Andy James Swiadome ja


Andy James

SWIADOME JA

Jak wejść na drogę prowadzącą do prawdziwej przemiany

tłumaczyta Justyna Studniarz

Wprowadzenie

Uważam swe życie za całkiem zwyczajne i jestem z tego zadowolony. A jednak wydarzyło się w nim coś nadzwy­czajnego, coś, co sprawiło, że zrezygnowałem z pozycji i pełnego zabezpieczenia finansowego, jakie dawała mi stateczna profesja (byłem dyplomowanym księgowym), dla niepewnego i czasem narażonego na kpiny życia jako nauczyciel medytacji i Tai Chi. W 1984 r., kiedy zdecydo­wałem się na ten wielki skok w nieznane, miałem na utrzymaniu żonę i dwójkę małych dzieci.

Wydarzeniem, które otworzyło mi oczy, była lektura książki Christmasa Humphreysa Buddyzm. Przeczytałem ją bynajmniej nie z powodu zainteresowania buddyzmem, ale w poszukiwaniu argumentów antyreligijnych, które mógł­bym wykorzystać w dyskusji ze zwolennikami modnych wówczas praktyk zen. Był koniec lat 60-tych i studencki ruch rewolucyjny znajdował się w pełnym rozkwicie; stu­diowałem wówczas w Anglii, w Londyńskiej Szkole Eko­nomii i Nauk Politycznych (London School of Economics and Political Science), uczelni z długimi tradycjami, istnej wylęgarni działaczy politycznych i społecznych.

W buddyzmie uderzyła mnie szczególnie jedna rzecz. Będąc wyznaniem doskonale logicznym, uważa on intelekt za ograniczony i niezdolny do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania. Ponadto, w przeciwieństwie do innych systemów religijnych, z którymi się dotąd zetknąłem, nie wymaga wiary; nie rości sobie wyłącznego prawa do bos­kiego objawienia. Budda nie był Bogiem, lecz człowiekiem, który osiągnął stan pełnego oświecenia. I ogłosił, że każdy, poprzez wejrzenie wewnątrz siebie, może dokonać tego samego.

Buddyzm nakłania do uważnej obserwacji wszelkich zjawisk, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Za­miast ulepszania treści systemu wierzeń, zachęca do głęb­szego przyjrzenia się samemu procesowi wiary. Jest to wy­zwanie dla intelektu (a co za tym idzie - dla własnego „ja" czy „jaźni"), by poznał swe ograniczenia i zagrożenia. Zazwyczaj pragniemy pozbyć się problemów; trudno nam przyznać, że to my sami możemy stanowić problem.

Zawsze przychylałem się do opinii uznającej intelekt za wszystkowiedzące i jedyne źródło prawidłowych sądów. Nagłe odkrycie faktu, że nie jest on wcale wszechwiedzący, wyjaśniło mi wiele zagadek, na które od długiego czasu nie umiałem znaleźć odpowiedzi: dlaczego nieustające wysiłki ludzkości w dążeniu do Utopii upadają (i natychmiast zastępowane są nowymi dążeniami do nowej jej wersji); dlaczego rewolucjoniści zawsze tworzą nowy establish­ment; dlaczego nie wyciągamy nauki z historii i życiowych doświadczeń w stopniu choćby zbliżonym do naszego w tym względzie przekonania.

Czułem uniesienie odkrywszy, że życie to nie system ciemnych tuneli bez wyjścia. W rzeczywistości tunele te są pełne światła, a co dziwniejsze, jego źródło znajduje się w nas samych. Od tego momentu moje życie jest pociągają­cym i zawsze pełnym niespodzianek odkrywaniem tego światła. Im bardziej w głąb zapuszczam się podczas swych podróży, tym jaśniejsze staje się dla mnie znaczenie życia i tym bardziej czuję się związany ze swym otoczeniem.

Choć pierwszą iskierką rozświetlającą mą drogę była niewątpliwie książka Humphreysa o buddyzmie, pełnego olśnienia doznałem dzięki trzem wydarzeniom.

Pierwszym z nich było odkrycie przeze mnie wschodnich sztuk walki. Po raz pierwszy w życiu mogłem oddać się czemuś bez reszty. Sztuki walki okazały się prawdziwe i uczciwe; wolne od „cywilizowanych" reguł i rynsztunku, rozmywających pierwotny charakter starcia z drugim człowi­ekiem. Nie ma w nich miejsca na ucieczkę czy usprawie­dliwienia. Muskulatura i fizyczna siła nie są jedyną bronią; znacznie skuteczniejsze mogą okazać się: szybkość, zwin­ność, odwaga i inteligencja. Zakochałem się we wschodnich sztukach walki i odkryłem w sobie w tej dziedzinie spore zdolności.

Sztuki walki nie tylko zapoczątkowały proces poznawa­nia ciała i umysłu, ale również przypomniały mi o mym orientalnym, rodowodzie. Dzięki nim zająłem się hatha-jogą, a w końcu również chińską historią i filozofią. Dorastałem w niewielkiej kolonii brytyjskiej, jedynym anglojęzycznym kraju Ameryki Południowej - Gujanie, gdzie Chińczycy stanowili tylko pół procenta ludności. Panowały tam przede wszystkim brytyjskie i amerykańskie wpływy kultu­rowe. Choć moja rodzina należała do Kościoła anglikań­skiego, uczęszczałem do katolickiej szkoły podstawowej, a prowadzący ją jezuici uważali, że mam wszelkie zadatki na dobrego katolika. O taoizmie w ogóle nie słyszałem, a konfucjanizm kojarzył mi się jedynie z dowcipami i po­wiedzonkami w rodzaju: „Jak mówi Konfucjusz..."

Drugim wydarzeniem był wypadek samochodowy, jaki przydarzył mi się w górach Norwegii latem 1969 r. Zatrzy­małem się dosłownie parę centymetrów od krawędzi urwis­ka, za którą rozciągał się głęboki fiord. Po wypadku spędziłem nie kończący się, jak mi się zdawało, weekend w maleńkiej wiosce, nie mając do roboty nic innego jak tylko siedzieć w pokoju i rozmyślać o swej kruchej, śmier­telności, co dla dwudziestolatka stanowiło doświadczenie nader przygnębiające. Oddałem się mym pierwszym spon­tanicznym medytacjom, po których odczułem potężną po­trzebę pogłębienia tego typu wewnętrznych ćwiczeń.

Trzecim kluczowym wydarzeniem, które miało miejsce mniej więcej w tym samym czasie, było poznanie Yolindy, obecnie mojej żony. Jej ojciec (mój daleki kuzyn z Singapu­ru) był Chińczykiem, a matka Angielką, co czyniło ją pod wieloma względami podobną do mnie - oboje byliśmy Chińczykami, ale niezupełnie. To ona pomogła mi w dalszym poznawaniu mego chińskiego dziedzictwa, szczegól­nie podczas naszych corocznych wizyt w Singapurze. To ona umożliwiła mi całkowite oddanie się wschodnim sztu­kom walki. Dzięki niej odkryłem związek, w którym, po raz pierwszy w życiu, nie musiałem dążyć do sprawowania kontroli. Odkryłem miłość... i ból związany z możliwością zranienia.

Zgłębiając buddyzm doznawałem uczucia uniesienia za­barwionego jednak lękiem i poczuciem zagubienia. Nie mogłem przeczyć zawartej w nim prawdzie, ale wiedziałem, że jeśli ją przyjmę, moje życie będzie musiało ulec dra­stycznej zmianie, a tego wtedy jeszcze nie chciałem. Nie mogłem jednak powstrzymać się od odkrywania tego no­wego, otwierającego się przede mną świata. Mnóstwo czytałem, chłonąc wiedzę na temat buddyzmu, taoizmu, mistyki Wschodu i Zachodu, hinduizmu, medytacji zen, religii porównawczej i okultyzmu. Próbowałem różnora­kich form medytacji i ćwiczeń kontroli umysłu. "

Z czasem wiele moich starych nawyków i wzorców zachowań zaczęło po prostu zanikać, i to bez większego świadomego wysiłku z mojej strony. Choć było to czasem bolesne, szczególnie jeśli dotyczyło stosunków z innymi ludźmi, nie stanowiło już jednak kwestii wyboru; to, co należało zrobić stało się tak oczywiste, że przekreślało jakąkolwiek możliwość czy potrzebę wyboru. Stało się dla mnie zupełnie jasne, że nie istnieje coś takiego jak „łatwy sposób" życia, czy skuteczna strategia umożliwiająca obej­ście prawa przyczyny i skutku. To, co musi być zrobione, najlepiej zrobić teraz.

Rok 1974 był dla mnie bardzo ważny. Zapoczątkował on moją karierę jako wykwalifikowanego dyplomowanego księgowego, z drugiej jednak strony, na głębszym pozio­mie, również ją zakończył, ponieważ wtedy właśnie spotka­łem dwóch wielkich ezoterycznych mistrzów.

Pragnąc poszerzyć zakres praktyk medytacyjnych, przy­łączyłem się do zorganizowanej grupy, gdzie poznałem nauczyciela medytacji wglądu, - Dhiravamsę, Medytacja wglądu, czyli Vipassana, fascynowała mnie już dużo wcześ­niej, chciałem jednak „zbadać grunt" i spróbować różnych form medytacji. W końcu wróciłem do medytacji wglądu, ze względu na jej prostotę i głębię. Jej celem nie jest stan spokoju, błogości czy odczucia „duchowe", lecz jasność i możliwość pełnego działania w każdym momencie życia. Doszedłem do wniosku, że jeśli się to osiągnie, nic więcej już nie potrzeba.

Dhiravamsa był imponującą tajemnicą. Emanował in­tensywną wewnętrzną jasnością oraz siłą, jakiej należało oczekiwać od kogoś, kto przez dwadzieścia trzy lata wiódł klasztorne życie i zajmował wysoką pozycję w hierarchii buddystów Thai. A tymczasem znalazł się na wygodnej wsi angielskiej, otwarty, przystępny i całkiem zwyczajny, bez jakichkolwiek oznak duchowej wyższości. Chociaż był on jednym z pierwszych uznanych buddyjskich mistrzów me­dytacji przybyłych na Zachód, zrezygnował z wysokiej pozycji zajmowanej w społeczności buddystów, by w ra­mach tradycyjnej medytacji buddyjskiej upowszechniać te­chniki innych dziedzin duchowych oraz psychoterapii. Dzi­siaj, czyli ponad dwadzieścia lat później, jego podejście jest powszechnie cenione; wtedy jednak uważano go za czarną owcę.

Sądzę, że grupowa interakcja będąca istotą szkoły Dhi­ravamsy, jest znacznie trudniejsza od samotnej medytacji siedzącej. (Inni mogą uważać, że jest wręcz odwrotnie). Moje pierwsze sesje z Dhiravamsą były intensywne i mę­czące, lecz ogromnie oczyszczające. W ciągu kilku tygodni medytacji osiągnąłem to, co dałyby mi w „czasie rzeczywis­tym" lata nauki i życiowych doświadczeń. Aspekt mądroś­ci-wglądu tej praktyki okazał się dla mnie łatwy. Lekcja ta otworzyła moje serce, nauczyła mnie dawać, ufać, kochać, uznać swą podatną na zranienia i ból naturę i godzić się na wszelkie niespodzianki, jakie niesie życie.

Bardzo ważnym przewodnikiem była dla mnie również nauczycielka Tai Chi Chuan, Rose Li, jedyna żyjąca córka rodu mandarynów Beijing, pamiętającego dużo lepsze cza­sy. W wieku ośmiu lat zachorowała i, mimo wysiłków zarówno chińskich jak i zachodnich lekarzy, powoli ucho­dziło z niej życie. W końcu odesłano ją do słynnego beijingijskiego mistrza chińskich wewnętrznych sztuk wal­ki: Tai Chi Chuan, Ba Gua i Hsing Yi. Rose odzyskała zdrowie. Uważała, że swemu nauczycielowi i jego sztukom walki zawdzięcza życie i uznała za swój obowiązek nie tylko dzielić się zdobytą o nich wiedzą, ale również dbać o zachowanie ich czystości. Nauczanie traktowała jako przekazywanie rodowego dziedzictwa.

Rose Li studiowała w Stanach Zjednoczonych, kiedy w Chinach wybuchła rewolucja, która odcięła ją od rodzin­nego kraju. Podobnie jak Dhiravamsa, była w swej dziedzi­nie jednym z pierwszych na Zachodzie autentycznych na­uczycieli. Miałem szczęście studiować razem z nią wkrótce po tym, jak uciekając przed amerykańskim tyglem kulturo­wym przybyła do Anglii.

Choć początkowo Tai Chi wydawała mi się zbyt powol­na, wkrótce stała się ona dla mnie główną siłą życiową. Jest to nie tylko niezwykle kunsztowna i potężna sztuka walki oraz ćwiczenie fizyczno-umysłowe, ale również rodzaj me­dytacji w ruchu, doskonale uzupełniające medytację wglą­du. Za istotę Tai Chi Chuan, jak sądzę, uznać należy równowagę pomiędzy yin i yang, we wszystkich możliwych ich przejawach: wewnętrznym - zewnętrznym, ruchu - bez­ruchu, mężczyzny - kobiety, postępu - odwrotu, miękko­ści - twardości, itp.

Yolinda i ja pobraliśmy się w 1975 r., rok po mych pamiętnych początkach. W 1981, kiedy oczekiwaliśmy na­szego pierwszego dziecka, przeżywając w Anglii pewien zastój, wyemigrowaliśmy do Kanady. Przez dwa lata pra­cowałem w Toronto jako księgowy w przedsiębiorstwie należącym - do mojej rodziny,.. ale wykonywanie obowiąz­ków- z każdym dniem przychodziło mi coraz trudniej. Coraz mniej serca miałem dla księgowości, mimo że rozum nakazywał mi trzymać się jej jako zajęcia rozsądnego i dającego zabezpieczenie finansowe mojej powiększającej się rodzinie.

W 1983 r., podczas mego pobytu w ośrodku medytacyj­nym Dhiravamsy na wyspie San Juan u wybrzeży stanu Waszyngton, mój nauczyciel zaproponował, bym z nim został i szkolił się na nauczyciela medytacji. Pierwszą mą reakcją było odrzucenie tego zaproszenia jako niedorze­cznego i niepraktycznego, gdyż moja 3-osobowa rodzina (która wkrótce miała się stać 4-osobowa) nie miała żad­nych oszczędności, by móc pozwolić sobie na takie ryzy­ko, a perspektywa zarabiania na życie uczeniem medytacji przedstawiała się wyjątkowo niewyraźnie. A jednak, po paru minutach, zgodziłem się.

Przez rok mieszkałem wraz z rodziną na San Juan; zbliżyłem się znacznie do Dhiravamsy, ceniąc go teraz nie tylko jako otwartego, przystępnego i w pełni oświeconego nauczyciela, ale również jako drogiego przyjaciela. Nabra­łem też odwagi, by zaufać „sercu" i postępować zgodnie z jego podszeptami - nie kierując się kaprysami czy fantaz­jami - bez względu na to, jak nieprawdopodobnie brzmiały i jak niepewne mogły się wydawać ich skutki. Ukończyłem rękopis swej pierwszej książki i postanowiłem wrócić do Toronto, by podjąć się mało obiecującego zadania zarabia­nia na życie nauczaniem medytacji wglądu i sztuki Tai Chi Chuan.

Podążanie za światłem nie jest łatwe. Brak zabezpiecze­nia finansowego oraz szerzenie idei tak bardzo różniących się od poglądów większości ludzi, kładły się nieraz głębo­kim cieniem na moim małżeństwie. Z drugiej jednak strony, życie ma teraz dużo głębszy sens, stało się bardziej rzeczywiste, intensywne i pełne, nie tylko dla mnie, ale wnież, mam nadzieję, dla mojej rodziny i uczniów Jest niczym fascynująca, pełna niespodzianek podróż, w której każdy kolejny krok staje się największym wyzwaniem. I kiedy dzisiaj, jako czterdziestotrzyletni mężczyzna, patrzę wstecz na całe swe życie, nie odczuwam bólu, nie żałuję niczego. Pomimo zobowiązań w stosunku do rodziny, uczniów i przyjaciół, czuję się wolny.

Napisałem tę książkę, by podzielić się, choć w części swą wiedzą, umiejętnością wglądu i doświadczeniami, które pomogły mnie, moim bliskim oraz uczniom dokonać w ży­ciu radykalnej zmiany.

Zmiana taka jest konieczna nie tylko dla naszego zdro­wia i spełnienia, ale również, czego jestem pewny, dla prze­trwania całej ludzkiej rasy. To, co się dzieje na świecie, wszędzie wokół nas, nie jest skutkiem złośliwości losu, ale braku samopoznania. Większość z nas ma dobre zamiary i widzi konieczność szybkiej zmiany, ale postępuje w spo­sób dokładnie taki sam jak zawsze, zmieniając jedynie narzędzia i zasady.

Jasność i drogowskaz, konieczne do osiągnięcia prawdzi­wej przemiany, już teraz znajdują się w zasięgu ręki. Jednak tylko nieliczni dążą do tej wewnętrznej mądrości, bowiem zagraża ona naszemu obecnemu widzeniu świata. Wgląd nie jest czymś, co należy pojąć, ale sposobem życia. Jeśli się go nauczysz, możesz dojść do bezpośredniego pojmowania prawd, na udowodnienie których nauka mu­siałaby poświęcić lata, czy nawet dziesięciolecia badań. A ty po prostu będziesz wiedział i zgodnie z tą wiedzą postępował. Twe działanie będzie pełne i harmonijne, jasne i nacechowane miłosierdziem.

Mam nadzieję, że książka ta wyjaśni, dlaczego prawdzi­wa przemiana jest tak trudna i co każdy z nas może zrobić, by ją osiągnąć.

Rozdział 1

WEZWANIE DO ZMIANY

„Zmierz się z trudnym, kiedy jeszcze jest łatwe; Zmierz się z wielkim, kiedy jeszcze jest małe.

Wszystkie trudne sprawy świata na początku są łatwe; Wszystkie wielkie sprawy świata na początku są male.

Każda tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. .

Mędrzec nigdy nie porywa się na rzeczy wielkie i dlatego może osiągnąć to, co naprawdę wielkie."

- LAO-TZU, TAO TE CHING

„Nie wolno nam zaprzestać wysiłków zmierzających do wzbudzenia w ludziach całego świata, a zwłaszcza w ich rządach, świadomości niespotykanej dotqd katastrofy, którą z pewnością ściągną na siebie, jeśli całkowicie nie zmienią wzajemnego do siebie stosunku oraz swej wizji przyszlości. Uwolniona potęga atomu odmieniła wszystko z wyjątkiem naszego sposobu myślenia."'

- ALBERT EINSTEIN

Alarm wzywający do natychmiastowej i radykalnej zmia­ny coraz głośniej i coraz częściej rozlega się w różnych zakątkach naszej planety. Bez względu na to, czy chodzi o światowy pokój, biedę dotykającą region, głód w krajach Trzeciego Świata, przemoc wobec kobiet i dzieci, wojujący fundamentalizm, AIDS czy narkomanię i związane z nią choroby, wiemy, że stoimy w obliczu poważnego kryzysu. I wiemy, że powinniśmy coś zrobić, zanim pogarszające się warunki życia osiągną punkt krytyczny, spoza którego nie będzie powrotu. Nasza planeta choruje, a jej moc regenera­cji jest już prawie na wyczerpaniu. Wciąż jesteśmy zaskaki­wani nagłymi i głębokimi zmianami, jakie zachodzą wszę­dzie wokół nas. Tempo życia wciąż rośnie, a stare, nie dotrzymujące mu kroku reguły, dezaktualizują się. Zmu­szeni jesteśmy ustalać nowe reguły, choć nie rozumiemy, dlaczego stare nas zawiodły. W rezultacie większość z nas czuje się zdezorientowana i przeżywa ciągły stres; nasze życie przypomina walkę.

STRES I PRZYSTOSOWANIE DO ZMIAN

To, że stres stał się w dzisiejszych czasach głównym hasłem dnia, nie jest dziełem przypadku. Wynika to bezpośrednio z braku umiejętności przystosowania się do szybko zmie­niającego się otoczenia. Zamiast zmienić sposób myślenia (czyłi przystosować się wewnętrznie), tak jak sugerował Einstein, większość z nas nadal szuka oparcia w technice, tej samej, która dostarcza nam głównych czynników streso­twórczych. Naukowa nazwa stresu brzmi: Syndrom Ogólnej Adaptacji. Dr Hans Selye, „odkrywca" i jeden z naj­większych światowych autorytetów w dziedzinie stresu, opisał ten syndrom jako zaburzenia adaptacyjne wywołane zbyt silną lub zbyt słabą reakcją przystosowawczych me­chanizmów obronnych, polegające na przesadnej reakcji obronnej łub nadmiernej ustępliwości organizmu. Innymi słowy, odpowiadając nieprawidłowo na ciągłe zmiany za­chodzące wokół nas, narażamy się na stres.

Dr Sełye wyróżnił trzy fazy stresu. Pierwszą reakcję organizmu - „wałcz łub uciekaj" - nazwał etapem ,alar­mowym". Poprzedza on etap „oporu", w którym mecha­nizmy obronne organizmu przystosowują się do oddzia­ływujących nań stresorów. Opór stanowi przeciwieństwo pierwszej fazy; nie jest walką ani ucieczką, lecz formą przystosowania. W miarę oddziaływania czynników stre­sogennych na organizm, jego system obronny stopniowo wyczerpuje swój zapas „energii adaptacyjnej" i w końcu załamuje się, czyli wchodzi w ostatnią fazę - „wyczer­pania".

Dr Selye uważa, że reakcja na stres jest w znacznym stopniu determinowana przez, jak to określił, „wewnętrzne uwarunkowania", takie jak dziedziczność i doświadczenia życiowe. Jeśli na przykład przyzwyczajony jesteś do życia w tropiku i przeniesiesz się do kraju, w którym oprócz chłodniejszego klimatu panują także odmienne zwyczaje kulturowe oraz inna dieta, najprawdopodobniej przeżyjesz stres. Twoje ciało będzie musiało dostosować się do no­wych warunków klimatycznych - temperatury i wilgotnoś­ci powietrza - a także do innego rodzaju żywności. Psy­chika uczyć się będzie nowych wzorców zachowań. Taka adaptacja zużyje mnóstwo energii, szczególnie jeśli jakaś twoja cząstka będzie się chciała trzymać starych nawy­ków. Wiele energii zmarnuje się wówczas na konflikt we­wnętrzny.

Według Selyego rodzimy się zaopatrzeni w pewien zasób „energii adaptacyjnej", którą stopniowo zużywamy odpo­wiadając na ciągłe wyzwania, z jakich składa się życie. Jeśli nasze odpowiedzi są błędne, łub jeśli wyzwania życia nas przerastają, nasz zapas energii adaptacyjnej wyczerpuje się dużo szybciej. Zwiększa się stopień „zużycia" naszego ciała, stajemy się bardziej podatni na choroby, upośledzenia i przedwczesne starzenie. I odwrotnie; jeśli przystoso­wujemy się sprawnie i efektywnie, zachowujemy więcej energii wpływającej na nasze zdrowie i dobre samopoczu­cie. Dr Selye wnioskuje z tego, iż: „możliwości przystoso­wawcze są najbardziej charakterystyczną cechą życia... Istnieje związek między poziomem żywotności i stopniem umiejętności adaptacyjnych u każdego zwierzęcia i każde­go [człowieka]."

Wspominam teorie dra Selyego dotyczące mechanizmów stresu działających na poziomie hormonalnym i biochemi­cznym, ponieważ dawno już zauważyłem podobne ich funkcjonowanie w sferze psychiki. Choć nie uważam „we­wnętrznych czynników warunkujących" czy „energii adap­tacyjnej" za cechy stałe, jak dowodził Selye, całkowicie zgadzam się z jego widzeniem życia jako nieustannego odpowiadania, z lepszym czy gorszym skutkiem, na wy­zwania rzucane przez ciągłe dokonujące się wokół zmiany.

„Wewnętrzne czynniki warunkujące" decydują o więk­szości naszych decyzji. Są one tak trudne do przezwycię­żenia, że wolność wyboru, którą się tak chlubimy, jest w dużej mierze złudzeniem. Ograniczają one naszą zdol­ność przystosowania nie tylko w sferze psychiki, ale rów­nież w sferze intelektu i emocji.

Tak rozumiane „uwarunkowanie" obejmuje nasze upo­dobania i antypatie, wierzenia (religijne, polityczne czy kulturowe), obraz samego siebie, doświadczenia, obyczaje i przyzwyczajenia, wiedzę i wykształcenie, cele i dążenia. Prawie każde nowe doświadczenie porównujemy, choć czasem niezupełnie świadomie, z doświadczeniami z prze­szłości, przypasowując je do naszego systemu wierzeń i u­macnianych latami sympatii i niechęci. Rzadko umiemy spojrzeć na coś „nowym" okiem, tak jak dziecko. Patrzy­my tak, jak zostaliśmy uwarunkowani, bądź przez siebie samych, bądź przez innych.

Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy wykształceni i ile wiemy o świecie, nasz indywidualny zespół czynników wa­runkujących pozostaje przypadkowy i ograniczony. Oczy­wiście czynniki te nie mogą nam służyć za źródło „prawdy", a jednak w jakiś sposób rodzą w nas wszystkich silne we­wnętrzne przekonanie, że „wiemy". Indywidualne czynniki warunkujące składają się na nasze „ja" (naszą „jaźń"). Są one wyjątkowo trwałe. Przejawiają silne tendencje obronne i samopodtrzymujące, odrzucając wszystko co nowe i nie­znane. Krótko mówiąc, to one właśnie budzą w nas ten głęboko zakorzeniony opór przed prawdziwą przemianą. To one pomniejszają nasze zdolności adaptacyjne i wysy­sają z nas życie. System alarmowy organizmu uruchamiany jest niemal bez przerwy, nie tylko w obliczu faktycznie niebezpiecznych stresorów, ale również w sytuacjach nie niosących realnego zagrożenia. A stąd już tylko jeden krok do uznawania za niebezpieczne wszystkiego, co idzie nie po naszej myśli, lub jest dla nas niewygodne.

W sferze psychiki, stres rodzi każda forma konfliktu. Konflikt można zdefiniować jako przygnębienie mające źródło w nie dających się ze sobą pogodzić pragnieniach. J. D. Krishnamurti, znany na całym świecie nauczyciel duchowy, nazwał konfliktem „różnicę pomiędzy tym, co jest, a tym, czego byśmy chcieli". Innymi słowy, stres przeżywamy wtedy, kiedy po prostu nie potrafimy doko­nać wyboru, nie dostajemy tego, czego chcemy, albo też nie chcemy zaakceptować czegoś, co wydarzyło się w naszym życiu („rzeczywistości"). Ponieważ w naszym społeczeń­stwie indywidualne dążenia i chęci są tak wygórowane dojść możemy do prostego wniosku, że większość stresów i konfliktów powodowana jest przez nas samych, przez naszą zachłanność.

Każda forma konfliktu niesie za sobą zaburzenia adap­tacji, wyklucza bowiem możliwość bezwstrząsowego i har­monijnego przystosowania. Podtrzymuje w nas stan pobudzenia i nieustępliwości, niesie żal i cierpienie. Konflikt może być wewnętrzny (w tobie) albo zewnętrzny (pomię­dzy tobą a czymś lub kimś innym). Może się on rozgrywać na jednym z poziomów (np. na poziomie intelektu), lub też pomiędzy poziomami (np. pomiędzy intelektem a instynk­tami czy emocjami).

Jakkolwiek się on wyraża, istota konfliktu jest taka sama i niełatwo go rozwiązać. Każda strona konfliktu popierana jest przez własną armię wewnętrznych czynni­ków warunkujących. Przypomina to spór grupy ludzi (czy to dwojga, czy dwóch milionów) z wielką determinacją dążących do przeforsowania swych racji, przy czym każdy uczestnik sporu jest absolutnie przekonany o swej „słusz­ności". Następują więc kompromisy, przymierza, układy, stłumienia, zwycięstwa, klęski, odwroty lub zawieszenie broni. Konflikt pozostaje jednak wciąż nie rozwiązany. W ten sposób dochodzi do uwięzienia energii (głównie gniewu), stłoczonej niczym para w szybkowarze.

Kiedy ciśnienie niebezpiecznie wzrasta lub równowaga sił zostaje zachwiana, dochodzi do nieuchronnego wybu­chu, gdyż przyczyna konfliktu nie została pokonana. Dob­rze wiemy, że czasem jeden incydent potrafi zatruć całe życie. Wiele krajów toczy dziś wojny zapoczątkowane wydarzeniami sprzed setek lat, ponieważ mimo licznych układów, porozumień i znacznego upływu czasu, nigdy nie znaleziono odpowiedniego rozwiązania konfliktu.

Skutki stresu są dużo bardziej wyniszczające i uporczy­we, niż zwykliśmy uważać. Wyobraź sobie, że podczas towarzyskiego spotkania zostajesz przedstawiony osobie, w stosunku do której natychmiast odczuwasz silną niechęć. Jako człowiek „rozsądny", zwalczasz swe emocje i dla zachowania pozorów prowadzisz z nią uprzejmą rozmowę. I wkrótce zapominasz o całym wydarzeniu.

Ten z pozoru błahy incydent jest jednak przykładem zaburzenia funkcji adaptacyjnej. W wyniku oddziaływania twych czynników warunkujących (osoba ta przypomina ci kogoś, kogo nie lubisz, lub też „nieodpowiednio" się zachowuje) twoja reakcja jest przesadna,.przez co niepo­trzebnie marnujesz energię nerwową i emocjonalną. Tym­czasem nie ma żadnego realnego zagrożenia i twoje reakcje obronne są niepotrzebne.

Ale to jeszcze nie koniec. Takie (czasem zupełnie nieuza­sadnione) odczucia i oceny gromadzą się w twej podświa­domości, umacniając stare wzorce i przeświadczenia. Mogą się one później ujawnić przyjmując postać silnych przeko­nań, „prawd" czy fanatycznych wierzeń. Im większą posia­dasz władzę nad innymi, czy to w rodzinie czy w pracy, tym bardziej potęgują się te przekłamania.

Musimy również rozważyć kumulatywne skutki tego typu reakcji stresotwórczych. W ciągu jednego dnia możesz takich reakcji, czasem słabszych, czasem silniejszych, do­świadczać wielokrotnie, np.: uciekł ci autobus i spóźniasz się do pracy; po drodze do domu jakiś samochód niero­zważnie zajeżdża ci drogę; nie dostajesz spodziewanej pod­wyżki; opiekunka odwołuje umówione przyjście do dziec­ka; kolejka do pocztowego okienka nie przesuwa się, bo któryś z petentów nie może dogadać się z kasjerką; tracisz pracę itp.

Napięcie, współzawodnictwo, wyzwania i ciągłe pobu­dzenie, są dziś nieodłącznymi elementami miejskiego życia, podobnie jak narkotyki, zanieczyszczenie środowiska, por­nografia, długie godziny pracy, hałas i tłok. Kiedyś czyn­niki te uważano za niezdrowe i niewskazane; dziś traktuje się je jako nieusuwalne aspekty współczesnego życia. Prze­żywamy fazę oporu ogólnego syndromu stresu, w której przystosowujemy się do stresorów. W miarę przyzwyczaja­nia się do każdej nowej formy stresu, nasz próg wytrzy­małości stale się podnosi. W swej biernej gnuśności i/lub rezygnacji, akceptujemy i uczestniczymy w tym, co kiedyś uważane było za szokujące i nie do przyjęcia.

Przedłużające się oddziaływanie stresorów w wielu dzie­dzinach życia zbliża nas do końcowego etapu stresu (wy­czerpania) - nagłego i całkowitego załamania. Rośnie liczba poważnych chorób umysłowych i somatycznych powodowanych przez nieokreślone czynniki - znak rozpo­znawczy stresu. „Puszczają" nerwy i szaleje przemoc.

Kryzys ujawnia się również na dużo szerszej płaszczy­źnie. Systemy ekonomiczne cierpią męki restrukturyzacji, miasta chylą się ku upadkowi, planeta znajduje się w stanie krytycznym. Narasta w nas uczucie, że nadchodzi koniec dla nas jako jednostek, jako społeczeństwa i jako całej ludzkości, i że wkrótce zabraknie nam czasu na obmyśle­nie metod działania i środków do przeprowadzenia akcji ratunkowej.

Granicę naszej wytrzymałości wyznacza już sam fakt istnienia takiej granicy, zarówno w przypadku ludzkiej jednostki, jak i stosunków międzyludzkich, rodziny, mias­ta, narodu, rasy, oceanu czy całej planety. Jeśli pozostanie­my tacy zgnuśniali pozwalając nieść się czy popychać ku etapowi wyczerpania, możemy stać się świadkami nagłej i daleko posuniętej dezintegracji. Na tym etapie niełatwe jest naprawianie zniszczeń, których skutki mogą okazać się fatalne. Nasze wysiłki często są niewystarczające i podej­mowane zbyt późno. Faktycznie mamy bowiem do czynie­nia nie z ostatnią kroplą, która przelała czarę, ale ze wszystkimi kroplami gromadzącymi się w czarze przez długie lata.

Prawdę tę uznał w 1979 r. Willy Brandt. W raporcie komisji do spraw rozwoju międzynarodowego „Północ-Po­łudnie: Program przetrwania" ostrzegał: „Ludzkość nigdy nie posiadała takiego zasobu technicznych i finansowych środków do walki z głodem i nędzą. Całe to wielkie przedsięwzięcie może być jednak przeprowadzone tylko w przypadku mobilizacji woli zbiorowej. Tego, co koniecz­ne, możemy dokonać; musimy dokonać." Problem tkwi nie w braku wiedzy czy odpowiednich środków ale w złym ich zastosowaniu i wykorzystywaniu. Niemal wszystkie główne problemy są dziełem człowieka, nawet te, które uważamy za „naturalne kataklizmy". Ciągnący się okres suszy i gło­du w Etiopii spowodowany jest nie tyle brakiem deszczu, co wycieńczającymi wojnami domowymi i bezlitosnymi realiami ekonomicznymi krajów Trzeciego Świata. Ziemia, której nie pozwala się uprawiać, obraca się w pustynię.

Do mobilizacji woli zbiorowej, a więc i do fundamental­nej zmiany naszych wzajemnych stosunków, nie może doprowadzić żaden czynnik zewnętrzny, ani siłą, ani pers­wazją, obejmującą również propagandę i edukację. W na­szym stuleciu zarówno Związek Radziecki jak i Chiny, wszelkimi możliwymi, często bezwzględnymi sposobami, usiłowały przekształcić całe społeczeństwa. Nie udało się. Nawet terror i miliony egzekucji nie zdołały zmienić ludz­kich serc i umysłów.

Każdemu „ognisku zapalnemu" świata poświęcono całe tomy inteligentnych wskazówek i porad. Przeszkoda unie­możliwiająca wprowadzenie ich w życie zawsze jednak pozostaje ta sama: my sami, owa „wola zbiorowa", o któ­rej pisał Brandt. Gdybyśmy tylko byli mniej samolubni, gwałtowni, gdybyśmy byli bardziej tolerancyjni... Żyjemy nadzieją, że znajdzie się nagle ktoś lub coś, wynalazek lub nowa świadomość, która nas uratuje. Lecz sama nadzieja, niestety, nie wystarcza. Musimy zacząć działać w sposób zupełnie inny niż dotychczas; potrzebujemy prawdziwej przemiany. Jeśli nadal będziemy usiłowali rozwiązywać problemy tymi samymi, starymi metodami, będziemy po­pełniać te same, stare błędy.

MOBILIZACJA CHĘCI PRZEMIANY

W jaki sposób można się uwolnić od swych uwarunkowań, by prawidłowo reagować na zmienne bodźce dostarczane przez życie? Jest rzeczą oczywistą, że najpierw należałoby z dużym wyprzedzeniem i będziesz mógł odpowiednio wcześnie ją ominąć.

W moim przypadku, zewnętrzna przemiana z księgowe­go w nauczyciela medytacji wglądu i sztuk walki była jedynie iskrą wielkiego ognia przemiany. Jego płomienie ogarnęły wszystkie sfery mego życia - fizyczną, emocjonal­ną, intelektualną i duchową; spaliły spore ilości opału, by z jego popiołu zrodzić się mogły nowe wartości - proste, radosne i twórcze.

Moja przemiana była w znacznej części bezbolesna, ale bezcenna. Po raz pierwszy doświadczyłem tego, co mógł­bym nazwać prawdziwą zmianą, kiedy doskonaliłem się w zawodzie księgowego. Praca ta wydawała mi się nużąca i w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić siebie przez całe życie pracującego jako księgowy. Z drugiej jednak strony, było to zajęcie „pewne i rozsądne", powinienem więc uważać się za szczęśliwca. Podobnie jak wielu innych ludzi, byłem rozdarty wewnętrznym konfliktem, 'robiąc coś, czego wcale robić nie chciałem. Niecierpliwie oczeki­wałem przerw na kawę i lunch, liczyłem godziny do końca pracy, dni do weekendu czy urlopu, ale wszystko to nie wystarczało, by wynagrodzić mi codzienny kierat. Za ten stan rzeczy zacząłem winić wszystko i wszystkich dookoła; stałem się nerwowy i zniecierpliwiony.

Czując wzrastające niezadowolenie, postanowiłem sko­rzystać w „realnym życiu" ze swego, wówczas jeszcze niewielkiego, doświadczenia medytacyjnego. Poszukując „jasnego zrozumienia celu" „zobaczyłem" w końcu (znacz­nie wyraźniej niż mógł to zrobić sam intelekt), że choć księgowość rzeczywiście jest zajęciem ograniczonym, które­mu nie chciałbym poświęcać życia, nie ma na razie nic takiego, co naprawdę chciałbym robić i do czego miałbym kwalifikacje. Stało się dla mnie jasne, że swą wewnętrzną walkę rozpocząłem bez żadnej istotnej przyczyny, powodu­jąc w ten sposób jedynie własne cierpienie.

Kiedy w pełni uznałem słuszność tego, co robię, mój wewnętrzny bunt nagle ucichł. Praca była co prawda dokładnie taka sama, ale ja się zmieniłem. Zacząłem czer­pać satysfakcję z dobrego wykonywania swych obowiąz­ków. Przestałem wciąż patrzeć na zegarek i w rezultacie czas wydawał się płynąć szybciej; umiałem też zapominać o pracy wychodząc z biura i, w pełni cieszyć się wolnym czasem. Po raz pierwszy w życiu mogłem pozbyć się niepotrzebnych trosk i zaprzątających umysł myśli i zacząć żyć teraźniejszością.

Wyzwolenie się ze schematu uwarunkowań - osiągnięcie prawdziwej przemiany - to właśnie temat mej książki. Choć nie jest to łatwe, można tego dokonać i musimy tego dokonać, jeśli mamy doprowadzić do radykalnej zmiany wzajemnych stosunków, do której wzywali Einstein i Brandt. Jeśli będziemy umieli umiejętnie odpowiadać na wyzwania rzucane przez życie, chwila za chwilą, nauczymy się rzeczy bezcennej - dowiemy się, jak „zmierzyć się z wielkim, kie­dy jeszcze jest małe". Każdy kryzys dlatego staje się kry­zysem, że sprawy wymykają się spod kontroli. Jeśli zajmie­my się mniejszymi problemami, nigdy nie urosną one do rangi wielkich. Krok po kroku, nie porywając się na wielkie rzeczy, przejść możemy dystans tysiąca mil; mo­żemy osiągnąć coś naprawdę wielkiego.

Rozdział drugi

DLACZEGO TAK RZADKO DOCHODZI DO PRAWDZIWEJ ZMIANY

„Jak umysł - lękliwy, zawistny i zachłanny - odkryć może coś, co go przerasta? Widzi on jedynie własne projekcje - wyobrażenia, wierzenia i wnioski, w których jest uwięziony. "

- J. D. KRISHNAMURTI

„Przedmiot wszelkiego słusznego pożądania jest w zasięgu ręki, niewidzialny, bo woalem iluzji okryty. Jak ktoś, kto nie wiedząc, że tuż pod jego stopami leży pod ziemią skarb zloty, wiele razy przechodzi po nim, a nie znajduje go, tak każda istota żyje czas cały u wrót miasta Brahmana, lecz odnależć go nie może."

- UPANISZADY

Za każdym razem, kiedy mówię o konieczności prawdzi­wej zmiany, ludzie złoszczą się i buntują. Stawiają mi te same pytania: „Cóż jest we mnie złego?" „Czyż nie zmie­niamy się przez cały czas?" „Nie czynimy postępów?" „Nie wyciągamy wniosków z doświadczeń, nie dokonujemy od­kryć?" „Czyż odpowiedzią nie jest jedna czy druga metoda naukowa, psychologiczna, duchowa?" Według mnie, nasi­lenie tego typu reakcji jest właśnie demonstracją ludzkiego oporu wobec zmiany, w tym przypadku zmiany spojrzenia na życie. Dlaczego jesteśmy tak oporni?

Nasze środowisko gwałtownie się zmienia. Wymykające się spod kontroli zdobycze nauki i techniki dają nam olbrzymią siłę, ale, jak zauważył Einstein, nie towarzyszy temu odpowiednia umiejętność mądrego jej wykorzystania. Innymi słowy, nasz rozwój intelektualny jest nieproporcjo­nalny do spowolnionego rozwoju emocjonalnego i ducho­wego. Przerażające jest to, że światowi przywódcy swą filozofię zawierają w dumnym powiedzeniu: „Przemawiaj łagodnie, ale nie wypuszczaj z rąk kija", i nie wywołują tym powszechnego oburzenia, zwłaszcza że „kijem", o któ­rym mowa, jest siła mogąca zniszczyć całe kraje, a nawet całą znaną nam cywilizację.

Pomimo licznych wymyślnych wyjaśnień i usprawiedli­wień, motywacja naszych działań sprowadza się zwykle do zasady „najpierw ja" - ja, moja rodzina, moja praca, moje sąsiedztwo, moja klasa społeczna, moja rasa, mój kraj, moja religia, moja ideologia. Nie możemy jednak logicznie wyjaśniać naszego postępowania opierając się na „natural­nym" instynkcie przetrwania, bowiem rzadko znajdujemy się w sytuacjach faktycznie zagrażających życiu. Możemy być lepsi czy gorsi od innych, ale nie jest to bynajmniej kwestia walki o przetrwanie. Niektórzy z najbardziej agre­sywnych i chciwych ludzi w naszym społeczeństwie, już są najbogatsi i najpotężniejsi.

Zwykle próbujemy łagodzić efekty zasady „najpierw ja" poprzez ideę dobroczynności. Rozumujemy w ten sposób: „Kiedy zgromadzę dość pieniędzy i władzy, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, wtedy podzielę się nad­wyżką z innymi". Tak mniej więcej brzmiało uzasadnienie doktryn politycznych reprezentowanych w latach 80-tych przez Reagana i Thatcher. Faktem jest jednak, że nigdy nie posiadamy wystarczająco dużo, by czuć się bezpiecznie. Począwszy od lat 60-tych, stale zwiększa się różnica między bogatymi a biednymi (oraz rodzona przez nią zazdrość i nienawiść). Zadziwiające jest dla mnie to, że zarówno bogaci jak i biedni próbują przekonywać samych siebie, że na fundamencie pazerności można zbudować zdrowe, zwarte spoleczeństwo.

Kierowanie się zasadą „najpierw ja" w dążeniu do celu, zwykle oznacza wykorzystywanie innych. 'Słownik definiu­je „wykorzystywanie" jako „osiąganie z czegoś korzyści; korzystanie z czegoś dla osiągnięcia celu; użycie narzędzia; zużycie materiału; posługiwanie się czymś; wyzyskanie ko­goś". Inni ludzie stają się drugorzędni, są tylko narzędzia­mi służącymi do osiągnięcia przez nas wyznaczonych ce­lów. Element wyzysku widoczny jest we wszystkich na­szych relacjach z innymi ludźmi, innymi krajami i kultura­mi, innymi gatunkami zwierząt, ze środowiskiem. Ciągle i niezmiennie dążymy do sprawowania kontroli. Zapomi­namy, że za każdym „sukcesem", władcą, wyzyskiwaczem, przełożonym, stoi czyjeś niepowodzenie, jakiś poddany, wyzyskiwany, podwładny. Ta druga grupa jest oczywiście znacznie liczniejsza.

Nasza władza nad przyrodą również nie przynosi spo­dziewanych korzyści. Na Zachodzie poziom życia pod względem materialnym rośnie w tym stuleciu niesamowicie szybko. Czy jesteśmy jednak szczęśliwsi i bezpieczniejsi niż nasi przodkowie lub mieszkańcy krajów „słabo rozwinię­tych"? Kiedy podróżowałem po rolniczych terenach Indii, spotykałem chłopów, którzy uważali się za szczęśliwców posiadając tygodniowy zapas żywności; bardzo chętnie też chcieli się nim ze mną podzielić.

Cena, którą musimy płacić za „komfort i wygodę", coraz bardziej daje się nam we znaki. Życie staje się gorączkowe a w wielu dziedzinach wręcz „niezdrowe". Są dni, na przykład, kiedy zaleca się niewychodzenie z domu, " gdyż zazwyczaj dobroczynne i życiodajne słońce lub powie­trze mogą nam po prostu zaszkodzić. Wiele jezior i rzek nie różni się niczym, poza szumną nazwą, od zwyczajnych ścieków. Niemożliwe prawie stało się kupno żywności wolnej od toksycznych związków chemicznych; nawet co­dzienne dojazdy i powroty z pracy przyprawiają nas o cięż­ki stres.

Im większą posiadamy władzę, tym większe ponosimy ryzyko popełnienia katastrofalnego błędu, bądź to przez podjęcie jakiegoś działania, bądź przez jego zaniechanie. Im więcej spraw podlega naszej kontroli, tym więcej może się spod tej kontroli wymknąć. Jak pisał Willy Brandt, dysponujemy już naprawdę potężną siłą. Teraz musimy rozwinąć umiejętności konstruktywnego jej wykorzystania.

POSTĘP, REFORMA I FRAGMENTACJA

Czas, doświadczenie i „postęp" nie są automatycznymi odpowiedziami na nasze problemy, jak wielu z nas uważa. Jeśli rzeczywiście przez całe życie uczymy się tak dużo, jak - nam się wydaje, to dlaczego, choć powinno to być regułą, starsze pokolenia nie są wcale mądrzejsze od młodszych? Lekcje historii powtarzaliśmy już tyle razy, że już dawno powinniśmy zdać egzamin dopuszczający nas do Utopii. Niby ciągle się rozwijamy, gromadzimy majątek i wiedzę, ale nigdy nie osiągamy celu, nigdy nie mamy dosyć. Ciągle pozostaje coś do zrobienia, coś, o co trzeba walczyć, bez względu na to, ile udało nam się już osiągnąć. I jakoś nigdy nie przychodzi nam do głowy myśl, że nie wynika to z przeciwności losu, lecz z naszego skażonego sposobu postrzegania życia.

Choć wiara w postęp i nadzieja są w naszym społeczeń­stwie cechami wręcz błogosławionymi, mogą one również stanowić poważną wadę. Kiedy uważasz, że przecież się rozwijasz i wszystko w końcu dobrze się ułoży, tracisz czujność. Nie podejmujesz szybkiego, decydującego działa­nia. Nie ma w tobie ducha dociekliwości. Tolerujesz to, co jest nie do przyjęcia. Używając terminologii teorii stresu, przeżywasz fazę „oporu", przystosowujesz się do czegoś, co jest dla ciebie szkodliwe. Większość ludzi odcina się od głodu, wojen i przemocy fizycznej, a tymczasem zjawiska te nie dość, że w ogóle pojawiają się w naszym świecie, to jeszcze są całkiem powszechne. Jak dowodzą badania, ponad połowa rządów na świecie stosuje tortury jako polityczny środek nacisku. Istnieje niebezpieczeństwo, że dewastacja planety (a co za tym idzie - również nas samych) wynikająca z nadużyć dokonywanych na naszym środowisku naturalnym, potraktowana zostanie po prostu jako kolejna „sprawa" czy „kwestia", jedna z tysiąca. Ostrzeżenia przed szkodliwością słońca czy skażonego po­wietrza nie są przez nas nigdy kwestionowane; przyjmuje­my je jako fakty nie mające nic wspólnego z ludzkimi decyzjami i działaniami - naszymi decyzjami i działaniami. Powinniśmy czuć oburzenie i niepokój. A nie czujemy... na razie.

Podobna akceptacja widoczna jest również w życiu jed­nostki. Bardzo często ludzie trzymają się pracy u jakiegoś wyzyskiwacza, albo pozostawiają nierozwiązane problemy rodzinne w nadziei, że jeszcze nadejdą lepsze czasy, że wyzyskiwacz się zmieni, albo po prostu dlatego, że się już do tego przyzwyczaili. Zbytnio obawiają się ryzyka, by zacząć coś nowego, nieznanego, nawet jeśli znane oznacza dla nich bezsensowny ból i cierpienie.

Prawdziwa zmiana jest rzadka, ponieważ zwykle dążymy nie do zmian, lecz do przekształceń, reform. „Zmiana" to „czynienie czegoś innym lub stawanie się innym". „Prze­kształcać" natomiast znaczy „kształtować, formować" lub „czynić coś lub stawać się lepszym poprzez eliminowanie niedoskonałości, usterek i błędów". Stawanie się nowym jest dążeniem raczej rzadko spotykanym w naszym społe­czeństwie. Jesteśmy zwykle pochłonięci pozbywaniem się niedoskonałości, naprawianiem, łataniem, poprawianiem lub po prostu przepychaniem się łokciami do przodu.

Walka z niedoskonałościami mogłaby okazać się warto­ściowa, my jednak usiłujemy pozbywać się nie tyle samych niedoskonałości, co ich zewnętrznych przejawów. Proces ten nie może jednak zostać uwieńczony sukcesem. Próbu­jąc zmieniać życie po kawałeczku, leczymy objawy choroby zamiast jej przyczyn. Mało tego, że nieleczona choroba rozwija się, to jeszcze marnujemy zapasy swych sił wital­nych i często doprowadzamy do niepotrzebnych i wynisz­czających organizm komplikacji.

Przypuśćmy, że, by odczuć pozytywne „sprzężenie zwro­tne", cały czas musisz być podziwiany i obsypywany po­chwałami. Wysiłki zmierzające do zadowolenia innych lu­dzi, zrobienia na nich wrażenia, zaimponowania znajomym w pracy i każdym innym środowisku, mogą doprowadzić cię do wyczerpania. Być może będziesz próbował popra­wić swój wygląd przez odpowiednią dietę, ćwiczenia fizycz­ne, drogie ubrania lub operacje plastyczne, a gdy to wszyst­ko nie przyniesie oczekiwanych rezultatów, zaczniesz szu­kać pocieszenia w objadaniu się, alkoholu, seksie lub narkotykach.

Prawdziwa niezależność i poczucie własnej wartości mo­gą jednak wypłynąć jedynie z twego wnętrza. Choćbyś robił nie wiem co, nigdy nie będziesz w stanie sterować tym, co inni o tobie pomyślą i jak będą cię odbierać. Twe niezliczone próby ukrycia się lub ucieczki od problemów nie przyniosą efektu dopóki tkwić w tobie będzie ich pierwotna przyczyna.

Innym powodem stopniowania zmiany jest nasz sposób postrzegania życia. Dzielimy je na niezliczone szufladki, takie jak praca, rodzina, zdrowie, rozrywka itd. Im więcej tworzymy informacji, tym więcej takich szufladek i tym bardziej są one obszerne i złożone. Stajemy się niezdecydo­wani, zdezorientowani i przygnębieni. Ostatnio wręcz zale­wani jesteśmy informacjami dotyczącymi funkcjonowania ciała i umysłu. Na przykład, różnego rodzaju reklamy codziennie zalecają nam coraz to inne diety i ćwiczenia - fizyczne, umysłowe czy duchowe. Część tych informacji nie jest może bezwartościowa, ale za to ograniczona i frag­mentaryczna. Wszak nie wiemy nadal, jak z tego zalewu informacji wyłowić to, co prawdziwe i dla nas dobroczyn­ne, i co zrobić, by wszystkie te cząstki pojęciowe utworzyły jedną, spójną całość. Czujemy się więc sfrustrowani i zbici z tropu, na oślep przerzucamy się z jednej diety czy formy ćwiczeń na drugą.

Ciało, umysł i energia w istocie nie funkcjonują w oder­waniu od siebie. Stanowią elementy zwartej, niepodzielnej i cały czas zmieniającej się całości. To nasz intelekt postrze­ga je jako odrębne i samodzielne sfery. Niestety, rozumo­wanie, z którego pomocą dążymy do osiągnięcia pełni, jest tym samym procesem, który powoduje w nas poczucie niepełności i fragmentacji. Chodzący intelekt - specjalista - może zrobić ci szczegółowy wykład z zakresu swej specjalności, ale nie powie ci, jak włączyć ją do większej całości. I w tym właśnie tkwi problem.

Fragmentacja jest też oczywiście wyraźna w życiu społe­cznym. Pojawiają się ciągle nowe szufladki - różnorodne palące kwestie, z którymi społeczeństwa i ich rządy muszą się zmierzyć.

Zwykle nieźle dajemy sobie radę z analizowaniem i udzie­laniem wskazówek; gorzej nam idzie z osiągnięciem praw­dziwej zmiany. Środki zaradcze i działania podejmowa­ne zazwyczaj w przypadkach dotyczących dyskryminacji, przemocy, środowiska naturalnego, obrony państwa, go­spodarki, narkotyków, AIDS, emigracji, opieki społecz­nej czy stosunków międzynarodowych, podzielić można na trzy kategorie: formowanie lub przyłączanie się do organi­acji wywierających presję społeczną, albo do partii polity­cznej, w celu przeforsowania swoich racji w konkretnej sprawie; ustanawianie nowych przepisów prawnych i roz­porządzeń; tworzenie różnego rodzaju funduszy, finansowanie edukacji i badań naukowych. Czy należymy do elity rządzącej, czy też nie, wydaje nam się, że są to jedyne sposoby na załatwienie każdej sprawy. („Rewolucja" po­lityczna przebiega w podobny sposób, tyle tylko, że jest bardziej gwałtowna, obejmuje szerszy zakres spraw, a jej skutki są trwalsze.)

W naszych działaniach, podejmowanych w różnych sy­tuacjach i z różnym skutkiem, tkwią cztery błędy.

Po pierwsze, są one niewystarczające i nieskuteczne. Mimo poświęcenia ogromnej ilości czasu, energii i środków finansowych, mimo osiągnięcia postępów, na które niektó­rzy z nas z dumą wskazują, główny problem pozostaje, w takiej czy innej formie, nie rozwiązany. Dążenie do szybkiego, „decydującego" i przynoszącego natychmiasto­we efekty działania dowodzi naszej ignorancji; nie rozumie­my, co naprawdę należy zrobić, zadania krótkoterminowe wydają się nam ważniejsze od długoterminowych.

Po drugie, każda „sprawa" zawsze współzawodniczy o priorytet z jakąś inną sprawą, walczy o ograniczone środki oraz poparcie społeczne. Bywa i tak, że pewne palące kwestie nawzajem się wykluczają.

Po trzecie, organizacje odpowiedzialne za „rozwiązanie" problemu często są zainteresowane, świadomie lub nie, , jego przeciąganiem. W końcu brak problemu oznacza brak pracy i brak uznania.

I po czwarte, zajmowanie się jedną sprawą często wyma­ga zainteresowania się inną, co oczywiście powoduje dalsze rozdrobnienie.

Analiza rozkłada na części; nie łączy ich w całość. Nasze życie, zarówno na płaszczyźnie indywidualnej jak i ko­lektywnej, wymaga jak najszybszego uzdrowienia; potrze­buje siły integrującej, która w końcu zatrzyma proces pogrążający je w rozbiciu i podziałach. Musimy koniecz­nie znaleźć źródło zjednoczenia, zanim rozpadniemy się w drobny mak.

ŚLEPA PLAMKA

„Niewidoczny, choć sam widzi; nieslyszalny, choć sam sly­szy; myślą nieogarnięty, choć sam myśli; niepoznany, choć sam wie wszystko - poza nim nikt nie widzi, nikt nie slyszy, nikt nie myśli, nikt nie wie. On. Jaźń', jest Władcą Wnętrza; Nieśmiertelnym. Wszystko, co nie jest Jaźnią, przemija.'

- UPANISZADY

Nasza świadomość, podobnie jak oko, posiada swą ślepą plamkę. To właśnie ona nie pozwala nam wyciągać z do­świadczeń prawidłowych wniosków i przejść od etapu uzmysłowienia sobie, co musimy zrobić, do zrobienia tego; przeszkadza nam w osiągnięciu pełni, harmonii i zadowole­nia. To ona trzyma nas zamkniętych w błędnym kole cierpienia.

Ta ślepa plamka to my sami. Wszystkie myśli i działania wypływają ze środka tego, co nazywamy naszą „jaźnią" czyli „ja". Jesteśmy dobrowolnymi niewolnikami wew­nętrznych głosów i popędów, a jednak znamy je tak słabo; nie wiemy, skąd pochodzą ani któremu głosowi wierzyć, którego słuchać. Choć „ja" wydaje się być dostatecznie stałe i realne, kiedy go szukamy, okazuje się, że nigdzie nie można go znaleźć. To nie kończyna ani organ; to nawet nie mózg.

Mamy zwyczaj ignorować fakt istnienia ślepej plamki, ponieważ należy ona do Nieznanego - jest czymś niewy­tłumaczalnym, groźnym, nie dającym się kontrolować i po­tencjalnie chaotycznym. Często słyszy się takie zdanie: „Lepiej za bardzo się w nic nie zagłębiać, za dużo nie myśleć, za mocno nie dociekać." Stwierdzenie takie od­zwierciedla zarówno uznanie (niekoniecznie świadome), jak i lęk przed tym, co rzeczywiście leży u podstaw naszej konwencjonalnej „rzeczywistości".

Choćbyś nie wiem czego próbował i nie wiem jak usilnie się starał, twe wysiłki nie okażą się korzystne dla twego głębszego dobra, jeśli nie będziesz wiedział, kim naprawdę jesteś i czego naprawdę potrzebujesz. (Szybki sukces w osią­gnięciu tego, czego chcesz, to nie to samo co zdobycie tego, czego potrzebujesz.) A tego z kolei nie możesz się dowie­dzieć, póki nie postawisz sobie umiejętnie sformułowanego i stanowczego pytania. Nie znając siebie, zmuszony jesteś bez końca powielać utarte wzorce, pomimo bólu jaki mo­gą ci sprawiać.

Do samopoznania nie dochodzi się automatycznie, jak do poznawania otaczającego cię świata. Ślepa plamka przemieszcza się wraz z patrzącym i choć zmienia się pole widzenia, samopoznanie wciąż pozostaje poza nim. Wyob­raź sobie, że pokój to wszechświat. Chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o pokoju, najpierw rozglądasz się wokół siebie. Nie mogąc dojrzeć od razu wszystkich jego części, zmieniasz perspektywę i kąt patrzenia aż do momentu, kiedy wydaje ci się, że poznałeś już każdy jego zakamarek. Wydaje ci się, że teraz dokładnie „znasz" ten pokój; nie musisz się już niczego więcej o nim dowiadywać. Jedna rzecz umknęła jednak twej uwadze - element najważniej­szy: ty sam, obserwator.

Nawet kiedy skierujesz uwagę do wewnątrz, patrzą na siebie nawzajem różne części ciebie, a sam obserwator nadal pozostaje ukryty i oddzielony. Dlatego też, podczas medytacji można zetknąć się z niezwykłymi, fascynującymi przeżyciami wewnętrznymi, a nawet niezwykłą mocą, a jed­nak prawie niczego się nie nauczyć o sobie samym. Poza okresami medytacji i pracy wewnętrznej, życie i problemy pozostają takie same, a właściwie - porównując wzniosłe przeżycia duchowe z banalnością i bezcelowością dnia codziennego - stają się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Niektórzy ludzie patrzą w głąb siebie i dochodzą do wniosku, całkiem słusznego, że jedynym lekarstwem na wszystkie ich kłopoty jest miłość i altruizm. Jeśli jednak wniosek ten ma podłoże czysto intelektualne, sam z siebie nie jest w stanie rozwiązać żadnego problemu. Nie może stać się pomostem nad tą frustrującą przepaścią między tym, jacy są („najpierw ja"), a tym, jacy chcieliby być (altruizm i miłość); między tym, co trzeba zrobić, a tym, co robią. Wiedziałem kiedyś na zderzaku samochodu nalepkę z napisem głoszącym: „Jezus cię kocha... i ja też próbuję."

Jeszcze trudniejszą do ogarnięcia czyni ślepą plamkę fakt, iż nie jest ona pojedynczym tworem. Nasze „ego" czyli „ja" przypomina muszlę czy inną strukturę zamiesz­kaną przez wiele wzorów czy osobowości składowych, tłoczących się w kolejce, by ujawnić swą naturę. Mogą to być np.: rodzic, dziecko, mężczyzna lub kobieta, kariero­wicz, uczony, szpieg, pomocnik, brutal, malkontent, terro­rysta, tchórz, żartowniś i wiele innych. Te osobowości składowe to jakby wielu ludzi zamieszkujących jedno ciało. Kiedy mówimy: „Czuję, jakby toczyła się we mnie jakaś walka", jesteśmy znacznie bliżej prawdy, niż sądzimy.

Osobowości składowe i wzorce tworzą w głównej mierze wewnętrzne czynniki warunkujące, które Hans Selye uznał za odpowiedzialne za nasze reakcje na wyzwania życia.

Ponieważ nie zdajemy sobie sprawy z tej wielkiej ślepej plamy, i ponieważ niezwykle rzadko udaje nam się zmienić nasze głęboko zakorzenione wzorce, uważamy się za istoty trwałe i niezmienne. Wewnętrzne czynniki warunkujące nie tylko traktujemy jako cechy stałe, ale również jesteśmy z nich zadowoleni. Swe uwarunkowane zachowanie często usprawiedliwiamy patriotyzmem, rasizmem, religią, histo­rią, a nawet poczuciem indywidualności („Jestem dumny z tego, jaki jestem i nie chcę się zmieniać!") Ekstremalnym przykładem funkcjonowania tego mechanizmu jest fanatyzm.

Skoro siebie uznajemy za stałych i niezmiennych, więk­szość podejmowanego przez nas działania skierowana jest na zewnątrz. Próbujemy więc zmieniać na naszą modłę innych ludzi czy środowisko; oglądamy się na innych - na Boga, guru, filozofów i ekspertów - oczekując od nich mądrości, rady, sądu, czegoś, w co moglibyśmy wierzyć; czekamy, aż inni nas napełnią, dotrzymają nam towa­rzystwa, pokrzepią na duchu, zapewnią poczucie bez­pieczeństwa.

Celem wszystkich naszych prób przemiany, tak jak ce­lem wszystkiego, co robimy, jest bezpieczeństwo. Czujemy się substancjalni, ale tej substancji zawsze nam mało. W głębi odczuwamy ciągły strach; boimy się, że zbyt mało posiadamy, zbyt mało znaczymy, że stracimy to, co zdoby­liśmy; boimy się nieznanego, niespodziewanego, śmierci. Największy lęk odczuwamy przed Nieznanym, we wszyst­kich jego postaciach, również takich jak Śmierć, Pustka, Chaos, Szaleństwo. Boimy się, ponieważ nie możemy tego poznać, przewidzieć i kontrolować. Szukamy pocieszenia w bogactwie, sławie, władzy, wierze i „duchowości"; dąży­my do posiadania ludzi, przedmiotów i idei; rozwijamy się gromadząc coraz to nowe osiągnięcia; chcemy czuć, że jesteśmy potrzebni, pożądani, że należymy do wspólnoty wyznawców prawdziwej wiary.

Gonimy za tym wszystkim, gdyż pragniemy czuć się bardziej substancjalni, bardziej realni. Pocieszamy się my­ślą, że skoro wszystkie te dobra są trwałe (ponieważ inni je za takie uważają), a my je posiadamy, lub mamy z nimi jakiekolwiek powiązanie, to sami również musimy być trwali. Tego typu więzi pomagają nam budować i umac­niać mury obronne, którymi nasze ego, czyli „ja", odgra­dza się od swych lęków.

Największym błędem strategii obronnej naszego ego jest założenie, że Nieznane pozostaje na zewnątrz tych umoc­nień, podczas gdy ono czai się wewnątrz. Gdziekolwiek idziemy, ono podąża za nami. Bez względu na to, ile posiadamy władzy, ile zdobyliśmy wiedzy i ile w życiu osiągnęliśmy sukcesów, ciągle nam mało. W głębi pozosta­jemy nietrwali, niedoskonali i niezaspokojeni. (Jeśli byliby­śmy zaspokojeni, większość naszych działań okazałaby się zbędna.) Nie możemy naszej „jaźni" uczynić stałą, ponie­waż po prostu taka nie jest i nigdy nie była.

Budda wyraził ten ludzki dylemat za pomocą terminu przywiązania. W drugiej ze swych Czterech Szlachetnych Prawd powiedział, że cierpimy dlatego, że próbujemy zwią­zać się, trzymać się życia (albo odtrącić je, co stanowi negatywny aspekt przywiązania), podczas gdy nie istnieje nic, czego można by się trzymać. Uważał on, że życie nie jest czymś stałym, że przechodzi ciągłe zmiany, że zawiązki różnych twórczych działań cały czas kształtują nowe dzia­łania. A zatem, jeśli próbujemy trzymać się życia, przecieka nam ono przez palce, jak piasek. Na stratę tę reagujemy cierpieniem, ponieważ nigdy nie możemy poczuć się praw­dziwie usatysfakcjonowani i zadowoleni.

Dwa i pół tysiąca lat po śmierci Buddy fizyka jądrowa naukowo potwierdziła jego wgląd w naturę wszechświata. Uczy nas ona, że wszechświat nie jest zbiorem stałych obiektów poruszających się w absolutnym czasie i prze­strzeni. Stanowi on raczej ogromną, nierozerwalną i ciągle zmieniającą się pajęczynę wzajemnych powiązań energety­cznych, nietrwałych i niestałych. A skoro nic we wszech­świecie nie jest stałe, my również tacy nie jesteśmy. A jed­nak wciąż żywimy takie przekonanie.

Chociaż ta teoria naukowa jest powszechnie uznana i wykładana w szkołach, nikt z nas nie bierze jej do siebie. Nadal uważamy się za odrębne wysepki dryfujące w czasie i przestrzeni. Ta odrębność nadal jest podstawą naszych systemów prawnych, ekonomicznych i społecznych. To nie­dopatrzenie nie powinno nas jednak dziwić. Jest to wszak wyraz naszej zbiorowej ślepej plamki, nie przyjmującej do wiadomości oczywistej prawdy.

ODWIECZNY PROBLEM

Ślepa plamka na naszej świadomości nie jest moim odkry­ciem ani wymysłem. Większość religii i filozofii w jakiś sposób do niej nawiązuje. Jest to odwieczny dylemat, zrodzony wraz z rozwojem naszej mentalnej świadomości ego, poczucia odrębnej jaźni.

W tradycji chrześcijańskiej przejawia się on w przypo­wieści o Adamie i Ewie zrywających owoc z Drzewa Po­znania. Przed zjedzeniem jabłka Adam i Ewa byli niewin­ni, jak niewinne są zwierzęta czy dzieci. Nie mieli poczucia oddzielenia w czasie i przestrzeni. Żyli w całkowitej i bez­czasowej teraźniejszości. Kiedy zjedli owoc i posiedli moc rozróżniania dobra i zła, zostali rozdzieleni - z Bogiem, ze sobą nawzajem, ze zwierzętami i całym środowiskiem. Po raz pierwszy doświadczyli również oddzielenia czasowego i rozpoczęli wędrówkę ku śmierci. Zostali wygnani z raju niewinności: „I rzekł Pan `Oto człowiek stał się taki jak my: zna dobro i zło. Byleby tylko nie wyciągnął teraz ręki swej i nie zerwał owocu także z drzewa życia, i nie zjadł, a potem żył na wieki!' Odprawił go więc Pan Bóg z ogrodu Eden, aby uprawiał ziemię, z której został wzięty. I tak wygnał człowieka, a na wschód od ogrodu Eden umieścił cheruby i płomienisty miecz wirujący, aby strzegły drogi do drzewa życia."

Tao Te Ching (napisana w Chinach między III a IV wiekiem przed Chrystusem) i Upaniszady (napisane w In­diach w VII wieku przed Chrystusem) poruszają ten sam problem, choć z nieco innej perspektywy.

„Z wieczności nieistnienia spokojnie przyglqdamY się tajemniczym poczqtkom Wszechświata.

Z wieczności istnienia jasno postrzegamy widoczne różnice.

Obie te rzeczy w źródle są tym samym, różniq się dopiero w postaci...

Kiedy caly świat pojmie piękno piękna, wówczas powstaje brzydota.

Kiedy wszyscy poznają dobroć dobra, wówczas powstaje zlo.

Tak oto istnienie wskazuje na nieistnienie; Z latwego rodzi się trudne."

- TAO TE CHING

..Dopóki istnieje podział, jeden widzi drugiego. jeden słyszy drugiego, jeden czuje drugiego, jeden mówi do drugiego, jeden myśli o drugim, jeden zna drugiego; lecz kiedy dla oświeconej duszy wszystko roztapia się w Jaźni, komuż wtedy widzieć kogo?"

- UPANISZADY

Rozum jest bronią obosieczńą. Z jednej strony pozwala nam cieszyć się swą indywidualnością, wyjątkowością i możliwością sprawowania władzy. Dzięki niemu umie­my analizować i rozkładać rzecz na elementy, a więc do­głębnie ją poznać i sterować nią. To on jest źródłem olbrzy­miej władzy nowoczesnego społeczeństwa manipulującego swym środowiskiem.

Z drugiej jednak strony, intelekt sprawia, że jesteśmy odseparowani, podzieleni, słabi i pełni lęków, śmiertelni. Odcina jednostkę od reszty wszechświata (od wszystkiego, co nie stanowi „ja"), który jest podstawą jej istnienia. Jest przyczyną nieporozumień, konfliktów i wojen.

Podziały i fragmentacje zachodzą również w naszym wnętrzu, oddzielając od siebie poszczególne części naszej Jaźni. Stąd też jedna część nas może być „dobra", podczas gdy druga jest „zła"; jedna może być „głęboka", druga - „powierzchowna"; jedna może być „prawdziwa", druga - „fałszywa". Bardzo często cząstki te prowadzą między sobą spór. A ponieważ mamy niewielki wgląd w istotę naszych konfliktów, rzadko umiemy je rozwiązać; tkwimy uwięzieni w pułapce. Nie potrafimy doświadczyć prawdzi­wej zmiany.

Prawdę mówiąc, za tymi wszystkimi elementami, które postrzegamy, zawsze ukrywa się jakaś całość. My jednak jej nie widzimy, zauważamy jedynie różnice i podziały. Musimy więc odzyskać wzrok; musimy wejrzeć w Jednię naszej głębszej jaźni.

Yin-yang to symbol wszechświata, godzący ze sobą pozornie skrajne przeciwieństwa oraz dwubiegunowość z jednością. Obrazuje on wszelkie możliwe pary przeciwsta­wień: kobiecy-męski, niebo-ziemia, dobry-zły, czarny­-biały, wewnętrzny-zewnętrzny, rozum-serce itd. Te prze­ciwległe bieguny są jednak od siebie uzależnione. Nie bu­dują wobec siebie stałej opozycji, tak jak np. Dobro i Zło w ujęciu chrześcijańskim. Yin zawiera element yang i od­wrotnie. Skrajne yin przechodzi w yang, a skrajne yang powraca do yin. Yin i yang zawsze dążą do zachowania równowagi.

Koło z kolei symbolizuje Tao, Absolut, Źródło, z które­go wypływa yin i yang. Tao poprzedza yin i yang, a jedno­cześnie ogarnia ich nie kończące się wzajemne oddziały­wanie. Było i ciągle pozostaje ich źródłem.

Dopóki „ja" uważa się za byt samodzielny i niezależny (innymi słowy - tylko za yin, tylko za yang), pozostaje odcięte od swej natury i źródła - Tao, pierwotnej Jedni. Znajduje się w ciągłym stanie braku harmonii i równowagi, prowadząc beznadziejną, i z góry skazaną na przegraną, bitwę obronną z zalewającą je falą wszechświata, który uznało za oddzielną kategorię - „nie ja".

Nie ma takich środków psychologicznych, finansowych czy jakichkolwiek innych, które mogłyby zagwarantować pełne bezpieczeństwo naszemu ego. Nie istnieje nic, czego „ja" mogłoby się naprawdę uchwycić; nie pomogą mu inni ludzie, dobra materialne, poglądy ani nawet religia. Ta niepotrzebna walka wyczerpuje wielu z nas już na długo przed śmiercią. Żyjemy automatycznie i bez entuzjazmu, nie okazując życiu większego zainteresowania.

Prawdziwa zmiana oznacza reagowanie na ciągłe od­działywanie wzajemne yin i yang, na ruchy Tao, czyli wszechświata. Nasze „ja" robi jednak wszystko, by do tej zmiany nie dopuścić. Jest ono w znacznym stopniu uwa­runkowane i ma własne, ustalone poglądy na to, kim jest i jak powinno wyglądać jego życie. Pragnie poczucia sta­łości i substancjalności, nie dopuszczając do siebie myśli, że faktycznie jest nietrwałe i zmienne, jak wszystko inne na świecie.

Wiele stresów, niepokojów, a nawet wojen, powodowa­nych jest nieumiejętnością i niechęcią uznania przez nas faktu, że życie cały czas się zmienia. O tym właśnie mówił Budda głosząc, że wszelkie cierpienie ma źródło w przywią­zaniu. Jeśli niczym nie jesteśmy związani, nawet śmierć nie jest nam straszna. Staje się ona wówczas kolejnym doświa­dczeniem, kolejnym momentem, kolejnym wyzwaniem, ko­lejnym ruchem Tao. Muszę tu zaznaczyć, że „brak przy­wiązania" w tym sensie nie oznacza braku troski czy działania, lecz wyzwolenie od lgnięcia. Można żyć pełnią życia bez ciągłego i pełnego nadziei oczekiwania nadejścia lepszych czasów.

Odwiecznym problemem, przed którym wszyscy stoimy, jest pytanie: jak pozbyć się podziału wpływającego na nasze postępowanie („ja" i zasada „najpierw ja"), kiedy władza pozostaje w rękach „ja" (które właśnie czyta tę książkę). „Ja" jest tyranem, który nie odda władzy z włas­nej woli. Boi się utracić kontrolę, przyznać się do błędu; obawia się, że zostanie pochłonięte, zmiecione, że umrze. Ów strach, wynikający z nieznajomości swej własnej prawdziwej natury (Jaźni, Tao, Źródła, Absolutu), jest niezwy­kle głęboki i więzi nas w pułapce naszego cierpienia; po­wstrzymuje nas od dokonania zmiany na głębszych po­ziomach siebie.

„Ja" nie może się zmienić. Jedyne, co może zrobić, to pozbyć się chęci ciągłego sprawowania władzy i pozwolić się zmienić, pozwolić uczynić się całością. Może to zabrzmi groźnie i zniechęcająco, prawdą jest jednak, że żaden fragment (twojego „ja") nie może stać się całością przez zwykłe przesunięcie granic lub dobudowanie kolejnych fragmentów.

Mówiąc: „Moje obecne położenie jest takie a takie, ale muszę osiągnąć to", stwarzasz większy dystans, budujesz kolejny fragment. Próbować kochać to nie to samo co kochać; próbować być prostym, to nie to samo co być prostym; a próbować być całością, to nie to samo co być całością. Wszyscy robimy jakieś „postępy", lecz zazwyczaj ciągle czegoś nam jeszcze brakuje, ciągle coś trzeba doszli­fowywać, poprawiać. Zamiast uznawać ten fakt za wynika­jący z natury ludzkiej, powinniśmy raczej dowiedzieć się, w jaki sposób powstaje w nas to poczucie niedoskonałości i jak wpływa na nasze życie.

To, że kiedyś ujrzymy naszą Jednię tak wyraźnie, jak teraz widzimy naszą odrębność, jest naszym przeznacze­niem. Wyrażenia „powszechne braterstwo" i „ziemska rodzina" staną się czymś więcej niż tylko szlachetnymi mrzonkami, które dziś odrzucamy, twardo krocząc dro­gą zmierzającą do zupełnego rozbicia: ja kontra ty, moja rodzina kontra twoja, mój naród kontra twój.

Wcześniej czy później ludzka świadomość osiągnie kolej­ny etap rozwoju. Pozostaje tylko pytanie: jak bardzo źle muszą się sprawy potoczyć, by zmusić nas do zrobienia tego, co i tak zrobić musimy. Dla historii ludzkości nawet tysiące lat to okres niedługi. A jednak już dziś nie może­my pozwolić sobie na kolejne poważne błędy w obieraniu modelu życia dla człowieka i całej planety. Już teraz wielu z nas nie stać na kolejne poważne błędy w podchodzeniu do swego zdrowia i w decydowaniu, co dla nas dobre, a co nie. Nasze życie trwające średnio sześćdziesiąt czy osiem­dziesiąt lat jest stosunkowo krótkie. Ogranicza się zazwy­czaj do kilku związków, stanowisk, wierzeń religijnych. Nie mamy zbyt wielu okazji, by stwierdzić, że „dobrze" je przeżywamy.

Pomimo nadziei na nadejście nowej ery świadomości, nie możemy oczekiwać, że w ciągu następnych pięćdziesięciu lat świadomość przeciętnego człowieka dokona skoku kwantowego i znajdzie rozwiązanie wszystkich problemów. Już teraz, w tej chwili, konieczna jest prawdziwa przemia­na. Doprowadzić do niej można tylko poprzez zmianę indywidualną, a tej nie można odgórnie zarządzić, nauczyć, ani zmusić do niej siłą. Być może nikłe szanse powodzenia zniechęcać będą do jednostkowego skoku świadomości, ale jeśli jasno zdamy sobie sprawę z konieczności zmiany w nas samych, będzie to początek wielkiego procesu. Przynajmniej damy sobie szansę stworzenia statystycznego nieprawdopodobieństwa, a, jak potwierdza przemysł jąd­rowy, statystyczne nieprawdopodobieństwo może się zda­rzyć i zdarza się cały czas.

CZYM JEST PRAWDZIWA ZMIANA?

Podobnie jak Hans Selye, widzę powiązanie między żywot­nością a zdolnością adaptacji. Próbowałem wykazać, że na wielu poziomach nie jesteśmy zdolni do przystosowania w stopniu choćby zbliżonym do tego, który wydaje nam się, że osiągnęliśmy. Odbija się to dotkliwie na naszej witalności i samopoczuciu, zarówno jako jednostki jak i całego społeczeństwa.

Kiedy walczysz o życie, np. stając oko w oko z tygrysem, o twym przetrwaniu decydują zdolności adaptacyjne. W takiej sytuacji nie wiesz, czego możesz się spodziewać; nie jesteś w stanie przewidzieć zachowania tygrysa. Jeśli po­zwolisz, by ogarnął cię paraliżujący strach, nie tylko nie będziesz zdolny do jakiejkolwiek fizycznej reakcji, ale two­je przerażenie może stać się właśnie dla tygrysa bodźcem do ataku. Jeśli zareagujesz zdecydowanie i zaatakujesz pierwszy albo zaczniesz uciekać czy krzyczeć, możesz jedy­nie pogorszyć sytuację.

Najlepsze, co mógłbyś zrobić, to zachować czujność i gotowość do działania, ale jednocześnie całkowity spokój - tak jak tygrys. Zbyt wiele pomysłów może cię zgubić. Spokój to twoja jedyna szansa; być może tygrys jest tak samo wystraszony jak ty; może wystawia na próbę twą cierpliwość albo chęć do walki; a może jest gotowy do ata­ku. To, czy przeżyjesz, zależeć będzie od twoich (adapta­cyjnych) umiejętności prawidłowej oceny sytuacji i odpo­wiedniego reagowania. Przesadne działanie może okazać się równie zgubne, jak brak działania. „Zaburzenia adapta­cyjne" mogą doprowadzić cię do zguby.

Podobnie rzecz ma się w przypadku wschodnich sztuk walki. Walka bez broni i reguł wymaga pełnego, totalnego reagowania. Potrzebna jest nie tylko siła i szybki refleks, ale również odwaga, wrażliwość i giętkość, zarówno ciała jak i umysłu. Kluczem do odpowiedniej reakcji jest jednak nie ciało, jakby się mogło wydawać, ale umysł.

Totalna odpowiedź na bodziec rodzi się z całkowitej pustki. Jeśli umysł i ciało są w jakiś sposób rozproszone albo zahamowane, totalna i prawidłowa odpowiedź staje się niemożliwa. Bardzo często efektem włożenia w nią zbyt wielkiego wysiłku jest mniejsza szybkość i siła, a zbyt wiele myśli powoduje dezorientację i nieprawidłową reakcję, a nawet zupełny bezwład. Poniższy wyjątek z klasycznego dzieła Tai Chi Chuan opisuje stan wewnętrznej równowa­gi niezbędnej dla skutecznego reagowania podczas walki: „Jesteśmy skupieni, spokojni i nieruchomi jak skała. Nasze Chi [energia wewnętrzna] schodzi do Tan Tien [tuż pod pępkiem], a cały tułów staje się lekki, jakby zawieszony. Duch jest skoncentrowany wewnętrznie, a zachowanie ze­wnętrzne absolutnie do niego dostrojone. Pobieranie i wy­datkowanie energii następuje błyskawicznie."

Wiele podobnych mechanizmów zaobserwować można w znanych nam sportach. W tenisie i baseballu, grach niemal w równym stopniu ruchowych jak i umysłowych, doskonałymi zawodnikami okazują się ci, którzy nie roz­pamiętują błędu w zagraniu, bezustannie dopasowują się do zmian w taktyce przeciwnika i potrafią całkowicie skoncentrować się na każdym najprostszym ruchu: obser­wują piłkę, uderzają piłkę itd. Frank Boehm, znany psy­cholog sportu, wyjaśnia: „Psychologia sportu osiąga najle­psze wyniki pomagając zawodnikowi skupić się na zada­niu, które właśnie ma wykonać. Strzelenie gola oznacza przede wszystkim kopnięcie piłki do bramki; zdobycie punktu ma znaczenie drugorzędne."

Tacy zawodnicy nie są może niezwyciężeni, ale bardziej pewni siebie, odporni na zmęczenie fizyczne i psychiczne oraz porażki. Ich konsekwencja i elastyczność, wynikające raczej z odpowiedniego nastawienia psychicznego niż pre­dyspozycji fizycznych, pozwala im na długie i pełne sukce­sów uprawianie wybranej dyscypliny sportu.

Tygrys, wschodnie sztuki walki czy piłka nożna to samo życie - udramatycznione i uproszczone ilustracje różnoro­dnych wyzwań, z którymi zmierzamy się na co dzień. Dla jednego tygrysem może być jego zdrowie, dla drugiego szef, dla jeszcze innego kochanek, praca lub pozornie „nieszkodliwy" nałóg lub słabostka. By odpowiednio rea­gować na wyzwania życia, trzeba całkowicie tkwić w teraź­niejszości i mieć pełną świadomość, wewnętrznie i zew­nętrznie, wszystkich zmieniających się okoliczności.

Niestety nasz kontakt z teraźniejszością jest na ogół słaby, a reakcje prawie zawsze dyktowane są przez stare wzory, wierzenia i nadzieje. Nasze uwarunkowania z prze­szłości bezustannie nas „ciągną lub pchają". Wszystkie obecne doświadczenia porównujemy z sytuacjami z prze­szłości, z dotychczasowymi przekonaniami i wzorcami, a te z kolei „popychają" nas determinując nasze odpowiedzi na teraźniejszość. Natomiast rezultaty naszych reakcji rzutują na przyszłość, ponieważ decydują o tym, jakie stają przed nami możliwości wyboru. Tymczasem wszystkie „pociąga­jące" nas oczekiwania i dążenia są projekcją przeszłości. Odpowiadamy więc na teraźniejszość ciągle tkwiąc w prze­szłości, co jednak jest zjawiskiem niepożądanym, krępują­cym, a czasami wręcz katastrofalnym w skutkach.

Dla „ja" koncepcja istnienia jedynie w teraźniejszości nie tylko jest bardzo trudna do zrozumienia, ale także stanowi poważne zagrożenie. Dzieje się tak, ponieważ głównym zadaniem „ja" jest przedłużanie własnej egzystencji; dlatego też prawie bez przerwy musi się ono „stawać" - fizycz­nie lub w myślach gdzieś chodzić i coś robić. „Ja" nie może po prostu „być"; nie „stając się" przestaje istnieć, jak np. podczas pozbawionego marzeń sennych snu. Nie ma „ja" bez myślenia. Kiedy cierpisz na amnezję, twoje dobrze ci znane „ja" ginie.

Uczestnicy prowadzonych przeze mnie kursów i pre­lekcji na ogół uważają je za ciekawe i dające wiele do myślenia, jednak często rzucają uwagi typu: „Bez celów i dążeń nasze życie stałoby się zwykłą wegetacją. Miotali­byśmy się, błądzili, życie stałoby się chaotyczne"; „Musimy w coś wierzyć, bo inaczej bylibyśmy niczym, cofnęlibyśmy się do poziomu zwierząt"; „Wiara w Boga jest podstawą życia"; „Pańskie teorie wydają się słuszne, ale prawdziwe życie to zupełnie co innego"; „Czyż myśląc i działając jednakowo, nie stalibyśmy się wszyscy robotami?".

Wszystkie te wątpliwości są odzwierciedleniem podsta­wowych lęków i mechanizmów obronnych „ja". Musimy w coś wierzyć i wyznaczać sobie zadania do realizacji, ponieważ jesteśmy wówczas pochłonięci „stawaniem się". Planowanie przyszłości daje nam zajęcie, ożywia nas i przy­słania (nie rozwiązując jednak problemu) wszelkie niedo­godności i pustkę w teraźniejszości.

Wiara jest jednym z głównych mechanizmów obronnych ego. Przekonanie, że w życiu należy w coś wierzyć i mieć jakiś cel, jest właśnie tym - przejawem wiary, przekona­niem. To, w co wierzysz, nie jest prawdą, bez względu na to, ilu ludzi w to wierzy. Wiara może ci posłużyć do otoczenia jaźni murem obronnym, który jednak również ciebie uwięzi w swym wnętrzu i zrodzi w tobie „kompleks oblężonej twierdzy".

Im silniejsza jest twoja wiara, tym bardziej się z nią identyfikujesz. Kiedy zagrożone są twe wierzenia, sam czujesz się zagrożony. To dlatego ludzie giną i zabijają w imię wiary, absolutnie przekonani, że Bóg, Prawda, a nawet Miłość są po ich stronie. W tym sensie wiara staje się psychologiczną formą samoobrony, którą należy odróż­nić od samoobrony fizycznej, koniecznej w przypadku zagrożenia spowodowanego fizyczną napaścią na twoją osobę lub twój kraj.

Wierzenia i cele są podstawowymi elementami uwarun­kowań. Przeszłość stwarza nam poczucie bezpieczeństwa i kontroli, ponieważ jest nam znana. To poczucie bezpie­czeństwa pragniemy utrzymać poprzez planowanie przy­szłości, wyznaczając sobie zadania i cele. Cała przeszłość, doświadczenie i wiedza składają się na naszą jaźń i dlatego się z nimi identyfikujemy. Zmuszeni jesteśmy powtarzać utarte wzory i dochowywać im wierności, a kiedy są zagrożone, stawać w ich obronie, nawet jeśli nas niszczą. Prześladuje nas widmo pustki, niebytu, nieznanego - wid­mo, które w większości przypadków przysłania prawdziwe zniszczenie, na które się narażamy.

Mechanizmy warunkujące, które zazwyczaj uznajemy za przejawy ludzkiej natury, zadają kłam naszemu przekona­niu o otwartości umysłu i racjonalności myślenia. Więk­szość z nas wcale nie jest zainteresowana odkrywaniem no­wego, ale poszukiwaniem nowych sposobów wyrażania lub zgłębiania tego, w co dotychczas wierzyła i robiła. Jeśli rzeczywiście bylibyśmy otwarci, nie odczuwalibyśmy stra­chu i przygnębienia w przypadku zetknięcia się z poglą­dami nie odpowiadającymi naszym wcześniejszym założe­niom i przekonaniom. Poszukujemy nie tyle prawdy, co pocieszenia. Im więcej ludzi (lub im bardziej „odpowiedni" typ ludzi) wierzy w to samo, co my, tym bardziej czujemy się bezpieczni. Prawda nie zależy jednak od ilości wyznawców, nie ma też nic wspólnego z poczuciem bezpieczeństwa.

Moim zdaniem, prawdziwa zmiana polega na umiejętno­ści odpowiadania na każdy moment jako nowy moment. Żeby ją osiągnąć, musimy być czujni i wolni - wolni, by wybrać prawidłową odpowiedź i by móc odpowiednio ją wyrazić. Prawdziwa zmiana jest raczej reagowaniem na życie takie, jakie ono jest, niż wtłaczaniem go w wąskie ramy naszych oczekiwań i wzorców. Jest raczej otwartoś­cią, giętkością i płynnością, niż sztywnym ograniczeniem. W Tao Te Ching, wyprzedzającym Hansa Selyego o z górą dwa i pół tysiąca lat, czytamy: „Wszystkie żywe rośliny i zwierzęta są delikatne i wiotkie, gdy umierają - usychają i więdną."

Kiedy skupisz się na trwającej chwili, twe życie stanie się proste, harmonijne i integralne. Głęboki wgląd w każdy nowy moment nie tylko uwolni cię od starych schematów, ale także umożliwi ci pełną reakcję na teraźniejszość. A efektywna odpowiedź na każdy nowy moment jest z ko­lei najlepszym sposobem na uniknięcie trudności i kom­plikacji w przyszłości. Dlatego też, zamiast zamartwiać się przeszłością lub przyszłością, musisz - tak jak zawodnik na boisku - skupić się na obecnej chwili. Tom Seaver, znany gracz baseballowy, powiedział kiedyś:„Kiedy udo­skonalam podanie, udoskonalam jednocześnie przyjem­ność, jaką mi ono daje. Kiedyś zadowalało mnie tylko zwycięstwo, potem dobrze rozegrana partia; teraz potrafię czerpać satysfakcję już z kilku dobrych podań w ciągu meczu. Przy każdym podaniu maksymalnie mobilizuję wszystkie swe umiejętności - fizyczne i psychiczne."

Poprzez wgląd w teraźniejszość możesz rozwiązać naj­głębsze konflikty i osiągnąć harmonię i integrację w wielu niespodziewanych dziedzinach życia. Ponieważ wszystkie poziomy twego jestestwa są wzajemnie od siebie uzależnio­ne, zażegnanie konkretnego konfliktu przyniesie efekty na wszystkich poziomach: fizycznym, emocjonalnym, psychi­cznym.

Podczas jednej z sesji w ośrodku medytacyjnym Dhira­vamsy w Anglii, byłem świadkiem dość dramatycznego wydarzenia. Jeden z uczestników zauważył, że podczas grupowej medytacji siedzącej jego ciało przekrzywia się w jedną stronę. Uznał ten fakt za objaw zmęczenia i, jak w jego przekonaniu przystało na doświadczonego prakty­ka, uparcie starał się prostować. Mimo że udało mu się w końcu poprawić sylwetkę podczas medytacji, nadal od­czuwał lekkie ciągnięcie w bok. Postanowił więc zastoso­wać się do zaleceń Dhiravamsy, przekazanych podczas wykładu dotyczącego bycia dla siebie miłosiernym. Porzu­cił swe wyobrażenia o tym, jak powinna wyglądać sylwetka doświadczonego medytującego; poddał się ciągnącej jego ciało sile.

Ciszę tego letniego wieczoru rozdarł najbardziej przera­żający krzyk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Przewróciwszy się na bok, człowiek ten ułożył się w pozycji płodowej, przy czym cały czas wstrząsany torsjami, wił się, krzyczał i krztusił. Trwał w takim stanie niemal godzinę, po czym jego krzyk stopniowo zaczął przechodzić w radosny i prze­pełniony ulgą śmiech. Okazało się, że ponownie przeżył on pewien wypadek z wczesnego dzieciństwa, na skutek które­go niemal się utopił (co potwierdziła telefonicznie jego babka) tak intensywnie i realistycznie, że krztusząc się zwracał zawartość żołądka, która jak twierdził miała smak morskiej wody.

Dla tego człowieka wiele rzeczy tego wieczora nagle ułożyło się na miejsce. Jego trwające całe życie problemy z ciałem, relacjami z innymi ludźmi, pracą i życiem w ogó­le, odnalazły swe źródło w tym jednym doświadczeniu z przeszłości. Nagle wyjaśniło się, dlaczego mężczyzna ten w trudnych życiowych sytuacjach odczuwał dławienie, osa­czenie i jakąś spychającą go w dół siłę. Nagle zarówno jego ciało, jak i psychika poczuły się wolne i lekkie.

Zwracając jedynie baczniejszą uwagę na coś, co począt­kowo wydawało się zwykłe i nieznaczące (ciągnięcie w bok) i poddając się temu, zrozumiał i uwolnił się od wielu pozornie nie powiązanych ze sobą życiowych problemów. Poznał mechanizm i moc prawdziwej zmiany. Zaczął życie jakby od nowa, nie tylko dlatego że pozbył się ogromnego balastu przeszłości, ale również dlatego, że nauczył się radzić sobie z ciągłymi wyzwaniami życia w całkiem inny niż dotychczas sposób.

Prawdziwa zmiana występuje rzadko i stanowi dla nas największe wyzwanie, a jednak, z drugiej strony, jest zwyk­ła i codzienna. Jest rannym wstawaniem i przedzieraniem się przez uliczne korki; jest pracą; jest twoją rodziną; jest narodzinami i śmiercią; radością i smutkiem. Każdą naj­mniejszą rzecz, tak jak i te poważniejsze, można zupełnie inaczej postrzegać, zupełnie inaczej robić. Możesz poświę­cić w sobie więcej miejsca na rosnące zrozumienie i wrażli­wość i już wkrótce cieszyć się owocami swych wysiłków. Musisz się jednak tego podjąć nie dla spodziewanych rezultatów, ale po prostu dlatego, że nie masz innego wyjścia. W końcu otworzysz szeroko oczy i będziesz robił dokładnie to, co, jak sam wyraźnie zobaczysz, będziesz musiał robić.

Tysiącmilowa podróż zaczyna się w miejscu, w którym właśnie stoisz, a przebyć ją można stawiając krok po kro­ku. Jest to tak oczywiste, że często nie zdajemy sobie z te­go sprawy. Faktem jest, że zrobić możemy tylko jeden krok naraz, niezależnie od tego, jak radosna czy też bo­lesna wydaje się nam nasza podróż. Jedyną chwilą odpo­wiednią do działania jest chwila obecna - nie przeszłość ani przyszłość. Dopóki nie zbudzimy się wreszcie i nie sku­pimy się na każdym kolejnym kroku, pozostaniemy przy­tłoczeni i zniechęceni drogą, która nas czeka - wszystkimi obecnymi trudnościami. Będziemy się potykać, przewra­cać i kaleczyć. Jeśli jednak będziemy baczyć na każdy krok, zdołamy ominąć przeszkody i pułapki i rzeczywiście zajdziemy daleko.

Rozdział trzeci

PRZEMIANA: OTWARCIE SIĘ NA NOWE

„Uwolnij się od przyszłości, uwolnij się od przeszłości bądź wolny w teraźniejszości; przepraw się na drugi brzeg. Z umysłem całkowicie wolnym nie wpadniesz w schemat narodzin i śmierci. "

- DHAMMAPADA, MYŚLI ZEBRANE BUDDY

„Najpiękniejszym i najglębszym przeżyciem, jakiego możemy doświadczyć, jest doznanie mistyczne. Ono jest prawdziwymi siewcą wszelkiej sztuki i wszelkiej nauki. Ten, komu takie odczucia są obce, kto nie umie się już niczemu dziwić i niczym trwożyć, to tak, jakby był już martwy. "

- ALBERT EINSTEIN

Nie możesz otworzyć się na nowe, nie możesz przeżyć prawdziwej zmiany i wyzwolić w sobie twórczości, jeśli krępuje cię stare. Nowym jest każda trwająca chwila. Starym jest przeszłość - wspomnienia, wierzenia, schema­ty, sympatie i antypatie. Może to zabrzmi dziwnie, ale starym jest również przyszłość, gdyż stanowi ona jedynie projekcje umysłu oparte na doświadczeniach z przeszłości.

Teraźniejszość stwarza jedyną prawdziwą okazję do działania. Nie można działać w przeszłości ani w przyszło­ści, są one bowiem tylko wytworami umysłu; bez myślenia, zarówno przeszłość jak i przyszłość dla nas nie istnieje.

Jest to prawdą niezaprzeczalną, nam jednak, jako isto­tom niezwykle złożonym, to, co oczywiste, często umyka. Większości z nas trudno sobie nawet wyobrazić życie bez ciągłego rozpamiętywania przeszłości lub planowania i za­martwiania się przyszłością. Jesteśmy na tyle głupi, by wierzyć, że jeśli utracimy kontrolę nad światem, nastąpi totalny chaos. A przecież panujący dziś chaos jest spowo­dowany właśnie naszymi wysiłkami ocalenia świata. Jezus napominał nas: „Nie martw się o jedzenie, picie ani odzie­nie. Wszak posiadasz już życie i ciało, a to dużo więcej znaczy od tego, co jeść i w co się odziać. Popatrz na ptaki! Nie martwią się o pożywienie; nie sieją, nie zbierają plonów i nie gromadzą zapasów, gdyż wasz Ojciec w niebiesiech je karmi. A ty jesteś dla niego dużo ważniejszy od ptaków."

Niestety, nasze próby porzucenia trosk i przedzierzgnię­cia się w istoty proste i nieskomplikowane nie przynoszą rezultatów. Już jesteśmy zatroskani, już jesteśmy złożeni. Osoba złożona, starająca się być prostą, staje się jeszcze bardziej złożona. Im więcej myśli kotłuje się w naszych głowach, tym bardziej oddalamy się od teraźniejszości. Każda chwila w naszym życiu jest tak silnie uwarunkowa­na przeszłością, że teraźniejszość traktujemy całkiem mar­ginalnie. Jak tylko zaczynamy sobie coś uświadamiać, automatycznie porównujemy to ze wszystkimi informacja­mi magazynowanymi w bogatych złożach naszej pamięci. Dlatego właśnie czujemy tak silny przymus szufladkowania różnych rzeczy i przyklejania im etykietek. Nie tylko pró­bujemy je nazywać, ale także kojarzymy z nimi konkretne uczucia, oceny, relacje. Gromadzone dane są tak sugestyw­ne, że w swym działaniu czerpiemy z nich niepodważalne przekonanie o tym, co „prawdziwe" i „rzeczywiste". Każ­da nasza reakcja jest z kolei ponownie wprowadzana do bazy danych.

Wyobraź sobie, że jesteś w domu i nagle słyszysz ja­kiś rumor. Przez myśl przemyka ci zaraz piec w piwnicy, wichura, odległy motocykl, samolot, nieproszony gość, a może nawet duch. Myślom tym towarzyszą uczucia, takie jak obojętność, zdziwienie, irytacja czy przestrach. Tym­czasem fizycznie doświadczyłeś jedynie krótkotrwałego po­budzenia receptorów zmysłu słuchu. Cała reszta - wyobra­żenia, uczucia, emocje - to rezultat twych psychicznych uwarunkowań (twych nagromadzonych doświadczeń), któ­re znów się odzywają, dopasowują, odnawiają.

Siła uwarunkowań znacznie się zwiększa, kiedy zawiera­ją one ładunek emocjonalny; na przykład, kiedy podejrze­wasz, że zagrożone jest coś, co przedstawia dla ciebie dużą wartość. Im wyżej cenisz tę „własność" - pieniądze, karie­rę, sławę, ukochaną osobę, fundamentalne przekonania, takie jak religia czy filozofia życiowa - tym większy twój strach przed utratą i tym silniejsze reakcje obronne. Zdarza się to dużo częściej, niż nam się wydaje, bowiem bardzo różnie rozumiemy pojęcia „zagrożenie" i „własność". Mo­żesz, dajmy na to, uznać za zagrożenie osobę, która jest po prostu inna od ciebie. Zdarzało się, że ludzie zachowywali się agresywnie wobec mnie tylko dlatego, że nie jadam mięsa.

Przekonanie - odczucie „ja wiem" - stanowi najsubtel­niejszą, a zarazem najsilniejszą formę warunkowania. Swe przekonanie możesz opierać na własnym doświadczeniu lub na jakimś innym autorytecie - intelektualnym, psycho­logicznym, duchowym itd. Kiedy myślisz, że „wiesz", za­mykasz się na nowe. Nie ma w tobie miejsca na zmianę, na przyjęcie czegoś świeżego, ponieważ po brzegi przepełniony jesteś swą wiedzą.

Tao Te Ching radzi:

„Najlepiej nie wiedzieć, że się wie; Myślenie, że się wie, kiedy się nie wie, to choroba. Tylko wtedy, kiedy się ma dość choroby, można się z niej wyleczyć."

Często oszukujemy się stwierdzeniami typu: „Wierzę w to i to, ale pragnę zachować otwarty umysł." „Wierzyć" oznacza pokładać wiarę i ufność, akceptować coś prawdę. Oznacza to oddanie i identyfikację. Im silniejsza wiara, tym silniejsza identyfikacja. Jeśli identyfikujesz się ze swym przekonaniem (co zdarza się bardzo często), a ono staje wobec zagrożenia, sam czujesz się zagrożony. Bronisz się więc, przystępujesz do kontraataku. Nie jest to oznaka otwartości umysłu.

Nawet jeśli zmieniamy treść swego systemu wierzń, nadal uczestniczymy w procesie wiary. Każdy system wierzeń, choćby nie wiem jak wyrafinowany i autorytatywn jest statyczny. Wciąż tkwi w przeszłości, jest więc zbyt sztywny i ociężały, by odpowiadać na dynamiczne wyzwania każdej nowej chwili. Bez względu na to, jak bardzc może nam coś przypominać przeszłość, przeszłością nie jest. Jest teraźniejszością oczekującą bieżącej odpowiedzi. Każda chwila jest niepowtarzalna i niesie w sobie zarodki nowego.

Im więcej wiesz, tym trudniej jest ci się otworzyć na nowe. Im większe masz doświadczenie, tym bogatszy zasób gotowych odpowiedzi, wyjaśnień i przekonań. Wiedza i doświadczenie nie są jednak równoznaczne z życiem chwilą obecną. Nawet jeśli doświadczyłeś kiedyś „szczyto­wych" przeżyć duchowych, to i tak budząc się każdego dnia musisz od nowa stawiać czoła życiu. Kiedy bowiem najbardziej doświadczony kierowca zaśnie za kierownicą, rozbije się tak samo jak nowicjusz.

W przypadku medytacji wglądu, jak zauważyłem, naj­większe postępy czynią te osoby, które widzą ograniczenia swych wierzeń i doświadczeń. Otwierają się na nowe i szyb­ko dochodzą do prawdziwej zmiany w wielu dziedzinach życia.

Jednak nawet wtedy wiedza może okazać się dla nich poważną przeszkodą. Kiedy bowiem ludzie ci z satysfakcją patrzą na swe dotychczasowe osiągnięcia, stare odczucie „ja wiem" zaczyna wracać, i to z jeszcze większą determi­nacją i przekonaniem niż wcześniej. Jest teraz podbudowa­ne dużo głębszym doświadczeniem. Powstają wówczas no­we struktury konformizmu, które dławią siły życiowe i blo­kują drogę do zmiany. By zachować świeżość spojrzenia, musimy być jak dzieci - nie roztrząsać przeszłości i nie planować przyszłości.

Pierwszym krokiem ku zmianie jest uzmysłowienie sobie jej pilnej konieczności. Zmiana jest pełną odpowiedzią na każdą nową chwilę. Jest bezwarunkowa i nieprzewidywal­na. Ustalanie planu i zasad procesu przemiany, rozgląda­nie się na zewnątrz siebie, to formy ucieczki przed teraź­niejszością. Oddalają nas one od prawdziwej zmiany. Nie ma czegoś takiego jak „bezpieczna" zmiana. Zmiana jest czymś nowym, które jako nieprzewidywalne nigdy nie jest bezpieczne.

Próbować się zmienić to nie to samo, co zmienić się. Jeśli ponawiane przez ciebie próby nie przynoszą efektu, ozna­cza to, że jedna część ciebie chce się zmienić, ale druga nie chce. Jesteś uwikłany w konflikt. Zanim go zażegnasz, musisz dobrze poznać jego istotę. Jak mówi Krishnamurti: „Konflikt, w którym pragnąca zmiany część umysłu dąży do złamania oporu części jej przeciwnej, określany bywa mianem dyscypliny, sublimacji, stłumienia; czasem nazy­wany jest również dążeniem do ideału. Podejmowane zos­tają wysiłki zmierzające do przerzucenia mostu pomiędzy zwaśnionymi stronami wewnętrznego konfliktu... Gonimy za ideałem, ponieważ nie wymaga to od nas natychmiasto­wego działania; ideał jest uznawaną i szanowaną formą kunktatorstwa."

BEZ CELU, BEZ DZIAŁANIA

By otworzyć się na chwilę obecną, musimy zapomnieć o przeszłości i przyszłości. Musimy zapomnieć o doświad­czeniu, wiedzy, poglądach i przekonaniach; o planach, dążeniach i celach. Haczyk tkwi w tym, że tak naprawdę, nie ma nic, co moglibyśmy robić, gdyż wszelkie działanie jest pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością.

Cały czas „robimy" coś, by „stać się" czymś innym. Nie jesteśmy zadowoleni z tego, co sobą przedstawiamy. Dzia­łanie i stawanie się daje nam większe poczucie ciągłości i stałości. Jednak jako że faktycznie nie jesteśmy stali (z czym zgadzają się i mistycy, i naukowcy) próbujemy osiąg­nąć coś, co jest niemożliwe. Nigdy nie możemy poczuć się bezpieczni, w takim sensie, w jakim dziś to bezpieczeństwo rozumiemy, ponieważ wszystko ulega ciągłym zmianom. Nie istnieje nic, czego można by się uchwycić.

Jeśli zastanowisz się, jak wygląda twój zwykły dzień, zauważysz, że prawie cały czas coś robisz lub, co również jest formą działania, o czymś myślisz. Głowę masz przepeł­nioną myślami o wszystkim, co „masz do zrobienia" - o obowiązkach zawodowych, opiece nad dzieckiem, zorga­nizowaniu wolnego czasu, pracach domowych itd. Nawet wyciszające zajęcia, jak czytanie czy spacer, również są formami działania, które zapełnia każdą lukę w twym życiu zasłaniając czającą się pustkę.

Otwarcie się na chwilę obecną jest bardzo trudne, ponie­waż nie może mu przyświecać żaden cel. Cel to „wyzna­czona rzecz do osiągnięcia, pożądany przedmiot". Nie mo­żemy otworzyć się na nowe, jeśli mamy w głowie jakiś zamierzony efekt, nawet jeśli jest on czymś najzupełniej „słusznym", jak spokój czy jasność spojrzenia. Wszystko to, co nasz umysł jest w stanie zrodzić, może również zostać przezeń zniszczone. Nie może on zrodzić ani znisz­czyć jedynie nowego i nieuwarunkowanego.

Jeśli nic nie możesz zrobić, by rozwiązać ten dylemat, to nic nie rób. Stan niepodejmowania żadnego działania jest jednak niezwykle rzadki. Polega on bowiem na bezwarun­kowym i całkowitym braku kontrolowania i manipulowa­nia; na akceptacji siebie i świata takiego, jaki w danej chwili jest, czy nam się on podoba czy nie. Innymi słowy, jest gotowością do zaakceptowania rzeczywistości. Jest trwaniem raczej niż stawaniem się.

Tylko kiedy prawdziwie się temu oddasz, prawdziwie otrzymasz. Z tej ciszy i pustki wyłonić się może ogromna siła transformacyjna. Kiedy umysł jest uciszony, żaden lęk, konflikt ani fragmentacja nie wyczerpuje twej energii, nie blokuje percepcji, nie wiąźe cię ze schematami przeszło­ści. Dzięki temu zyskujesz moźliwość okazania mądrości i twórczości.

Stajesz się w końcu wolny od przeszłości i zdolny do totalnej reakcji w każdym nowym momencie życia. Jeśli tego dokonasz, nic więcej nie pozostaje do zrobienia. Nie ma w tobie wątpliwości, poczucia winy, szeregu niedokoń­czonych spraw do załatwienia. Nie martwiąc się o przy­szłość, robisz dokładnie to, co jest dla twej przyszłości najlepsze - podejmujesz odpowiednie totalne działanie w teraźniejszości.

Źycie każdą trwającą chwilą jest proste, spontaniczne i harmonijne. Jeśli robisz to, co naprawdę musisz zrobić, jest to z pewnością najlepsza rzecz dla ciebie i twego wszechświata. Twoje działanie jest pełne i, jako takie, pozbawione konfliktów. Stajesz się otwarty na groźną i tajemniczą wspaniałość życia.

PRZERWA W DZIAŁANIU

„Brak dzialania" nie oznacza siedzenia w ciszy i nic nie­robienia. Pozwól wszystkiemu robić to, co zgodne z jego naturą, ku natury tej zadowoleniu.

- CHUANG-TZU

W jaki sposób możesz „przestać działać"? W rozdziale tym przedstawię buddyjską medytację wglądu, czyli Vipas­sanę, która jest doskonałym przykładem olbrzymiej siły transformacyjnej tkwiącej w zaniechaniu działania. Nie jest ona jedynym sposobem transformacji, ale ten właśnie spo­sób dobrze poznałem. Mam nadzieję, iż to, co napiszę, rzuci więcej światła na sam proces transformacji, który jest uniwersalny. Im głębiej w siebie się zapuszczamy, tym więcej znajdujemy punktów wspólnych.

MEDYTACJA WGLĄDU (VIPASSANA)

Pod nazwą medytacji kryje się wiele różnorakich praktyk. Niektóre z nich to niewiele więcej niż zwykłe marzenia i fantazje. Większość jednak można określić za pomocą definicji słownikowej, która tłumaczy medytację jako „oso­biste doświadczenie religijne, polegające na skupieniu umy­słu na kontemplacji prawdy religijnej, tajemnicy lub przed­miotu czci, w celu przepełnienia duszy miłością Boga i świętością życia."

Jeśli skupisz myśli na jakimś konkretnym celu, oznacza to, że określiłeś już zarówno cel, jak i metodę jego osiągnię­cia. Cel i metoda są wytworem twego umysłu, więc możesz osiągnąć to, co sobie zamierzyłeś. Nie będzie to jednak nowe; będzie kolejną projekcją starego - przeszłości. Twój umysł nie może stworzyć ani ogarnąć tego, co leży poza granicami jego percepcji, czyli oświeconego, absolutnego.

Wszelkie celowe działanie, również psychoterapeutyczne i duchowe, stanowi formę „stawania się". Nie likwiduje ono jednak przepaści rozciągającej się-między tymd, gdzie jesteś (teraźniejszość), a tym, gdzie chciałbyś być (przyszłość), obejmującym również ostateczne oświecenie, praw­dę, zjednoczenie z Bogiem czy zwykłe poczucie beżpieczeń­stwa. Ciągle czujesz się niezaspokojony, dokładasz więc wszelkich starań, by przeskoczyć tę przepaść, stać się kimś innym. Niezależnie od twych postępów, cel ciągle pozosta­wać będzie gdzieś „na zewnątrz", poza twoim zasięgiem. Stawanie się jest procesem dwubiegunowym. Im gorli­wiej szukasz Światła, świętości i ukojenia, tym potężniejsze się staje dla ciebie widmo Ciemności, złego, bólu. Twoja wiara może być całkiem silna, zawsze jednak twić w niej będzie ziarno zwątpienia, pokusy, winy. Tylko bezwarun­kowa akceptacja tego, „co jest", może uwolnić cię w teraź­niejszości. W przeciwnym razie, zawsze będziesz przed czymś uciekał albo za czymś gonił. Nie będziesz mógł po prostu „być".

Kilka lat temu, na prowadzony przeze mnie kurs wpro­wadzający do medytacji wglądu, zgłosiła się młoda, mizer­nie wyglądająca kobieta. Po trzech czy czterech minutach od rozpoczęcia pierwszej sesji medytacji siedzącej, zaczęła głośno i żałośnie płakać. Łzy strumieniami spływały po jej twarzy. Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś tak rzewnie płakał.

Wyjaśniła mi potem, że odkąd pamięta, zawsze czuła się źle. Nie znalazła pomocy w medycynie konwencjonalnej, więc zaczęła medytować. Przez kilka lat praktykowała afirmację pozytywną i wizualizację, wyobrażając sobie sie­bie skąpaną w białym, oczyszczającym świetle. Choć prak­tyki te w pewnym stopniu zdołały poprawić jej stan, nadal nie czuła się dobrze i wciąż szukała pomocy.

Tego wieczoru, po raz pierwszy w swej praktyce medyta­cyjnej, zaprzestała działania i, zgodnie z moim poleceniem, po prostu obserwowała. Nagle z wielką wyrazistością wró­ciło do niej pewne traumatyczne przeżycie, którego doświa­dczyła jako dwuletnie dziecko. Poddana wówczas została operacji obu oczu; nie dość, że cierpiała ból, to jeszcze była przestraszona i bardzo samotna w obcym, bezosobowym szpitalu. Na domiar złego, rodzice ani razu jej tam nie odwiedzili. Czuła się więc zupełnie porzucona. Doświad­czenie to, tkwiąc głęboko w podświadomości, rzucało cień na całe jej życie. Wiedziała ona, że coś jej jest, ale nie wiedziała dlaczego. Jej inteligentne i rozważne poszukiwa­nia środków zaradczych i metod uzdrowienia w rzeczywis­tości uniemożliwiały jej dotarcie do głębszej przyczyny cierpienia. Tylko wtedy, gdy porzuciła myśli o „działaniu" i „postępach", mogła prawdziwie otrzymać.

Moja definicja medytacji, nieco mniej popularna, to „poświęcenie czemuś bacznej uwagi; obserwowanie z wiel­kim zainteresowaniem i oddaniem." Definicja ta sugeruje bezpośredniość, witalność, prostotę i zaciekawienie bez oczekiwania na dobroczynne efekty obserwacji; w podobny sposób patrzy, na przykład, dziecko po raz pierwszy przy­glądając się płatkowi śniegu.

W medytacji wglądu przedmiotem naszej uwagi nie jest określona osoba, wierzenie, cecha, cel ani problem, ale wszystko to, co ma miejsce w danym momencie. Polega ona nie na kontrolowaniu czy ulepszaniu trwającej chwi­li, ale na całkowitym zjednoczeniu się z nią, niezależnie od tego, czy wydaje się nam ona akurat przyjemna, czy też nie. Twoje postrzeganie jest dzięki temu zawsze ży­we i dynamiczne, odpowiadające nieprzewidywalnemu wi­rowi życia.

Vipassana znaczy „widzieć na wiele sposobów; widzieć poprzez dogłębne przeniknięcie; widzieć mądrością intu­icyjną." Kiedy w ten sposób wejrzysz w każdy kolejny moment, zobaczysz nie tylko przedmiot, ale również pod­miot. Znajdziesz drogę prowadzącą do bezpośredniego, nie pozostawiającego wyboru „wglądu" oraz „mądrości", czyli „pełnej wiedzy". Ten sposób patrzenia - wgląd - na­leży oddzielić od intelektualnej dedukcji oraz takich za­maskowanych form nieokiełznanego warunkowania jak instynkt czy intuicja.

Carl Jung w książce Memories, Dreams, Reflections („Wspomnienia, sny, refleksje") opisał proces swej wewnę­trznej pewności: „Kiedy ludzie mówią, że jestem mądry, nie mogę się z tym zgodzić... Stoję nad strumieniem, ale nie robię nic. Inni stoją przy tym samym strumieniu, ale większość uważa, że powinni coś zrobić... A ja stoję i pa­trzę, podziwiam to wszystko, co zdziałać może natura... To, co różni mnie od innych, to sposób patrzenia; dla mnie `grodzące mury' są przezroczyste, dla, nich - przeciwnie; nie mogą za nimi niczego dojrzeć, co utwierdza ich w prze­konaniu, że nic tam nie ma. Można powiedzieć, że ja postrzegam procesy zachodzące na dalszym planie, i to mi daje moją wewnętrzną pewność".

Wgląd rozumiany jako totalna, dogłębna wiedza, pro­wadzi do pełnego działania. Niektórzy nazywają je „działa­niem pozbawionym wyboru", gdyż nie towarzyszą mu nigdy zwątpienie ani konflikty. Kiedy „widzisz", możesz podjąć działanie zgodne z tym, co widzisz, z całym twoim jestestwem, a kiedy wszystkie poziomy twego jestestwa działają harmonijnie, rodzi się w tobie wielka moc, i to bez udziału jakiejkolwiek siły poszukującej. Znika przepaść między myślą a czynem; znikają wszystkie zgromadzone w tobie „dane", wewnętrzne (np. tłumione emocje i żale) i zewnętrzne (to, co nie zostało zrobione). Skupiasz się na każdej nowej chwili, postrzegasz ją i podchodzisz do niej zawsze na świeżo - na nowo.

OSOBISTE PRZEJŚCIA

Za dobry przykład przebiegu i potęgi procesu wglądu, posłużyć może wydarzenie, które miało miejsce około półtora roku po tym, jak zacząłem uczyć medytacji i Tai Chi Chuan w Toronto. Kilka miesięcy po otwarciu przeze mnie szkoły medytacji, przyjaciel namówił mnie do prowa­dzenia wraz z nim handlu rybami i owocami morza. Miałem wówczas na utrzymaniu 3-osobową rodzinę, a mo­je dochody były bardzo niskie. Ponieważ proponowany interes miał być zajęciem dodatkowym, „po godzinach", zarobienie dodatkowych pieniędzy przy jednoczesnym roz­wijaniu działalności medytacyjnej wydało mi się rozwiąza­niem całkiem rozsądnym.

Nie lubiłem całego tego interesu, uznałem go jednak za test swej wytrwałości. Poświęcałem mu tyle uwagi i energii, na ile to było konieczne. Po roku umiałem już nieźle jeździć po zatłoczonych ulicach olbrzymią ciężarówką, szybko załadowywać i rozładowywać tysiące kilogramów ryb, mor­skich mięczaków i skorupiaków, i jako tako radzić sobie z szorstkim obejściem ludzi w businessie, który wydawał mi się teraz całkiem inny od widzianego zza biurka oczami księgowego.

Rok później przyszło nam zapłacić za sukces. Nasz interes rozwijał się tak dobrze, że w końcu zwrócił na siebie uwagę większych przedsiębiorstw tej branży. Musieliśmy albo zamknąć działalność, albo dalej dynamicznie ją rozwi­jać, by uniknąć wchłonięcia przez wielkie korporacje źyw­nościowe. Wybraliśmy tę drugą możliwość. Rozpoczęliśmy negocjacje w celu zwiększenia kapitału inwestycyjnego, a by zapewnić sobie stały dopływ świeżego towaru, wzięliśmy w dzierżawę zakład przetwórstwa rybnego na wyspie Vancouver.

Wtedy właśnie wydarzyło się „nieszczęście". Linie lotni­cze, z których usług korzystaliśmy, przetrzymując towar w letnim skwarze bez odpowiednich chłodni, w przeciągu półtora miesiąca doprowadziły da całkowitego zepsucia się trzech partii towaru i odmówiły jakiegokolwiek odszkodo­wania. Odstraszyło to wszystkich potencjalnych inwesto­rów i nasz interes padł. Najgorsze było jednak to, że mój wspólnik, sprzedawszy wszystko, co pozostało z majątku firmy, ulotnił się ze wszystkimi pieniędzmi - moimi pienię­dzmi. W ten sposób straciłem oszczędności całego życia.

Czułem się znieważony, zdradzony i zrujnowany. Przez ostatni rok całej tej mojej szamotaniny medytacja pozwala­ła mi zachować spokój i rozwagę, ale tego było już za wiele. Cała wzbierająca we mnie wścieklość skupiła się na czło­wieku, którego do tej pory uważałem za przyjaciela.

Miałem też dużo głębsze, dziwne uczucie, że w 'pewnym sensie oszukany zostałem przez cały świat, przez samego Boga... Starałem się jak mogłem - ciężko pracowałem, byłem uczciwy, w każdej sytuacji zachowywałem trzeźwy umysł i otwarte serce. I to miała być nagroda za moje wysiłki? Dlaczego przydarzyło się to właśnie mnie, podczas gdy różne podejrzane typy pławiły się w luksusach? Oszu­kana została cała moja rodzina, którą namawiałem do wielkich wyrzeczeń i do zaufania mym decyzjom. Jakiś cynik mógłby mi powiedzieć: „A nie mówiłem? Wydawało ci się, że możesz być inny niż my?" Zacząłem wątpić w swe praktyki duchowe, chociaż patrząc logicznie, nic innego mi nie pozostało.

Przez cały dzień i pół następnego kipiała we mnie złość, w końcu postanowiłem oddać się medytacji do momen­tu uzyskania jasnego oglądu. Przez te wszystkie lata, kiedy medytacja pomagała mi dobrze kierować swym życiem, nigdy nie odczułem tak wielkiego zagubienia i zwątpie­nia, jakie mnie wówczas przygniatało. Modliłem się głośno (i szczerze), że jeśli rzeczywiście istnieje Bóg, obojętnie ja­kiej religii czy tradycji, teraz właśnie nadarza się dla niego okazja, by mnie nawrócić. Żebym uwierzył, wystarczyłby mi anioł, posłaniec, lub jakiś boski znak.

Choć bardzo potrzebowałem oparcia, miałem wystarcza­jące doświadczenie medytacyjne, by nie dać się zwieść pokusie stworzenia w swym umyśle własnego zbawiciela czy innego „rozwiązania", po to tylko, by uciec przed niepewnością i cierpieniem. Jeśli Bóg istnieje, miał do mnie wówczas przemówić. Patrzyłem więc i czekałem.

Nagle „zobaczyłem". Nie, nie Boga, lecz swoje własne pragnienie bezpieczeństwa. Zdałem sobie sprawę, że prag­nienie to kryło się właśnie w moim zaangaźowaniu w han­del owocami morza. Choć większość ludzi uznałaby to zajęcie za wyjątkowo „rozsądne" i przezorne dodatkowe źródło dochodu, zdałem sobie sprawę, że od początku żywiłem wobec niego wątpliwości. Wcześniej nie wierzy­łem, że powinienem poświęcić się nauczaniu medytacji, choć tak podpowiadało mi serce. Innymi słowy, nie ufałem całkowicie swemu sercu.

To właśnie pragnienie bezpieczeństwa stało się przyczy­ną mego bolesnego przeżywania zdrady. Jak większość ludzi sądziłem, że jeśli „dobrze" coś zrobię, przyniesie to dobre rezultaty. Kiedy wszystko wydawało się walić, za­cząłem wątpić w słuszność własnego pojmowania życia, choć dotychczas było ona dla mnie tak jasne i sensowne. Chciałem, by jakaś wyższa władza duchowa zstąpiła do mnie i wyjaśniła, dlaczego sprawy przybrały tak fatalny obrót i czym sobie na to zasłużyłem.

W zadziwiający wręcz sposób, proste „widzenie bezpo­średnie", czyli wgląd we własną potrzebę bezpieczeństwa, w jednej chwili rozwiało wszystkie moje konflikty, proble­my i poczucie zagubienia. Proces ten jest dużo głębszy, bardziej wnikliwy niż czysto intelektualne rozumowanie.

Nie potrzebowałem już żadnych wyjaśnień ani wskazówek sił wyższych, bowiem nagle wszystko stało się dla mnie zupełnie jasne. Siłą wyższą była moja własna wewnętrzna pewność.

Mogłem teraz odsunąć od siebie wszystkie troski związa­ne z przeszłością i przyszłością. Nie załamywałem już rąk z powodu strat finansowych i możliwości wytoczenia mi sprawy sądowej. Przestałem zamartwiać się tym, skąd wziąć kolejnego dolara na przeżycie. Odeszła mnie chęć odegrania się na moim byłym wspólniku; zniknął gniew z powodu zmarnowanego półtora roku życia. Pozbyłem się nagle wszelkich wątpliwości dotyczących nauczania medy­tacji jako mej drogi życiowej oraz moich zdolności nauczy­cielskich.

„Wiedziałem" po prostu, bez cienia wątpliwości, że nauczanie jest dla mnie odpowiednim zajęciem. Choć mog­ło to wyglądać na finansowe samobójstwo, zrobiłem to, co, jak wiedziałem, będzie dla mnie najlepsze. Cały swój czas i energię poświęciłem pracy. Moje życie ptynie odtąd har­monijnie, a praktyka się rozwija, nie tylko pod względem liczby uczniów, ale również mojej dojrzałości i czerpanej z pracy satysfakcji. Jeśli wszystko potoczyłoby się zgodnie z wcześniejszymi „rozsądnymi" planami, prawdopodobnie na pełnym etacie handlowałbym dziś rybami.

Wgląd i nie podlegające wyborom (nie pozostawiające cienia wątpliwości) oraz totalne (wolne od konfliktów) działanie to rezultaty „zaniechania działania". Podczas medytacji nie „robiłem" wszak nic. Chciałem jedynie cał­kowicie się otworzyć i obserwować wszystko, co wirowało wokół mnie. Nie próbowałem niczego uporządkowywać, gdyż to jedynie jeszcze bardziej zaśmieciłoby mi umysł różnymi domysłami i wnioskami. Nie robiłem nic, otwo­rzyłem się tylko na wszystko, co właśnie się działo, bez jakiegokolwiek osądzania, tłumienia czy manipulowania. Moją medytację przerwało pukanie do drzwi. Ku memu zdziwieniu okazało się, że trwała ona dwie i pół godziny; mnie czas ten wydał się kilkoma minutami.

Moim zdaniem brak działania jest równoznaczny z dzia­łaniem totalnym. Nie oznacza on porzucenia jakiegokol­wiek zajęcia, ale zajęcia nieharmonijnego. Jest odpowiedzią wyłaniającą się z bezpośredniego i nie podlegającego wybo­rom wglądu w to, czego wymaga dana chwila, i nie ma nic wspólnego z potrzebą bezpieczeństwa i rozwoju nasze­go ego. Nie jest projekcją wierzeń, dążeń i oczekiwań. Opiera się nie na rozważaniu ewentualności, lecz na pewnej wiedzy.

Kiedy odrzucisz wszelkie formy działania, możesz, tak jak woda, przyjmować przeróżne kształty. Możesz być całkiem nieruchomy, albo przeć wielką falą naprzód; mo­żesz równie dobrze odpływać, jak i napływać; możesz przelewać się przez przeszkody lub omijać je. Twoja odpo­wiedź będzie kierować się nie nawykowymi wzorami za­chowań (przeszłością), lecz tym, co w aktualnym momen­cie jest konieczne. Będzie optymalna, harmonijna, bez­konfliktowa. Słowem - totalna.

Brak działania czy działanie totalne, pełne, można cza­sem zaobserwować u wybitnych sportowców. Wydają się oni spokojni, zrównoważeni, a czasem nawet jakoś dziwnie nieobecni duchem. Wyglądają, jakby płynęli w powietrzu, bez pośpiechu i bez wysiłku. A jednak potrafią nie tylko wykazać się niesamowitą szybkością i siłą, ale również błyskawicznie przystosowywać się do każdej sytuacji, każ­dej zmiany w taktyce przeciwnika. Ich ego nie kieruje się osiągnięciem zamierzonego celu; koncentrują się oni total­nie na każdym wykonywanym ruchu. Ich prostota, pokora i wrażliwość przekształcane są w inteligentną siłę. W życiu codziennym totalne działanie jest jeszcze rzadszym i jeszcze większym osiągnięciem, niż te które daje się czasem zau­ważyć na wąskim polu wyczynów sportowych. Wszyscy jednak powinniśmy do niego dążyć.

Działania totalnego nie należy mylić z działaniem napę­dzanym silną wiarą lub przekonaniem, czy to religijnym, czy jakimkolwiek innym. Często te dwie różne formy działania mylnie uważa się za jedną i tą samą, gdyż na pierwszy rzut oka wydają się bardzo podobne. Obie wyma­gają koncentracji, energii, siły i w wielu przypadkach prowadzą do równie znaczących rezultatów. Działanie to­talne charakteryzuje się jednak miękkością i giętkością, podczas gdy wiara wymaga twardych i sztywnych zasad. Jeśli coś jest sztywne, nie może się nagiąć. Kiedy twardość spotyka się z twardością dochodzi do zderzenia i poważnej stłuczki. Twarde pokonane być może tylko przez miękkie. W Tai Chi Chuan znane jest powiedzenie: „Cztery uncje mogą zmienić bieg tysiąca funtów."

JAK ZACZĄĆ MEDYTACJĘ SIEDZĄCĄ

Duszą medytacji wglądu jest medytacja siedząca. Siedząc w ciszy, ograniczając do minimum wszelkie bodźce wewnę­trzne, możesz wsłuchać się w odgłosy swego wnętrza i ob­serwować różne zachodzące w nim procesy. Możesz obser­wować obserwatora. Z czasem nauczysz się medytować przy wykonywaniu jakiejś czynności. Medytacja siedząca jest jednak dla początkujących najdogodniejsza, a jedno­cześnie daje możliwość stworzenia w sobie wolnej prze­strzeni i uzyskania odpowiedniego spojrzenia na rzeczy­wistość. Albert Einstein w liście do królowej Belgii, Elżbie­ty, napisał: „Samotność, być może, zostanie pewnego dnia uznana i odpowiednio doceniona jako nauczyciel osobo­wości. Człowiek, który doświadczył osamotnienia, nie tak łatwo stanie się ofiarą zbiorowej sugestii."

Jasne intencje

W medytacji wglądu, tak jak w przypadku każdej innej czynności, podstawowym wymogiem jest to, co buddyści nazywają „jasnym zrozumieniem celu". („Celem" w Vipas­sanie nie jest dążenie do osiągnięcia jakiegoś konkretnego stanu, lecz świadomość i otwartość w trwającej chwili.) Zanim w ogóle przystąpisz do medytacji, a także przed każdą kolejną sesją, postaw sobie pytanie, czy rzeczywiście widzisz potrzebę medytowania, czy naprawdę tego chcesz.

Jeśli odpowiedź brzmi „tak" - zaczynaj. Odpowiedź „tak, ale..." oznacza konflikt; nie jesteś prawdziwie zde­cydowany; prawdopodobnie wynajdywać będziesz różne wymówki, by przełożyć medytację na kiedy indziej lub w ogóle się od niej wykręcić. Jeśli zaś odpowiedź brzmi „nie", rób sobie co chcesz. Jasność celu jest dla ciebie najważniejsza.

Tak naprawdę nie możemy jednak uniknąć stanięcia oko w oko z samym sobą. Wcześniej czy później, mimo ciągłe­go dążenia naszego ego do utrzymania kontroli bolesne życiowe lekcje postawią nas znowu przed koniecznością rozwiązania naszych wewnętrznych konfliktów, konieczno­ścią prawdziwej zmiany. Im wcześniej je rozwiążemy, tym lepiej, bowiem gromadzi się w nas uwalniana przez nie energia destruktywna. Kiedy osiągnie poziom grożący wy­buchem i całkowitą dezintegracją, może już być za późno. Konflikt i cierpienie już w nas są. Medytacja ich nie rodzi, lecz umożliwia im wypłynięcie na powierzchnię naszej świadomości, byśmy mogli się od nich uwolnić.

Czas i miejsce

Jeśli już widzisz jasno cel medytacji, musisz przygotować odpowiednie miejsce i wyznaczyć jak najwygodniejszy ter­min. Najlepiej jest (choć niekonieczne) zarezerwować na nią stałą porę w rozkładzie dnia. Wielu medytujących jest zdania, że najlepszą porą na medytację jest ranek. Umysł jest wówczas wyciszony, ciało rześkie i wypoczęte, może to więc być doskonały sposób na rozpoczęcie dnia. Wymówki typu: „Nie jestem rannym ptaszkiem" czy „Potrzebuję dużo snu" są najczęściej właśnie tym - zwykłymi wymówkami. Ciężkie posiłki mogą powodować uczucie senności, po jedzeniu odczekaj więc chwilę zanim zaczniesz medyto­wać. Każdy przejawia tendencje do stałego dziennego sche­matu wydatkowania energii. W godzinach niskiej aktyw­ności trudniej jest skupić uwagę, łatwiej natomiast o od­czucie senności.

Proponuję wyznaczać sobie czas trwania medytacji. (Je­śli twój budzik lub minutnik jest zbyt głośny, przykryj go poduszką). Zacznij od dwudziestu minut medytacji, stop­niowo wydłużając ją do około godziny. Są to oczywiście tylko niezobowiązujące sugestie. Dłuższe siedzenie nie musi być wcale lepsze; daje ci po prostu więcej czasu na pozna­nie siebie i swych wzorców. Ci, którzy nie ustalają z góry czasu trwania medytacji, ale siedzą tak długo, jak im jest „wygodnie", moim zdaniem pogłębiają swój schemat przy­jemność - ból. Jeśli nigdy nie zmierzysz się z niewygodą, zawsze będziesz musiał przed nią uciekać. Na zawsze pozostaniesz w jej władzy.

Na medytację wglądu przeznaczyć można jakiekolwiek ciche miejsce. Absolutna cisza nie jest konieczna, ponieważ umysł, choć skoncentrowany, jest jednocześnie otwarty na bodźce. Słysząc jakieś dźwięki, możemy obserwować jak nasilają się i milkną. Próby wyeliminowania wszystkich dźwięków lub ignorowania ich prowadzą zazwyczaj do większego dyskomfortu psychicznego. Najlepsze jest po­mieszczenie przewiewne. o umiarkowanej temperaturze, z przyćmionym światłem. Dobrze jest mieć pod ręką lekki szal albo sweter, gdyż temperatura ciała może ulegać wahaniom. Ubranie powinno być luźne i nie krępować ciała, szczególnie brzucha.

Pozycja ciała

Podczas medytacji ciało powinno być rozluźnione. Jeśli nie jesteś odprężony, spróbuj kilku ćwiczeń oddechowych i rozciągających. Na przykład, robiąc głęboki wdech przeponą, podnoś wyciągnięte w bok i zwrócone dłoniami ku górze ręce - tak jakbyś czerpał energię - aż spotkają się nad głową. Przy wydechu, opuszczaj je przed sobą powoli, rozluźniając nadgarstki, łokcie i w końcu ramiona. Niech kolejne oddechy „roztopią" twe ciało od głowy do stóp. Powtarzaj ćwiczenie, aż poczujesz się rozluźniony, a twój oddech stanie się głębszy. Możesz jeszcze bardziej się odprężyć wykonując krąźenia głowy, ramion i bioder.

Podczas medytacji mażesz siedzieć na krześle lub na poduszce - „po turecku". Siedząc na krześle zwróć uwagę na to, by stopy opierały się płasko na podłodze, a plecy nie dotykały oparcia krzesła. Miękkie, wyściełane krzesło by­łoby najwygodniejsze. Jeśli wolisz poduszkę, wybierz raczej twardą i sprężystą, by siedzieć mniej więcej sześć cali nad podłogą. Usiądź ze skrzyżowanymi nogami, jedna przed drugą, w taki sposób, by zewnętrzne strony łydek leżały na podłodze. Jeśli masz zbyt sztywne nogi, podeprzyj się podkładając pod kolana płaskie poduszki. Osoby bardziej giętkie i wygimnastykowane mogą siedzieć na podłodze bez poduszki, w pozycji lotosu lub pół-lotosu.

Często słyszę pytanie, dlaczego polecam siad skrzyżny, który, zdaniem niektórych, dla ludzi Zachodu jest pozycją nienaturalną i raczej obcą. Nie jest to jedyna możliwa do przyjęcia pozycja, polecam ją jednak z tego względu, że jeśli już się do niej przyzwyczaimy, pozwala nam zachować stabilną i nieruchomą sylwetkę. Pozycja ta ułatwia również krążenie w ciele energii.

Jeśli siad „po turecku" jest dla ciebie z początku niewy­godny, może posłużyć ci to za cenną okazję do obserwowa­nia zjawisk niewygody i bólu. Dwubiegunowy schemat przyjemność - ból rządzi naszym życiem. Jest czymś, czemu każdy z nas, w dążeniu do poznania samego siebie, wcześniej czy póżniej musi stawić czoła. Może zabrzmi to niewiarygodnie, przynajmniej na początku, ale każdy ruch zbliżający nas ku wygodzie i oddalający od niewygody wcale nie jest czymś „naturalnie" nieuchronnym, lecz ko­lejnym wzorcem warunkującym, od którego musimy się uwolnić. W przeciwnym razie nie otworzymy się na nowe. Ucieczka od bólu jest tym, co więzi nas w nas samych. Jeśli długo będziesz siedział na wygodnym krześle, również ono stanie się niewygodne. Jest to tylko kwestią twej wytrzyma­łości, jak długo możesz siedzieć, zanim zaczniesz odczuwać niewygodę.

Kiedy już odpowiednio się usadowisz i będziesz gotów do medytacji, raz jeszcze sprawdź swoją postawę. Górna część tułowia powinna być wyprostowana, ale rozluźniona, klatka piersiowa i ramiona opuszczone. Głowę pochyl lekko do przodu, wciągnij podbródek. Dolna część tułowia również musi być rozluźniona, ale pewnie wsparta na podłożu - krześle lub poduszce - tak, aby się nie pochy­lała ani nie chwiała.

Ręce można ułożyć na wiele różnych sposobów, najwy­godniej jest jednak trzymać je na podbrzuszu, jedną na drugiej, dłońmi ku górze, stykając ze sobą kciuki, albo położyć je na kolanach, dłońmi w górę lub w dół. Są to dwie najczęściej wybierane pozycje rąk - na początek wybierz tę, która wydaje ci się najwygodniejsza.

Dla niektórych, przed przystąpieniem do medytacji per se, pomocne może okazać się krótkie ćwiczenie relaksujące. Polega ono na przeglądzie w myślach całego ciała, wyszu­kiwaniu w nim napięcia i likwidowaniu go. Zacząć możesz od stóp i posuwać się w górę poprzez łydki, kolana i uda, pośladki, grzbiet, barki i ramiona aż do dłoni, a następnie od karku do czubka głowy i w dół poprzez twarz, szyję i klatkę piersiową do brzucha. Być może łatwiej ci będzie przeprowadzać to ćwiczenie wyobrażając sobie, że twoje tkanki topią się lub rozpuszczają. Twoje ciało i umysł muszą być uwolnione i otwarte; musisz po prostu być.

Umysł

Na początku swych doświadczeń z medytacją wglądu, skupiaj się na fizycznych odczuciach wywoływanych oddy­chaniem. Swemu oddechowi poświęcaj jednak jedynie to, co nazywamy „czystą uwagą" - bez wizualizacji, werbali­zacji, regulacji, kategoryzacji i odliczania. Wszystko to są bowiem przykrywki myślowe, które zakłócają prostą świa­domość fizycznego zmysłu dotyku (wznoszenie i opadanie przepony lub klatki piersiowej przy wdechu i wydechu).

Może się okazać, że po zaledwie paru sekundach twoja uwaga przeniesie się gdzie indziej. Może zaczniesz myśleć o czymś, co robiłeś wczoraj, albo co będziesz robił jutro; może zaczniesz układać w myślach listę spraw do załatwie­nia. Może przeszkodzi ci jakiś hałas, reakcja organizmu na bodźce termiczne lub jakiekolwiek inne. Może zaczniesz myśleć o samej medytacji. Zaczniesz zastanawiać się, czy dobrze się do niej zabrałeś, albo poczujesz się zakłopotany. Możesz też poczuć się znudzony, zmęczony, sfrustrowany, przestraszony, a nawet zirytowany. Być może nawet wcale się nie zorientujesz, że twoja uwaga ci ucieka i że myślisz 0 oddychaniu zamiast je tylko odczuwać.

Pewna zwolenniczka medytacji powiedziała mi kiedyś, że nie ma z nią żadnych problemów, ponieważ jej umysł zawsze jest wyciszony i pusty. Wydało mi się to raczej niezwykłe, zadałem jej więc kilka dodatkowych pytań. Okazało się, iż każdorazowo wyobraża sobie ona, że jej umysł to wielki kinowy ekran i wszelkie myśli, które się na nim pojawiają, przesuwają się szybko w dół niczym nazwis­ka współtwórców filmu, by wpaść do olbrzymiego pojem­nika na śmieci ustawionego u dołu ekranu. Tego typu angażowanie umysłu jest jednak nową formą kontroli. Jest działaniem niezawodnie przynoszącym ten sam skutek - niepokój umysłu. Tymczasem samorzutne odpłynięcie myśli jest procesem całkowicie naturalnym.

Jak tylko zauważysz, że twoja uwaga oddaliła się od czysto fizycznego odczuwania oddechu, odszukaj ją, uwol­nij i ponownie, bardzo ostrożnie skup ją na oddychaniu. Śledząc gdzie i w jaki sposób błądzi twój umysł, uczysz się również o zakodowanych w nim troskach i wzorcach. Rozwijasz i pielęgnujesz swój wgląd. Jeśli, na przykład, podczas medytacji twój umysł bez przerwy czymś się mart­wi, prawdopodobnie zamartwia się przez cały dzień. Im dłużej będziesz medytować, tym lepiej poznasz przyczyny i precyzyjne mechanizmy działania swego indywidualnego procesu martwienia się. Będziesz też umiał go szybciej roz­poznać, kiedy pojawi się w twym codziennym życiu.

Uwolnienie uwagi i zaczynanie medytacji od nowa to zupełnie co innego niż zmuszanie jej siłą woli do powrotu na poprzednie pozycje. Użycie siły często powoduje reakcję i pogłębia konflikt między rządzącym a podwładnym, między dobrem a złem. Prowadzi to do nieustannej walki - regularnej próby sił, często rodzi też frustrację.

Rozpoczynanie od nowa to jedna z najcenniejszych lekcji, jakich możesz się nauczyć, ponieważ każda chwila twego życia zawsze jest nowa, zawsze inna. By zacząć od nowa, musisz uwolnić się od przeszłości. Uwalniając się i zaczynając od nowa, wybaczasz sobie i otwierasz nowy rozdział życia; pielęgnujesz w sobie cierpliwość, wrażliwość i równowagę psychiczną.

Podczas medytacji odczujesz być może głęboką ciszę, błogi spokój, radość lub przebłyski wglądu w swe życie. Zwracaj baczną uwagę na wszystko i rejestruj to, co się z tobą dzieje, ale nie próbuj w to ingerować. Nie próbuj przedłużać swego doznania ani doszukiwać się w nim „sensu". Kiedy minie, nie próbuj go ponownie przywoły­wać, gdyż oddalisz się wówczas od „bycia" i znów będziesz się „stawać"; przemieścisz się z tutaj do tam, z teraz do wtedy. Oddając się medytacji wglądu nie możesz ani uni­kać nieprzyjemności, ani też chwytać się czegoś przyjemne­go. Nie dopuścisz w ten sposób do przywiązania.

Może się czasem zdarzyć, że nie będziesz w stanie ponownie skierować uwagi na proces oddychania, gdyż co innego będzie się jej stanowczo i natarczywie domagać. Może to być ból fizyczny lub jakaś silna emocja, jak złość albo strach; a może obraz lub wspomnienie jakiegoś wyda­rzenia z twego życia, albo też niezwykłe lub mistyczne doznanie.

W takich przypadkach, ponieważ nie masz zbyt wielkie­go wyboru, potraktuj to, co się w tobie dzieje, jako przedmiot swej medytacji. Tak jak przy śledzeniu odde­chów, również i teraz nie ingeruj, nie oceniaj, nie daj się wciągnąć w wewnętrzną dyskusję. Pozwól się swernu do­świadczeniu „dziać" i uważnie je obserwuj, nawet jeśli jesteś przerażony. Dzięki temu twoja medytacja stanie się bardziej płynna i dynamiczna, otworzy przed tobą możli­wość nowego, nieznanego oraz prawdziwej zmiany.

Waźne jest utrzymanie ciągłości medytacji, zarówno w ramach każdej sesji, jak i jako stałej pozycji w rozkładzie dnia. Medytacja wglądu jest zobowiązaniem do nieustan­nego zachowywania świadomości; jest wielką odkrywczą wyprawą, niezależną od postępów, rezultatów ani huśtaw­ki nastrojów.

Oddając się medytacji, całkowicie otwórz się na przeby­wanie w danym momencie z samym sobą. Jeśli zaczniesz snuć rozwaźania tub oceniać to, co się dzieje, natychmiast przeniesiesz się ze strefy bezwarunkowej z powrotem do uwarunkowanej, powrócisz do błędnego koła dwubieguno­wości. Niezwykle łatwo jest znaleźć sobie jakiś wykręt by nie medytować, ponieważ silna część ciebie boi się samopo­znania i czuje się przez nie zagrożona. „Ja" nie zamierza zrzec się swej siły i władzy.

Dla mnie Vipassana jest tworzeniem w trwającej chwili pewnej wolnej przestrzeni. Zazwyczaj nie ma w nas wolne­go miejsca, ponieważ natychmiast zapełniane jest naszymi poglądami i wiedzą. Im bardziej pozwolisz sobie „być" w trwającej chwili, tym więcej stworzysz dla siebie prze­strzeni wolnej od schematycznych nakazów przeszłości i stwarzającej ci możliwość wejrzenia w przyczyny i zasady funkcjonowania tych schematów, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się one zupełnie bez znaczenia.

Jednej z moich uczennic, na przykład, sprawiały trudno­ści pewne proste ruchy Tai Chi Chuan. Bez wahania wytłumaczyła ona ten fakt tym, że nie jest osobą sprawną fizycznie i widocznie Tai Chi Chuan do niej nie pasuje. Obserwując ją pewnego dnia, w jej sposobie poruszania się zauważyłem odbicie jej nastawienia psychicznego. Powie­działem jej, że wyraźnie boi się ruchu, że za bardzo spieszy się by postawić stopę z powrotem na ziemi. Ponieważ próbowała postawić krok, zanim jej ciało osiągnęło odpo­wiednią równowagę, traciła resztki tej równowagi i niemal I „leciała" w przód.

Wtedy w jej oczach odmalowało się nagłe zrozumienie. Zdała sobie bowiem sprawę, że te proste ruchy odbijały i dokładnie jej głęboko skrywany i dotąd nie kwestionowany stosunek do życia. Nigdy nie mogła znieść niepewności i pustki, jeśli więc w jej życiu pojawiała się jakaś luka, starała się jak najszybciej znaleźć coś, co mogłoby ją zapełnić. Ponieważ podejmowane przez nią działania pody­ktowane były raczej lękiem niż rozważną oceną sytuacji i wymaganej reakcji, najczęściej powodowało to w jej życiu dalsze przepłacane stresem komplikacje. Wgląd pomógł jej w osiągnięciu natychmiastowych postępów nie tylko w ćwi­czeniach Tai Chi, ale również w umiejętnym radzeniu sobie z własnymi obawami i życiem w ogóle.

W miarę praktykowania medytacji wglądu, twój umysł stawać się będzie spokojniejszy, wzrośnie twa mądrość i zdolność współodczuwania. Procesy te nie zawsze lub niekoniecznie zachodzą podczas medytacji siedzącej. Za­początkować je możesz tylko wtedy, kiedy staniesz oko w oko z własnymi demonami i uwolnisz się od nich.

Wielu ludzi odkrywa, że, czasem w sposób ledwie zau­ważalny, w swym życiu codziennym zaczynają inaczej patrzeć i inaczej robić wiele rzeczy. Jakość ich życia ulega subtelnej, lecz głębokiej zmianie. Inni przeżywają ją dużo wyraźniej, zmieniając na przykład życiowego partnera lub wykonywany zawód. Często też się zdarza, że wyraźnie zmienia się ich twarz, a nawet sylwetka ciała; ciało odzwier­ciedla zmiany zachodzące w psychice, która staje się silniej­sza, bardziej naturalna i zrównoważona.

A wszystko to jest skutkiem otwarcia się na nowe, na inne. Im szerzej się otwierasz, tym więcej możesz otrzymać i tym więcej możesz dać. Jeśli zaakceptujesz ryzyko niezna­nego, przestaniesz się bać. Twe życie z wędrówki ku śmierci zamieni się w bezczasowy, zawsze nowy moment poznania, wyzwania i zdumienia. Kiedy zaakceptujesz śmierć, za­czniesz pełniej żyć.

DODATKOWE ĆWICZENIA MEDYTACYJNE

Medytacja wglądu właściwie nie wymaga dodatkowych ćwiczeń. Kiedy dojdziesz do pewnej wprawy, będziesz mógł wejrzeć w to, co i jak masz robić. Bezpośredni wgląd (w przeciwieństwie do wiedzy rozumowej) może być du­żo głębszy niż, pochodząca przecież z drugiej ręki, opi­nia „specjalisty". Nawet jeśli zmuszony będziesz kiedyś szukać u specjalisty opinii czy wiedzy natury technicznej, głównym przewodnikiem pozostanie dla ciebie własna wie­dza wewnętrzna (wgląd). Nigdy ci jej nie zabraknie.

To, czego może ci czasem zabraknąć, to równowaga w twym sposobie medytowania. Łatwo możesz bowiem zbyt mocno przylgnąć do jednego aspektu medytacji, zapo­minając zupełnie o pozostałych, szczególnie jeśli nie masz nauczyciela lub doświadczonego duchowego przyjaciela, który mógłby wyczulić cię na tego typu przeoczenia. W od­zyskaniu odpowiedniej równowagi pomóc ci mogą nastę­pujące ćwiczenia.

Koncentracja (Samatha)

Twój umysł bywa czasem tak bierny, że trudno ci się skupić. W skupieniu myśli pomoże ci wówczas medytacja koncentrująca (Samatha). Ostatecznym celem Samathy jest całkowite zjednoczenie umysłu z obserwowanym obiektem, przy jednoczesnym odrzuceniu wszystkich innych przed­miotów. W swej istocie bardzo różni się od Vipassany, w której umysł pozostaje otwarty i uważnie wszystko rejestruje. Według niektórych szkół buddyzmu Samatha stanowi etap wstępny Vipassany.

Często stosowaną metodą koncentracji jest liczenie od­dechów. Licząc każdy wdech i wydech jako jeden oddech, powtarzaj liczenie od jednego do pięciu aż do momentu, kiedy twój umysł stanie się dostatecznie pobudzony i sku­piony, po czym wróć do medytacji podstawowej - Vipassa­ny - polegającej na obserwacji czysto fizycznego aspektu oddychania, odczuwaniu go.

Inną prostą techniką koncentrującą jest „śledzenie od­dechu", rozróżniające trzy fizyczne fazy każdego wdechu i wydechu. Wdychając powietrze poczuj jak przechodzi przez nos, klatkę piersiową, aż „do brzucha". Przy wyde­chu odwrotnie - poczuj powietrze najpierw „w brzuchu", następnie w klatce piersiowej i w końcu w nozdrzach. Powtarzaj ćwiczenie do czasu osiągnięcia koncentracji, a następnie powróć do Vipassany.

Medytacja ogólnej miłości i dobroci (Metta)

W buddyzmie umiejętne praktyki duchowe prowadzą do rozwijania Dwóch Cnót: Mądrości (Panna) i Miłosierdzia (Karuna). Mądrość jest Głową, rozumem. Na Miłosier­dzie składają się kochające cechy Serca - miłość, czułość i otwartość. Ponieważ medytację wglądu można zaliczyć do praktyk Mądrości, warto się upewnić, że nie zapomi­nasz o Sercu.

Metta jest medytacją kierowaną, która skupia się na Sercu. Skup więc uwagę na „serdecznym" ośrodku ducho­wym, który znajduje się pośrodku klatki piersiowej, od­czuwając jego rozszerzanie się i kurczenie, powodowane oddychaniem. Następnie postaraj się poczuć w tym miejscu pełną ciepła i miłości energię, niech promieniuje stąd na całe ciało. Jeśli ci się to nie uda, zwróć uwagę na to, co wówczas czujesz: napięcie, chłód czy cokolwiek innego. Będzie to dla ciebie cenną informacją o twoim wewnętrz­nym stanie.

Gdy poczujesz w sobie wzbierające uczucie miłości, obdarz nim najpierw samego siebie; wybacz sobie wszyst­kie błędy i przewinienia. Przeszłość jest przeszłością, nigdy już nie powróci. Uwolnij się od samokrytycyzmu i niena­wiści. Daj sobie szansę na nowy start w trwającej właśnie chwili.

Następnie skieruj swą miłość ku swym najbliższym: małżonkowi lub partnerowi, dzieciom, rodzicom, rodzeńst­wu, przyjaciołom. Przebacz im, jeśli kiedyś cię skrzywdzili, przywołaj miłość, którą cię obdarzali; ogarnij ich wszyst­kich swą myślą, obejmij ich. Odrzuć wszelkie niezdrowe uczucia, jakie być może do nich żywisz, uwolnij się od chowanych w sobie uraz.

A teraz przebacz wszystkim tym, których nienawidzisz, których się boisz i którzy cię skrzywdzili, umyślnie czy też nie. Zauważ, że są oni niewolnikami swoich schematów warunkujących, tak jak ty jesteś niewolnikiem swoich. Uwolnij się od wszystkich negatywnych emocji; pamiętaj, że magazynowane są one w twym ciele i psychice, i niszczą cię w dużo większym stopniu, niź osoby, do których czujesz niechęć. Nie możesz stać się wolnym, jeśii związany jesteś nienawiścią. Sam stajesz się nienawiścią.

Wreszcie rozszerz swą miłość, pozwól jej zataczać coraz szersze kręgi obejmujące przyjaciół, znajomych, całe społe­czeństwo, cały kraj, całą ludzkość i w ogóle wszystkie istoty źywe. Poświęć tej medytacji tyle czasu, ile będziesz potrzebował na przejście kolejnych jej etapów i rozszerza­nie zasięgu emitowanego uczucia. Po zakończeniu Metty wróć do Vipassany skupiając się na odczuwaniu oddechu.

KIM JESTEM?

„Ja" - nasze ego, czyli indywidualna jaźń -jest wyjątkowo złudne. Z jednej strony, wydaje się substancjalne. Wszyscy uważamy się za istoty materialne, konkretne; społeczeń­stwo traktuje nas jako jednostki stałe i samodzielne; psy­cholodzy nawołują do budowania poczucia własnej godno­ści, tak by ego/jaźń mogło uważać się za trwałe i efektyw­nie funkcjonować w życiu. Z drugiej jednak strony, poszu­kując go, nie znajdujemy nic konkretnego i namacalnego. O prawdziwej naturze „ja" wiemy bardzo mało, mimo że przez większość czasu działamy jako „ja". Dlatego też „ja" przedstawione zostało w tej książce jako olbrzymia ślepa „plama" w naszej świadomości.

Vipassana pomaga zajrzeć za pozorną trwałość naszej codziennej rzeczywistości. To, co wydaje się stałe, zwykle okazuje się procesem lub serią procesów, wzajemnie ze sobą powiązanych. Choć prawda ta może się nam w pierw­szej chwili wydać przygnębiająca, to jednak pomaga nam wyłowić sens z tego chaosu, jakim jest życie. Jung wyjaśniał: „Ja postrzegam procesy zachodzące na dalszym planie i to daje mi moją wewnętrzną pewność".

Jeśli zrozumiesz naturę swego ego, będzie ono funkcjo­nować jako wysoce praktyczne narzędzie, niczym nie wy­paczone, do niczego nie przywiązane, przez nic nie znie­wolone. To zupełnie co innego niż rozwijanie silnego ego (często zwanego poczuciem własnej godności). Bez względu na to, jak silne i pewne siebie poczuje się w danej chwili ego, żyje ono w świecie iluzji. Zgodnie ze swą naturą nigdy nie może stać się konkretne i namacalne, dlatego też nigdy nie osiągnie poczucia wystarczającej stałości i bezpieczeń­stwa. Byt swój zawdzięcza jedynie procesowi myślenia. Nie może istnieć bez pamięci.

Być może, w trakcie medytacji, uznasz wyplątanie się z sieci swego ego za niemożliwe, nawet przy pomocy wszystkich powyższych wglądów. Być może uznasz, że jesteś przygnieciony intensywnością swego ego; jego „Nie­nawidzę", „Jestem wściekły, zraniony", „Czuję ból", „Jes­tem przestraszony, przerażony", „Zasługuję na to", „Prze­żywam depresję, frustrację", „Mam wielką władzę". Jed­nym z najprostszych a zarazem najsilniej działających le­karstw na tego typu identyfikacje jest ciągłe stawianie sobie pytania: „Kim jestem?". Nie zważając na odpowiedzi pro­ponowane przez twój umysł, pytaj dalej: „Kim jestem?" Tym sposobem dotrzeć możesz do samego jądra swej istoty.

Możesz na przykład zacząć od najczęstszej identyfikacji: od swego ciała. Czy jesteś kończynami, tułowiem, narząda­mi, kośćmi, głową, mózgiem, fizycznymi odczuciami, emo­cjami, uczuciami, myślami? Czy też jesteś którąś z ról, których w życiu grasz tak wiele; rodzinną, płciową, zawo­dową, rasową, religijną, intelektualną lub duchową?

Nawet jeśli nigdy nie dojdziesz do ostatecznej intelektu­alnej odpowiedzi na to pytanie, możesz przynajmniej prze­konać się, czym na pewno nie jesteś. Im bardziej uwalniać się będziesz od identyfikacji z tym, czym nie jesteś, tym bardziej zbliżysz się samoistnie do tego, czym naprawdę jesteś.

MEDYTACJA CHODZĄCA

Medytacja chodząca wprowadzi do twych praktyk medyta­cyjnych zarówno prostą angażującą świadomość czynność, jak i fizyczny ruch. Dzięki niej staniesz się bardziej świado­my swego ciała i będziesz mógł ćwiczyć uwagę podczas prostych codziennych zajęć.

Chodzenie nie wymaga wielkiego myślenia i jest jedną z pierwszych głównych umiejętności człowieka w jego roz­woju psychoruchowym. Ponieważ jest to czynność tak prosta, a zarazem odgrywa tak ważną rolę w naszym ży­ciu, stanowić może doskonały przedmiot naszej wnikliwej obserwacji.

Stań prosto, rozluźnij się, nogi ugnij lekko w kolanach. Patrz prosto przed siebie. Tak jak podczas medytacji siedzącej, skup uwagę na oddychaniu; stój pewnie i nieru­chomo.

Kiedy uświadomisz sobie gotowość do startu, uważnie przenieś ciężar ciała na jedną nogę, a drugą unieś. Jest to pierwszy etap czynności chodzenia - „podnoszenie nogi". Drugim etapem jest „wysuwanie nogi" obejmujące wysu­nięcie nogi w przód i lekkie dotknięcie piętą ziemi. Ostatni etap, „stąpnięcie", polega na przeniesieniu ciężaru ciała na nogę wysuniętą do przodu. Następnie druga noga zaczyna się unosić, rozpoczynając nową sekwencję trzech faz cho­dzenia. Idąc, cały czas uzmysławiaj sobie i rozróżniaj te fazy.

Wykorzystaj przy tym sposób oddychania stosowany w Tai Chi, to znaczy unosząc stopę rób wdech, stawiając ją - wydech. Oddychaj „brzuchem", tuż poniżej pępka, nie unosząc przy tym klatki piersiowej i ramion. Górna część tułowia powinna być wyprostowana i rozluźniona, kolana cały czas lekko ugięte, zwłaszcza kiedy stajesz na wysunię­tej nodze. Idź tak wolno i uważnie jak tylko możesz nie tracąc równowagi.

Gdy twoja uwaga zacznie „błądzić", tak jak w przypad­ku medytacji siedzącej zlokalizuj ją, uwolnij i delikatnie naprowadź z powrotem na obserwację trzech etapów cho­dzenia. Naucz się poświęcać uwagę tylko jednej rzeczy naraz.

Twoja uwaga może czasem przykuć się do jakiejś kon­kretnej części ciała albo którejś z faz chodzenia. Możesz zauważyć, że twe ciało pochyla się w jedną stronę, że pewne części ciała są napięte, oddech nieregularny, że opierasz się na zewnętrznych bądź wewnętrznych krawę­dziach stóp, że się garbisz, że tracisz równowagę przy przenoszeniu ciężaru ciała z nogi na nogę, że za bardzo „lecisz" w przód, że rozglądasz się na boki albo się drapiesz. Przyjrzyj się nie tylko fizycznej stronie swoich skłonności przejawianych przy chodzeniu, ale również to­warzyszącym im emocjom i psychicznemu nastawieniu. Po­chylenie ramion, na przykład, oznaczać może próbę schro­nienia się przed nieoczekiwanymi przeciwnościami losu, albo, w przypadku kobiet, ukrycia biustu; opór przed przenoszeniem ciężaru ciała może odzwierciedlać lęk przed zobowiązaniami lub zaangażowaniem; przechylanie ciała w prawo lub w lewo oznacza zazwyczaj brak równowagi między energią męską i żeńską lub nierozwiązane konflikty z matką lub ojcem.

Wiele przewlekłych problemów zdrowotnych, w tym związanych z postawą ciała, może zostać rozwiązanych poprzez prosty wgląd. Starsi ludzie, na przykład, często boją się upadku, dlatego zwykle bacznie patrzą pod nogi i stawiają szybkie, niepewne kroki, powłócząc przy tym stopami i pochylając się znacznie do przodu. Pochylenie to utrudnia oddychanie, powoduje wygięcie kręgosłupa i nie­potrzebne napięcie mięśni; chwiejne przechylanie przód zwiększa prawdopodobieństwo upadku. Medytacja wglądu może pomóc nie tylko w eliminacji obaw związanych z chodzeniem, ale także w poprawie sposobu chodzenia. Jeśli idziesz trzymając się prosto i od­powiednio oddychając, zmniejszasz napięcie mięśni oraz przechylenie ciała w przód. Jeśli stawiasz stopę na ziemi przed oparciem na niej ciężaru ciała (tak jak podczas wolnego chodzenia medytacyjnego) zmniejszasz ryzyko po­tknięcia.

PODSTAWOWE TRUDNOŚCI

Budda wymienił Pięć Przeszkód stojących na drodze do jasnego zrozumienia i postępów w medytacji (dotyczą one właściwie każdego przedsięwzięcia): potrzebę wrażeń; nie­chęć, nienawiść lub gniew; gnuśność i apatię; niepokój i troskę; oraz zwątpienie.

Potrzeba wrażeń dotyczy zarówno fizycznych doznań zmysłowych, jak i „namiętności", takich jak: zazdrość, zawiść, chciwość, duma, arogancja i zarozumialstwo. Kie­dy swą bezczynność usprawiedliwiamy znudzeniem, zwykle oznacza to, że gonimy za wrażeniami. Wciąż potrzebujemy czegoś pobudzającego, podniecającego, przyjemnego. Jeśli akurat nie mamy pod ręką żadnej przyjemności, często zadowalamy się czymś nieprzyjemnym, uznając to za lepsze niż ic. Tak w terapii, jak i w medytacji, posiadanie jakiegoś traumatycznego problemu, który należy pokonać, często jest absorbujące, a przez to i satysfakcjonujące. Wszyscy chyba znamy ludzi, którzy czerpią satysfakcję ze zwy­cięskiej walki.

Zasięg naszej uwagi oraz umiejętność obywania się bez ciągłej stymulacji zdaje się stale zmniejszać. Aktorzy, pio­senkarze i sprawozdawcy starają się wywierać na nas na­tychmiastowe wrażenie, przykuwać naszą uwagę, utrzymy­wać w stanie pobudzenia i w paru słowach zamykać różne, często bardzo złożone kwestie. Ponieważ zdążyliśmy się już przyzwyczaić do takiego sposobu komunikowania się, z coraz większym trudem przychodzi nam słuchanie i two­rzenie w sobie miejsca na wrażliwość. Kiedyś, pod koniec godzinnego wykładu, w którym usiłowałem podsumować zawartość niniejszej książki, jedna z obecnych na sali słuchaczek narzekała, że, chociaż poruszane przeze mnie kwestie były interesujące, nie znalazła wśród nich gotowe­go rozwiązania tajemnicy integracji ciała i umysłu! Ocze­kiwała bowiem konkretnych wskazówek i metod, które przyniosłyby natychmiastowe rezultaty.

Choć uważamy się za istoty pojętne i wyczulone na wszystko, co się wokół dzieje, w rzeczywistości stajemy się coraz bardziej tępi i zobojętniali. By cokolwiek poczuć, potrzebujemy coraz to nowych podniet, coraz silniejszych bodźców. To dlatego narkomania, przemoc i gwałt są w naszej kulturze zjawiskiem tak częstym. Wielu z nas dla odprężenia... ogląda horrory.

Szukanie podniet w duchowości jest zjawiskiem stosun­kowo niegroźnym, lecz w gruncie rzeczy polega na tym samym. Jeśli nie potrafimy po prostu „być", cały czas musimy coś „robić" i „stawać się", by wypełnić pustkę i przykryć swe braki. Dlatego szukamy czegoś niezwykłe­go, efektownego, inspirującego, wzniosłego. Tym samym zakładamy, że duchowość nie mieści się w ramach zwyczaj­ności; tu i teraz jest nieosiągalna. -

Kiedy moje dzieci tłumaczą się nieraz znudzeniem, mó­wię im, że nic nie jest nudne samo z siebie. Uczucie znudzenia wypływa z człowieka; to człowiek czuje się w danej chwili znudzony. Nuda nie ma tutaj nic do rze­czy. Jeśli coś musi być zrobione, zrób to. Jeśli nie musi - nie rób.

Większość z nas potępia wrogość, nienawiść i gniew. Nie znosimy tych emocji u innych, potrafimy jednak znaleźć wiele powodów, by je usprawiedliwić, kiedy sami im ulega­my. „Mam prawo, bo zostałem skrzywdzony"; „Miałem dziś ciężki dzień"; „Walczę w słusznej sprawie"; „Mój gniew jest słuszny, konstruktywny".

Tak jak w przypadku potrzeby wrażeń, tak i tutaj zastosować możesz medytację wglądu. Obserwuj, jak budzi się w tobie gniew, w jaki sposób się przejawia, jak mija. Nie identyfikuj się z nim, nie wiąż się, nie próbuj go usprawied­liwiać. Przekonaj się, że gniew przeszkadza ci tylko w pod­jęciu efektywnego działania, ponieważ zniekształca po­strzegany przez ciebie obraz rzeczywistości oraz powoduje konflikty, ból i poczucie winy. Jeśli jesteś już rozgniewany, musisz się uwolnić od swego gniewu. Niezdrowo jest gro­madzić go w sobie, niezależnie od tego, jak bardzo przeko­nany jesteś o jego słuszności. Często to nie sam wybuch gniewu powoduje problemy, ale jego następstwa - poczucie winy, urazy, usprawiedliwienia.

Trzecią przeszkodą jest lenistwo, apatia - założenie, że nie będziesz robił niczego, co nie jest absolutnie konieczne. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu i wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Prawdą jest, że przy stosowaniu medytacji wglądu, samopoznanie może obudzić w twej świadomości bolesne wspomnienia, a nawet ból fizyczny. Ból ten nie jest jednak dziełem medytacji. On już wcześniej w tobie istniał, niebezpiecznie tłumiony, podświadomie i destrukcyjnie wpływając na twoje postępowanie.

Jeśli nie uświadomisz sobie skrywanego bólu i wszystkie­go innego, co wymaga leczenia, nie możesz podjąć akcji ratunkowej. Jeśli jesteś całkiem zdrowy, poznając samego siebie nic nie stracisz. Jeśli natomiast jest z tobą coś nie w porządku, ignorowanie problemu na pewno ci nie pomo­że. Wszystkie poważne problemy na początku są małe.

Niepokój i troska uniemożliwiają rozwój spokojnego i zdolnego do wglądu umysłu. Zamartwianie się przyszło­ścią nie uczyni jej bezpieczniejszą ani lepszą. Może nawet działać na jej niekorzyść, gdyż odciąga cię od tego, co powinieneś w danej chwili zrobić. I tutaj znowu pomóc ci może jasne zrozumienie celu. Wyznacz sobie optymalną strategię działania na przyszłość i krok po kroku wprowa­dzaj ją w życie. Jeśli nie nadszedł jeszcze czas na zrobienie pierwszego kroku, skieruj uwagę na wyzwania trwającej chwili.

Sceptycyzm stanowi chyba najpoważniejszą przeszkodę. Dhiravamsa uczył: „W chwili, kiedy zaczniemy widzieć i rozumieć, zwątpienie całkowicie zniknie... Dobrze gdy z początku towarzyszą nam wątpliwości i rezerwa... Takie wątpliwości zachęcają do obserwowania faktów i docho­dzenia do leżącej u ich podstaw prawdy. Kiedy postrzega­my rzeczywistość zgodnie z własnymi obserwacjami, wątp­liwości znikają... Z drugiej jednak strony, sceptycyzm ozna­cza wrodzoną skłonność przeszkadzającą dochodzeniu pra­wdy, stanowi rodzaj wątpliwości, która nie chce wiedzieć. Jeśli to uwarunkowanie jest silne, nic nie można na to poradzić, aż do czasu, kiedy płynność życia przyniesie nieuchronne zmiany i okazja [do praktykowania medytacji] ponownie zapuka do drzwi."

Sceptycyzm może pojawić się na każdym etapie twych medytacyjnych praktyk. To właśnie on w pierwszym rzę­dzie nie pozwala ci dostrzec konieczności prawdziwej zmia­ny. Stanowi rodzaj wątpliwości, która, przybierając nawet postać rozległej wiedzy i otwartości umysłu, nie chce wie­dzieć. Zauważyłem, że wielu uczestników mych wstępnych zajęć medytacyjnych poszukuje nie tyle prawdy, co możli­wości umocnienia i udoskonalenia tego, w co wcześniej już wierzyło.

Sceptycyzm może pojawić się u medytujących także w wyniku braku (lub niewystarczających) pozytywnych „rezultatów" medytacji, które by zapewniły ich o słusznoś­ci tego co robią. Nie jest to z ich strony może całkiem bezpodstawne, zbyt często jednak, nie otworzywszy się uprzednio, winą za taki stan rzeczy obarczają medytację, którą uznają za praktykę dla siebie nieodpowiednią. Inni natomiast dość szybko znajdują w sobie to, nad czym powinni popracować. Często jest to dla nich jednak nie­przyjemne, więc odrzucają medytację wglądu jako coś, co im nie odpowiada.

Mówię im wtedy, że skoro medytacja wglądu nie jest „działaniem", lecz po prostu obcowaniem z samym sobą, to to, co im się nie podoba, to nie medytacja, tyko oni sami. Jeśli nie lubisz ze sobą obcować, to masz poważny problem, którego żadne działanie nie jest w stanie skutecz­nie ukryć. Żeby polubić przebywanie ze sobą, musisz najpierw zrozumieć, dlaczego tego nie lubisz, i to właśnie jest zadaniem medytacji wglądu.

Sceptycyzm dosięga nawet tych, którzy osiągnęli pewien „sukces", to znaczy dzięki medytacji doszli w życiu do pozytywnych i głębokich zmian. W miarę stosowania me­dytacji wglądu schodzisz coraz niżej w głąb siebie. Nagro­da, jaką otrzymujesz, jest coraz większa, lecz wraz z nią rosną również obawy. Ego czyli „ja" widzi, że kurczy się zasięg jego władzy. Utraconą kontrolę próbuje odzyskać stosując różne zmyślne wybiegi. Jeśli jednak prawdziwie poznałeś siebie, nie dasz się nabrać na jego sztuczki.

Ci, co wytrwają w medytacji wglądu i zdobędą pewne doświadczenie, odnajdą w końcu „drzwi" do nieznanego. Po tej stronie drzwi rozciąga się królestwo znanego, dla wielu z nas smutnego, wręcz bolesnego. Po drugiej stronie czeka obietnica rzeczy, które trudno sobie nawet wyobra­zić. A jednak wielu ludzi, nawet tych, którzy cierpią ogromny ból lub zetknęli się już z procesem prawdziwej zmiany, cofają się sprzed tych drzwi zdjęci panicznym strachem.

Przysłowie: „Lepszy diabeł, którego znasz, niż ten, któ­rego nie znasz" ma źródło w najgłębszych pokładach psychiki. Niezależnie od tego, jak bardzo cierpisz, twój ból ma swój wymiar, ma swoje granice. Leży w granicach władzy znanego i dlatego możesz, lub przynajmniej tak ci się wydaje, wypracować sobie nad nim kontrolę. Kiedy natomiast wkroczysz do królestwa nieznanego, stracisz swą władzę. Nie znajdziesz tam doświadczeń oznaczonych zna­nymi ci słupami granicznymi; twoje „ja" poczuje się zagu­bione, przestraszone tym, że może przestać istnieć. Jest to najlepszy moment na dokonanie duchowego przełomu - na poluzowanie dławiącego uścisku swego „ja".

W takich momentach radzę robić to, co trzeba robić zawsze, czyli stawiać jeden krok naraz. Medytacja uwalnia cię od twych największych lęków w taki sam sposób, w jaki uwalnia cię od mniejszych lęków. Zamiast skupiać się na tym, czego się boisz, przyjrzyj się samym mechanizmom strachu. Poddaj się mu i obserwuj, jak nadchodzi i jak się oddala. Spójrz na niego jak na to, czym faktycznie jest - przejściowy proces. Wszystko na świecie, bez najmniej­szego wyjątku, bez przerwy się zmienia.

Jak twierdzą święte księgi buddyjskie, rozwijając swe praktyki medytacyjne Vipassana, pojmiesz trzy charaktery­styczne cechy istnienia wszelkich zjawisk: nietrwałość, bez­osobowość (brak realnej jaźni) i cierpienie. Cierpimy, po­niewaź jesteśmy związani z ciągle podtrzymywanym, iluzo­rycznym obrazem siebie jako istot stałych i konkretnych, którymi w rzeczywistości nie jesteśmy. Z im mniejszej odległości patrzymy, tym mniej widzimy. Niektórzy z lę­kiem upatrują w tym zagrożenia dla swego istnienia, inni radują się uznając to za wyzwolenie i powrót do swego prawdziwego źródła.

Rozdzial piąty

DUCHOWOŚĆ W PRAKTYCE

„By doznać Oświecenia, nie musisz się starać. Wypelniaj po prostu swe zwykle zadania We wiążąc sżę z niczym. Opróżniaj pęcherz i jelita, nakladaj ubranie, zjadaj posilki. Kładź się, kiedy jesteś zmęczony. Glupi cię wyśmieje, ale mądry zrozumie. "

- MISTRZ CHAN (ZEN) LIN-CHI

„Życie na ziemi i życie w duchu nie wykluczają się nawzajem. Praca i dzialanie nie stoją w sprzeczności z poznaniem Boga; przeciwnie - wykonywane bez przywiązania stają się drogą do tego poznania. Z drugiej strony, wyrzeczenie oznacza wyrzeczenie sig swego ego i egoizmu, a nie życia."

- UPANISZADY

Uważam, że duchowość nie tylko nie stoi w sprzeczności ze zwyczajnym, codziennym życiem, ale jest wręcz niezbęd­ną jego częścią. Pozbawieni duchowości, ściągamy na sie­bie i innych wiele bezsensownego cierpienia i okrucieństwa, ponieważ działamy prawie zupełnie nie znając swej praw­dziwej natury. Nic dziwnego, że tak wielu ludzi uważa życie za druzgocąco bezsensowne i beznadziejne.

Religie powszechne od wieków dostarczają ludziom na­dziei i różnorakich systemów wyznaniowych (często „obja­wień boskich"), które próbują wyjaśnić pozorną jałowość życia. Często religię uważa się dlatego za ucieczkę od realnego świata, ale podobną rolę mogą spełniać również świeckie systemy wierzeń, jak komunizm czy kapitalizm. One także mogą zapewnić komfort, nadzieję, analizę błę­dów przeszłości i wizję przyszłości.

Żadnego z systemów wyznaniowych nie uważam za duchowość, ponieważ każda wiara jest sztywna i stwarza podziały. Wiara odnosi się do przeszłości; nie jest żywa. Wiara w swej naturze jest również dualistyczna. Utrwa­la spory i konflikty, ponieważ skoro istnieje wierzący, musi też istnieć niewierzący; jeśli Bóg, to i Szatan; zba­wiony-potępiony; Wschód-Zachód; Północ-Południe; le­wy-prawy.

Dla mnie duchowość jest żyjącą teraźniejszością. Jest procesem jednoczenia się, stawania całością. Możesz stać się jedną całością jedynie przez zrozumienie, w jaki sposób i dlaczego całością nie jesteś, i przez uwolnienie się od tego, co cię w takim stanie utrzymuje. Ten bezpośredni wgląd w siebie, i w życie w ogóle, jest procesem całkiem odmien­nym od wiary. Wgląd nie powoduje fragmentacji i podzia­łów. Przeciwnie - pozwala dostrzec jedność w pozornym rozbiciu i stać się jedną całością.

Ponieważ medytacja wglądu jest bardzo prosta i pozba­wiona sztywnych form, może być stosowana w każdej sytuacji i na każdym z poziomów twego istnienia. Wgląd nie jest przedmiotem; jest drogą. Ucząc się go, uzyskać możesz bezpośrednie zrozumienie spraw, których udowod­nienie zabrałoby naukowcom dziesiątki lat badań. A ty po prostu wiesz i w swym działaniu kierujesz 'się tą wiedzą. Moźe dla niektórych brzmi to jak pochwała megalomanii, ale wgląd nie ma nic wspólnego z ochroną czy podbudowy­waniem ego.

W rozdziale tym przedstawię kilka propozycji (tradycyj­nych lub nie) dotyczących zastosowania medytacji wglądu w zwykłych, codziennych' sytuacjach.

MEDYTACJA FORMALNA

Człowiek, niczym krótkofalówka, nie może jednocześnie nadawać i odbierać. Jedną z najprostszych i najłatwiej dostępnych metod tworzenia przestrzeni nastawionej na odbiór jest opisana w poprzednim rozdziale medytacja wglądu. Nie stanowi ona jeszcze jednej formy działania, lecz stwarza możliwość do tego, by po prostu być, patrzeć i słuchać. Proponuję poświęcać jej przynajmniej dwadzie­ścia minut dziennie. Dłuższe lub częstsze sesje mogą oczy­wiście działać tylko na korzyść.

Medytacja grupowa, powiedzmy raz w tygodniu, stwa­rza inny rodzaj przestrzeni. Nie tylko zwiększa twą ostrość widzenia i nadaje ci rozpędu na cały tydzień, ale także pozwala ci znaleźć w innych ludziach swe własne odbicie. Możesz rozpoznać w nich własne wzorce zachowań; mo­żesz ujrzeć siebie ich oczami. Wnikając do głębszych po­ziomów, dojść możesz do prawd uniwersalnych, wykracza­jących poza powierzchowne różnice między indywidual­nymi wzorcami zachowań i systemami wierzeń.

Grupa stwarza również możliwość zastosowania medy­tacji w swych relacjach z innymi ludźmi. Całe życie to wzajemne relacje. Nawet zamykając się sam w pokoju, nadal pozostajesz w stosunkach - choć ograniczonych - z życiem. Będąc częścią grupy podejmujesz zobowiązanie wobec czegoś poza sobą. Wiele możemy się nauczyć w dziedzinie zwykłego słuchania (bez osądzania) i mówie­nia (prosto z serca). Ponieważ rzadko to robimy, zwykle przysparzamy sobie i innym nowych konfliktów, pogłębia­my stan zagubienia.

Im większe zaufanie żywisz wobec siebie, tym bardziej ufasz innym, i odwrotnie. Z czasem możesz nauczyć się kochać i otwierać na innych, nic w zamian nie oczekując, nic nie potrzebując. Zaakceptujesz ich takich, jakimi są, nawet jeśli nie rozumiesz lub nie zgadzasz się z tym, co robią i co mówią. Będziesz mógł wchodzić w związki na głębszym poziomie bytu i jedności.

Zwalnianie tempa i tworzenie przestrzeni

Podczas siedzącej medytacji wglądu nie „robisz" absolut­nie nic. Cicha, wolna od działania przestrzeń ułatwia ci poznanie tych procesów wewnętrznych, których zazwyczaj nie jesteś świadom. Vipassana to jednak znacznie więcej niż samotne siedzenie w ciszy. To sposób bycia. To świadome przeżywanie każdej chwili.

Chcąc wnieść świadomość do swych codziennych zajęć, zacznij od zwolnienia tempa i stworzenia dla niej wolnej przestrzeni. Rób tylko jedną rzecz naraz, skupiaj się na niej (inaczej właściwie nie można) i przestań wypehuać każdą lukę w swym życiu zupełnie zbędnymi zajęciami.

Planowanie życia, określanie priorytetów i kolejności czekających cię zadań jest całkiem słuszne. Ale zrobić możesz tylko jedną rzecz naraz. Kiedy już zdecydujesz, co to ma być, zrób to nie martwiąc się w tym czasie niczym innym. Nic więcej nie możesz zrobić. Wszystko to, co, jak ci się wydaje, „powinieneś" zrobić, jest niepotrzebnym balastem, którym sam siebie obciążasz. Zabiera ci dużo więcej czasu psychologicznego niż chronologicznego.

Jeśli nie masz nic do zrobienia, nic nie rób. Powstrzymaj się od wykonywania jakiejkolwiek czynności. Słuchanie radia, oglądanie telewizji lub czytanie są może godnymi zajęciami, często jednak służą nam do zapełnienia pustki w życiu. Skoro nie dajemy sobie możliwości poznania i zrozumienia pustki i samotności, zmuszeni jesteśmy wciąż od nich uciekać. Często utrzymujemy różne żałosne związ­ki tylko dlatego, że nie możemy znieść myśli o samotności.

Wykorzystując tworzoną przez siebie wolną przestrzeń, poświęcaj uwagę swym codziennym zajęciom. Najlepiej zacznij od prostych zajęć ruchowych. Codzienna wędrów­ka do przystanku autobusowego albo metra, na przykład, może ci się wydawać przykra i uciążliwa, ponieważ za­biera ci dużo cennego czasu, a poza tym pogoda bywa czasem wyjątkowo paskudna. Może nawet, chcąc wyeli­minować ten problem ze swego życia, postanowisz kupić samochód (choć to z kolei może spowodować niedogo­dności finansowe).

- Poświęcenie chodzeniu bacznej uwagi ściąga cię z powro­tem do teraźniejszości. Rozmyślanie „na zapas" i zamart­wianie się na pewno nie sprawi, że autobus szybciej przyje­dzie, albo że twoja praca sama się wykona. Stwarzając sobie więcej przestrzeni na to, by po prostu być, staniesz się bardziej świadomy i siebie (swego stanu fizycznego i psy­chicznego), i innych, i wszystkiego, co cię otacza. Wszystko stanie się dla ciebie bardziej żywe, pogłębi się twój wgląd. Zdasz sobie sprawę z tego, że deszcz i ziąb to nic straszne­go, to po prostu deszcz i ziąb, nic innego. Gdy stworzysz sobie więcej przestrzeni na akceptację, przekonasz się, że nie masz na co narzekać ani czego „ulepszać". Być może oszczędzisz sobie nawet dodatkowego ciężaru, jakim było­by spłacanie kredytu samochodowego.

A w końcu nauczysz się zachowywać swą świadomość i koncentrację nawet wówczas, gdy znajdziesz się w wirze najbardziej skomplikowanych i intensywnych czynności. Powstanie w twym wnętrzu „ośrodek" - cichy, świadomy i niezależny od wszystkiego, co dzieje się na zewnątrz.

ZASTOSOWANIE CZTERECH ASPEKTÓW CZUJNOŚCI

Każda twoja czynność wypływa z ciebie; jest twoim dokła­dnym odbiciem. Dlatego też może cię więcej nauczyć o twoim życiu niż książki, wykłady czy kazania. Dzięki zjednoczeniu wszystkich cząstek twego jestestwa, czujność i uwaga zwiększą twój wgląd w siebie, zarówno pod wzglę­dem głębi jak i zakresu doświadczeń.

Budda wymieniał cztery podstawowe aspekty czujności, na które możesz zwrócić uwagę podczas codziennych zajęć: ciało (zmysły fizyczne, pozycja ciała); uczucia (przyjemne, nieprzyjemne, obojętne); stan umysłu i nastrój; oraz przed­miot rozważań (to, o czym myślisz). Najłatwiejsza jest czujność dotycząca ciała, ponieważ jest ono konkretne i namacalne. Jej przejawem jest, na przykład, skupienie uwagi na zmysłowym odczuwaniu oddechu podczas medy­tacji siedzącej. Bardziej ogólną formą czujności poświęco­nej ciału, którą możesz stosować na co dzień, jest baczenie na pozycję ciała. Notuj w myślach każdą zmianę podsta­wowych pozycji ciała obejmujących leżenie, siedzenie, sta­nie i chodzenie. Patrząc w ten sposób na swe ciało, staniesz się mniej z nim związany, będziesz się z nim mniej identyfi­kował i nauczysz się efektywniej je wykorzystywać.

Doskonałym przedmiotem uważnej obserwacji są czyn­ności złożone z wielu powtarzających się ruchów i nie angażujące umysłu. Zamiast usypiać umysł w odpowiedzi na ogarniające cię znużenie, możesz go wręcz ożywić, zwracając baczną uwagę na każdy najmniejszy szczegół wykonywanej czynności. Niech ciało i umysł pracują har­monijnie i skutecznie. Lepiej wykonasz wtedy swoje zada­nie, a poświęcając całą uwagę każdej kolejnej chwili prze­staniesz ciągle spoglądać na zegar. Czas przestanie się tak wlec.

Do praktykowania czujnej obserwacji ciała nadaje się wiele zajęć domowych: prasowanie, zmywanie naczyń, strzyżenie trawnika, odkurzanie dywanów, wycieranie ku­rzu, froterowanie, malowanie. Znajdź jak najefektywniej­szą metodę pracy. Zważaj na pozycję ciała i oddychanie; sprawdź, czy twoje ciało nie jest spięte i czy wszystkie jego partie zgodnie, bez oporu ze sobą współpracują. Wspomagany czujnością skierowaną na ciało, twój co­dzienny „kierat" okazać się może wzmacniającym ćwicze­niem fizycznym.

Podczas każdego z tych zajęć możesz kierować czujność także na uczucia, stan umysłu i przedmiot rozmyślań. Wzorce psychiczne, jakie być może zauważysz u siebie podczas swych prostych ćwiczeń czujności, podobnie jak w przypadku medytacji siedzącej, często są wzorcami pa­nującymi nad całym twoim życiem. Niektórzy ludzie, na przykład, lubią jednostajne prace domowe, ponieważ dają im one możliwość odprężenia się i zatracenia w swym działaniu. Być może odkryjesz, że twój umysł jest pogrążo­ny w letargu, a przedmiot twych rozmyślań to jakieś bliżej nie określone albo całkiem konkretne fantazje i marzenia. Nie jest to stan szczególnie „zły", ale zasługuje na uwagę, albowiem może odzwierciedlać bardziej ogólny stosunek do życia. Może się on okazać istotny w bardziej znaczą­cych sytuacjach, na przykład, kiedy wymagane jest szybkie, zdecydowane działanie w pracy lub w życiu osobistym.

Czujność jest szczególnie ważna wtedy, gdy jakieś zada­nie budzi wewnętrzny konflikt i prowadzi do stresu. Lu­dzie, którzy nie znoszą prac domowych, traktują je jako „zło konieczne" i nie rozpatrują ich na głębszym poziomie. Ponieważ prace te wykonywać trzeba dość regularnie, ludzie ci regularnie toczą z sobą walkę.

Poświęcając uwagę swemu ciału, często odczuwasz w nim napięcie, ponieważ nakładasz na siebie pancerz, by stoczyć bój z czekającą cię „harówką". Czujność skierowa­na ku uczuciom może znaleźć wśród nich przykrość i nieza­dowolenie, a obserwując stan umysłu może odkryć niechęć, która z kolei łatwo przeradza się w rozdrażnienie i gniew.

Twoje myśli zaprzątać może cała gama założeń i uprze­dzeń, które powodują niechęć i odrazę. Sprawy związane z prowadzeniem domu często uznawane są za „nudne" (pozbawione stymulujących bodźców), „służebne" (poni­żające, niewolnicze, albo „babskie" wbudzając niechęć zarówno u mężczyzn jak i kobiet. A przecież wcale takie nie są. Uprzedzenia te są niczym więcej jak tylko czczymi wymysłami i powinieneś się od nich uwolnić. Powróć do rzeczywistości; określ sobie jasno cel i metodę. Jeśli jakaś czynność jest konieczna, wykonaj ją totalnie. Jeśli nie jest konieczna - nie wykonuj jej wcale.

Płacenie innym za wykonywanie prac, które uważasz za niegodne ciebie, nie jest tak dobrym rozwiązaniem, jakim może się początkowo wydawać. Często jest to po prostu przeniesienie piętna naszych prac domowych na kogoś innego.

Sprawy domowe wymagają największej uwagi, gdyż zu­żywają sporą część czasu i energii. Co więcej, związane są przecież z naszym domem, naszą prywatną przystanią. Jeśli nie potrafimy, dosłownie i w przenośni, utrzymać porząd­ku we własnym domu, nie mamy prawa mówić innym, jak mają prowadzić swoje domy.

Do kieratu obowiązków domowych często nieświadomie zaliczane jest również wychowywanie dzieci. Społeczeń­stwo ciągle podkreśla znaczenie rodziny, ale w żaden sposób nie nagradza „budowniczych domowego ogniska". Zajmowanie się domem i rodziną przez wielu mężczyzn i wiele kobiet uważane jest za rolę gorszą i drugoplanową, za funkcję niższego rzędu. Chcemy mieć dzieci, lecz często brakuje nam czasu i ochoty na zajmowanie się nimi.

Za nasze zagubienie często płacą właśnie dzieci. Wielu rodziców pracuje cały dzień, by móc zatrudnić niańkę dla swych pociech. Ponieważ jednak wychowywanie dzieci jest wielkim i niesprecyzowanym przedsięwzięciem, wymagają­cym ogromnych, nieprzewidywalnych i długotrwałych wy­siłków, płacenie komuś, by zrobił to za nas, w niektórych przypadkach jest niepotrzebną, a czasem wręcz niszczącą komplikacją życia.

Zagubienie i konflikty dotyczące życia rodzinnego zro­dzone są przede wszystkim przez naszą ignorancję i brak szczerości. Zbyt często, pomimo pielęgnowania budują­cych stereotypowych wyobrażeń na temat życia rodzinnego, główna rola małżonka i dzieci sprowadza się do zapełnie­nia pustki w naszym życiu i pokrycia naszych własnych braków. Przede wszystkim, jest to zadanie raczej niemożli­we, a poza tym stanowi kiepski fundament pod budowę wzajemnie wspierającej i rozwijającej się rodziny.

Życie rodzinne w dzisiejszych czasach jest trudne, złożo­ne i zagmatwane. Powszechnie rodzina uważana jest, cał­kiem słusznie zresztą, za podstawę społeczeństwa, a jednak ci, którzy próbują poświęcać jej energię i miłość, są finan­sowo dyskryminowani, zarówno na polu zawodowym jak i społecznym. W pewnym sensie winien temu jest „system", ale to przecież my jesteśmy częścią tego systemu, to nasze wartości on odbija. Nasi pracodawcy często stawiają swój interes przed naszą rodziną; sami wcale nie jesteśmy lepsi. Jeśli chcemy zmienić system, najpierw musimy zmienić siebie. Przecież ten pracodawca, pracownik, rodzic i dziec­ko - to właśnie my.

DIETA I SPOSÓB JEDZENIA

Codzienną czynnością, która chyba najbardziej wymaga twej świadomej uwagi, jest jedzenie. Jesteś dosłownie tym, co jesz. Pomyśl, ile razy dziennie coś jesz albo pijesz. Robisz to, i będziesz robił, każdego dnia swego życia. Jeśli ilość albo jakość tego, co spożywasz, jest choćby w niewiel­kim stopniu nieodpowiednia, wcześniej czy później odczu­jesz tego skutki.

Pożywienie może posłużyć za doskonały przykład ilu­strujący powiedzenie „więcej znaczy mniej". Jeszcze sto lat temu panujące na Zachodzie zwyczaje żywieniowe znacznie odbiegały od dzisiejszych. Żywności przyznawano w życiu największe znaczenie, ponieważ pochłaniała większość za­robków. Bez tak wielkiego jak dziś wyboru, odżywianie się było dużo prostsze. Żywność była świeża, uprawiana na miejscu (i bez środków chemicznych) i uzależniona od pory roku. Znikomy zakres importowania i przetwarzania żyw­ności przyczyniał się do zachowania stałych zwyczajów żywieniowych. Cukier był artykułem luksusowym, podob­nie jak nabiał, i inne produkty zwierzęce. Na początku naszego stulecia, na Zachodzie, średnie roczne spożycie cukru na osobę wynosiło 4 funty'; teraz, przy obecnym „zwiększonym" standardzie życia, wynosi 140 funtów! Dziś, w wysoko rozwiniętych krajach zachodnich, żyw­ność znowu stała się naczelnym problemem, choć w zupeł­nie innym sensie - stanowi jedno z głównych zagrożeń dla zdrowia. Podczas gdy wielu ludzi na całym świecie, rów­nież w naszych krajach, nadal głoduje, inni mają nadmiar jedzenia w przeróżnym asortymencie; mogą na przykład, w samym środku burzy śnieżnej sprawić sobie świeży owoc mango. Martwią nas za to, niestety, kalorie, cholesterol, tłuszcze, oleje, związki sodu, barwniki, środki konserwują­ce, pestycydy, syntetyki i zanieczyszczenia przemysłowe. Jak zwykle dławimy się swą złożonością. Mamy tak wiele możliwości, zarówno produkcyjnych jak i konsump­cyjnych, że sami nie wiemy, w którą stronę się obrócić. Czy jedzenie powinno być możliwie najtańsze, czy też ważniej­sza jest jego jakość i rozważne, ekologiczne użytkowanie gleby? Czy o tym, co jemy, myślimy zbyt dużo, czy też za mało? Która z teorii dotyczących zdrowego odżywiania jest słuszna? Czy rolnictwo powinno być dotowane? Czy żywność można wykorzystywać jako broń polityczną?

Medytację wglądu zaczyna się nie od teoretycznych odpowiedzi lecz od podstawowych, praktycznych pytań. Jaki jest cel jedzenia? Co decyduje o tym, co i jak teraz właśnie jemy? To, co jemy, kiedy i dlaczego, rzadko podyk­towane jest potrzebami ciała. Częściej decydują o tym kaprysy umysłu. „Czy mam dużo czasu?", „Co jest najtań­sze; co najszybciej można przyrządzić?", „Co najbardziej mi smakuje?", „Co odpowiada moim poglądom na temat odżywiania?", „Co będzie dla mnie najlepsze?", „Co jest moim tradycyjnym pożywieniem?", „Co jest wskazane pod względem społecznym i politycznym?"

Jedzenie nie tylko napełnia żołądek, ale również zaspo­kaja silne potrzeby psychiczne i emocjonalne. Jeśli czujesz się wewnętrznie pusty, zagrożony, albo nie kochany, mo­żesz próbować zadowolić się jedzeniem, z jego silnymi odniesieniami symbolicznymi. Możesz próbować zapełnić odczuwaną pustkę lub posługiwać się, niczym bronią, swym tyjącym ciałem, by utrzymać w ryzach swe emocje, albo chronić się przed światem zewnętrznym. Jedzenie może na jakiś czas uśmierzyć cierpienie i skutki konfliktów, ale często rodzą one dalej nowe problemy. Jedzenie nie może ich rozwiązać.

Jedyny sposób rozwiązania tego dylematu (tak jak i każ­dego innego) stanowią nie kolejne wysiłki i teorie, lecz zwiększona przestrzeń i czujność. Skoro głównym zada­niem jedzenia jest odżywianie ciała, słuchaj swego ciała. To ono wysyła informacje i nie jest tak zwodnicze jak umysł. To ono może ci powiedzieć, co jest zdrowe, a co nie.

Swą czujność obudź już w momencie pierwszych obja­wów głodu lub pierwszej myśli o jedzeniu. Zastanów się, czy to ciało domaga się pożywienia, czy też umysł szuka pocieszenia i uspokojenia. Czy zabierasz się do jedzenia kierowany jedynie siłą przyzwyczajenia? Jeśli czujesz, że zniewala cię przymus, obserwuj, w jaki sposób wpływa to na twoje ciało i umysł. Jeśli zauważysz, że starasz się walczyć z pokusą, również i ten proces bacznie obserwuj. Jeśli będziesz patrzył uważnie i wnikliwie, zobaczysz, że zarówno uległość jak i silna wola nie skutkują na długo, ponieważ działają w obrębie dwubiegunowości. Skuteczne może być tylko pozbawione możliwości wyboru, totalne i nie wiążące działanie - odrzucenie działania.

Następnym etapem czujności jest obserwacja tego, w ja­ki sposób wybierasz jedzenie, bez względu na to, czy gotujesz w domu, czy też stołujesz się poza domem. Jakimi kryteriami kierujesz się wybierając rodzaj pożywienia? Czy są one słuszne? Czy rzeczywiście dokonujesz wyboru, czy

też kieruje tobą przymus? Jeśli gotujesz sobie sam, wyko­rzystaj tę czynność do odrębnego ćwiczenia czujności skie­rowanej na ciało, opisanej we wcześniejszym paragrafie o zajęciach domowych.

Jeść należy wolno i uważnie. Powoli podnoś jedzenie do ust; poczuj jego zapach i smak; gryź dokładnie i bez po­śpiechu; połykaj czując, jak przechodzi przez twe ciało. Ogólnie mówiąc, im wolniej jesz, tym mniej zjadasz. Wolne jedzenie jest też lepsze ze względu na trawienie. Zwracaj uwagę na objawy niepokoju, jakie możesz zdradzać pod­czas jedzenia: stukanie palcami w blat stołu, ochota na czytanie, słuchanie radia, czy oglądanie telewizji. Zjadaj swój posiłek, a nie „jadłospis" czy poglądy na to, jaki ten posiłek powinien być.

W końcu uważnie obserwuj skutki spożycia posiłku. W jaki sposób zachowują się po jedzeniu umysł i ciało? Czy dalej odczuwasz głód? Czy zauważasz jakieś zmiany w sta­nie swego umysłu, ciała, energii? Czy masz więcej, czy może mniej energii? Odczuwasz zadowolenie czy przygnę­bienie?

Osoby uprawiające Vipassanę wcale nie rzadko znacznie tracą na wadze i to bez żadnych specjalnych starań. Ponie­waż zaczynają rozumieć mechanizm przymusów i nawy­ków związanych z jedzeniem, coraz rzadziej służy im ono do zaspokajania potrzeb emocjonalnych. Widzą też jasno i wyraźnie, jak jakość pożywienia wpływa na poziom energii, stan umysłu i zdrowie całego organizmu. Dzięki temu mogą poszukiwać zdrowszych i bardziej dla nich odpowiednich sposobów odżywiania.

Na wadze tracą również ci, którzy nadal jedzą to samo i tyle samo, co przedtem. Myślę, że jest to przykład zjawiska, o którym już wcześniej wspominałem, polegają­cego na tym, że jeśli w umyśle zachodzi jakaś głęboka przemiana, będące odzwierciedleniem jego stanu ciało rów­nież się zmienia. A więc, kiedy umysł odrzuca zbędny balast, ciało robi to samo; kiedy umysł zaczyna bardziej ufać swemu otoczeniu, ciało staje się lżejsze, wychodzi ze swej „zbroi"; kiedy umysł osiąga równowagę i zwiększa swą witalność, płynąc z prądem życia, ciało również podą­ża w jego ślady. Ciało staje się ani twarde, ani miękkie; ani ciężkie, ani lekkie; jest po prostu takie, jak trzeba. Wreszcie może się kierować swym naturalnym instynktem nie za­kłócanym ingerencją umysłu.

ĆWICZENIA UMYSŁOWO-RUCHOWE

W naszym miejskim środowisku, przy coraz bardziej sie­dzącym trybie życia, ciało wymaga specjalnych ćwiczeń niezbędnych do zachowania zdolności prawidłowego funk­cjonowania. Tak jak w przypadku jedzenia, to zwykle umysł decyduje o tym, co jest dobre dla ciała. Ostatnio największą popularnością cieszą się ćwiczenia uodparniają­ce ciało na coraz wyższy wysiłek, a także ćwiczenia kształ­tujące ciało według kanonów tkwiących w umyśle. Więk­szość z nas ćwiczy właściwie po to, by dobrze prezentować się w oczach innych ludzi, a nie by wzmocnić zdrowie i osiągnąć wymagany przez organizm rodzaj równowagi, co niekoniecznie musi się pokrywać z dzisiejszymi wymo­gami kulturowymi lansującymi zgrabną i szczupłą sylwetkę czy potężną muskulaturę.

Powinniśmy wziąć pod uwagę fakt, iż tego typu ćwicze­nia stanowią nową formę stresu. Ciało przystosowuje się do narzucanych mu wymogów, czy będzie to zrzucenie zbędnych kilogramów czy wyczerpujący bieg na długim dystansie. Dlatego też warto pamiętać o wyróżnionych przez Hansa Selyego trzech fazach stresu. Jeśli wystawia­my się na długotrwałe działanie stresu, zużywamy swój zapas energii adaptacyjnej, co w końcu doprowadzić nas może do fazy końcowej - wyczerpania i rozbicia. Wcale mnie nie dziwi fakt, ii osoby, które intensywnie trenują, wyglądają na wymizerowane, wychudzone i przedwcześnie postarzałe.

Ciało posiada swą własną inteligencję, która w niektó­rych dziedzinach przewyższa inteligencję umysłu. Na przy­kład, podczas biegu na długim dystansie, ciało potrafi odróżnić objawy zwykłego zmęczenia od prawdziwych syg­nałów ostrzegawczych. Umysł natomiast może niezwykle bezwzględnie narzucać swą wolę, dlatego zdarzają się przypadki dosłownego „zabiegania się" maratończyków na śmierć.

Każdego dnia powinniśmy zarezerwować nieco czasu na ćwiczenia pobudzające umysł i ciało do harmonijnej współ­pracy. Nasuwają sig tu od razu Tai Chi i joga. Są one wy­starczająco powolne, by umysł mógł uważnie rejestrować każdy najdrobniejszy ruch, i na tyle delikatne, by nie przeforsować ciała. Wymagają ruchów sprężystych i natu­ralnych. Zarówno Tai Chi jak i joga skupiają dwa rodzaje energii życiowej, „chi" i „prana", i pozwalają krążyć jej po całym ciele. Dokładniejsze przedstawienie Tai Chi Chuan albo jogi zajęłoby całą książkę, wystarczy więc, że powiem, iż oba te rodzaje ćwiczeń działają na poziomie umysłu, ciała i energii. Tai Chi Chuan jest poza tym wysoce skuteczną sztuką walki, która kładzie nacisk na ciągłe wychodzenie na zewnątrz współistniejące z nieruchomym wnętrzem. Tai Chi Chuan jest wspaniałą fizyczną ilustracją filozofii yin-yang. Uprawiając tę sztukę, możemy doświad­czyć tego, co jest nieruchome, lecz jednocześnie się poru­sza; złożone, lecz proste; miękkie, lecz mocne; wycofuje się, lecz posuwa się naprzód; istnieje wewnątrz, lecz i na zewnątrz. By prawidłowo uprawiać Tai Chi Chuan, musisz całkowicie zatopić się w trwającej chwili, a twoje ciało i umysł muszą być zjednoczone i pracować w potężnej, inteligentnej harmonii. Tai Chi Chuan, tak ja Vipassana, jest nie kończącą się wędrówką. Każdy jej moment jest nowy i inny. I nie można się zatrzymywać.

Rozdział szósty

TAJEMNICE OSOBOWOŚCI

„Jedna myśl i jeden cel wypełnia moje życie i nadaje mu sens - zgłębić tajemnicę osobowości. Jest to główny punkt zaczepienia, dzięki któremu wszystko można wyjaśnić"

- CARL G. JUNG

Medytacja wglądu jest nieskończona i nie kończąca się. Możesz ustalić sobie pewne zwyczaje i reguły pomocne przy jej stosowaniu, ale nigdy nie masz pewności, dokąd cię ona może zaprowadzić. Patrzenie w siebie bez konkretnych celów i ocen przypomina zdejmowanie pokrywki z garnka z bulgocącą zupą - nigdy nie wiadomo, co wypłynie na powierzchnię.

Dwa kolejne rozdziały książki dotyczą kilku fundamen­talnych problemów, z jakimi możesz się zetknąć na któ­rymś z etapów swej wędrówki ku samopoznaniu. Mogą cię one nękać przez całe życie, o ile nie nauczysz się rozwiązy­wać rodzonych przez nie konfliktów.

OSOBOWOŚĆ

Uwarunkowania, które opisałem już wcześniej w różnych kontekstach, są osadami przeszłości, takimi jak: wspo­mnienia, wzorce zachowań, doświadczenia, wierzenia, opi­nie, sympatie i antypatie, własny obraz siebie, itd., które sprawiają, że reagujemy automatycznie i pod wpływem przymusów. Ponieważ się z nimi identyfikujemy, bardzo trudno się nam od nich uwolnić. Stanowią nasze „ja", które posiada silny instynkt samozachowawczy i obronny; dąży do bezpieczeństwa i sprawowania kontroli.

Jeśli umiejętnie stosować będziesz medytację wglądu, poznasz zniewalające cię schematy. Zauważysz, że twoje zachowanie nie jest przypadkowe ani wynikające z twojej wolnej woli, jak wcześniej sądziłeś. Zobaczysz wyłaniające się kolejno małe i większe fragmenty twych wzorców wa­runkujących.

Po pewnym czasie odkryjesz, że kilka z tych wzorców tworzy pewną spójną całość, czyli „osobowość", przypo­minającą odrębną osobę (lub osoby) żyjącą w twoim ciele. Coraz więcej badań naukowych i metod terapeutycznych skupia się na osobowościach składowych i archetypach, takich jak: Wewnętrzne Dziecko, Dzikus, Bogini, Jędza. Jest to doprawdy fascynujące i coraz bardziej popularne zagadnienie.

Jak wynika z mych obserwacji, każdy z nas ma osobo­wość główną, czyli przewodnią, która jest silniejsza i bar­dziej spójna od towarzyszących jej osobowości składo­wych. Nie chcę tutaj podważać znaczenia osobowości skła­dowych, które często (lecz niekoniecznie) stanowią część wzorców składających się na osobowość ogólną. Jak się okazuje, główne typy osobowości, nie są bezładne i przy­padkowe; wydają się dzielić na dziewięć podstawowych grup. Jeśli tak jest rzeczywiście, znajomość typów osobo­wości może stać się bezcennym kluczem umożliwiającym ci dopasowanie do siebie wielu wzorców warunkujących, któ­re odkryjesz podczas medytacji wglądu.

Muszę jednak zaznaczyć, że samo rozumowe poznanie typów osobowości nie wystarczy do tego, by osiągnąć prawdziwą zmianę. Wciąż bowiem będziesz się identyfiko­wał ze swym wzorcem, nawet jeśli okaże się destruktywny. Uwolnienie się od schematów osobowości, lub jakiejkol­wiek innej formy uwarunkowania, jest zadaniem Vipassany albo innej, zbliżonej praktyki. Wiedza zawsze jest tylko narzędziem.

ENNEAGRAM - TYPY OSOBOWOŚCI

W przeciwieństwie do większości typologii osobowości, Enneagram nie opiera się na współczesnych teoriach psy­chologicznych. Wywodzi się on ze starej tradycji mistycznej (prawdopodobnie Sufi), która aż do niedawna trwała jedynie dzięki ustnym przekazom różnych duchowych mistrzów. Tym, którzy dążyli do samopoznania, pomagała zrozumieć niektóre z ich wzorców warunkujących.

O systemie tym po raz pierwszy usłyszałem pod koniec lat 70-tych od mego nauczyciela medytacji, Dhiravamsy, przyjaciela jednego z pierwszych amerykańskich nauczycieli Enneagramu, Claudia Naranjo. W ostatnim czasie wydano szereg książek dotyczących tej klasyfikacji i cieszą się one wielką popularnością, ponieważ czytelnicy z różnych stron świata uznają celność jej zaskakujących wglądów i ponie­waż znajduje ona wiele powiązań z typologiami opierający­mi się na współczesnych teoriach psychologicznych.

Tak jak wielu innych ludzi, również i ja z początku sceptycznie podchodziłem do teorii twierdzącej, że całą ludzką rasę można tak po prostu poukładać w dziewięciu szufladkach behawioralnych. Nie interesowałem się Ennea­gramem do czasu rozpoczęcia treningów u Dhiravamsy na San Juan Island. Razem z żoną zmagaliśmy się wówczas z naszym pierwszym (i w tym czasie jedynym) dzieckiem - córką Shu-Wen. Choć miała dopiero dwa lata, była wyjątkowo kapryśna i uparta. Potrafiła czasem płakać nawet godzinę albo dłużej, aż dostała to, czego chciała. Dhiravamsa, widząc nasze problemy, stwierdził, że być może Shu-Wen wykazuje ósmy typ osobowości, czyli Sze­fa. Wyjaśnił nam, że Szefowie dążą do władzy i nie są skłonni do słuchania, czasem więc trzeba krzyknąć, by zwrócić na siebie ich uwagę!

Nie była to rada, jaką można by znaleźć w podręczniku dla rodziców, ale dzięki niej od razu poczuliśmy się lepiej, gdyż już wcześniej zdarzało nam się krzyczeć na naszą córkę. Kiedy zrozumieliśmy jej sposób myślenia, mogliśmy rozmawiać z nią używając jej własnego (stanowczego) języka. W ciągu paru tygodni zauważyliśmy znaczną po­prawę w naszych wzajemnych stosunkach. Shu-Wen zaczę­ła się zmieniać, i nadal się zmienia, stając się bardziej miękka i delikatna, a więc nabierając cech przewidzianych przez Enneagram dla zdrowego Szefa (# 8).

Przejdźmy do krótkiej charakterystyki każdego z dzie­więciu typów osobowości. Zawierają one wzorce, które zwykle wpływają na wszystkie nasze poważniejsze decyzje i na wiele błahszych, jak chociażby styl ubierania się. Istnieją jeszcze inne formy naszych głównych uwarunko­wań nie objętych osobowością, takie jak: wzorzec rodziciel­ski, rasowy, ideologiczny. Zazwyczaj nie są one jednak tak głębokie i tak silne jak wzorce osobowości.

Zgodnie z Enneagramem, złożone wzorce osobowości skupiają się wokół jednego - fałszywego - spojrzenia na życie. Spojrzenie to, reprezentowane przez jeden z dziewię­ciu punktów na okręgu, jest tak mocno w nas zakorzenio­ne, że wydaje się nam uniwersalne. Innymi słowy, mylimy jeden punkt na okręgu (indywidualność) z całym okręgiem (całość). Nie widzimy swoich ograniczeń. Tkwimy w sid­łach dwoistości, opisanej przeze mnie wcześniej: postrzega­my swą indywidualność, a nie pełnię i jedność.

Medytacja wglądu to proces uwalniania się od wszelkich schematów i uwarunkowań, niezależnie od ich źródła i na­tężenia.

Enneagram jest mapą, przewodnikiem po głównych wzorcach osobowościowych, z którymi możesz się zetknąć podczas swej podróży przez życie. Posługiwanie się tą mapą jest niezwykle pomocne, lecz nie zastąpi samej po­dróży, którą musisz przebyć uważnie stawiając krok po kroku. Wystrzegaj się ślepego klasyfikowania i „szufladko­wania" siebie i innych ludzi; traktuj Enneagram jako pomoc w ćwiczeniach czujności, a nie jako ich substytut. Nigdy nie wykorzystuj go do manipulowania innymi, gdyż wyrządziłoby to krzywdę zarówno im, jak i tobie. Uraza, jaką odczuwają niektórzy ludzie „zaszufladkowani" przez typologię osobowości, jest zwykłą reakcją ich ego. „Ja" uwielbia myśleć, że jest wolne, wyjątkowe i niepowtarzalne. Jeśli jednak można przewidzieć twe zachowanie, oznacza to, że i ciebie łatwo przejrzeć. Twe reakcje są schematyczne i wbrew twojemu mniemaniu twe działanie wcale nie jest wyrazem wolnej woli.

Uznanie faktu, iż faktycznie nie jesteś wolny, może rozświetlić ci drogę do prawdziwej zmiany. Nie możesz się zmienić, dopóki nie uświadomisz sobie konieczności swej zmiany. Osobowość to nośnik relacji. Nie jest on bardziej ograniczający czy „szufladkujący" niż twój fizyczny noś­nik - ciało. Zarówno osobowość jak i ciało są narzędziami, to my mamy z nich korzystać, nie - odwrotnie.

OSOBOWOŚĆ # 1: PERFEKCJONISTA

Zniekształcającym obraz pryzmatem, przez który Perfek­cjonista patrzy na życie, jest doskonałość. Większość Per­fekcjonistów zawsze ma w głowie gotową wizję tego, co jak musi lub powinno wyglądać. Uważają oni, że każdemu działaniu odpowiada tylko jedna właściwa metoda, i że wszyscy ludzie powinni dokładać największych starań, by się do niej dostosować. '

Silny przymus, by wszystko dokoła naprawiać i porząd­kować, czyni z Perfekcjonistów ludzi kontrolujących, ce­niących współzawodnictwo i wyjątkowo ciężko pracują­cych. Wysiłek jest dla nich równoznaczny z samozaparciem, często działają tak, jakby próbowali się unieść ciąg­nąc własne szelki. Mają skłonność do stawiania swych zasad wyżej niż ludzi i do traktowania obecnej kondycji ludzkości jako marnej namiastki dawno minionego, „złote­go wieku". Jest to osobowość pioniera, patriarchy, konser­watysty.

Wśród Perfekcjonistów jest wielu nauczycieli. Często dążą do utrzymania silnej dyscypliny i propagują szacunek dla władzy. Są zazwyczaj wysoce moralni, uczciwi i otwar­ci; przywiązują wagę do szczegółów i dokładności (choć nie zawsze przychodzi im to z łatwością). Polegają głównie na sobie, a swą energię kierują przede wszystkim na swą rodzinę, organizację, grupę społeczną.

Z drugiej, negatywnej strony charakteryzuje ich groma­dzenie w sobie uraz i gniewu. Często są krytyczni tak w stosunku do siebie, jak i do innych, ponieważ wszystko zawsze jest dalekie od doskonałości. Są sfrustrowani, lecz uzewnętrznianie swej frustracji uważają za „nieprawidło­wy" sposób działania. Mają skłonności do „nakładania cielesnej zbroi" tłumiąc i zamykając uczucia we wnętrzu swego ciała. W stanie silnego napięcia wybuchają gniewem lub teź dławią go w sobie i popadają w depresję.

Podczas medytacji Perfekcjoniści odczuwają zazwyczaj fizyczny dyskomfort i ból. Trudno jest im się przyznać do „kotłowaniny" i niedoskonałości swych emocji i dlatego starają się trzymać je w zamknięciu. Mogą odczuwać frustrację wynikającą z uczucia, że nie medytują w „odpo­wiedni" sposób, albo ze medytacja jest dla nich zbyt bolesna, by mogli ją kontynuować.

Perfekcjonista powinien nauczyć się odprężać i przestać wszystko brać tak poważnie. Musi zdać sobie sprawę z tego, że doskonałość nie jest konieczna, aby coś mogło nabrać wartości czy dać nam zadowolenie. Doskonałość nie jest żadnym uniwersalnym nakazem; to tylko idea, którą sam sobie stworzył. Wszystko jakoś się ułoży, nawet bez usilnej kontroli z jego strony.

Do Perfekcjonistów zaliczyć można takie znane osoby, jak: George Bernard Shaw, Martin Luther, Margaret That­cher i Konfucjusz - pierwotne źródło inspiracji kultury chińskiej, a także Dave Stieb z drużyny Toronto Blue Jays, który istotę dylematu wynikającego z jego osobowości zawarł w tytule swej autobiografii Tomorrow, I'll be Perfect („Jutro będę doskonały"). A przecież jutro nigdy nie nadchodzi. Istnieje tylko dzień dzisiejszy.

OSOBOWOŚĆ # 2: NIEZALEŻNY POMOCNIK

Swój błędny obraz rzeczywistości ten typ osobowości uzys­kuje patrząc przez pryzmat wolności/niezależności. Jak na ironię, charakteryzuje go właśnie duża zależność od innych oraz troska o to, jak jest przez nich widziany i oceniany. Potrzebuje uznania i przyjaźni, co zwykle usiłuje zdobyć starając się być pomocnym i atrakcyjnym. Chociaż czasem udaje mu się kogoś od siebie uzależnić (dzięki czemu podtrzymuje iluzję władzy i niezależności), w istocie sam jest bardzo zależny czerpiąc z otoczenia poczucie swej wartości.

Dwójki są często wspaniałymi opiekunami, terapeutami i kompanami; troskliwymi pocieszycielami i dobrymi słu­chaczami. Łatwo nawiązują indywidualne kontakty i stają na głowie, by zaspokoić potrzeby i oczekiwania innych.

Doskonale umieją przystosować się do otoczenia. Potra­fią różnie się ubierać i zachowywać, w zależności od okazji i środowiska, w jakim się znajdują. Większość z nich to wspaniali kompani - pełne życia i entuzjazmu „dusze towarzystwa". Wielu ludzi uważa je za żyjących świętych i chętnie im się zwierza.

Ceną za ten dar często bywa wyzbycie się albo stłumienie własnych potrzeb. Pomocnicy mogą czuć się urażeni, uwa­żając się za wykorzystywanych i niedocenianych. By po­twierdzić swą niezależność, mogą buntować się przeciwko tym, od których zależą najbardziej i eksplodować gniewem. Często zapadają na zdrowiu w wyniku przemęczenia obo­wiązkami, jakie na siebie przyjęli, lub też (często nieświa­domie), by móc przestać troszczyć się o innych i samemu zdobyć trochę uwagi.

Osobowości te są dumne; uważają się za pomocników, samych nie potrzebujących pomocy. Każdy przejaw naj­bardziej konstruktywnej krytyki traktują jako obrazę albo atak na swą osobę, ponieważ ich poczucie własnej wartości pochodzi z zewnątrz i jest bardzo kruche. Potrzebują bezpieczeństwa, ale stronią od bliskiej zażyłości i zaan­gażowania emocjonalnego, gdyż zagraża to ich poczuciu niezależności.

W medytacji Pomocnicy mają kłopoty ze swą dumą i przeświadczeniem o niezależności. Często myślą: „Mogę to zrobić sam, po swojemu"; „Nie potrzebuję pomocy, to ja pomagam innym"; „Nikt mi nie musi mówić, co mam robić; sam dam sobie radę; sam wiem".

By uwolnić się z tej pułapki, muszą przede wszystkim przyznać się do zależności od innych oraz do swej potrzeby uznania i bezpieczeństwa. Mają z tym niemałe trudności wynikające z ich dumy i przywiązania do własnego obrazu siebie. Jeśli uda im się zrobić ten pierwszy krok, będą mogli rozpocząć poszukiwania pawdziwej niezależności wew­nątrz siebie. Sami zaczną widzieć siebie jako jednostki niepowtarzalne i wyjątkowe, nie będą potrzebować zapew­nień o tym plynących z ust innych ludzi. Nauczą się dawać, niczego w zamian nie oczekując.

Niezależni Pomocnicy to m.in.: Matka Teresa, Cher, Marilyn Monroe i Leo Buscaglia.

OSOBOWOŚĆ # 3: GRACZ, CZŁOWIEK SUKCESU

Osobowość trzecia patrzy na świat przez pryzmat niezawo­dności i sukcesu. Podczas gdy Dwójki poszukują akceptacji otoczenia poprzez utrzymywanie swej atrakcyjności i nie­sienie pomocy, Trójki pragną uznania w oczach podo­bnych sobie ludzi i starają się je zdobyć poprzez ciężką pracę, niezawodność i odnoszenie sukcesów.

Trójki to osobowości chyba najbardziej w kulturze pół­nocno-amerykańskiej podziwiane. Są wśród nich biznesme­ni, akwizytorzy, pośrednicy, dyrektorzy, organizatorzy, li­beralni intelektualiści, yuppies, specjaliści od „ofert wiąza­nych" i manipulanci massmediów. Lubią nieprzerwanie działać. Są agresywnymi, przekonywającymi i dobrze się prezentującymi graczami-aktorami, potrafiącymi bezblęd­nie odgrywać swą rolę (również duchową), a także ciągnąć ją do samego końca - uwieńczonego sukcesem rezultatu.

Pułapką, w którą dają się wciągnąć, jest - tak jak w przypadku Dwójek - uzależnienie od innych; ciągłe poszukiwanie potwierdzenia własnej wartości w otoczeniu zewnętrznym, bez względu na to, jak dobrze im się powo­dzi. Muszą więc wciąż na nowo wygrywać. Ilość sukcesów jest dla nich równie ważna jak ich jakość, dlatego ciągle poszukują nowych wyzwań, nowych okazji do wykazania się. W często używanej, popularnej terminologii stresu zalicza się je do osobowości typu A. W stanach wewnętrz­nego rozbicia popadają w apatię i odrętwienie; tracą ener­gię i motywację do działania - osiągają stan nazywany syndromem Epsteina-Barra albo „grypą yuppies".

Kluczem do sukcesu, a zarazem największą zaletą, jest ich olbrzymie poczucie odpowiedzialności. Dzięki umie­jętności całkowitego utożsamienia się z odgrywaną rolą, zarówno praca jak i pełnione funkcje pozwalają im odnosić spore sukcesy. Płacą za to utratą duszy. Tracą kontakt z głębszym poziomem siebie, często całkowicie przekreśla­jąc możliwość istnienia czegokolwiek poza tym, co można zobaczyć na powierzchni. Dlatego też zazwyczaj skłaniają się ku materializmowi.

Jak od „życia wewnętrznego" Trójki bardziej cenią odgrywaną przez siebie rolę, tak od życia rodzinnego ważniejsza dla nich jest praca. Dlatego mnóstwo czasu zwykli spędzać poza domem.

Medytacja wglądu rzadko budzi ich zainteresowanie. Trudno jest im znieść bezruch i pogrążenie w ciszy, a per­spektywa zaglądania w ciemne i tajemnicze zakamarki swej istoty bez natychmiastowych opłacalnych rezultatów, nie wydaje im się w najmniejszym stopniu zachęcająca. Potrze­bują ciągłych dowodów „życiowego sukcesu". Jeśli poświę­cają się duchowości, to zazwyczaj w powiązaniu z innymi celami.

Kilka lat temu pewien mężczyzna, który okazał się Trójką, poprosił mnie o kilka lekcji medytacji wglądu. Twierdził, że w pozostałych dziedzinach życia osiągnął sukces, przyszła więc pora, by zająć się sferą duchową. Po zaledwie dziesięciu minutach medytacji siedzącej, zaczął głośno krzyczeć. Po zakończonej sesji powiedział mi, że przeżył najbardziej przerażające doświadczenie w swym życiu. Kiedy spytałem, co go tak przeraziło, odparł: „Sie­dzenie bez ruchu. Nigdy wcześniej tego nie robiłem." Nie zgłosił się na drugą sesję, gdyż swą próbę medytacji uznał za „całkowite niepowodzenie". Wolał zapewne poszukać czegoś bardziej „odpowiedniego".

Trójki powinny zwolnić tempo i postarać się spojrzeć dalej, poza kreowany obraz siebie, poza zadowolenie z osiągnięć. Stosunki z ludźmi i życiem w ogóle wymagają dużo trwalszych fundamentów niż laury i oklaski. Trój­kom trudno to jednak zrozumieć, ponieważ za odgrywanie swych ról są sowicie wynagradzane przez społeczeństwo. Ci Gracze, którzy zdołają zrobić pierwszy krok na drodze do równowagi, zwykle poszerzają swe pole widzenia po­święcając więcej uwagi rodzinie i całemu społeczeństwu. Zaczynają zaglądać pod powierzchnię, przebijają się wzro­kiem przez swój image, który dotąd tak troskliwie pie­lęgnowali.

Do słynnych Trójek należą: Laurence Olivier, Walt Di­sney, Werner Erhard (założyciel EST) oraz Ron Hubbard (pisarz SF, założyciel Kościoła Scjentologii).

OSOBOWOŚĆ #4: TRAGI-ROMANTYK, ARTYSTA

Zwodniczym pryzmatem Czwórek jest racjonalizowanie. Usiłują one doszukać się sensu w swym życiu poprzez ciągłe rozpamiętywanie przeszłości, zastanawianie się, w którym miejscu popełniły błąd i w jaki sposób mogły­by go naprawić w przyszłości. Wydaje im się, że zostały przez życie skazane na nieszczęśliwą, pełną strat, samotną egzystencję.

Pogrążanie się w poczuciu nieszczęścia często powoduje u nich depresję i melancholię. Ta ostatnia jest dla nich doświadczeniem gorzkim, a zarazem słodkim, którym mo­gą się upajać nadając mu często artystyczny lub literacki wyraz. Choć melancholia jest zmorą ich życia, są do niej mo­cno przywiązane, ponieważ pozwala im czuć się jednostka­mi wyjątkowymi i twórczymi.

Czwórki to osobowości artystyczne i twórcze, miłośnicy wszystkiego, co wyszukane i niepospolite. Uważają się za osoby w ten czy inny sposób wyróżniające się z szarego tłumu. Są atrakcyjne i imponujące, choć raczej wyniosłe; uchodzą za arbitrów „dobrego smaku", ale raczej ekstra­waganckiego i niekonwencjonalnego.

Wśród Czwórek znaleźć można wielu pisarzy, malarzy, znanych osobistości świata mody i innych członków społe­czności twórczej. Ustanawiają nowe kanony, często utożsa-miając swe tworzenie z cierpieniem. Nagrody Japonii i An­glii przybierają wyraźne cechy osobowości czwartej; cha­rakteryzuje je silna tradycja literacka, dramaturgiczna, ary­stokracja znająca lepsze czasy, troska o wytworność i ele­gancję, a także przeświadczenie o tym, że są niezrozumiane i niedoceniane. Oba te kraje są wyspami, oddzielonymi od stałego lądu, całkowicie odciętymi.

Pułapką dla Czwórek jest autentyczność. Podczas gdy rozmyślają one zawzięcie poszukując „prawdziwego" zna­czenia życia, życie przepływa obok nich. Patrzą z góry na „zwykłych" ludzi, ale jednocześnie im zazdroszczą; chcia­łyby, ale się boją.

Trudno jest Czwórkom pozbyć się swej melancholii i depresji. Dzięki swym smętnym nastrojom czują się inne i czerpią z nich natchnienie dla swej twórczości. Są więźnia­mi swej głowy do tego stopnia, że często tracą kontakt z ciałem i doświadczają zaburzeń fizycznych lub umysło­wych. Ich zagubienie często wynika z wielkiej ilości myślo­wych scenariuszy, zarówno przeszłości jak i przyszłości. W przypadku silnego napięcia Czwórki mogą zaniechać prób ratowania się, łudząc się rozpaczliwie nadzieją na przybycie wybawiciela. Mogą wykazywać skłonności sa­mobójcze.

W medytacji wglądu nie mogą zazwyczaj poradzić sobie z nieprzerwanym myśleniem. Niektóre z nich nigdy nie przeżyły jednej chwili bez myślenia i dlatego nie mają kontaktu z emocjami i ciałem. Nie odczuwają swych emocji ani doznań fizycznych, lecz przepuszczają je przez myślowy filtr. Często czują się zagubione i niezdecydowane, nie wiedząc w którą stronę się obrócić.

Dla Czwórek, które uparcie trzymają się nieustannej introspekcji, nie ma możliwości ratunku. Rzeczywistość nie istnieje w ich głowach, lecz w trwającej chwili, w zwy­czajności życia, której tak bardzo starają się unikać. Dobrze byłoby dla nich, gdyby zamiast myśleć zaczęły działać.

Sukces osiągnięty dzięki własnemu działaniu w „realnym świecie" może okazać się dla nich najlepszym pokrzepie­niem. Ruch i ćwiczenie fizyczne zazwyczaj również dobrze im służą, choć na początku mogą wydawać się trudne.

Sławne Czwórki to m.in.: Alan Watts, Joni Mitchell, John Keats, Ingmar Bergman, Meryl Streep i Percy B. Shelley.

OSOBOWOŚĆ # 5: OBSERWATOR

udną perspektywą na życie osobowości piątej jest perspe­ktywa obserwacji. Piątkom wydaje się, że obserwując życie mogą poznać kierujące nim mechanizmy, a dzięki temu kontrolować je i zachować wobec życia dystans. Ich obser­wacje są z natury szeroko zakrojone i raczej wnikliwe, ale zajmowane przez nich stanowisko widza oddziela ich od ludzi i całego życia. Wiedza na temat życia to nie życie.

Obserwatorzy świetnie nadają się na decydentów i inte­lektualistów. Ich umiejętność odcięcia się od otoczenia pozwala im patrzeć na ludzi i towarzyszące im sytuacje w sposób zrównoważony i obiektywny. Chcieliby wiedzieć wszystko, gromadzą więc każdą informację, każdy ułamek wiedzy i magazynują w teczkach z wycinkami prasowymi, segregatorach, biblioteczkach i komputerach. Pragną być choć trochę obeznani niemal w każdej tematyce.

Dążenie do wszechwiedzy, choć to cel słuszny i godny podziwu, nie jest życiem. Jedynie dotyczy życia. Obserwa­torzy wykorzystują swą wiedzę, abnegację i zamknięcie w sobie jako środki obronne przed wciągnięciem w wir życia. Nie wierzą, że życie może zaspokoić ich potrzeby, więc wydaje im się, że muszą zadbać o nie sami. Zabary­kadowują się w swych wieżach z kości słoniowej. Im więk­sze wykazują zdolności w dziedzinie samoobrony, tym bar­dziej się izolują od otoczenia i tym trudniej przychodzi im zwrócenie się do innych ludzi o pomoc czy nawet na­wiązanie z nimi jakiegokolwiek kontaktu.

Kiedy forteca zostaje zdobyta lub wiedza zakwestiono­wana, traktują to zazwyczaj jako najazd na swe terytorium i czują się osaczeni. Wpadają w „psychiczną panikę", będącą rodzajem klaustrofobii. Większość Obserwatorów potrzebuje w życiu dużo przestrzeni i czasu dla siebie. Spotkania towarzyskie jak i krótkie pogawędki uważają za stratę cennego czasu, który można by przeznaczyć na gromadzenie dóbr intelektualnych lub innych. Nie znoszą żadnej formy zaangażowania czy zniewolenia przez innych.

Piątki na ogół lubią Vipassanę, ponieważ polega na obserwowaniu. Pułapką może się dla nich okazać skłon­ność do spędzania większości czasu na samotnych obser­wacjach i zbyt małe zainteresowanie włączeniem się do życia i kontaktami z ludźmi.

Powinny porzucić swe fortyfikacje i, zamiast chować się przed życiem, wyruszyć mu na spotkanie. Muszą wypróbo­wać swe szczegółowo opracowane strategie bezpośrednio na polu walki, jakim jest życie; muszą ćwiczyć swą siłę zamiast tylko teoretyzować; muszą zaufać odruchom pły­nącym z wnętrza.

Do słynnych Obserwatorów należą: Albert Einstein, Franz Kafka, Albert Camus, Glenn Gould, J. Paul Getty i Howard Hughes.

OSOBOWOŚĆ # 6: POSZUKIWACZ PRZYGÓD, LOJALISTA

Zwodniczym pryzmatem osobowości szóstej jest przygoda. Ponieważ Poszukiwacz Przygód jest nękany ciągłym stra­chem i zwątpieniem w siebie, pragnie wykazywać się i udo­wadniać swą wartość w coraz to nowych sytuacjach, albo też znaleźć taką osobę, grupę lub system, który spełniłby jego nadzieję na oddalenie na zawsze jego lęków i nie­zdecydowania.

Szóstki dobrze radzą sobie w walce z przeciwnościami. Na ogół nie są zwolennikami bezwzględnego posłuszeństwa wobec władzy, a kiedy oddadzą się jakiejś sprawie lub osobie, zachowują wobec niej niezachwianą lojalność. Po­trafią ciężko pracować, poświęcać się, czasem mogą nawet dokonywać zdumiewających wyczynów duchowych. Cechy te czynią z nich dobrych, ofiarnych przyjaciół i członków różnego rodzaju zespołów. Wśród Szóstek jest wielu żoł­nierzy, oficerów policji, alpinistów, maratończyków.

Osobowość ta może przejawiać wzorce zachowań, które wydają się być całkowicie przeciwstawne. Istnieją właściwie dwa typy Szóstek: lękliwy i nielękliwy. Typ lękliwy jest nieśmiały, pełen fobii i braku wiary w siebie, jak, na przykład, Woody Allen. Nielękliwy, jak Oliver North, może się wydawać pewny siebie, zaczepny i obcesowy, skrywając swój strach pod płaszczykiem wrogiego zacho­wania i wymuszonej odwagi. Szóstki mogą okazywać lojal­ność i oznaki stabilizacji zamiennie z napadami poszuki­wań i eksperymentowania.

Mimo zewnętrznych pozorów Szóstki są raczej bojaźli­we, szczególnie wobec zwierzchników. Mają skłonności do projekcji umysłowych, a nawet paranoi; bezustannie wypa­trują ewentualnego zagrożenia. Próbują pokonać swe lęki udając odważnych i ukryć niezdecydowanie i niepokój wchodząc w jakiś stały układ, czy to z określoną osobą, wyznaniem, czy ugrupowaniem. Zawsze będą ofiarnie wal­czyć w jego obronie, gdyż w istocie będzie to dla nich walka w obronie własnej. Doskonałym układem dla wielu Szóstek jest służba w armii, ponieważ nie tylko daje im wiarygodną ideę, o którą mogą walczyć, ale także stwarza okazję do wykazania się odwagą i lojalnością.

Największym wyzwaniem, z jakim przychodzi im się zmierzyć w medytacji wglądu, jest konsekwencja. Choćby nawet uznali medytację za praktykę wyjątkowo słuszną i rozsądną, zawsze odczuwać będą pokusę porzucenia jej i poszukania czegoś lepszego. Powiedziałem kiedyś pewnej Szóstce, że nawet jeśli rzeczywiście istniałaby gdzieś meto­da lub system doskonały, i tak nie pozostałaby przy nim długo, ponieważ w jej przekonaniu zawsze istnieje możli­wość jeszcze lepszego rozwiązania. Z wyrazem zawstydze­nia na twarzy przyznała mi rację. Wkrótce potem opuściła naszą grupę.

Osobowość ta może przezwyciężyć swój strach tylko prawdziwą, niewymuszoną odwagą. Prawdziwą odwagę może jednak odnaleźć tylko wtedy, gdy uzna swe lęki i zrozumie ich procesy. Jeśli wypiera się lęku, nie może się z nim zmierzyć. Szóstki powinny więc postawić nie na walkę, lecz na zgodę i pojednanie.

Słynne Szóstki to: Richard Nixon, Sigmund Freud, Napoleon, Hitler i Tchórzliwy Lew z Czarnoksiężnika z krainy Oz. ,

OSOBOWOŚĆ # 7: IDEALISTA

Błędny obraz życia osobowość # 7 uzyskuje patrząc przez pryzmat ideałów. Swe głęboko skrywane lęki maskuje planami i nadzieją na nadejście lepszych czasów dla niej, jako jednostki i jako członka grupy. Siódemki są niepo­prawnymi optymistami bujającymi w obłokach. Zazwyczaj nie zauważają ciemnej strony rzeczywistości i mają trudno­ści z wdrożeniem swych planów w życie.

Siódemki są bardzo atrakcyjne - wesołe, towarzyskie, elokwentne, z wiecznym uśmiechem na twarzy roztaczające piękne wizje przyszłości. Lubią udzielać się towarzysko, gdyż pozwala im to umacniać własne ideały, szerzyć ideę wspólnoty ludzkiej oraz mile spędzać czas. Dzięki takim cechom jak zdolności organizacyjne i łatwość nawiązywa­nia kontaktów, zrównoważone Siódemki potrafią osiągać dobre wyniki działając w wielkich organizacjach. Internacjonalistyczne partie polityczne, instytucje dobro­czynne, organizacje ekologiczne, ośrodki rozwoju ducho­wego, spółdzielnie i inne przedsięwzięcia idealistyczne zwy­kle skupiają w swych szeregach spory procent Idealistów. Za doskonały przykład tej osobowości w akcji może posłu­- żyć kontrkultura hippisowska lat 60-tych, jak i wiele dzi­siejszych organizacji i ugrupowań new age, które szerzą ideę wspólnoty ludzkiej, dobrego sampoczucia i ruchu w stronę „światła".

Niestety, upieranie się przy oglądaniu świata przez różo­we okulary, nie zmieni jego rzeczywistego koloru. Proble­my nie rozwiążą się same. Głęboko zakorzenione lęki nie dadzą się całkowicie i na zawsze zatuszować optymistycz­nym myśleniem. Istnieniu Cienia, czyli ciemnej strony życia nie można przeczyć ani go ignorować. Siódemki mają skłonności do utożsamiania mówienia o czymś z prawdzi­wym tego przeżywaniem. W dziedzinie duchowości często uważają się za osoby wielce doświadczone, a nawet oświe­cone. Mają problemy z wprowadzaniem planów w życie i z wypełnianiem zobowiązań, których jeśłi mogą, starają się unikać.

Kiedy rozziew pomiędzy rzeczywistością a ich ideałami rozrasta się do rozmiarów przepaści, stają się zawzięte i agresywne, próbując naginać rzeczywistość tak, by przy­stawała do ideałów. Albo też dają sobie z nimi po prostu spokój. Postawiwszy na to drugie rozwiązanie, mogą się zwyczajnie fizycznie „ulotnić", albo też wybrać wewnętrz­ną ucieczkę w narkotyki lub narcystyczne zainteresowanie samym sobą.

Podczas medytacji wglądu powainym problemem jest dla Siódemek fizyczny lub emocjonalny ból, jaki może ona uwolnić. Dopóki ból ten nie zostanie rozpracowany, tkwić będzie uwięziony w pułapce bezpodstawnego optymizmu; przybierając na sile i mrocznej głębii.

Zamiast uparcie dążyć do miłego wypełniania czasu i snuć piękne marzenia, Siódemki powinny stworzyć sobie możliwość przebywania w teraźniejszości. Kiedy uważnie i bez uprzedzeń przyjrzą się sobie i otoczeniu, ich ogląd rzeczywistości stanie się bardziej zrównoważony. A wtedy nie będą się już tak bardzo bali konfrontacji z bólem i nie­wygodą. Wzmocnieni i zrównoważeni, będą mogli z więk­szym niż dotychczas powodzeniem wprowadzać w czyn swe natchnione wizje.

Do znanych Siódemek należą: Ram Dass, Joan Rivers, Piotruś Pan i James Joyce.

OSOBOWOŚĆ # 8: SZEF, EGZEKUTOR

Fałszywym pryzmatem tej osobowości jest sprawiedliwość. Ósemki uważają świat za wyjątkowo nieprzyjazne miejsce, w którym siłą należy wprowadzać sprawiedliwość. Dążą do władzy i potrafią sami zadbać o interesy swoje i swoich podopiecznych, by mieć pewność, że sprawiedliwości staje się zadość.

Ósemkami jest wielu przywódców i szefów. Często pias­tują wysokie stanowiska odznaczając się przy tym okazałą posturą i fizyczną siłą. Są zazwyczaj wojowniczy, pewni siebie, gwałtowni i często, choć na ogół nieświadomie, dają wyraz swej gniewnej naturze. Szanują tych, którzy mają odwagę stawić im czoła. Zrównoważone Ósemki są doskonałym materiałem na przywódców i orędowników pokrzywdzonych.

Chociaż nieźle radzą sobie z pokonywaniem zagrożeń zewnętrznych, nie potrafią walczyć z wrogami wewnętrzny­mi. Mają tendencje do unikania lub tłumienia w sobie wszystkiego, co kojarzy im się ze słabością - czułości, wrażliwości, współczucia, ustępliwości. W ten sposób tłu­mią swą zdolność do kochania i bycia kochanym; izolują się. Stworzoną przez siebie pustkę starają się wypełnić przyjemnościami zmysłowymi, takimi jak seks, alkohol, narkotyki czy dobre jedzenie.

Ósemki unikają introspekcji, ponieważ mogłaby podko­pać ich uproszczone pojęcia dobra i zła. Lubią mieć ściśle określony cel, na którym mogą się skupić. Chcą wiedzieć, kto jest „dobrym facetem", a kto „złym". Oczywiście, w swym przekonaniu, oni zawsze należą do „dobrych facetów".

Bez względu na to, ile mają władzy, większość Ósemek jest niestety przekonana, że poczucia własnej wartości należy szukać poza sobą, na zewnątrz. Mają więc ten sam problem, co Dwójki. Jeśli jednak Dwójki starają się zdobyć przekonanie o swej wartości przez roztaczanie wdzięków i niesienie pomocy, Ósemki zdobywają je siłą.

W Vipassanie, Ósemki mają największe trudności z przy­znaniem się do słabości. Są one tak przyzwyczajone do sprawowania kontroli i wydawania rozkazów, że nie potra­fią otworzyć się na nowe i nieznane. Nikt jednak nie jest wszechpotężny. Wszyscy mamy jakieś słabości, co _wcale niekoniecznie musi być złe. Jak uczy Tai Chi Chuan, twarde zostanie w końcu zwyciężone przez miękkie.

Ósemki powinny uznać wartość miękkości i wrażliwości. Muszą nauczyć się dawać równie dobrze jak brać, a praw­dziwie słuchać równie dobrze jak komenderować. Tylko w ten sposób będą mogli doświadczyć wzajemnej miłości i zrozumieć głębsze znaczenie słowa „sprawiedliwość".

Słynne Ósemki to: Gurdźijew, Fritz Perls (twórca terapii gestalt), Nietzsche, Pablo Picasso, Ernest Hemingway i Ka­tharine Hepburn.

OSOBOWOŚĆ # 9: PACYFISTA

Fałszywy obraz rzeczywistości Dziewiątki uzyskują patrząc przez pryzmat nonkonformizmu. Może to z początku wydawać się dziwne, bowiem większość Dziewiątek to -by wysoce konwencjonalne. Są jednak nonkonformistami w tym sensie, że cały czas poszukują możliwości osiągnię­cia spokoju i harmonii oraz większego stopnia zdecydowa­nia. Chociaż osiągnięcie stanu „uporządkowanej stabiliza­cji" jest jednym z ich głównych celów w życiu, często dają się wciągnąć w inne, nowe (nonkonformistyczne) doświad­czenia, gdyż nie są całkowicie zadowolone ze swego życia.

Dziewiątki mają predyspozycje i czują Pociąg do rutyno­weJ, precyzyjnej i bezosobowej pracy. Unikają stresów związanych z podejmowaniem decyzji, zakłócającą usta­lony porządek samo-promocją oraz nieprzewidywalną w skutkach współpracą z innymi ludźmi. Wśród nich znaleźć można wielu pracowników biurowych, księgowych oraz dentystów.

Ceną jaką Dziewiątki płacą za możliwość tak wyraźnego dostrzegania punktu widzenia innych ludzi, jest zaniedba­nie własnego punktu widzenia. Z powodu niskiej samooce­ny trudno jest im egzekwować należne im uznanie czy Podejmować .inicjatywy: Trudno im zacząć coś ;na własną rękę". Czekają, aż inni zachęcą ich do działania, twórczego czy jakiegokolwiek innego. W przeciwnym 'razie, pogrążają się w gnuśności poświęcając się banalnym, szablonowym zajęciom lub bezmyślnej rutynie; zostają typowymi „zbija­czami bąków". W stanie napięcia nerwowego mogą stać się jeszcze bardziej zalęknione i niezdecydowane, próbując znaleźć, tak jak zaburzona wersja osobowości szóstej, jakąś ideę lub układ, który mógłby dostarczyć im oparcia.

Dziewiątki wykazują tendencje do zasypiania pod­czas medytacji siedzącej. Ich umysł pogrąża się we śnie, by uniknąć ujrzenia czegoś przygnębiającego czy nie­pokojącego.

Dziewiątki powinny zrozumieć, że prawdziwy spokój nie oznacza indolencji czy braku zewnętrznych niepokojów. Zrodzić się on może jedynie wewnątrz nich i to tylko wtedy, kiedy zrozumieją i przezwyciężą swój niepokój i pokonają swój wewnętrzny konflikt. Powinny się rozru­szać, wyznaczyć sobie jakieś cele i dążyć do ich realizacji. Dobrze zrobiłoby im otwarcie serca na nieprzewidywal­ność miłości i stosunków międzyludzkich.

Wśród znanych Dziewiątek znajdują się: Buckminster Fuller, Alfred Hitchcock, Dwight Eisenhower i Ringo Starr.

Wszystko to są oczywiście bardzo ogólne zarysy dziewięciu typów osobowości. Jeśli jednak zrozumiesz podstawy dy­namiki każdego z tych typów, będziesz mógł zrozumieć również nieskończoną ilość ich odmian, a także sposób, w jaki wiążą się z innymi formami warunkowania. Ogrom­na większość ludzi posiada przez całe życie tylko jedną osobowość, która niemal cały czas silnie na nich oddziały­wuje, również wtedy, gdy na powierzchnię zdają się wypły­wać inne formy warunkowania.

Pewna uczestniczka prowadzonych przeze mnie warszta­tów opartych na Enneagramie, ze zdziwieniem odkryła, że większość życia (a była trochę po czterdziestce) przeżyła postępując jak Dwójka, podczas gdy, jak się okazało, była Trójką. Żywiła ona wielki podziw dla swej matki, Dwójki, i tak jak ona, starała się dawać i troszczyć o innych, co zadecydowało nawet o wyborze jej zawodu pielęgniarki. Dopiero niespełna rok wcześniej, nim zdecydowała się na uczestnictwo w warsztatach, jej prawdziwa osobowość zdo­łała w końcu przebić się na powierzchnię. Kobieta ta porzuciła pracę pielęgniarki i zajęła się prowadzeniem własnego interesu. Choć czuła wielką ulgę, odnalazłszy swą „Prawdziwą" jaźń, zwróciłem jej uwagę, że ta jej „Prawdzi­wa" jaźń jest niestety kolejną maską; jest tylko punktem na okręgu, nie okręgiem.

Religia, filozofia, kultura i środowisko zawodowe (takie jak rodzaj wykonywanej pracy) również mogą kształtować osobowości według powyższych schematów. Nie powinno to dla nikogo być niespodzianką, bowiem wszyscy wielcy filozofowie i nauczyciele wyrażają zawsze swe idee oraz wglądy za pośrednictwem swej osobowości. Na kulturę chińską, na przykład, wielki wpływ wywarł Konfucjusz, który posiadał osobowość pierwszą. Wielu Chińczyków wykazuje silne cechy tej właśnie osobowości, takie jak: ciężka praca, uczciwość, współzawodnictwo, stawianie za­sad przed jednostkę, poszanowanie tradycji i hołdowanie wartościom życia rodzinnego. Nie oznacza to bynajmniej, że wszyscy Chińczycy są Jedynkami, ale że znajdują się pod silnym wpływem swej „chińskości".

Wiele grup społecznych wykazuje osobowość zbiorową po prostu dlatego, że ludzi tego samego typu ciągnie do tych samych zajęć i środowisk zawodowych. I tak Jedynki, ze swym sposobem myślenia i stosunkiem do życia, silnie oddziaływują na zawód nauczycielski; Dwójki na pielęg­niarstwo i służby socjalne; Trójki na business i środki masowego przekazu; Czwórki na społeczność artystyczną; Piątki na terapię psychoanalityczną i wyższe uczelnie; Szós­tki na wojsko i policję; Siódemki na ruch „zielonych" i duchowość new age; Ósemki na prawników; a Dziewiątki na stomatologię i księgowość. Choć przebywanie wśród ludzi o podobnej umysłowości i poglądach działa pokrze­piająco, stwarza jednocześnie niebezpieczeństwo błędnego utożsamiania wspólnego uwarunkowania z uniwersalną prawdą. Szczególnie groźne może się to okazać w kołach duchowych, gdzie deklarowany cel stanowi prawdę uni­wersalną.

Choć intelektualne poznanie wzorców osobowości Enne­agramu może być dla ciebie cennym narzędziem, zawsze jednak pozostanie ograniczone. Intelekt, jak wiemy, może pomóc ci rozróżnić części składowe, ale nie radzi sobie z ich łączeniem w całość. Może pomóc ci zrozumieć twe wzorce zachowań, ale nie potraf cię od nich uwolnić, gdyź sam się z nimi identyfikuje.

Uwolnienie od uwarunkowań wynikających z osobo­wości, oraz wszystkich innych, stanowi zadanie dla medy­tacji wglądu czy dowolnej, zbliżonej do niej praktyki. Enneagram może w tym procesie okazać się pomocny, gdyż jeśli uznasz swoje działanie jako element stałego wzoru, będziesz wiedział, że masz do czynienia z warunko­waniem. Im bardziej pozostaniesz uwarunkowany, sche­matyczny i sztywny, tym mniej bezpośrednia i żywa będzie twoja reakcja na życie.

Rozdział siódmy

ZWIĄZKI I RELACJE

„Istnienie to trwanie w związku; istnieć to być związanym. Związek to spoleczeństwo. Struktura dzisiejszego spoleczeń­stwa, opierająca się na wzajemnym wyzysku, niesie gwałt, zniszczenie i nędzę."

- J. D. KRISHNAMURTI

„Kiedy jednostki pozostają w niczym nie zakłóconym związ­ku, oznacza to, że przestały w swojej świadomości rozróżniać przedmiot i podmiot. To najbardziej godny pochwały etap we wszelkich stosunkach międzyludzkich. Można nazwać go związkiem archetypowym, ponieważ w takiej chwili każda z osób postrzega drugą jako siebie, a jednocześnie jako calość ".

- RICHARD MOSS, M. D.

Nikt nie jest samotną wyspą. Dowodzi tego fizyka jądro­wa, a dzięki superszybkiej komunikacji międzynarodowej coraz trudniej zachować choćby iluzję granic państwowych.

Dlatego też można powiedzieć, że każdy z nas pozostaje w jakichś związkach - z ukochaną czy ukochanym, ze współpracownikami, z przyjaciółmi i znajomymi, z rządem, z krajem, z planetą. Każdy nasz ruch wpływa w jakiś sposób na innych ludzi (nawet .jeśli nie wykonamy żadnego ruchu), a ich działania wpływają na nas. Im bliższe stosun­ki, tym silniejszy efekt wzajemnego oddziaływania.

Jeśli chcesz poprawić swe związki z innymi (czyli dopro­wadzić do pozytywnej zmiany), najskuteczniejszym kro­kiem, jaki możesz podjąć, jest zmiana samego siebie: Nie jesteś w stanie prawdziwie zmienić innej osoby, choć od czasu do czasu udaje ci się pokierować jej zachowaniem za pomocą nacisków i manipulacji. Budda zwracał uwagę na fakt, że nawet Buddowie (istoty doskonale oświecone) mogą jedynie wskazywać drogę. Zasadniczego dzieła prze­miany dokonać musi sama zainteresowana osoba. Zarów­no Jezus, jak i Budda bardzo rzadko mówili o tym, jak naprawiać społeczeństwo. Swe nauki kierowali do samego źródła transformacji ludzkości - do ludzkiej jednostki.

Przy naszym obecnym stanie świadomości, naszym dzia­łaniem steruje przede wszystkim mentalne ego, czyli „ja". Ponieważ główną funkcją ego jest podtrzymywanie swego istnienia i rozrastanie się, wszystkie inne zadania stają się drugorzędne. W sytuacji podbramkowej „moje" inte­resy zawsze wydają się bardziej pilne i uzasadnione niż „twoje". Zachowujemy umysł otwarty, póki nie zagraża to podstawowym wyznawanym przez nas zasadom; jesteśmy hojni, póki sami dysponujemy nadwyżkami (na przykład, dóbr materialnych lub władzy), a obdarowana przez nas osoba okazuje w odpowiedni sposób swą wdzięczność; kochamy, póki adresat naszej miłości robi to, co od niego chcemy; jesteśmy rozsądni, póki druga osoba akceptuje nasze rozumowanie. Skoro ostatecznie „moje" dobro prze­waża nad „twoim", nasze związki muszą opierać się na wyzyskiwaniu. Nawet wzajemne wykorzystywanie lub wy­korzystywanie usankcjonowane przez społeczeństwo, reli­gię, zwyczaje czy tradycję, w istocie pozostaje wyzyskiem.

Nie zadajemy sobie nawet trudu, by ukryć tę wyzyskują­cą naturę naszych stosunków z otoczeniem. Wszystko, co istnieje na powierzchni Ziemi, uważamy za swoją własność i ciągniemy z tego, ile się da, nawet jeśli pociąga to za sobą nieuzasadnione spustoszenie, marnotrawstwo i zabijanie. Jedynym czynnikiem ograniczającym wyzyskiwanie przez nas planety, jest bynajmniej nie świadomość, lecz chciwość i egoizm konkurencji.

Wznosząc się ponad wszystkie wzniośle brzmiące uspra­wiedliwienia, nie można nie zauważyć takiego samego nastawienia na ciągnięcie korzyści, które przenika nasze stosunki z ludźmi. Niewolnictwo wciąż istnieje; wojny wciąż trwają; handel i biznes bez ogródek uprawiają wy­zysk. Prawdę mówiąc, z przyzwyczajenia traktujemy siebie jak towary nie tylko w miejscu pracy, ale również w relac­jach z innymi ludźmi. Element wyzysku, choć w nieco subtelniejszej formie, obecny jest również w wielu pozornie zdrowych związkach: mąż-żona, nauczyciel-student, gu­ru-uczeń.

Jeśli przyznamy, że większość naszych działań wynika z zasady „najpierw ja", wszystko, co dzieje się dokoła, nie powinno być dla nas niespodzianką. Nie możemy prawdzi­wie kochać, jeśli potrzebujemy czegoś w zamian; We może­my prowadzić innych ku jasności, jeśli sami jesteśmy zagu­bieni i nękani konfliktami; nie możemy zbudować sprawie­dliwego i współczującego społeczeństwa, jeśli na samym szczycie stawiać będziemy własne interesy; nie możemy prawdziwie dać, jeśli chcemy coś za to otrzymać. Niektóre kraje Trzeciego Świata rezygnują z „pomocy" Zachodu, ponieważ widzą, że związane z nią ograniczenia zbyt dużo je kosztują.

Żeby prawdziwie zmienić swe życie, a także podstawy stosunków z innymi ludźmi, musisz przenieść stanowisko dowodzenia twymi działaniami z „ja" do ośrodka głębsze­go i bardziej uniwersalnego. Taka zmiana dowództwa umożliwi ci osiągnięcie stanu, który określiliśmy mianem „braku działania", tzn. umożliwi ci podjęcie działania peł­nego, harmonijnego i nie spaczonego przez twe ego. Wy­maga ona jednak wielkiej odwagi i wytrwałości; jest zada­niem, które każdy musi wypełnić samodzielnie, gdyż jego podstawą jest samopoznanie. Carl Jung pisał: „Człowiek, który chciałby rozwiązać problem zła, musi przede wszyst­kim poznać samego siebie, to znaczy posiąść możliwie największą wiedzę dotyczącą jego pełni. Musi jasno wie­dzieć, ile dobra jest w stanie zdziałać i do jakich zbrodni jest zdolny... Oba te aspekty stanowią część jego natury i dlatego musi dobrze je poznać, jeśli chce - a powinien - żyć bez zludzeń i okłamywania samego siebie."

W procesie transformacji nie można stosować żadnych półśrodków. By dokonać tej sztuki, nie wystarczy złago­dzenie zasady „najpierw ja"; zmniejszanie zakresu okła­mywania samego siebie pozostaje okłamywaniem. Musimy całkowicie pozbawić ego, czyli „ja", dowodzenia naszy­mi działaniami. I musimy się za to zabrać jak najszybciej. Odkładanie tego lub obmyślanie warunków zmiany nie jest transformacją, lecz dodatkowym manewrem obron­nym ego.

Choć instynkt samozachowawczy jest zjawiskiem natu­ralnym, nasza interpretacja nas „samych" jest w najwyż­szym stopniu ograniczona. Prawdziwa jaźń obejmuje rów­nież to, czego my do niej nie zaliczamy. Obejmuje ,dru­gich", nie tylko partnera, dzieci i przyjaciół, ale także wrogów, a nawet stworzenia nie należące do rasy ludzkiej; obejmuje calą planetę. Im bardziej ograniczone jest nasze pojęcie jaźni, tym bardziej jesteśmy przestraszeni, stłamsze­ni i bezbronni. Pojmując jaźń szerzej, stajemy się bardziej otwarci i ufni, prężniejsi, rosną nasze zdolności przystoso­wawcze. Procesu tego nie należy mylić z działaniami ego, które poprzez zwiększanie swej władzy lub identyfikację dąży do samorozbudowy.

Niestety, działania wynikającego z zasady „najpierw ja" nie można tak po prostu, wysiłkiem woli, zamienić na brak działania. Miałoby to swe źródło również w ego i mogłoby jedynie skomplikować sytuację. Musimy się nauczyć uwal­niać od swych przywiązań (do ludzi, przedmiotów, wierzeń czy pragnień), kiedy tylko okazuje się to konieczne. Musimy wytrwale powracać do teraźniejszości i przyznawać się do obecnych w naszym życiu wypaczeń, konfliktów i frag­mentacji. Pozbywając się ich wszystkich po kolei, automa­tycznie uwalniać się będziemy z sideł naszego ego. A wy­zwoliwszy się, będziemy mogli kierować się ku jasności, pełni i niczym nie zmąconym relacjom.

MĘŻCZYŹNI I KOBIETY

Tocząca się dziś walka pici jest dużo poważniejsza, niż zwykliśmy uważać. Przypomina raczej otwartą wojnę. Zro­zumiałe jest, że kobiet, które tak długo w stosunku do mężczyzn odgrywały służebną rolę, nie można odsuwać od władzy. Władzę jednak rzadko kiedy oddaje się bez walki.

Każda wojna niesie za sobą We tylko wielki chaos i zamęt, ale również zawziętość, nienawiść i okrucieństwo. Każda walka budzi powszechne tendencje do jednoczenia się ze „swoimi" w walce z „wrogiem". Tendencji tej ulegają w równym stopniu mężczyżni jak i kobiety.

Jest to tym bardziej smutne, że nie ma przecież żadnego rzeczywistego wroga. Walka, bez względu na formę i spra­wę, w imię której jest prowadzona, doprowadzić może do nowego podziału sił, ale na pewno nie rozwiąże żadnego konfliktu. Również w tym przypadku nie likwiduje napię­cia w stosunkach między mężczyznami i kobietami, ani też nie rozwiązuje żadnego z licznych problemów, z którymi boryka się rasa ludzka. Ciągle tkwimy w sidłach dwoisto­ści, z wielkim mozolem posuwamy się do przodu nigdy nie osiągając celu.

Co wspólnego z tym złożonym konfliktem ma Vipassa­na? Wprowadzić może ona do każdej trwającej chwili przejrzystość i harmonię. Pozwala oprzeć się żądnej spra­wiedliwości retoryce tradycjonalistów obu obozów oraz aktualnych arbitrów racji politycznych w walce płci. Wa­żniejszy niż mężczyzna czy kobieta, homo- czy hetero­seksualista, czarny czy biały, jest po prostu Człowiek. Jeśli będziemy traktować drugiego człowieka jak istotę równą sobie, większość problemów zniknie sama.

Przy rozważaniu konfliktu płci bardzo pomocny jest diagram yin-yang. Różnica pomiędzy tymi dwoma przeci­wieństwami jest wyraźna i niezaprzeczalna: jedna część jest biała, druga czarna. Żadna z nich nie jest w źaden sposób uprzywilejowana czy wyróżniana. Kobiety również wyraź­nie różnią się od mężczyzn. By cieszyć się należną im częścią władzy nie muszą stawać się „męskie" tylko dlate­go, że w przeszłości władza była przede wszystkim domeną mężczyzn. Nie potrzebują garniturów, marynarek z wato­wanymi ramionami, ani silnych bicepsów; nie muszą wy­rzekać się swych naturalnych cech fizjologicznych; abso­lutnie nie jest im potrzebne wycieńczające uzależnienie od pracy i zabijanie się nikotyną.

Z diagramu yin-yang wynika również, że yin zawiera cząstkę yang, i odwrotnie. Kobiety mogą być miękkie i uległe, ale kiedy trzeba powinny okazywać stanowczość, do której posiadają wrodzoną zdolność. Wielu mężczyzn z kolei, nieugiętych i agresywnych, potrzebuje dla równo­wagi nieco miękkości. Muszą oni pogodzić się ze swoją kruchością oraz nauczyć się opiekuńczości.

Być może niektórzy uznają, że to, co piszę, to po prostu puste frazesy. Jeśli jednak zaznajomiliby się z teorią i prak­tyką Tai Chi, przekonaliby się, że miękki i ustępliwy często odnosi znaczną przewagę nad twardym i agresywnym. W dzisiejszych czasach kobiety i mężczyźni w równym stopniu wykazują tendencje do lekceważenia i niedocenia­nia umiejętności ustępowania i akceptacji. Dlatego właśnie walka ta przypomina walenie głową w mur.

Wszystko ma swój odpowiedni czas i miejsce. Nikt i nic nie jest z natury dobre czy złe, słuszne czy błędne. Yin i yang zawsze dążą do równowagi i, jeśli pozostawi się sprawy ich naturalnemu biegowi, osiągają ją. Yin i yang, choć tak wyraźnie różnią się od siebie, zawsze są takie same.

PARTNERZY

Według słownikowej definicji „partner" to „człowiek zwią­zany z daną osobą lub osobami wspólnym prawem do czegoś lub posiadaniem; udziałowiec, wspólnik". Jest to definicja bardzo ogólna, a w dzisiejszych czasach zwiększa się różnorodność stosunków międzyludzkich - od mał­żeństw tradycyjnych po związki, które ustalają i spisują w odpowiednich dokumentach prawnych, niczym w umo­wach handlowych, szczegółowe warunki, zastrzeżenia i to­warzyszące im sankcje karne. Małżeństwo jest na ogół rodzajem kontraktu. O zasadach małżeństw tradycyjnych decydowały przede wszystkim względy religijne i społeczne. Warunki nowoczesnych małżeństw czy innych związków ustalane są coraz częściej przez samych partnerów, bądź to formalnie - w formie kontraktu, bądź podświadomie - we wzajemnym oddziaływaniu ich osobowości.

Pomimo wszelkich ustalonych zastrzeżeń i warunków, większość długoterminowych związków opiera się głównie na oczekiwaniu korzyści i zasadach handlu wymiennego. Tracisz coś, najczęściej niezależność, by w zamian dostać coś innego - najczęściej iluzoryczne bezpieczeństwo w je­go najprzeróżniejszych postaciach. Jeśli nie otrzymujesz tego, o co się targowałeś, czujesz się oszukany. Rodzi to w tobie gniew, albo wpędza w depresję. W końcu związek rozpada się, niezależnie od tego, czy faktycznie porzucasz partnera, czy pozostajesz u jego boku.

Większość związków zaczyna się całkiem dobrze. Wszys­tko w nich wydaje się nowe i podniecające. Może to być szalona miłość, namiętność albo po prostu nowość ułada­nia sobie iycia we dwoje. Może to być również pochłania­jące snucie planów na resztę życia: oszczędzanie pieniędzy na dom (potem na coraz większy i lepszy dom), wspinanie się po szczeblach kariery, osiągnięcie awansu społecznego, wychowywanie dzieci i zapewnienie sobie godnej starości.

Ponieważ większość związków małżeńskich opiera się na zasadzie dopełniania się, małżeństwo wydaje się z początku idealnym rozwiązaniem wielu życiowych problemów. Jeśli niektóre wyzwania wydają się dla ciebie zbyt trudne, jeśli brakuje ci pewnych cech charakteru albo odczuwasz pust­kę w życiu, dlaczegóż by nie poślubić kogoś, kto naprawi za ciebie wszystkie te braki? Wcale nie przypadkowo częste są związki, w których jeden z partnerów jest introwersyjny, a drugi wylewny; jeden stanowczy, a drugi uległy; jeden daje, a drugi bierze; jeden odgrywa rolę rodzica, a drugi dziecka. Wzajemne zafascynowanie partnerów wynika ze, świadomego lub nie, poszukiwania swego uzupełnienia, dążenia do osiągnięcia pełni.

Wcześniej czy później pary małżeńskie napotykają na takie same problemy i ograniczenia, jak osoby żyjące samotnie. Odkrywają przepaść pomiędzy tym, co jest, a tym, czego by chcieli lub czego się spodziewali; dosięga ich zniecierpliwienie i znudzenie codziennością. Choćby nie wiem jak się starali, staną w obliczu uczucia niedosytu i pustki; coraz więcej będzie im potrzeba, by ją wypełnić.

Życie ciągle się zmienia, podczas gdy silne więzy naszych wewnętrznych czynników warunkujących wiążą nas z prze­szłością. Każdy partner w związku obciążony jest nie jednym, lecz dwoma zestawami wzorców i doświadczeń. Co więcej, bliska zażyłość często prowadzi do lekceważenia drugiej osoby, albo przynajmniej do porzucenia starań o utrzymanie jej względów. Bardzo łatwo można dojść do przekonania, że znasz drugą osobę na wylot, i zacząć winić ją za wszystkie swoje życiowe niepowodzenia. To z kolei często prowadzi do uczucia, że zostałeś oszukany lub wykorzystany.

Jeśli uważasz się za towar w handlowej transakcji, logi­cznym rozwiązaniem twych problemów będzie zatrudnie­nie adwokata, który najlepiej zatroszczy się o twoje intere­sy finansowe i inne. Wymień stary model związku na nowy, i łudź się nadzieją, że dokonałeś okazyjnego zakupu. Pamiętaj jednak, że obie strony takiej transakcji w pewnym stopniu tracą swe człowieczeństwo.

Z drugiej strony, podtrzymywanie związku tylko dlate­go, że już się w nim znalazłeś, również nie jest rozwiąza­niem. Jeśli związek nie wzbogaca życia partnerów, a ci nie wykazują gotowości do zmiany, trwanie w nim nie jest zbyt rozsądne. Głęboki konflikt osłabia i często rodzi poważną niechęć do partnera. Przeciąganie takiego związku nie zawsze wychodzi na dobre również dzieciom. Lepiej bo­wiem, żeby dzieci uczyły się jak przystosować się do zmiany, a nie jak żyć w kłamstwie.

Fakt, że uzupełniający się partnerzy tworzą jako para rozsądną całość, nie oznacza, że każdy z partnerów z oso­bna również osiągnął pełnię. Jeśli sam nie jesteś całością jako jednostka, z pewnością do uzupełniania własnych braków wykorzystujesz swego partnera - dążąc do bezpie­czeństwa, dowartościowując się, próbując wynagrodzić so­bie utracone dzieciństwo czy stratę rodziców. Jeśli twoje oczekiwania, słuszne czy też nie, nie spełniają się, jesteś rozczarowany a nawet, co bardzo możliwe, wrogo nasta­wiasz się do swego partnera. Wówczas, świadomie lub nieświadomie, poszukujesz możliwości rewanżu (subtelne­go, bezpośredniego, społecznie akceptowanego lub jakiego­kolwiek innego). Jeśli podstawą twego związku było wyko­rzystywanie partnera, nie da się tego uniknąć.

Wzajemna zależność i wykorzystywanie oraz doskonale zrównoważone uzupełnianie się partnerów budują czasem trwałe związki. Nie są one jednak tak idealne, za jakie mogą uchodzić. Po pierwsze, absolutna równowaga zdarza się niezwykle rzadko. Po drugie, nawet jeśli się ją osiągnie, trzeba za nią, jak zwykle, zapłacić. By scementować taki układ, partnerzy muszą w rezultacie przystać na uwięzienie w niezmiennym systemie behawioralnych wzorców. Uwię­zienie to jest zaprzeczeniem zmiany, rozwoju, życia; jest poddaniem się sile przyzwyczajenia i rutynie. Partnerzy stają się całkowicie od siebie uzależnieni, kiedy więc jeden z nich odchodzi lub umiera, drugi jest zdruzgotany.

Wchodząc w jakikolwiek układ musimy postawić sobie pytanie, co jest ważniejsze: dobro każdej z tworzącej parę jednostek, czy też dobro pary jako całości. Obie te sprawy nie zawsze dadzą się ze sobą pogodzić. Jednostka nie może stać się całością, jeśli jest uzależniona od kogoś innego. Nie oznacza to, że ludzie nie powinni zawierać związków, ale że należy dążyć do związku partnerskiego, wykluczającego wyzysk i uzależnienie.

Niczego w życiu, w tym również udanego związku, nikt nie może ci zagwarantować. Możesz innymi manipulować lub kierować, podporządkowywać się im, ale nie możesz ich zmienić. Prawdziwie zmienić można jedynie siebie samego.

Najlepsze, co możesz zrobić dla swego związku, to bezwarunkowo kochać swego partnera. Jeśli uczciwie się zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że miłość taka jest niezmiernie rzadka. Dlatego właśnie w tej książce piszę tak mało o miłości. Większości z nas obca jest prawdziwa, bezwarunkowa miłość. Przejście od miłości uwarunkowa­nej do bezwarunkowej nie jest aktem woli. Trzeba po prostu zacząć uwalniać się od tych uwarunkowań, które sprawiają, że twe postępowanie opiera się na zasadzie „najpierw ja".

W przypadku braku miłości bezwarunkowej, powinieneś postarać się, by przynajmniej z twojej strony związek nie był ograniczony i spaczony kaprysami twojego Ja". Kiedy na przykład, jesteś zazdrosny, a wiesz, że twoja zazdrość nie ma żadnych podstaw, uznaj to zarówno przed sobą, jak i swym partnerem. Obserwuj, jak uczucie to narasta i jak mija, tak jak podczas medytacji „Zen prac domowych". Jeśli zdołasz uwolnić się z sideł swej zazdrości, skorzystają na tym nie tylko twe układy z partnerem, ale także wszyst­kie inne relacje z ludźmi.

Jeśli twój partner będzie postępował tak samo, wasze stosunki rozwijać się będą harmonijnie - gładko i swobod­nie; zawsze będą nowe i świeże. Otworzy się przed wami możliwość zmiany i rozwoju; oboje staniecie się zdolni i chętni do rozwiązywania konfliktów i do adaptacji do nowych sytuacji; każda nadchodząca. chwila nie będzie już powtórką z przeszłości - stanie się całkiem nowa. Partne­rzy w takim związku zawsze będą dla siebie czuli, połączeni prawdziwą miłością do siebie, jakimi są w teraźniejszości, ponieważ chcą, a nie dlatego, że muszą.

Do utworzenia harmonijnego związku konieczne są do­kładnie te same cechy, co do własnego rozwoju duchowe­go, przemiany i harmonii wewnętrznej: jasność celu, zdol­ność do miłości, współczucie, umiejętność wyzbycia się przywiązań i akceptowania tego, co jest. By związek był pełny, każdy z partnerów także musi być pełny. Jeśli dostrzegasz potrzebę zmiany w swym związku, zacznij od siebie. Powinno to przynajmniej ujawnić, jaka część prob­lemu leży po twojej stronie, a jaka po stronie twego partnera.

W przypadku gdy jeden z partnerów dąży do zmiany wcześniej niż drugi, może dojść do pewnego zachwiania równowagi i zaburzeń w funkcjonowaniu związku. Nie­koniecznie musi to być zjawiskiem niekorzystnym, może bowiem posłużyć jako bodziec do przemiany również dru­giego partnera, przemiany, która wzniosłaby ich wzajemne stosunki na wyższy, ograniczający możliwość manipulowa­nia poziom. Niestety, nie wszyscy partnerzy rozumieją naturę i moc procesu transformacji. Dlatego też mogą odczuwać zagrożenie z jego strony, sabotować go, albo w ogóle zerwać związek. W pewnym sensie, będzie to ucieczka przed własną potrzebą przemiany, ucieczka cał­kowicie bezskuteczna. Rozwój i przemiana są człowiekowi przeznaczone i nastąpią wcześniej czy też później... po kolejnych życiowych lekcjach bólu i cierpienia.

Jasność celu i współczucie - podstawowe cechy konieczne dla ożywienia stosunków między partnerami - niezbędne są również w układach między rodzicami i dziećmi. Są one nawet w takich układach dużo ważniejsze, co wynika z bezbronności dzieci oraz silnych emocji, jakie w nas one wzbudzają. Dzieci są częstym obiektem najdalej posunię­tych identyfikacji i projekcji (pozytywnych lub negatyw­nych) swych rodziców, próbujących w ten sposób pokryć własne niedoskonałości.

Rozważając tę sprawę nie można zapominać o tym, że choć dziś jesteśmy ludżmi dorosłymi - rodzicami - kiedyś sami byliśmy dziećmi. Dziecko, które nadal w nas tkwi, może w znacznym stopniu wywierać wplyw na nasze życie, chociaż często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Zastana­wiając się nad stosunkami ze swymi dziećmi, pomyśl rów­nież o stosunkach z własnymi rodzicami; pomyśl o sobie.

Rodzice (lub osoby pełniące ich rolę) wywierają niezwy­kle silny i trwały wpływ na niemowlęta i małe dzieci. Niemowlęta są zupełnie bezradne, zależne i bardzo czułe, a dorośli 'są całym ich światem. I to właśnie zachowanie dorosłych zadecyduje o tym, czy ten świat będzie dla nich bezpieczny, godny zaufania i przyjazny, czy też pełen czających się niebezpieczeństw, lekceważenia, podejrzeń, przemocy i okrucieństwa. Nie można ani przez chwilę wątpić w to, że nawet noworodek posiada zdolność zapa­miętywania. Naprawdę ją posiada. Bardzo często jednak pamięć tę blokuje ból i paniczny strach - potwory więzione w mrocznych zakamarkach podświadomości.

Wzory ról odgrywanych przez mężczyzn i kobiety oraz dynamiki relacji między obiema płciami prawie zawsze przejmujemy od swoich rodziców. Od nich uczymy się, jak mężczyźni i kobiety zachowują się, jak na siebie wpływają i, co bardzo prawdopodobne, jak sobą nawzajem manipu­lują. I choć w miarę dorastania napotykamy na inne wzorce tych ról, wciąż pozostajemy pod ogromnym wpły­wem modelu poznanego najwcześniej.

Bardzo trudno jest pozbyć się kodu behawioralnego przejętego od naszych rodziców, szczególnie w relacjach z innymi ludźmi. Niektóre dzieci są niemal dokładnymi replikami swych rodziców. Inne wręcz nienawidzą tego, co zrobili im rodzice i starają się zawsze postępować odwrot­nie niż oni, również stając się przez to negatywowymi kopiami swych rodziców. Jeszcze inne odbijają rodziców w nieco bardziej skomplikowany sposób, np. odwracając role męsko-kobiece i przejawiając mieszaninę ich pozyty­wowych i negatywowych obrazów. A zatem kobieta może nienawidzieć swego ojca (i być może mężczyzn w ogóle) za to, że zdominował jej matkę, a jednocześnie w swym własnym związku, mimo pozorów zachowań uległych, ko­biecych, sama odgrywa rolę przywódczą.

Sytuacja rodziców nie jest wcale łatwa. Sami w większoś­ci borykają się z własnymi nierozwiązanymi, często nieu­świadomionymi problemami i konfliktami z dzieciństwa, a jednocześnie, chcąc nie chcąc, dla swych dzieci są wzorem ról obu płci.

Niestety, sama chęć przeistoczenia się w dobrego rodzi­ca, którego sam nigdy nie miałeś, nie wystarczy. Dopóki całkowicie nie uwolnisz się od własnego dzieciństwa (co, jak wiemy, nie jest łatwe), będziesz przekazywał dalej swe neurotyczne wzorce. Jeśli przyjrzysz się układom rodzin­nym kilku pokoleń, prawdopodobnie zauważysz te same problemy pojawiające się co jakiś czas w formie pozytywu albo negatywu. Może to wyglądać niemal jak jakaś ponura klątwa, czy też rodzinna skaza przenoszona w genach na kolejne pokolenia. Jest ona utrwalona, ponieważ nikt z ro­dziny nie sprzeciwił się ustalonym wzorcom, może nawet nikt nie jest świadom ich istnienia.

Dobre intencje rodziców i ich mądre wytłumaczenia to jeszcze nie wszystko; dzieci polegają przede wszystkim na uczuciach, nie na rozumie. Jeśli prawdziwe uczucia które­goś z rodziców stoją w sprzeczności z tym, co mówi albo robi (świadomy tej rozbieżności czy też nie), dziecko nie wyciąga nauki z jego słów i postępowania, lecz dowiaduje się wiele o rozdrobnieniu, obłudzie, niekonsekwencji i ma­nipulacji. Nawet poświęcanie dziecku czasu nie przynosi oczekiwanych rezultatów, jeśli czas ten nie został dla niego przeznaczony dobrowolnie i z miłością.

Ważne jest, żeby rodzic odnosił się do dziecka z szacun­kiem należnym każdemu człowiekowi. Dzieci pozostają pod opieką i przewodnictwem swoich rodziców do czasu, kiedy osiągną samodzielność. Nie są jednak ich własnością. Nie powinny być przez nich traktowane jako cząstki siebie - własna kontynuacja, narzędzia do zaspokajania własnych potrzeb czy kozły ofiarne, na których wyładowują swoje frustracje. Ten rodzaj wyzysku nie tylko się zdarza, ale jest niezwykle częsty, o czym świadczą liczne procesy sądowe o fizyczne i seksualne napastowania dzieci.

Nawet ogólnie szanowane „dobre" intencje typu: „chcę dla mojego dziecka jak najlepiej" często wymagają dokład­niejszej analizy. Poświęcenie się dla dobra dziecka jest jak najbardziej słuszne, szczególnie w dzisiejszych egocentrycz­nych czasach. Bardzo często jednak to nasze poświęce­nie służy przede wszystkim nam samym. Często usłyszeć można: „Moje dziecko będzie miało wszystko, co najlep­sze/będzie najmądrzejsze/odniesie największy sukces/bę­dzie najpiękniejsze". Nie słyszymy już jednak niedopowiedzianego uzasadnienia: „ponieważ jest moim odbi­ciem/ponieważ może osiągnąć to, czego ja nie mogłem/po­nieważ jest moim następcą, moim sposobem na nieśmier­telność."

Fakt narodzin dziecka nie wyposaża w żaden magiczny sposób jego rodziców w miłość, zrozumienie i mądrość. Jeśli rodzice sami nie mogą uwolnić się od swych zakodo­wanych wzorców (innymi słowy nie są zdolni do prawdzi­wej zmiany), uwiecznią cykl manipulacji i wyzysku przeka­zując go następnemu pokoleniu. Przekażą mu własne uwa­runkowania wynikające z osobowości, wzorców odziedzi­czonych po własnych rodzicach, rasy czy narodowości.

Całkowite uwolnienie się od uwarunkowań z okresu dzieciństwa jest bardzo trudne. W większości z nas nadal tkwi bezbronne wewnętrzne dziecko" (osobowość składo­wa). Boimy się je uwolnić, ponieważ naszym zadaniem jest być dorosłym, a poza tym bardzo często dziecko to jest przerażone i przepełnione bólem. Na ogół nie chcemy wpuszczać bólu do świadomości, dlatego więzimy to dziec­ko głęboko w swym wnętrzu. W zamian za to, dążąc do uwolnienia, często niszczy ono nasze życie, próbując w ten sposób zwrócić na siebie uwagą świadomości.

Jeśli sam wciąż jesteś dzieckiem, nie możesz ani odpo­wiednio zająć się własnymi dziećmi, ani nawiązać prawdzi­wie dorosłych stosunków ze swymi rodzicami czy partne­rem. Wielu ludzi jeszcze u schyłku życia przejawia wzorce zachowań zakodowane we wczesnym dzieciństwie. Więk­szość z tych wzorów wyraźnie nie przystaje do sytuacji. Niestety, nawet śmierć twych rodziców nie uwolni cię od ich wzorców. Uwolnienie nadejść może tylko wtedy, kiedy wypłyną one na powierzchnię twej świadomości i odparte zostaną za pomocą głębokiego, świadomego wejrzenia w siebie.

Oprócz problemu przekazywania dzieciom swych wzor­ców, zmierzyć się musimy również z wyzwaniem, jakim jest określenie i zaspokojenie ich szczególnych potrzeb. Podrę­czniki dla rodziców przekazują tylko niewielką część wie­dzy. Przeczytać w nich można o ogólnych etapach rozwo­jowych dziecka, ale nie mogą nam powiedzieć nic o naszym konkretnym dziecku. Wiedzę o nim uzyskać może tylko jego rodzic za pomocą bezpośredniego wglądu nie zakłóca­nego interwencjami ego.

Medytacja wglądu okazała się dla mnie, jako rodzica, bardzo pomocna, a rodzicielstwo z kolei pogłębiło me praktyki medytacyjne. Wiele razy zdarzyło mi się postępo­wać wbrew panującym wówczas zasadom wychowywania dzieci, a „nowe" trendy i teorie wychowawcze często to moje postępowanie popierały. Żadna teoria nie może jed­nak zastąpić umiejętności obcowania z dzieckiem (podob­nie jak z jakąkolwiek inną osobą) takim, jakim naprawdę w danej chwili jest.

Rodzicielstwo, któremu towarzyszy prawdziwa troska o dobro dzieci, jest trudnym zadaniem. Jest ciężką, trwają­cą 24 godziny na dobę pracą, która niejednokrotnie prze­kracza twoje siły. Wynagradza ci to jednak fakt, iż służy ona twemu rozwojowi duchowemu; zmusza cię do tego, byś zmierzył się ze swymi niedoskonałościami i byś od czasu do czasu zrobił coś dla kogoś innego. Stwarza ci również szansę zostania szczęściarzem, obdarzanym czystą, niewinną i bezwarunkową miłością.

Najlepsze, co możesz zrobić dla swych dzieci, to wyposa­żyć je w narzędzia niezbędne do radzenia sobie w życiu. Majątek, system wyznaniowy oraz zapewnienie rozwoju intelektualnego, fizycznego i społecznego, to jeszcze nie wszystko. Dzieci muszą nauczyć się przystosowywać, od­powiednio reagować na konkretne wyzwania szybko zmie­niającego się otoczenia. Nie możesz uchronić swego dziec­ka przed bólem, gdyż jest on obecnym przeznaczeniem nas wszystkich. Możesz jednak, swym własnym przykładem, pokazać mu, jak przez cierpienie można się uczyć i jak się od niego w końcu uwolnić.

STOSUNKI ZE ZWIERZCHNIKAMI I KOLEKTYWEM

W relacjach między jednostką a zespołem niekoniecznie musi występować układ zwierzchnik-podwładny, ale w na­szym społeczeństwie zwykle występuje. Nauczyciele, polic­janci, pracownicy szpitali, urzędnicy, politycy i pracodaw­cy na ogół przypisują sobie władzę, wychodząc z założenia, że należy im się ona jako reprezentantom większych zbio­rowości.

Stosunki między podwładnym a zwierzchnikiem różnią się od stosunków partnerskich, ponieważ nie opierają się na równości. Według słownika „władza" to: „siła lub prawo pozwalające domagać się posłuszeństwa." A zatem władzę posiadają, na przykład rodzice, ale również starsze rodzeństwo i różni chuligani z podwórka.

Posłuch i brak równości, jako zjawiska naturalne wystę­pujące często w przyrodzie, same w sobie nie stanowią problemu. Problemem jest fakt, że posiadając władzę pra­wie zawsze jej nadużywamy, co doprowadza nas do prze­konania, że i nadużycia są naturalne - „Władza psuje, a władza absolutna psuje absolutnie." Jest to jeszcze jeden przykład relacji typu „najpierw ja" opierających się na ciągnięciu korzyści i wyzysku. Takie stosunki są właściwie regułą, choć wcale tak być nie musi. Do nas należy zmiana takiego stanu rzeczy.

W stosunkach ze zwierzchnikiem wina nie zawsze leży po stronie silniejszego. Niektóre osobowości lubią być kierowane, nawet jeśli nie wychodzi im to na dobre. Ludzie ci przyzwalają niejako innym na dominację. Inni z kolei buntują się i toczą walkę ze swym zwierzchnikiem, choćby nawet był najlepszym dowódcą i przewodnikiem.

Przyjrzyjmy się bliżej relacjom pracownik-pracodawca, które są chyba najczęstsze w naszym dorosłym życiu. Podobnie jak w małżeństwie, relacje te, oparte na obopól­nym wykorzystywaniu, utrzymują się tak długo, jak obie strony zadowolone są z zawartego kontraktu. Ponieważ jednak w układzie takim bywa dużo więcej stron niż w związku małżeńskim, a element czerpania korzyści jest dużo bardziej widoczny i oczywisty, leżące u jego podstaw konflikty wychodzą na jaw znacznie szybciej i budzą więk­szą wrogość.

Fakt, iż ktoś (rodzic czy dyrektor) ma prawo wydawania rozkazów i poleceń, nie daje mu żadnej przewagi nad innymi. A jednak w świecie finansów zarówno szefowie, jak i ich podwładni, świadomie lub podświadomie zasadę taką wyznają. Przejawia się ona w procesach fragmentacji i identyfikacji, o których pisałem wcześniej. Pełnione role czy funkcje są jedynie intelektualnymi pojęciami, które często myli się z rzeczywistością.

Kiedy obie strony utożsamiają się z odgrywanymi przez siebie rolami, nadrzędną i podrzędną, przyjmują wobec siebie przeciwstawne, wrogie postawy. Obie strony, słucha­jąc podszeptów swego ego zazwyczaj starają się utrzymy­wać lub rozszerzać swe strefy wpływów. Zwierzchnicy dążą więc do zwiększania kontroli, wzmocnienia swego prestiżu i pomnażania zysków. Ich ambitni podwładni z kolei podejmują ostrą walkę, starając się wspiąć na kolejne szczeble kariery tak, by sami w końcu mogli wykorzysty­wać innych; jedni jako sposób na polepszenie swej sytuacji wybierają odgrywanie potulnego i lojalnego pracownika; inni otwarcie przejawiają agresję lub bierną agresję. Ponie­waż pracownicy rywalizują między sobą, ich wzajemne stosunki również przesycone są konfliktami.

W całej tej przepychance umyka nam zazwyczaj jasne zrozumienie celu. Przestajemy również dostrzegać tak zasa­dniczą ideę, jak rzeczywisty cel naszej organizacji; czy jest to działalność na rzecz społeczeństwa, środowiska, czy też na rzecz poszczególnych pracujących w niej osób?; jak doprowadzić do podjęcia zgodnej i twórczej współpracy koniecznej do tego, by jakakolwiek organizacja mogła przetrwać i pomyślnie się rozwijać? Podobnie jak na szer­szej płaszczyźnie, tak i tutaj musimy jak najszybciej znaleźć rozwiązania umożliwiające zgodne współżycie i harmonij­ną współpracę.

Chociaż dobra struktura organizacyjna i wykształcenie liczą się w biznesie, nie mogą one wyleczyć toczącego międzyludzkie stosunki raka, jakim jest konflikt wynikają­cy z zasady „najpierw ja". W obliczu psychicznej presji, kiedy zabraknie „warstwy buforowej" amortyzującej ataki naszego egoizmu, każdy będzie się martwił wyłącznie o sie­bie. Niemądrze byłoby oczekiwać czego innego, bowiem świat biznesu całkiem bezwstydnie odwołuje się do naszego egoizmu rozbudzając w nas chciwość i żądzę zysku.

Nawet tak sensowne rozwiązania jak ruchome godziny pracy, często są sabotowane przez skrywaną wrogość mię­dzy zwierzchnikiem a podwładnym. Kiedy pracowałem jako księgowy, niektórych klientów (i niektórych moich kolegów) kłuło w oczy to, że nie pracuję, tak jak pozostali, od dziewiątej do siedemnastej i nie noszę trzyczęściowego garnituru. Uważali to za działalność niemal wywrotową. Na szczęście miałem poparcie mego szefa, któremu zazwy­czaj udawało się przekonać wszystkie zgorszone strony, by swe sądy zachowały dla siebie, dopóki jakość mojej pracy nie przemówi sama za siebie.

Drugą stroną medalu jest jednak fakt, że jak kilkakrot­nie mogłem się przekonać, niektórzy pracownicy wykorzy­stują ruchome godziny pracy zamieniając je na płatny czas wolny, ze szkodą dla samych siebie. Wszelkie nadużycia popełniane przez którąkolwiek ze stron, zawsze powodują reakcję drugiej strony. Jak zwykle, głównym problemem jest nie konkretna forma postępowania, lecz stosujący ją ludzie.

Współudział pracowników w firmie i uczestniczenie w jej zarządzaniu jest kolejną słuszną ideą, znacznie jednak wypaczaną przy wprowadzaniu w życie. Tego typu zatarcie różnic między pracodawcą a zatrudnionym niewątpliwie łagodzi nieco ich wzajemny antagonizm. Podstawowe pro­blemy wciąż jednak pozostają nie rozwiązane. Ciągle ist­nieje podział na tych, którzy wydają rozkazy, i tych, którzy się do nich stosują; nadal pozostaje kwestia podziału pracy i systemu wynagrodzeń. Słowem, wciąż istnieje konflikt „najpierw ja".

Odpowiednie zasady i struktury organizacyjne to jeszcze nie wszystko. Wciąż zmieniające się okoliczności sprawiają, że najbardziej korzystny kontrakt, jaki udaje nam się zawrzeć, bardzo szybko stanie się nieaktualny. Nowe tech­nologie i zmienny popyt oznaczać mogą, że w przyszłości przeciętny człowiek w swej zawodowej karierze będzie wykonywał kilka zawodów, należących być może do kilku zupełnie różnych grup zawodowych. Zdolności adaptacyj­ne staną się jedną z najważniejszych cech niezbędnych do przetrwania, tak indywidualnego jak i zbiorowego. Dopóki nie nauczymy się rozwiązywać podstawowych konfliktów, zarówno jednostki jak i organizacje tkwić będą uwięzione w swych własnych schematach, nie mogąc podjąć wyzwa­nia do zmiany.

Najgłębszą i najpotężniejszą przemianą, jaka może mieć miejsce w świecie biznesu, jest transformacja indywidualna. Zawody i pełnione funkcje tak naprawdę nie istnieją; ludzie - tak. Na każdym poziomie wszelkich przedsięwzięć zespo­łowych musi znaleźć się miejsce na jasne pojmowanie celu oraz współczucie; musi być podjęte zgodne i efektywne działanie oderwane od zasady „najpierw ja" - słowem, należy „zaniechać działania". Wszystkie te wartości zrodzić się mogą tylko we wnętrzu jednostki. Nie można ich czerpać z zewnątrz, ani zaszczepić.

Uznanie wagi indywidualnej przemiany w świecie intere­su to dopiero początek. We wrześniu 1990 r. Dalaj Lama, głowa tybetańskiego buddyzmu, został zaproszony do Ho­landii, by przewodniczyć obradom przedstawicieli czoło­wych firm. Tematem konferencji były zmiana i twórczość. Przewodniczący jednej ze sponsorujących firm, Paul Fente­ner van Vlissingen, powiedział: ,To krok naprzód w roz­woju zarządzania... w tak szybko zmieniającym się świecie potrzebujemy menadżerów, którzy rozumieją zmianę i nie cofają się przed nią... przedsiębiorstwa, które zdają sobie sprawę ze zmian na świecie, mają największe szanse na przetrwanie. Ten, kto skupia się wyłącznie na liczbach, zatrudniać będzie podobnych sobie ludzi i w rezultacie ugrzęźnie na mieliźnie."

Widoki na przyszłość wydają się więc zachęcające, ale to dopiero początek długiego procesu. Ludzie już teraz mylą pojęcie procesu transformacji z samym procesem. Czytają książki, chodzą na seminaria albo przez parę dni uczestni­czą w warsztatach, poznają nowe pojęcia i techniki, po czym odchodzą z odczuciem, że „wiedzą" wszystko o redu­kowaniu stresu, zmianie, oświeceniu, miłości itd. Jeśli jed­nak to wszystko byłoby tak proste, już dawno udałoby się nam dotrzeć do upragnionej Utopii.

Indywidualna przemiana potrzebna jest nie tylko czło­wiekowi, ale także wszystkim jego relacjom i związkom. Konieczna jest w biznesie, rządzie, szkolnictwie, policji, służbie zdrowia i w każdej innej sferze społecznej, w ra­mach państwa i na całym świecie. Wszyscy dostrzec może­my pilną potrzebę harmonijnego i konstruktywnego działa­nia. Naszym zadaniem jest wprowadzić teorię w czyn. To już naprawdę „ostatni dzwonek".

Podsumowanie

Wielu z nas doświadcza w życiu cierpienia i poczucia zagubienia. Zwiększamy więc tempo życia, w nadziei, że w wyścigu o przetrwanie uda nam się wysforować choć o krok przed peleton, i że swymi czynami zdołamy w jakiś sposób wypełnić czającą się wokół nas pustkę. Stajemy w obliczu „gorączki przełomu tysiącleci", wywołującej u niektórych z nas irracjonalny lęk przed zagładą, a w in­nych równie irracjonalną nadzieję na cud.

Jest to dziś sprawą oczywistą, że jeśli nie znajdziemy całkowicie nowego sposobu na to, jak stawiać czoła wyzwaniom życia, jeśli głęboko w swym wnętrzu nie osiąg­niemy prawdziwej zmiany, sami doprowadzimy się do zguby. Na nasze nieszczęście, jak wskazuje doświadczenie, często dopiero nadejście nieszczęścia - głodu, trzęsienia ziemi, epidemii, ludobójstwa, wojny - mobilizuje nas do działania.

Ponieważ żyjemy w dobie przyspieszonych zmian i po­nieważ wzięliśmy na swe barki tak wielki ciężar władzy, skutki nieumiejętnego reagowania na wyzwania życia mo­gą być drastyczne. Zdrowie naszej biosfery balansuje na skraju przepaści. Kilka kolejnych lat eksploatacji i nadużyć utrzymanych na dotychczasowym poziomie z pewnością doprowadzi ją do śmierci. Zagrożenie nuklearne dziś już nieco osłabło, ale możliwość unicestwienia cywilizacji (choćby przypadkowego) wciąż wisi nad naszymi głowami. Rozmiar kolejnej katastrofy może przekreślić szansę ja­kichkolwiek prób skutecznej akcji ratunkowej.

Nasze pokaźne zdobycze materialne również obróciły się przeciwko nam. Na żyjącym w dostatku Zachodzie, zarob­kowanie przez obojga małżonków i rozwój oszczędzającej pracę rąk ludzkich komputeryzacji miały doprowadzić do skrócenia czasu pracy i zapewnić więcej czasu na wypoczy­nek. W rezultacie mamy wydłużony czas pracy (staramy się nadążać za wciąż zdobywanymi nowymi informacjami), tłok, ścisk, zanieczyszczenie środowiska, rosnącą falę prze­stępstw i dramatyczny wzrost liczby ciężkich, wycieńczają­cych chorób związanych ze stresem.

Zapanowało przeczucie, że: „cokolwiek zrobisz i tak jesteś już potępiony". Dzieje się tak, ponieważ tkwimy w błędnym kole, które jest naszym własnym dziełem. Im większą mamy kontrolę, tym więcej może się nam spod niej wymknąć; im usilniej staramy się rozwiązywać swe proble­my za pomocą rozumowej analizy, tym bardziej zwiększa się liczba nowych problemów spowodowanych dodatko­wymi komplikacjami.

Nie zmieniamy się dlatego, że, choć nasze zapewnienia brzmią przeciwnie, wcale nie chcemy się zmienić. Na obe­cnym etapie ewolucji, nasze działania w przeważającej części wypływają z naszego ego, które uważamy za swoje „ja", czyli „jaźń". Najważniejszym zadaniem „ja" jest podtrzymywać swe wpływy i, jeśli to możliwe, rozszerzać i umacniać poczucie swej indywidualnej tożsamości. Funk­cję tę może wypełniać przez posiadanie przedmiotów, lu­dzi, uczuć, idei i manipulowanie nimi. Prawdziwa zmiana zagroziłaby autokracji „ja", które musiałoby zrzec się znacznej części swych wpływów.

Indywidualność nas cieszy i słusznie jest wysławiana. Z drugiej jednak strony, na obecnym etapie dualistycznego postrzegania budzi w nas ona poczucie odrębności, oddzie­lenia. Jest to dość bolesne - gdyż czujemy się oderwani, niepełni i niedoskonali - i przerażające, ponieważ jesteśmy śmiertelni i podatni na zranienia; boimy się utraty swej indywidualności na rzecz sił zewnętrznych (nie-ja), przy­bierających postać innych ludzi, Boga, szaleństwa, chaosu, śmierci.

Wszystkie nasze działania uznać można za próby prze­rzucania mostu nad tą otchłanią odrębności, którą sami stworzyliśmy Odczuwamy silną potrzwbę towarzystwa in­nych ludzi; poprzez zespolenie seksualne tworzymy przez chwilę jedną całość ze swym partnerem. Chcemy zbliżyć się do Boga, do natury, do prawdy, do szczęścia, do bezpie­czeństwa. Im bardziej jednak analizujemy życie i staramy się przypasowywać je do sztywnych zasad i pojęć, tym więcej tworzymy cząstek i rozdzielających je przepastnych granic. Dlatego też oddzielamy wewnętrzne od zewnętrzne­go, umysł od ciała, mężczyznę od kobiety, człowieka od Boga, dobro od zła, czarne od białego, Wschód od Zacho­du, młodość od starości, bogactwo od biedy, teraz (nie­zadowalające) od wtedy (idealne). I bez końca marzymy o pokonaniu tych podziałów.

Cały czas kierowani jesteśmy wierzeniami i pragnieniami wypływającymi z naszego „ja", a jednak tak mało o nim wiemy. Sporo wiemy o jego powiązaniach i relacjach (ja coś posiadam; ja czegoś doświadczyłem; ja jestem czyimś dzieckiem itp.), ale prawie nic o samym „ja". Ponieważ cały czas staramy się „ulepszać" otoczenie, nasza uwaga skierowana jest przede wszystkim na zewnątrz. Każda naj­mniejsza przerwa w naszej aktywności natychmiast jest zapełniona, dzięki czemu nie musimy się przyznawać do wewnętrznej pustki.

Niewiedza ta tworzy w naszej świadomości całkiem po­kaźną ślepą plamkę, która oddziaływuje na wszystko, co robimy, czy zaliczać to będziemy do sfery spraw osobis­tych, zdrowia, relacji, polityki, gospodarki, duchowości czy czegokolwiek innego. I dlatego właśnie, jeśli nie pojmiemy, co naprawdę nami kieruje i kim naprawdę jesteśmy, nie możemy znaleźć spełnienia A większość z nas nie rozumie, ponieważ nigdy nie przyszło nam do głowy, że aby pojąć, wystarczy wejrzeć w siebie.

Jedną z najtrudniejszych, a jednocześnie najistotniej­szych rzeczy do zrozumienia jest fakt, iż nie możemy rozwiązać podstawowych konfliktów na drodze systema­tycznego ulepszania, na drodze tak zwanego postępu. Jeśli uważam siebie za kogoś oddzielonego od innej osoby, mogę się do niej zbliżyć, ale nie mogę się nią stać. Mogę więc być na tyle sprytny, bezwzględny albo po prostu „mieć szczęście", by zgromadzić fortunę i zbliżyć się do stanu bezpieczeństwa finansowego, ale nigdy nie będę całkowicie bezpieczny. Zawsze pozostanie coś jeszcze do zdobycia, zawsze istnieć będzie jakieś zagrożenie: nieznane, nieprzewidywalne, śmierć. W tym dwubiegunowym sche­macie świata, nawet Bóg nie zakończył jeszcze swych porachunków z Diabłem.

Egocentryczne działanie „najpierw ja" jest bez wątpienia powodem tych wszystkich podziałów, konfliktów i nadu­żyć, jakie widzimy i jakich przez cały czas doświadczamy. Duchowni, filozofowie, politycy i obserwatorzy zachowań społecznych wciąż nam to powtarzają i nawołują do na­tychmiastowej zmiany.

Największym problemem jest jednak to, jak tę zmianę przeprowadzić. W jaki sposób „ja" może zrzec się swych wpływów, skoro sprawowanie władzy to jego główne zada­nie, a ono samo wtajemniczone jest w każdy nasz plan zmierzający do pozbawienia go tej władzy? Dlatego też, mimo że „ja" intelektualnie uznaje „redukcję ego" czy „eliminację ego" za konieczną, obraca ją najczęściej w ko­lejny plan, kolejną poprawkę planu, kolejną podróż z teraz do wtedy. Kiedy „ja" uzbrojone jest w „duchowość", jego siła staje się jeszcze większa, jeszcze bardziej wyrafinowa­na. Być może czynić będzie „postępy", ale nigdy nie osiągnie celu.

Właściwie nie istnieje nic takiego, co „ja" mogłoby zro­bić; może ono jedynie porzucić wszelkie działanie - nie robić nic, poddać się. Takie całkowite oddanie się jest zalecane przez wiele systemów wyznaniowych. W chrześci­jaństwie uwolnienie od ego osiąga się poprzez „łaskę bos­ką", w buddyzmie jest rezultatem „wglądu" w naturalną wszelkim zjawiskom pustkę. Dr D. T. Suzuki, jeden z naj­większych światowych autorytetów w dziedzinie medytacji Zen, twierdzi, że: „W naukach buddyjskich istnieje silny nurt podkreślający daremność wszelkich intelektualnych prób poznania buddyjskiego życia, które w rzeczywistości polega na wyrzeczeniu się każdego dążenia skupiającego się na własnej osobie i każdego z góry powziętego poglądu metafizycznego. Oznacza to utrzymywanie swej świadomo­ści w stanie najwyższej czystości, bezstronności, próżni; innymi słowy - uczynienie swego umysłu tak prostym, jak umysł dziecka."

Prawdziwe całkowite oddanie się nie jest zjawiskiem całkiem niespotykanym. Kiedy jednak ktoś twierdzi, że oddał się Bogu lub swemu guru, zazwyczaj ma on na myśli nie oddanie się, lecz wymianę. Przestaje się już bowiem utożsamiać ze swą małą, indywidualną jaźnią, przerzucając swą identyfikację na większą jaźń kolektywną. Nagrodą za to jest dla niego „prawda", „bezpieczeństwo" i „wieczne zbawienie". Jeśli rzeczywiście wszystko to by zyskał, nie odczuwałby konieczności obrony czy usprawiedliwiania swej wiary. Bardzo często jednak ludzie tacy wykazują silne reakcje ego, mimo że w imię swego zbawiciela.

Jaźń poddać się może jedynie pozbywając się swego przymusu „działania" i „stawania się". Tylko wtedy, gdy jej się to uda, może po prostu „być". Znajduje się wówczas w stanie „istnienia", a umysł staje się tak prosty, jak umysł dziecka i mocno osadzony w teraźniejszości. Działanie „najpierw ja" zamienione zostaje na „wyłączenie działa­nia" czyli działanie totalne, harmonijne - zarówno we­wnętrznie jak i zewnętrznie - nie rozdrabniane przez inte­lekt i wolne od uwarunkowań przeszłości. Możliwe więc staje się prawidłowe i totalne podjęcie każdego, bez wy­jątku, wyzwania chwili. Stanowi to najpotężniejszą ze wszystkich możliwych form działania, ponieważ teraźniejszość jest jedyną rzeczywistością. Martwimy się o przy­szłość, a ona nie istnieje. Istnieje tylko „teraz".

Kiedy przystąpisz do rozwiązywania wewnętrznego kon­fliktu i uwalniania się od niego, jego miejsce zajmie pełnia, harmonia, prostota, empatia i jasność celu. Wartości te natychmiast ujawnią się we wszystkich sferach twego życia i we wszystkich związkach i relacjach.

Stając się nową osobą, sprawisz ludziom i całej planecie najcenniejszy prezent, jakim kiedykolwiek mógłbyś ich obdarzyć. Światło jest potrzebne we wszystkich zakamar­kach życia, a ty będziesz je roztaczał czy to jako strażak, czy jako księgowy, polityk, nauczyciel, lekarz, kierowca, żohuerz, przedsiębiorca, ogrodnik, opiekun domowego ogniska, małżonek czy kochanek, zamiatacz ulic, artysta czy duchowny. Bo tak naprawdę, w życiu liczy się nie określona rola, jaką spełniasz, lecz stopień twego czło­wieczeństwa.

Jednym z najprostszych sposobów na to, by zacząć po prostu „być", jest poświęcenie czasu na obcowanie z sa­mym sobą. Nie potrzeba do tego żadnych kwalifikacji, specjalnych uzdolnień ani sprzętu; wystarczy po prastu chęć do otwarcia się i obserwowania wszystkich swych doznań oraz powstrzymania się od wszelkiej ingerencji, choćby najbardziej „rozsądnej" i „oczywistej". Z czasem poznasz i polubisz siebie, a wtedy polubisz też wszystko wokół siebie, ponieważ zatarte zostaną różnice między tobą a „resztą świata". Stawiając krok po kroku, przemie­rzyć możesz tysiąc mil, a najbardziej odpowiedni moment na podjęcie pierwszego kroku jest właśnie teraz.

O autorze

ANDY JAMES uosabia wyjątkowe połączenie mądro­ści Wschodu z nauką Zachodu. Będąc dyplomowanym księgowym, absolwentem London School of Economics, dokonał w swym życiu prawdziwej zmiany porzuca­jąc „bezpieczeństwo" wykonywanego zawodu, by całko­wicie poświęcić się nauczaniu medytacji i wschodnich sztuk walki.

Przez dłuższy czas był uczniem mistrza medytacji, Dhira­va`msy. Jest zdobywcą medali na międzynarodowych za­wodach w chińskich 'sztukach walki: W 1988"r. założył Emerge Internal Arts, szkołę medytacji i Tai Chi, dziś jedną z największych tego typu organizacji w Toronto.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
James Andy Swiadome ja
Świadomość Zamknięta w Astralu (Manas, Wyższe Ja)
Z projektu książki Świadomość Boska = Chrystusowa kto ją odzyska
ŚWIADOMOŚĆ JEDNOŚCI CZYLI JA JESTEM
NA ZAWSZE TY I JA Andy i Lucia
James Bartley Reptilianie Zrozumienie Świadomości Ula
Świadomość Boska = Chrystusowa kto ją odzyska(1)
biznes i ekonomia wiarygodnosc jak ja zdobyc i utrzymac james m kouzes ebook
Świadomość Boska = Chrystusowa kto ją odzyska
W10b Teoria Ja tozsamosc
Psychologia osobowości dr Kofta wykład 9 Poznawcza teoria Ja
Jakościowe i ilościowe zaburzenia świadomości Problemy pielęgnacyjne w opiece nad chorym z zaburzeni

więcej podobnych podstron