodna, nie ma co si臋 ba膰! Zgodzi艂­by si臋 nawet za po艂ow臋 tej forsy!

- No to g艂osujemy, prosz臋 pan贸w! - ob­wie艣ci艂 Krzy偶anowski. - Kto akceptuje propo­zycj臋 pana radcy Malewicza - niech podniesie r臋k臋!

Trzyna艣cie d艂oni zawis艂o nad g艂owami. Krzy­偶anowski podzi臋kowa艂 wsp贸艂uczestnikom i pod­sumowa艂 :

- A wi臋c jest decyzja, prosz臋 pan贸w! Dzi臋ki Bogu! Ju偶 w膮tpi艂em w znalezienie wsp贸lnej plat­formy...

- Kamie艅 z serca! - rozradowa艂 si臋 K艂os. -Trzeba to opi膰, panowie!

Godlewski i on chwycili karafki, nape艂nili wszystkie kieliszki i czekali a偶 hrabia lub mece­nas wzniesie toast, a tymczasem Sta艅czak ode­zwa艂 si臋 minorowo:

- Je艣li mam jutro umiera膰...

Przerwa艂, by popatrze膰 na sw贸j zegarek i na zegar 艣cienny.

- ... Oh, pardon, to ju偶 dzisiaj, prosz臋 kole­g贸w... No wi臋c je艣li mam dzisiaj umrze膰 - wy­pij臋 z przyjemno艣ci膮, bo mo偶e to by膰 ostatnia moja przyjemno艣膰 w tym wcieleniu.

Bartnicki pierwszy zwerbalizowa艂 og贸ln膮 cie­kawo艣膰 :

- Dlaczego mia艂by pan umrze膰, panie profe­sorze?

- Bo ka偶dy musi umrze膰, drogi waluciarzu, to jedyny pewnik cz艂owieczej egzystencji.

- Ale dlaczego mia艂by pan umiera膰 w艂a艣nie dzisiaj ?

- Dlatego, 偶e Muller istotnie mo偶e po艂asi膰 si臋 na t臋 g贸r臋 dolar贸w bez dodatku, czyli bez czte­rech ofiar wskazanych w celu zamiany przez pa­na hrabiego. A to b臋dzie oznacza艂o, 偶e czterech spo艣r贸d tu siedz膮cych jeszcze dzisiaj po偶egna si臋 z 偶yciem.

Znowu nieme pytanie zada艂o jedena艣cie par oczu, gdy dwunasty s艂uchacz, policjant, zapyta艂 ustami:

- O czym pan m贸wi, panie profesorze?!

- M贸wi臋 o tym, gliniarzu, 偶e pan hrabia spe艂­ni du偶膮 cz臋艣膰, ale nie ca艂o艣膰 偶膮da艅 kapitana Mullera. Z wielkim prawdopodobie艅stwem mo偶na te­dy s膮dzi膰, 偶e Muller przez chciwo艣膰 zaakceptuje to. Zaakceptuje kln膮c w duchu, lecz zaakceptuje. I co nast膮pi w贸wczas? Po sprzedaniu panu hra­biemu czterech zak艂adnik贸w Muller b臋dzie mia艂 bilans rozchrzaniony, vulgo: niedob贸r, b臋dzie wi臋c musia艂 aresztowa膰 czterech innych ludzi, 偶eby uzupe艂ni膰 swoj膮 dziesi膮tk臋. I kogo wybie­rze? Znamy ju偶 jego kryteria wyboru - Muller si臋ga tylko po czo艂owe figury Rudnika. Zrobi艂 tak wczoraj, i dzisiaj uzupe艂ni dziesi膮tk臋 w ten sam spos贸b. A wszystkie jeszcze nie aresztowane figury Rudnika siedz膮 przy tym stole.

Profesor sko艅czy艂, wzi膮艂 serwetk臋 i wytar艂 艣li­n臋 dooko艂a ust. Panowa艂a cisza, gdy偶 s艂uchaczy sparali偶owa艂o przem贸wienie pe艂ne nieodpartej lo­giki. Mimo to Godlewski rzek艂 z nadziej膮:

- Mo偶e tego nie zrobi, jak Boga kocham!...

- A co zrobi?! - krzykn膮艂 Brus.

- Mo偶e aresztuje pierwszych lepszych, na uli­cy... - podsun膮艂 K艂os.

- Za艂o偶y si臋 pan, redaktorze? - spyta艂 Krzy偶anowski, gasz膮c papierosa.

- Mamy do czynienia z sadyst膮! - przypo­mnia艂 Korto艅. -Ze zwyrodnia艂膮 besti膮!

- G贸wno prawda, mamy do czynienia z typo­wym gestapowskim s艂u偶bist膮, i z nietypowym, bo zbyt zach艂annym 艂apownikiem, to wszystko! -sprzeciwi艂 si臋 Malewicz.

- Mo偶e jednak nie zrobi... - powt贸rzy艂 Go­dlewski, ocieraj膮c czo艂o z potu.

- Zrobi! - uci膮艂 paplanin臋 Sta艅czak. - Zro­bi to tym 艂acniej, 偶e b臋dzie w艣ciek艂y, i偶 nie wy­pe艂niono jego drugiego 偶膮dania, prosz臋 pan贸w. Ergo - czterech spo艣r贸d nas to ju偶 偶ywe trupy. By艂oby szcz臋艣ciem w nieszcz臋艣ciu, gdyby Muller zdecydowa艂 si臋 na mnie i na ksi臋dza, bo tylko my dwaj nie mamy rodzin, 偶adnych 偶on, dzieci czy wnucz膮t, wi臋c tylko po nas dw贸ch nie zosta­艂yby wdowy i sieroty w Rudniku. Ale obawiam si臋, 偶e kapitan Muller mo偶e nie bra膰 tego pod uwag臋. Radzi艂bym wszystkim tatusiom uda膰 si臋 teraz do dom贸w dla odprawienia rytualnych cere­monii.

- Jakich ceremonii?! - spyta艂 mokry z prze­ra偶enia K艂os.

- Po偶egnalnych, redaktorki:. Wie pan - bu­ziaki, testamenty, dobre rady 偶yciowe dla syn贸w i c贸rek, etcetera. Aha, by艂bym zapomnia艂 - trze­ba te偶 wskaza膰 po艂owicom lub potomstwu skryt­ki z twardymi i mi臋kkimi. Niekt贸rzy ujawni膮 te Sezamy niepotrzebnie, ale taka ju偶 jest natura lo­terii - kto艣 wygrywa, a kto艣 inny dostaje w dup­sko... I radz臋 si臋 spieszy膰, bo za kilka godzin dla czterech b臋dzie ju偶 zbyt p贸藕no, prosz臋 pa­n贸w.

呕adna wcze艣niejsza milcz膮ca przerwa w dys­kusji nie by艂a tak g艂臋boka. Kilku popatrzy艂o na Hawry艂k臋, ale ten opu艣ci艂 g艂ow臋 i znowu bezg艂o­艣nie si臋 modli艂.

- Nie radzi艂bym pryska膰 do krypty lub do za­krystii, raczej do knieji, prosz臋 koleg贸w - pora­dzi艂 Sta艅czak, ziewaj膮c szeroko.

- Ucieka膰 do lasu?! - zdumia艂 si臋 lekarz.

- Woli pan do grobu? - spyta艂 K艂os.

- O szpital nie musi si臋 pan martwi膰, dokto­rze - pocieszy艂 lekarza filozof. - Profesor Stasinka da sobie rad臋 bez pana.

Malewicz z艂apa艂 si臋 za g艂ow臋, wzdychaj膮c:

- To wszystko nie ma sensu!

- Chyba, 偶e... - chcia艂 rozwin膮膰 jak膮艣 my艣l Sedlak.

- Proponuj臋 wr贸ci膰 do dyskusji - uprzedzi艂 go Mertel. - Pan dyrektor Korto艅 wspomnia艂 o tym k艂usowniku-bimbrowniku, jak mu tam?...

- Nie wiem, nie znam nazwiska tego faceta, panowie - rzek艂 Korto艅.

- Ja znam - mrukn膮艂 Godlewski. - Basiniec... Basiniec J贸zef, prosz臋 pan贸w...

Na dworze grzmia艂y wichura i ulewa, niczym 鈥瀎ortissimo" tr膮b zwiastuj膮cych S膮d Ostateczny.



AKT VI




Gdy na dworze mroczna pocz膮tkowo szaro艣膰 stawa艂a si臋 coraz przejrzystsza, w sali jadalnej pa艂acu zosta艂o tylko dw贸ch ludzi - hrabia i filo­zof. Sta艅czak mia艂 ju偶 za sob膮 zm臋czeniowy kry­zys, a przed sob膮 drog臋 do pustego domu, wi臋c wcale mu si臋 tam nie spieszy艂o. Pomy艣la艂, 偶e spieszy膰 si臋 winien Tar艂owski:

- Musi pan st膮d ucieka膰, panie hrabio.

- Czemu mia艂bym ucieka膰?

- Bo wkr贸tce wmaszeruj膮 tutaj Sowieci. Oni 鈥瀙an贸w" nie lubi膮. Powiesz膮 pana na tym 偶yran­dolu, i zdeklasuj膮 panu syna. B臋dzie czy艣ci艂 buty w艂adcom czerwonej Polszy, kt贸ra nastanie jako gubernia sowiecka rz膮dzona przez Sedlak贸w i in­nych bydlak贸w, czyli przez kolaborant贸w vulgo renegat贸w, co si臋 tu rozmno偶膮 jak szczury i b臋d膮 pi膰 krew tego narodu jak wszy nigdy nienasyco­ne. W Rudniku carem b臋dzie towarzysz Bronek, nasz ukochany poczmistrz... Da nam niez艂y wy­cisk...

- Panu te偶, profesorze... wi臋c i pan winien

ucieka膰.

- Jestem za stary, za zm臋czony i za leniwy, by ucieka膰 przed czerwon膮 ho艂ot膮, przed ca艂膮 t膮 komunistyczn膮 d偶um膮, ale hrabiom radz臋 to zro­bi膰, bez 偶art贸w. Potoccy ju偶 si臋 pakuj膮 i wyje偶­d偶aj膮 z 艁a艅cuta...

- Dok膮d?

- Nie wiem. Podobno najpierw do Wiednia, a p贸藕niej dalej ku Zachodowi.

- Przy pomocy Niemc贸w?

-Chyba tak... Pan te偶 m贸g艂by wykorzysta膰 swoj膮 komityw臋 z Mullerem. Za drug膮 kupk臋 do­lar贸w...

Hrabia machn膮艂 r臋k膮.

- Nie mog臋 teraz my艣le膰 o tym! 艁eb mi p臋­ka po tej ohydnej dyspucie!

- Ohydnej ? Ja j膮 uwa偶am za nader ciekaw膮. Wr臋cz odkrywcz膮!,.. I rozrywkow膮 jak cholera. Wszystkiego mog艂em si臋 spodziewa膰, panie hra­bio, ale 偶e my艣l膮c o ratowaniu aresztowanych b臋­dziemy si臋 k艂贸ci膰 tak偶e o baby, o ple膰 i o chu膰

- tego bym nawet po pijanemu nie przewidzia艂! W艣r贸d wszystkich idiotycznych w膮tk贸w naszej dyskusji - ten by艂 najidiotyczniejszy. W pew­nym momencie przestraszy艂em si臋, 偶e pani hrabi­na zbeszta towarzystwo...

Obaj zerkn臋li ku fotografii stoj膮cej pod lus­trem.

- Zrobi艂em to wszystko dla niej, panie Sta艅-czak... - szepn膮艂 Tar艂owski. - By艂a cudown膮 kobiet膮... Pi臋kn膮, ale i rozumn膮...

- Rzadka rzecz u dam - skomentowa艂 wyz­nanie filozof. - ... Na og贸艂 damy 鈥瀖y艣l膮 spo­dem", jak twierdzi pewien m贸j kuzyn.

Zniecierpliwiony hrabia machn膮艂 r臋k膮 i wy­krzywi艂 gniewnie k膮ciki ust:

- Profesorze!... Ju偶 pan nie musi takim ga­daniem zamula膰 im g艂贸w -ju偶 ich tu nie ma!... Zreszt膮 wszyscy my艣limy genitaliami, i m臋偶czy藕­ni, i niewiasty, wi臋c dlaczego tylko z kobiet si臋 kpi, 偶e 鈥瀔obieta my艣li macic膮鈥!

- Mo偶e dlatego, 偶e macica jest m膮drzejsza ni偶 kutas. Szydz膮c bierzemy odwet...

- Ja nie nale偶臋 do tych szyderc贸w! - wark­n膮艂 Tar艂owski.

Skarcony profesor zamilk艂. Hrabia r贸wnie偶 za­mkn膮艂 si臋 w sobie. Siedzia艂 na swym inwalidz­kim w贸zku, trzymaj膮c g艂ow臋 lekko przechylon膮, jakby pr贸bowa艂 艂owi膰 uchem dalekie, cichn膮ce tony fortepianu. Przy nim, na blacie sto艂u, le偶a艂y cztery pliki banknot贸w dolarowych (ka偶dy plik opasany gumk膮 aptekarsk膮), lecz on ich nie wi­dzia艂 - mia艂 rozwarty wzrok 艣lepc贸w, mistyk贸w i ludzi pragn膮cych wyzwolenia 艣mierci膮. Filozo­fa musia艂o to wreszcie nastraszy膰. Zaniepokojony spyta艂:

- Panie hrabio, czy pan si臋 dobrze czuje?... Hrabia, miast odpowiedzi, skin膮艂 leciutko g艂o­w膮.

- O czym pan my艣li, panie hrabio, je艣li wol­no zapyta膰?

- O synu...

- Wkr贸tce go pan ujrzy.

- ... i o tym, 偶e to pan uratowa艂 mi syna...

- Chyba moja niewyparzona g臋ba, panie hra­bio!

- ... i jeszcze o czym艣... -Tak?

- ... 鈥濶ie s膮d藕cie, aby艣cie nie byli s膮dzeni".

- Przez kogo? Nikt nie b臋dzie o tym wie­dzia艂. 呕aden nikomu si臋 nie pochwali -ze wsty­du, panie hrabio! R贸wnie偶 my dwaj.

- B贸g b臋dzie o tym wiedzia艂. Zapomnia艂e艣 o Bogu, profesorze!

- To raczej B贸g zapomnia艂 o nas, drogi hra­bio. Widocznie si臋 pogniewa艂 czytaj膮c lub s艂ucha­j膮c Szekspira.

- Co m贸wisz?

- M贸wi臋, i偶 pods艂uchiwa艂 jak Makbet klnie, i偶 鈥炁泈iat jest opowie艣ci膮 idioty". Szekspir mia艂 s艂uszno艣膰, prawda?

- Nie mnie s膮dzi膰, profesorze.

- A komu jak nie ludziom? To przecie偶 my musimy 偶y膰 w tej fabule Przedwiecznego Stwo­rzyciela, do cholery! My musimy ta艅czy膰 na des­kach tego upiornego kabaretu! My musimy zno­si膰 wszelkie okropie艅stwa tego scenariusza wyz­bytego sensu, logiki, godno艣ci, przyzwoito艣ci i prawdy! Chyba 偶e pragniemy Nazarejczyka w k膮t, w niebyt, i uznamy, 偶e biologia, natura, bezpocz膮tkowa plazma kosmiczna jest b贸stwem! Za­piszmy si臋 do panteist贸w, drogi hrabio!... Albo uwierzmy Szekspirowi...

- Wierzy艂em Szekspirowi odk膮d w studenc­kim teatrzyku, na Uniwerku Lwowskim, wysta­wiali艣my 鈥濰amleta", profesorze.

- Pan gra艂 Hamleta?

- Tylko jako dubler, gdy m贸j kolega by艂 cho­ry. Tu, w pa艂acowej bibliotece, mam ca艂ego Szek­spira. Nie t艂umaczenia, lecz orygina艂y. Jednak fraza Makbeta to tylko b艂yskotka s艂owna mistrza dramatu. Nie zwerbuje mnie pan do ateist贸w, pro­sz臋 si臋 nie wysila膰, nawet zgon syna nie odebra艂 by mi Tr贸jcy 艢wi臋tej. Mo偶e tylko twarze tych lu­dzi odbior膮 mi sen przez pewien czas...

- Jakich ludzi? Tych, kt贸rych rozstrzela Ge­stapo ?

- Nie, twarzy tamtych ludzi nie znam. M贸wi臋 o ludziach, kt贸rych zaprosi艂em wczoraj do sto­艂u... Widzia艂 pan ich twarze, gdy wychodzili?

- C贸偶 w tym dziwnego? Ka偶dy z nich w艂a­艣nie przesta艂 by膰 cz艂owiekiem. Lub, 艣ci艣lej rzecz bior膮c - w艂a艣nie sta艂 si臋 cz艂owiekiem. I ka偶dy z nich wie o tym.

- A pan, profesorze?

Sta艅czak roze艣mia艂 si臋 i rzek艂 cierpko: -Ja?... Panie Tar艂owski - ja ju偶 bardzo dawno utraci艂em wobec siebie wszelkie z艂udze­nia. Lecz oni stracili reszt臋 z艂udze艅 w艂a艣nie dzi艣. M贸wi膮c: oni - m贸wi臋 tak偶e o panu. Wszyscy macie teraz 艣wiadomo艣膰, 偶e jeste艣cie skurwysy­nami, i 偶e niewiele r贸偶nicie si臋 od Szwaba. Je偶e­li Mullerowi chodzi艂o g艂贸wnie o to, a zak艂adam, 偶e tak - to osi膮gn膮艂 sw贸j cel... Muller w艂a艣nie wygra艂 t臋 wojn臋, panie hrabio.

Gospodarz nie mia艂 ochoty kontynuowa膰 dia­logu. Zastyg艂 bez ruchu i patrzy艂 t臋po nie wiado­mo gdzie. Go艣膰 zrozumia艂, 偶e czas wyj艣膰. Uzna艂 jednak, 偶e nim wyjdzie, musi jeszcze raz wla膰 w siebie nalewk臋 Tar艂owskich hrabi贸w. Si臋gn膮艂 po karafk臋 i przechyli艂, lecz do kieliszka skapn臋艂o tylko kilka kropel. Wsta艂 i chwyci艂 drug膮 -ta da艂a kilkana艣cie kropel. Trzecia tyle samo lub mo偶e nawet o kropl臋 wi臋cej. 艁膮cznie uzbiera艂 p贸艂 kieliszka i rozla艂 to wok贸艂 j臋zyka, 偶egnaj膮c b艂ogi smak. P贸藕niej wyj膮艂 z kamizelki zegarek i sprawdzi艂 czas lustruj膮c zegar 艣cienny.

- Za dwie godziny przyjdzie kapitan Muller... 艢wita ju偶, k艂aniam si臋, panie hrabio.

Ruszy艂 do wyj艣cia krokiem stanowczym, mi­mo 偶e troch臋 chwiejnym. Nacisn膮艂 klamk臋, otwo­rzy艂 drzwi i ju偶 mia艂 przest膮pi膰 pr贸g, gdy raptem jaka艣 my艣l go zatrzyma艂a. Odwr贸ci艂 si臋, by po­wiedzie膰 g艂osem zupe艂nie trze藕wym:

- Wie pan co jest najgorsze, panie hrabio? Najgorsze nie jest to, 偶e ludzie oszukuj膮. Najgor­sze jest to, 偶e ka偶de oszustwo ma jakie艣 uspra­wiedliwienie.

I wyszed艂, zamykaj膮c drzwi.



AKT VII



Pisk hamuj膮cego samochodu przep艂oszy艂 ptaki figluj膮ce rankiem w krzewach ogrodowych. Hali wej艣ciowy pa艂acu rozbrzmia艂 echem dzi臋ki ude­rzeniom but贸w Mullera. Gestapowiec wkroczy艂 do salonu prowadz膮c hrabicza Tar艂owskiego. Sa­lon by艂 pusty, lecz po chwili kamerdyner 艁ukasz wtoczy艂 w贸zek z gospodarzem.

- Witam, panie hrabio - rzek艂 kapitan. - 艁adny mamy ranek, tyle s艂o艅ca i tyle orze藕wia­j膮cego ch艂odu po ulewie!... A pa艅ska zguba si臋 znalaz艂a ca艂a i zdrowa, jak pan widzi.

Tar艂owski nie odpowiedzia艂, tylko wyci膮gn膮艂 ramiona ku ch艂opcu. Hrabicz przypad艂 do w贸zka i kl臋kn膮艂, mamrocz膮c przez 艂zy:

- Papo!... Oh, papo!

- Nic ci nie jest, synku?

- Nic, papo.

- Nie bili ci臋?

- Nie, papo. Ale ba艂em si臋 o ciebie, bo nie wiedzia艂em czy te偶 jeste艣 uwi臋ziony...

- Nie by艂em aresztowany, synku... No do­brze, teraz id藕 na g贸r臋, umyj si臋, przebierz i od­pocznij. Pewnie nie spa艂e艣?

- Tam nie mo偶na zasn膮膰.

- Wi臋c si臋 wy艣pij, Mareczku. Porozmawia­my p贸藕niej, przy obiedzie. Lub po kolacji, je艣li b臋dziesz spal do wieczora.

Uca艂owa艂 syna w czo艂o, a syn uca艂owa艂 r臋k臋 ojca i znikn膮艂. Muller, kt贸ry podczas ich dialogu sta艂 przy lustrze, kontempluj膮c brytyjskie has艂o Nelsona zmodyfikowane przez Rudnik - cofn膮艂 si臋 do sto艂u, usiad艂 i milcz膮co pali艂, za艂o偶ywszy nog臋 na nog臋 gestem cz艂owieka triumfuj膮cego.

- Przyjecha艂 pan wcze艣niej, panie Muller -odezwa艂 si臋 Tar艂owski. - I przywi贸z艂 mi pan sy­na. To znaczy, 偶e by艂 pan pewien, i偶 pa艅skie 偶膮­dania zostan膮 spe艂nione...

- Nie by艂em pewien, w ka偶dej grze jest ry­zyko. Przyjecha艂em wcze艣niej, bo p贸藕niej mam pilne sprawy do za艂atwienia, a przywioz艂em panu syna, bo nie jest mi ju偶 potrzebny. Przyjecha艂em, 偶eby wzi膮膰 ustalony okup, panie hrabio.

Tar艂owski wyj膮艂 z kieszeni szlafroka dwie kart­ki papieru. Trzyma艂 je kilka sekund w dr偶膮cej d艂oni zanim rzuci艂 je na blat, m贸wi膮c:

- I po te dwie listy aresztant贸w.

Muller wzruszy艂 epoletami.

- R贸wnie偶 nie s膮 mi potrzebne.

殴renice Tar艂owskiego rozszerzy艂y si臋 bardziej ze strachu ni偶 ze zdziwienia.

- Potrzebni mi byli bandyci, kt贸rych nie mo­g艂em dopa艣膰, cz艂onkowie Armii Krajowej i Na­rodowych Si艂 Zbrojnych - wyja艣ni艂 Muller. -D艂ugo si臋 to nie udawa艂o. Teraz mamy tych bo­hater贸w. Ostrowskiego, Kortonia, Mertla i Trygiera. Moi ch艂opcy bez przerwy kontynuuj膮 z ni­mi dialog, chocia偶 w膮tpi臋 czy da si臋 u tej czw贸r­ki wycisn膮膰 co艣 wi臋cej, tyle ju偶 za艣piewali w ci膮­gu zaledwie stu minut... Okazuje si臋, panie hra­bio, 偶e fizyczna wytrzyma艂o艣膰 waszych rycerzy jest kompromituj膮ca! Pluj膮 nie tylko krwi膮, z臋­bami, 艂zami, sikami, wszystkim - lecz i adresa­mi! Du偶o adres贸w! Nie m贸wi膮c ju偶 o nazwi­skach, kryptonimach, rysopisach... Przed chwil膮 zacz膮艂em wygarnia膰 a偶 dwa k贸艂ka r贸偶a艅cowe, i jak dobrze p贸jdzie, to jeszcze dzisiaj bandy­tyzm w Rudniku i pod Rudnikiem stanie si臋 prze­sz艂o艣ci膮.

- Wi臋c nakr臋ci艂 pan to wszystko tylko dlate­go?... - spyta艂 Tar艂owski g艂osem cz艂owieka, kt贸ry wst臋puje do grobu.

- A偶 dlatego, panie hrabio - to wa偶ny cel. No i dla zarobku - to te偶 wa偶na sprawa. Pierwsza jest wa偶na dla Rzeszy, druga dla mnie. Obo­wi膮zek i przyjemno艣膰 - trzeba umie膰 je 艂膮czy膰! Zatem nie tra膰my czasu, rozliczmy si臋 szybko. Gdzie osiemdziesi膮t tysi臋cy dolar贸w?

- Osiemdziesi膮t tysi臋cy dolar贸w mia艂 pan do­sta膰 za wypuszczenie czterech ludzi! Tymczasem wypu艣ci艂 pan jedynie mojego syna! Czy mam ra­cj臋?

- Ma pan racj臋 po艂owicznie, panie hrabio. Uwolni艂em pa艅skiego syna i dyrektora szpitala, tego Staso... Stasenki...

- Wi臋c nale偶y si臋 panu czterdzie艣ci tysi臋cy dolar贸w!

Muller przeszy艂 hrabiego wzrokiem zimnym jak bagnet i wycedzi艂:

- Wola艂bym osiemdziesi膮t!

Hrabia milcza艂 d艂ug膮 chwil臋, rozumiej膮c, 偶e nie trzeba si臋 targowa膰. Postanowi艂 wytargowa膰 co艣 innego:

- Herr Muller... dam panu ca艂e osiemdzie­si膮t... je艣li powie mi pan kto przy tym stole by艂 zdrajc膮. Kto by艂 pa艅skim cz艂owiekiem? Kto pa­nu doni贸s艂?

- Judasz, panie hrabio. On si臋 zawsze nazy­wa Judasz.

- Gdy us艂ysz臋 jego nazwisko, dam panu ca艂e osiemdziesi膮t tysi臋cy.

- Bez tego r贸wnie偶 da mi pan osiemdziesi膮t. To pozwoli mi zapomnie膰, 偶e urz膮dzi艂 pan tej nocy konspiracyjne zebranie, na kt贸rym dw贸ch cz艂onk贸w waszego podziemia nie tylko rozpra­wia艂o jak uwolni膰 dw贸ch swoich kumpli, lecz i nam贸wi艂o do udzia艂u w tym przedsi臋wzi臋ciu ca艂膮 zebran膮 tu grup臋. Te dwie listy to dow贸d...

Wzi膮艂 obie kartki, z艂o偶y艂 i schowa艂 w g贸rnej kieszeni munduru, rozpinaj膮c guzik.

- Jednak mog膮 by膰 potrzebne... Ewentualnie, panie hrabio.

- Czym pan mnie straszy, panie Muller?! - prychn膮艂 Tar艂owski. - S膮dem za konspirowanie?... Konspirowa艂em ca艂膮 noc jak cz艂owiek wy­zbyty rozumu i przyzwoito艣ci, ale dlaczego? Dla pana! Po to, 偶eby pan m贸g艂 si臋 ob艂owi膰 przed czmychni臋ciem st膮d do domu!

- Nie, panie hrabio. Robi艂 pan to dla urato­wania swej pociechy!... I niech pan mnie nie ob­ra偶a nazywaj膮c czmychaniem ewakuacj臋 plano­w膮. Wyjad臋 nie tak rych艂o i bez paniki.

- Wyje偶d偶acie planowo od Stalingradu do Bugu, a偶 si臋 wam spod ty艂k贸w kopci smrodem przegranej! Wkr贸tce Sowieci stan膮 w Berlinie i b臋dzie 鈥瀔aputt"\

- Mo偶e stan膮, a mo偶e nie stan膮. Tu, u was, stan膮 na pewno, i wezm膮 was pod obcas l pod wycior tak chamsko, 偶e zat臋sknicie do 鈥濻zko­p贸w" 1... Mo偶e nie od razu, ale przyjdzie czas, 偶e Niemcy b臋d膮 si臋 wam wydawa膰 rajem w po­r贸wnaniu z t膮 Azj膮, panie Tarlowsky! My mo偶e­my si臋 nienawidzi膰, k艂贸ci膰, krzywdzi膰, mordo­wa膰, ale nale偶ymy do tego samego szczepu, gdy stamt膮d pe艂znie barbarzy艅ska dzicz! Hunowie!... Tyle proroctwa, wr贸膰my do interes贸w. Gdzie do­lary?

Dzwonek zawo艂a艂 艁ukasza nios膮cego ma艂膮 sk贸­rzan膮 torb臋. Kamerdyner bez s艂owa po艂o偶y艂 j膮 przed gestapowcem i opu艣ci艂 salon. Muller przy­kry艂 torebk臋 d艂oni膮, a u艣miech opromieni艂 jego twarz:

- Chyba nie musz臋 liczy膰?... Mi臋dzy nami d偶entelmenami...

- Nie musi pan.

- No c贸偶, panie hrabio, nie mog臋 panu zdra­dzi膰 nazwiska, o kt贸re pan prosi艂, lecz - mi臋­dzy nami d偶entelmenami - wykonam pewien gest... Powiem panu, 偶e w trzydziestym dziewi膮tym NKWD i Gestapo zawar艂y pakt. W艂asny pakt, r贸wnoleg艂y do paktu rz膮dowego mi臋dzy Moskw膮 a Berlinem. Ciekawe jest tutaj to, 偶e kiedy kilka lat p贸藕niej Moskwa i Berlin zacz臋­艂y prowadzi膰 wojn臋 przeciwko sobie - pakt ich s艂u偶b specjalnych nie uleg艂 ca艂kowitemu znisz­czeniu. Funkcjonuje do dzisiaj, taka osobliwo艣膰. Co prawda tylko w kwestiach tycz膮cych party­zantki polskiej, ale zawsze...

- Dzi臋kuj臋, powiedzia艂 mi pan - rzek艂 Tar艂owski.

- To raczej ja... ja winienem panu dzi臋ko­wa膰, panie hrabio. Bez pa艅skiej inicjatywy go­艣cinnej ...

Us艂yszeli grzmot wojskowych but贸w t艂uk膮cych posadzk臋 przedsionka. Do sali wbieg艂 porucznik Wehrmachtu, stan膮艂 na baczno艣膰 i wyrzuci艂 r臋k臋 w pozdrowieniu hitlerowskim:

- Heil Hitler!

- Heil - burkn膮艂 kapitan, machn膮wszy d艂o­ni膮 prawie lekcewa偶膮co. - No i?...

Porucznik obrzuci艂 spojrzeniem Tar艂owskiego, a p贸藕niej skierowa艂 pytaj膮cy wzrok do Mullera.

- Mo偶ecie m贸wi膰, poruczniku - zezwoli艂 Muller.

- Panie kapitanie, przygotowali艣my wszystkie wyj艣ciowe sektory! Brigemann zaryglowa艂 rze­k臋 i most. 艁a艅cuch mo藕dzierzy skompletowano! Wszystko gotowe, mo偶emy rozpoczyna膰!

Muller zerkn膮艂 na sw贸j czasomierz i na zegar 艣cienny.

- Jest sz贸sta dwadzie艣cia sze艣膰. Za cztery mi­nuty rozpoczynajcie.

Porucznik trzasn膮艂 g艂o艣no obcasami, szczekn膮艂 s艂u偶bi艣cie: 鈥 - Jawohl!", wyrzuci艂 r臋k臋 do g贸­ry, szczekn膮艂: 鈥 - Sieg heilf", i ruszy艂 biegiem ku motocyklowi wojskowemu. Muller wsta艂, ob­ci膮gn膮艂 uniform i skierowa艂 si臋 do drzwi. Przecho­dz膮c obok lustra zatrzyma艂 si臋. Podni贸s艂 szmink臋 i otworzy艂 ja. P贸藕niej uni贸s艂 wzrok, przyjrza艂 si臋 angielskiemu s艂ownictwu, i ni偶ej wykaligrafowa艂 jedno niemieckie s艂owo: 鈥濴ippenstift".

- Je艣li Rudnik oczekiwa艂, 偶e ka偶dy facet spe艂­ni sw贸j obowi膮zek, to Rudnik si臋 doczeka艂, pa­nie hrabio. W艂a艣nie zamkn臋li艣my kocio艂 wok贸艂 le艣nej bandy, kt贸r膮 zlokalizowa艂 nam pan Trygier, i o wp贸艂 do si贸dmej zaczniemy likwidowa膰 ten kocio艂. Mam nadziej臋 wype艂ni膰 sw贸j obowi膮­zek jeszcze przed 艣niadaniem... A przy okazji, pa­nie hrabio: czemu napis jest po angielsku? Czy

to dlatego, 偶e w Londynie dzia艂a bandycki emi­gracyjny rz膮d?

- Judasz panu nie powiedzia艂?! - spyta艂 Tar艂owski gniewnym tonem.

- Powiedzia艂 nam, 偶e mia艂 miejsce szminko-wy dowcip tego filozofa-wariata, ale nie powie­dzia艂 dlaczego angielski.

- To pastisz wezwania admira艂a Nelsona dla marynarzy, z bitwy pod Trafalgarem.

- Nelsona?... Trzeba by艂o zacytowa膰 jakiego艣 ciekawszego Anglika, panowie Polacy! Zwa偶yw­szy sytuacj臋 dramaturgiczn膮 - co艣 z Szekspira by艂oby bardzo na miejscu, nie uwa偶a pan?

- Panie Muller, cytaty s膮 mi dzisiaj zupe艂nie oboj臋tne...

- A propos - czy pan wie, 偶e to Niemcy przywr贸cili Anglikom Szekspira, kt贸ry w swej ojczy藕nie by艂 ju偶 zapomniany?

- Uhmm! Tylko potem 藕le go t艂umaczyli艣cie na niemiecki, panie Muller.

- Jak to 藕le? O czym pan m贸wi, panie hra­bio?

- O 鈥濳upcu weneckim", prosz臋 pana. Prze­t艂umaczyli艣cie go na Treblink臋, Brzezink臋 i Au­schwitz.

- Znam 鈥濵akbeta" i 鈥濰amleta", panie hra­bio, lecz 鈥濳upca weneckiego" nie widzia艂em, chocia偶 m贸j brat to aktor we Frankfurcie i cz臋sto ci膮gn膮艂 mnie do teatru. O co panu chodzi?

- O 呕yda.

- 呕yd jest bohaterem tej sztuki, panie hra­bio?

- Tak.

- No prosz臋!... 鈥濳upiec wenecki" - 艂adny tytu艂. To naturalne, ka偶da sztuka winna mie膰 od­powiedni tytu艂. Dzisiejsza r贸wnie偶, panie hrabio. Wie pan co po niemiecku znaczy 鈥濴ippenstift"!

- To samo co 鈥濻chminke".

- Tak, chodzi o szmink臋... Da艂em tej akcji przeciwko le艣nym bandytom kryptonim 鈥濻zmin­ka"...

- Dlaczego?! - wykrztusi艂 hrabia.

- Oooh, zdziwi si臋 pan, panie hrabio, ale po kilku latach wymy艣lanie kryptonim贸w dla kolej­nych operacji sprawia cz艂owiekowi wi臋ksz膮 trud­no艣膰 ni偶 same operacje... A tu mamy pa艅skie przywi膮zanie do nieboszczki ma艂偶onki, pa艅sk膮 go艣cinno艣膰 spuentowan膮 tym napisem na lustrze pani hrabiny... no i fakt, 偶e dzi臋ki panu kilku bandyt贸w zdj臋艂o szmink臋 i ukaza艂o swe prawdziwe oblicza... Dlatego pozwoli艂em sobie zatytu艂o­wa膰 nasze wsp贸lne dzie艂o, panie hrabio, termi­nem 鈥濴ippenstift". Ju偶 widz臋 u艣mieszki moich prze艂o偶onych, gdy dostan膮 raport o dzisiejszym wydarzeniu!...

Hrabia spu艣ci艂 g艂ow臋 na piersi i wyszepta艂 z trudem:

- Mia艂 pan wczoraj s艂uszno艣膰...

- Mia艂em wczoraj s艂uszno艣膰 po stokro膰, wi臋c nie wiem, o kt贸r膮 s艂uszno艣膰 panu chodzi...

- Gdy m贸wi艂 pan o przes艂uchaniach, Muller. 呕e s膮 takie s艂owa...

- Tak, Herr Tarlowsky, s膮 takie s艂owa... - przytakn膮艂 Muller ruszaj膮c ku wyj艣ciu.

Kiedy kroki gestapowca i warkot samochodu rozp艂yn臋艂y si臋 w ciszy - z daleka dobieg艂y hra­biego odg艂osy eksplozji i kanonada. Pr臋偶niej膮ce s艂o艅ce zaczyna艂o suszy膰 ziemi臋 mokr膮 od burzli­wych 艂ez minionej nocy.




AKT VIII



Wielka wyd艂u偶ona sala obiadowa pa艂acu t臋t­ni艂a cisz膮 zatopionych koralowych grot. Okna i przeszklone drzwi tarasu ukazywa艂y zielony 艣wiat po drugiej stronie. Nap艂ywa艂 stamt膮d szmer listo­wia i weso艂y 艣wiergot ptak贸w. S艂o艅ce penetrowa­艂o wn臋trze, wyb艂yszczaj膮c z艂otem coraz rozleglejszy obszar pod艂ogi. W promieniach tego 艣wia­t艂a wirowa艂y py艂ki kurzu, niby gwiazdy frun膮ce przez galaktyk臋 kosmiczn膮. Po艣rodku kr贸lowa艂 st贸艂 o kszta艂cie starorzymskiego hipodromu dla rydwan贸w. Wok贸艂 - jak 艂a艅cuch suto munduro­wanych wartownik贸w - trwa艂o dwana艣cie bli藕­niaczych krzese艂. U szczytu sto艂u od strony wej­艣cia przewodzi艂 im w贸zek inwalidzki, tak偶e pu­sty. 艢cienny zegar odmierza艂 milczenie, a wyso­kie lustro odbija艂o smutek w swej kryszta艂owo czystej tafli. Na jego blacie widnia艂a uj臋ta mo­si臋偶n膮 ramk膮 fotografia kobiety o wielkich czar­nych 藕renicach i o ustach, kt贸re zdawa艂y si臋 szep­ta膰 ku kasetonom stropu. Krzes艂a intonowa艂y ci­chutko: 鈥濶oc przemin臋艂a, dzie艅 za艣 si臋 przybli偶y艂. Odrzu膰my wi臋c uczynki ciemno艣ci i oblecz­my si臋 w zbroj臋 艣wiat艂a!.,.". Usta kobiety pod­chwyci艂y t臋 melodi臋: 鈥濷bleczcie si臋 w zbroj臋 bo偶膮, aby艣cie si臋 mogli osta膰 wobec zasadzek diabelskich. Albowiem toczymy b贸j nie przeciw­ko cia艂u i krwi, ale przeciwko ksi膮偶臋tom 艣wia­ta ciemno艣ci, przeciwko duchom nikczemnym..,". Wreszcie razem - ona i oni - zanucili: 鈥 nie w贸d藕 nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode z艂ego. Amen!"5


1 Wielkie dzi臋ki, panie hrabio! Nie mam zamiaru w tym uczestniczy膰!

2 Moje gratulacje, drogi doktorze!... Oh, przepra­szam 鈥 drogi dyrektorze!

3 moje gratulacje, panie dyrektorze!

4 Dla mnie to wszystko jedno...

5 T艂umaczenie Jakub W贸jek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
艁ysiak Waldemar Z palemk膮 na salony
艁ysiak Waldemar Perfidia
Lysiak Waldemar Cena (SCAN dal 951)
艁ysiak Waldemar Statek
Malarstwo bialego czlowieka t 5 Lysiak Waldemar
艁ysiak Waldemar Brak wstydu
艁ysiak Waldemar Kulturalni, czyli bla bla bla
艁ysiak Waldemar Odwet salonu
Lysiak Waldemar Cena (SCAN dal 951)
搂 Lysiak Waldemar Konkwista
艁ysiak Waldemar Frank Lloyd Wright
Lysiak Waldemar ena