ROZDZIAŁ CZWARTY
Kolejna nowa tożsamość, nowa szkoła - straciłem już rachubę, przez ile nowych miejsc się przewinąłem (Piętnaście? Dwadzieścia?). Ciągle ten sam schemat - małe miasto, mała szkoła, zwykła rutyna. Jako nowy uczeń, szczególnie zwracałem uwagę. Czasami zastanawiałem się, czy nasza strategia zaszycia się w małej mieścinie jest dobra, ponieważ w takim miejscu trudno jest przejść niezauważonym, ale i dla nich jest to niemożliwe.
Henri podwozi mnie rano do szkoły, która znajduje się 3 mile od naszego domu, i jest nawet mniejsza, od tych do których poprzednio uczęszczałem. To fakt, nie wywiera zbyt dużego wrażenia, to jedno, a poza tym jest długa i nisko położona. Przy frontowych drzwiach szkoły jest graffiti, przedstawiające pirata z nożem pomiędzy zębami.
- „A więc, jesteś teraz Piratem?” - mówi Henri.
- „Na to wygląda.” - odpowiadam.
- „Znasz procedurę w razie nagłego wypadku?” - pyta Henri.
- „Nie jest to moje pierwsze rodeo.” - odpowiadam.
- „Nie popisuj się swoją inteligencją, bo zrazisz ich do siebie. ” - mówi Henri.
- „Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy.” - odpowiadam.
- „Nie wychylaj się, nie rzucaj w oczy i nie staraj się przyciągnąć zbyt dużo uwagi.” - radzi Henri.
- „Po prostu, bądź tylko niewidzialnym, cichym obserwatorem.” - mówię.
- „I nie zrań nikogo. Pamiętaj, że jesteś znacznie silniejszy niż oni.” - mówi Henri.
- „Wiem.” - odpowiadam.
- „I najważniejsze bądź zawsze przygotowany i gotowy do drogi, byś mógł jak najszybciej opuścić dane miejsca. Co masz w plecaku?” - mówi Henri.
- „Mam pięciodniowy zapas suszonych owoców i orzechów. Zapasowe skarpetki, ocieplane ubranie, płaszcz przeciwdeszczowy podręczny GPS i nóż zakamuflowany jako długopis.”
- „Tak, miej to wszystko ze sobą przez cały czas. ” - Henri bierze oddech i kontynuuje: - „Bądź ostrożny, zwracaj uwagę na znaki. Twoje Dziedzictwo powinno pojawić się na dniach. Ukrywaj je i wezwij mnie natychmiast, gdy się ujawią.”
- „Henri, wiem to.”
- „To na razie,” - tylko nie zapomnij - „Jeśli twoje palce zaczną znikać, albo poczujesz unoszenie, czy będziesz się gwałtownie trząść. I kiedy będziesz miał wrażenie, że tracisz kontrolę nad mięśniami czy usłyszysz jakieś głosy, nawet wtedy, gdy nikt nic nie mówi. Jeżeli cokolwiek innego się wydarzy, to koniecznie dzwoń.”
- „Mam tutaj telefon.” - poklepałem mój plecak.
- „Będę czekał na ciebie po szkole. Powodzenia, dzieciaku.”- mówi Henri.
Uśmiecham się do niego. Henri ma 50 lat, co oznacza, że miał 40 na karku, gdy opuszczaliśmy Lorien, to szczególnie utrudniło mu dostosowanie się do tutejszej kultury. Na początku mówił z wyraźnym akcentem z Lorien, który często jest mylony z francuskim (co było dobrym alibi przez długi czas), dlatego przybrał imię Henri i tak już pozostało (tylko ja zmieniam swoje imiona).
- „Czy muszę przestrzegać regulaminu szkolnego?” - pytam.
- „Bądź grzeczny.” - odpowiada Henri.
Idę w stronę budynku szkoły i tak, jak w większości liceów, jest tu tłum wałęsających się uczniów, których można podzielić wg pewnych klik: sportowcy, cheerleaderki, dzieciaki z instrumentami, mózgowcy w okularach - z książkami i smartfonami i ci na haju, kiwający się z jednej to w drugą stronę. Jeden wysoki i chudy dzieciak w grubych okularach stoi samotnie. Ma podręczny teleskop i obserwuje niebo - przesłonięte w większości przez chmury. Zauważyłem dziewczynę, przeskakującą z jednej do drugiej grupy, robiła zdjęcia. Jest ona porażająco piękna ze swoimi opadającymi na ramiona prostymi blond włosami, cerą w odcieniu kości słoniowej, wysokimi policzkami i łagodnymi, niebieskimi oczami. Wydaje się, że wszyscy ją tu znają, bo witają się z nią i nie protestują, kiedy pstryka im zdjęcia.
Zauważa mnie, uśmiecha się i macha do mnie ręką. Zastanawiam się, dlaczego to robi, odwracam się by spojrzeć, czy nikt nie stoi za mną. Jest tam dwoje dzieciaków omawiającym pracę domową z matematyki, ale nikt więcej. Odwracam się i widzę, że dziewczyna idzie w moim kierunku i uśmiecha się. Nie widziałem nigdy tak atrakcyjnej dziewczyny, co więcej, nigdy nie miałem okazji z taką porozmawiać. I w zupełności żadna się do mnie tak nie uśmiechnęła i nie pomachała do mnie w ten sposób, jakby byśmy byli przyjaciółmi. Kiedy się zbliża do mnie, zaczynam się robić się nerwowy i rumienię się, ale jednocześnie, tak jak mnie uczono, jestem podejrzliwy. Gdy podchodzi bliżej, podnosi aparat i zaczyna pstrykać mi zdjęcia. Zakrywam ręką twarz, a ona opuszcza aparat i uśmiecha się, mówiąc:
- „Nie bądź wstydliwy.”
- „Nie jestem,” - odpowiadam - „próbuje jedynie ochronić twój obiektyw, ponieważ widok mojej twarz, mógłby go zniszczyć.”
- Śmieje się i mówi: „Tak, z tym gniewnym spojrzeniem mogłoby się to zdarzyć. Spróbuj się uśmiechnąć.”
Tak więc, uśmiecham się odrobinę, ale jestem tak podenerwowany, jakbym miał wybuchnąć. Czuję gorąco na karku, a moje ręce stają się cieplejsze.
- „To nie jest prawdziwy uśmiech.” - mówi, drocząc się ze mną. - „To powinien być pełny uśmiech, odsłaniający twoje zęby.”
Uśmiecham się szeroko, a ona w tym czasie pstryka mi zdjęcia, co zwykle nikomu nie pozwalam robić. Jeżeli na przykład, pojawiłyby się one w Internecie czy w gazecie, mogłoby to spowodować, że znaleźliby oni mnie szybciej i łatwiej. Kiedy dwa razy miała miejsce taka sytuacja, to Henri był wściekły i zniszczył zdjęcia. Jeżeliby wiedział, co teraz wyprawiam, miałbym duże kłopoty. Ale w tym wypadku, nie potrafiłbym jej odmówić, jest ona taka piękna i urocza. Kiedy robi mi zdjęcia, podchodzi do mnie pies rasy Beagle z
jasnobrązowymi, opadniętymi uszami; białymi łapkami i piersią; i smukłym, czarnym ciałem. Jest on chudy i brudny, jakby żył na ulicy. Aby zwrócić moją uwagę, ociera się mi o nogi. Dziewczyna uważa, że jest on słodki i prosi mnie, bym ukucnął przy nim, by mogła zrobić nam zdjęcia. Wkrótce, jak zaczyna je pstrykać, pies cofa się i odchodzi coraz dalej, mimo że próbuje go ona przywołać. W końcu poddaje się i robi mi jeszcze kilka fotek, a pies przygląda się nam z odległości 30 stóp.
- „Czy znasz tego psa?” - pyta.
- „Nie, nigdy przedtem go nie widziałem.” - odpowiadam.
- „Jednak z pewnością cię lubi. Jesteś John, tak?” - mówi i wyciąga do mnie rękę.
- „Tak.” - mówię - „Skąd wiesz?”
- „Nazywam się Sarah Hart i moja mama jest agentką nieruchomości. Powiedziała mi, że prawdopodobnie od dzisiaj zaczniesz uczęszczać do naszej szkole i powinnam rozejrzeć się za tobą. Poza tym, jesteś jedynym nowym uczniem, który się tu dziś pojawił.”
- Śmieje się, mówiąc: „Tak, poznałem twoją mamę, była bardzo miła.”
- „Masz zamiar, uścisnął mi dłoń, czy nie?”
Wciąż trzyma wyciągniętą dłoń. Uśmiecham się i podaje jej swoją. Muszę przyznać, że jest to najlepsze z odczuć, kiedykolwiek doświadczyłem.
- „O, rany!” - mówi dziewczyna.
- „O co chodzi?”
- „Twoja ręka jest strasznie gorąca, jakbyś miał gorączkę, czy coś takiego.” - odpowiada.
- „Nie wydaje mi się.” - mówię.
Puszcza moją rękę i mówi: - „Być może jesteś ciepłokrwisty.”
- „Tak, być może.”
Słychać dzwonek w oddali i Sarah mówi mi, że jest to sygnał ostrzegawczy i mamy 5 minut, aby dojść do klas. Żegnamy się, a ja jeszcze obserwuje odchodzącą dziewczynę. Chwilę później, coś potrąca czubek mego łokcia. Okazuje się, że to piłkarz - noszący kurtkę z odznaką sportową - przemknął obok mnie. Jeden z nich, mierzy mnie groźnym wzrokiem i uświadamiam sobie, że gdy przechodził obok mnie, to uderzył mnie swoim plecakiem. Wątpię, żeby to był przypadek, dlatego podążam za nim, ale wiem, że nic mu nie zrobię, chociaż mógłbym. Po prostu, nie lubię osób, znęcających się nad słabszymi. Nagle, podchodzi do mnie dzieciak z koszulką NASA.
- „Wiem, że jesteś nowy, dlatego cię wprowadzę w realia naszej społeczności szkolnej.” - mówi.
- „Co takiego?” - pytam.
- „To jest Mark James, jest on tu wielką szychą, kimś ważnym. Jest on gwiazdą footballu, a jego ojciec jest miejscowym szeryfem. Kiedy Sarah była cheerleaderką, spotykał się z nią, ale rzuciła go, gdy odeszła z cheerleaderek. Jednak nie mógł się z tym pogodzić. Gdybym był tobą, nie angażowałbym się w to.”
- „Dzięki.” - odpowiadam.
Chłopak odchodzi, a ja zmierzam do pokoju dyrektora, aby zapisać się na zajęcia. Odwracam się i szukam wzrokiem, czy jest tu jeszcze ten pies. Siedzi on w tym samym miejscu i obserwuje mnie.
Dyrektor nazywa się Harris, jest gruby i prawie łysy - z wyjątkiem, dłuższych włosów na tyle i po bokach głowy. Jego brzuch wylewa się poza pasek u spodni. Ma małe, paciorkowate oczy, osadzone zbyt blisko siebie. Uśmiecha się do mnie zza biurka, a jego uśmiech zdaje się pochłaniać jego oczy.
- „A więc jesteś uczniem drugiej klasy liceum z Santa Fe?” - pyta.
Kiwam głową twierdząco i mówię: tak, chociaż nigdy nie byliśmy w Santa Fe, albo w Nowym Meksyku, czy gdziekolwiek indziej. Proste kłamstewko, aby pozostać nie namierzonym.
- „To wyjaśnia twoją opaleniznę. A więc, dlaczego przeprowadziliście się do Ohio.”
- „Mój tata dostał tu pracę.” - odpowiadam.
Henri nie jest moim ojcem, ale mówię tak, aby złagodzić podejrzliwość innych. Tak, naprawdę jest on moim Keeper, co oznacza, że jest moim strażnikiem. Na Lorien, jej mieszkańców można podzielić na dwie grupy - tych, którzy zostali obdarzeni Dziedzictwem i mocami różnego typu, od niewidzialności do umiejętności czytania w myślach, czy od możliwości latania do używania naturalnych żywiołów, takich jak: ogień, wiatr, światło. Ci, którzy posiadają takie moce, są nazywani the Garde, a ci bez nich to the CÂapan. Jestem członkiem the Garde, a Henri jest the CÂapan. Dla każdego the Garde jest przydzielony the CÂapan już od najmłodszych lat. CÂapans pomagają nam zrozumieć historię naszej planety i rozwinąć nasze moce. The CÂapan i the Garde - jedna grupa rządzi na Lorien, a pozostałe chronią ją.
- Pan Harris kiwa głową i patrzy na mnie spod przymkniętych powiek. - „Wyglądasz na silnego, młodego człowieka, czy zamierzasz uprawiać tutaj jakiś sport?”
- „Żałuję, ale nie mogę, mam astmę. ” - jest to moja zwykła wymówka, aby uniknąć sytuacji, w których mógłbym zdradzić się ze swoją siłą i szybkością.
- „Przykro mi to usłyszeć, ale poszukujemy zdolnych sportowców do naszej drużyny. ” - odpowiada dyrektor i kieruje wzrok na półkę na ścianie, gdzie stoi trofeum za najlepszą drużynę piłkarką w ubiegłym roku. - „Wygraliśmy Pioneer Conference.”- mówi z dumą. Po czym sięga do szafki obok swego biurka i poddaje mi dwie kartki papieru. Jedna z nich to mój nowy plan lekcji z kilkoma wolnymi okienkami, zaś druga to lista z dostępnymi przedmiotami do wyboru. Wybieram zajęcia i wypełnioną listę, oddaję dyrektorowi. Daje mi on kilka wskazówek naprowadzających z wszelkimi detalami, co zdaje się trwać przez kilka godzin. Słyszę jeden dzwonek, później kolejny, kiedy kończy mówić i pyta mnie, czy mam jakieś pytania, odpowiadam: nie.
- „Doskonale. Pozostało się półgodziny drugiej lekcji. Widzę, że wybrałeś astronomię u Pani Burton, która jest świetną nauczycielką, jedną z najlepszych u nas. Wygrała kiedyś nagrodę stanową, którą wręczył jej sam gubernator.”
- „To świetnie.” - mówię.
Kiedy wreszcie Pan Harris uporał się ze wstaniem z krzesła, opuszczamy jego gabinet i idziemy korytarzem. Jego buty stukają na dopiero, co wywoskowanej podłodze. W powietrzu czuć świeżą farbę i substancje czyszczące. Szafki ciągną się wzdłuż ścian. Są one w większości pokryte transparentami, wspierającymi drużynę piłkarską. Z tego co naliczyłem, gdy przechodziliśmy, w całym budynku jest zaledwie 20 klas.
- „Jesteśmy na miejscu.” - mówi, wyciągając swoją rękę, a ja podaję mu moją. - „Cieszymy się, że dołączyłeś do nas i chcemy, abyś poczuł się wśród nas, jak w bardzo zżytej, jednej rodzinie. Cieszę się, że mogę cię tu powitać.”
- „Dziękuję.” - odpowiadam.
Pan Harris otwiera drzwi i zagląda do klasy. W tym momencie, jestem trochę podenerwowany i mam uczucie, że kręci mi się w głowie. Moja prawa noga drga, a w dole brzucha czuje motylki. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Z pewnością, nie chodzi tu o to, że mam wejść do klasy jako nowy uczeń, bo przecież już doświadczałem tego wiele razy. Jednak za każdym razem, staje się nerwowy, tracę swoje opanowanie. Biorę głęboki wdech i staram się zwalczyć to odczucie.
- „Przepraszam, że przeszkadzam, Pani Burton, ale przyprowadziłem nowego ucznia.”
- „To świetnie. Przyślij go tu.” - mówi nauczycielka wysokim, cienkim głosem, pełnym entuzjazmu.
Pan Harris otwiera szerzej drzwi i wchodzi do klasy, które jest całkowicie kwadratowa. Znajduje się tu 25 uczniów, stojących czy siedzących w trójkę, przy prostokątnych ławkach w wielkości stołu kuchennego. Wszystkie oczy są skierowane na mnie, odpowiadam na nie spojrzeniem, po czym spoglądam na Panią Burton - która dobiega ok. 60 i jest ubrana w różowy, wełniany sweter, a na nosie ma czerwone, plastikowe okulary z łańcuszkiem, przymocowanym wokół szyi. Uśmiecha się szeroko, ma siwe, kręcone włosy. Moje ręce są spocone, a na twarzy czuje wypieki. Mam tylko nadzieję, że nie jest czerwona. Pan Harris zamyka drzwi.
- „Jak się nazywasz, młodzieńcze?” - pyta.
- Jestem taki rozkojarzony, że prawie odpowiadam Daniel Jones, ale powstrzymuje się, biorę głęboki wdech i mówię: „John Smith.”
- „Świetnie, a skąd pochodzisz?” - pyta.
- „Fl” - zaczynam, ale łapię się na tym, zanim wypowiadam całe słowo i mówię: „Santa Fe.”
- „Klaso, przywitajcie go ciepło.” - mówi.
Wszyscy klaszczą, a Pani Burton daje mi znak, abym usiadł na wolnym miejscu, po środku klasy, pomiędzy dwoma innymi uczniami. Odczuwam ulgę, że nie zadaje mi więcej pytań. Odwraca się i siada za biurkiem, a ja przechodzę między ławkami. Gdy mijam Marka Jamesa, który siedzi z Sarą Hart, podstawia mi nogę i potykam się, ale zachowuję równowagę. Chichot wypełnia klasę, a Pani Burton odwraca się błyskawicznie i pyta:
- „Co się stało? ”
Nie odpowiadam jej, ale mierzę Marka złym wzrokiem. W każdej szkole jest taki twardziel, brutal czy jakkolwiek, go można nazwać. Ma czarne włosy, odstające w każdym kierunku, wystylizowane za pomocą dużej ilości żelu. Na twarzy ma skrupulatnie, średnio przystrzyżone baczki i krzaczaste brwi otulone wokół ciemnych oczu. Jest on uczniem ostatniego rocznika, ponieważ na jego kurtce z odznaką sportową jest wyszyte nazwisko - złotym, pochyłym drukiem, poniżej roku. Mamy utkwione w siebie oczy, a po klasie rozchodzi się szyderczy pomruk.
Patrzę na moje miejsce, oddalone 3 ławki stąd, po czym spoglądam na Marka. Gdybym chciał, mógłbym go złamać wpół i rzucić nim bardzo daleko, nawet poza inny stan. Gdyby chciał uciec samochodem, mógłbym prześcignąć go, a auto zarzucić na czubek drzewa. Pomijając tą przesadną reakcję, słyszę jak Henri radził mi, abym się nie rzucał w oczy ani nie zwracał niczyjej uwagi. Wiem, że powinienem przestrzegać jego nakazów, odpuścić i zignorować to, co się właśnie stało - tak jak to robiłem już w przeszłości, czyli wtapiałem się w tłum i żyłem w cieniu - ale czułem się trochę niespokojny i zanim pomyślałem dwa razy, z moich ust wydobyło się następujące pytanie:
- „Czy czegoś chcesz?”
Mark odwrócił wzrok w bok i rozejrzał się po klasie, podniósł się szybko z krzesła, wtedy spojrzał na mnie i spytał:
- „O czym ty mówisz?”
- „Podstawiłeś mi nogę, gdy przechodziłem, a na podwórku zderzyłeś się ze mną. Dlatego uważam, że możesz czegoś chcieć?” - odpowiedziałem.
- „O co chodzi?” - rozległ się głos nauczycielki za mną. Spojrzałem przez ramię i odpowiedziałem:
- „O nic.” - odwróciłem się w stronę Marka i powiedziałem: „A więc, jaki masz problem?”
Nic nie odpowiedział, chociaż zacisnął ręce na ławce. Mierzyliśmy się wzrokiem, dopóki nie westchnął i nie odwrócił głowy.
- „Tak myślałem.” - powiedziałem i odszedłem w stronę swojej ławki. Pozostali uczniowie nie wiedzieli, jak się zachować i większość z nich wciąż patrzyła na mnie, gdy zajmowałem swoje miejsce pomiędzy rudowłosą dziewczyną z piegami a chłopakiem z nadwagą, który spoglądał na mnie z rozdziawionymi ustami.
Pani Burton stała na przedzie klasy i wydawała się lekko wzburzona, ale po chwili zlekceważyła tą sytuację i zaczęła nam wyjaśniać, dlaczego wokół Saturna są pierścienie, tworzące cząsteczki i pył kosmiczny. Następnie wyłączyłem się ze słuchania nauczycielki i rozejrzałem się po klasie, po kolejnej grupie nowych ludzi, których będę musiał trzymać na dystans. To zawsze cienka linia, która pozwala na krótki kontakt, tak by pozostać tajemniczym i nie wyróżniać się. Odwaliłem dziś kawał dobrej roboty.
Wziąłem głęboki oddech i powoli wypuściłem powietrze. Wciąż miałem motylki w brzuchu i dokuczające drżenie w nodze. Moje ręce były cieplejsze niż normalnie. Mark James, siedzący 3 ławki przed mną, odwrócił się i spojrzał na mnie, a potem wyszeptał coś do ucha Sary. Odwróciła się, wyglądała na opanowaną, po czym uśmiechnęła się ciepło do mnie. Chociaż fakt, że spotykała się z Markiem i siedzi z nim w ławce, dał mi sporo do myślenia. Chciałem odwzajemnić jej uśmiech, ale zmroziło mnie, gdy Mark znów się ku niej nachylił i próbował coś jej szepnąć do ucha, ale potrząsnęła głową i odepchnęła go. Moja zdolność słyszenia jest znacznie lepsza niż ludzka i gdybym się skupił, to mógłbym usłyszeć, co szepczą między sobą, ale byłem tak wytrącony przez uśmiech Sary, że nie potrafiłem. Żałuje, że nie słyszałem o czym rozmawiali.
Rozwarłem i złączyłem ręce, które były spocone i wydawało mi się, że zaczynają płonąć. Kolejny głęboki oddech, moja wizja jest zamazana i niewyraźna. Mija 5, potem 10 minut, a Pani Burton wciąż mówi, ale ja jej słyszę. Zacisnąłem pięści, po czym je ponownie rozwarłem. NAGLE, z mojej prawej dłoni wyskakuje mała smuga światła. Spoglądam na to osłupiały i zaskoczony. Po paru sekundach, ta iskra zaczyna jaśnieć.
Zaciskam pięści, ponieważ obawiam się, że mogę kogoś zranić. Ale, co może się zdarzyć? Nie możemy zostać zabici poza kolejnością, bo tak działa nasze zaklęcie ochronne. Ale, czy to oznacza, że komuś innemu może stać się krzywda i czy czyjaś prawa ręka może zostać obcięta? Nie mam pojęcia. Ale, nagle zaświtało mi w głowie i odpowiedziałem sobie, że jeśliby się coś zdarzyło, to poczułbym to na bliznach, na kostce u nogi. Moje pierwsze Dziedzictwo musi się ukształtować. Wyciągam komórkę z plecaka i wysyłam SMSa mojemu strażnikowi - z wiadomością: CMEE, ale miałem napisać: COME. Zbyt mocno kręci mi się w głowie, bym mógł napisać coś więcej. Zaciskam pięści. Ręce mi płoną i trzęsą się. Otwieram je. Moja lewa dłoń jest lekko zaróżowiona, a prawa wciąż się jarzy. Spoglądam na zegarek na ścianie i widzę, że lekcja ma się już ku końcowi. Kiedy będę mógł już stąd wyjść, to poszukam pustego pomieszczenia i zadzwonię do Henri'ego i spytam go, co się dzieje. Zaczynam odliczać sekundy: sześćdziesiąt, pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem. Mam wrażenie, jakby coś miało wystrzelić z mojej ręki. Skupiam się na liczeniu. Trzydzieści, czterdzieści dziewięć. Wyczuwam teraz mrowienie, tak jakby małe igły były wkuwane w moje dłonie. Dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem. Otwieram oczy i wpatruję się w Sarę z nadzieją, że jej widok mnie odwróci moją uwagę. Piętnaście, czternaście. Jednak jej widok, tylko to wszystko pogarsza. Teraz zamiast igieł, czuje gwoździe, które są tak, jakby były pozostawione w piecu, aż nie zaczną żarzyć się. Osiem, siedem.
W momencie sygnału dzwonka, wstaje i wybiegam z klasy, szybko przemieszczam się obok innych uczniów. Kręci mi się w głowie i stoję niepewnie na nogach. Idę przez korytarz, ale nie mam pojęcia, gdzie mam się udać. Czuję, że ktoś podąża za mną. Wyciągam plan lekcji z tylnej kieszeni i sprawdzam numer zamka u szafki. Na szczęście, jestem już pod moją szafką, zatrzymuję się, kiedy nagle uświadamiam sobie, że w tym pośpiechu, zapomniałem wziąć z klasy mój plecak i komórkę. I wtedy ktoś mnie popycha.
- „Co się stało, twardzielu?”
Potykam się i spoglądam w roześmianą twarz Marka i pyta:
- „Coś nie tak?”
- „Nie.” - odpowiadam.
Kręci mi się w głowie, czuję jakbym miał zaraz stracić przytomność. I moje ręce palą się. Cokolwiek się dzieje, nie mogło się zdarzyć w gorszym momencie. Popycha mnie znowu i mówi:
- „I co nie jesteś taki twardy, gdy nie obok ciebie nauczyciela.”
Nie mogę już dłużej sam ustać i padam na podłogę. Sarah staje naprzeciw Marka i mówi mu:
- „Zostaw go.”
- „To nie ma nic wspólnego z tobą.” - odpowiada jej. A ona na to:
- „Jasne. Widzisz, jak rozmawiam z nowym uczniem i starasz się wdać z nim w bójkę. To jest tylko jednym z wielu powodów, dlaczego, nie możemy być razem.”
Próbuję się podnieść, Sarah pochyla się by mi pomóc i gdy dotyka mnie, odczuwam płonący ból w rękach, tak jakby piorun przeszedł mi przez głowę. Odwracam się i pędzę w przeciwnym kierunku niż klasa od astronomii. Domyślam się, że wszyscy uważają mnie za tchórza, dlatego że uciekam, ale nie mogę nic zrobić, bo czuję, iż zaraz zemdleję. Później podziękuję Sarze i rozprawię się z Markiem. Teraz muszę znaleźć pomieszczenie z zamkiem w drzwiach.
Dotarłem do końca korytarz, który przecina główne wejście szkoły. Wracam do wskazówek Pana Harrisa, gdzie znajduję się różne pomieszczenia. Jeżeli dobrze pamiętam, to audytorium, pokoje zespołu i sale artystyczne są na końcu korytarza. Słyszę za mną, jak Mark na mnie wrzeszczy, a Sarah na niego. Najszybciej jak potrafię w moim stanie, biegnę do pierwszych drzwi, które widzę. Wpadam tam i zamykam je za sobą. Na szczęście, mają w środku zamek.
Jestem w ciemnym pokoju, na sznurku są przyczepione negatywy. Padam na podłogę. Kręci mi się w głowie, a ręce płoną. Od czasu pierwszego ujrzenia tego blasku, zaciskałem dłonie w pięści. Spoglądam na nie i widzę, że moja prawa ręka wciąż się jarzy, drga konwulsyjnie. Zaczynam panikować.
Siedzę na podłodze, pot zalewa mi w oczy. W obu rękach odczuwam straszny ból. Wiedziałem, że kiedyś przejmę Dziedzictwo, ale nie wyobrażałem sobie, że stanie się to w taki sposób. Otwieram ręce i widzę, jak moja prawa ręka świeci jasno, a światło zaczyna się skupiać w jednym miejscu. Natomiast na lewej ręce, jedynie niewyraźnie migota, uczucie palenia się jest prawie nie do wytrzymania. Żałuje, że nie ma jeszcze Henri'ego. Mam nadzieję, że jest już w drodze.
Zamykam oczy i owijam ramiona wokół ciała. Siedzę na podłodze i kołyszę się w przód i tył, czuję wszędzie ból wewnątrz mnie. Nie wiem, ile czasu minęło? Minuta? Dziesięć minut? Słyszę dzwonek, sygnalizujący rozpoczęcie kolejnej lekcji. Słyszę ludzi rozmawiających za drzwiami. Ktoś potrząsa kilka razy drzwiami, ale je zamknąłem i nikt tu nie wejdzie. Tylko się znowu kołyszę i mocno zaciskam powieki. Coraz więcej jest stuknięć w drzwi. Słychać przytłumione głosy, których nie rozumiem. Otwieram oczy i widzę światło, wystrzelające z mojej ręki, który rozświetla całe pomieszczenie. Zaciskam ręce w pięści i próbuję to zatrzymać, ale przepływa mi ono przez palce. Wtedy drzwi naprawdę zaczynają się trząść. O czym oni pomyślą, gdy ujrzą wydobywający się blask z moich rąk? Nie ukryje tego. Jak im to wytłumaczę?
- „John? Otwórz drzwi,” - słyszę głos. - „to ja.”
Czuję ulgę, przepływającą przez moje ciało. To głos Henri'ego, jedyny głos na całym świecie, który chciałem teraz usłyszeć.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Czołgam się do drzwi i odmykam je. Otwierają się na oścież. W drzwiach stoi Henri, ubrany w pokryte brudem ubranie ogrodnicze, jak gdyby pracował cały dzień na zewnątrz. Jestem tak szczęśliwy, widząc go, że mam ochotę podskoczyć i objąć go mocno. Próbuję to zrobić, ale tak kręci mi się w głowie, że przewracam się i ląduje na podłodze.
- „Czy wszystko tam w porządku?” - pyta Pan Harris, stojący za Henrim.
- „Wszystko w porządku, tylko proszę dać nam chwilkę na osobności.” - odpowiada Henri.
-„Czy mam wezwać karetkę pogotowia?” - pyta dyrektor.
- Henri mówi: „Nie.” - i zatrzaskuje za sobą drzwi. Spogląda na moje ręce i uśmiecha się szeroko - a jego twarz błyszczy, jak światło ostrzegawcze. Widzi, że moja prawa dłoń świeci jasno, a na lewej migota leciutki blask.
- „Ach, dzięki Ci, Lorien.” - wzdycha i wyjmuje z tylnej kieszeni, parę skórzanych ogrodniczych rękawic. - „Co za traf, że akurat dziś pracowałem na podwórku. Włóż je.”
Zrobiłem to i zakryły one moje światło, Pan Harris otworzył drzwi i wsadził głowę do środka, mówiąc : „Wszystko w porządku, Panie Smith?”
- „Tak, wszystko gra. Proszę dać nam jeszcze 30 sekund.” - mówi Henri i spogląda na mnie: „Twój dyrektor strasznie się wtrąca i wścibia nos w nie swoje sprawy.”
- Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze - „Rozumiem, co się dzieje, ale dlaczego w taki sposób? ”
- „Twoje pierwsze Dziedzictwo.”
- „Wiem to, ale dlaczego ten blask?”
- „Pogadamy o tym w ciężarówce. Dasz rady iść?”
- „Mam nadzieję, że tak.”
Pomaga mi się podnieść na nogi, jednak wciąż się chwieję i trzęsę. Dlatego opieram się na jego ramieniu.
- „Zanim odjedziemy, muszę zabrać plecak?” - mówię.
- „Gdzie on jest?”- pyta.
- „Zostawiłem go w klasie.”
- „Jaki numer klasy?” - pyta.
- „17”
- „Najpierw odprowadzimy cię do ciężarówki, a potem przyniosę ci plecak.” - mówi Henri.
Założyłem moje prawe ramię na jego barki, a on przytrzymał mnie w pasie. Chociaż zadzwonił już drugi dzwonek, wciąż słyszałem głosy uczniów na korytarzu.
- „Musisz iść normalnie, tak jak zwykle chodzisz, aby nie zwracać uwagi.”
Wziąłem głęboki oddech i zebrałem w sobie trochę siły, aby jakoś dojść do ciężarówki i powiedziałem: „Zróbmy to.”
Starłem pot z czoła i wyszedłem za Henrim na korytarz, gdzie wciąż stał Pan Harris.
- „To po prostu, był atak astmy.” - powiedział Henri i poszedł dalej.
Na korytarzu wciąż stało 20 czy więcej uczniów z aparatami na szyi, którzy chcieli wejść do ciemni fotograficznej. Na szczęście nie było Sary pośród nich. Starałem się iść, tak równomiernie, jak potrafiłem, noga na nogą. Do drzwi wyjściowych było jeszcze 100 stóp, to sporo w moim stanie. Słyszałem szepty:
- „Co za dziwak.”
- „Czy musi chodzić z nami do szkoły?”
- „Mam nadzieję, że jest słodki.”
- „Jak myślisz, co robił w ciemni fotograficznej, że jest tak czerwony na twarzy?”
Słyszałem, że wszyscy się śmieją. Tak, jak potrafimy skupić się na odległym słyszeniu, również możemy się od wszystkiego odciąć, co jest przydatne, gdy chcemy się skoncentrować pośród hałasu i zamieszania. Tak, więc wyłączyłem wszystkie głosy i podążałem za Henrim. Robiąc jeden krok, czułem jakbym zrobił dziesięć. Ale w końcu dotarliśmy do wyjścia. Henri otworzył mi drzwi i poszedłem w stronę zaparkowanej naprzeciwko ciężarówki. Na ostatnie 20 kroków, znów oparłem się o jego ramię, póki nie znaleźliśmy się przed drzwiczkami auta. Henri je otworzył, a ja wspiąłem się do środka.
- „Powiedziałeś klasa 17?”
- „Tak.” - odpowiedziałem.
- „Powinieneś trzymać go ze sobą. Ten mały błąd mógł zaprowadzić do większego, a my nie możemy popełniać żadnego.”
- „Wiem, przepraszam.”
Zamknął drzwiczki i wrócił do szkoły po mój plecak. Skuliłem się na siedzeniu i próbowałem zwolnić mój oddech. Ciągle czułem pot na czole. Usiadłem prosto i podniosłem osłonę przeciwsłoneczną, abym mógł patrzeć przez lusterko. Moja twarz była bardziej czerwona niż myślałem, a oczy trochę zamglone. Pomimo bólu i wyczerpania, zdobyłem się na uśmiech. W końcu, pomyślałem. Po tylu latach czekania, gdzie jedyną moją obroną przed Mogadorianami był intelekt i życie w ukryciu, pojawił się moje pierwsze Dziedzictwo. Zobaczyłem Henriego'ego wychodzącego ze szkoły z moim plecakiem. Po chwili, zbliżył się do ciężarówki, otworzył drzwiczki i rzucił mój plecak na siedzenie.
- „Dziękuję.” - powiedziałem.
- „Nie ma sprawy.”
Kiedy odjechaliśmy wystarczająco daleko, zdjąłem rękawice. Na mojej prawej ręce, snop światła skupił się w jednym miejscu, jak pochodnia, tylko że jeszcze jaśniejsza. Palenie zaczęło się zmniejszać. A na lewej ręce wciąż niewyraźnie się migotało.
- „Dopóki nie będziemy w domu, powinieneś włożyć rękawice.” - powiedział Henri.
Założyłem rękawice i spojrzałem na Henri'ego. Uśmiechał się z dumą.
- „Gównianie długo musieliśmy czekać?” - powiedział.
- „Co?” - spytałem.
- Spojrzał na mnie i powtórzył: „Gównianie długo.” - kontynuował - „Na twoje pierwsze Dziedzictwo.”
Zaśmiałem się. Ze wszystkich rzeczy na Ziemi, które Henri opanował, przekleństwo nie było jednym z nich.
- „Cholernie długo.” - poprawiłem go.
- „Tak właśnie powiedziałem.”
Skręcił w naszą drogę.
- „A więc, co dalej. Czy będę mógł strzelać laserem z dłoni, czy coś innego?” - spytałem.
Uśmiechnął się szeroko i powiedział: „Fajnie by było, ale nie.”
- „To w takim razie co będę robić z tym światłem? Kiedy będą mnie ścigać, mam im zaświecić po oczach? To powinno spowodować, że przestraszą się mnie czy coś takiego.”
- „Cierpliwości.” - powiedział. - „Nie musisz jeszcze tego wszystkiego zrozumieć od razu. Chodźmy do domu.”
I wtedy przypomniało mi się coś, że prawie podskoczyłem na siedzeniu.
- „Czy to oznacza, że wreszcie otworzymy skrzynkę z Lorien?”
Kiwa głową, uśmiecha się mówiąc: „Wkrótce.”
- „Cholera, tak!” - powiedziałem. Wyrzeźbiona z drewna, skrzynka, prześladowała mnie przez całe życie. To pudełko z symbolem z Lorien po boku, wygląda na kruche. Henri nigdy mi nie zdradził, co znajduje się w środku. Jest ono niemożliwe do otworzenia, wiem to, bo próbowałem szczęścia wiele razy, ale bez powodzenia. Jest ona zamknięta na kłódkę z niewidoczną dziurka od klucza.
Kiedy dotarliśmy do domu, zauważyłem że Henri rzeczywiście pracował na zewnątrz. Trzy krzesła z werandy zostały wyniesione i wszystkie okna były otwarte. W środku zaś, zostały zdjęte prześcieradła z mebli i powycierane kurze. Położyłem plecak na stole w salonie i rozpiąłem go. Momentalnie zagotowało mnie.
- „Sukinsyn.” - przekląłem.
- „Co?”
- „Nie ma mego telefonu.”
- „To, gdzie jest?”- spytał Henri.
- „Dziś rano, miałem małe nieporozumienie z uczniem, który się nazywał: Mark James. Prawdopodobnie, to on zabrał mi telefon.”
- „John, byłeś w szkole zaledwie przez półtorej godziny, jak u diabła, wdałeś się już z kimś w sprzeczkę? Powinieneś wiedzieć lepiej.”
- „To liceum, jestem tam nowy. To proste.”
- Wyjął swoją komórkę i wybrał mój numer. Potem, zamknął klapkę telefonu i powiedział: „Jest wyłączony.”
- „Oczywiście.”
- Spojrzał na mnie i spytał głosem, który używa, kiedy rozważa kolejny ruch: „Co się stało?”
- „Nic, po prostu głupia sprzeczka. Możliwe, że wypadła mi wtedy komórka na podłogę. Nie byłem w tamtym momencie w najlepszym nastroju. Prawdopodobnie czekał w pogotowiu i zabrał go.”
- Spojrzał po domu i westchnął: „Czy ktoś widział twoje ręce?”
Spojrzałem na niego. Miał czerwone oczy, nawet bardziej przekrwione niż kiedy wysadzał mnie z samochodu. Jego włosy są potargane i ma przygarbioną postawę, tak jakby w każdej chwili mógłby upaść z wyczerpania. Ostatnio spał w Florydzie, dwa dni temu. Nie jestem pewny, jak może wciąż się trzymać na nogach.
- „Nikt nie widział.”
- „Byłeś w szkole przez półtorej godziny. Pojawiło się twoje pierwsze Dziedzictwo, prawie wdałeś się w bójkę, zostawiłeś plecak w klasie. Coś tu nie pasuje. ”
- „Nic się nie stało. I nie jest to powód, aby się przeprowadzić do Idaho, Kansas, czy gdziekolwiek indziej.”
Henri zwężył oczy i rozważał czy jest to jednak dostateczny powód, aby opuścić to miejsce.
- „Nie możemy być teraz nieostrożni.” - powiedział.
- „W każdej szkole, każdego dnia zdarzają się spory. Przysięgam ci, że nie namierzą nas dla tego iż jakiś brutal czepia się nowego ucznia.”
- „Nie w każdej szkole i nie u każdego nowego ucznia świecą dłonie. ”
- Westchnąłem i powiedziałem: - „Henri idź się zdrzemnij, bo zaraz padniesz. Możemy podjąć decyzję, kiedy się wyśpisz.”
- „Mamy sporo do pogadania.” - mówi.
- „Nigdy, nie widziałem cię tak zmęczonego. Idź się połóż i pośpij przez kilka godzin. Wtedy porozmawiamy.”
- Kiwa głową: „Tak, drzemka dobrze mi zrobi.”
Henri idzie do swojej sypialni i zamyka drzwi, a ja wychodzę na zewnątrz i spaceruje po podwórku. Słońce jest za drzewami, wieje chłodny wiatr. Wciąż mam założone rękawice. Zdejmuje je i wkładam do tylnej kieszeni w spodniach. Dłonie, ciągle są takie same, jak przedtem. Prawdę mówiąc, tylko w połowie jestem zachwycony, tym że po tak długim i niecierpliwym czekaniu, wreszcie pojawiło się moje Dziedzictwo. Jednak z drugiej strony, jestem zdruzgotany. Te ciągłe przeprowadzki osłabiły mnie i nie potrafię się teraz dopasować, pozostać w jednym miejscu na dłużej. Jest ciężko się zaprzyjaźnić, kiedy czuje się, że tu nie pasuje. Mam dość fałszywych nazwisk i kłamstw. Mam dość ciągłego oglądania się przez ramię, czy nikt mnie nie śledzi.
Pochylam się i dotykam trzech blizn na prawej kostce. Trzy okręgi, które reprezentują, że trzech z nas nie żyje. Jesteśmy powiązani ze sobą bardziej niż inne te same rasy. Kiedy dotykam blizn, próbuje sobie wyobrazić, kim oni byli? Czy to byli chłopcy czy dziewczyny, gdzie mieszkali i ile mieli lat, gdy zginęli? Próbuję sobie przypomnieć innych dzieciaków ze statku kosmicznego i nadaje im numery. Zastanawiam się, jak to by było ich spotkać, przebywać z nimi? Jak mogło by być, gdyby bylibyśmy wciąż na Lorien? Jak mogło by być, gdyby przeżycie całej naszej rasy nie zależało tylko od nas kilku? Jak mogło by być, gdybyśmy nie musieli zmierzyć się ze śmiercią z rąk naszych wrogów?
Jest to przerażające, wiedzieć, że jest się następnym. Jednak przez ciągłe przeprowadzki i uciekanie, wyprzedzamy ich. Chociaż mam dość uciekania, to wiem że to jedyny sposób na przeżycie. Jeżeli byśmy się zatrzymali, znaleźli by nas. I teraz jestem następny w kolejce i niewątpliwie intensywniej mnie szukają. Wiedza z pewnością, stajemy się silniejsi dzięki naszemu nadchodzącemu Dziedzictwu. I blizny na naszych kostkach zmieniają się, gdy zostanie złamane nasze zaklęcie chroniące. Jest to znak, jak mocno jesteśmy powiązani.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wszedłem do środka i położyłem się na pustym materacu w pokoju. Ten ranek był naprawdę wyczerpujący, zamknąłem oczy. Kiedy je znowu otworzyłem, słońce podniosło się już za drzew. Wyszedłem z pokoju i ujrzałem Henri'ego siedzącego przy kuchennym stole. Pracował na laptopie i poszukiwał nowych wiadomości, które mogły by nam wskazać miejsce pobytu innych z Lorien.
- „Czy pospałeś trochę?” - spytałem.
- „Niezbyt długo, bo miałem wyrzuty, że nie zajrzałem do Internetu od kiedy opuściliśmy Florydę.”
- „Dowiedziałeś się czegoś nowego?”
- Wzruszył ramionami i odpowiedział: „Czternastolatek wypad z czwartego piętra i obył się bez żadnego zadrapania, zaś piętnastolatek z Bangladeszu twierdzi, że jest Mesjaszem.”
- Zaśmiałem się i odrzekłem: „Wiem że ten piętnastolatek nie jest jednym z nas, a czy się zdarzyły jakieś inne niesamowite historie?”
- „Nie, przeżycie skoku z czwartego piętra nie jest zbyt dużym wyczynem. Poza tym, gdyby był jednym z nas, nie byłby taki nieostrożny na samym początku.” - mrugnął do mnie, mówiąc.
Uśmiechnąłem się i usiadłem po drugiej stronie od niego. Zamknął komputer i położył ręce na stole. Zegar wskazywał - 11:36. Byliśmy w Ohio, już przez około pół dnia i tak wiele się wydarzyło. Wyciągnąłem przed siebie dłonie, trochę przygasły od ostatniego razu, kiedy na nie spoglądałem.
- „Czy wiesz, jaką moc posiadłeś?” - spytał Henri.
- „Światło w rękach? ”
- Zdusił śmiech i odpowiedział: „To się nazywa Lumen, będziesz mógł kontrolować natężenie oświetlenia.”
- „Mam taką nadzieję, bo inaczej nasze schronienie spłonie, jeżeli szybko tego nie wyłączę. Jednak nadal nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi?”
- „Im więcej Lumen, tyle samo światła.” - obiecuję ci.
- „A co z resztą?”
Henri idzie do sypialni i wraca z latarką.
- „Czy pamiętasz swoich dziadków?” - pyta. To właśnie dziadkowie nas wychowują, a nie rodzice, których widujemy od czasu do czasu, póki nie ukończymy 25 lat i mamy swoje własne dzieci. Długość życia jednego z nas na naszej planecie wynosi ok. 200 lat - o wiele dłużej niż ludzi na Ziemi. I kiedy rodzą się dzieci, ich rodzice mają od 25 do 35 lat i są oni w takim wieku, że mogą dalej udoskonalać swoje Dziedzictwo, a w tym czasie młodymi zajmują się starsi.
- „Trochę, dlaczego pytasz?”
- „Ponieważ twój dziadek, miał taki sam dar.”
- „Nie pamiętam, aby jego ręce się wciąż jarzyły?”
- Henri wzruszył ramionami i powiedział: „Być może nie miał powodu, aby używać swojej mocy?”
- „Cudownie! Chociaż mam moc, to ją nigdy nie użyję.”
- Potrząsnął głową i powiedział: „Daj mi rękę.”
Podałem mu moją prawą rękę, a on zapalił zapalniczkę i zbliżył ogień do koniuszka mego palca. Wyrwałem mu swoją dłoń i spytałem: „Co ty wyprawiasz?”
- „Zaufaj mi.” - odpowiedział.
Podałem mu rękę i znowu przybliżył ogień do mego palca. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się. Zobaczyłem na moją rękę i ujrzałem, że ogień utrzymuję się na czubku mojego środkowego palca, chociaż nie czułem żadnego pieczenia. Mój instynkt kazał mi zabrać rękę. Potarłem palec i nie poczułem żadnej różnicy niż poprzednio.
- „Czy poczułeś coś?” - spytał mnie Henri.
- „Nie.”
- „To podaj mi znowu dłoń i powiedz kiedy coś poczujesz.”
Znowu zaczął od koniuszka mego palca, później wędrował z płomieniem po wewnętrznej stronie dłoni. Poczułem jedynie drobne swędzenie, gdy dotknął on mojej skóry, nic więcej. Dopiero, gdy ogień dosięgnął mego nadgarstka, wyczułem palenie i wyszarpałem rękę.
- „Oj!”
- „Lumen.” - powiedział. - „Będziesz odporny na ogień i ciepło. Twoje ręce reagują naturalnie i nic nie odczuwasz, musimy tylko potrenować z resztą twego ciała.”
- Uśmiech rozświetlił mi twarz i powiedziałem zadowolony: „Będę odporny na ogień i ciepło. A więc, nigdy się nie spłonę?”
- „W końcu, tak.”
- „Super!”
- „ Tak więc, nie jest już to takie złe Dziedzictwo, co?
- „To prawda, wcale nie jest złe.” - powiedziałem. - „Ale co z tym światłem, kiedy będę mógł go wyłączyć?”
- „Nie martw się, pewnie wkrótce. Możliwe, iż po dobrze przespanej nocy, kiedy twój mózg zapomni, że w ogóle są one włączone” - powiedział. - „Tylko przez jakiś czas, bądź ostrożny i nie denerwuj się, bo brak równowagi emocjonalnej (gdy zanadto zrobisz się nerwowy, wściekły czy smutny) może spowodować, że znowu to się powtórzy.”
- „Ale ile czasu mi to zajmie?”
- „Dopóki nie będziesz tego kontrolował.” - powiedział. Zamknął oczy i potarł twarz. - „W każdym razie, spróbuję znowu zasnąć. Za kilka godzin, porozmawiamy o twoim treningu.”
Kiedy opuścił kuchnię, otwierałem i zamykałem na przemian ręce, brałem głęboki oddech i próbowałem się w środku uspokoić, tak aby światła były przytłumione, ale nic nie działało.
W całym domu panował nieporządek, z wyjątkiem kilku rzeczy, które zrobił Henri, kiedy byłem w szkole. Wiem, że przychyla się ku wyjazdowi, ale z pewnością można go przekonać do pozostania. Być może, gdy się obudzi i zobaczy, że dom jest posprzątany, to będzie bardziej skłonny do negocjacji. Zacząłem od swego pokoju, potem starłem kurze, umyłem okna i pozamiatałem podłogę. Kiedy już wszystko było posprzątane, rzuciłem na łóżko - prześcieradła, poduszki i koce. Potem, powiesiłem i poskładałem ubrania. Kredens jest stary i rozklekotany, ale na górnej półce postawiłem jedyne książki, które posiadam.
Wróciłem do kuchni, uprzątnąłem naczynia i starłem ladę. Dzięki temu, miałem coś do roboty i nie myślałem o tym, co się dzieje z moimi rękami. Jedynie wciąż, krążył mi Mark James w myślach. Po raz pierwszy w życiu, postawiłem się komuś. Zawsze chciałem to zrobić, ale zważałem na rady Henri'ego, aby nie zwracać na siebie uwagi. Zawsze próbowałem, tak długo, jak mogłem, opóźnić kolejny ruch. Ale dzisiaj było inaczej. Było coś w tym bardzo satysfakcjonującego, że jak ktoś mnie popychał, mogłem mu odpowiedzieć tym samym. I jeszcze ta sprawa z moim skradzionym telefonem. Oczywiście, możemy załatwić sobie nowy, ale czy jest słuszność w takim postępowaniu?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Obudziłem się, zanim zadzwonił budzik. W domu jest cicho i spokojnie. Wyjąłem ręce spod kołdry. Wyglądają one normalnie, żadnego światła czy blasku. Zwlekłem się z łóżka i udałem do pokoju dziennego. Henri czyta gazetę i popija kawę przy kuchennym stole.
- „Dzień dobry, jak się dziś czujesz?” - mówi.
- „Jak milion dolarów.” - odpowiadam. Wsypuję płatki kukurydziane do miseczki i siadam naprzeciw Henri'ego.
- „Co zamierzasz dzisiaj robić?” - pytam.
- „Głównie, sprawunki na mieście. Kończą się nam pieniądze. Zastanawiam się nad położeniem ich na lokacie w banku.”
Lorien jest (była w zależności, jak na to spojrzeć) planetą bogatą w zasoby naturalne, np. kamienie szlachetne i metale. Kiedy opuszczaliśmy Lorien, każdy CÂapan dostał po worku wypełnionym: diamentami, szmaragdami i rubinami, aby mógł je sprzedać na Ziemi. Henri tak zrobił i umieścić pieniądze na zagranicznych kontach bankowych. Nie wiem, ile tego jest i nigdy o to nie pytałem. Jednak wiem, że starczyłoby nam tego na 10 takich żyć, jak nie więcej. Henri raz w roku, wpłaca czy wypłaca pieniądze z banku.
- „Nie wiem, chociaż nie chcę, abyśmy za bardzo nie zboczyliśmy, w razie, jakby coś się stało.” - mówi.
Machnąłem ręką na wczorajsze wydarzenia, jakby to nie było nic ważnego i powiedziałem: „Ze mną wszystko w porządku, możesz wpłacić pieniądze do banku.”
Spojrzałem przez okno. Świtało, rzucając blade światło na wszystko w dole. Na ciężarówce są krople rosy. Minęło sporo czasu, od kiedy przeżyliśmy jakąś zimę. Nie mam nawet kurtki, z większości swetrów wyrosłem.
- „Wygląda, że na dworze jest zimno.” - mówię. - „Może powinniśmy się dokupić trochę ubrań.”
- Pokiwał głową. - „Już wczoraj zastanawiałem się nad tym, dlatego między innymi, muszę wybrać się do banku.”
- „W takim razie, idź.” - mówię. - „Nic się dziś nie zdarzy.”
Skończyłem miskę płatków, wrzuciłem brudne naczynia do zlewu i wskoczyłem pod prysznic. Dziesięć minut później ubrałem się w dżinsy i ciepłą koszulę z długimi rękawami. W lusterku, spojrzałem na swoje dłonie. Czułem się opanowany i spokojny, muszę taki pozostać.
W drodze do szkoły, Henri wręczył mi rękawiczki i powiedział:
- „Koniecznie, miej je zawsze przy sobie. Nigdy nie wiesz, co się może zdarzyć.”
Schowałem je w tylnej kieszeni i odpowiedziałem: „Nie potrzebuje ich, czuję się dość dobrze.”
Przy szkole, autobusy stały w kolejce na przodzie. Henri zaparkował po stronie budynku szkoły.
- „Nie podoba mi się to, że nie masz przy sobie komórki.” - powiedział.
- „Mnóstwo rzeczy mogłoby się popsuć.” - i dodałem: „Nie martw się, odzyskam go.”
Westchnął i pokręcił głową, mówiąc: „Nie rób niczego głupiego. Wrócę tu przed końcem twoich lekcji.”
- „Nie zrobię.” - powiedziałem. Wysiadłem z ciężarówki, a Henri odjechał.
W środku, korytarze tętniły życiem, uczniowie włóczyli się przy szafkach, rozmawiając, śmiejąc się. Kiedy przechodzę, pada na mnie kilka spojrzeń i słyszę szepty. Nie wiem czy to z powodu zdarzenia w ciemni fotograficznej czy konfrontacji z Markiem Jamesem. Być może z dwóch powodów. To mała szkoła i tu każdy wie wszystko o każdym.
Kiedy dotarłem do głównego wejścia, skręciłem w prawo i znalazłem swoją szafkę. Była pusta. Miałem 15 minut, zanim zaczną się zajęcia dla drugiego roku. Podeszłem do sali, aby upewnić się, że wiem gdzie to jest i skierowałem się do sekretariatu. Sekretarka uśmiechnęła się, gdy wszedłem.
- „Dzień dobry.” - powiedziałem. - „Zgubiłem wczoraj komórkę i zastanawiam się czy może zwrócono ją do biura rzeczy znalezionych?”
- Pokręciła głową, mówiąc: „Obawiam się, że niestety ale telefon nie został zwrócony.”
- „Dziękuję.” - powiedziałem.
Kiedy wróciłem na korytarz, nigdzie nie widziałem Marka. Skierowałem się w stronę mojej sali. Ludzie wciąż się gapili i szeptali, ale nikt mnie nie zaczepiał. I wtedy ujrzałem go 50 stóp od mnie. Od razu poczułem skok adrenaliny. Spojrzałem na swoje ręce, ale wszystko było OK., a mój niepokój nie spowodował włączenia tych świateł.
Mark z założonymi rękoma, opierał się o szafkę. Stał w środku grupy - 5 chłopaków i 2 dziewczyny - rozmawiali i śmieli się. Sarah siedziała 15 stóp stąd na parapecie. Wyglądała dziś znowu promiennie ze swoimi blond włosami, związanymi w kucyk. Ubrana była w spódnicę i szary sweter. Czytała książkę, ale spojrzała na mnie, gdy podchodziłem do roześmianej grupy uczniów. Zatrzymałem się przed nimi, spojrzałem na Marka i czekałem. Zauważył mnie po 5 sekundach.
- „Czego chcesz?” - spytał.
- „Dobrze wiesz, czego chcę.”
Nasze spojrzenia zblokowały się. Tłum wokół nas powiększył się do 10, a potem 20 ludzi. Sarah wstała i podeszła na skraj tłumu. Mark był ubrany w swoją kurtkę z oznaką sportową, a jego włosy były tak wystylizowane, jakby co dopiero zwlókł się z łóżka i włożył ubranie.
Odepchnął się od szafki i zaczął iść w moim kierunku.
Kiedy był już tylko cale od mnie, zatrzymał się tak, że nasze klatki prawie się stykały i jego ostry zapach wody kolońskiej wypełnił mi nozdrza. Ma prawdopodobnie około 6 stóp wzrostu i jest kilka cali wyższy od mnie. Mamy podobną budowę, tylko że nie wie, jaki jestem naprawdę, że jestem znacznie szybszy i silniejszy niż on. Ta myśl sprowadza, pewny siebie uśmiech na mojej twarzy.
- „Myślisz, że zostaniesz dziś trochę dłużej w szkole, czy znowu uciekniesz, jak mała suczka z podkulonym ogonem?” - zadrwił.
Chichot przeszedł przez tłum.
- „Przekonamy się, nie sądzisz?”
- „Przypuszczam, że tak.” - powiedział i podszedł jeszcze bliżej.
- „Chcę z powrotem mój telefon.” - powiedziałem.
- „Nie mam go.”
- Pokręciłem głową i powiedziałem: „Mam dwóch świadków, którzy widzieli, że go zabrałeś.” - Oczywiście kłamałem, ale po tym, jak zmarszczył brwi, wiedziałem że dobrze zgadłem.
- „A nawet jeśli, to co mi zrobisz?” - powiedział.
Było około 30 osób, zgromadzonych wokół nas i nie miałem wątpliwości, że cała szkoła dowiedziałaby się, co się stało na 10 minut przed pierwszą lekcją.
- „Zostałeś ostrzeżony.” - powiedziałem. - „Masz czas do końca lekcji.”
Odwróciłem się i odszedłem.
- „Albo co?” - Mark krzyczał za mną, ale nie przejąłem się tym. Niech rozmyśla, jaka by była moja odpowiedź. Miałem zaciśnięte pięści i uzmysłowiłem sobie, że pomyliłem adrenalinę z nerwami. Dlaczego byłem zdenerwowany? Nieprzewidywalność? Świadomość, że po raz pierwszy skonfrontowałem się z kimś? A może, że moje dłonie zaczną się jarzyć? Prawdopodobnie te trzy.
Poszedłem do łazienki i wszedłem do pustej kabiny, zatrzasnąłem drzwi za sobą. Otworzyłem ręce, na jednej z nich pojawił się mały promień. Zamknąłem oczy i westchnąłem, skupiłem się na powolnym oddychaniu. Minutę później, wciąż była ta iskra. Pokręciłem głową. Nie wiedziałem, że Dziedzictwo może być tak czułe na różne emocje. Pozostałem w kabinie. Na czole pojawiły się kropelki potu, miałem ciepłe obie dłonie, ale na szczęście lewa była w normalnym stanie, nie jarzyła się. Ludzie wchodzili i wychodzili z łazienki, a ja wciąż siedziałem w kabinie, czekając. Jednak te światła pozostały. Zadzwonił dzwonek na lekcję i łazienka opustoszała. Potrząsnąłem głową ze zdegustowania i pogodziłem się z nieuniknionym. Nie mam przy sobie komórki, a Henri jest w drodze do banku. Jestem sam z własną głupotą i nie mogę o to nikogo obwinić, oprócz siebie samego. Wyjąłem rękawiczki z tylnej kieszeni i je włożyłem. Skórzane, ogrodowe rękawice. Nie mógłbym wyglądać bardziej głupio, nawet w butach clowna z żółtymi spodniami. Uświadomiłem sobie, że muszę to przerwać. Zakończyć sprawę z Markiem. On wygrał. Może zatrzymać mój telefon, a my z Henrim załatwimy dziś wieczorem sobie nowy.
Opuściłem łazienkę i szedłem pustym korytarzem do klasy. Kiedy wszedłem, wszyscy spojrzeli na mnie, a potem na rękawice. Nie było sensu ich ukrywać. Wyglądałem, jak głupek. Jestem kosmitą, mam niezwykłe moce i mogę robić rzeczy o których inni mogą tylko pomarzyć, ale wciąż wyglądam, jak głupek.
Siedzę po środku sali. Nikt się do mnie nie odzywa, a ja jestem zbyt sfrustrowany, aby usłyszeć co mówi nauczyciel. Kiedy dzwonek dzwoni, zbieram swoje rzeczy i wkładam do plecaka. Zakładam go na plecy, wciąż mam założone rękawice. Kiedy wychodzę z klasy, odchylam brzeg prawej rękawicy i zerkam na dłoń. Wciąż się jarzy. Idę miarowym krokiem przez korytarz. Spowalniam oddychanie, próbuję oczyścić umysł, ale nic nie działa. Kiedy wchodzę do klasy, Mark siedzi na tym samym miejscu, co wczoraj, a Sarah obok niego. Szydzi ze mnie, próbuję zachować się spokojnie. Nie zauważył rękawic.
- „Co tam biegaczu? Słyszałem, że drużyna biegaczy przełajowych, poszukuję nowych członków.”
- „Nie bądź takim fi…tem.” - powiedziała Sarah do niego. Kiedy przechodziłem, spojrzałem w jej niebieskie oczy, co sprawiło, że poczułem się zawstydzony i skrępowany, a na policzkach poczułem gorąco. Poprzednie miejsce, na którym wczoraj siedziałem, jest dzisiaj zajęte, więc skierowałem się na tył klasy. Byli tu ci sami uczniowie, co wczoraj. A ten, który ostrzegł mnie przed Markiem, usiadł ze mną. Był ubrany w inną czarną koszulkę z logo NASA po środku, spodnie moro (wojskowe), a na nogach miał tenisowe buty Nike. Miał rozwichrzone, piaskowo-blond włosy, a jego piwne oczy były powiększone przez szkła okularów. Wyciągnął notatnik, wypełniony rysunkami konstelacji i planet. Patrzył na mnie i nie ukrywał tego faktu.
- „Jak leci?” - spytałem.
- Wzruszył ramionami i powiedział: „Dlaczego nosisz rękawiczki?”
Miałem odpowiedzieć, ale Pani Burton zaczęła zajęcia.
Przez większość lekcji, chłopak siedzący obok mnie, szkicował rysunki, które wydawały się być jego interpretacją, jak wyglądali Marsjanie. Małe ciała, duże głowy, ręce i oczy. To samo stereotypowe wyobrażenie kosmity, jakie jest ukazane w filmach. Na dole każdego rysunku podpisuje się małymi literami: SAM GOODE. Gdy zauważa, że go obserwuje, odwracam wzrok.
Kiedy Pani Burton wykłada o 61 księżycu Saturna, spoglądam na tył głowy Marka. Był pochylony nad ławką, pisał. Potem usiadł prosto i podał jakiś liścik Sarze, która odrzuciła mu go, nawet bez przeczytania. To wydarzenie sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
Pani Burton zgasiła światła i włączyła video. Na ekranie były wyświetlone obracające się planety, co przywołało mi na myśl o Lorien. Jest jedną z osiemnastu zamieszkałych planet w kosmosie, tak jak: Ziemia. Mogadore niestety również.
Lorien. Zamknąłem oczy i przywołałem swoje wspomnienia o tej już bardzo starej planecie, sto razy starszej niż Ziemia. Każdy z problemów (takich jak: zanieczyszczenie; przeludnienie; globalne ocieplenie; niedobór żywności), z którymi styka się teraz Ziemia, Lorien ma już za sobą. W pewnym momencie, jakieś 25 tysięcy lat temu, nawet mogło dojść do zagłady naszej planety. To było długo przed tym, zanim mieszkańcy Lorien znaleźli sposób na przetrwanie i nabyli umiejętność podróżowania w kosmosie. Powoli, ale z całą pewnością, zobowiązali się zagwarantować bezpieczeństwo naszej planecie poprzez pozbycie się wszystkiego, co jest dla niej szkodliwe - pistolety, bomby, toksyczne chemikalia i substancje zanieczyszczające - i po latach od katastrofy, na Lorien znowu powróciło życie. Korzyścią tej ewolucji, było to, że po tysiącach lat, niektórzy z the Garde, rozwinęli niezwykłe moce, aby chronić i pomagać naszej planecie. W zamian, Lorien, tak jakby obdarowała naszych ludzi za ich zapobiegliwość i szacunek.
Pani Burton zapaliła światła. Otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek. Lekcja dobiegała końca. Wyciszyłem się kompletnie i zapomniałem o moich rękach. Wziąłem głęboki oddech i odchyliłem brzeg rękawicy. Nie było żadnych świateł. Uśmiechnąłem się i zdjąłem rękawice. Powrót do normalności. Zostało mi jeszcze 6 lekcji i muszę pozostać spokojny do końca ich.
Pierwsza połowa dnia, przeszła bez żadnych incydentów. Byłem opanowany i nie miałem scysji z Markiem. W czasie lunchu, załadowałem na tacę, podstawowe produkty, potem znalazłem pusty stolik na tyle pomieszczenia. Kiedy byłem w połowie jedzenia kawałka Pizzy, przysiadł się do mnie dzieciak z zajęć o astronomii, Sam Goode.
- „Naprawdę będziesz się bić z Markiem po lekcjach?” - spytał.
- Pokręciłem głową i powiedziałem: „Nie.”
- „Ale o tym mówią tu wszyscy.”
- „Mylą się.”
- Wzruszył ramionami i dalej jadł. Po minucie spytał: „Gdzie masz rękawice?”
- „Zdjąłem je. Nie jest mi już zimno w ręce.
Otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale wtedy, jakby z nikąd, uderzył go w tył głowy - olbrzymi pulpet. Myślę, że był przeznaczony dla mnie. Jego włosy i ramiona były pokryte kawałkami mięsa i sosu spaghetti. Ja również zostałem trochę ochlapany. Kiedy zacząłem wycierać te zabrudzenia, drugi pulpet uderzył mnie w policzek. Zbiorowe „och”, rozległo się po stołówce.
Wstałem i wytarłem serwetką twarz, złość przepłynęła przez mnie. W tym momencie, nie przejmowałem się moimi rękoma. Mogły lśnić, tak jasno jak słońce, i ja z Henrim, wyprowadzilibyśmy się popołudniu, jeśli miałoby do czegoś dojść. I do diabła, nie ma żadnej szansy, abym pozwolił się temu wyślizgnąć. Powiedziałem sobie dziś rano: „stop”, ale nie teraz…
- „Nie.” - powiedział Sam. - „Jeśli będziesz z nimi walczył, nie zostawią cię nigdy w spokoju.”
- Zacząłem iść w ich stronę. Cisza rozległa się po stołówce. 100 stóp dalej, oczy Marka były wpatrzone we mnie. Moja twarz wykrzywiła się w gniewny grymas niezadowolenia. Przy stole Marka, siedziało siedmiu facetów. Wszyscy wstali, gdy się do nich zbliżałem.
- „Masz problem?” - spytał jeden z nich. Był wielki, zbudowany jak obrońca liniowy. Łaty rudawych włosów, rosły mu na policzkach i brodzie, jakby chciał zapuścić sobie brodę - wyglądało to, jakby miał brudną twarz. Jak reszta z nich nosił kurtkę z odznaką sportową. Założył ręce i stanął mi na drodze.
- „To nie dotyczy ciebie.” - powiedziałem.
- „Będziesz musiał najpierw przejść przez mnie, zanim dostaniesz się do niego.”
- „Zrobię to, jeśli nie zejdziesz mi z drogi.” - powiedziałem.
- „Nie wiem, czy dasz rady.”
Uderzyłem go kolanem w krocze. Wstrzymał oddech i zgiął się wpół. Całej sali zaparło dech ze zdumienia.
- „Ostrzegałem cię.” - powiedziałem, przestąpiłem przez niego i skierowałem się w stronę Marka. Kiedy już dotarłem do niego, ktoś mnie schwycił za ramię. Odwróciłem się z zaciśniętymi pięściami, gotowy do ataku, kiedy zobaczyłem, że do tylko członek obsługi.
- „Wystarczy chłopcy.” - powiedział.
- „Panie Johnson, proszę zobaczyć, co zrobił Kevinowi.” - powiedział Mark. Kevin jest poczerwieniony jak burak na twarz, wciąż leży na ziemi i dochodzi do siebie. - „Proszę go wysłać do dyrektora.”
- „James, zamknij się. Wszyscy czterech tam pójdziecie. Nie myśl, że nie zauważyłem, że to ty rzuciłeś tymi pulpetami.” - powiedział i spojrzał na Kevina, wciąż leżącego na ziemi - „Wstań.”
Sam pojawił się z nikąd. Próbował zetrzeć te brudne ślady z włosów i ramion. Nie ma już tych dużych kawałków mięsa, ale sos się rozmazał. Nie jestem pewny, dlaczego tutaj jest. Spoglądam na ręce i jestem gotowy się ulotnić, przy pierwszym znaku, choćby smugi światła, ale ku mojemu zdziwieniu są wyłączone. Czy to ze wglądu na naglącą sytuację, pozwoliło mi to się zbliżyć do nich bez wyprzedzających mnie nerwów? Nie wiem tego.
Kevin wstał i popatrzył na mnie. Wciąż się chwiał na nogach i miał problemy z oddychaniem. Dla podparcia, złapał ramię jakiegoś gościa.
- „Dorwę cię.” - powiedział.
- „Wątpię.” - kontynuowałem. - „Jestem wciąż w bojowym nastroju, cały pokryty jedzeniem. Do diabła z uprzątnięciem tego.”
Czterech z nas udało się do gabinetu dyrektora. Pan Harris z serwetką na szyi, siedział przy biurko i jadł lunch z mikrofalówki.
- „Przepraszam, że przeszkadzam, ale mieliśmy drobne zakłócenie porządku. Jestem pewny, że ci młodzieńcy wytłumaczą to panu.” - powiedział.
Pan Harris westchnął, zdjął serwetkę z koszuli i wrzucił ją do kosza. Przesunął swój lunch na bok biurka. - „Dziękuję, Panie Johnson.” - powiedział.
Pan Johnson opuścił gabinet dyrektora, a czwórka z nas zajęła miejsca.
- „Kto chce zacząć?” - spytał dyrektor, głosem pełnym irytacji.
Milczałem. Pana Harris zacisnął szczękę. Spojrzałem na ręce, na szczęście były one wciąż wyłączone. Ale mimo to schowałem dłonie w dżinsy. Po 10 sekundach, Mark przerwał ciszę i powiedział: „Ktoś rzucił w niego pulpetem i myślał, że to ja, a więc uderzył Kevina w jaja.”
- „Uważaj, jak się wyrażasz!” - powiedział Pan Harris i odwrócił się do Kevina. - „Już wszystko dobrze?”
Kevin, wciąż z czerwoną twarzą, potwierdził kiwnięciem głowy.
- „A więc, kto rzucił pulpetem?” - spytał mnie dyrektor.
Nic nie powiedziałem, wciąż kipiałem z gniewu, zirytowany z powodu całej tej sceny. Wziąłem głęboki oddech, aby się uspokoić.
- „Nie wiem.” - powiedziałem. Moja złość osiągnęła kolejny poziom. Nie chciałem poradzić sobie z Markiem przez Pana Harrisa, wolałem to załatwić na własną rękę, z dala od gabinetu dyrektora.
Sam spojrzał na mnie w zdumieniu. Pan Harris wyrzucił ręce do góry z frustracji i powiedział: „To dlaczego u diabła, tu się znajdujecie?”
- „To dobre pytanie.” - powiedział Mark. - „Po prostu jedliśmy lunch.”
Wtedy odezwał się Sam: „Mark to zrobił. Widziałem go, tak samo jak Pan Johnson.”
Spojrzałem na Sama, wiedziałem, że nie mógł tego zobaczyć, bo siedział odwrócony plecami do tej zgrai mięśniaków. Ale zaimponował mi tym, że wziął moją stronę, chociaż będzie miał teraz na pieńku z Markiem i jego kumplami. Mark spojrzał gniewnie na niego.
- „Panie Harris, niech pan odpuści.” - prosił Mark. - „Mam jutro wywiad z Gazette, a mecz jest w piątek. Nie mam czasu, przejmować się takimi pierdołami. Zostałem oskarżony o coś, czego nie zrobiłem. Ciężko się skoncentrować, gdy ciągnie się za tobą takie gówno.”
- „Licz się ze słowami!” - krzyknął Pan Harris.
- „To prawda.”
- „Wierzę ci.” - odpowiedział dyrektor i ciężko westchnął. Spojrzał na Kevina, który wciąż nie mógł złapać oddechu i spytał: „Czy potrzebujesz pójść do pielęgniarki?”
- „Mam się już dobrze.” - odpowiedział Kevin.
Pan Harris pokiwał głową: „Wy dwoje, zapomnijcie o tym incydencie; Mark skoncentruj się. Załatwiłem wam ten artykuł. Być może umieszczą nas nawet na pierwszej stronie Gazette.” - uśmiechnął się mówiąc.
- „Dziękuję.” - powiedział Mark. - „Jestem tym bardzo podekscytowany.”
- „Dobrze. Wy dwoje, możecie wyjść.” - powiedział dyrektor.
Oni wyszli, a Pan Harris spojrzał twardym wzrokiem na Sama. Sam nie spuszczał z niego wzroku.
- „Powiedz mi prawdę Sam. Czy widziałeś Marka, rzucającego pulpetem?”
Sam zwężył oczy i odpowiedział: „Tak”
Dyrektor potrząsnął głową i powiedział: „Nie wierzę ci, Sam. Powiem ci, co teraz zrobimy.”
Spojrzał na mnie i powiedział: „A więc rzucono w was pulpetem.”
- „Dwoma.” - sprostował Sam.
- „Co takiego?” - spytał Pan Harris, patrząc groźnie na Sama.
- „Rzucono w nas dwoma pulpetami, nie jednym.”
Pan Harris uderzył pięścią w biurko i powiedział: „Nie ważne ile ich było! John, zaatakowałeś Kevina. Oko za oko. Odpuść sobie. Rozumiesz.”
Ma czerwoną twarz i wiem, że bezcelowe jest zaczynanie kłótni.
- „Tak.” - mówię.
- „Nie chce już tu was dwóch widzieć.” - powiedział. - „A teraz wyjdźcie.”
Opuściliśmy jego gabinet.
- „Dlaczego mu nie powiedziałeś o twoim telefonie?” - spytał Sam.
- „Ponieważ nie obchodzi go to. Chciał po prostu wrócić do swojego lunchu.” - powiedziałem. - „Bądź ostrożny, jesteś na radarze Marka.”
Po lunchu, mam zajęcia z gospodarstwa domowego. Nie dlatego, że szczególnie obchodzi mnie gotowanie, ale miałem wybór pomiędzy tym a chórem. Chociaż moja duża siła i niezwykłe moce są uważane na Ziemi za wyjątkowe, to śpiewanie nie jest jedną z nich. Dlatego poszedłem na ten przedmiot i zająłem miejsce. Jest to mała sala, chwilę przed dzwonkiem weszła do klasy Sarah i usiadła obok mnie.
- „Cześć.” - powiedziała.
- „Cześć.”
Twarz nabiegła mi krwią, a ramiona zesztywniały. Schwyciłem prawą dłonią długopis i zacząłem im obracać, a lewą położyłem na notatniku. Serce mi łomotało. Proszę, aby moje ręce się nie zajarzyły. Rzuciłem na nie okiem, na szczęście były normalne. Odetchnąłem z ulgą. Uspokój się, pomyślałem. To tylko dziewczyna.
Sarah patrzyła na mnie. Czułem się, jakby wszystko we mnie w środku przemieniło się w jakąś papkę. Była najpiękniejszą dziewczyną, jakąkolwiek widziałem.
- „Przykro mi, że Mark zachowuje się wobec ciebie jak palant.” - powiedziała.
- Wzruszyłem ramionami i odpowiedziałem: „To nie twoja wina.”
- „Wy dwoje, nie zamierzacie się bić, prawda?”
- „Nie chcę tego.” - powiedziałem.
- Pokiwała głową. - „Czasami zachowuję się jak prawdziwy fi…t. Zawsze próbuje pokazać, kto tu rządzi.”
- „Jest to oznaka braku pewności siebie.” - powiedziałem.
- „Nie jest niepewny. To po prostu fi...t.”
Z pewnością mam rację, ale nie chcę się kłócić z Sarą. Poza tym, mówi z taką pewnością siebie, że zaczynam wątpić w moje racje.
Patrzy na plamy z sosu spaghetti na mojej koszulce, potem wyciąga mi jeszcze jakiś kawałek z włosów.
- „Dzięki.” - mówię.
- Wzdycha i mówi: „Wiesz, nie jesteśmy już razem z Markiem.”
- „Nie.”
Potrząsa głową. Jestem zaintrygowany tym, że poczuła się, aby mi to wyjaśnić. Po dziesięciu minutach, Pani Benshoff poinstruowała nas, jak zrobić naleśniki. Nie usłyszałem żadnych z instrukcji, ponieważ nauczycielka umieściła mnie w parze z Sarah. Na końcu pomieszczenia, znajdowały się drzwi, prowadzące do kuchni, która jest trzy razy większa niż nasza sala. Znajdują się tam różne urządzenia kuchenne, lodówki, szafeczki, zlewy i kuchenki. Sarah podeszła do jednej, wzięła fartuch z szuflady i podała mi.
- „Zawiążesz mi go z tyłu?” - spytała.
Pociągnąłem za mocno za kokardkę i musiałem zawiązać jeszcze raz. Mogłem poczuć pod swoimi palcami jej grzbiet pleców. Byłem tak podenerwowany, że nie dałem rady. A więc, schwyciła paski fartucha i zawiązała go.
- „Dzięki.”
Próbowałem rozbić pierwsze jajko, ale było to dla mnie za trudne. Właściwe żadna jego część nie trafiła do miski. Sarah się śmiała. Sarah podała mi kolejne jajko, schwyciła moje dłonie i pokazała jak rozbić je o brzeg miski. Przetrzymała swoje dłonie na moich, chwilę dłużej niż to było konieczne. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
- „W taki sposób.” - powiedziała.
Zmiksowała masło, a kiedy to robiła kilka kosmyków włosów, opadło jej na twarz. Potwornie chciałem je założyć jej za ucho, ale nie zrobiłem tego. Pani Benshoff podeszła do nas, aby sprawdzić, jak sobie radzimy. Im dalej tym było lepiej, ale to tylko dzięki Sarze, bo ja nie miałem pojęcia, co robię.
- „Jak ci się spodobało w Ohio?” - spytała.
- „Jest OK. Tylko pierwszy dzień szkoły, mógłby być lepszy.”
- Uśmiechnęła się i powiedziała. - „A co się w ogóle stało? Martwiłam się o ciebie.”
- „Czy byś uwierzyła, gdym powiedział ci, że jestem kosmitą?”
- „Zamknij się.” - powiedziała żartobliwie. - „Co się tak naprawdę zdarzyło?”
- Zaśmiałem się i odpowiedziałem. - „Miałem atak astmy.” - Żałowałem, że ją okłamuję. Nie chciałem pokazywać jej, że mam jakąś słabą stronę, tym bardziej, że to nie była prawda.
- „No cóż, cieszę się, że już czujesz się lepiej.”
Zrobiliśmy 4 naleśniki, które Sarah wyłożyła na talerz i polała je absurdalną ilością syropu klonowego. Następnie, podała mi widelec. Popatrzyłem na innych uczniów, którzy jedli z dwóch talerzy. Sięgnąłem i odkroiłem sobie kawałek.
- „Niezłe.” - powiedziałem, przeżuwając.
Nie byłem za bardzo głodny, ale pomogłem jej skończyć naszą porcje. Jedliśmy na przemian, zanim talerz nie był pusty. Jak skończyliśmy jeść, poczułem ból żołądka. Potem zmyła naczynia, a ja je wytarłem. Kiedy zadzwonił dzwonek, wyszliśmy razem z klasy.
- „Wiesz, jesteś niezły, jak na drugoklasistę.” - powiedziała i trąciła mnie łokciem. - „Nie obchodzi mnie, co oni mówią.”
- „Dzięki, ty też jesteś niezła, jak na … kimkolwiek jesteś.”
- „Jestem z pierwszej klasy.”
Szliśmy w ciszy, potem Sarah powiedziała: „Nie będziesz bił się z Markiem po lekcjach, prawda?”
- „Chcę odzyskać mój telefon. Poza tym, spójrz na mnie.” - powiedziałem i pokazałem na moją koszulkę.
Wzruszyła ramionami. Zatrzymałem się przy swojej szafce. Sarah zapisała mój kod do szafki.
- „No cóż, nie powinieneś tego robić.” - powiedziała.
- „Nie chcę tego.”
- Sarah przewróciła oczami i powiedziała: „Chłopaki i ich bójki. W każdym bądź razie, spotkamy się jutro.”
- „No to, dobrej reszty dnia!” - powiedziałem.
Po mojej dziewiątej lekcji - historii USA - wolnym krokiem poszedłem do mojej szafki. Myślałem o cichym opuszczeniu szkoły, bez czekania na Marka, ale uświadomiłem sobie, że wtedy na zawsze przylepią mi metkę tchórza.
Otworzyłem szafkę i położyłem do niej książki, których nie będę potrzebował. Kiedy tak stałem poczułem, przepływający przeze mnie niepokój. Moje ręce były wciąż normalne, ale myślałem o założeniu rękawic - jako środku ostrożności - ale nie zrobiłem tego. Wziąłem głęboki oddech i zamknąłem szafkę.
- „Cześć.” - usłyszałem głos, który mnie zaskoczył. To była Sarah. Zerknęła za siebie i znowu spojrzała na mnie, mówiąc: „Mam coś dla ciebie.”
- „Mam nadzieję, że to nie kolejna porcja naleśników. Wciąż czuję się, jakbym miał pęknąć.”
Zaśmiała się nerwowo i powiedziała: „To nie naleśniki. Ale dam ci to tylko, gdy obiecasz, że nie będziesz bić się z Markiem.”
- „Dobrze.” - powiedziałem.
Znowu spojrzała przez ramię i szybko wyciągnęła z przedniej kieszonki torebki moją komórkę. Dała mi ją, a ja spytałem: „Jak udało ci się ją zdobyć?”
Wzruszyła ramionami.
- „Czy Mark wie?” - spytałem.
- „Nie. Czy wciąż, masz zamiar być twardzielem?”
- „Przypuszczam, że nie.” - powiedziałem.
- „Dobrze.”
- „Dziękuję ci.” - powiedziałem. Nie mogłem uwierzyć, że zdobyła się na coś takiego i mi pomogła, chociaż ledwie mnie znała. Jednak nie narzekałem.
- „Nie ma za co.” - powiedziała. Po czym, odwróciła się i szybko przemknęła korytarzem. Obserwowałem całą scenę, nie przestając się uśmiechać. Kiedy skierowałem się do wyjścia, na mojej drodze stanęli: Mark i jeszcze innych ośmiu jego kumpli.
- „Proszę, proszę…” - powiedział Mark. - „Przetrwałeś jakoś dzień, co?”
- „Pewnie. I zobacz, co znalazłem.” - powiedziałem i pokazałem mu moją komórkę. Opadła mu szczęka. Przeszedłem obok nich, idąc korytarzem w stronę wyjścia ze szkoły.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Henri zaparkował dokładnie tam, gdzie powiedział, że zaparkuje. Wskoczyłem do ciężarówki, wciąż się uśmiechając.
- „Dobry dzień?” - spytał.
- „Niezły. Odzyskałem moją komórkę.” - powiedziałem.
- „Bez żadnej walki.”
- „Nic poważnego.” - powiedziałem.
- Spojrzał na mnie podejrzliwie: „Czy powinienem wiedzieć, co to oznacza?”
- „Prawdopodobnie nie.”
- „Czy twoje ręce w ogóle się jarzyły?” - spytał.
- „Nie.” - skłamałem. - „A jak minął ci dzień?”
- Przejechał wokół podjazd szkoły, mówiąc: „W porządku. Jak cię wysadziłem, jechałem półtorej godziny do Columbus.”
- „Dlaczego tam?”
- „Są tam duże banki. Nie chciałem wzbudzić podejrzeń przez pobranie tutaj tak dużej ilości pieniędzy, która jest znacznie wyższa niż suma całościowo zebrana w miejscowym banku.”
- Pokiwałem głową, mówiąc: „Jesteś bystry.”
Skierował się w naszą drogę.
- „Czy zamierzasz mi zdradzić jej imię?” - powiedział.
- „Co?”
- „Musi być jakiś powód tego głupiego uśmieszku na twojej twarzy? Najbardziej oczywisty powód, to dziewczyna.”
- „Skąd wiedziałeś?” - spytałem.
- „John, mój przyjacielu, na Lorien byłem psem na kobiety.”
- „Nie bujaj, coś kręcisz.”
Pokiwał głową z aprobatą, mówiąc: „Uważałeś, gdy mówiłem ci o Lorien.”
Mieszkańcy Lorien są monogamistami. Zakochujemy się raz na całe życie. Pobieramy się, plus minut, w wieku 25 lat, ale nie ma to nic wspólnego z prawem. Jest to bardziej oparte na przysiędze i zobowiązaniu, a nie na czymś innym. Henri był żonaty przez 25 lat, zanim opuścił ze mną naszą planetę. Minęło 10 lat od tego czasu, ale wiem, że wciąż tęskni za swoją żoną każdego dnia.
- „A więc, kim ona jest?” - spytał.
- „Nazywa się Sarah Hart i jest córką tej agentki nieruchomości, którą spotkaliśmy. Chodzi ze mną na dwa zajęcia, ale jest z pierwszej klasy liceum.”
- Pokiwał głową, mówiąc: „Ładna?”
- „Absolutnie. I inteligentna.”
- „A więc, to tak.” - podjął temat. - „Spodziewałem się tego, już od dłuższego czasu. Jednak pamiętaj, że być może będziemy musieli opuścić to miejsce w każdym momencie.”
- „Wiem.” - powiedziałem i resztę drogi, przejechaliśmy w milczeniu.
Kiedy weszliśmy do domu skrzynka z Lorien, leżała na stole kuchennym. Była kształtu kuchenki mikrofalowej, kwadratowa o wymiarach 1,5 stopy x 1,5 stopy. Podniecenie przemknęło przeze mnie. Podszedłem do niej i schwyciłem jej kłódkę, mówiąc:
- „Uważam, że bardziej ekscytujące jest to, jak otworzyć ten zamek niż to, co właściwie znajduje się w środku.”
- „Naprawdę. To w takim razie, pokażę ci, jak ją otworzyć i zapomnimy, co jest w środku.”
- Uśmiechnąłem się, mówiąc: „Nie bądź taki w gotowanej wodzie kąpany. No dalej. Co jest w środku?”
- „Twoja Spuścizna.”
- „Co masz na myśli, mówiąc: Spuścizna.” - spytałem.
- „Każdemu Garde w dniu urodzin jest ona ofiarowywana, aby on czy jego Keeper, mógł jej użyć, gdy objawi się jego albo jej Dziedzictwo.”
- Pokiwałem głową w radosnym ożywieniu i spytałem: „A więc, co jest w środku?”
- „Twoja Spuścizna.”
Jego odpowiedź sfrustrowała mnie. Wziąłem zamek w rękę i próbowałem go sforsować, ale nawet nie drgnął.
- „Nie możesz go otworzyć go beze mnie, ani ja nie mogę go otworzyć go beze ciebie.” - powiedział Henri.
- „A więc, jak ją otworzymy, skoro nie ma nawet dziurki od klucza.” - spytałem.
- „Poprzez siłę woli.”
- „No przestań, Henri. Nie bądź taki tajemniczy.”
- Wziął kłódkę do ręki i powiedział: „Zamek otwiera się tylko, kiedy jesteśmy razem i po pojawieniu się twego pierwszego Dziedzictwa.”
- Podszedł od frontowych drzwi je zamknął na klucz. Kiedy wrócił do pokoju, powiedział: „Połóż dłoń po jednej stronie zamka u skrzynki.” - Zrobiłem to.
- „Jest to ciepłe.” - powiedziałem.
- „Dobrze. Oznacza to, że jesteś gotowy.”
- „I co teraz?” - spytałem.
Przycisnął dłonie po drugiej stronie zamka, a swoje palce złączył z moimi. Chwilę później, zamek otworzył się z trzaskiem.
- „Zdumiewające.” - powiedziałem.
- „Jest chronione, tak jak ty - przez Loric Charm. Nie może być te zaklęcie inaczej złamane. Możesz nawet przejechać po nim walce drogowym, a nawet się nie wgniecie. Jedynie dwójka z nas może go otworzyć, ale tylko razem, chyba że, ja zginę. I wtedy otworzysz go sam.”
- „Więc,” - powiedziałem. - „Mam nadzieję, że to się nie zdarzy.”
Spróbowałem podnieść wieczko pudełka, ale Henri zatrzymał mnie.
- „Jeszcze nie teraz.” - powiedział. - „Są tam rzeczy, których nie jesteś jeszcze gotowy zobaczyć. Usiądź na kanapie.”
- „Henri, no co ty?”
- „Uwierz mi.” - powiedział.
Potrząsnąłem głową i usiadłem. Otworzył pudełko i wyjął z niego kamień, prawdopodobnie o ok. sześć cali długości i dwa grubości. Zamknął pudełko, potem przyniósł do mnie kamień. Był całkowicie gładki i podłużny, przejrzysty na zewnątrz, ale w środku mętny.
- „Co to jest?” - spytałem.
- „Loric crystal.”
- „Weź go.” - powiedział, podając mi go do ręki. Chwilę potem, moje ręce zetknęły się z dwoma promieniami świateł, które wystrzeliły mi z dłoni. Były one nawet jaśniejsze niż przedwczoraj. Kamień stawał się coraz cieplejszy. Podniosłem go wyżej, aby się mu lepiej przyjrzeć. Ta mętna masa w środku, wirowała, przypominając ruch fal. Poczułem, że mój wisiorek na szyi się nagrzewa. Byłem zachwycony tymi nowymi wydarzeniami. Całe życie spędziłem niecierpliwie czekając na przyjście moich mocy. No pewnie, był taki okres czasu, kiedy chciałem, aby nigdy się one nie pojawiły. Było to spowodowane głównie tym, że chciałem osiedlić się w jednym miejscu i prowadzić normalne życie. Jednak teraz trzymając w ręku kryształ, w którym jego środek wyglądał jak kula dymu i wiedząc, że moje ręce są odporne na ogień i ciepło; jak również to, że w drodze jest więcej Dziedzictwa, które będzie następować po mojej głównej mocy (mocy, która pozwoli mi walczyć); no cóż, było to wszystko dość odjazdowe i ekscytujące. Nie potrafiłem zmazać uśmiechu z twarzy.
- „Co się z tym kryształem dzieje?” - spytałem.
- „Jest on powiązany z twoim Dziedzictwem. Tylko twój dotyk będzie mógł go aktywować. Jeślibyś nie rozwinął Lumen, wtedy kryształ świeciłby, tak jak twoje ręce. Zamiast tego, jest odwrotnie.”
Wpatrywałem się w kryształ, obserwowałem krążący i jarzący się dym.
- „Możemy zacząć?” - spytam Henri.
- Pokiwałem szybko głową i powiedziałem: „O tak, u diabła!”
Dzień jest chłodny. W domu panuje cisza, oprócz sporadycznych powiewów wiatru, stukających w okiennice. Leżę na plecach na drewnianym stoliku od kawy, a ręce zwisają mi po jego bokach. W pewnym momencie, Henri ma utworzyć ogień poniżej nich. Mój oddech jest powolny i równomierny, jak zostałem poinstruowany.
- „Musisz, mieć zamknięte oczy.” - mówi. - „Wsłuchaj się w wiatr. Możesz poczuć drobne pieczenie w ramieniu, kiedy będę przeciągał po nim kryształ. Zignoruj to tak długo, jak dasz radę.”
Tak więc, wsłuchiwałem się w wiatr, wiejący przez drzewa na zewnątrz. I w pewien sposób czułem, jak się kołysały i uginały.
Henri zaczął od prawego ramienia. Przycisnął kryształ do ręki i przesuwał go od nadgarstka do ramienia. Poczułem palenie, tak jak przepowiedział Henri, ale nie na tyle mocne, abym musiał zabrać rękę.
- „John, pozwól swobodnie dryfować swoim myślą. Udaj się tam, gdzie potrzebujesz. ”
Nie miałem pojęcia o czym on mówi, ale próbowałem oczyścić umysł i oddychać powoli. Nagle poczułem, że dryfuje. Znalazłem się gdzieś, gdzie mogłem poczuć słoneczne ciepło na twarzy i o wiele cieplejszy wiaterek niż ten tutaj, w Paradise. Kiedy otworzyłem oczy, nie byłem już dłużej w Ohio.
Pod mną, ciągnął się rozległy obszar, wypełniony wierzchołkami drzew, ale nie była to dżungla. Niebieskie niebo, bijące mocno słońce, które było dwa razy większe niż te na Ziemi. Ciepły, delikatny wietrzyk rozwiewał mi włosy. W dole poniżej, rzeki przepływają przez wąwozy, które przecinają zieleń. Unoszę się na wodzie. Są tu zwierzęta, różnego kształtu i rozmiaru. Niektóre z nich, są sporej długości i smukłe, inne mają krótkie łapy i grube ciało. Jeszcze inne mają sierść albo ciemnego koloru skórę, która jest szorstka w dotyku. Wszystkie one, piją zimną wodę przy brzegu rzeki. Jest tam, na horyzoncie w oddali zakole rzeki i wiem już, że znajduje się na Lorien. Jest to planeta 10 razy mniejsza niż Ziemia i jest możliwe z bardzo daleka ujrzenie jej łuku.
W jakiś sposób, potrafię latać. A więc pędzę i obracam się w powietrzu, potem jak torpeda mknę wzdłuż nad powierzchnią wody.
Zwierzęta podnoszą głowy i patrzą na to z ciekawością, nie ze strachem. Lorien ukazana w kwiecie wieku, zamieszkana przez zwierzęta. W pewien sposób, wygląda to tak, jak wyobrażałem sobie, jak wyglądała Ziemia miliony lat temu, kiedy jej życie uwarunkowane było przez zamieszkujące na niej stworzenia, zanim człowiek się pojawił i przejął panowanie nad światem.
Lorien w pełni życia, wiem że teraz, nie wygląda już tak jak dawnej. Musi to być czyjeś wspomnienie, bo z pewnością nie moje.
Dzień chyli się ku ciemności. Gdzieś w oddali, widać eksplozje sztucznych ogni - które sięgają wysoko i rozpryskują się w kształtach zwierząt i drzew - a ich tłem jest błyszcząca zasłona z ciemnego nieba, księżyców i milionów gwiazd.
Mogę poczuć ich rozpacz - słyszę czyjeś głosy. Odwracam się i rozglądam się wokoło, ale nie ma tu nikogo. Oni wiedzą, gdzie jest jeden z pozostałych, ale zaklęcie wciąż działa. Nie mogą jej dotknąć, zanim nie zabiją cię pierwszego. Ale pomimo tego, nadal próbują ją namierzyć.
Lecę wysoko, po czym obniżam się w poszukiwaniu źródła tego głosu. Skąd ono pochodzi?
Nadszedł czas, w którym musisz być szczególnie ostrożny. Właśnie teraz musimy wyprzedzić ich, zostawić w tyle.
Przepycham się w stronę fajerwerk. Ten głos wytrąca mnie z równowagi. Być może te głośne wybuchy, zagłuszył ten głos.
Oni oczekuję, że zabiją nas, zanim rozwiniemy swoje Dziedzictwa. Ale trzymajmy się w ukryciu. Pozostańmy spokojni i opanowani. Pierwsi trzej spanikowali. Trójka z nas nie żyje. Musimy być inteligentni i ostrożni. Kiedy wpadamy w panikę, możemy popełnić błąd. Wiedzą oni, że będzie im trudniej nas zabić, gdy się w pełni rozwiniemy, wtedy będzie się toczyć prawdziwa walka. Będziemy odpowiadać na ciosy, szukać naszej zemsty i oni są tego świadomi.
Widziałem rzucane bomby nad powierzchnią Lorien. Eksplozje wstrząsnęły ziemią i powietrzem, wiatr niósł krzyki, wybuchy ognia ogarnęły ziemie i drzewa. Las płonął. Tysiące różnych statków kosmicznych, z wysokiego nieba zniżało się ku naszej planecie. Mogadoriańscy żołnierze, tłumnie wyszli, niosąc bronie i granaty, o mocy silniejszej niż ta, używana tutaj podczas działań wojennych. Byli wyżsi niż my, wciąż wyglądali podobnie jak my, tylko ich twarz znacznie się wyróżniała. Nie mieli źrenic, a ich tęczówki były w kolorze karmazynowym, niektóre zaś były zupełnie czarne. Ciemne, ciężkie i duże obwódki, okalały ich oczy. Wyróżniali się bladością skóry, która była prawie bez koloru i posiniaczona do tego. Ich zęby błysnęły pomiędzy ustami - które zdawały się nigdy nie zamykać - zęby, które wyglądały jak opiłowane, sięgające aż do nienaturalnego punktu.
Bestie z Mogadore wysiadły ze statku, z takim samym zimnym wzrokiem. Niektóre z nich były takiej wielkości jak domy, ukazywały zaostrzone zęby, a ich ryk był tak głośny, że aż ranił mi uczy.
Byliśmy zbyt nieostrożni, John. I dlatego zostaliśmy pokonani tak łatwo. Wiedziałem, że ten głos należał do Henri'ego, ale nigdzie nie było go w pobliżu. Nie potrafiłem odwrócić oczu od zabijania i katastrofy na naszej planecie. Ludzie albo uciekali, albo próbowali walczyć. Tyle samo zostało zabitych - Mogadorianów i Loric. Ale ci ostatni, przegrali bitwę przeciw bestiom, które zabijały naszą ludność dziesiątkami - używając: ognia, zębów, obracających się ramion i ogonów. Czas przyśpiesza, płynie szybciej niż normalnie. Ile już go minęło? Godzina? Dwie?
The Garde prowadzą walkę, ich Dziedzictwo zostało wystawione. Niektórzy z nich latają, inni potrafią biec tak szybko, że wręcz ich postać jest zamazana, jeszcze inni potrafią rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć całkowicie. Lasery wystrzeliwują z rąk, ciała otoczone są przez płomienie, chmury burzowe naciągają z ostrym wiatrem (ci kontrolujący pogodę). Ale wciąż przegrywają. Oni mają przewagę liczebną - 500 na 100. Ich moce są niewystarczające.
Nasza straż została stracona. Mogadorianie zaplanowali ten atak w odpowiednim momencie, kiedy byliśmy narażeni na największe niebezpieczeństwo, ponieważ Starsi odeszli.
Pittacus Lore, najwspanialszy z nich, ich przywódca, zgromadził ich przed atakiem. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, gdzie oni są, czy jeszcze żyją. Być może Mogadorianie zajęli się nimi na początku i usunęli Starszych z drogi, to było wtedy gdy atakowali. Teraz wiemy, jak było naprawdę. Słup iskrzącego białego światła został wystrzelony przez zgromadzonym Starszych w niebo, na bardzo daleką odległość. Trwało to przez cały dzień, potem oni znikli. My jako ich ludzie, powinniśmy zauważyć, że coś jest nie tak. Nie możemy nikogo o to obwinić, tylko nas samych. I tak mieliśmy szczęście, że udało się komukolwiek z nas opuścić planetę - dziewięciu młodych Garde, którzy by któregoś dnia kontynuowali naszą walkę, utrzymaliby istnienie naszej rasy.
Gdzieś daleko w oddali, statek szybował wysoko i szybko w przestrzeni kosmicznej, a za nimi ciągnął się niebieski strumień. Obserwowałem niebo z mego punktu widzenia, dopóki obraz nie zniknął. Jest w tym coś znajomego. I wtedy skojarzyłem, że to ja lecę tym statkiem i Henri również. Kierujemy się na planetę Ziemię. Mieszkańcy Loric musieli wiedzieć, że zostaną pokonani. Dlaczego inni odesłali nas?
Niepotrzebna rzeź. Tak to dla mnie wyglądało. Wylądowałem na ziemi i szedłem pomimo kuli ognia. Wściekłość przepłynęła przeze mnie. Mężczyźni i kobiety ginęli, Garde i CÂa pan razem z bezbronnymi dziećmi. Jak można pozwalać na to? Czy serca Mogadorianów są tak twarde, aby dokonać czegoś takiego? I dlaczego zostałem oszczędzony?
Rzuciłem się na żołnierza w pobliżu, ale przeleciałem przez niego i upadłem. Wszystko, czego byłem świadkiem, już się zdarzyło. Jestem widzem naszego upadku i nic nie mogę zrobić, aby temu zapobiec.
Odwracam się i napotykam bestie, wysoką na 40 stóp, z szerokimi barami, czerwonymi oczami i rogami o długości 20 stóp. Ślina kapie z jej długich, ostrych zębów. Wydaje ryk i rzuca się do przodu.
Przechodzi przeze mnie, ale dosięga dziesięciu Loric wokół mnie. Tak jakby, każdy z nich odszedł i bestia zajmuje się kolejnymi z naszych ludzi.
Przez scenę naszej zagłady, słyszę jakiś zdarty głos, różny od odgłosu rzezi na Lorien. Dryfuję dalej czy wracam z powrotem. Dwie ręce chwytają mnie za ramiona. Otwieram oczy i jestem już z powrotem w naszym domu, w Ohio. Moje ręce zwisają znad stolika do kawy. Cale poniżej od nich, są kotły z ogniem i obie moje dłonie i nadgarstki zanurzone w płomieniach. Ale nic z tego nie odczuwam. Henri stoi obok mnie. Drapanie, które słyszałem wcześniej, dochodzi z werandy.
- „Co to jest?” - pytam, siadając.
- „Nie wiem.” - mówi Henri.
Oboje jesteśmy cicho, wytężamy słuch. Kolejne trzy drapnięcia w drzwi. Henri spogląda na mnie i mówi: „Ktoś jest na zewnątrz.”
Spoglądam na zegar na ścianie. Minęła zaledwie godzina. Jestem spocony, brakuje mi oddechu i odczuwam niepokój po tym, jak byłem świadkiem rzezi na Lorien. Po raz pierwszy w życiu, zrozumiałem co tak naprawdę wydarzyło się na naszej planecie. Do dzisiaj wieczorem, tamte wydarzenia były tylko częścią innych historii, wcale nie różniących się od tych, które czytałem w książkach. Ale teraz widziałem: krew, łzy i śmierć. Widziałem naszą zagładę. To wszystko było częścią tego, kim jestem.
Na zewnątrz, ciemność nastała. Trzy kolejne drapnięcia w drzwi i niskie pomruki. We dwoje skoczyliśmy na nogi. Zaraz pomyślałem o bestii, które też wydawane takie odgłosy.
Henri pośpieszył do kuchni i wyjął z szuflady obok zlewu nóż. Powiedział mi: „Schowaj się za kanapą.”
- „Co takiego, dlaczego?”
- „Bo tak mówię.” - powiedział.
- „Myślisz, że ten mały nóż na coś się zda, jeśli to Mogadorian?” - spytałem.
- „Jeżeli uderzę go prosto w serce, to tak. A teraz, ukryj się.”
Zszedłem ze stolika, po cichu dotarłem do kanapy i ukucnąłem za nią. Dwa kotły ognia i słaba wizja z Lorien, wciąż przechodziły mi przez myśli. Niecierpliwy ryk doszedł z drugiej strony drzwi. Ktoś na pewno jest na zewnątrz.
- „Nie podnoś się.” - powiedział Henri.
Podniosłem głowę, aby moc chociaż odrobinę zerknąć okiem spod kanapy. Cała ta krew, pomyślałem. Z pewnością wiedzieli, że nie mają szans. Jednak walczyli do końca, ginęli aby uratować innych, ocalić Lorien. Henri mocniej ścisnął nóż w ręku i powoli sięgnął do mosiężnej gałki u drzwi. Złość przeszła przeze mnie. Miałem nadzieję, że to jeden z nich, Mogadorian, na którym się weźmiemy teraz odwet.
Nie ma mowy, abym pozostał ukryty za kanapą. Sięgnąłem po kocioł, włożyłem tam rękę i wyciągnąłem stamtąd płonący kawałek drewna z zaostrzonym końcem. Dla mnie jest on chłodny w dotyku, ale po jego zewnętrznej stronie jest ogień, który przechodzi po mojej ręce. Trzymam ten kawałek drewna jak sztylet. Pozwól im wejść, myślę. Dość uciekania. Henri spogląda na mnie, bierze głęboki oddech i szybko otwiera drzwi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Każdy mięsień w moim ciele jest napięty, cały jestem nabuzowany. Henri wyskakuje przez drzwi i ja również jestem gotowy podążyć za nim. Czuje tylko głośne walenie (puk-puk-puk) w piersi. Moje palce oplatają wciąż płonący kawałek drewna. Powiew wiatru przeszedł przez drzwi, a ogień tańczy po mojej ręce i liże moje nadgarstki. Nikogo tam nie ma. Naraz z Henri'ego uchodzi napięcie, próbuje zdusić śmiech, patrząc na coś pod swoimi stopami. Spoglądam w to samo miejsce i zauważam tego samego psa, którego spotkałem wczoraj pod szkołą. Pies merda ogonem i trąca łapą ziemię pod sobą. Henri pochyla się i zaczyna go głaskać, a wtedy pies wyrywa się do przodu i wpada do domu, z zwisającym jęzorem.
- „Co on tutaj robi?” - pytam.
- „Znasz tego psa?”
- „Zobaczyłem go wczoraj przed szkołą. I od kiedy wysadziłeś mnie tam, ciągle się za mną włóczył.”
Upuściłem ten kawałek drewna i wytarłem ręce o dżinsy, pozostawiając na nich czarny ślad od popiołu. Pies usiadł przy moich stopach i patrzył na mnie z nadzieją, a jego ogon uderzał o twardą, drewnianą podłogę. Usiadłem na kanapie i obserwowałem dwa płonące ognie.
Skończyło się uczucie podniecenia całą tą sytuacją, moje myśli powróciły do tego co ujrzałem w wizji. Wciąż słyszałem krzyki, widziałem jak w świetle księżyca, krew lśniła w trawie. Widziałem ciała zabitych i zwalone drzewa, a przede wszystkim czerwony blask w oczach bestii z Mogadore, zaś w oczach Loric - paniczny strach.
- Spojrzałem na Henri'ego i powiedziałem: „Widziałem, co się wydarzyło. Przynajmniej, jak do się zaczęło.”
- Pokiwał głową, mówiąc: „Tak myślałem, że to ujrzysz.”
- „Słyszałem twój głos. Czy mówiłeś do mnie?” - spytałem.
- „Tak.”
- „Nie rozumiem.” - powiedziałem. - „To była masakra. Było w nich tyle nienawiści i tylko z powodu naszych bogactw naturalnych. Czy było coś jeszcze innego.”
Henri westchnął i usiadł na stoliku od kawy naprzeciw mnie. Pies wskoczył mi na kolana, zacząłem go głaskać. Jest on bardzo brudny, a pod ręką czuje sztywną i natłuszczoną sierść. Na obroży ma przyczepiony znaczek, w kształcie piłki, - jest on już stary, a większość brązowej farby zeszła z niego. Wziąłem znaczek do ręki, po jednej stronie widnieje numer 19, a po drugiej: BERNIE KOSAR.
- „Bernie Kosar.” - powiedziałem, a pies pomerdał ogonem. - „Zgaduje, że tak się nazywa, tak samo jak facet z plakatu w moim pokoju. Jest on tutaj dość popularny, jak sądzę.” - Wciąż głaszczę go po grzbiecie i mówię. - „Wygląda, jakby nie miał domu. I jest na pewno głodny.”
Henri kiwa głową i spogląda na psa, wabiącego się: Bernie Kosar. Pies wyciąga się i kładzie swoją mordkę na łapach, ma zamknięte oczy. Otwieram zapalniczkę i przesuwam płomieniem po moich palcach, potem po dłoni w stronę ramienia. Jedynie kiedy płomień zbliża się do łokcia, odczuwam pieczenie. Cokolwiek Henri zrobił, zaczyna działać i moja odporność się rozszerzyła. Zastanawiam się, jak długo to potrwa, zanim całkowicie będę odporny na ciepło i ogień.
- „A więc, co się stało?” - spytałem.
- Henri wziął głęboki oddech i powiedział: „Również miałem te wizje. Były tak samo prawdziwe, jak ty tutaj.”
- „Nie zdawałem sobie sprawy, jakie to było wszystko okropne. Chodzi mi o to, że chociaż mi o tym opowiadałeś, nie mogłem tego w pełni zrozumieć, dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy.”
- „Mogadorianie są inni niż my - są tajemniczy, manipulatorzy, nieufni wobec prawie wszystkiego. Mają pewne moce, ale nie takie, jak nasze. Są oni towarzyscy i dobrze się rozwijają w przeludnionych miastach - im bardziej gęsto zaludnione, tym lepiej. Dlatego trzymamy się z daleka od dużych miast. Nawet jeśli łatwiej byśmy się tam wtopili w tłum, to oni też mogliby to zrobić. Około 100 lat temu, planeta Magadore chyliła się ku zagładzie, podobnie jak 25 tysięcy lat temu - nasza planeta Lorien. Jednak oni nie zapobiegli temu zniszczeniu, jak my to zrobiliśmy. Nie rozumieli tego, jak mieszkańcy Ziemi teraz podobnie. Zignorowali tą sytuację. Zabili oceany, rzeki płynące i jeziora - poprzez odpady i ścieki spływające do miast. Roślinność zaczęła obumierać, co spowodowało wymieranie roślinożerców, a potem mięsożerców. Wiedzieli, że muszą zrobić coś drastycznego, aby uratować swoją sytuację.” - Henri zamknął oczy i milczał przez pewien czas, potem spytał: „Czy wiesz, jak była najbliższa zamieszkana planeta do Magadore?”
- „Tak, to jest Lorien. Albo była, tak myślę.”
- Henri pokiwał głową, mówiąc: „Tak, to jest Lorien. Jestem pewny tego, że wiesz, iż udali się na naszą planetę ze względu na nasze zasoby naturalne.”
Pokiwałem głową. Bernie Kosar podniósł mordkę i ziewnął. Henri podgrzał w mikrofalówce gotowane pierś kurczaka i pokroił ją w plastry. Potem wrócił z pełną miską i postawił ją przed psem. Jadł bardzo łapczywie, jakby nie jadł od kilku dni.
- „Na Ziemi jest bardzo duża liczba Mogadorian.” - Henri kontynuował. - „Nie wiem ilu ich jest, ale mogę ich wyczuć, kiedy śpię. Czasami, widzę ich w moich snach. Chociaż nie mogę powiedzieć, gdzie są albo o czym rozmawiają. Ale widzę ich. I nie sądzę, że szóstka z was to jedyny powód, dlaczego oni tu są.”
- „Co masz na myśli? A gdzie jeszcze mogliby być?”
- Henri spojrzał mi w oczy i powiedział: „Czy wiesz, jaka jest druga najbliższa zamieszkała planeta od Mogadore?”
- Pokiwałem głową, mówiąc: „To Ziemia, nieprawdaż?”
- „Mogadore jest dwa razy większa niż Lorien, ale Ziemia jest pięć razy taka jak Mogadore. Pod względem jej rozmiaru, Ziemia jest lepiej przygotowana do obrony i ofensywy. Mogadorianie muszą najpierw poznać tą planetę, zanim przystąpią do ataku. Nie potrafię ci odpowiedzieć, dlaczego zostaliśmy pokonani tak łatwo, ponieważ sam z tego, wiele nie rozumiem. Ale wiem na pewno, że jedną częścią tego było połączenie ich wiedzy o naszej planecie i jej mieszkańcach i to że jedyną naszą obroną była inteligencja i Dziedzictwo naszych Garde. Można wiele mówić o Mogadorianach, ale z pewnością, gdy dojdzie do bitwy, są oni genialnymi strategami.”
Znowu milczeliśmy przez chwilę, a na zewnątrz było słychać huczenie wiatru.
- „Nie sądzę, aby byli zainteresowani zabraniem zasobów Ziemi?” - powiedział Henri.
- Westchnąłem i spojrzałem na niego, mówiąc: „Dlaczego nie?”
- „Mogadore wciąż ginie. Chociaż załatali najbardziej naglące problemy, to upadek tej planety jest nieunikniony i oni o tym wiedzą. Myślę, że planują zabić wszystkich ludzi i na Ziemi założyć swój nowy dom na stałe.”
Po kolacji, wykąpałem Berniego Kosara, używając szamponu i odżywki. Wyszczotkowałem go starym grzebieniem, który znalazłem w szufladzie, po poprzednim lokatorze. Teraz wyglądał i pachniał o wiele lepiej. Jednak jego obroża nadal strasznie cuchnęła, a więc ją wyrzuciłem. Zanim położyłem się do łóżka, zostawiłem dla niego otwarte drzwi, ale nie był zainteresowany wejściem do środka. Zamiast tego, położył się na podłodze i oparł mordkę na swoich przednich łapach. Mogłem poczuć jego pragnienie pozostania z nami w domu. Zastanawiam się, czy poczuł moje pragnienie, aby także został z nami.
- „Myślę, że mamy nowego zwierzaka w domu.” - powiedział Henri.
Uśmiechnąłem się. Gdy go tylko wcześniej ujrzałem, miałem nadzieję, że Henri pozwoli mi go zatrzymać.
- „Na to wygląda.” - odpowiedziałem.
Półtorej godziny później, położyłem się do łóżka, a Bernie Kosar wskoczył tam za mną i zwinął się w kulkę przy moich stopach. Chrapał już po kilku minutach. Leżałem przez chwilę na plecach i wpatrywałem się w ciemność, przez głowę przepływały mi tysiące różnych myśli. Obrazy z wojny: chciwość, spragniony wzrok Mogadorian; złość, twardy wzrok bestii; śmierć i krew. Czy znowu powróci życie na Lorien, czy też zostaniemy na zawsze z Henrim na Ziemi?
Starałem się wyparć te myśli i obrazy z głowy, ale nie odchodziły przez dłuższy czas. Wstałem i pochodziłem przez pokój przez moment. Bernie Kosar podniósł głowę i obserwował mnie, ale po chwili upuścił ją i znowu zapadł w sen. Westchnąłem, schwyciłem komórkę w rękę i sprawdziłem, czy Mark James nie namieszał mi w telefonie. Numer Henriego wciąż tam był, ale nie tylko jego. Dodano także nową pozycję - „Sarah Hart.” Po ostatnim dzwonku, ale przed tym, jak przyszła do mojej szafki, Sarah musiała wpisać swój numer.
Zamknąłem telefon i położyłem go na nocnym stoliku, wciąż się uśmiechałem. Po dwóch minutach, znowu wziąłem komórkę, aby sprawdzić, czy na pewno to, co wcześniej zobaczyłem, nie przewidziało mi się. Nie, nie przewidziało mi się. Zatrzasnąłem klapkę w telefonie i odłożyłem go na miejsce, jednak po pięciu minutach znowu go podniosłem, aby ponownie spojrzeć na numer Sary. Nie wiem, jak długo zajęło mi zaśnięcie, ale w końcu spałem smacznie. Kiedy obudziłem się rano, wciąż trzymałem komórkę w ręku, na mojej piersi.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy się obudziłem, Bernie Kosar drapał drzwi mojej sypialni, a więc go wypuściłem. Mój pies z nosem przy ziemi robił obchód po podwórku. Kiedy przeszedł przez wszystkie jego cztery rogi, opuścił nasz podwórek i zniknął w lesie. Zamknąłem drzwi i wskoczyłem pod prysznic. Kiedy wyszedłem po 10 minutach, pies już był z powrotem i siedział na kanapie. Na mój widok, zamerdał ogonem.
- „Wypuściłeś go na zewnątrz?” - spytałem Henri'ego, który siedział w kuchni przy stole, pokrytym stosem gazet i pracował na laptopie. - „Tak.” - odpowiedział.
Po szybkim śniadaniu, wyszliśmy z domu. Bernie Kosar ruszył za nami, ale się przytrzymał i usiadł, patrząc na drzwiczki pasażera w ciężarówce.
- „To trochę dziwne, nie uważasz?” - powiedziałem.
- Henri wzruszył ramionami i powiedział: „Powinien być przyzwyczajony do jazdy samochodem. Wpuśćmy go.”
Otworzyłem drzwiczki, a on wskoczył do środka. Siedział z zwisającym językiem na środkowym siedzeniu. Kiedy wycofaliśmy się z naszej drogi, wskoczył na moje kolana i naparł łapami na szybę. Opuściłem szybę, a Bernie Kosar wystawił pół swego ciała na zewnątrz, miał otwartą mordkę, zaś jego uszy trzepotały na wietrze. Trzy mile później, Henri zatrzymał się przy szkole. Otworzyłem drzwiczki i Bernie Kosar wyskoczył z ciężarówki. Podniosłem go i wsadziłem z powrotem, ale znowu z niej wyskoczył. Po raz kolejny, podniosłem go i wsadziłem do ciężarówki, tym razem przyblokowałem go, aby nie mógł się wydostać na zewnątrz i zamknąłem drzwiczki. Stał na siedzeniu na tylnich łapach, a na przednich opierał się o występ u drzwi, szyba była wciąż opuszczona. Pogłaskałem go po głowie.
- „Czy masz rękawice?” - spytał Henri.
- „Tak.”
- „Komórkę.” - spytał ponownie.
- „Tak.”
- „Jak się czujesz?”
- „Czuję się dobrze.” - odpowiedziałem.
- „W porządku. Zadzwoń, jak będziesz miał jakieś kłopoty.”
Odjechał, a Bernie Kosar obserwował mnie przez tylnią szybę, póki ciężarówka nie zniknęła za zakrętem.
Poczułem podobny niepokój, jak przedwczoraj, ale z innego powodu. Jedna część mnie, chciała spotkać się z Sarą natychmiast, druga zaś, miała nadzieję, nie zobaczyć ją wcale. Nie byłem pewny, co miałbym jej powiedzieć. Co jeśli nie wymyślę niczego i będę stał przed nią jak głupek? Co jeśli jest z Markiem, gdy ją zobaczę? Czy powinienem ją pozdrowić i narazić się na ponowną konfrontacje z Markiem, czy po prostu przejść obok niej i udawać że ją nie widzę? Przynajmniej zobaczę ich na drugich zajęciach. Nic się nie da zrobić. Skierowałem się do mojej szafki. Mój plecak jest wypełniony książkami, które powinienem przeczytać poprzedniego wieczoru, ale nawet do nich nie zajrzałem. Zbyt dużo myśli i obrazów tkwiło mi w głowie. Nie wyleciały mi z głowy i trudno wyobrazić, aby kiedykolwiek to się stało. Było to zupełnie inne od tego, czego się spodziewałem. Śmierć nie jest taka, jaka jest ukazana na filmach. Dźwięki, wygląd, zapachy. Wszystko jest zupełnie inne.
Jestem przy mojej szafce i od razu zauważam, że coś jest nie tak. Metalowy uchwyt jest pokryty brudem, albo wygląda na coś brudnego. Nie jestem pewny, czy powinienem otworzyć szafkę, ale biorę głęboki oddech i chwytam za uchwyt.
Połowa szafki jest pokryta obornikiem, a otwierając drzwiczki część nawozu spadła na podłogę i na moje buty. Zapach jest straszny. Zamykam z trzaskiem szafkę. Sam Goode stoi za mną i jego nagłe pojawienie się z nikąd, wystraszyło mnie. Wygląda żałośnie, w białek koszulce NASA, jedynie odrobinę różnej od tej, którą wczoraj miał na sobie.
- „Cześć Sam.” - mówię.
Patrzy w dół na kupę gnoju pod moimi stopami, potem spogląda na mnie.
- „Ty też?” - pytam.
Kiwa głową.
- „Wybieram się do dyrektora. Czy chcesz pójść ze mną?” - pytam.
Kręci głową w odmowie, odwraca się i odchodzi bez słowa. Idę do gabinetu Pana Harrisa, pukam do drzwi, następnie wchodzę, nie czekając na jego odpowiedź. Siedzi za biurkiem, ma na sobie krawat ze szkolną maskotką - malutkim piratem, uśmiechającym się do mnie dumnie.
- „To wielki dzień, John.” - powiedział. Nie wiem o czym mówi. - „Reporterzy z Gazette pojawią się na godzinę. Pierwsza strona!”
Wtedy sobie przypomniałem o wielkim wywiadzie Marka Jamesa w lokalnej gazecie.
- „Musi być Pan bardzo dumny.” - powiedziałem.
- „Jestem dumny z każdego ucznia w Paradise.” - powiedział, wciąż się uśmiechając. Oparł się o krzesło, złożył palce razem i położył dłonie na brzuchu. - „Co mogę dla ciebie zrobić?”
- „Chciałem tylko powiadomić Pana, że moja szafka dziś rano została napełniona obornikiem.”
- „Co masz na myśl, mówiąc: „napełniona.” - spytał.
- „Oznacza to, że wszystkie rzeczy w szafce są pokryte obornikiem.”
- „Obornikiem?” - spytał ze zakłopotaniem.
- „Tak.”
Zaśmiał się. Byłem zdumiony jego całkowitym brakiem troski. Złość przepłynęła przeze mnie. Poczułem ciepło na twarzy.
- „Chciałem, aby Pan wiedział, że trzeba uprzątnąć szafkę. Szafka Sama Goode, również jest wypełniona obornikiem.”
- Westchnął i potrząsnął głową, mówiąc: „Poślę natychmiast po Pana Hoobsa, dozorcę, i przeprowadzimy dochodzenie.”
- „Obaj wiemy, kto to zrobił, Panie Harris.”
Rzucił mi protekcjonalny uśmiech, mówiąc: „Przeprowadzę pełne dochodzenie, Panie Smith.”
Nie było sensu dalej rozmawiać o tym, a więc wyszedłem z gabinetu dyrektora i skierowałem się do łazienki, aby umyć ręce i twarz. Musiałem się uspokoić. Nie chciałem dziś znowu zakładać rękawic. Może nie powinienem niczego robić. Tylko to zostawić. Ale czy by to się skończyło? Poza tym, jaki mam inny wybór? Mają oni przewagę liczebną, a moim jedynym sojusznikiem jest 100-funtowy drugoklasista z zamiłowaniem do istot pozaziemskich.
Może to nie jest cała prawda i mam jeszcze innego sprzymierzeńca w osobie - Sarah Hart.
Spojrzałem w dół na moje ręce. Wszystko w porządku, nie świecą. Wyszedłem z łazienki. Dozorca zajmował się uprzątnięciem mojej szafki z gnoju, wyjmował z niej książki i wyrzucał do kosza. Przeszedłem obok niego i udałem się w stronę sali, gdzie czekałem na rozpoczęcie pierwszej lekcji. Na zajęciach były omawiane zasady gramatyki - różnice pomiędzy „gerund” (rzeczownik odczasownikowy) a „czasownikiem” i dlaczego gerund nie jest czasownikiem. Tym razem próbowałem lepiej się skupić na wykładzie niż wczoraj, ale już pod koniec lekcji, coraz bardziej byłem nerwowy na myśl o następnych zajęciach. Nie dlatego, że miałem spotkać Marka, ale miałem zobaczyć Sarę. Czy uśmiechnie się dziś do mnie? Pomyślałem sobie, że lepiej wcześniej zjawić się w klasie i zająć wolne miejsce, aby móc obserwować Sarę, jak wchodzi do sali. W ten sposób zobaczę, czy pierwsza przywita się ze mną.
Kiedy zadzwonił dzwonek, wypadłem z klasy i popędziłem korytarzem w stronę sali, gdzie miały być zajęcia z astronomii. Pierwszy wszedłem do sali, niedługo potem klasa zaczęła się wypełniać uczniami. Sam usiadł obok mnie. Chwilę przed dzwonkiem Sarah i Mark weszli razem do sali. Była ona ubrana w białą zapinaną na guziki koszulę i czarne spodnie. Uśmiechnęła się do mnie, zanim usiadła na swoim miejscu. Też się do niej uśmiechnąłem. Osoba Marka wcale nie zwróciła mojej uwagi. Czułem zapach gnoju na moich butach, a może ten odór dochodził od Sama.
Wyjął z plecaka broszurkę z napisem: „Oni są wśród nas.” na okładce. Wyglądało to tak, jakby to wydrukowane w czyjejś piwnicy. Sam przeszedł do artykułu na środku kartki i zaczął go czytać bardzo uważnie.
Spojrzałem na Sarę, siedzącą 4 ławki przede mną, miała włosy związane w kucyk, tak że mogłem zobaczyć jej kark. Założyła nogę na nogę i siedziała wyprostowana na krześle. Żałuję, że nie siedzę bezpośrednio za nią i nie mogę wziąć ją za rękę. Bardzo chciałbym, żeby to już były ósma lekcja, kiedy mamy z Sarą zajęcia z gospodarstwa domowego. Zastanawiam się, czy będziemy dziś znów partnerami na tej lekcji.
Pani Burton zaczyna wykład, wciąż głównym tematem jest Saturn. Sam wyciąga kartkę papieru i coś na niej szybko bazgroli, przerywa tylko na chwilę, aby coś sprawdzić w swoim artykule. Spoglądam mu przez ramię i widzę następujący tytuł: Całe miasto Montana uprowadzone przez kosmitów.
Jeszcze poprzedniego dnia, nie rozważałbym nawet takiej teorii. Jednak Henri wierzy w to, że Mogadorianie spiskują, jak to by tu przejąć Ziemię. Muszę przyznać, że nawet ta publikacja w broszurce Sama, chociaż jest niedorzeczna, to być może jest w niej ziarnko prawdy. Wiem, że niektórzy z mieszkańców Lorien wiele razy odwiedzili Ziemię. Obserwowaliśmy, jak Ziemia się rozwija, obserwowaliśmy jej przyrost i obfitość, jak wszystko się budziło do życia; a także, kiedy była ona pokryta lodem i śniegiem i gdy nic się nie rozwijało na waszej planecie. Pomagaliśmy ludziom, uczyliśmy ich, jak rozpalić ogień, daliśmy im narzędzia, aby rozwinęli mowę i język. Z tego powodu nasz język jest podobny do innych języków na Ziemi. I chociaż my nigdy nie uprowadziliśmy żadnych ludzi, to nie oznacza że inni obcy tego nie zrobili. Spojrzałem na Sama.
Nigdy nie spotkałem nikogo, kto byłby tak zafascynowany istotami pozaziemskimi na takim punkcie, że czytał i robił notatki z teorii spiskowych na temat kosmitów. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł do klasy - uśmiechnięty Pan Harris.
- „Przepraszam, że przerywam, Pani Burton, ale muszę zabrać ze sobą Marka na chwilę. Reporterzy z Gazette są już tu, aby przeprowadzić z nim wywiad.” - powiedział to na tyle głośno, by cała klasa mogła to usłyszeć.
Mark wstał, spakował plecak i niedbale wyszedł z sali. Widziałem jeszcze, jak Pan Harris poklepywał go po plecach. Potem znowu spojrzałem na Sarę i żałowałem że nie mogę usiąść na pustym krześle obok niej.
Czwarta lekcja - to WF. Sam jest w mojej klasie. Po przebraniu się, usiedliśmy obok siebie na podłodze w sali gimnastycznej. Jest on ubrany w tenisówki, szorty i koszulkę o dwa czy trzy rozmiary za duże. Wygląda jak bocian z tyczkowatymi kolanami i łokciami, chociaż nie jest za wysoki.
Nauczyciel WF-u, Pan Wallace, stoi naprzeciw nas - stoi twardo na ziemi, z rozstawionymi stopami i zaciśniętymi pięściami na swoich biodrach.
- „W porządku chłopaki, posłuchajcie. To prawdopodobnie ostatnia szansa, abyśmy mogli trochę poćwiczyć na zewnątrz, a więc wykorzystajmy to. Przebiegnijcie jedną milę, tak szybko, jak jesteście w stanie. Będę mierzył i zapisywał wasze czasy, a więc dajcie z siebie wszystko!”
Bieżnia jest wykonana z syntetycznej gumy. Okrąża boisko do gry w piłkę nożną, a wokół znajdują się drzewa, w oddali widać lasy, które być może ciągną się aż do naszego domu, ale nie jestem tego pewien. Wiatr jest chłodny i na rękach Sama pojawia się gęsia skórka. Próbuje on energicznie pocierać ramiona, aby jej się pozbyć.
- „Czy biegałeś już na ten dystans?” - spytałem.
- Sam pokiwał głową i powiedział: „Tak, w drugim tygodniu szkoły.”
- „Jaki miałeś czas?”
- „Dziewięć minut i pięćdziesiąt cztery sekund.” - odpowiedział.
- Spojrzałem na niego, mówiąc: „Sądziłem, że taki chudy dzieciak jak ty, powinien być szybki.”
- „Zamknij się.” - powiedział.
Biegłem obok Sama na końcu. Cztery okrążenia - to tyle ile musieliśmy okrążyć boisko, aby przebiec jedną milę. Gdzieś w połowie okrążenia, zacząłem oddalać się od Sama i zastanawiałem się, jak szybko jestem w stanie przebiec tą milę. Dwie minuty, jedną, a może jeszcze krócej.
Biegnąc, czułem się świetnie i nawet nie wiem kiedy, przebiegłem linię mety. Wtedy zwolniłem i symulowałem zmęczenie. Wtedy zobaczyłem jakiś brązowy i biały zarys czyjejś sylwetki w krzakach, przy wejściu na trybuny. Pomyślałem, że mój umysł płata mi figla. Odwróciłem wzrok i biegłem dalej w stronę nauczyciela. Trzymał w ręku stoper i głośno dopingował kogoś za mną. Spojrzałem za ramię i znowu mój wzrok napotkał tamten niewyraźny cień, który napierał na mnie. W mojej głowie pojawiły się obrazy z wczorajszego dnia. Bestie Mogadorian, nawet te małe z zębami śliniącymi jak ostrza, szybkie stworzenia zdeterminowane by zabić. Zacząłem biec bardzo szybko.
Przez połowę okrążenia biegłem w morderczym tempie, zanim odwróciłem głowę by zobaczyć czy wciąż ktoś jest za mną? Nikogo nie było. Musiałem to wyprzedzić. Minęło 20 sekund. Wtedy odwróciłem się z powrotem i to coś stało naprzeciw mnie, musiało przeciąć boisko by tu być. Zatrzymałem się w miejscu, a wtedy moje pole widzenia poprawiło się.
To był Bernie Kosar. Siedział na środku toru, z zwisającym językiem i merdał ogonem.
- „Bernie Kosar!” - krzyknąłem. - „Przestraszyłeś mnie na śmierć.”
Znowu biegłem, tylko w wolniejszym tempie, a obok mnie biegł Bernie Kosar. Miałem nadzieję, że nikt wcześniej nie widział, jak szybko biegłem. Potem, zatrzymałem się i pochyliłem się, jak bym miał skurcze i nie mógł złapać oddechu. Podszedłem kawałek. Potem biegłem trochę truchtem. Zanim ukończyłem drugie okrążenie, dwaj inni uczniowie wyprzedzili mnie.
- „Smith! Co się stało? Zakurzyłeś wszystkich za tobą.” - krzyczał Pan Wallace, kiedy minąłem go.
- Oddychałem ciężko, dla popisu - „Mam astmę.” - powiedziałem.
- Pokręcił głową w dezaprobacie, mówiąc: „A już myślałem, że mam - nowego tegorocznego mistrza stanu Ohio na tym dystansie - w mojej klasie.”
Wzruszyłem ramionami i biegłem dalej, co jakiś czas się zatrzymując i idąc spacerkiem. Bernie Kosar został ze mną, czasami szedł spacerkiem albo biegł truchtem. Kiedy zacząłem ostatnie okrążenie dogonił mnie Sam. Miał czerwoną twarz.
- „A więc, co dziś czytałeś na astronomii?” - spytałem.
- „Całe miasto Montana zostało uprowadzone przez kosmitów.” - powiedział, szeroko się uśmiechając. - „Jest to taka teoria.” - wyjaśnił trochę nieśmiało, jakby był zakłopotany.
- „Jak mogłoby być całe miasto uprowadzone?” - spytałem.
Sam wzruszył ramionami, nic nie odpowiedział.
- „Nic nie powiesz?”
- „Naprawdę chcesz wiedzieć?” - spytał.
- „Oczywiście.”
- „No dobrze, ta teoria głosi, że rząd pozwala obcym na uprowadzenia w zamian za technologię.”
- „Naprawdę, a jakiego to rodzaju technologia?” - spytałem.
- „No wiesz, coś takiego jak, np. : chipy do superkomputerów i nowe formuły do stworzenia bomb i technologii ekologicznych. Takie tam.”
- „Technologia ekologiczna dla żywych okazów? Dziwne. Dlaczego kosmici chcą uprowadzić ludzi?” - spytałem.
- „Aby mogli nas przestudiować, zbadać dogłębnie.”
- „Ale dlaczego? Jaki mają powód, aby to zrobić?”
- „A więc, zanim nadejdzie Armageddon i oni się ujawnią wśród nas - będą w stanie nas łatwo pokonać, gdyż do tego czasu poznają wszystkie nasze słabe strony.”
Byłem zaskoczony jego odpowiedzią, ale tylko dlatego, że wciąż w mojej głowie wędrowały sceny, które wczoraj ujrzałem - broń, którą użyli Mogadorianie i ich ogromne bestie.
- „Czy nie byłoby im łatwiej, gdyby posiadali bronie i technologie na wyższym poziomie niż nasze własne?” - spytałem.
- „No cóż, niektórzy ludzie zdają się myśleć, że oni spodziewają się, iż sami się pozabijamy.”
Spojrzałem na Sama. Uśmiechał się do mnie, próbując dociec czy prowadzimy naszą rozmowę na poważnie?
- „Dlaczego oni chcą, aby ludzie walczyli przeciw sobie i zabijali się. Jaka jest ich intencja?”
- „Bo są o nas zazdrośni.” - powiedział Sam.
- „Zazdrośni o nas? Dlaczego, z powodu naszej surowej męskiej urody?”
- Sam zaśmiał i powiedział: „Coś w tym stylu.”
- Pokiwałem głową. Biegliśmy minutę w ciszy i z tego co zauważyłem, to Sam ciężko oddychał. Po chwili spytałem go: „Jak doszło do tego, że zainteresowałeś się tym tematem.”
- Sam wzruszył ramionami, mówiąc: „To tylko hobby.” - Wiedziałem jednak, że coś ukrywa przede mną.
Przebiegliśmy milę w osiem minut i pięćdziesiąt dziewięć sekund, szybciej niż to zrobił Sam poprzednio. Bernie Kosar podążył za nami do szkoły. Kolejny raz go pogłaskałem i kiedy próbowaliśmy wejść do budynku, chciał on iść z nami. Nie miałem pojęcia, skąd wiedział, gdzie jestem? Czy kiedy jechaliśmy do szkoły, zapamiętał drogę? Ta myśl była niedorzeczna.
Zostawiłem go przy drzwiach. W drodze do szatni, Sam zasypywał mnie różnymi teoriami spiskowymi na temat kosmitów, z których większość z nich była po prostu śmieszna. Lubię go, jest zabawny, ale czasami chciałbym, aby przestał cały czas nawijać.
Kiedy zajęcia z gospodarstwa domowego się zaczęły, Sary nie było jeszcze w klasie. Pani Benshoff przez 10 minut dawała nam instrukcje, a potem poszliśmy do kuchni. Wszedłem do naszego stanowiska sam, godząc się na to, że będę dziś sam gotował. Jak tylko pojawiła się ta myśl w mojej głowie - zjawiła się Sarah.
- „Czy ominęło mnie coś ważnego?” - spytała.
- „Tak, ok. 10 minut czasu przeznaczonego dla mnie.” - powiedziałem, uśmiechając się.
- Zaśmiała się i powiedziała: „Słyszałam, co się stało dziś rano z twoją szafką. Przykro mi.”
- „Umieściłaś tam obornik?” - spytałem.
- Zaśmiała się i powiedziała: „Nie, oczywiście że nie. Ale to przeze mnie się ciebie czepiają.”
- „Mają szczęście, że nie użyłem moich super mocy i rzuciłem ich do następnego stanu.”
Żartobliwie dotknęła moich bicepsów i powiedziała: „Słusznie, takie wielkie mięśnie. Twoje super moce. Chłopie, rzeczywiście mają szczęście.”
Nasze zadanie na dziś, to zrobić okrągłe ciasteczka z borówkami Amerykańskimi. Jak tylko zaczęliśmy miksować masło, to Sarah opowiedziała mi o swojej historii z Markiem. Chodzili ze sobą przez dwa lata, ale im dłużej byli razem, to tym bardziej oddalała się od rodziców i przyjaciół. Była tylko dziewczyną Marka, nikim więcej. Wiedziała, że musiała się zmienić, przyjąć niektóre z zachowań Marka względem innych - bycie złośliwym i krytycznym, uważanie się za kogoś lepszego od innych. Zaczęła także pić alkohol i opuściła się w nauce. Pod koniec roku szkolnego, rodzice wysłali ją na lato do ciotki w Kolorado. Kiedy tam przebywała, często się wspinała po górach i robiła zdjęcia krajobrazu z aparatu ciotki. Wtedy zakochała się w fotografowaniu i spędziła najlepsze wakacje w życiu. Zrozumiała jak różni się to życie od tego, które prowadziła w Paradise, będąc cheerleaderką i spotykając się z rozgrywającym drużyny footballu amerykańskiego. Kiedy wróciła do domu, zerwała z Markiem i odeszła z cheerleaderek. Ślubowała sobie również, że będzie grzeczna i życzliwa dla innych. Jednak Mark nie pogodził się z tym i wciąż traktuje ją, jak swoją dziewczynę i wierzy, że do niego wróci. Powiedziała, że jedyną rzeczą za którą w nim tęskni, to jego psy. Zawsze, gdy była u niego w domu, to z nimi przesiadywała. Wtedy opowiedziałem jej o moim psie - Bernie Kosar - i jak niespodziewanie się pojawił pod drzwiami mojego domu po pierwszym dniu szkoły. Pracowaliśmy wspólnie, rozmawiając. W pewnym momencie, tak się zapomniałem, iż otworzyłem drzwiczki w kuchence i wyciągnąłem stamtąd tacę z ciastkami - ale szkopuł w tym, że nie włożyłem specjalnych rękawic. Sarah to widziała i spytała, czy nic mi się nie stało. Musiałem udawać że się oparzyłem, a więc potrząsnąłem ręką, jakbym czuł pieczenie, chociaż tak naprawdę nic nawet nie poczułem. Poszliśmy do zlewu i Sarah odkręciła letnią wodę, aby polać miejsce poparzenia (którego wcale nie było). Kiedy popatrzyła na moją dłoń, po prostu wzruszyłem ramionami. Jak studziliśmy ciasteczka, spytała mnie o moją komórkę i powiedziała, że zauważyła tam zapisany tylko jeden numer. Powiedziałem jej, że to numer Henri'ego i zgubiłem mój poprzedni telefon ze wszystkimi kontaktami. Spytała mnie, czy zostawiłem tam swoją dziewczynę, gdy się tu przeprowadziliśmy. Powiedziałem: nie, a ona się uśmiechnęła, co mnie prawie totalnie mnie rozbroiło. Przed zakończeniem lekcji, powiedziała mi o zbliżającym się w mieście festiwalu z okazji Halloween i liczyła na to, że mnie tam spotka i będziemy mogli razem spędzić czas. Powiedziałem jej, że było by świetnie i oczywiście przyjdę. Starałem się udawać opanowanego, chociaż w środku odleciałem.
Low-slung building
Just a fly on the wall
Legacies - blizna na lewej kostce, która ujawnia się, gdy pojawia się u „Obdarzonych” ich nowa moc.
clique
any of a breed of small short-legged smooth-coated often black, white, and tan hounds
sweep by me
orientation
Przyjeżdżaj!
Jednostka, strumień światła.
So I'll never be burned again???
Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.
Jednostka wagi, to ok. 0,454 kg
Zapożyczone z Biblii, w znaczeniu: kataklizm
quality time - jest to pojęcie, odnoszące się do czasu, np. przeznaczonego dla rodziny…; czas mądrze spędzony, niezmarnowany czas
Blueberry cupcakes