Andy James
SWIADOME JA
Jak wejść na drogę prowadzącą do prawdziwej przemiany
tłumaczyta Justyna Studniarz
DLACZEGO TAK RZADKO DOCHODZI DO PRAWDZIWEJ ZMIANY ..................... 15
DODATKOWE ĆWICZENIA MEDYTACYJNE ........................................................... 51
ZASTOSOWANIE CZTERECH ASPEKTÓW CZUJNOŚCI......................................... 63
ĆWICZENIA UMYSŁOWO-RUCHOWE ...................................................................... 68
OSOBOWOŚĆ # 2: NIEZALEŻNY POMOCNIK .......................................................... 74
OSOBOWOŚĆ # 3: GRACZ, CZŁOWIEK SUKCESU .................................................. 75
OSOBOWOŚĆ #4: TRAGI-ROMANTYK, ARTYSTA ................................................. 77
OSOBOWOŚĆ # 6: POSZUKIWACZ PRZYGÓD, LOJALISTA .................................. 79
STOSUNKI ZE ZWIERZCHNIKAMI I KOLEKTYWEM ............................................. 96
Wprowadzenie
Uważam swe życie za całkiem zwyczajne i jestem z tego zadowolony. A jednak
wydarzyło się w nim coś nadzwyczajnego, coś, co sprawiło, że zrezygnowałem z pozycji i
pełnego zabezpieczenia finansowego, jakie dawała mi stateczna profesja (byłem
dyplomowanym księgowym), dla niepewnego i czasem narażonego na kpiny życia jako
nauczyciel medytacji i Tai Chi. W 1984 r., kiedy zdecydowałem się na ten wielki skok w
nieznane, miałem na utrzymaniu żonę i dwójkę małych dzieci.
Wydarzeniem, które otworzyło mi oczy, była lektura książki Christmasa Humphreysa
Buddyzm. Przeczytałem ją bynajmniej nie z powodu zainteresowania buddyzmem, ale w
poszukiwaniu argumentów antyreligijnych, które mógłbym wykorzystać w dyskusji ze
zwolennikami modnych wówczas praktyk zen. Był koniec lat 60-tych i studencki ruch
rewolucyjny znajdował się w pełnym rozkwicie; studiowałem wówczas w Anglii, w
Londyńskiej Szkole Ekonomii i Nauk Politycznych (London School of Economics and
Political Science), uczelni z długimi tradycjami, istnej wylęgarni działaczy politycznych i
społecznych.
W buddyzmie uderzyła mnie szczególnie jedna rzecz. Będąc wyznaniem doskonale
logicznym, uważa on intelekt za ograniczony i niezdolny do udzielenia odpowiedzi na
wszystkie pytania. Ponadto, w przeciwieństwie do innych systemów religijnych, z którymi
się dotąd zetknąłem, nie wymaga wiary; nie rości sobie wyłącznego prawa do boskiego
objawienia. Budda nie był Bogiem, lecz człowiekiem, który osiągnął stan pełnego
oświecenia. I ogłosił, że każdy, poprzez wejrzenie wewnątrz siebie, może dokonać tego
samego.
Buddyzm nakłania do uważnej obserwacji wszelkich zjawisk, zarówno zewnętrznych,
jak i wewnętrznych. Zamiast ulepszania treści systemu wierzeń, zachęca do głębszego
przyjrzenia się samemu procesowi wiary. Jest to wyzwanie dla intelektu (a co za tym idzie -
dla własnego „ja" czy „jaźni"), by poznał swe ograniczenia i zagrożenia. Zazwyczaj
pragniemy pozbyć się problemów; trudno nam przyznać, że to my sami możemy stanowić
problem.
Zawsze przychylałem się do opinii uznającej intelekt za wszystkowiedzące i jedyne
źródło prawidłowych sądów. Nagłe odkrycie faktu, że nie jest on wcale wszechwiedzący,
wyjaśniło mi wiele zagadek, na które od długiego czasu nie umiałem znaleźć odpowiedzi:
dlaczego nieustające wysiłki ludzkości w dążeniu do Utopii upadają (i natychmiast
zastępowane są nowymi dążeniami do nowej jej wersji); dlaczego rewolucjoniści zawsze
tworzą nowy establishment; dlaczego nie wyciągamy nauki z historii i życiowych
doświadczeń w stopniu choćby zbliżonym do naszego w tym względzie przekonania.
Czułem uniesienie odkrywszy, że życie to nie system ciemnych tuneli bez wyjścia. W
rzeczywistości tunele te są pełne światła, a co dziwniejsze, jego źródło znajduje się w nas
samych. Od tego momentu moje życie jest pociągającym i zawsze pełnym niespodzianek
odkrywaniem tego światła. Im bardziej w głąb zapuszczam się podczas swych podróży, tym
jaśniejsze staje się dla mnie znaczenie życia i tym bardziej czuję się związany ze swym
otoczeniem.
Choć pierwszą iskierką rozświetlającą mą drogę była niewątpliwie książka
Humphreysa o buddyzmie, pełnego olśnienia doznałem dzięki trzem wydarzeniom.
Pierwszym z nich było odkrycie przeze mnie wschodnich sztuk walki. Po raz
pierwszy w życiu mogłem oddać się czemuś bez reszty. Sztuki walki okazały się prawdziwe i
uczciwe; wolne od „cywilizowanych" reguł i rynsztunku, rozmywających pierwotny
charakter starcia z drugim człowiekiem. Nie ma w nich miejsca na ucieczkę czy usprawie-
dliwienia. Muskulatura i fizyczna siła nie są jedyną bronią; znacznie skuteczniejsze mogą
okazać się: szybkość, zwinność, odwaga i inteligencja. Zakochałem się we wschodnich
sztukach walki i odkryłem w sobie w tej dziedzinie spore zdolności.
Sztuki walki nie tylko zapoczątkowały proces poznawania ciała i umysłu, ale również
przypomniały mi o mym orientalnym, rodowodzie. Dzięki nim zająłem się hatha-jogą, a w
końcu również chińską historią i filozofią. Dorastałem w niewielkiej kolonii brytyjskiej,
jedynym anglojęzycznym kraju Ameryki Południowej - Gujanie, gdzie Chińczycy stanowili
tylko pół procenta ludności. Panowały tam przede wszystkim brytyjskie i amerykańskie
wpływy kulturowe. Choć moja rodzina należała do Kościoła anglikańskiego, uczęszczałem
do katolickiej szkoły podstawowej, a prowadzący ją jezuici uważali, że mam wszelkie
zadatki na dobrego katolika. O taoizmie w ogóle nie słyszałem, a konfucjanizm kojarzył mi
się jedynie z dowcipami i powiedzonkami w rodzaju: „Jak mówi Konfucjusz..."
Drugim wydarzeniem był wypadek samochodowy, jaki przydarzył mi się w górach
Norwegii latem 1969 r. Zatrzymałem się dosłownie parę centymetrów od krawędzi urwiska,
za którą rozciągał się głęboki fiord. Po wypadku spędziłem nie kończący się, jak mi się
zdawało, weekend w maleńkiej wiosce, nie mając do roboty nic innego jak tylko siedzieć w
pokoju i rozmyślać o swej kruchej, śmiertelności, co dla dwudziestolatka stanowiło
doświadczenie nader przygnębiające. Oddałem się mym pierwszym spontanicznym
medytacjom, po których odczułem potężną potrzebę pogłębienia tego typu wewnętrznych
ćwiczeń.
Trzecim kluczowym wydarzeniem, które miało miejsce mniej więcej w tym samym
czasie, było poznanie Yolindy, obecnie mojej żony. Jej ojciec (mój daleki kuzyn z Singapu-
ru) był Chińczykiem, a matka Angielką, co czyniło ją pod wieloma względami podobną do
mnie - oboje byliśmy Chińczykami, ale niezupełnie. To ona pomogła mi w dalszym
poznawaniu mego chińskiego dziedzictwa, szczególnie podczas naszych corocznych wizyt
w Singapurze. To ona umożliwiła mi całkowite oddanie się wschodnim sztukom walki.
Dzięki niej odkryłem związek, w którym, po raz pierwszy w życiu, nie musiałem dążyć do
sprawowania kontroli. Odkryłem miłość... i ból związany z możliwością zranienia.
Zgłębiając buddyzm doznawałem uczucia uniesienia zabarwionego jednak
lękiem i poczuciem zagubienia. Nie mogłem przeczyć zawartej w nim prawdzie, ale
wiedziałem, że jeśli ją przyjmę, moje życie będzie musiało ulec drastycznej zmianie, a
tego wtedy jeszcze nie chciałem. Nie mogłem jednak powstrzymać się od odkrywania
tego nowego, otwierającego się przede mną świata. Mnóstwo czytałem, chłonąc wiedzę
na temat buddyzmu, taoizmu, mistyki Wschodu i Zachodu, hinduizmu, medytacji zen,
religii porównawczej i okultyzmu. Próbowałem różnorakich form medytacji i ćwiczeń
kontroli umysłu. "
Z czasem wiele moich starych nawyków i wzorców zachowań zaczęło po prostu
zanikać, i to bez większego świadomego wysiłku z mojej strony. Choć było to czasem
bolesne, szczególnie jeśli dotyczyło stosunków z innymi ludźmi, nie stanowiło już jednak
kwestii wyboru; to, co należało zrobić stało się tak oczywiste, że przekreślało jakąkolwiek
możliwość czy potrzebę wyboru. Stało się dla mnie zupełnie jasne, że nie istnieje coś
takiego jak „łatwy sposób" życia, czy skuteczna strategia umożliwiająca obejście prawa
przyczyny i skutku. To, co musi być zrobione, najlepiej zrobić teraz.
Rok 1974 był dla mnie bardzo ważny. Zapoczątkował on moją karierę jako
wykwalifikowanego dyplomowanego księgowego, z drugiej jednak strony, na głębszym
poziomie, również ją zakończył, ponieważ wtedy właśnie spotkałem dwóch wielkich
ezoterycznych mistrzów.
Pragnąc poszerzyć zakres praktyk medytacyjnych, przyłączyłem się do
zorganizowanej grupy, gdzie poznałem nauczyciela medytacji wglądu, - Dhiravamsę,
Medytacja wglądu, czyli Vipassana, fascynowała mnie już dużo wcześniej, chciałem
jednak „zbadać grunt" i spróbować różnych form medytacji. W końcu wróciłem do
medytacji wglądu, ze względu na jej prostotę i głębię. Jej celem nie jest stan spokoju,
błogości czy odczucia „duchowe", lecz jasność i możliwość pełnego działania w każdym
momencie życia. Doszedłem do wniosku, że jeśli się to osiągnie, nic więcej już nie
potrzeba.
Dhiravamsa był imponującą tajemnicą. Emanował intensywną wewnętrzną
jasnością oraz siłą, jakiej należało oczekiwać od kogoś, kto przez dwadzieścia trzy lata
wiódł klasztorne życie i zajmował wysoką pozycję w hierarchii buddystów Thai. A
tymczasem znalazł się na wygodnej wsi angielskiej, otwarty, przystępny i całkiem
zwyczajny, bez jakichkolwiek oznak duchowej wyższości. Chociaż był on jednym z
pierwszych uznanych buddyjskich mistrzów medytacji przybyłych na Zachód,
zrezygnował z wysokiej pozycji zajmowanej w społeczności buddystów, by w ramach
tradycyjnej medytacji buddyjskiej upowszechniać techniki innych dziedzin duchowych
oraz psychoterapii. Dzisiaj, czyli ponad dwadzieścia lat później, jego podejście jest
powszechnie cenione; wtedy jednak uważano go za czarną owcę.
Sądzę, że grupowa interakcja będąca istotą szkoły Dhiravamsy, jest znacznie
trudniejsza od samotnej medytacji siedzącej. (Inni mogą uważać, że jest wręcz
odwrotnie). Moje pierwsze sesje z Dhiravamsą były intensywne i męczące, lecz ogromnie
oczyszczające. W ciągu kilku tygodni medytacji osiągnąłem to, co dałyby mi w „czasie
rzeczywistym" lata nauki i życiowych doświadczeń. Aspekt mądrości-wglądu tej praktyki
okazał się dla mnie łatwy. Lekcja ta otworzyła moje serce, nauczyła mnie dawać, ufać,
kochać, uznać swą podatną na zranienia i ból naturę i godzić się na wszelkie niespodzianki,
jakie niesie życie.
Bardzo ważnym przewodnikiem była dla mnie również nauczycielka Tai Chi Chuan,
Rose Li, jedyna żyjąca córka rodu mandarynów Beijing, pamiętającego dużo lepsze czasy. W
wieku ośmiu lat zachorowała i, mimo wysiłków zarówno chińskich jak i zachodnich lekarzy,
powoli uchodziło z niej życie. W końcu odesłano ją do słynnego beijingijskiego mistrza
chińskich wewnętrznych sztuk walki: Tai Chi Chuan, Ba Gua i Hsing Yi. Rose odzyskała
zdrowie. Uważała, że swemu nauczycielowi i jego sztukom walki zawdzięcza życie i uznała
za swój obowiązek nie tylko dzielić się zdobytą o nich wiedzą, ale również dbać o
zachowanie ich czystości. Nauczanie traktowała jako przekazywanie rodowego dziedzictwa.
Rose Li studiowała w Stanach Zjednoczonych, kiedy w Chinach wybuchła rewolucja,
która odcięła ją od rodzinnego kraju. Podobnie jak Dhiravamsa, była w swej dziedzinie
jednym z pierwszych na Zachodzie autentycznych nauczycieli. Miałem szczęście studiować
razem z nią wkrótce po tym, jak uciekając przed amerykańskim tyglem kulturowym przybyła
do Anglii.
Choć początkowo Tai Chi wydawała mi się zbyt powolna, wkrótce stała się ona dla
mnie główną siłą życiową. Jest to nie tylko niezwykle kunsztowna i potężna sztuka walki
oraz ćwiczenie fizyczno-umysłowe, ale również rodzaj medytacji w ruchu, doskonale
uzupełniające medytację wglądu. Za istotę Tai Chi Chuan, jak sądzę, uznać należy
równowagę pomiędzy yin i yang, we wszystkich możliwych ich przejawach: wewnętrznym -
zewnętrznym, ruchu - bezruchu, mężczyzny - kobiety, postępu - odwrotu, miękkości -
twardości, itp.
Yolinda i ja pobraliśmy się w 1975 r., rok po mych pamiętnych początkach. W 1981,
kiedy oczekiwaliśmy naszego pierwszego dziecka, przeżywając w Anglii pewien zastój,
wyemigrowaliśmy do Kanady. Przez dwa lata pracowałem w Toronto jako księgowy w
przedsiębiorstwie należącym - do mojej rodziny,.. ale wykonywanie obowiązków- z każdym
dniem przychodziło mi coraz trudniej. Coraz mniej serca miałem dla księgowości, mimo że
rozum nakazywał mi trzymać się jej jako zajęcia rozsądnego i dającego zabezpieczenie
finansowe mojej powiększającej się rodzinie.
W 1983 r., podczas mego pobytu w ośrodku medytacyjnym Dhiravamsy na wyspie
San Juan u wybrzeży stanu Waszyngton, mój nauczyciel zaproponował, bym z nim został i
szkolił się na nauczyciela medytacji. Pierwszą mą reakcją było odrzucenie tego zaproszenia
jako niedorzecznego i niepraktycznego, gdyż moja 3-osobowa rodzina (która wkrótce miała
się stać 4-osobowa) nie miała żadnych oszczędności, by móc pozwolić sobie na takie ryzyko,
a perspektywa zarabiania na życie uczeniem medytacji przedstawiała się wyjątkowo
niewyraźnie. A jednak, po paru minutach, zgodziłem się.
Przez rok mieszkałem wraz z rodziną na San Juan; zbliżyłem się znacznie do
Dhiravamsy, ceniąc go teraz nie tylko jako otwartego, przystępnego i w pełni oświeconego
nauczyciela, ale również jako drogiego przyjaciela. Nabrałem też odwagi, by zaufać „sercu" i
postępować zgodnie z jego podszeptami - nie kierując się kaprysami czy fantazjami - bez
względu na to, jak nieprawdopodobnie brzmiały i jak niepewne mogły się wydawać ich
skutki. Ukończyłem rękopis swej pierwszej książki i postanowiłem wrócić do Toronto, by
podjąć się mało obiecującego zadania zarabiania na życie nauczaniem medytacji wglądu i
sztuki Tai Chi Chuan.
Podążanie za światłem nie jest łatwe. Brak zabezpieczenia finansowego oraz
szerzenie idei tak bardzo różniących się od poglądów większości ludzi, kładły się nieraz
głębokim cieniem na moim małżeństwie. Z drugiej jednak strony, życie ma teraz dużo
głębszy sens, stało się bardziej rzeczywiste, intensywne i pełne, nie tylko dla mnie, ale
również, mam nadzieję, dla mojej rodziny i
uczniów Jest niczym fascynująca, pełna
niespodzianek podróż, w której każdy kolejny krok staje się największym wyzwaniem. I
kiedy dzisiaj, jako czterdziestotrzyletni mężczyzna, patrzę wstecz na całe swe życie, nie
odczuwam bólu, nie żałuję niczego. Pomimo zobowiązań w stosunku do rodziny, uczniów i
przyjaciół, czuję się wolny.
Napisałem tę książkę, by podzielić się, choć w części swą wiedzą, umiejętnością
wglądu i doświadczeniami, które pomogły mnie, moim bliskim oraz uczniom dokonać w ży-
ciu radykalnej zmiany.
Zmiana taka jest konieczna nie tylko dla naszego zdrowia i spełnienia, ale również,
czego jestem pewny, dla przetrwania całej ludzkiej rasy. To, co się dzieje na świecie,
wszędzie wokół nas, nie jest skutkiem złośliwości losu, ale braku samopoznania. Większość
z nas ma dobre zamiary i widzi konieczność szybkiej zmiany, ale postępuje w sposób
dokładnie taki sam jak zawsze, zmieniając jedynie narzędzia i zasady.
Jasność i drogowskaz, konieczne do osiągnięcia prawdziwej przemiany, już teraz
znajdują się w zasięgu ręki. Jednak tylko nieliczni dążą do tej wewnętrznej mądrości,
bowiem zagraża ona naszemu obecnemu widzeniu świata. Wgląd nie jest czymś, co należy
pojąć, ale sposobem życia. Jeśli się go nauczysz, możesz dojść do bezpośredniego
pojmowania prawd, na udowodnienie których nauka musiałaby poświęcić lata, czy nawet
dziesięciolecia badań. A ty po prostu będziesz wiedział i zgodnie z tą wiedzą postępował.
Twe działanie będzie pełne i harmonijne, jasne i nacechowane miłosierdziem.
Mam nadzieję, że książka ta wyjaśni, dlaczego prawdziwa przemiana jest tak trudna
i co każdy z nas może zrobić, by ją osiągnąć.
Rozdział 1
WEZWANIE DO ZMIANY
„Zmierz się z trudnym, kiedy jeszcze jest łatwe; Zmierz się z wielkim, kiedy
jeszcze jest małe.
Wszystkie trudne sprawy świata na początku są łatwe; Wszystkie wielkie sprawy
świata na początku są male.
Każda tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. .
Mędrzec nigdy nie porywa się na rzeczy wielkie i dlatego może osiągnąć to, co
naprawdę wielkie."
- LAO-TZU, TAO TE CHING
„Nie wolno nam zaprzestać wysiłków zmierzających do wzbudzenia w ludziach
całego świata, a zwłaszcza w ich rządach, świadomości niespotykanej dotqd katastrofy,
którą z pewnością ściągną na siebie, jeśli całkowicie nie zmienią wzajemnego do siebie
stosunku oraz swej wizji przyszlości. Uwolniona potęga atomu odmieniła wszystko z
wyjątkiem naszego sposobu myślenia."'
- ALBERT EINSTEIN
Alarm wzywający do natychmiastowej i radykalnej zmiany coraz głośniej i coraz
częściej rozlega się w różnych zakątkach naszej planety. Bez względu na to, czy chodzi o
światowy pokój, biedę dotykającą region, głód w krajach Trzeciego Świata, przemoc
wobec kobiet i dzieci, wojujący fundamentalizm, AIDS czy narkomanię i związane z nią
choroby, wiemy, że stoimy w obliczu poważnego kryzysu. I wiemy, że powinniśmy coś
zrobić, zanim pogarszające się warunki życia osiągną punkt krytyczny, spoza którego nie
będzie powrotu. Nasza planeta choruje, a jej moc regeneracji jest już prawie na
wyczerpaniu. Wciąż jesteśmy zaskakiwani nagłymi i głębokimi zmianami, jakie zachodzą
wszędzie wokół nas. Tempo życia wciąż rośnie, a stare, nie dotrzymujące mu kroku reguły,
dezaktualizują się. Zmuszeni jesteśmy ustalać nowe reguły, choć nie rozumiemy, dlaczego
stare nas zawiodły. W rezultacie większość z nas czuje się zdezorientowana i przeżywa
ciągły stres; nasze życie przypomina walkę.
STRES I PRZYSTOSOWANIE DO ZMIAN
To, że stres stał się w dzisiejszych czasach głównym hasłem dnia, nie jest dziełem
przypadku. Wynika to bezpośrednio z braku umiejętności przystosowania się do szybko
zmieniającego się otoczenia. Zamiast zmienić sposób myślenia (czyłi przystosować się
wewnętrznie), tak jak sugerował Einstein, większość z nas nadal szuka oparcia w technice,
tej samej, która dostarcza nam głównych czynników stresotwórczych. Naukowa nazwa
stresu brzmi: Syndrom Ogólnej Adaptacji. Dr Hans Selye, „odkrywca" i jeden z naj-
większych światowych autorytetów w dziedzinie stresu, opisał ten syndrom jako zaburzenia
adaptacyjne wywołane zbyt silną lub zbyt słabą reakcją przystosowawczych mechanizmów
obronnych, polegające na przesadnej reakcji obronnej łub nadmiernej ustępliwości
organizmu. Innymi słowy, odpowiadając nieprawidłowo na ciągłe zmiany zachodzące
wokół nas, narażamy się na stres.
Dr Sełye wyróżnił trzy fazy stresu. Pierwszą reakcję organizmu - „wałcz łub
uciekaj" - nazwał etapem ,alarmowym". Poprzedza on etap „oporu", w którym mechanizmy
obronne organizmu przystosowują się do oddziaływujących nań stresorów. Opór stanowi
przeciwieństwo pierwszej fazy; nie jest walką ani ucieczką, lecz formą przystosowania. W
miarę oddziaływania czynników stresogennych na organizm, jego system obronny
stopniowo wyczerpuje swój zapas „energii adaptacyjnej" i w końcu załamuje się, czyli
wchodzi w ostatnią fazę - „wyczerpania".
Dr Selye uważa, że reakcja na stres jest w znacznym stopniu determinowana przez,
jak to określił, „wewnętrzne uwarunkowania", takie jak dziedziczność i doświadczenia
życiowe. Jeśli na przykład przyzwyczajony jesteś do życia w tropiku i przeniesiesz się do
kraju, w którym oprócz chłodniejszego klimatu panują także odmienne zwyczaje kulturowe
oraz inna dieta, najprawdopodobniej przeżyjesz stres. Twoje ciało będzie musiało
dostosować się do nowych warunków klimatycznych - temperatury i wilgotności powietrza
- a także do innego rodzaju żywności. Psychika uczyć się będzie nowych wzorców
zachowań. Taka adaptacja zużyje mnóstwo energii, szczególnie jeśli jakaś twoja cząstka
będzie się chciała trzymać starych nawyków. Wiele energii zmarnuje się wówczas na
konflikt wewnętrzny.
Według Selyego rodzimy się zaopatrzeni w pewien zasób „energii adaptacyjnej",
którą stopniowo zużywamy odpowiadając na ciągłe wyzwania, z jakich składa się życie.
Jeśli nasze odpowiedzi są błędne, łub jeśli wyzwania życia nas przerastają, nasz zapas
energii adaptacyjnej wyczerpuje się dużo szybciej. Zwiększa się stopień „zużycia" naszego
ciała, stajemy się bardziej podatni na choroby, upośledzenia i przedwczesne starzenie. I
odwrotnie; jeśli przystosowujemy się sprawnie i efektywnie, zachowujemy więcej energii
wpływającej na nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Dr Selye wnioskuje z tego, iż:
„możliwości przystosowawcze są najbardziej charakterystyczną cechą życia... Istnieje
związek między poziomem żywotności i stopniem umiejętności adaptacyjnych u każdego
zwierzęcia i każdego [człowieka]."
Wspominam teorie dra Selyego dotyczące mechanizmów stresu działających na
poziomie hormonalnym i biochemicznym, ponieważ dawno już zauważyłem podobne ich
funkcjonowanie w sferze psychiki. Choć nie uważam „wewnętrznych czynników
warunkujących" czy „energii adaptacyjnej" za cechy stałe, jak dowodził Selye, całkowicie
zgadzam się z jego widzeniem życia jako nieustannego odpowiadania, z lepszym czy
gorszym skutkiem, na wyzwania rzucane przez ciągłe dokonujące się wokół zmiany.
„Wewnętrzne czynniki warunkujące" decydują o większości naszych decyzji. Są one
tak trudne do przezwyciężenia, że wolność wyboru, którą się tak chlubimy, jest w dużej
mierze złudzeniem. Ograniczają one naszą zdolność przystosowania nie tylko w sferze
psychiki, ale również w sferze intelektu i emocji.
Tak rozumiane „uwarunkowanie" obejmuje nasze upodobania i antypatie, wierzenia
(religijne, polityczne czy kulturowe), obraz samego siebie, doświadczenia, obyczaje i
przyzwyczajenia, wiedzę i wykształcenie, cele i dążenia. Prawie każde nowe doświadczenie
porównujemy, choć czasem niezupełnie świadomie, z doświadczeniami z przeszłości,
przypasowując je do naszego systemu wierzeń i umacnianych latami sympatii i niechęci.
Rzadko umiemy spojrzeć na coś „nowym" okiem, tak jak dziecko. Patrzymy tak, jak
zostaliśmy uwarunkowani, bądź przez siebie samych, bądź przez innych.
Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy wykształceni i ile wiemy o świecie, nasz
indywidualny zespół czynników warunkujących pozostaje przypadkowy i ograniczony.
Oczywiście czynniki te nie mogą nam służyć za źródło „prawdy", a jednak w jakiś sposób
rodzą w nas wszystkich silne wewnętrzne przekonanie, że „wiemy". Indywidualne czynniki
warunkujące składają się na nasze „ja" (naszą „jaźń"). Są one wyjątkowo trwałe. Przejawiają
silne tendencje obronne i samopodtrzymujące, odrzucając wszystko co nowe i nieznane.
Krótko mówiąc, to one właśnie budzą w nas ten głęboko zakorzeniony opór przed prawdziwą
przemianą. To one pomniejszają nasze zdolności adaptacyjne i wysysają z nas życie. System
alarmowy organizmu uruchamiany jest niemal bez przerwy, nie tylko w obliczu faktycznie
niebezpiecznych stresorów, ale również w sytuacjach nie niosących realnego zagrożenia. A
stąd już tylko jeden krok do uznawania za niebezpieczne wszystkiego, co idzie nie po naszej
myśli, lub jest dla nas niewygodne.
W sferze psychiki, stres rodzi każda forma konfliktu. Konflikt można zdefiniować
jako przygnębienie mające źródło w nie dających się ze sobą pogodzić pragnieniach. J. D.
Krishnamurti, znany na całym świecie nauczyciel duchowy, nazwał konfliktem „różnicę
pomiędzy tym, co jest, a tym, czego byśmy chcieli". Innymi słowy, stres przeżywamy
wtedy, kiedy po prostu nie potrafimy dokonać wyboru, nie dostajemy tego, czego chcemy,
albo też nie chcemy zaakceptować czegoś, co wydarzyło się w naszym życiu
(„rzeczywistości"). Ponieważ w naszym społeczeństwie indywidualne dążenia i chęci są tak
wygórowane dojść możemy do prostego wniosku, że większość stresów i konfliktów
powodowana jest przez nas samych, przez naszą zachłanność.
Każda forma konfliktu niesie za sobą zaburzenia adaptacji, wyklucza bowiem
możliwość bezwstrząsowego i harmonijnego przystosowania. Podtrzymuje w nas stan
pobudzenia i nieustępliwości, niesie żal i cierpienie. Konflikt może być wewnętrzny (w
tobie) albo zewnętrzny (pomiędzy tobą a czymś lub kimś innym). Może się on rozgrywać
na jednym z poziomów (np. na poziomie intelektu), lub też pomiędzy poziomami (np.
pomiędzy intelektem a instynktami czy emocjami).
Jakkolwiek się on wyraża, istota konfliktu jest taka sama i niełatwo go rozwiązać.
Każda strona konfliktu popierana jest przez własną armię wewnętrznych czynników
warunkujących. Przypomina to spór grupy ludzi (czy to dwojga, czy dwóch milionów) z
wielką determinacją dążących do przeforsowania swych racji, przy czym każdy uczestnik
sporu jest absolutnie przekonany o swej „słuszności". Następują więc kompromisy,
przymierza, układy, stłumienia, zwycięstwa, klęski, odwroty lub zawieszenie broni.
Konflikt pozostaje jednak wciąż nie rozwiązany. W ten sposób dochodzi do uwięzienia
energii (głównie gniewu), stłoczonej niczym para w szybkowarze.
Kiedy ciśnienie niebezpiecznie wzrasta lub równowaga sił zostaje zachwiana,
dochodzi do nieuchronnego wybuchu, gdyż przyczyna konfliktu nie została pokonana.
Dobrze wiemy, że czasem jeden incydent potrafi zatruć całe życie. Wiele krajów toczy dziś
wojny zapoczątkowane wydarzeniami sprzed setek lat, ponieważ mimo licznych układów,
porozumień i znacznego upływu czasu, nigdy nie znaleziono odpowiedniego rozwiązania
konfliktu.
Skutki stresu są dużo bardziej wyniszczające i uporczywe, niż zwykliśmy uważać.
Wyobraź sobie, że podczas towarzyskiego spotkania zostajesz przedstawiony osobie, w
stosunku do której natychmiast odczuwasz silną niechęć. Jako człowiek „rozsądny",
zwalczasz swe emocje i dla zachowania pozorów prowadzisz z nią uprzejmą rozmowę. I
wkrótce zapominasz o całym wydarzeniu.
Ten z pozoru błahy incydent jest jednak przykładem zaburzenia funkcji
adaptacyjnej. W wyniku oddziaływania twych czynników warunkujących (osoba ta
przypomina ci kogoś, kogo nie lubisz, lub też „nieodpowiednio" się zachowuje) twoja
reakcja jest przesadna,.przez co niepotrzebnie marnujesz energię nerwową i emocjonalną.
Tymczasem nie ma żadnego realnego zagrożenia i twoje reakcje obronne są niepotrzebne.
Ale to jeszcze nie koniec. Takie (czasem zupełnie nieuzasadnione) odczucia i oceny
gromadzą się w twej podświadomości, umacniając stare wzorce i przeświadczenia. Mogą
się one później ujawnić przyjmując postać silnych przekonań, „prawd" czy fanatycznych
wierzeń. Im większą posiadasz władzę nad innymi, czy to w rodzinie czy w pracy, tym
bardziej potęgują się te przekłamania.
Musimy również rozważyć kumulatywne skutki tego typu reakcji stresotwórczych.
W ciągu jednego dnia możesz takich reakcji, czasem słabszych, czasem silniejszych, do-
świadczać wielokrotnie, np.: uciekł ci autobus i spóźniasz się do pracy; po drodze do domu
jakiś samochód nierozważnie zajeżdża ci drogę; nie dostajesz spodziewanej podwyżki;
opiekunka odwołuje umówione przyjście do dziecka; kolejka do pocztowego okienka nie
przesuwa się, bo któryś z petentów nie może dogadać się z kasjerką; tracisz pracę itp.
Napięcie, współzawodnictwo, wyzwania i ciągłe pobudzenie, są dziś nieodłącznymi
elementami miejskiego życia, podobnie jak narkotyki, zanieczyszczenie środowiska, por-
nografia, długie godziny pracy, hałas i tłok. Kiedyś czynniki te uważano za niezdrowe i
niewskazane; dziś traktuje się je jako nieusuwalne aspekty współczesnego życia. Prze-
żywamy fazę oporu ogólnego syndromu stresu, w której przystosowujemy się do stresorów.
W miarę przyzwyczajania się do każdej nowej formy stresu, nasz próg wytrzymałości stale
się podnosi. W swej biernej gnuśności i/lub rezygnacji, akceptujemy i uczestniczymy w
tym, co kiedyś uważane było za szokujące i nie do przyjęcia.
Przedłużające się oddziaływanie stresorów w wielu dziedzinach życia zbliża nas do
końcowego etapu stresu (wyczerpania) - nagłego i całkowitego załamania. Rośnie liczba
poważnych chorób umysłowych i somatycznych powodowanych przez nieokreślone czynniki
- znak rozpoznawczy stresu. „Puszczają" nerwy i szaleje przemoc.
Kryzys ujawnia się również na dużo szerszej płaszczyźnie. Systemy ekonomiczne
cierpią męki restrukturyzacji, miasta chylą się ku upadkowi, planeta znajduje się w stanie
krytycznym. Narasta w nas uczucie, że nadchodzi koniec dla nas jako jednostek, jako
społeczeństwa i jako całej ludzkości, i że wkrótce zabraknie nam czasu na obmyślenie metod
działania i środków do przeprowadzenia akcji ratunkowej.
Granicę naszej wytrzymałości wyznacza już sam fakt istnienia takiej granicy,
zarówno w przypadku ludzkiej jednostki, jak i stosunków międzyludzkich, rodziny, miasta,
narodu, rasy, oceanu czy całej planety. Jeśli pozostaniemy tacy zgnuśniali pozwalając nieść
się czy popychać ku etapowi wyczerpania, możemy stać się świadkami nagłej i daleko
posuniętej dezintegracji. Na tym etapie niełatwe jest naprawianie zniszczeń, których skutki
mogą okazać się fatalne. Nasze wysiłki często są niewystarczające i podejmowane zbyt
późno. Faktycznie mamy bowiem do czynienia nie z ostatnią kroplą, która przelała czarę, ale
ze wszystkimi kroplami gromadzącymi się w czarze przez długie lata.
Prawdę tę uznał w 1979 r. Willy Brandt. W raporcie komisji do spraw rozwoju
międzynarodowego „Północ-Południe: Program przetrwania" ostrzegał: „Ludzkość nigdy nie
posiadała takiego zasobu technicznych i finansowych środków do walki z głodem i nędzą.
Całe to wielkie przedsięwzięcie może być jednak przeprowadzone tylko w przypadku
mobilizacji woli zbiorowej. Tego, co konieczne, możemy dokonać; musimy dokonać."
Problem tkwi nie w braku wiedzy czy odpowiednich środków ale w złym ich zastosowaniu i
wykorzystywaniu. Niemal wszystkie główne problemy są dziełem człowieka, nawet te, które
uważamy za „naturalne kataklizmy". Ciągnący się okres suszy i głodu w Etiopii
spowodowany jest nie tyle brakiem deszczu, co wycieńczającymi wojnami domowymi i
bezlitosnymi realiami ekonomicznymi krajów Trzeciego Świata. Ziemia, której nie pozwala
się uprawiać, obraca się w pustynię.
Do mobilizacji woli zbiorowej, a więc i do fundamentalnej zmiany naszych
wzajemnych stosunków, nie może doprowadzić żaden czynnik zewnętrzny, ani siłą, ani pers-
wazją, obejmującą również propagandę i edukację. W naszym stuleciu zarówno Związek
Radziecki jak i Chiny, wszelkimi możliwymi, często bezwzględnymi sposobami, usiłowały
przekształcić całe społeczeństwa. Nie udało się. Nawet terror i miliony egzekucji nie zdołały
zmienić ludzkich serc i umysłów.
Każdemu „ognisku zapalnemu" świata poświęcono całe tomy inteligentnych
wskazówek i porad. Przeszkoda uniemożliwiająca wprowadzenie ich w życie zawsze jednak
pozostaje ta sama: my sami, owa „wola zbiorowa", o której pisał Brandt. Gdybyśmy tylko
byli mniej samolubni, gwałtowni, gdybyśmy byli bardziej tolerancyjni... Żyjemy nadzieją, że
znajdzie się nagle ktoś lub coś, wynalazek lub nowa świadomość, która nas uratuje. Lecz
sama nadzieja, niestety, nie wystarcza. Musimy zacząć działać w sposób zupełnie inny niż
dotychczas; potrzebujemy prawdziwej przemiany. Jeśli nadal będziemy usiłowali
rozwiązywać problemy tymi samymi, starymi metodami, będziemy popełniać te same, stare
błędy.
MOBILIZACJA CHĘCI PRZEMIANY
W jaki sposób można się uwolnić od swych uwarunkowań, by prawidłowo reagować
na zmienne bodźce dostarczane przez życie? Jest rzeczą oczywistą, że najpierw należałoby z
dużym wyprzedzeniem i będziesz mógł odpowiednio wcześnie ją ominąć.
W moim przypadku, zewnętrzna przemiana z księgowego w nauczyciela medytacji
wglądu i sztuk walki była jedynie iskrą wielkiego ognia przemiany. Jego płomienie ogarnęły
wszystkie sfery mego życia - fizyczną, emocjonalną, intelektualną i duchową; spaliły spore
ilości opału, by z jego popiołu zrodzić się mogły nowe wartości - proste, radosne i twórcze.
Moja przemiana była w znacznej części bezbolesna, ale bezcenna. Po raz pierwszy
doświadczyłem tego, co mógłbym nazwać prawdziwą zmianą, kiedy doskonaliłem się w
zawodzie księgowego. Praca ta wydawała mi się nużąca i w żaden sposób nie mogłem sobie
wyobrazić siebie przez całe życie pracującego jako księgowy. Z drugiej jednak strony, było
to zajęcie „pewne i rozsądne", powinienem więc uważać się za szczęśliwca. Podobnie jak
wielu innych ludzi, byłem rozdarty wewnętrznym konfliktem, 'robiąc coś, czego wcale robić
nie chciałem. Niecierpliwie oczekiwałem przerw na kawę i lunch, liczyłem godziny do końca
pracy, dni do weekendu czy urlopu, ale wszystko to nie wystarczało, by wynagrodzić mi
codzienny kierat. Za ten stan rzeczy zacząłem winić wszystko i wszystkich dookoła; stałem
się nerwowy i zniecierpliwiony.
Czując wzrastające niezadowolenie, postanowiłem skorzystać w „realnym życiu" ze
swego, wówczas jeszcze niewielkiego, doświadczenia medytacyjnego. Poszukując „jasnego
zrozumienia celu" „zobaczyłem" w końcu (znacznie wyraźniej niż mógł to zrobić sam
intelekt), że choć księgowość rzeczywiście jest zajęciem ograniczonym, któremu nie
chciałbym poświęcać życia, nie ma na razie nic takiego, co naprawdę chciałbym robić i do
czego miałbym kwalifikacje. Stało się dla mnie jasne, że swą wewnętrzną walkę rozpocząłem
bez żadnej istotnej przyczyny, powodując w ten sposób jedynie własne cierpienie.
Kiedy w pełni uznałem słuszność tego, co robię, mój wewnętrzny bunt nagle ucichł.
Praca była co prawda dokładnie taka sama, ale ja się zmieniłem. Zacząłem czerpać
satysfakcję z dobrego wykonywania swych obowiązków. Przestałem wciąż patrzeć na
zegarek i w rezultacie czas wydawał się płynąć szybciej; umiałem też zapominać o pracy
wychodząc z biura i, w pełni cieszyć się wolnym czasem. Po raz pierwszy w życiu mogłem
pozbyć się niepotrzebnych trosk i zaprzątających umysł myśli i zacząć żyć teraźniejszością.
Wyzwolenie się ze schematu uwarunkowań - osiągnięcie prawdziwej przemiany - to
właśnie temat mej książki. Choć nie jest to łatwe, można tego dokonać i musimy tego
dokonać, jeśli mamy doprowadzić do radykalnej zmiany wzajemnych stosunków, do której
wzywali Einstein i Brandt. Jeśli będziemy umieli umiejętnie odpowiadać na wyzwania
rzucane przez życie, chwila za chwilą, nauczymy się rzeczy bezcennej - dowiemy się, jak
„zmierzyć się z wielkim, kiedy jeszcze jest małe". Każdy kryzys dlatego staje się kryzysem,
że sprawy wymykają się spod kontroli. Jeśli zajmiemy się mniejszymi problemami, nigdy nie
urosną one do rangi wielkich. Krok po kroku, nie porywając się na wielkie rzeczy, przejść
możemy dystans tysiąca mil; możemy osiągnąć coś naprawdę wielkiego.
Rozdział drugi
DLACZEGO TAK RZADKO DOCHODZI DO PRAWDZIWEJ ZMIANY
„Jak umysł - lękliwy, zawistny i zachłanny - odkryć może coś, co go przerasta?
Widzi on jedynie własne projekcje - wyobrażenia, wierzenia i wnioski, w których jest
uwięziony. "
- J. D. KRISHNAMURTI
„Przedmiot wszelkiego słusznego pożądania jest w zasięgu ręki, niewidzialny, bo
woalem iluzji okryty. Jak ktoś, kto nie wiedząc, że tuż pod jego stopami leży pod ziemią
skarb zloty, wiele razy przechodzi po nim, a nie znajduje go, tak każda istota żyje czas
cały u wrót miasta Brahmana, lecz odnależć go nie może."
- UPANISZADY
Za każdym razem, kiedy mówię o konieczności prawdziwej zmiany, ludzie złoszczą
się i buntują. Stawiają mi te same pytania: „Cóż jest we mnie złego?" „Czyż nie zmieniamy
się przez cały czas?" „Nie czynimy postępów?" „Nie wyciągamy wniosków z doświadczeń,
nie dokonujemy odkryć?" „Czyż odpowiedzią nie jest jedna czy druga metoda naukowa,
psychologiczna, duchowa?" Według mnie, nasilenie tego typu reakcji jest właśnie
demonstracją ludzkiego oporu wobec zmiany, w tym przypadku zmiany spojrzenia na życie.
Dlaczego jesteśmy tak oporni?
Nasze środowisko gwałtownie się zmienia. Wymykające się spod kontroli zdobycze
nauki i techniki dają nam olbrzymią siłę, ale, jak zauważył Einstein, nie towarzyszy temu
odpowiednia umiejętność mądrego jej wykorzystania. Innymi słowy, nasz rozwój
intelektualny jest nieproporcjonalny do spowolnionego rozwoju emocjonalnego i ducho-
wego. Przerażające jest to, że światowi przywódcy swą filozofię zawierają w dumnym
powiedzeniu: „Przemawiaj łagodnie, ale nie wypuszczaj z rąk kija", i nie wywołują tym
powszechnego oburzenia, zwłaszcza że „kijem", o którym mowa, jest siła mogąca
zniszczyć całe kraje, a nawet całą znaną nam cywilizację.
Pomimo licznych wymyślnych wyjaśnień i usprawiedliwień, motywacja naszych
działań sprowadza się zwykle do zasady „najpierw ja" - ja, moja rodzina, moja praca, moje
sąsiedztwo, moja klasa społeczna, moja rasa, mój kraj, moja religia, moja ideologia. Nie
możemy jednak logicznie wyjaśniać naszego postępowania opierając się na „naturalnym"
instynkcie przetrwania, bowiem rzadko znajdujemy się w sytuacjach faktycznie
zagrażających życiu. Możemy być lepsi czy gorsi od innych, ale nie jest to bynajmniej
kwestia walki o przetrwanie. Niektórzy z najbardziej agresywnych i chciwych ludzi w
naszym społeczeństwie, już są najbogatsi i najpotężniejsi.
Zwykle próbujemy łagodzić efekty zasady „najpierw ja" poprzez ideę
dobroczynności. Rozumujemy w ten sposób: „Kiedy zgromadzę dość pieniędzy i władzy,
by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, wtedy podzielę się nadwyżką z innymi". Tak
mniej więcej brzmiało uzasadnienie doktryn politycznych reprezentowanych w latach 80-
tych przez Reagana i Thatcher. Faktem jest jednak, że nigdy nie posiadamy wystarczająco
dużo, by czuć się bezpiecznie. Począwszy od lat 60-tych, stale zwiększa się różnica między
bogatymi a biednymi (oraz rodzona przez nią zazdrość i nienawiść). Zadziwiające jest dla
mnie to, że zarówno bogaci jak i biedni próbują przekonywać samych siebie, że na
fundamencie pazerności można zbudować zdrowe, zwarte spoleczeństwo.
Kierowanie się zasadą „najpierw ja" w dążeniu do celu, zwykle oznacza
wykorzystywanie innych. 'Słownik definiuje „wykorzystywanie" jako „osiąganie z czegoś
korzyści; korzystanie z czegoś dla osiągnięcia celu; użycie narzędzia; zużycie materiału;
posługiwanie się czymś; wyzyskanie kogoś". Inni ludzie stają się drugorzędni, są tylko
narzędziami służącymi do osiągnięcia przez nas wyznaczonych celów. Element wyzysku
widoczny jest we wszystkich naszych relacjach z innymi ludźmi, innymi krajami i
kulturami, innymi gatunkami zwierząt, ze środowiskiem. Ciągle i niezmiennie dążymy do
sprawowania kontroli. Zapominamy, że za każdym „sukcesem", władcą, wyzyskiwaczem,
przełożonym, stoi czyjeś niepowodzenie, jakiś poddany, wyzyskiwany, podwładny. Ta
druga grupa jest oczywiście znacznie liczniejsza.
Nasza władza nad przyrodą również nie przynosi spodziewanych korzyści. Na
Zachodzie poziom życia pod względem materialnym rośnie w tym stuleciu niesamowicie
szybko. Czy jesteśmy jednak szczęśliwsi i bezpieczniejsi niż nasi przodkowie lub
mieszkańcy krajów „słabo rozwiniętych"? Kiedy podróżowałem po rolniczych terenach
Indii, spotykałem chłopów, którzy uważali się za szczęśliwców posiadając tygodniowy
zapas żywności; bardzo chętnie też chcieli się nim ze mną podzielić.
Cena, którą musimy płacić za „komfort i wygodę", coraz bardziej daje się nam we
znaki. Życie staje się gorączkowe a w wielu dziedzinach wręcz „niezdrowe". Są dni, na
przykład, kiedy zaleca się niewychodzenie z domu, " gdyż zazwyczaj dobroczynne i
życiodajne słońce lub powietrze mogą nam po prostu zaszkodzić. Wiele jezior i rzek nie
różni się niczym, poza szumną nazwą, od zwyczajnych ścieków. Niemożliwe prawie stało
się kupno żywności wolnej od toksycznych związków chemicznych; nawet codzienne
dojazdy i powroty z pracy przyprawiają nas o ciężki stres.
Im większą posiadamy władzę, tym większe ponosimy ryzyko popełnienia
katastrofalnego błędu, bądź to przez podjęcie jakiegoś działania, bądź przez jego zaniechanie.
Im więcej spraw podlega naszej kontroli, tym więcej może się spod tej kontroli wymknąć.
Jak pisał Willy Brandt, dysponujemy już naprawdę potężną siłą. Teraz musimy rozwinąć
umiejętności konstruktywnego jej wykorzystania.
POSTĘP, REFORMA I FRAGMENTACJA
Czas, doświadczenie i „postęp" nie są automatycznymi odpowiedziami na nasze
problemy, jak wielu z nas uważa. Jeśli rzeczywiście przez całe życie uczymy się tak dużo, jak
- nam się wydaje, to dlaczego, choć powinno to być regułą, starsze pokolenia nie są wcale
mądrzejsze od młodszych? Lekcje historii powtarzaliśmy już tyle razy, że już dawno
powinniśmy zdać egzamin dopuszczający nas do Utopii. Niby ciągle się rozwijamy,
gromadzimy majątek i wiedzę, ale nigdy nie osiągamy celu, nigdy nie mamy dosyć. Ciągle
pozostaje coś do zrobienia, coś, o co trzeba walczyć, bez względu na to, ile udało nam się już
osiągnąć. I jakoś nigdy nie przychodzi nam do głowy myśl, że nie wynika to z przeciwności
losu, lecz z naszego skażonego sposobu postrzegania życia.
Choć wiara w postęp i nadzieja są w naszym społeczeństwie cechami wręcz
błogosławionymi, mogą one również stanowić poważną wadę. Kiedy uważasz, że przecież
się rozwijasz i wszystko w końcu dobrze się ułoży, tracisz czujność. Nie podejmujesz
szybkiego, decydującego działania. Nie ma w tobie ducha dociekliwości. Tolerujesz to, co
jest nie do przyjęcia. Używając terminologii teorii stresu, przeżywasz fazę „oporu",
przystosowujesz się do czegoś, co jest dla ciebie szkodliwe. Większość ludzi odcina się od
głodu, wojen i przemocy fizycznej, a tymczasem zjawiska te nie dość, że w ogóle pojawiają
się w naszym świecie, to jeszcze są całkiem powszechne. Jak dowodzą badania, ponad
połowa rządów na świecie stosuje tortury jako polityczny środek nacisku. Istnieje
niebezpieczeństwo, że dewastacja planety (a co za tym idzie - również nas samych)
wynikająca z nadużyć dokonywanych na naszym środowisku naturalnym, potraktowana
zostanie po prostu jako kolejna „sprawa" czy „kwestia", jedna z tysiąca. Ostrzeżenia przed
szkodliwością słońca czy skażonego powietrza nie są przez nas nigdy kwestionowane;
przyjmujemy je jako fakty nie mające nic wspólnego z ludzkimi decyzjami i działaniami -
naszymi decyzjami i działaniami. Powinniśmy czuć oburzenie i niepokój. A nie czujemy...
na razie.
Podobna akceptacja widoczna jest również w życiu jednostki. Bardzo często ludzie
trzymają się pracy u jakiegoś wyzyskiwacza, albo pozostawiają nierozwiązane problemy
rodzinne w nadziei, że jeszcze nadejdą lepsze czasy, że wyzyskiwacz się zmieni, albo po
prostu dlatego, że się już do tego przyzwyczaili. Zbytnio obawiają się ryzyka, by zacząć coś
nowego, nieznanego, nawet jeśli znane oznacza dla nich bezsensowny ból i cierpienie.
Prawdziwa zmiana jest rzadka, ponieważ zwykle dążymy nie do zmian, lecz do
przekształceń, reform. „Zmiana" to „czynienie czegoś innym lub stawanie się innym". „Prze-
kształcać" natomiast znaczy „kształtować, formować" lub „czynić coś lub stawać się lepszym
poprzez eliminowanie niedoskonałości, usterek i błędów". Stawanie się nowym jest dążeniem
raczej rzadko spotykanym w naszym społeczeństwie. Jesteśmy zwykle pochłonięci
pozbywaniem się niedoskonałości, naprawianiem, łataniem, poprawianiem lub po prostu
przepychaniem się łokciami do przodu.
Walka z niedoskonałościami mogłaby okazać się wartościowa, my jednak usiłujemy
pozbywać się nie tyle samych niedoskonałości, co ich zewnętrznych przejawów. Proces ten
nie może jednak zostać uwieńczony sukcesem. Próbując zmieniać życie po kawałeczku,
leczymy objawy choroby zamiast jej przyczyn. Mało tego, że nieleczona choroba rozwija się,
to jeszcze marnujemy zapasy swych sił witalnych i często doprowadzamy do niepotrzebnych
i wyniszczających organizm komplikacji.
Przypuśćmy, że, by odczuć pozytywne „sprzężenie zwrotne", cały czas musisz być
podziwiany i obsypywany pochwałami. Wysiłki zmierzające do zadowolenia innych ludzi,
zrobienia na nich wrażenia, zaimponowania znajomym w pracy i każdym innym
środowisku, mogą doprowadzić cię do wyczerpania. Być może będziesz próbował poprawić
swój wygląd przez odpowiednią dietę, ćwiczenia fizyczne, drogie ubrania lub operacje
plastyczne, a gdy to wszystko nie przyniesie oczekiwanych rezultatów, zaczniesz szukać
pocieszenia w objadaniu się, alkoholu, seksie lub narkotykach.
Prawdziwa niezależność i poczucie własnej wartości mogą jednak wypłynąć jedynie
z twego wnętrza. Choćbyś robił nie wiem co, nigdy nie będziesz w stanie sterować tym, co
inni o tobie pomyślą i jak będą cię odbierać. Twe niezliczone próby ukrycia się lub ucieczki
od problemów nie przyniosą efektu dopóki tkwić w tobie będzie ich pierwotna przyczyna.
Innym powodem stopniowania zmiany jest nasz sposób postrzegania życia.
Dzielimy je na niezliczone szufladki, takie jak praca, rodzina, zdrowie, rozrywka itd. Im
więcej tworzymy informacji, tym więcej takich szufladek i tym bardziej są one obszerne i
złożone. Stajemy się niezdecydowani, zdezorientowani i przygnębieni. Ostatnio wręcz
zalewani jesteśmy informacjami dotyczącymi funkcjonowania ciała i umysłu. Na
przykład, różnego rodzaju reklamy codziennie zalecają nam coraz to inne diety i
ćwiczenia - fizyczne, umysłowe czy duchowe. Część tych informacji nie jest może
bezwartościowa, ale za to ograniczona i fragmentaryczna. Wszak nie wiemy nadal, jak z
tego zalewu informacji wyłowić to, co prawdziwe i dla nas dobroczynne, i co zrobić, by
wszystkie te cząstki pojęciowe utworzyły jedną, spójną całość. Czujemy się więc
sfrustrowani i zbici z tropu, na oślep przerzucamy się z jednej diety czy formy ćwiczeń na
drugą.
Ciało, umysł i energia w istocie nie funkcjonują w oderwaniu od siebie. Stanowią
elementy zwartej, niepodzielnej i cały czas zmieniającej się całości. To nasz intelekt postrze-
ga je jako odrębne i samodzielne sfery. Niestety, rozumowanie, z którego pomocą dążymy do
osiągnięcia pełni, jest tym samym procesem, który powoduje w nas poczucie niepełności i
fragmentacji. Chodzący intelekt - specjalista - może zrobić ci szczegółowy wykład z zakresu
swej specjalności, ale nie powie ci, jak włączyć ją do większej całości. I w tym właśnie tkwi
problem.
Fragmentacja jest też oczywiście wyraźna w życiu społecznym. Pojawiają się ciągle
nowe szufladki - różnorodne palące kwestie, z którymi społeczeństwa i ich rządy muszą się
zmierzyć.
Zwykle nieźle dajemy sobie radę z analizowaniem i udzielaniem wskazówek; gorzej
nam idzie z osiągnięciem prawdziwej zmiany. Środki zaradcze i działania podejmowane
zazwyczaj w przypadkach dotyczących dyskryminacji, przemocy, środowiska naturalnego,
obrony państwa, gospodarki, narkotyków, AIDS, emigracji, opieki społecznej czy stosunków
międzynarodowych, podzielić można na trzy kategorie: formowanie lub przyłączanie się do
organiacji wywierających presję społeczną, albo do partii politycznej, w celu przeforsowania
swoich racji w konkretnej sprawie; ustanawianie nowych przepisów prawnych i roz-
porządzeń; tworzenie różnego rodzaju funduszy, finansowanie edukacji i badań naukowych.
Czy należymy do elity rządzącej, czy też nie, wydaje nam się, że są to jedyne sposoby na
załatwienie każdej sprawy. („Rewolucja" polityczna przebiega w podobny sposób, tyle tylko,
że jest bardziej gwałtowna, obejmuje szerszy zakres spraw, a jej skutki są trwalsze.)
W naszych działaniach, podejmowanych w różnych sytuacjach i z różnym skutkiem,
tkwią cztery błędy.
Po pierwsze, są one niewystarczające i nieskuteczne. Mimo poświęcenia ogromnej
ilości czasu, energii i środków finansowych, mimo osiągnięcia postępów, na które niektórzy
z nas z dumą wskazują, główny problem pozostaje, w takiej czy innej formie, nie rozwiązany.
Dążenie do szybkiego, „decydującego" i przynoszącego natychmiastowe efekty działania
dowodzi naszej ignorancji; nie rozumiemy, co naprawdę należy zrobić, zadania
krótkoterminowe wydają się nam ważniejsze od długoterminowych.
Po drugie, każda „sprawa" zawsze współzawodniczy o priorytet z jakąś inną sprawą,
walczy o ograniczone środki oraz poparcie społeczne. Bywa i tak, że pewne palące kwestie
nawzajem się wykluczają.
Po trzecie, organizacje odpowiedzialne za „rozwiązanie" problemu często są
zainteresowane, świadomie lub nie, , jego przeciąganiem. W końcu brak problemu oznacza
brak pracy i brak uznania.
I po czwarte, zajmowanie się jedną sprawą często wymaga zainteresowania się inną,
co oczywiście powoduje dalsze rozdrobnienie.
Analiza rozkłada na części; nie łączy ich w całość. Nasze życie, zarówno na
płaszczyźnie indywidualnej jak i kolektywnej, wymaga jak najszybszego uzdrowienia;
potrzebuje siły integrującej, która w końcu zatrzyma proces pogrążający je w rozbiciu i
podziałach. Musimy koniecznie znaleźć źródło zjednoczenia, zanim rozpadniemy się w
drobny mak.
ŚLEPA PLAMKA
„Niewidoczny, choć sam widzi; nieslyszalny, choć sam slyszy; myślą nieogarnięty,
choć sam myśli; niepoznany, choć sam wie wszystko - poza nim nikt nie widzi, nikt nie
slyszy, nikt nie myśli, nikt nie wie. On. Jaźń', jest Władcą Wnętrza; Nieśmiertelnym.
Wszystko, co nie jest Jaźnią, przemija.'
- UPANISZADY
Nasza świadomość, podobnie jak oko, posiada swą ślepą plamkę. To właśnie ona nie
pozwala nam wyciągać z doświadczeń prawidłowych wniosków i przejść od etapu
uzmysłowienia sobie, co musimy zrobić, do zrobienia tego; przeszkadza nam w osiągnięciu
pełni, harmonii i zadowolenia. To ona trzyma nas zamkniętych w błędnym kole cierpienia.
Ta ślepa plamka to my sami. Wszystkie myśli i działania wypływają ze środka tego,
co nazywamy naszą „jaźnią" czyli „ja". Jesteśmy dobrowolnymi niewolnikami wew-
nętrznych głosów i popędów, a jednak znamy je tak słabo; nie wiemy, skąd pochodzą ani
któremu głosowi wierzyć, którego słuchać. Choć „ja" wydaje się być dostatecznie stałe i
realne, kiedy go szukamy, okazuje się, że nigdzie nie można go znaleźć. To nie kończyna
ani organ; to nawet nie mózg.
Mamy zwyczaj ignorować fakt istnienia ślepej plamki, ponieważ należy ona do
Nieznanego - jest czymś niewytłumaczalnym, groźnym, nie dającym się kontrolować i po-
tencjalnie chaotycznym. Często słyszy się takie zdanie: „Lepiej za bardzo się w nic nie
zagłębiać, za dużo nie myśleć, za mocno nie dociekać." Stwierdzenie takie odzwierciedla
zarówno uznanie (niekoniecznie świadome), jak i lęk przed tym, co rzeczywiście leży u
podstaw naszej konwencjonalnej „rzeczywistości".
Choćbyś nie wiem czego próbował i nie wiem jak usilnie się starał, twe wysiłki nie
okażą się korzystne dla twego głębszego dobra, jeśli nie będziesz wiedział, kim naprawdę
jesteś i czego naprawdę potrzebujesz. (Szybki sukces w osiągnięciu tego, czego chcesz, to nie
to samo co zdobycie tego, czego potrzebujesz.) A tego z kolei nie możesz się dowiedzieć,
póki nie postawisz sobie umiejętnie sformułowanego i stanowczego pytania. Nie znając
siebie, zmuszony jesteś bez końca powielać utarte wzorce, pomimo bólu jaki mogą ci
sprawiać.
Do samopoznania nie dochodzi się automatycznie, jak do poznawania otaczającego
cię świata. Ślepa plamka przemieszcza się wraz z patrzącym i choć zmienia się pole
widzenia, samopoznanie wciąż pozostaje poza nim. Wyobraź sobie, że pokój to wszechświat.
Chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o pokoju, najpierw rozglądasz się wokół siebie. Nie
mogąc dojrzeć od razu wszystkich jego części, zmieniasz perspektywę i kąt patrzenia aż do
momentu, kiedy wydaje ci się, że poznałeś już każdy jego zakamarek. Wydaje ci się, że teraz
dokładnie „znasz" ten pokój; nie musisz się już niczego więcej o nim dowiadywać. Jedna
rzecz umknęła jednak twej uwadze - element najważniejszy: ty sam, obserwator.
Nawet kiedy skierujesz uwagę do wewnątrz, patrzą na siebie nawzajem różne części
ciebie, a sam obserwator nadal pozostaje ukryty i oddzielony. Dlatego też, podczas
medytacji można zetknąć się z niezwykłymi, fascynującymi przeżyciami wewnętrznymi, a
nawet niezwykłą mocą, a jednak prawie niczego się nie nauczyć o sobie samym. Poza
okresami medytacji i pracy wewnętrznej, życie i problemy pozostają takie same, a
właściwie - porównując wzniosłe przeżycia duchowe z banalnością i bezcelowością dnia
codziennego - stają się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Niektórzy ludzie patrzą w głąb
siebie i dochodzą do wniosku, całkiem słusznego, że jedynym lekarstwem na wszystkie ich
kłopoty jest miłość i altruizm. Jeśli jednak wniosek ten ma podłoże czysto intelektualne,
sam z siebie nie jest w stanie rozwiązać żadnego problemu. Nie może stać się pomostem
nad tą frustrującą przepaścią między tym, jacy są („najpierw ja"), a tym, jacy chcieliby być
(altruizm i miłość); między tym, co trzeba zrobić, a tym, co robią. Wiedziałem kiedyś na
zderzaku samochodu nalepkę z napisem głoszącym: „Jezus cię kocha... i ja też próbuję."
Jeszcze trudniejszą do ogarnięcia czyni ślepą plamkę fakt, iż nie jest ona
pojedynczym tworem. Nasze „ego" czyli „ja" przypomina muszlę czy inną strukturę
zamieszkaną przez wiele wzorów czy osobowości składowych, tłoczących się w kolejce, by
ujawnić swą naturę. Mogą to być np.: rodzic, dziecko, mężczyzna lub kobieta, karierowicz,
uczony, szpieg, pomocnik, brutal, malkontent, terrorysta, tchórz, żartowniś i wiele innych.
Te osobowości składowe to jakby wielu ludzi zamieszkujących jedno ciało. Kiedy
mówimy: „Czuję, jakby toczyła się we mnie jakaś walka", jesteśmy znacznie bliżej prawdy,
niż sądzimy.
Osobowości składowe i wzorce tworzą w głównej mierze wewnętrzne czynniki
warunkujące, które Hans Selye uznał za odpowiedzialne za nasze reakcje na wyzwania życia.
Ponieważ nie zdajemy sobie sprawy z tej wielkiej ślepej plamy, i ponieważ niezwykle
rzadko udaje nam się zmienić nasze głęboko zakorzenione wzorce, uważamy się za istoty
trwałe i niezmienne. Wewnętrzne czynniki warunkujące nie tylko traktujemy jako cechy
stałe, ale również jesteśmy z nich zadowoleni. Swe uwarunkowane zachowanie często
usprawiedliwiamy patriotyzmem, rasizmem, religią, historią, a nawet poczuciem
indywidualności („Jestem dumny z tego, jaki jestem i nie chcę się zmieniać!") Ekstremalnym
przykładem funkcjonowania tego mechanizmu jest fanatyzm.
Skoro siebie uznajemy za stałych i niezmiennych, większość podejmowanego przez
nas działania skierowana jest na zewnątrz. Próbujemy więc zmieniać na naszą modłę innych
ludzi czy środowisko; oglądamy się na innych - na Boga, guru, filozofów i ekspertów -
oczekując od nich mądrości, rady, sądu, czegoś, w co moglibyśmy wierzyć; czekamy, aż
inni nas napełnią, dotrzymają nam towarzystwa, pokrzepią na duchu, zapewnią poczucie
bezpieczeństwa.
Celem wszystkich naszych prób przemiany, tak jak celem wszystkiego, co robimy,
jest bezpieczeństwo. Czujemy się substancjalni, ale tej substancji zawsze nam mało. W głębi
odczuwamy ciągły strach; boimy się, że zbyt mało posiadamy, zbyt mało znaczymy, że
stracimy to, co zdobyliśmy; boimy się nieznanego, niespodziewanego, śmierci. Największy
lęk odczuwamy przed Nieznanym, we wszystkich jego postaciach, również takich jak
Śmierć, Pustka, Chaos, Szaleństwo. Boimy się, ponieważ nie możemy tego poznać,
przewidzieć i kontrolować. Szukamy pocieszenia w bogactwie, sławie, władzy, wierze i
„duchowości"; dążymy do posiadania ludzi, przedmiotów i idei; rozwijamy się gromadząc
coraz to nowe osiągnięcia; chcemy czuć, że jesteśmy potrzebni, pożądani, że należymy do
wspólnoty wyznawców prawdziwej wiary.
Gonimy za tym wszystkim, gdyż pragniemy czuć się bardziej substancjalni, bardziej
realni. Pocieszamy się myślą, że skoro wszystkie te dobra są trwałe (ponieważ inni je za takie
uważają), a my je posiadamy, lub mamy z nimi jakiekolwiek powiązanie, to sami również
musimy być trwali. Tego typu więzi pomagają nam budować i umacniać mury obronne,
którymi nasze ego, czyli „ja", odgradza się od swych lęków.
Największym błędem strategii obronnej naszego ego jest założenie, że Nieznane
pozostaje na zewnątrz tych umocnień, podczas gdy ono czai się wewnątrz. Gdziekolwiek
idziemy, ono podąża za nami. Bez względu na to, ile posiadamy władzy, ile zdobyliśmy
wiedzy i ile w życiu osiągnęliśmy sukcesów, ciągle nam mało. W głębi pozostajemy
nietrwali, niedoskonali i niezaspokojeni. (Jeśli bylibyśmy zaspokojeni, większość naszych
działań okazałaby się zbędna.) Nie możemy naszej „jaźni" uczynić stałą, ponieważ po prostu
taka nie jest i nigdy nie była.
Budda wyraził ten ludzki dylemat za pomocą terminu przywiązania. W drugiej ze
swych Czterech Szlachetnych Prawd powiedział, że cierpimy dlatego, że próbujemy związać
się, trzymać się życia (albo odtrącić je, co stanowi negatywny aspekt przywiązania), podczas
gdy nie istnieje nic, czego można by się trzymać. Uważał on, że życie nie jest czymś stałym,
że przechodzi ciągłe zmiany, że zawiązki różnych twórczych działań cały czas kształtują
nowe działania. A zatem, jeśli próbujemy trzymać się życia, przecieka nam ono przez palce,
jak piasek. Na stratę tę reagujemy cierpieniem, ponieważ nigdy nie możemy poczuć się praw-
dziwie usatysfakcjonowani i zadowoleni.
Dwa i pół tysiąca lat po śmierci Buddy fizyka jądrowa naukowo potwierdziła jego
wgląd w naturę wszechświata. Uczy nas ona, że wszechświat nie jest zbiorem stałych
obiektów poruszających się w absolutnym czasie i przestrzeni. Stanowi on raczej ogromną,
nierozerwalną i ciągle zmieniającą się pajęczynę wzajemnych powiązań energetycznych,
nietrwałych i niestałych. A skoro nic we wszechświecie nie jest stałe, my również tacy nie
jesteśmy. A jednak wciąż żywimy takie przekonanie.
Chociaż ta teoria naukowa jest powszechnie uznana i wykładana w szkołach, nikt z
nas nie bierze jej do siebie. Nadal uważamy się za odrębne wysepki dryfujące w czasie i
przestrzeni. Ta odrębność nadal jest podstawą naszych systemów prawnych, ekonomicznych
i społecznych. To niedopatrzenie nie powinno nas jednak dziwić. Jest to wszak wyraz naszej
zbiorowej ślepej plamki, nie przyjmującej do wiadomości oczywistej prawdy.
ODWIECZNY PROBLEM
Ślepa plamka na naszej świadomości nie jest moim odkryciem ani wymysłem.
Większość religii i filozofii w jakiś sposób do niej nawiązuje. Jest to odwieczny dylemat,
zrodzony wraz z rozwojem naszej mentalnej świadomości ego, poczucia odrębnej jaźni.
W tradycji chrześcijańskiej przejawia się on w przypowieści o Adamie i Ewie
zrywających owoc z Drzewa Poznania. Przed zjedzeniem jabłka Adam i Ewa byli niewinni,
jak niewinne są zwierzęta czy dzieci. Nie mieli poczucia oddzielenia w czasie i przestrzeni.
Żyli w całkowitej i bezczasowej teraźniejszości. Kiedy zjedli owoc i posiedli moc
rozróżniania dobra i zła, zostali rozdzieleni - z Bogiem, ze sobą nawzajem, ze zwierzętami i
całym środowiskiem. Po raz pierwszy doświadczyli również oddzielenia czasowego i
rozpoczęli wędrówkę ku śmierci. Zostali wygnani z raju niewinności: „I rzekł Pan `Oto
człowiek stał się taki jak my: zna dobro i zło. Byleby tylko nie wyciągnął teraz ręki swej i nie
zerwał owocu także z drzewa życia, i nie zjadł, a potem żył na wieki!' Odprawił go więc Pan
Bóg z ogrodu Eden, aby uprawiał ziemię, z której został wzięty. I tak wygnał człowieka, a na
wschód od ogrodu Eden umieścił cheruby i płomienisty miecz wirujący, aby strzegły drogi
do drzewa życia."
Tao Te Ching (napisana w Chinach między III a IV wiekiem przed Chrystusem) i
Upaniszady (napisane w Indiach w VII wieku przed Chrystusem) poruszają ten sam
problem, choć z nieco innej perspektywy.
„Z wieczności nieistnienia spokojnie przyglqdamY się tajemniczym poczqtkom
Wszechświata.
Z wieczności istnienia jasno postrzegamy widoczne różnice.
Obie te rzeczy w źródle są tym samym, różniq się dopiero w postaci...
Kiedy caly świat pojmie piękno piękna, wówczas powstaje brzydota.
Kiedy wszyscy poznają dobroć dobra, wówczas powstaje zlo.
Tak oto istnienie wskazuje na nieistnienie; Z latwego rodzi się trudne."
- TAO TE CHING
..Dopóki istnieje podział, jeden widzi drugiego. jeden słyszy drugiego, jeden czuje
drugiego, jeden mówi do drugiego, jeden myśli o drugim, jeden zna drugiego; lecz kiedy dla
oświeconej duszy wszystko roztapia się w Jaźni, komuż wtedy widzieć kogo?"
- UPANISZADY
Rozum jest bronią obosieczńą. Z jednej strony pozwala nam cieszyć się swą
indywidualnością, wyjątkowością i możliwością sprawowania władzy. Dzięki niemu umiemy
analizować i rozkładać rzecz na elementy, a więc dogłębnie ją poznać i sterować nią. To on
jest źródłem olbrzymiej władzy nowoczesnego społeczeństwa manipulującego swym
środowiskiem.
Z drugiej jednak strony, intelekt sprawia, że jesteśmy odseparowani, podzieleni, słabi
i pełni lęków, śmiertelni. Odcina jednostkę od reszty wszechświata (od wszystkiego, co nie
stanowi „ja"), który jest podstawą jej istnienia. Jest przyczyną nieporozumień, konfliktów i
wojen.
Podziały i fragmentacje zachodzą również w naszym wnętrzu, oddzielając od siebie
poszczególne części naszej Jaźni. Stąd też jedna część nas może być „dobra", podczas gdy
druga jest „zła"; jedna może być „głęboka", druga - „powierzchowna"; jedna może być
„prawdziwa", druga - „fałszywa". Bardzo często cząstki te prowadzą między sobą spór. A
ponieważ mamy niewielki wgląd w istotę naszych konfliktów, rzadko umiemy je rozwiązać;
tkwimy uwięzieni w pułapce. Nie potrafimy doświadczyć prawdziwej zmiany.
Prawdę mówiąc, za tymi wszystkimi elementami, które postrzegamy, zawsze ukrywa
się jakaś całość. My jednak jej nie widzimy, zauważamy jedynie różnice i podziały. Musimy
więc odzyskać wzrok; musimy wejrzeć w Jednię naszej głębszej jaźni.
Yin-yang to symbol wszechświata, godzący ze sobą pozornie skrajne przeciwieństwa
oraz dwubiegunowość z jednością. Obrazuje on wszelkie możliwe pary przeciwstawień:
kobiecy-męski, niebo-ziemia, dobry-zły, czarny-biały, wewnętrzny-zewnętrzny, rozum-serce
itd. Te przeciwległe bieguny są jednak od siebie uzależnione. Nie budują wobec siebie stałej
opozycji, tak jak np. Dobro i Zło w ujęciu chrześcijańskim. Yin zawiera element yang i od-
wrotnie. Skrajne yin przechodzi w yang, a skrajne yang powraca do yin. Yin i yang zawsze
dążą do zachowania równowagi.
Koło z kolei symbolizuje Tao, Absolut, Źródło, z którego wypływa yin i yang. Tao
poprzedza yin i yang, a jednocześnie ogarnia ich nie kończące się wzajemne oddziaływanie.
Było i ciągle pozostaje ich źródłem.
Dopóki „ja" uważa się za byt samodzielny i niezależny (innymi słowy - tylko za yin,
tylko za yang), pozostaje odcięte od swej natury i źródła - Tao, pierwotnej Jedni. Znajduje
się w ciągłym stanie braku harmonii i równowagi, prowadząc beznadziejną, i z góry
skazaną na przegraną, bitwę obronną z zalewającą je falą wszechświata, który uznało za
oddzielną kategorię - „nie ja".
Nie ma takich środków psychologicznych, finansowych czy jakichkolwiek innych,
które mogłyby zagwarantować pełne bezpieczeństwo naszemu ego. Nie istnieje nic, czego
„ja" mogłoby się naprawdę uchwycić; nie pomogą mu inni ludzie, dobra materialne,
poglądy ani nawet religia. Ta niepotrzebna walka wyczerpuje wielu z nas już na długo
przed śmiercią. Żyjemy automatycznie i bez entuzjazmu, nie okazując życiu większego
zainteresowania.
Prawdziwa zmiana oznacza reagowanie na ciągłe oddziaływanie wzajemne yin i yang,
na ruchy Tao, czyli wszechświata. Nasze „ja" robi jednak wszystko, by do tej zmiany nie
dopuścić. Jest ono w znacznym stopniu uwarunkowane i ma własne, ustalone poglądy na to,
kim jest i jak powinno wyglądać jego życie. Pragnie poczucia stałości i substancjalności, nie
dopuszczając do siebie myśli, że faktycznie jest nietrwałe i zmienne, jak wszystko inne na
świecie.
Wiele stresów, niepokojów, a nawet wojen, powodowanych jest nieumiejętnością i
niechęcią uznania przez nas faktu, że życie cały czas się zmienia. O tym właśnie mówił
Budda głosząc, że wszelkie cierpienie ma źródło w przywiązaniu. Jeśli niczym nie jesteśmy
związani, nawet śmierć nie jest nam straszna. Staje się ona wówczas kolejnym doświa-
dczeniem, kolejnym momentem, kolejnym wyzwaniem, kolejnym ruchem Tao. Muszę tu
zaznaczyć, że „brak przywiązania" w tym sensie nie oznacza braku troski czy działania, lecz
wyzwolenie od lgnięcia. Można żyć pełnią życia bez ciągłego i pełnego nadziei oczekiwania
nadejścia lepszych czasów.
Odwiecznym problemem, przed którym wszyscy stoimy, jest pytanie: jak pozbyć się
podziału wpływającego na nasze postępowanie („ja" i zasada „najpierw ja"), kiedy władza
pozostaje w rękach „ja" (które właśnie czyta tę książkę). „Ja" jest tyranem, który nie odda
władzy z własnej woli. Boi się utracić kontrolę, przyznać się do błędu; obawia się, że
zostanie pochłonięte, zmiecione, że umrze. Ów strach, wynikający z nieznajomości swej
własnej prawdziwej natury (Jaźni, Tao, Źródła, Absolutu), jest niezwykle głęboki i więzi
nas w pułapce naszego cierpienia; powstrzymuje nas od dokonania zmiany na głębszych
poziomach siebie.
„Ja" nie może się zmienić. Jedyne, co może zrobić, to pozbyć się chęci ciągłego
sprawowania władzy i pozwolić się zmienić, pozwolić uczynić się całością. Może to
zabrzmi groźnie i zniechęcająco, prawdą jest jednak, że żaden fragment (twojego „ja") nie
może stać się całością przez zwykłe przesunięcie granic lub dobudowanie kolejnych
fragmentów.
Mówiąc: „Moje obecne położenie jest takie a takie, ale muszę osiągnąć to",
stwarzasz większy dystans, budujesz kolejny fragment. Próbować kochać to nie to samo co
kochać; próbować być prostym, to nie to samo co być prostym; a próbować być całością, to
nie to samo co być całością. Wszyscy robimy jakieś „postępy", lecz zazwyczaj ciągle
czegoś nam jeszcze brakuje, ciągle coś trzeba doszlifowywać, poprawiać. Zamiast uznawać
ten fakt za wynikający z natury ludzkiej, powinniśmy raczej dowiedzieć się, w jaki sposób
powstaje w nas to poczucie niedoskonałości i jak wpływa na nasze życie.
To, że kiedyś ujrzymy naszą Jednię tak wyraźnie, jak teraz widzimy naszą
odrębność, jest naszym przeznaczeniem. Wyrażenia „powszechne braterstwo" i „ziemska
rodzina" staną się czymś więcej niż tylko szlachetnymi mrzonkami, które dziś odrzucamy,
twardo krocząc drogą zmierzającą do zupełnego rozbicia: ja kontra ty, moja rodzina kontra
twoja, mój naród kontra twój.
Wcześniej czy później ludzka świadomość osiągnie kolejny etap rozwoju. Pozostaje
tylko pytanie: jak bardzo źle muszą się sprawy potoczyć, by zmusić nas do zrobienia tego,
co i tak zrobić musimy. Dla historii ludzkości nawet tysiące lat to okres niedługi. A jednak
już dziś nie możemy pozwolić sobie na kolejne poważne błędy w obieraniu modelu życia
dla człowieka i całej planety. Już teraz wielu z nas nie stać na kolejne poważne błędy w
podchodzeniu do swego zdrowia i w decydowaniu, co dla nas dobre, a co nie. Nasze życie
trwające średnio sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat jest stosunkowo krótkie. Ogranicza się
zazwyczaj do kilku związków, stanowisk, wierzeń religijnych. Nie mamy zbyt wielu okazji,
by stwierdzić, że „dobrze" je przeżywamy.
Pomimo nadziei na nadejście nowej ery świadomości, nie możemy oczekiwać, że w
ciągu następnych pięćdziesięciu lat świadomość przeciętnego człowieka dokona skoku
kwantowego i znajdzie rozwiązanie wszystkich problemów. Już teraz, w tej chwili,
konieczna jest prawdziwa przemiana. Doprowadzić do niej można tylko poprzez zmianę
indywidualną, a tej nie można odgórnie zarządzić, nauczyć, ani zmusić do niej siłą. Być
może nikłe szanse powodzenia zniechęcać będą do jednostkowego skoku świadomości, ale
jeśli jasno zdamy sobie sprawę z konieczności zmiany w nas samych, będzie to początek
wielkiego procesu. Przynajmniej damy sobie szansę stworzenia statystycznego
nieprawdopodobieństwa,
a,
jak
potwierdza
przemysł
jądrowy,
statystyczne
nieprawdopodobieństwo może się zdarzyć i zdarza się cały czas.
CZYM JEST PRAWDZIWA ZMIANA?
Podobnie jak Hans Selye, widzę powiązanie między żywotnością a zdolnością
adaptacji. Próbowałem wykazać, że na wielu poziomach nie jesteśmy zdolni do
przystosowania w stopniu choćby zbliżonym do tego, który wydaje nam się, że
osiągnęliśmy. Odbija się to dotkliwie na naszej witalności i samopoczuciu, zarówno jako
jednostki jak i całego społeczeństwa.
Kiedy walczysz o życie, np. stając oko w oko z tygrysem, o twym przetrwaniu
decydują zdolności adaptacyjne. W takiej sytuacji nie wiesz, czego możesz się spodziewać;
nie jesteś w stanie przewidzieć zachowania tygrysa. Jeśli pozwolisz, by ogarnął cię
paraliżujący strach, nie tylko nie będziesz zdolny do jakiejkolwiek fizycznej reakcji, ale two-
je przerażenie może stać się właśnie dla tygrysa bodźcem do ataku. Jeśli zareagujesz
zdecydowanie i zaatakujesz pierwszy albo zaczniesz uciekać czy krzyczeć, możesz jedynie
pogorszyć sytuację.
Najlepsze, co mógłbyś zrobić, to zachować czujność i gotowość do działania, ale
jednocześnie całkowity spokój - tak jak tygrys. Zbyt wiele pomysłów może cię zgubić.
Spokój to twoja jedyna szansa; być może tygrys jest tak samo wystraszony jak ty; może
wystawia na próbę twą cierpliwość albo chęć do walki; a może jest gotowy do ataku. To, czy
przeżyjesz, zależeć będzie od twoich (adaptacyjnych) umiejętności prawidłowej oceny
sytuacji i odpowiedniego reagowania. Przesadne działanie może okazać się równie zgubne,
jak brak działania. „Zaburzenia adaptacyjne" mogą doprowadzić cię do zguby.
Podobnie rzecz ma się w przypadku wschodnich sztuk walki. Walka bez broni i reguł
wymaga pełnego, totalnego reagowania. Potrzebna jest nie tylko siła i szybki refleks, ale
również odwaga, wrażliwość i giętkość, zarówno ciała jak i umysłu. Kluczem do
odpowiedniej reakcji jest jednak nie ciało, jakby się mogło wydawać, ale umysł.
Totalna odpowiedź na bodziec rodzi się z całkowitej pustki. Jeśli umysł i ciało są w
jakiś sposób rozproszone albo zahamowane, totalna i prawidłowa odpowiedź staje się
niemożliwa. Bardzo często efektem włożenia w nią zbyt wielkiego wysiłku jest mniejsza
szybkość i siła, a zbyt wiele myśli powoduje dezorientację i nieprawidłową reakcję, a nawet
zupełny bezwład. Poniższy wyjątek z klasycznego dzieła Tai Chi Chuan opisuje stan
wewnętrznej równowagi niezbędnej dla skutecznego reagowania podczas walki: „Jesteśmy
skupieni, spokojni i nieruchomi jak skała. Nasze Chi [energia wewnętrzna] schodzi do Tan
Tien [tuż pod pępkiem], a cały tułów staje się lekki, jakby zawieszony. Duch jest
skoncentrowany wewnętrznie, a zachowanie zewnętrzne absolutnie do niego dostrojone.
Pobieranie i wydatkowanie energii następuje błyskawicznie."
Wiele podobnych mechanizmów zaobserwować można w znanych nam sportach. W
tenisie i baseballu, grach niemal w równym stopniu ruchowych jak i umysłowych,
doskonałymi zawodnikami okazują się ci, którzy nie rozpamiętują błędu w zagraniu,
bezustannie dopasowują się do zmian w taktyce przeciwnika i potrafią całkowicie
skoncentrować się na każdym najprostszym ruchu: obserwują piłkę, uderzają piłkę itd. Frank
Boehm, znany psycholog sportu, wyjaśnia: „Psychologia sportu osiąga najlepsze wyniki
pomagając zawodnikowi skupić się na zadaniu, które właśnie ma wykonać. Strzelenie gola
oznacza przede wszystkim kopnięcie piłki do bramki; zdobycie punktu ma znaczenie
drugorzędne."
Tacy zawodnicy nie są może niezwyciężeni, ale bardziej pewni siebie, odporni na
zmęczenie fizyczne i psychiczne oraz porażki. Ich konsekwencja i elastyczność, wynikające
raczej z odpowiedniego nastawienia psychicznego niż predyspozycji fizycznych, pozwala im
na długie i pełne sukcesów uprawianie wybranej dyscypliny sportu.
Tygrys, wschodnie sztuki walki czy piłka nożna to samo życie - udramatycznione i
uproszczone ilustracje różnorodnych wyzwań, z którymi zmierzamy się na co dzień. Dla
jednego tygrysem może być jego zdrowie, dla drugiego szef, dla jeszcze innego kochanek,
praca lub pozornie „nieszkodliwy" nałóg lub słabostka. By odpowiednio reagować na
wyzwania życia, trzeba całkowicie tkwić w teraźniejszości i mieć pełną świadomość,
wewnętrznie i zewnętrznie, wszystkich zmieniających się okoliczności.
Niestety nasz kontakt z teraźniejszością jest na ogół słaby, a reakcje prawie zawsze
dyktowane są przez stare wzory, wierzenia i nadzieje. Nasze uwarunkowania z przeszłości
bezustannie nas „ciągną lub pchają". Wszystkie obecne doświadczenia porównujemy z
sytuacjami z przeszłości, z dotychczasowymi przekonaniami i wzorcami, a te z kolei
„popychają" nas determinując nasze odpowiedzi na teraźniejszość. Natomiast rezultaty
naszych reakcji rzutują na przyszłość, ponieważ decydują o tym, jakie stają przed nami
możliwości wyboru. Tymczasem wszystkie „pociągające" nas oczekiwania i dążenia są
projekcją przeszłości. Odpowiadamy więc na teraźniejszość ciągle tkwiąc w przeszłości, co
jednak jest zjawiskiem niepożądanym, krępującym, a czasami wręcz katastrofalnym w
skutkach.
Dla „ja" koncepcja istnienia jedynie w teraźniejszości nie tylko jest bardzo trudna do
zrozumienia, ale także stanowi poważne zagrożenie. Dzieje się tak, ponieważ głównym
zadaniem „ja" jest przedłużanie własnej egzystencji; dlatego też prawie bez przerwy musi się
ono „stawać" - fizycznie lub w myślach gdzieś chodzić i coś robić. „Ja" nie może po prostu
„być"; nie „stając się" przestaje istnieć, jak np. podczas pozbawionego marzeń sennych snu.
Nie ma „ja" bez myślenia. Kiedy cierpisz na amnezję, twoje dobrze ci znane „ja" ginie.
Uczestnicy prowadzonych przeze mnie kursów i prelekcji na ogół uważają je za
ciekawe i dające wiele do myślenia, jednak często rzucają uwagi typu: „Bez celów i dążeń
nasze życie stałoby się zwykłą wegetacją. Miotalibyśmy się, błądzili, życie stałoby się
chaotyczne"; „Musimy w coś wierzyć, bo inaczej bylibyśmy niczym, cofnęlibyśmy się do
poziomu zwierząt"; „Wiara w Boga jest podstawą życia"; „Pańskie teorie wydają się słuszne,
ale prawdziwe życie to zupełnie co innego"; „Czyż myśląc i działając jednakowo, nie
stalibyśmy się wszyscy robotami?".
Wszystkie te wątpliwości są odzwierciedleniem podstawowych lęków i
mechanizmów obronnych „ja". Musimy w coś wierzyć i wyznaczać sobie zadania do
realizacji, ponieważ jesteśmy wówczas pochłonięci „stawaniem się". Planowanie przyszłości
daje nam zajęcie, ożywia nas i przysłania (nie rozwiązując jednak problemu) wszelkie niedo-
godności i pustkę w teraźniejszości.
Wiara jest jednym z głównych mechanizmów obronnych ego. Przekonanie, że w
życiu należy w coś wierzyć i mieć jakiś cel, jest właśnie tym - przejawem wiary, przekona-
niem. To, w co wierzysz, nie jest prawdą, bez względu na to, ilu ludzi w to wierzy. Wiara
może ci posłużyć do otoczenia jaźni murem obronnym, który jednak również ciebie uwięzi w
swym wnętrzu i zrodzi w tobie „kompleks oblężonej twierdzy".
Im silniejsza jest twoja wiara, tym bardziej się z nią identyfikujesz. Kiedy zagrożone
są twe wierzenia, sam czujesz się zagrożony. To dlatego ludzie giną i zabijają w imię wiary,
absolutnie przekonani, że Bóg, Prawda, a nawet Miłość są po ich stronie. W tym sensie wiara
staje się psychologiczną formą samoobrony, którą należy odróżnić od samoobrony fizycznej,
koniecznej w przypadku zagrożenia spowodowanego fizyczną napaścią na twoją osobę lub
twój kraj.
Wierzenia i cele są podstawowymi elementami uwarunkowań. Przeszłość stwarza
nam poczucie bezpieczeństwa i kontroli, ponieważ jest nam znana. To poczucie bezpie-
czeństwa pragniemy utrzymać poprzez planowanie przyszłości, wyznaczając sobie zadania i
cele. Cała przeszłość, doświadczenie i wiedza składają się na naszą jaźń i dlatego się z nimi
identyfikujemy. Zmuszeni jesteśmy powtarzać utarte wzory i dochowywać im wierności, a
kiedy są zagrożone, stawać w ich obronie, nawet jeśli nas niszczą. Prześladuje nas widmo
pustki, niebytu, nieznanego - widmo, które w większości przypadków przysłania prawdziwe
zniszczenie, na które się narażamy.
Mechanizmy warunkujące, które zazwyczaj uznajemy za przejawy ludzkiej natury,
zadają kłam naszemu przekonaniu o otwartości umysłu i racjonalności myślenia. Większość
z nas wcale nie jest zainteresowana odkrywaniem nowego, ale poszukiwaniem nowych
sposobów wyrażania lub zgłębiania tego, w co dotychczas wierzyła i robiła. Jeśli
rzeczywiście bylibyśmy otwarci, nie odczuwalibyśmy strachu i przygnębienia w przypadku
zetknięcia się z poglądami nie odpowiadającymi naszym wcześniejszym założeniom i
przekonaniom. Poszukujemy nie tyle prawdy, co pocieszenia. Im więcej ludzi (lub im
bardziej „odpowiedni" typ ludzi) wierzy w to samo, co my, tym bardziej czujemy się
bezpieczni. Prawda nie zależy jednak od ilości wyznawców, nie ma też nic wspólnego z
poczuciem bezpieczeństwa.
Moim zdaniem, prawdziwa zmiana polega na umiejętności odpowiadania na każdy
moment jako nowy moment. Żeby ją osiągnąć, musimy być czujni i wolni - wolni, by
wybrać prawidłową odpowiedź i by móc odpowiednio ją wyrazić. Prawdziwa zmiana jest
raczej reagowaniem na życie takie, jakie ono jest, niż wtłaczaniem go w wąskie ramy
naszych oczekiwań i wzorców. Jest raczej otwartością, giętkością i płynnością, niż
sztywnym ograniczeniem. W Tao Te Ching, wyprzedzającym Hansa Selyego o z górą dwa i
pół tysiąca lat, czytamy: „Wszystkie żywe rośliny i zwierzęta są delikatne i wiotkie, gdy
umierają - usychają i więdną."
Kiedy skupisz się na trwającej chwili, twe życie stanie się proste, harmonijne i
integralne. Głęboki wgląd w każdy nowy moment nie tylko uwolni cię od starych
schematów, ale także umożliwi ci pełną reakcję na teraźniejszość. A efektywna odpowiedź
na każdy nowy moment jest z kolei najlepszym sposobem na uniknięcie trudności i kom-
plikacji w przyszłości. Dlatego też, zamiast zamartwiać się przeszłością lub przyszłością,
musisz - tak jak zawodnik na boisku - skupić się na obecnej chwili. Tom Seaver, znany
gracz baseballowy, powiedział kiedyś:„Kiedy udoskonalam podanie, udoskonalam
jednocześnie przyjemność, jaką mi ono daje. Kiedyś zadowalało mnie tylko zwycięstwo,
potem dobrze rozegrana partia; teraz potrafię czerpać satysfakcję już z kilku dobrych podań
w ciągu meczu. Przy każdym podaniu maksymalnie mobilizuję wszystkie swe umiejętności
- fizyczne i psychiczne."
Poprzez wgląd w teraźniejszość możesz rozwiązać najgłębsze konflikty i osiągnąć
harmonię i integrację w wielu niespodziewanych dziedzinach życia. Ponieważ wszystkie
poziomy twego jestestwa są wzajemnie od siebie uzależnione, zażegnanie konkretnego
konfliktu przyniesie efekty na wszystkich poziomach: fizycznym, emocjonalnym, psychi-
cznym.
Podczas jednej z sesji w ośrodku medytacyjnym Dhiravamsy w Anglii, byłem
świadkiem dość dramatycznego wydarzenia. Jeden z uczestników zauważył, że podczas
grupowej medytacji siedzącej jego ciało przekrzywia się w jedną stronę. Uznał ten fakt za
objaw zmęczenia i, jak w jego przekonaniu przystało na doświadczonego praktyka, uparcie
starał się prostować. Mimo że udało mu się w końcu poprawić sylwetkę podczas medytacji,
nadal odczuwał lekkie ciągnięcie w bok. Postanowił więc zastosować się do zaleceń
Dhiravamsy, przekazanych podczas wykładu dotyczącego bycia dla siebie miłosiernym.
Porzucił swe wyobrażenia o tym, jak powinna wyglądać sylwetka doświadczonego
medytującego; poddał się ciągnącej jego ciało sile.
Ciszę tego letniego wieczoru rozdarł najbardziej przerażający krzyk, jaki
kiedykolwiek słyszałem. Przewróciwszy się na bok, człowiek ten ułożył się w pozycji
płodowej, przy czym cały czas wstrząsany torsjami, wił się, krzyczał i krztusił. Trwał w
takim stanie niemal godzinę, po czym jego krzyk stopniowo zaczął przechodzić w radosny i
przepełniony ulgą śmiech. Okazało się, że ponownie przeżył on pewien wypadek z
wczesnego dzieciństwa, na skutek którego niemal się utopił (co potwierdziła telefonicznie
jego babka) tak intensywnie i realistycznie, że krztusząc się zwracał zawartość żołądka, która
jak twierdził miała smak morskiej wody.
Dla tego człowieka wiele rzeczy tego wieczora nagle ułożyło się na miejsce. Jego
trwające całe życie problemy z ciałem, relacjami z innymi ludźmi, pracą i życiem w ogóle,
odnalazły swe źródło w tym jednym doświadczeniu z przeszłości. Nagle wyjaśniło się,
dlaczego mężczyzna ten w trudnych życiowych sytuacjach odczuwał dławienie, osaczenie i
jakąś spychającą go w dół siłę. Nagle zarówno jego ciało, jak i psychika poczuły się wolne i
lekkie.
Zwracając jedynie baczniejszą uwagę na coś, co początkowo wydawało się zwykłe i
nieznaczące (ciągnięcie w bok) i poddając się temu, zrozumiał i uwolnił się od wielu
pozornie nie powiązanych ze sobą życiowych problemów. Poznał mechanizm i moc
prawdziwej zmiany. Zaczął życie jakby od nowa, nie tylko dlatego że pozbył się ogromnego
balastu przeszłości, ale również dlatego, że nauczył się radzić sobie z ciągłymi wyzwaniami
życia w całkiem inny niż dotychczas sposób.
Prawdziwa zmiana występuje rzadko i stanowi dla nas największe wyzwanie, a
jednak, z drugiej strony, jest zwykła i codzienna. Jest rannym wstawaniem i przedzieraniem
się przez uliczne korki; jest pracą; jest twoją rodziną; jest narodzinami i śmiercią; radością i
smutkiem. Każdą najmniejszą rzecz, tak jak i te poważniejsze, można zupełnie inaczej
postrzegać, zupełnie inaczej robić. Możesz poświęcić w sobie więcej miejsca na rosnące
zrozumienie i wrażliwość i już wkrótce cieszyć się owocami swych wysiłków. Musisz się
jednak tego podjąć nie dla spodziewanych rezultatów, ale po prostu dlatego, że nie masz
innego wyjścia. W końcu otworzysz szeroko oczy i będziesz robił dokładnie to, co, jak sam
wyraźnie zobaczysz, będziesz musiał robić.
Tysiącmilowa podróż zaczyna się w miejscu, w którym właśnie stoisz, a przebyć ją
można stawiając krok po kroku. Jest to tak oczywiste, że często nie zdajemy sobie z tego
sprawy. Faktem jest, że zrobić możemy tylko jeden krok naraz, niezależnie od tego, jak
radosna czy też bolesna wydaje się nam nasza podróż. Jedyną chwilą odpowiednią do
działania jest chwila obecna - nie przeszłość ani przyszłość. Dopóki nie zbudzimy się
wreszcie i nie skupimy się na każdym kolejnym kroku, pozostaniemy przytłoczeni i
zniechęceni drogą, która nas czeka - wszystkimi obecnymi trudnościami. Będziemy się
potykać, przewracać i kaleczyć. Jeśli jednak będziemy baczyć na każdy krok, zdołamy
ominąć przeszkody i pułapki i rzeczywiście zajdziemy daleko.
Rozdział trzeci
PRZEMIANA: OTWARCIE SIĘ NA NOWE
„Uwolnij się od przyszłości, uwolnij się od przeszłości bądź wolny w teraźniejszości;
przepraw się na drugi brzeg. Z umysłem całkowicie wolnym nie wpadniesz w schemat
narodzin i śmierci. "
- DHAMMAPADA, MYŚLI ZEBRANE BUDDY
„Najpiękniejszym i najglębszym przeżyciem, jakiego możemy doświadczyć, jest
doznanie mistyczne. Ono jest prawdziwymi siewcą wszelkiej sztuki i wszelkiej nauki. Ten,
komu takie odczucia są obce, kto nie umie się już niczemu dziwić i niczym trwożyć, to tak,
jakby był już martwy. "
- ALBERT EINSTEIN
Nie możesz otworzyć się na nowe, nie możesz przeżyć prawdziwej zmiany i
wyzwolić w sobie twórczości, jeśli krępuje cię stare. Nowym jest każda trwająca chwila.
Starym jest przeszłość - wspomnienia, wierzenia, schematy, sympatie i antypatie. Może to
zabrzmi dziwnie, ale starym jest również przyszłość, gdyż stanowi ona jedynie projekcje
umysłu oparte na doświadczeniach z przeszłości.
Teraźniejszość stwarza jedyną prawdziwą okazję do działania. Nie można działać w
przeszłości ani w przyszłości, są one bowiem tylko wytworami umysłu; bez myślenia,
zarówno przeszłość jak i przyszłość dla nas nie istnieje.
Jest to prawdą niezaprzeczalną, nam jednak, jako istotom niezwykle złożonym, to, co
oczywiste, często umyka. Większości z nas trudno sobie nawet wyobrazić życie bez ciągłego
rozpamiętywania przeszłości lub planowania i zamartwiania się przyszłością. Jesteśmy na
tyle głupi, by wierzyć, że jeśli utracimy kontrolę nad światem, nastąpi totalny chaos. A
przecież panujący dziś chaos jest spowodowany właśnie naszymi wysiłkami ocalenia świata.
Jezus napominał nas: „Nie martw się o jedzenie, picie ani odzienie. Wszak posiadasz już
życie i ciało, a to dużo więcej znaczy od tego, co jeść i w co się odziać. Popatrz na ptaki! Nie
martwią się o pożywienie; nie sieją, nie zbierają plonów i nie gromadzą zapasów, gdyż wasz
Ojciec w niebiesiech je karmi. A ty jesteś dla niego dużo ważniejszy od ptaków."
Niestety, nasze próby porzucenia trosk i przedzierzgnięcia się w istoty proste i
nieskomplikowane nie przynoszą rezultatów. Już jesteśmy zatroskani, już jesteśmy złożeni.
Osoba złożona, starająca się być prostą, staje się jeszcze bardziej złożona. Im więcej myśli
kotłuje się w naszych głowach, tym bardziej oddalamy się od teraźniejszości. Każda chwila
w naszym życiu jest tak silnie uwarunkowana przeszłością, że teraźniejszość traktujemy
całkiem marginalnie. Jak tylko zaczynamy sobie coś uświadamiać, automatycznie
porównujemy to ze wszystkimi informacjami magazynowanymi w bogatych złożach naszej
pamięci. Dlatego właśnie czujemy tak silny przymus szufladkowania różnych rzeczy i
przyklejania im etykietek. Nie tylko próbujemy je nazywać, ale także kojarzymy z nimi
konkretne uczucia, oceny, relacje. Gromadzone dane są tak sugestywne, że w swym działaniu
czerpiemy z nich niepodważalne przekonanie o tym, co „prawdziwe" i „rzeczywiste". Każda
nasza reakcja jest z kolei ponownie wprowadzana do bazy danych.
Wyobraź sobie, że jesteś w domu i nagle słyszysz jakiś rumor. Przez myśl przemyka
ci zaraz piec w piwnicy, wichura, odległy motocykl, samolot, nieproszony gość, a może
nawet duch. Myślom tym towarzyszą uczucia, takie jak obojętność, zdziwienie, irytacja czy
przestrach. Tymczasem fizycznie doświadczyłeś jedynie krótkotrwałego pobudzenia
receptorów zmysłu słuchu. Cała reszta - wyobrażenia, uczucia, emocje - to rezultat twych
psychicznych uwarunkowań (twych nagromadzonych doświadczeń), które znów się
odzywają, dopasowują, odnawiają.
Siła uwarunkowań znacznie się zwiększa, kiedy zawierają one ładunek emocjonalny;
na przykład, kiedy podejrzewasz, że zagrożone jest coś, co przedstawia dla ciebie dużą
wartość. Im wyżej cenisz tę „własność" - pieniądze, karierę, sławę, ukochaną osobę,
fundamentalne przekonania, takie jak religia czy filozofia życiowa - tym większy twój strach
przed utratą i tym silniejsze reakcje obronne. Zdarza się to dużo częściej, niż nam się wydaje,
bowiem bardzo różnie rozumiemy pojęcia „zagrożenie" i „własność". Możesz, dajmy na to,
uznać za zagrożenie osobę, która jest po prostu inna od ciebie. Zdarzało się, że ludzie
zachowywali się agresywnie wobec mnie tylko dlatego, że nie jadam mięsa.
Przekonanie - odczucie „ja wiem" - stanowi najsubtelniejszą, a zarazem najsilniejszą
formę warunkowania. Swe przekonanie możesz opierać na własnym doświadczeniu lub na
jakimś innym autorytecie - intelektualnym, psychologicznym, duchowym itd. Kiedy myślisz,
że „wiesz", zamykasz się na nowe. Nie ma w tobie miejsca na zmianę, na przyjęcie czegoś
świeżego, ponieważ po brzegi przepełniony jesteś swą wiedzą.
Tao Te Ching radzi:
„Najlepiej nie wiedzieć, że się wie; Myślenie, że się wie, kiedy się nie wie, to
choroba. Tylko wtedy, kiedy się ma dość choroby, można się z niej wyleczyć."
Często oszukujemy się stwierdzeniami typu: „Wierzę w to i to, ale pragnę zachować
otwarty umysł." „Wierzyć" oznacza pokładać wiarę i ufność, akceptować coś prawdę.
Oznacza to oddanie i identyfikację. Im silniejsza wiara, tym silniejsza identyfikacja. Jeśli
identyfikujesz się ze swym przekonaniem (co zdarza się bardzo często), a ono staje wobec
zagrożenia, sam czujesz się zagrożony. Bronisz się więc, przystępujesz do kontraataku. Nie
jest to oznaka otwartości umysłu.
Nawet jeśli zmieniamy treść swego systemu wierzń, nadal uczestniczymy w procesie
wiary. Każdy system wierzeń, choćby nie wiem jak wyrafinowany i autorytatywn jest
statyczny. Wciąż tkwi w przeszłości, jest więc zbyt sztywny i ociężały, by odpowiadać na
dynamiczne wyzwania każdej nowej chwili. Bez względu na to, jak bardzc może nam coś
przypominać przeszłość, przeszłością nie jest. Jest teraźniejszością oczekującą bieżącej
odpowiedzi. Każda chwila jest niepowtarzalna i niesie w sobie zarodki nowego.
Im więcej wiesz, tym trudniej jest ci się otworzyć na nowe. Im większe masz
doświadczenie, tym bogatszy zasób gotowych odpowiedzi, wyjaśnień i przekonań. Wiedza i
doświadczenie nie są jednak równoznaczne z życiem chwilą obecną. Nawet jeśli
doświadczyłeś kiedyś „szczytowych" przeżyć duchowych, to i tak budząc się każdego dnia
musisz od nowa stawiać czoła życiu. Kiedy bowiem najbardziej doświadczony kierowca
zaśnie za kierownicą, rozbije się tak samo jak nowicjusz.
W przypadku medytacji wglądu, jak zauważyłem, największe postępy czynią te
osoby, które widzą ograniczenia swych wierzeń i doświadczeń. Otwierają się na nowe i szyb-
ko dochodzą do prawdziwej zmiany w wielu dziedzinach życia.
Jednak nawet wtedy wiedza może okazać się dla nich poważną przeszkodą. Kiedy
bowiem ludzie ci z satysfakcją patrzą na swe dotychczasowe osiągnięcia, stare odczucie „ja
wiem" zaczyna wracać, i to z jeszcze większą determinacją i przekonaniem niż wcześniej.
Jest teraz podbudowane dużo głębszym doświadczeniem. Powstają wówczas nowe struktury
konformizmu, które dławią siły życiowe i blokują drogę do zmiany. By zachować świeżość
spojrzenia, musimy być jak dzieci - nie roztrząsać przeszłości i nie planować przyszłości.
Pierwszym krokiem ku zmianie jest uzmysłowienie sobie jej pilnej konieczności.
Zmiana jest pełną odpowiedzią na każdą nową chwilę. Jest bezwarunkowa i nieprzewidywal-
na. Ustalanie planu i zasad procesu przemiany, rozglądanie się na zewnątrz siebie, to formy
ucieczki przed teraźniejszością. Oddalają nas one od prawdziwej zmiany. Nie ma czegoś
takiego jak „bezpieczna" zmiana. Zmiana jest czymś nowym, które jako nieprzewidywalne
nigdy nie jest bezpieczne.
Próbować się zmienić to nie to samo, co zmienić się. Jeśli ponawiane przez ciebie
próby nie przynoszą efektu, oznacza to, że jedna część ciebie chce się zmienić, ale druga nie
chce. Jesteś uwikłany w konflikt. Zanim go zażegnasz, musisz dobrze poznać jego istotę. Jak
mówi Krishnamurti: „Konflikt, w którym pragnąca zmiany część umysłu dąży do złamania
oporu części jej przeciwnej, określany bywa mianem dyscypliny, sublimacji, stłumienia;
czasem nazywany jest również dążeniem do ideału. Podejmowane zostają wysiłki
zmierzające do przerzucenia mostu pomiędzy zwaśnionymi stronami wewnętrznego
konfliktu... Gonimy za ideałem, ponieważ nie wymaga to od nas natychmiastowego
działania; ideał jest uznawaną i szanowaną formą kunktatorstwa."
BEZ CELU, BEZ DZIAŁANIA
By otworzyć się na chwilę obecną, musimy zapomnieć o przeszłości i przyszłości.
Musimy zapomnieć o doświadczeniu, wiedzy, poglądach i przekonaniach; o planach,
dążeniach i celach. Haczyk tkwi w tym, że tak naprawdę, nie ma nic, co moglibyśmy robić,
gdyż wszelkie działanie jest pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością.
Cały czas „robimy" coś, by „stać się" czymś innym. Nie jesteśmy zadowoleni z tego,
co sobą przedstawiamy. Działanie i stawanie się daje nam większe poczucie ciągłości i
stałości. Jednak jako że faktycznie nie jesteśmy stali (z czym zgadzają się i mistycy, i
naukowcy) próbujemy osiągnąć coś, co jest niemożliwe. Nigdy nie możemy poczuć się
bezpieczni, w takim sensie, w jakim dziś to bezpieczeństwo rozumiemy, ponieważ wszystko
ulega ciągłym zmianom. Nie istnieje nic, czego można by się uchwycić.
Jeśli zastanowisz się, jak wygląda twój zwykły dzień, zauważysz, że prawie cały czas
coś robisz lub, co również jest formą działania, o czymś myślisz. Głowę masz przepełnioną
myślami o wszystkim, co „masz do zrobienia" – o obowiązkach zawodowych, opiece nad
dzieckiem, zorganizowaniu wolnego czasu, pracach domowych itd. Nawet wyciszające
zajęcia, jak czytanie czy spacer, również są formami działania, które zapełnia każdą lukę w
twym życiu zasłaniając czającą się pustkę.
Otwarcie się na chwilę obecną jest bardzo trudne, ponieważ nie może mu przyświecać
żaden cel. Cel to „wyznaczona rzecz do osiągnięcia, pożądany przedmiot". Nie możemy
otworzyć się na nowe, jeśli mamy w głowie jakiś zamierzony efekt, nawet jeśli jest on czymś
najzupełniej „słusznym", jak spokój czy jasność spojrzenia. Wszystko to, co nasz umysł jest
w stanie zrodzić, może również zostać przezeń zniszczone. Nie może on zrodzić ani znisz-
czyć jedynie nowego i nieuwarunkowanego.
Jeśli nic nie możesz zrobić, by rozwiązać ten dylemat, to nic nie rób. Stan
niepodejmowania żadnego działania jest jednak niezwykle rzadki. Polega on bowiem na
bezwarunkowym i całkowitym braku kontrolowania i manipulowania; na akceptacji siebie i
świata takiego, jaki w danej chwili jest, czy nam się on podoba czy nie. Innymi słowy, jest
gotowością do zaakceptowania rzeczywistości. Jest trwaniem raczej niż stawaniem się.
Tylko kiedy prawdziwie się temu oddasz, prawdziwie otrzymasz. Z tej ciszy i pustki
wyłonić się może ogromna siła transformacyjna. Kiedy umysł jest uciszony, żaden lęk,
konflikt ani fragmentacja nie wyczerpuje twej energii, nie blokuje percepcji, nie wiąźe cię ze
schematami przeszłości. Dzięki temu zyskujesz moźliwość okazania mądrości i twórczości.
Stajesz się w końcu wolny od przeszłości i zdolny do totalnej reakcji w każdym
nowym momencie życia. Jeśli tego dokonasz, nic więcej nie pozostaje do zrobienia. Nie ma
w tobie wątpliwości, poczucia winy, szeregu niedokończonych spraw do załatwienia. Nie
martwiąc się o przyszłość, robisz dokładnie to, co jest dla twej przyszłości najlepsze -
podejmujesz odpowiednie totalne działanie w teraźniejszości.
Źycie każdą trwającą chwilą jest proste, spontaniczne i harmonijne. Jeśli robisz to, co
naprawdę musisz zrobić, jest to z pewnością najlepsza rzecz dla ciebie i twego wszechświata.
Twoje działanie jest pełne i, jako takie, pozbawione konfliktów. Stajesz się otwarty na groźną
i tajemniczą wspaniałość życia.
PRZERWA W DZIAŁANIU
„Brak dzialania" nie oznacza siedzenia w ciszy i nic nierobienia. Pozwól
wszystkiemu robić to, co zgodne z jego naturą, ku natury tej zadowoleniu.
- CHUANG-TZU
W jaki sposób możesz „przestać działać"? W rozdziale tym przedstawię buddyjską
medytację wglądu, czyli Vipassanę, która jest doskonałym przykładem olbrzymiej siły
transformacyjnej tkwiącej w zaniechaniu działania. Nie jest ona jedynym sposobem
transformacji, ale ten właśnie sposób dobrze poznałem. Mam nadzieję, iż to, co napiszę, rzuci
więcej światła na sam proces transformacji, który jest uniwersalny. Im głębiej w siebie się
zapuszczamy, tym więcej znajdujemy punktów wspólnych.
MEDYTACJA WGLĄDU (VIPASSANA)
Pod nazwą medytacji kryje się wiele różnorakich praktyk. Niektóre z nich to niewiele
więcej niż zwykłe marzenia i fantazje. Większość jednak można określić za pomocą definicji
słownikowej, która tłumaczy medytację jako „osobiste doświadczenie religijne, polegające
na skupieniu umysłu na kontemplacji prawdy religijnej, tajemnicy lub przedmiotu czci, w
celu przepełnienia duszy miłością Boga i świętością życia."
Jeśli skupisz myśli na jakimś konkretnym celu, oznacza to, że określiłeś już zarówno
cel, jak i metodę jego osiągnięcia. Cel i metoda są wytworem twego umysłu, więc możesz
osiągnąć to, co sobie zamierzyłeś. Nie będzie to jednak nowe; będzie kolejną projekcją
starego - przeszłości. Twój umysł nie może stworzyć ani ogarnąć tego, co leży poza
granicami jego percepcji, czyli oświeconego, absolutnego.
Wszelkie celowe działanie, również psychoterapeutyczne i duchowe, stanowi formę
„stawania się". Nie likwiduje ono jednak przepaści rozciągającej się
-
między tymd, gdzie
jesteś (teraźniejszość), a tym, gdzie chciałbyś być (przyszłość), obejmującym również
ostateczne oświecenie, prawdę, zjednoczenie z Bogiem czy zwykłe poczucie beżpieczeń-
stwa. Ciągle czujesz się niezaspokojony, dokładasz więc wszelkich starań, by przeskoczyć
tę przepaść, stać się kimś innym. Niezależnie od twych postępów, cel ciągle pozostawać
będzie gdzieś „na zewnątrz", poza twoim zasięgiem. Stawanie się jest procesem
dwubiegunowym. Im gorliwiej szukasz Światła, świętości i ukojenia, tym potężniejsze się
staje dla ciebie widmo Ciemności, złego, bólu. Twoja wiara może być całkiem silna,
zawsze jednak twić w niej będzie ziarno zwątpienia, pokusy, winy. Tylko bezwarunkowa
akceptacja tego, „co jest", może uwolnić cię w teraźniejszości. W przeciwnym razie,
zawsze będziesz przed czymś uciekał albo za czymś gonił. Nie będziesz mógł po prostu
„być".
Kilka lat temu, na prowadzony przeze mnie kurs wprowadzający do medytacji
wglądu, zgłosiła się młoda, mizernie wyglądająca kobieta. Po trzech czy czterech
minutach od rozpoczęcia pierwszej sesji medytacji siedzącej, zaczęła głośno i żałośnie
płakać. Łzy strumieniami spływały po jej twarzy. Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś tak
rzewnie płakał.
Wyjaśniła mi potem, że odkąd pamięta, zawsze czuła się źle. Nie znalazła
pomocy w medycynie konwencjonalnej, więc zaczęła medytować. Przez kilka lat
praktykowała afirmację pozytywną i wizualizację, wyobrażając sobie siebie skąpaną w
białym, oczyszczającym świetle. Choć praktyki te w pewnym stopniu zdołały poprawić jej
stan, nadal nie czuła się dobrze i wciąż szukała pomocy.
Tego wieczoru, po raz pierwszy w swej praktyce medytacyjnej, zaprzestała
działania i, zgodnie z moim poleceniem, po prostu obserwowała. Nagle z wielką
wyrazistością wróciło do niej pewne traumatyczne przeżycie, którego doświadczyła jako
dwuletnie dziecko. Poddana wówczas została operacji obu oczu; nie dość, że cierpiała ból,
to jeszcze była przestraszona i bardzo samotna w obcym, bezosobowym szpitalu. Na
domiar złego, rodzice ani razu jej tam nie odwiedzili. Czuła się więc zupełnie porzucona.
Doświadczenie to, tkwiąc głęboko w podświadomości, rzucało cień na całe jej życie.
Wiedziała ona, że coś jej jest, ale nie wiedziała dlaczego. Jej inteligentne i rozważne
poszukiwania środków zaradczych i metod uzdrowienia w rzeczywistości uniemożliwiały
jej dotarcie do głębszej przyczyny cierpienia. Tylko wtedy, gdy porzuciła myśli o
„działaniu" i „postępach", mogła prawdziwie otrzymać.
Moja definicja medytacji, nieco mniej popularna, to „poświęcenie czemuś bacznej
uwagi; obserwowanie z wielkim zainteresowaniem i oddaniem." Definicja ta sugeruje
bezpośredniość, witalność, prostotę i zaciekawienie bez oczekiwania na dobroczynne
efekty obserwacji; w podobny sposób patrzy, na przykład, dziecko po raz pierwszy przy-
glądając się płatkowi śniegu.
W medytacji wglądu przedmiotem naszej uwagi nie jest określona osoba,
wierzenie, cecha, cel ani problem, ale wszystko to, co ma miejsce w danym momencie.
Polega ona nie na kontrolowaniu czy ulepszaniu trwającej chwili, ale na całkowitym
zjednoczeniu się z nią, niezależnie od tego, czy wydaje się nam ona akurat przyjemna, czy
też nie. Twoje postrzeganie jest dzięki temu zawsze żywe i dynamiczne, odpowiadające
nieprzewidywalnemu wirowi życia.
Vipassana znaczy „widzieć na wiele sposobów; widzieć poprzez dogłębne
przeniknięcie; widzieć mądrością intuicyjną." Kiedy w ten sposób wejrzysz w każdy
kolejny moment, zobaczysz nie tylko przedmiot, ale również podmiot. Znajdziesz drogę
prowadzącą do bezpośredniego, nie pozostawiającego wyboru „wglądu" oraz
„mądrości", czyli „pełnej wiedzy". Ten sposób patrzenia - wgląd - należy oddzielić od
intelektualnej dedukcji oraz takich zamaskowanych form nieokiełznanego
warunkowania jak instynkt czy intuicja.
Carl Jung w książce Memories, Dreams, Reflections („Wspomnienia, sny,
refleksje") opisał proces swej wewnętrznej pewności: „Kiedy ludzie mówią, że jestem
mądry, nie mogę się z tym zgodzić... Stoję nad strumieniem, ale nie robię nic. Inni stoją
przy tym samym strumieniu, ale większość uważa, że powinni coś zrobić... A ja stoję i
patrzę, podziwiam to wszystko, co zdziałać może natura... To, co różni mnie od innych,
to sposób patrzenia; dla mnie `grodzące mury' są przezroczyste, dla, nich - przeciwnie;
nie mogą za nimi niczego dojrzeć, co utwierdza ich w przekonaniu, że nic tam nie ma.
Można powiedzieć, że ja postrzegam procesy zachodzące na dalszym planie, i to mi daje
moją wewnętrzną pewność".
Wgląd rozumiany jako totalna, dogłębna wiedza, prowadzi do pełnego działania.
Niektórzy nazywają je „działaniem pozbawionym wyboru", gdyż nie towarzyszą mu
nigdy zwątpienie ani konflikty. Kiedy „widzisz", możesz podjąć działanie zgodne z tym,
co widzisz, z całym twoim jestestwem, a kiedy wszystkie poziomy twego jestestwa
działają harmonijnie, rodzi się w tobie wielka moc, i to bez udziału jakiejkolwiek siły
poszukującej. Znika przepaść między myślą a czynem; znikają wszystkie zgromadzone
w tobie „dane", wewnętrzne (np. tłumione emocje i żale) i zewnętrzne (to, co nie zostało
zrobione). Skupiasz się na każdej nowej chwili, postrzegasz ją i podchodzisz do niej
zawsze na świeżo - na nowo.
OSOBISTE PRZEJŚCIA
Za dobry przykład przebiegu i potęgi procesu wglądu, posłużyć może wydarzenie,
które miało miejsce około półtora roku po tym, jak zacząłem uczyć medytacji i Tai Chi
Chuan w Toronto. Kilka miesięcy po otwarciu przeze mnie szkoły medytacji, przyjaciel
namówił mnie do prowadzenia wraz z nim handlu rybami i owocami morza. Miałem
wówczas na utrzymaniu 3-osobową rodzinę, a moje dochody były bardzo niskie. Ponieważ
proponowany interes miał być zajęciem dodatkowym, „po godzinach", zarobienie
dodatkowych pieniędzy przy jednoczesnym rozwijaniu działalności medytacyjnej wydało mi
się rozwiązaniem całkiem rozsądnym.
Nie lubiłem całego tego interesu, uznałem go jednak za test swej wytrwałości.
Poświęcałem mu tyle uwagi i energii, na ile to było konieczne. Po roku umiałem już nieźle
jeździć po zatłoczonych ulicach olbrzymią ciężarówką, szybko załadowywać i rozładowywać
tysiące kilogramów ryb, morskich mięczaków i skorupiaków, i jako tako radzić sobie z
szorstkim obejściem ludzi w businessie, który wydawał mi się teraz całkiem inny od
widzianego zza biurka oczami księgowego.
Rok później przyszło nam zapłacić za sukces. Nasz interes rozwijał się tak dobrze, że
w końcu zwrócił na siebie uwagę większych przedsiębiorstw tej branży. Musieliśmy albo
zamknąć działalność, albo dalej dynamicznie ją rozwijać, by uniknąć wchłonięcia przez
wielkie korporacje źywnościowe. Wybraliśmy tę drugą możliwość. Rozpoczęliśmy
negocjacje w celu zwiększenia kapitału inwestycyjnego, a by zapewnić sobie stały dopływ
świeżego towaru, wzięliśmy w dzierżawę zakład przetwórstwa rybnego na wyspie
Vancouver.
Wtedy właśnie wydarzyło się „nieszczęście". Linie lotnicze, z których usług
korzystaliśmy, przetrzymując towar w letnim skwarze bez odpowiednich chłodni, w
przeciągu półtora miesiąca doprowadziły da całkowitego zepsucia się trzech partii towaru i
odmówiły jakiegokolwiek odszkodowania. Odstraszyło to wszystkich potencjalnych inwesto-
rów i nasz interes padł. Najgorsze było jednak to, że mój wspólnik, sprzedawszy wszystko,
co pozostało z majątku firmy, ulotnił się ze wszystkimi pieniędzmi - moimi pieniędzmi. W
ten sposób straciłem oszczędności całego życia.
Czułem się znieważony, zdradzony i zrujnowany. Przez ostatni rok całej tej mojej
szamotaniny medytacja pozwalała mi zachować spokój i rozwagę, ale tego było już za wiele.
Cała wzbierająca we mnie wścieklość skupiła się na człowieku, którego do tej pory
uważałem za przyjaciela.
Miałem też dużo głębsze, dziwne uczucie, że w 'pewnym sensie oszukany zostałem
przez cały świat, przez samego Boga... Starałem się jak mogłem - ciężko pracowałem, byłem
uczciwy, w każdej sytuacji zachowywałem trzeźwy umysł i otwarte serce. I to miała być
nagroda za moje wysiłki? Dlaczego przydarzyło się to właśnie mnie, podczas gdy różne
podejrzane typy pławiły się w luksusach? Oszukana została cała moja rodzina, którą
namawiałem do wielkich wyrzeczeń i do zaufania mym decyzjom. Jakiś cynik mógłby mi
powiedzieć: „A nie mówiłem? Wydawało ci się, że możesz być inny niż my?" Zacząłem
wątpić w swe praktyki duchowe, chociaż patrząc logicznie, nic innego mi nie pozostało.
Przez cały dzień i pół następnego kipiała we mnie złość, aź w końcu postanowiłem
oddać się medytacji do momentu uzyskania jasnego oglądu. Przez te wszystkie lata, kiedy
medytacja pomagała mi dobrze kierować swym życiem, nigdy nie odczułem tak wielkiego
zagubienia i zwątpienia, jakie mnie wówczas przygniatało. Modliłem się głośno (i szczerze),
że jeśli rzeczywiście istnieje Bóg, obojętnie jakiej religii czy tradycji, teraz właśnie nadarza
się dla niego okazja, by mnie nawrócić. Żebym uwierzył, wystarczyłby mi anioł, posłaniec,
lub jakiś boski znak.
Choć bardzo potrzebowałem oparcia, miałem wystarczające doświadczenie
medytacyjne, by nie dać się zwieść pokusie stworzenia w swym umyśle własnego zbawiciela
czy innego „rozwiązania", po to tylko, by uciec przed niepewnością i cierpieniem. Jeśli Bóg
istnieje, miał do mnie wówczas przemówić. Patrzyłem więc i czekałem.
Nagle „zobaczyłem". Nie, nie Boga, lecz swoje własne pragnienie bezpieczeństwa.
Zdałem sobie sprawę, że pragnienie to kryło się właśnie w moim zaangaźowaniu w handel
owocami morza. Choć większość ludzi uznałaby to zajęcie za wyjątkowo „rozsądne" i
przezorne dodatkowe źródło dochodu, zdałem sobie sprawę, że od początku żywiłem wobec
niego wątpliwości. Wcześniej nie wierzyłem, że powinienem poświęcić się nauczaniu
medytacji, choć tak podpowiadało mi serce. Innymi słowy, nie ufałem całkowicie swemu
sercu.
To właśnie pragnienie bezpieczeństwa stało się przyczyną mego bolesnego
przeżywania zdrady. Jak większość ludzi sądziłem, że jeśli „dobrze" coś zrobię, przyniesie to
dobre rezultaty. Kiedy wszystko wydawało się walić, zacząłem wątpić w słuszność własnego
pojmowania życia, choć dotychczas było ona dla mnie tak jasne i sensowne. Chciałem, by
jakaś wyższa władza duchowa zstąpiła do mnie i wyjaśniła, dlaczego sprawy przybrały tak
fatalny obrót i czym sobie na to zasłużyłem.
W zadziwiający wręcz sposób, proste „widzenie bezpośrednie", czyli wgląd we
własną potrzebę bezpieczeństwa, w jednej chwili rozwiało wszystkie moje konflikty, proble-
my i poczucie zagubienia. Proces ten jest dużo głębszy, bardziej wnikliwy niż czysto
intelektualne rozumowanie.
Nie potrzebowałem już żadnych wyjaśnień ani wskazówek sił wyższych, bowiem
nagle wszystko stało się dla mnie zupełnie jasne. Siłą wyższą była moja własna
wewnętrzna pewność.
Mogłem teraz odsunąć od siebie wszystkie troski związane z przeszłością i
przyszłością. Nie załamywałem już rąk z powodu strat finansowych i możliwości
wytoczenia mi sprawy sądowej. Przestałem zamartwiać się tym, skąd wziąć kolejnego
dolara na przeżycie. Odeszła mnie chęć odegrania się na moim byłym wspólniku; zniknął
gniew z powodu zmarnowanego półtora roku życia. Pozbyłem się nagle wszelkich
wątpliwości dotyczących nauczania medytacji jako mej drogi życiowej oraz moich
zdolności nauczycielskich.
„Wiedziałem" po prostu, bez cienia wątpliwości, że nauczanie jest dla mnie
odpowiednim zajęciem. Choć mogło to wyglądać na finansowe samobójstwo, zrobiłem to,
co, jak wiedziałem, będzie dla mnie najlepsze. Cały swój czas i energię poświęciłem pracy.
Moje życie ptynie odtąd harmonijnie, a praktyka się rozwija, nie tylko pod względem
liczby uczniów, ale również mojej dojrzałości i czerpanej z pracy satysfakcji. Jeśli
wszystko potoczyłoby się zgodnie z wcześniejszymi „rozsądnymi" planami,
prawdopodobnie na pełnym etacie handlowałbym dziś rybami.
Wgląd i nie podlegające wyborom (nie pozostawiające cienia wątpliwości) oraz
totalne (wolne od konfliktów) działanie to rezultaty „zaniechania działania". Podczas
medytacji nie „robiłem" wszak nic. Chciałem jedynie całkowicie się otworzyć i
obserwować wszystko, co wirowało wokół mnie. Nie próbowałem niczego
uporządkowywać, gdyż to jedynie jeszcze bardziej zaśmieciłoby mi umysł różnymi
domysłami i wnioskami. Nie robiłem nic, otworzyłem się tylko na wszystko, co właśnie się
działo, bez jakiegokolwiek osądzania, tłumienia czy manipulowania. Moją medytację
przerwało pukanie do drzwi. Ku memu zdziwieniu okazało się, że trwała ona dwie i pół
godziny; mnie czas ten wydał się kilkoma minutami.
Moim zdaniem brak działania jest równoznaczny z działaniem totalnym. Nie oznacza
on porzucenia jakiegokolwiek zajęcia, ale zajęcia nieharmonijnego. Jest odpowiedzią
wyłaniającą się z bezpośredniego i nie podlegającego wyborom wglądu w to, czego wymaga
dana chwila, i nie ma nic wspólnego z potrzebą bezpieczeństwa i rozwoju naszego ego. Nie
jest projekcją wierzeń, dążeń i oczekiwań. Opiera się nie na rozważaniu ewentualności, lecz
na pewnej wiedzy.
Kiedy odrzucisz wszelkie formy działania, możesz, tak jak woda, przyjmować
przeróżne kształty. Możesz być całkiem nieruchomy, albo przeć wielką falą naprzód; możesz
równie dobrze odpływać, jak i napływać; możesz przelewać się przez przeszkody lub omijać
je. Twoja odpowiedź będzie kierować się nie nawykowymi wzorami zachowań
(przeszłością), lecz tym, co w aktualnym momencie jest konieczne. Będzie optymalna,
harmonijna, bezkonfliktowa. Słowem - totalna.
Brak działania czy działanie totalne, pełne, można czasem zaobserwować u
wybitnych sportowców. Wydają się oni spokojni, zrównoważeni, a czasem nawet jakoś
dziwnie nieobecni duchem. Wyglądają, jakby płynęli w powietrzu, bez pośpiechu i bez
wysiłku. A jednak potrafią nie tylko wykazać się niesamowitą szybkością i siłą, ale również
błyskawicznie przystosowywać się do każdej sytuacji, każdej zmiany w taktyce przeciwnika.
Ich ego nie kieruje się osiągnięciem zamierzonego celu; koncentrują się oni totalnie na
każdym wykonywanym ruchu. Ich prostota, pokora i wrażliwość przekształcane są w
inteligentną siłę. W życiu codziennym totalne działanie jest jeszcze rzadszym i jeszcze
większym osiągnięciem, niż te które daje się czasem zauważyć na wąskim polu wyczynów
sportowych. Wszyscy jednak powinniśmy do niego dążyć.
Działania totalnego nie należy mylić z działaniem napędzanym silną wiarą lub
przekonaniem, czy to religijnym, czy jakimkolwiek innym. Często te dwie różne formy
działania mylnie uważa się za jedną i tą samą, gdyż na pierwszy rzut oka wydają się bardzo
podobne. Obie wymagają koncentracji, energii, siły i w wielu przypadkach prowadzą do
równie znaczących rezultatów. Działanie totalne charakteryzuje się jednak miękkością i
giętkością, podczas gdy wiara wymaga twardych i sztywnych zasad. Jeśli coś jest sztywne,
nie może się nagiąć. Kiedy twardość spotyka się z twardością dochodzi do zderzenia i
poważnej stłuczki. Twarde pokonane być może tylko przez miękkie. W Tai Chi Chuan znane
jest powiedzenie: „Cztery uncje mogą zmienić bieg tysiąca funtów."
JAK ZACZĄĆ MEDYTACJĘ SIEDZĄCĄ
Duszą medytacji wglądu jest medytacja siedząca. Siedząc w ciszy, ograniczając do
minimum wszelkie bodźce wewnętrzne, możesz wsłuchać się w odgłosy swego wnętrza i ob-
serwować różne zachodzące w nim procesy. Możesz obserwować obserwatora. Z czasem
nauczysz się medytować przy wykonywaniu jakiejś czynności. Medytacja siedząca jest
jednak dla początkujących najdogodniejsza, a jednocześnie daje możliwość stworzenia w
sobie wolnej przestrzeni i uzyskania odpowiedniego spojrzenia na rzeczywistość. Albert
Einstein w liście do królowej Belgii, Elżbiety, napisał: „Samotność, być może, zostanie
pewnego dnia uznana i odpowiednio doceniona jako nauczyciel osobowości. Człowiek, który
doświadczył osamotnienia, nie tak łatwo stanie się ofiarą zbiorowej sugestii."
Jasne intencje
W medytacji wglądu, tak jak w przypadku każdej innej czynności, podstawowym
wymogiem jest to, co buddyści nazywają „jasnym zrozumieniem celu". („Celem" w Vipas-
sanie nie jest dążenie do osiągnięcia jakiegoś konkretnego stanu, lecz świadomość i
otwartość w trwającej chwili.) Zanim w ogóle przystąpisz do medytacji, a także przed każdą
kolejną sesją, postaw sobie pytanie, czy rzeczywiście widzisz potrzebę medytowania, czy
naprawdę tego chcesz.
Jeśli odpowiedź brzmi „tak" - zaczynaj. Odpowiedź „tak, ale..." oznacza konflikt; nie
jesteś prawdziwie zdecydowany; prawdopodobnie wynajdywać będziesz różne wymówki, by
przełożyć medytację na kiedy indziej lub w ogóle się od niej wykręcić. Jeśli zaś odpowiedź
brzmi „nie", rób sobie co chcesz. Jasność celu jest dla ciebie najważniejsza.
Tak naprawdę nie możemy jednak uniknąć stanięcia oko w oko z samym sobą.
Wcześniej czy później, mimo ciągłego dążenia naszego ego do utrzymania kontroli bolesne
życiowe lekcje postawią nas znowu przed koniecznością rozwiązania naszych wewnętrznych
konfliktów, koniecznością prawdziwej zmiany. Im wcześniej je rozwiążemy, tym lepiej,
bowiem gromadzi się w nas uwalniana przez nie energia destruktywna. Kiedy osiągnie
poziom grożący wybuchem i całkowitą dezintegracją, może już być za późno. Konflikt i
cierpienie już w nas są. Medytacja ich nie rodzi, lecz umożliwia im wypłynięcie na
powierzchnię naszej świadomości, byśmy mogli się od nich uwolnić.
Czas i miejsce
Jeśli już widzisz jasno cel medytacji, musisz przygotować odpowiednie miejsce i
wyznaczyć jak najwygodniejszy termin. Najlepiej jest (choć niekonieczne) zarezerwować na
nią stałą porę w rozkładzie dnia. Wielu medytujących jest zdania, że najlepszą porą na
medytację jest ranek. Umysł jest wówczas wyciszony, ciało rześkie i wypoczęte, może to
więc być doskonały sposób na rozpoczęcie dnia. Wymówki typu: „Nie jestem rannym
ptaszkiem" czy „Potrzebuję dużo snu" są najczęściej właśnie tym - zwykłymi wymówkami.
Ciężkie posiłki mogą powodować uczucie senności, po jedzeniu odczekaj więc chwilę zanim
zaczniesz medytować. Każdy przejawia tendencje do stałego dziennego schematu
wydatkowania energii. W godzinach niskiej aktywności trudniej jest skupić uwagę, łatwiej
natomiast o odczucie senności.
Proponuję wyznaczać sobie czas trwania medytacji. (Jeśli twój budzik lub minutnik
jest zbyt głośny, przykryj go poduszką). Zacznij od dwudziestu minut medytacji, stopniowo
wydłużając ją do około godziny. Są to oczywiście tylko niezobowiązujące sugestie. Dłuższe
siedzenie nie musi być wcale lepsze; daje ci po prostu więcej czasu na poznanie siebie i
swych wzorców. Ci, którzy nie ustalają z góry czasu trwania medytacji, ale siedzą tak długo,
jak im jest „wygodnie", moim zdaniem pogłębiają swój schemat przyjemność - ból. Jeśli
nigdy nie zmierzysz się z niewygodą, zawsze będziesz musiał przed nią uciekać. Na zawsze
pozostaniesz w jej władzy.
Na medytację wglądu przeznaczyć można jakiekolwiek ciche miejsce. Absolutna
cisza nie jest konieczna, ponieważ umysł, choć skoncentrowany, jest jednocześnie otwarty na
bodźce. Słysząc jakieś dźwięki, możemy obserwować jak nasilają się i milkną. Próby
wyeliminowania wszystkich dźwięków lub ignorowania ich prowadzą zazwyczaj do
większego dyskomfortu psychicznego. Najlepsze jest pomieszczenie przewiewne. o
umiarkowanej temperaturze, z przyćmionym światłem. Dobrze jest mieć pod ręką lekki szal
albo sweter, gdyż temperatura ciała może ulegać wahaniom. Ubranie powinno być luźne i nie
krępować ciała, szczególnie brzucha.
Pozycja ciała
Podczas medytacji ciało powinno być rozluźnione. Jeśli nie jesteś odprężony, spróbuj
kilku ćwiczeń oddechowych i rozciągających. Na przykład, robiąc głęboki wdech przeponą,
podnoś wyciągnięte w bok i zwrócone dłoniami ku górze ręce - tak jakbyś czerpał energię -
aż spotkają się nad głową. Przy wydechu, opuszczaj je przed sobą powoli, rozluźniając
nadgarstki, łokcie i w końcu ramiona. Niech kolejne oddechy „roztopią" twe ciało od głowy
do stóp. Powtarzaj ćwiczenie, aż poczujesz się rozluźniony, a twój oddech stanie się głębszy.
Możesz jeszcze bardziej się odprężyć wykonując krąźenia głowy, ramion i bioder.
Podczas medytacji mażesz siedzieć na krześle lub na poduszce - „po turecku". Siedząc
na krześle zwróć uwagę na to, by stopy opierały się płasko na podłodze, a plecy nie dotykały
oparcia krzesła. Miękkie, wyściełane krzesło byłoby najwygodniejsze. Jeśli wolisz poduszkę,
wybierz raczej twardą i sprężystą, by siedzieć mniej więcej sześć cali nad podłogą. Usiądź ze
skrzyżowanymi nogami, jedna przed drugą, w taki sposób, by zewnętrzne strony łydek leżały
na podłodze. Jeśli masz zbyt sztywne nogi, podeprzyj się podkładając pod kolana płaskie
poduszki. Osoby bardziej giętkie i wygimnastykowane mogą siedzieć na podłodze bez
poduszki, w pozycji lotosu lub pół-lotosu.
Często słyszę pytanie, dlaczego polecam siad skrzyżny, który, zdaniem niektórych,
dla ludzi Zachodu jest pozycją nienaturalną i raczej obcą. Nie jest to jedyna możliwa do
przyjęcia pozycja, polecam ją jednak z tego względu, że jeśli już się do niej przyzwyczaimy,
pozwala nam zachować stabilną i nieruchomą sylwetkę. Pozycja ta ułatwia również krążenie
w ciele energii.
Jeśli siad „po turecku" jest dla ciebie z początku niewygodny, może posłużyć ci to za
cenną okazję do obserwowania zjawisk niewygody i bólu. Dwubiegunowy schemat
przyjemność - ból rządzi naszym życiem. Jest czymś, czemu każdy z nas, w dążeniu do
poznania samego siebie, wcześniej czy póżniej musi stawić czoła. Może zabrzmi to
niewiarygodnie, przynajmniej na początku, ale każdy ruch zbliżający nas ku wygodzie i
oddalający od niewygody wcale nie jest czymś „naturalnie" nieuchronnym, lecz kolejnym
wzorcem warunkującym, od którego musimy się uwolnić. W przeciwnym razie nie
otworzymy się na nowe. Ucieczka od bólu jest tym, co więzi nas w nas samych. Jeśli długo
będziesz siedział na wygodnym krześle, również ono stanie się niewygodne. Jest to tylko
kwestią twej wytrzymałości, jak długo możesz siedzieć, zanim zaczniesz odczuwać
niewygodę.
Kiedy już odpowiednio się usadowisz i będziesz gotów do medytacji, raz jeszcze
sprawdź swoją postawę. Górna część tułowia powinna być wyprostowana, ale rozluźniona,
klatka piersiowa i ramiona opuszczone. Głowę pochyl lekko do przodu, wciągnij podbródek.
Dolna część tułowia również musi być rozluźniona, ale pewnie wsparta na podłożu - krześle
lub poduszce - tak, aby się nie pochylała ani nie chwiała.
Ręce można ułożyć na wiele różnych sposobów, najwygodniej jest jednak trzymać je
na podbrzuszu, jedną na drugiej, dłońmi ku górze, stykając ze sobą kciuki, albo położyć je na
kolanach, dłońmi w górę lub w dół. Są to dwie najczęściej wybierane pozycje rąk - na
początek wybierz tę, która wydaje ci się najwygodniejsza.
Dla niektórych, przed przystąpieniem do medytacji per se, pomocne może okazać się
krótkie ćwiczenie relaksujące. Polega ono na przeglądzie w myślach całego ciała, wyszu-
kiwaniu w nim napięcia i likwidowaniu go. Zacząć możesz od stóp i posuwać się w górę
poprzez łydki, kolana i uda, pośladki, grzbiet, barki i ramiona aż do dłoni, a następnie od
karku do czubka głowy i w dół poprzez twarz, szyję i klatkę piersiową do brzucha. Być może
łatwiej ci będzie przeprowadzać to ćwiczenie wyobrażając sobie, że twoje tkanki topią się lub
rozpuszczają. Twoje ciało i umysł muszą być uwolnione i otwarte; musisz po prostu być.
Umysł
Na początku swych doświadczeń z medytacją wglądu, skupiaj się na fizycznych
odczuciach wywoływanych oddychaniem. Swemu oddechowi poświęcaj jednak jedynie to,
co nazywamy „czystą uwagą" - bez wizualizacji, werbalizacji, regulacji, kategoryzacji i
odliczania. Wszystko to są bowiem przykrywki myślowe, które zakłócają prostą świadomość
fizycznego zmysłu dotyku (wznoszenie i opadanie przepony lub klatki piersiowej przy
wdechu i wydechu).
Może się okazać, że po zaledwie paru sekundach twoja uwaga przeniesie się gdzie
indziej. Może zaczniesz myśleć o czymś, co robiłeś wczoraj, albo co będziesz robił jutro;
może zaczniesz układać w myślach listę spraw do załatwienia. Może przeszkodzi ci jakiś
hałas, reakcja organizmu na bodźce termiczne lub jakiekolwiek inne. Może zaczniesz myśleć
o samej medytacji. Zaczniesz zastanawiać się, czy dobrze się do niej zabrałeś, albo poczujesz
się zakłopotany. Możesz też poczuć się znudzony, zmęczony, sfrustrowany, przestraszony, a
nawet zirytowany. Być może nawet wcale się nie zorientujesz, że twoja uwaga ci ucieka i że
myślisz 0 oddychaniu zamiast je tylko odczuwać.
Pewna zwolenniczka medytacji powiedziała mi kiedyś, że nie ma z nią żadnych
problemów, ponieważ jej umysł zawsze jest wyciszony i pusty. Wydało mi się to raczej
niezwykłe, zadałem jej więc kilka dodatkowych pytań. Okazało się, iż każdorazowo
wyobraża sobie ona, że jej umysł to wielki kinowy ekran i wszelkie myśli, które się na nim
pojawiają, przesuwają się szybko w dół niczym nazwiska współtwórców filmu, by wpaść do
olbrzymiego pojemnika na śmieci ustawionego u dołu ekranu. Tego typu angażowanie
umysłu jest jednak nową formą kontroli. Jest działaniem niezawodnie przynoszącym ten sam
skutek - niepokój umysłu. Tymczasem samorzutne odpłynięcie myśli jest procesem
całkowicie naturalnym.
Jak tylko zauważysz, że twoja uwaga oddaliła się od czysto fizycznego odczuwania
oddechu, odszukaj ją, uwolnij i ponownie, bardzo ostrożnie skup ją na oddychaniu. Śledząc
gdzie i w jaki sposób błądzi twój umysł, uczysz się również o zakodowanych w nim troskach
i wzorcach. Rozwijasz i pielęgnujesz swój wgląd. Jeśli, na przykład, podczas medytacji twój
umysł bez przerwy czymś się martwi, prawdopodobnie zamartwia się przez cały dzień. Im
dłużej będziesz medytować, tym lepiej poznasz przyczyny i precyzyjne mechanizmy
działania swego indywidualnego procesu martwienia się. Będziesz też umiał go szybciej roz-
poznać, kiedy pojawi się w twym codziennym życiu.
Uwolnienie uwagi i zaczynanie medytacji od nowa to zupełnie co innego niż
zmuszanie jej siłą woli do powrotu na poprzednie pozycje. Użycie siły często powoduje
reakcję i pogłębia konflikt między rządzącym a podwładnym, między dobrem a złem.
Prowadzi to do nieustannej walki - regularnej próby sił, często rodzi też frustrację.
Rozpoczynanie od nowa to jedna z najcenniejszych lekcji, jakich możesz się nauczyć,
ponieważ każda chwila twego życia zawsze jest nowa, zawsze inna. By zacząć od nowa,
musisz uwolnić się od przeszłości. Uwalniając się i zaczynając od nowa, wybaczasz sobie i
otwierasz nowy rozdział życia; pielęgnujesz w sobie cierpliwość, wrażliwość i równowagę
psychiczną.
Podczas medytacji odczujesz być może głęboką ciszę, błogi spokój, radość lub
przebłyski wglądu w swe życie. Zwracaj baczną uwagę na wszystko i rejestruj to, co się z
tobą dzieje, ale nie próbuj w to ingerować. Nie próbuj przedłużać swego doznania ani
doszukiwać się w nim „sensu". Kiedy minie, nie próbuj go ponownie przywoływać, gdyż
oddalisz się wówczas od „bycia" i znów będziesz się „stawać"; przemieścisz się z tutaj do
tam, z teraz do wtedy. Oddając się medytacji wglądu nie możesz ani unikać nieprzyjemności,
ani też chwytać się czegoś przyjemnego. Nie dopuścisz w ten sposób do przywiązania.
Może się czasem zdarzyć, że nie będziesz w stanie ponownie skierować uwagi na
proces oddychania, gdyż co innego będzie się jej stanowczo i natarczywie domagać. Może to
być ból fizyczny lub jakaś silna emocja, jak złość albo strach; a może obraz lub wspomnienie
jakiegoś wydarzenia z twego życia, albo też niezwykłe lub mistyczne doznanie.
W takich przypadkach, ponieważ nie masz zbyt wielkiego wyboru, potraktuj to, co się
w tobie dzieje, jako przedmiot swej medytacji. Tak jak przy śledzeniu oddechów, również i
teraz nie ingeruj, nie oceniaj, nie daj się wciągnąć w wewnętrzną dyskusję. Pozwól się
swernu doświadczeniu „dziać" i uważnie je obserwuj, nawet jeśli jesteś przerażony. Dzięki
temu twoja medytacja stanie się bardziej płynna i dynamiczna, otworzy przed tobą możli-
wość nowego, nieznanego oraz prawdziwej zmiany.
Waźne jest utrzymanie ciągłości medytacji, zarówno w ramach każdej sesji, jak i jako
stałej pozycji w rozkładzie dnia. Medytacja wglądu jest zobowiązaniem do nieustannego
zachowywania świadomości; jest wielką odkrywczą wyprawą, niezależną od postępów,
rezultatów ani huśtawki nastrojów.
Oddając się medytacji, całkowicie otwórz się na przebywanie w danym momencie z
samym sobą. Jeśli zaczniesz snuć rozwaźania tub oceniać to, co się dzieje, natychmiast
przeniesiesz się ze strefy bezwarunkowej z powrotem do uwarunkowanej, powrócisz do
błędnego koła dwubiegunowości. Niezwykle łatwo jest znaleźć sobie jakiś wykręt by nie
medytować, ponieważ silna część ciebie boi się samopoznania i czuje się przez nie
zagrożona. „Ja" nie zamierza zrzec się swej siły i władzy.
Dla mnie Vipassana jest tworzeniem w trwającej chwili pewnej wolnej przestrzeni.
Zazwyczaj nie ma w nas wolnego miejsca, ponieważ natychmiast zapełniane jest naszymi
poglądami i wiedzą. Im bardziej pozwolisz sobie „być" w trwającej chwili, tym więcej
stworzysz dla siebie przestrzeni wolnej od schematycznych nakazów przeszłości i
stwarzającej ci możliwość wejrzenia w przyczyny i zasady funkcjonowania tych schematów,
nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się one zupełnie bez znaczenia.
Jednej z moich uczennic, na przykład, sprawiały trudności pewne proste ruchy Tai
Chi Chuan. Bez wahania wytłumaczyła ona ten fakt tym, że nie jest osobą sprawną fizycznie
i widocznie Tai Chi Chuan do niej nie pasuje. Obserwując ją pewnego dnia, w jej sposobie
poruszania się zauważyłem odbicie jej nastawienia psychicznego. Powiedziałem jej, że
wyraźnie boi się ruchu, że za bardzo spieszy się by postawić stopę z powrotem na ziemi.
Ponieważ próbowała postawić krok, zanim jej ciało osiągnęło odpowiednią równowagę,
traciła resztki tej równowagi i niemal I „leciała" w przód.
Wtedy w jej oczach odmalowało się nagłe zrozumienie. Zdała sobie bowiem sprawę,
że te proste ruchy odbijały i dokładnie jej głęboko skrywany i dotąd nie kwestionowany
stosunek do życia. Nigdy nie mogła znieść niepewności i pustki, jeśli więc w jej życiu
pojawiała się jakaś luka, starała się jak najszybciej znaleźć coś, co mogłoby ją zapełnić.
Ponieważ podejmowane przez nią działania podyktowane były raczej lękiem niż rozważną
oceną sytuacji i wymaganej reakcji, najczęściej powodowało to w jej życiu dalsze
przepłacane stresem komplikacje. Wgląd pomógł jej w osiągnięciu natychmiastowych
postępów nie tylko w ćwiczeniach Tai Chi, ale również w umiejętnym radzeniu sobie z
własnymi obawami i życiem w ogóle.
W miarę praktykowania medytacji wglądu, twój umysł stawać się będzie
spokojniejszy, wzrośnie twa mądrość i zdolność współodczuwania. Procesy te nie zawsze lub
niekoniecznie zachodzą podczas medytacji siedzącej. Zapoczątkować je możesz tylko wtedy,
kiedy staniesz oko w oko z własnymi demonami i uwolnisz się od nich.
Wielu ludzi odkrywa, że, czasem w sposób ledwie zauważalny, w swym życiu
codziennym zaczynają inaczej patrzeć i inaczej robić wiele rzeczy. Jakość ich życia ulega
subtelnej, lecz głębokiej zmianie. Inni przeżywają ją dużo wyraźniej, zmieniając na przykład
życiowego partnera lub wykonywany zawód. Często też się zdarza, że wyraźnie zmienia się
ich twarz, a nawet sylwetka ciała; ciało odzwierciedla zmiany zachodzące w psychice, która
staje się silniejsza, bardziej naturalna i zrównoważona.
A wszystko to jest skutkiem otwarcia się na nowe, na inne. Im szerzej się otwierasz,
tym więcej możesz otrzymać i tym więcej możesz dać. Jeśli zaakceptujesz ryzyko niezna-
nego, przestaniesz się bać. Twe życie z wędrówki ku śmierci zamieni się w bezczasowy,
zawsze nowy moment poznania, wyzwania i zdumienia. Kiedy zaakceptujesz śmierć, za-
czniesz pełniej żyć.
DODATKOWE ĆWICZENIA MEDYTACYJNE
Medytacja wglądu właściwie nie wymaga dodatkowych ćwiczeń. Kiedy dojdziesz do
pewnej wprawy, będziesz mógł wejrzeć w to, co i jak masz robić. Bezpośredni wgląd (w
przeciwieństwie do wiedzy rozumowej) może być dużo głębszy niż, pochodząca przecież z
drugiej ręki, opinia „specjalisty". Nawet jeśli zmuszony będziesz kiedyś szukać u specjalisty
opinii czy wiedzy natury technicznej, głównym przewodnikiem pozostanie dla ciebie własna
wiedza wewnętrzna (wgląd). Nigdy ci jej nie zabraknie.
To, czego może ci czasem zabraknąć, to równowaga w twym sposobie medytowania.
Łatwo możesz bowiem zbyt mocno przylgnąć do jednego aspektu medytacji, zapominając
zupełnie o pozostałych, szczególnie jeśli nie masz nauczyciela lub doświadczonego
duchowego przyjaciela, który mógłby wyczulić cię na tego typu przeoczenia. W odzyskaniu
odpowiedniej równowagi pomóc ci mogą następujące ćwiczenia.
Koncentracja (Samatha)
Twój umysł bywa czasem tak bierny, że trudno ci się skupić. W skupieniu myśli
pomoże ci wówczas medytacja koncentrująca (Samatha). Ostatecznym celem Samathy jest
całkowite zjednoczenie umysłu z obserwowanym obiektem, przy jednoczesnym odrzuceniu
wszystkich innych przedmiotów. W swej istocie bardzo różni się od Vipassany, w której
umysł pozostaje otwarty i uważnie wszystko rejestruje. Według niektórych szkół buddyzmu
Samatha stanowi etap wstępny Vipassany.
Często stosowaną metodą koncentracji jest liczenie oddechów. Licząc każdy wdech i
wydech jako jeden oddech, powtarzaj liczenie od jednego do pięciu aż do momentu, kiedy
twój umysł stanie się dostatecznie pobudzony i skupiony, po czym wróć do medytacji
podstawowej - Vipassany - polegającej na obserwacji czysto fizycznego aspektu oddychania,
odczuwaniu go.
Inną prostą techniką koncentrującą jest „śledzenie oddechu", rozróżniające trzy
fizyczne fazy każdego wdechu i wydechu. Wdychając powietrze poczuj jak przechodzi przez
nos, klatkę piersiową, aż „do brzucha". Przy wydechu odwrotnie - poczuj powietrze najpierw
„w brzuchu", następnie w klatce piersiowej i w końcu w nozdrzach. Powtarzaj ćwiczenie do
czasu osiągnięcia koncentracji, a następnie powróć do Vipassany.
Medytacja ogólnej miłości i dobroci (Metta)
W buddyzmie umiejętne praktyki duchowe prowadzą do rozwijania Dwóch Cnót:
Mądrości (Panna) i Miłosierdzia (Karuna). Mądrość jest Głową, rozumem. Na Miłosierdzie
składają się kochające cechy Serca - miłość, czułość i otwartość. Ponieważ medytację wglądu
można zaliczyć do praktyk Mądrości, warto się upewnić, że nie zapominasz o Sercu.
Metta jest medytacją kierowaną, która skupia się na Sercu. Skup więc uwagę na
„serdecznym" ośrodku duchowym, który znajduje się pośrodku klatki piersiowej, odczuwając
jego rozszerzanie się i kurczenie, powodowane oddychaniem. Następnie postaraj się poczuć
w tym miejscu pełną ciepła i miłości energię, niech promieniuje stąd na całe ciało. Jeśli ci się
to nie uda, zwróć uwagę na to, co wówczas czujesz: napięcie, chłód czy cokolwiek innego.
Będzie to dla ciebie cenną informacją o twoim wewnętrznym stanie.
Gdy poczujesz w sobie wzbierające uczucie miłości, obdarz nim najpierw samego
siebie; wybacz sobie wszystkie błędy i przewinienia. Przeszłość jest przeszłością, nigdy już
nie powróci. Uwolnij się od samokrytycyzmu i nienawiści. Daj sobie szansę na nowy start w
trwającej właśnie chwili.
Następnie skieruj swą miłość ku swym najbliższym: małżonkowi lub partnerowi,
dzieciom, rodzicom, rodzeństwu, przyjaciołom. Przebacz im, jeśli kiedyś cię skrzywdzili,
przywołaj miłość, którą cię obdarzali; ogarnij ich wszystkich swą myślą, obejmij ich. Odrzuć
wszelkie niezdrowe uczucia, jakie być może do nich żywisz, uwolnij się od chowanych w
sobie uraz.
A teraz przebacz wszystkim tym, których nienawidzisz, których się boisz i którzy cię
skrzywdzili, umyślnie czy też nie. Zauważ, że są oni niewolnikami swoich schematów
warunkujących, tak jak ty jesteś niewolnikiem swoich. Uwolnij się od wszystkich
negatywnych emocji; pamiętaj, że magazynowane są one w twym ciele i psychice, i niszczą
cię w dużo większym stopniu, niź osoby, do których czujesz niechęć. Nie możesz stać się
wolnym, jeśii związany jesteś nienawiścią. Sam stajesz się nienawiścią.
Wreszcie rozszerz swą miłość, pozwól jej zataczać coraz szersze kręgi obejmujące
przyjaciół, znajomych, całe społeczeństwo, cały kraj, całą ludzkość i w ogóle wszystkie istoty
źywe. Poświęć tej medytacji tyle czasu, ile będziesz potrzebował na przejście kolejnych jej
etapów i rozszerzanie zasięgu emitowanego uczucia. Po zakończeniu Metty wróć do
Vipassany skupiając się na odczuwaniu oddechu.
KIM JESTEM?
„Ja" - nasze ego, czyli indywidualna jaźń -jest wyjątkowo złudne. Z jednej strony,
wydaje się substancjalne. Wszyscy uważamy się za istoty materialne, konkretne; społeczeń-
stwo traktuje nas jako jednostki stałe i samodzielne; psycholodzy nawołują do budowania
poczucia własnej godności, tak by ego/jaźń mogło uważać się za trwałe i efektywnie
funkcjonować w życiu. Z drugiej jednak strony, poszukując go, nie znajdujemy nic
konkretnego i namacalnego. O prawdziwej naturze „ja" wiemy bardzo mało, mimo że przez
większość czasu działamy jako „ja". Dlatego też „ja" przedstawione zostało w tej książce
jako olbrzymia ślepa „plama" w naszej świadomości.
Vipassana pomaga zajrzeć za pozorną trwałość naszej codziennej rzeczywistości. To,
co wydaje się stałe, zwykle okazuje się procesem lub serią procesów, wzajemnie ze sobą
powiązanych. Choć prawda ta może się nam w pierwszej chwili wydać przygnębiająca, to
jednak pomaga nam wyłowić sens z tego chaosu, jakim jest życie. Jung wyjaśniał: „Ja
postrzegam procesy zachodzące na dalszym planie i to daje mi moją wewnętrzną pewność".
Jeśli zrozumiesz naturę swego ego, będzie ono funkcjonować jako wysoce praktyczne
narzędzie, niczym nie wypaczone, do niczego nie przywiązane, przez nic nie zniewolone. To
zupełnie co innego niż rozwijanie silnego ego (często zwanego poczuciem własnej godności).
Bez względu na to, jak silne i pewne siebie poczuje się w danej chwili ego, żyje ono w
świecie iluzji. Zgodnie ze swą naturą nigdy nie może stać się konkretne i namacalne, dlatego
też nigdy nie osiągnie poczucia wystarczającej stałości i bezpieczeństwa. Byt swój
zawdzięcza jedynie procesowi myślenia. Nie może istnieć bez pamięci.
Być może, w trakcie medytacji, uznasz wyplątanie się z sieci swego ego za
niemożliwe, nawet przy pomocy wszystkich powyższych wglądów. Być może uznasz, że
jesteś przygnieciony intensywnością swego ego; jego „Nienawidzę", „Jestem wściekły,
zraniony", „Czuję ból", „Jestem przestraszony, przerażony", „Zasługuję na to", „Przeżywam
depresję, frustrację", „Mam wielką władzę". Jednym z najprostszych a zarazem najsilniej
działających lekarstw na tego typu identyfikacje jest ciągłe stawianie sobie pytania: „Kim
jestem?". Nie zważając na odpowiedzi proponowane przez twój umysł, pytaj dalej: „Kim
jestem?" Tym sposobem dotrzeć możesz do samego jądra swej istoty.
Możesz na przykład zacząć od najczęstszej identyfikacji: od swego ciała. Czy jesteś
kończynami, tułowiem, narządami, kośćmi, głową, mózgiem, fizycznymi odczuciami, emo-
cjami, uczuciami, myślami? Czy też jesteś którąś z ról, których w życiu grasz tak wiele;
rodzinną, płciową, zawodową, rasową, religijną, intelektualną lub duchową?
Nawet jeśli nigdy nie dojdziesz do ostatecznej intelektualnej odpowiedzi na to
pytanie, możesz przynajmniej przekonać się, czym na pewno nie jesteś. Im bardziej uwalniać
się będziesz od identyfikacji z tym, czym nie jesteś, tym bardziej zbliżysz się samoistnie do
tego, czym naprawdę jesteś.
MEDYTACJA CHODZĄCA
Medytacja chodząca wprowadzi do twych praktyk medytacyjnych zarówno prostą
angażującą świadomość czynność, jak i fizyczny ruch. Dzięki niej staniesz się bardziej
świadomy swego ciała i będziesz mógł ćwiczyć uwagę podczas prostych codziennych zajęć.
Chodzenie nie wymaga wielkiego myślenia i jest jedną z pierwszych głównych
umiejętności człowieka w jego rozwoju psychoruchowym. Ponieważ jest to czynność tak
prosta, a zarazem odgrywa tak ważną rolę w naszym życiu, stanowić może doskonały
przedmiot naszej wnikliwej obserwacji.
Stań prosto, rozluźnij się, nogi ugnij lekko w kolanach. Patrz prosto przed siebie. Tak
jak podczas medytacji siedzącej, skup uwagę na oddychaniu; stój pewnie i nieruchomo.
Kiedy uświadomisz sobie gotowość do startu, uważnie przenieś ciężar ciała na jedną
nogę, a drugą unieś. Jest to pierwszy etap czynności chodzenia - „podnoszenie nogi". Drugim
etapem jest „wysuwanie nogi" obejmujące wysunięcie nogi w przód i lekkie dotknięcie piętą
ziemi. Ostatni etap, „stąpnięcie", polega na przeniesieniu ciężaru ciała na nogę wysuniętą do
przodu. Następnie druga noga zaczyna się unosić, rozpoczynając nową sekwencję trzech faz
chodzenia. Idąc, cały czas uzmysławiaj sobie i rozróżniaj te fazy.
Wykorzystaj przy tym sposób oddychania stosowany w Tai Chi, to znaczy unosząc
stopę rób wdech, stawiając ją - wydech. Oddychaj „brzuchem", tuż poniżej pępka, nie
unosząc przy tym klatki piersiowej i ramion. Górna część tułowia powinna być
wyprostowana i rozluźniona, kolana cały czas lekko ugięte, zwłaszcza kiedy stajesz na
wysuniętej nodze. Idź tak wolno i uważnie jak tylko możesz nie tracąc równowagi.
Gdy twoja uwaga zacznie „błądzić", tak jak w przypadku medytacji siedzącej
zlokalizuj ją, uwolnij i delikatnie naprowadź z powrotem na obserwację trzech etapów cho-
dzenia. Naucz się poświęcać uwagę tylko jednej rzeczy naraz.
Twoja uwaga może czasem przykuć się do jakiejś konkretnej części ciała albo którejś
z faz chodzenia. Możesz zauważyć, że twe ciało pochyla się w jedną stronę, że pewne części
ciała są napięte, oddech nieregularny, że opierasz się na zewnętrznych bądź wewnętrznych
krawędziach stóp, że się garbisz, że tracisz równowagę przy przenoszeniu ciężaru ciała z nogi
na nogę, że za bardzo „lecisz" w przód, że rozglądasz się na boki albo się drapiesz. Przyjrzyj
się nie tylko fizycznej stronie swoich skłonności przejawianych przy chodzeniu, ale również
towarzyszącym im emocjom i psychicznemu nastawieniu. Pochylenie ramion, na przykład,
oznaczać może próbę schronienia się przed nieoczekiwanymi przeciwnościami losu, albo, w
przypadku kobiet, ukrycia biustu; opór przed przenoszeniem ciężaru ciała może
odzwierciedlać lęk przed zobowiązaniami lub zaangażowaniem; przechylanie ciała w prawo
lub w lewo oznacza zazwyczaj brak równowagi między energią męską i żeńską lub
nierozwiązane konflikty z matką lub ojcem.
Wiele przewlekłych problemów zdrowotnych, w tym związanych z postawą ciała,
może zostać rozwiązanych poprzez prosty wgląd. Starsi ludzie, na przykład, często boją się
upadku, dlatego zwykle bacznie patrzą pod nogi i stawiają szybkie, niepewne kroki,
powłócząc przy tym stopami i pochylając się znacznie do przodu. Pochylenie to utrudnia
oddychanie, powoduje wygięcie kręgosłupa i niepotrzebne napięcie mięśni; chwiejne
przechylanie przód zwiększa prawdopodobieństwo upadku. Medytacja wglądu może pomóc
nie tylko w eliminacji obaw związanych z chodzeniem, ale także w poprawie sposobu
chodzenia. Jeśli idziesz trzymając się prosto i odpowiednio oddychając, zmniejszasz napięcie
mięśni oraz przechylenie ciała w przód. Jeśli stawiasz stopę na ziemi przed oparciem na niej
ciężaru ciała (tak jak podczas wolnego chodzenia medytacyjnego) zmniejszasz ryzyko po-
tknięcia.
PODSTAWOWE TRUDNOŚCI
Budda wymienił Pięć Przeszkód stojących na drodze do jasnego zrozumienia i
postępów w medytacji (dotyczą one właściwie każdego przedsięwzięcia): potrzebę wrażeń;
niechęć, nienawiść lub gniew; gnuśność i apatię; niepokój i troskę; oraz zwątpienie.
Potrzeba wrażeń dotyczy zarówno fizycznych doznań zmysłowych, jak i
„namiętności", takich jak: zazdrość, zawiść, chciwość, duma, arogancja i zarozumialstwo.
Kiedy swą bezczynność usprawiedliwiamy znudzeniem, zwykle oznacza to, że gonimy za
wrażeniami. Wciąż potrzebujemy czegoś pobudzającego, podniecającego, przyjemnego. Jeśli
akurat nie mamy pod ręką żadnej przyjemności, często zadowalamy się czymś
nieprzyjemnym, uznając to za lepsze niż ic. Tak w terapii, jak i w medytacji, posiadanie
jakiegoś traumatycznego problemu, który należy pokonać, często jest absorbujące, a przez to
i satysfakcjonujące. Wszyscy chyba znamy ludzi, którzy czerpią satysfakcję ze zwycięskiej
walki.
Zasięg naszej uwagi oraz umiejętność obywania się bez ciągłej stymulacji zdaje się
stale zmniejszać. Aktorzy, piosenkarze i sprawozdawcy starają się wywierać na nas na-
tychmiastowe wrażenie, przykuwać naszą uwagę, utrzymywać w stanie pobudzenia i w paru
słowach zamykać różne, często bardzo złożone kwestie. Ponieważ zdążyliśmy się już
przyzwyczaić do takiego sposobu komunikowania się, z coraz większym trudem przychodzi
nam słuchanie i tworzenie w sobie miejsca na wrażliwość. Kiedyś, pod koniec godzinnego
wykładu, w którym usiłowałem podsumować zawartość niniejszej książki, jedna z obecnych
na sali słuchaczek narzekała, że, chociaż poruszane przeze mnie kwestie były interesujące,
nie znalazła wśród nich gotowego rozwiązania tajemnicy integracji ciała i umysłu! Ocze-
kiwała bowiem konkretnych wskazówek i metod, które przyniosłyby natychmiastowe
rezultaty.
Choć uważamy się za istoty pojętne i wyczulone na wszystko, co się wokół dzieje, w
rzeczywistości stajemy się coraz bardziej tępi i zobojętniali. By cokolwiek poczuć,
potrzebujemy coraz to nowych podniet, coraz silniejszych bodźców. To dlatego narkomania,
przemoc i gwałt są w naszej kulturze zjawiskiem tak częstym. Wielu z nas dla odprężenia...
ogląda horrory.
Szukanie podniet w duchowości jest zjawiskiem stosunkowo niegroźnym, lecz w
gruncie rzeczy polega na tym samym. Jeśli nie potrafimy po prostu „być", cały czas musimy
coś „robić" i „stawać się", by wypełnić pustkę i przykryć swe braki. Dlatego szukamy czegoś
niezwykłego, efektownego, inspirującego, wzniosłego. Tym samym zakładamy, że
duchowość nie mieści się w ramach zwyczajności; tu i teraz jest nieosiągalna. -
Kiedy moje dzieci tłumaczą się nieraz znudzeniem, mówię im, że nic nie jest nudne
samo z siebie. Uczucie znudzenia wypływa z człowieka; to człowiek czuje się w danej chwili
znudzony. Nuda nie ma tutaj nic do rzeczy. Jeśli coś musi być zrobione, zrób to. Jeśli nie
musi - nie rób.
Większość z nas potępia wrogość, nienawiść i gniew. Nie znosimy tych emocji u
innych, potrafimy jednak znaleźć wiele powodów, by je usprawiedliwić, kiedy sami im
ulegamy. „Mam prawo, bo zostałem skrzywdzony"; „Miałem dziś ciężki dzień"; „Walczę w
słusznej sprawie"; „Mój gniew jest słuszny, konstruktywny".
Tak jak w przypadku potrzeby wrażeń, tak i tutaj zastosować możesz medytację
wglądu. Obserwuj, jak budzi się w tobie gniew, w jaki sposób się przejawia, jak mija. Nie
identyfikuj się z nim, nie wiąż się, nie próbuj go usprawiedliwiać. Przekonaj się, że gniew
przeszkadza ci tylko w podjęciu efektywnego działania, ponieważ zniekształca postrzegany
przez ciebie obraz rzeczywistości oraz powoduje konflikty, ból i poczucie winy. Jeśli jesteś
już rozgniewany, musisz się uwolnić od swego gniewu. Niezdrowo jest gromadzić go w
sobie, niezależnie od tego, jak bardzo przekonany jesteś o jego słuszności. Często to nie sam
wybuch gniewu powoduje problemy, ale jego następstwa - poczucie winy, urazy,
usprawiedliwienia.
Trzecią przeszkodą jest lenistwo, apatia - założenie, że nie będziesz robił niczego, co
nie jest absolutnie konieczne. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu i wierzyć, że wszystko
będzie dobrze. Prawdą jest, że przy stosowaniu medytacji wglądu, samopoznanie może
obudzić w twej świadomości bolesne wspomnienia, a nawet ból fizyczny. Ból ten nie jest
jednak dziełem medytacji. On już wcześniej w tobie istniał, niebezpiecznie tłumiony,
podświadomie i destrukcyjnie wpływając na twoje postępowanie.
Jeśli nie uświadomisz sobie skrywanego bólu i wszystkiego innego, co wymaga
leczenia, nie możesz podjąć akcji ratunkowej. Jeśli jesteś całkiem zdrowy, poznając samego
siebie nic nie stracisz. Jeśli natomiast jest z tobą coś nie w porządku, ignorowanie problemu
na pewno ci nie pomoże. Wszystkie poważne problemy na początku są małe.
Niepokój i troska uniemożliwiają rozwój spokojnego i zdolnego do wglądu umysłu.
Zamartwianie się przyszłością nie uczyni jej bezpieczniejszą ani lepszą. Może nawet działać
na jej niekorzyść, gdyż odciąga cię od tego, co powinieneś w danej chwili zrobić. I tutaj
znowu pomóc ci może jasne zrozumienie celu. Wyznacz sobie optymalną strategię działania
na przyszłość i krok po kroku wprowadzaj ją w życie. Jeśli nie nadszedł jeszcze czas na
zrobienie pierwszego kroku, skieruj uwagę na wyzwania trwającej chwili.
Sceptycyzm stanowi chyba najpoważniejszą przeszkodę. Dhiravamsa uczył: „W
chwili, kiedy zaczniemy widzieć i rozumieć, zwątpienie całkowicie zniknie... Dobrze gdy z
początku towarzyszą nam wątpliwości i rezerwa... Takie wątpliwości zachęcają do
obserwowania faktów i dochodzenia do leżącej u ich podstaw prawdy. Kiedy postrzegamy
rzeczywistość zgodnie z własnymi obserwacjami, wątpliwości znikają... Z drugiej jednak
strony, sceptycyzm oznacza wrodzoną skłonność przeszkadzającą dochodzeniu prawdy,
stanowi rodzaj wątpliwości, która nie chce wiedzieć. Jeśli to uwarunkowanie jest silne, nic
nie można na to poradzić, aż do czasu, kiedy płynność życia przyniesie nieuchronne zmiany i
okazja [do praktykowania medytacji] ponownie zapuka do drzwi."
Sceptycyzm może pojawić się na każdym etapie twych medytacyjnych praktyk. To
właśnie on w pierwszym rzędzie nie pozwala ci dostrzec konieczności prawdziwej zmiany.
Stanowi rodzaj wątpliwości, która, przybierając nawet postać rozległej wiedzy i otwartości
umysłu, nie chce wiedzieć. Zauważyłem, że wielu uczestników mych wstępnych zajęć
medytacyjnych poszukuje nie tyle prawdy, co możliwości umocnienia i udoskonalenia tego,
w co wcześniej już wierzyło.
Sceptycyzm może pojawić się u medytujących także w wyniku braku (lub
niewystarczających) pozytywnych „rezultatów" medytacji, które by zapewniły ich o
słuszności tego co robią. Nie jest to z ich strony może całkiem bezpodstawne, zbyt często
jednak, nie otworzywszy się uprzednio, winą za taki stan rzeczy obarczają medytację, którą
uznają za praktykę dla siebie nieodpowiednią. Inni natomiast dość szybko znajdują w sobie
to, nad czym powinni popracować. Często jest to dla nich jednak nieprzyjemne, więc
odrzucają medytację wglądu jako coś, co im nie odpowiada.
Mówię im wtedy, że skoro medytacja wglądu nie jest „działaniem", lecz po prostu
obcowaniem z samym sobą, to to, co im się nie podoba, to nie medytacja, tyko oni sami. Jeśli
nie lubisz ze sobą obcować, to masz poważny problem, którego żadne działanie nie jest w
stanie skutecznie ukryć. Żeby polubić przebywanie ze sobą, musisz najpierw zrozumieć,
dlaczego tego nie lubisz, i to właśnie jest zadaniem medytacji wglądu.
Sceptycyzm dosięga nawet tych, którzy osiągnęli pewien „sukces", to znaczy dzięki
medytacji doszli w życiu do pozytywnych i głębokich zmian. W miarę stosowania medytacji
wglądu schodzisz coraz niżej w głąb siebie. Nagroda, jaką otrzymujesz, jest coraz większa,
lecz wraz z nią rosną również obawy. Ego czyli „ja" widzi, że kurczy się zasięg jego władzy.
Utraconą kontrolę próbuje odzyskać stosując różne zmyślne wybiegi. Jeśli jednak
prawdziwie poznałeś siebie, nie dasz się nabrać na jego sztuczki.
Ci, co wytrwają w medytacji wglądu i zdobędą pewne doświadczenie, odnajdą w
końcu „drzwi" do nieznanego. Po tej stronie drzwi rozciąga się królestwo znanego, dla wielu
z nas smutnego, wręcz bolesnego. Po drugiej stronie czeka obietnica rzeczy, które trudno
sobie nawet wyobrazić. A jednak wielu ludzi, nawet tych, którzy cierpią ogromny ból lub
zetknęli się już z procesem prawdziwej zmiany, cofają się sprzed tych drzwi zdjęci
panicznym strachem.
Przysłowie: „Lepszy diabeł, którego znasz, niż ten, którego nie znasz" ma źródło w
najgłębszych pokładach psychiki. Niezależnie od tego, jak bardzo cierpisz, twój ból ma swój
wymiar, ma swoje granice. Leży w granicach władzy znanego i dlatego możesz, lub
przynajmniej tak ci się wydaje, wypracować sobie nad nim kontrolę. Kiedy natomiast
wkroczysz do królestwa nieznanego, stracisz swą władzę. Nie znajdziesz tam doświadczeń
oznaczonych znanymi ci słupami granicznymi; twoje „ja" poczuje się zagubione,
przestraszone tym, że może przestać istnieć. Jest to najlepszy moment na dokonanie
duchowego przełomu - na poluzowanie dławiącego uścisku swego „ja".
W takich momentach radzę robić to, co trzeba robić zawsze, czyli stawiać jeden krok
naraz. Medytacja uwalnia cię od twych największych lęków w taki sam sposób, w jaki
uwalnia cię od mniejszych lęków. Zamiast skupiać się na tym, czego się boisz, przyjrzyj się
samym mechanizmom strachu. Poddaj się mu i obserwuj, jak nadchodzi i jak się oddala.
Spójrz na niego jak na to, czym faktycznie jest - przejściowy proces. Wszystko na świecie,
bez najmniejszego wyjątku, bez przerwy się zmienia.
Jak twierdzą święte księgi buddyjskie, rozwijając swe praktyki medytacyjne
Vipassana, pojmiesz trzy charakterystyczne cechy istnienia wszelkich zjawisk: nietrwałość,
bezosobowość (brak realnej jaźni) i cierpienie. Cierpimy, poniewaź jesteśmy związani z
ciągle podtrzymywanym, iluzorycznym obrazem siebie jako istot stałych i konkretnych,
którymi w rzeczywistości nie jesteśmy. Z im mniejszej odległości patrzymy, tym mniej
widzimy. Niektórzy z lękiem upatrują w tym zagrożenia dla swego istnienia, inni radują się
uznając to za wyzwolenie i powrót do swego prawdziwego źródła.
Rozdzial piąty
DUCHOWOŚĆ W PRAKTYCE
„By doznać Oświecenia, nie musisz się starać. Wypelniaj po prostu swe zwykle
zadania We wiążąc sżę z niczym. Opróżniaj pęcherz i jelita, nakladaj ubranie, zjadaj
posilki. Kładź się, kiedy jesteś zmęczony. Glupi cię wyśmieje, ale mądry zrozumie. "
- MISTRZ CHAN (ZEN) LIN-CHI
„Życie na ziemi i życie w duchu nie wykluczają się nawzajem. Praca i dzialanie
nie stoją w sprzeczności z poznaniem Boga; przeciwnie - wykonywane bez przywiązania
stają się drogą do tego poznania. Z drugiej strony, wyrzeczenie oznacza wyrzeczenie sig
swego ego i egoizmu, a nie życia."
- UPANISZADY
Uważam, że duchowość nie tylko nie stoi w sprzeczności ze zwyczajnym,
codziennym życiem, ale jest wręcz niezbędną jego częścią. Pozbawieni duchowości,
ściągamy na siebie i innych wiele bezsensownego cierpienia i okrucieństwa, ponieważ
działamy prawie zupełnie nie znając swej prawdziwej natury. Nic dziwnego, że tak wielu
ludzi uważa życie za druzgocąco bezsensowne i beznadziejne.
Religie powszechne od wieków dostarczają ludziom nadziei i różnorakich systemów
wyznaniowych (często „objawień boskich"), które próbują wyjaśnić pozorną jałowość życia.
Często religię uważa się dlatego za ucieczkę od realnego świata, ale podobną rolę mogą
spełniać również świeckie systemy wierzeń, jak komunizm czy kapitalizm. One także mogą
zapewnić komfort, nadzieję, analizę błędów przeszłości i wizję przyszłości.
Żadnego z systemów wyznaniowych nie uważam za duchowość, ponieważ każda
wiara jest sztywna i stwarza podziały. Wiara odnosi się do przeszłości; nie jest żywa. Wiara
w swej naturze jest również dualistyczna. Utrwala spory i konflikty, ponieważ skoro
istnieje wierzący, musi też istnieć niewierzący; jeśli Bóg, to i Szatan; zbawiony-potępiony;
Wschód-Zachód; Północ-Południe; lewy-prawy.
Dla mnie duchowość jest żyjącą teraźniejszością. Jest procesem jednoczenia się,
stawania całością. Możesz stać się jedną całością jedynie przez zrozumienie, w jaki sposób
i dlaczego całością nie jesteś, i przez uwolnienie się od tego, co cię w takim stanie
utrzymuje. Ten bezpośredni wgląd w siebie, i w życie w ogóle, jest procesem całkiem
odmiennym od wiary. Wgląd nie powoduje fragmentacji i podziałów. Przeciwnie - pozwala
dostrzec jedność w pozornym rozbiciu i stać się jedną całością.
Ponieważ medytacja wglądu jest bardzo prosta i pozbawiona sztywnych form, może
być stosowana w każdej sytuacji i na każdym z poziomów twego istnienia. Wgląd nie jest
przedmiotem; jest drogą. Ucząc się go, uzyskać możesz bezpośrednie zrozumienie spraw,
których udowodnienie zabrałoby naukowcom dziesiątki lat badań. A ty po prostu wiesz i w
swym działaniu kierujesz 'się tą wiedzą. Moźe dla niektórych brzmi to jak pochwała
megalomanii, ale wgląd nie ma nic wspólnego z ochroną czy podbudowywaniem ego.
W rozdziale tym przedstawię kilka propozycji (tradycyjnych lub nie) dotyczących
zastosowania medytacji wglądu w zwykłych, codziennych' sytuacjach.
MEDYTACJA FORMALNA
Człowiek, niczym krótkofalówka, nie może jednocześnie nadawać i odbierać. Jedną
z najprostszych i najłatwiej dostępnych metod tworzenia przestrzeni nastawionej na odbiór
jest opisana w poprzednim rozdziale medytacja wglądu. Nie stanowi ona jeszcze jednej
formy działania, lecz stwarza możliwość do tego, by po prostu być, patrzeć i słuchać.
Proponuję poświęcać jej przynajmniej dwadzieścia minut dziennie. Dłuższe lub częstsze
sesje mogą oczywiście działać tylko na korzyść.
Medytacja grupowa, powiedzmy raz w tygodniu, stwarza inny rodzaj przestrzeni. Nie
tylko zwiększa twą ostrość widzenia i nadaje ci rozpędu na cały tydzień, ale także pozwala ci
znaleźć w innych ludziach swe własne odbicie. Możesz rozpoznać w nich własne wzorce
zachowań; możesz ujrzeć siebie ich oczami. Wnikając do głębszych poziomów, dojść możesz
do prawd uniwersalnych, wykraczających poza powierzchowne różnice między indywidual-
nymi wzorcami zachowań i systemami wierzeń.
Grupa stwarza również możliwość zastosowania medytacji w swych relacjach z
innymi ludźmi. Całe życie to wzajemne relacje. Nawet zamykając się sam w pokoju, nadal
pozostajesz w stosunkach - choć ograniczonych - z życiem. Będąc częścią grupy podejmujesz
zobowiązanie wobec czegoś poza sobą. Wiele możemy się nauczyć w dziedzinie zwykłego
słuchania (bez osądzania) i mówienia (prosto z serca). Ponieważ rzadko to robimy, zwykle
przysparzamy sobie i innym nowych konfliktów, pogłębiamy stan zagubienia.
Im większe zaufanie żywisz wobec siebie, tym bardziej ufasz innym, i odwrotnie. Z
czasem możesz nauczyć się kochać i otwierać na innych, nic w zamian nie oczekując, nic nie
potrzebując. Zaakceptujesz ich takich, jakimi są, nawet jeśli nie rozumiesz lub nie zgadzasz
się z tym, co robią i co mówią. Będziesz mógł wchodzić w związki na głębszym poziomie
bytu i jedności.
Zwalnianie tempa i tworzenie przestrzeni
Podczas siedzącej medytacji wglądu nie „robisz" absolutnie nic. Cicha, wolna od
działania przestrzeń ułatwia ci poznanie tych procesów wewnętrznych, których zazwyczaj nie
jesteś świadom. Vipassana to jednak znacznie więcej niż samotne siedzenie w ciszy. To
sposób bycia. To świadome przeżywanie każdej chwili.
Chcąc wnieść świadomość do swych codziennych zajęć, zacznij od zwolnienia tempa
i stworzenia dla niej wolnej przestrzeni. Rób tylko jedną rzecz naraz, skupiaj się na niej
(inaczej właściwie nie można) i przestań wypehuać każdą lukę w swym życiu zupełnie
zbędnymi zajęciami.
Planowanie życia, określanie priorytetów i kolejności czekających cię zadań jest
całkiem słuszne. Ale zrobić możesz tylko jedną rzecz naraz. Kiedy już zdecydujesz, co to ma
być, zrób to nie martwiąc się w tym czasie niczym innym. Nic więcej nie możesz zrobić.
Wszystko to, co, jak ci się wydaje, „powinieneś" zrobić, jest niepotrzebnym balastem, którym
sam siebie obciążasz. Zabiera ci dużo więcej czasu psychologicznego niż chronologicznego.
Jeśli nie masz nic do zrobienia, nic nie rób. Powstrzymaj się od wykonywania
jakiejkolwiek czynności. Słuchanie radia, oglądanie telewizji lub czytanie są może godnymi
zajęciami, często jednak służą nam do zapełnienia pustki w życiu. Skoro nie dajemy sobie
możliwości poznania i zrozumienia pustki i samotności, zmuszeni jesteśmy wciąż od nich
uciekać. Często utrzymujemy różne żałosne związki tylko dlatego, że nie możemy znieść
myśli o samotności.
Wykorzystując tworzoną przez siebie wolną przestrzeń, poświęcaj uwagę swym
codziennym zajęciom. Najlepiej zacznij od prostych zajęć ruchowych. Codzienna wędrówka
do przystanku autobusowego albo metra, na przykład, może ci się wydawać przykra i
uciążliwa, ponieważ zabiera ci dużo cennego czasu, a poza tym pogoda bywa czasem
wyjątkowo paskudna. Może nawet, chcąc wyeliminować ten problem ze swego życia,
postanowisz kupić samochód (choć to z kolei może spowodować niedogodności finansowe).
- Poświęcenie chodzeniu bacznej uwagi ściąga cię z powrotem do teraźniejszości.
Rozmyślanie „na zapas" i zamartwianie się na pewno nie sprawi, że autobus szybciej przyje-
dzie, albo że twoja praca sama się wykona. Stwarzając sobie więcej przestrzeni na to, by po
prostu być, staniesz się bardziej świadomy i siebie (swego stanu fizycznego i psychicznego),
i innych, i wszystkiego, co cię otacza. Wszystko stanie się dla ciebie bardziej żywe, pogłębi
się twój wgląd. Zdasz sobie sprawę z tego, że deszcz i ziąb to nic strasznego, to po prostu
deszcz i ziąb, nic innego. Gdy stworzysz sobie więcej przestrzeni na akceptację, przekonasz
się, że nie masz na co narzekać ani czego „ulepszać". Być może oszczędzisz sobie nawet
dodatkowego ciężaru, jakim byłoby spłacanie kredytu samochodowego.
A w końcu nauczysz się zachowywać swą świadomość i koncentrację nawet
wówczas, gdy znajdziesz się w wirze najbardziej skomplikowanych i intensywnych
czynności. Powstanie w twym wnętrzu „ośrodek" - cichy, świadomy i niezależny od
wszystkiego, co dzieje się na zewnątrz.
ZASTOSOWANIE CZTERECH ASPEKTÓW CZUJNOŚCI
Każda twoja czynność wypływa z ciebie; jest twoim dokładnym odbiciem. Dlatego
też może cię więcej nauczyć o twoim życiu niż książki, wykłady czy kazania. Dzięki
zjednoczeniu wszystkich cząstek twego jestestwa, czujność i uwaga zwiększą twój wgląd w
siebie, zarówno pod względem głębi jak i zakresu doświadczeń.
Budda wymieniał cztery podstawowe aspekty czujności, na które możesz zwrócić
uwagę podczas codziennych zajęć: ciało (zmysły fizyczne, pozycja ciała); uczucia
(przyjemne, nieprzyjemne, obojętne); stan umysłu i nastrój; oraz przedmiot rozważań (to, o
czym myślisz). Najłatwiejsza jest czujność dotycząca ciała, ponieważ jest ono konkretne i
namacalne. Jej przejawem jest, na przykład, skupienie uwagi na zmysłowym odczuwaniu
oddechu podczas medytacji siedzącej. Bardziej ogólną formą czujności poświęconej ciału,
którą możesz stosować na co dzień, jest baczenie na pozycję ciała. Notuj w myślach każdą
zmianę podstawowych pozycji ciała obejmujących leżenie, siedzenie, stanie i chodzenie.
Patrząc w ten sposób na swe ciało, staniesz się mniej z nim związany, będziesz się z nim
mniej identyfikował i nauczysz się efektywniej je wykorzystywać.
Doskonałym przedmiotem uważnej obserwacji są czynności złożone z wielu
powtarzających się ruchów i nie angażujące umysłu. Zamiast usypiać umysł w odpowiedzi na
ogarniające cię znużenie, możesz go wręcz ożywić, zwracając baczną uwagę na każdy
najmniejszy szczegół wykonywanej czynności. Niech ciało i umysł pracują harmonijnie i
skutecznie. Lepiej wykonasz wtedy swoje zadanie, a poświęcając całą uwagę każdej kolejnej
chwili przestaniesz ciągle spoglądać na zegar. Czas przestanie się tak wlec.
Do praktykowania czujnej obserwacji ciała nadaje się wiele zajęć domowych:
prasowanie, zmywanie naczyń, strzyżenie trawnika, odkurzanie dywanów, wycieranie kurzu,
froterowanie, malowanie. Znajdź jak najefektywniejszą metodę pracy. Zważaj na pozycję
ciała i oddychanie; sprawdź, czy twoje ciało nie jest spięte i czy wszystkie jego partie
zgodnie, bez oporu ze sobą współpracują. Wspomagany czujnością skierowaną na ciało, twój
codzienny „kierat" okazać się może wzmacniającym ćwiczeniem fizycznym.
Podczas każdego z tych zajęć możesz kierować czujność także na uczucia, stan
umysłu i przedmiot rozmyślań. Wzorce psychiczne, jakie być może zauważysz u siebie
podczas swych prostych ćwiczeń czujności, podobnie jak w przypadku medytacji siedzącej,
często są wzorcami panującymi nad całym twoim życiem. Niektórzy ludzie, na przykład,
lubią jednostajne prace domowe, ponieważ dają im one możliwość odprężenia się i zatracenia
w swym działaniu. Być może odkryjesz, że twój umysł jest pogrążony w letargu, a przedmiot
twych rozmyślań to jakieś bliżej nie określone albo całkiem konkretne fantazje i marzenia.
Nie jest to stan szczególnie „zły", ale zasługuje na uwagę, albowiem może odzwierciedlać
bardziej ogólny stosunek do życia. Może się on okazać istotny w bardziej znaczących
sytuacjach, na przykład, kiedy wymagane jest szybkie, zdecydowane działanie w pracy lub w
życiu osobistym.
Czujność jest szczególnie ważna wtedy, gdy jakieś zadanie budzi wewnętrzny
konflikt i prowadzi do stresu. Ludzie, którzy nie znoszą prac domowych, traktują je jako „zło
konieczne" i nie rozpatrują ich na głębszym poziomie. Ponieważ prace te wykonywać trzeba
dość regularnie, ludzie ci regularnie toczą z sobą walkę.
Poświęcając uwagę swemu ciału, często odczuwasz w nim napięcie, ponieważ
nakładasz na siebie pancerz, by stoczyć bój z czekającą cię „harówką". Czujność skierowana
ku uczuciom może znaleźć wśród nich przykrość i niezadowolenie, a obserwując stan umysłu
może odkryć niechęć, która z kolei łatwo przeradza się w rozdrażnienie i gniew.
Twoje myśli zaprzątać może cała gama założeń i uprzedzeń, które powodują niechęć i
odrazę. Sprawy związane z prowadzeniem domu często uznawane są za „nudne"
(pozbawione stymulujących bodźców), „służebne" (poniżające, niewolnicze, albo „babskie"
wbudzając niechęć zarówno u mężczyzn jak i kobiet. A przecież wcale takie nie są.
Uprzedzenia te są niczym więcej jak tylko czczymi wymysłami i powinieneś się od nich
uwolnić. Powróć do rzeczywistości; określ sobie jasno cel i metodę. Jeśli jakaś czynność jest
konieczna, wykonaj ją totalnie. Jeśli nie jest konieczna - nie wykonuj jej wcale.
Płacenie innym za wykonywanie prac, które uważasz za niegodne ciebie, nie jest tak
dobrym rozwiązaniem, jakim może się początkowo wydawać. Często jest to po prostu
przeniesienie piętna naszych prac domowych na kogoś innego.
Sprawy domowe wymagają największej uwagi, gdyż zużywają sporą część czasu i
energii. Co więcej, związane są przecież z naszym domem, naszą prywatną przystanią. Jeśli
nie potrafimy, dosłownie i w przenośni, utrzymać porządku we własnym domu, nie mamy
prawa mówić innym, jak mają prowadzić swoje domy.
Do kieratu obowiązków domowych często nieświadomie zaliczane jest również
wychowywanie dzieci. Społeczeństwo ciągle podkreśla znaczenie rodziny, ale w żaden
sposób nie nagradza „budowniczych domowego ogniska". Zajmowanie się domem i rodziną
przez wielu mężczyzn i wiele kobiet uważane jest za rolę gorszą i drugoplanową, za funkcję
niższego rzędu. Chcemy mieć dzieci, lecz często brakuje nam czasu i ochoty na zajmowanie
się nimi.
Za nasze zagubienie często płacą właśnie dzieci. Wielu rodziców pracuje cały dzień,
by móc zatrudnić niańkę dla swych pociech. Ponieważ jednak wychowywanie dzieci jest
wielkim
i
niesprecyzowanym
przedsięwzięciem,
wymagającym
ogromnych,
nieprzewidywalnych i długotrwałych wysiłków, płacenie komuś, by zrobił to za nas, w
niektórych przypadkach jest niepotrzebną, a czasem wręcz niszczącą komplikacją życia.
Zagubienie i konflikty dotyczące życia rodzinnego zrodzone są przede wszystkim
przez naszą ignorancję i brak szczerości. Zbyt często, pomimo pielęgnowania budujących
stereotypowych wyobrażeń na temat życia rodzinnego, główna rola małżonka i dzieci
sprowadza się do zapełnienia pustki w naszym życiu i pokrycia naszych własnych braków.
Przede wszystkim, jest to zadanie raczej niemożliwe, a poza tym stanowi kiepski fundament
pod budowę wzajemnie wspierającej i rozwijającej się rodziny.
Życie rodzinne w dzisiejszych czasach jest trudne, złożone i zagmatwane.
Powszechnie rodzina uważana jest, całkiem słusznie zresztą, za podstawę społeczeństwa, a
jednak ci, którzy próbują poświęcać jej energię i miłość, są finansowo dyskryminowani,
zarówno na polu zawodowym jak i społecznym. W pewnym sensie winien temu jest
„system", ale to przecież my jesteśmy częścią tego systemu, to nasze wartości on odbija. Nasi
pracodawcy często stawiają swój interes przed naszą rodziną; sami wcale nie jesteśmy lepsi.
Jeśli chcemy zmienić system, najpierw musimy zmienić siebie. Przecież ten pracodawca,
pracownik, rodzic i dziecko - to właśnie my.
DIETA I SPOSÓB JEDZENIA
Codzienną czynnością, która chyba najbardziej wymaga twej świadomej uwagi, jest
jedzenie. Jesteś dosłownie tym, co jesz. Pomyśl, ile razy dziennie coś jesz albo pijesz. Robisz
to, i będziesz robił, każdego dnia swego życia. Jeśli ilość albo jakość tego, co spożywasz, jest
choćby w niewielkim stopniu nieodpowiednia, wcześniej czy później odczujesz tego skutki.
Pożywienie może posłużyć za doskonały przykład ilustrujący powiedzenie „więcej
znaczy mniej". Jeszcze sto lat temu panujące na Zachodzie zwyczaje żywieniowe znacznie
odbiegały od dzisiejszych. Żywności przyznawano w życiu największe znaczenie, ponieważ
pochłaniała większość zarobków. Bez tak wielkiego jak dziś wyboru, odżywianie się było
dużo prostsze. Żywność była świeża, uprawiana na miejscu (i bez środków chemicznych) i
uzależniona od pory roku. Znikomy zakres importowania i przetwarzania żywności
przyczyniał się do zachowania stałych zwyczajów żywieniowych. Cukier był artykułem
luksusowym, podobnie jak nabiał, i inne produkty zwierzęce. Na początku naszego stulecia,
na Zachodzie, średnie roczne spożycie cukru na osobę wynosiło 4 funty'; teraz, przy obecnym
„zwiększonym" standardzie życia, wynosi 140 funtów! Dziś, w wysoko rozwiniętych krajach
zachodnich, żywność znowu stała się naczelnym problemem, choć w zupełnie innym sensie -
stanowi jedno z głównych zagrożeń dla zdrowia. Podczas gdy wielu ludzi na całym świecie,
również w naszych krajach, nadal głoduje, inni mają nadmiar jedzenia w przeróżnym
asortymencie; mogą na przykład, w samym środku burzy śnieżnej sprawić sobie świeży owoc
mango. Martwią nas za to, niestety, kalorie, cholesterol, tłuszcze, oleje, związki sodu,
barwniki, środki konserwujące, pestycydy, syntetyki i zanieczyszczenia przemysłowe. Jak
zwykle dławimy się swą złożonością. Mamy tak wiele możliwości, zarówno produkcyjnych
jak i konsumpcyjnych, że sami nie wiemy, w którą stronę się obrócić. Czy jedzenie powinno
być możliwie najtańsze, czy też ważniejsza jest jego jakość i rozważne, ekologiczne
użytkowanie gleby? Czy o tym, co jemy, myślimy zbyt dużo, czy też za mało? Która z teorii
dotyczących zdrowego odżywiania jest słuszna? Czy rolnictwo powinno być dotowane? Czy
żywność można wykorzystywać jako broń polityczną?
Medytację wglądu zaczyna się nie od teoretycznych odpowiedzi lecz od
podstawowych, praktycznych pytań. Jaki jest cel jedzenia? Co decyduje o tym, co i jak teraz
właśnie jemy? To, co jemy, kiedy i dlaczego, rzadko podyktowane jest potrzebami ciała.
Częściej decydują o tym kaprysy umysłu. „Czy mam dużo czasu?", „Co jest najtańsze; co
najszybciej można przyrządzić?", „Co najbardziej mi smakuje?", „Co odpowiada moim
poglądom na temat odżywiania?", „Co będzie dla mnie najlepsze?", „Co jest moim
tradycyjnym pożywieniem?", „Co jest wskazane pod względem społecznym i politycznym?"
Jedzenie nie tylko napełnia żołądek, ale również zaspokaja silne potrzeby psychiczne
i emocjonalne. Jeśli czujesz się wewnętrznie pusty, zagrożony, albo nie kochany, możesz
próbować zadowolić się jedzeniem, z jego silnymi odniesieniami symbolicznymi. Możesz
próbować zapełnić odczuwaną pustkę lub posługiwać się, niczym bronią, swym tyjącym
ciałem, by utrzymać w ryzach swe emocje, albo chronić się przed światem zewnętrznym.
Jedzenie może na jakiś czas uśmierzyć cierpienie i skutki konfliktów, ale często rodzą one
dalej nowe problemy. Jedzenie nie może ich rozwiązać.
Jedyny sposób rozwiązania tego dylematu (tak jak i każdego innego) stanowią nie
kolejne wysiłki i teorie, lecz zwiększona przestrzeń i czujność. Skoro głównym zadaniem
jedzenia jest odżywianie ciała, słuchaj swego ciała. To ono wysyła informacje i nie jest tak
zwodnicze jak umysł. To ono może ci powiedzieć, co jest zdrowe, a co nie.
Swą czujność obudź już w momencie pierwszych objawów głodu lub pierwszej myśli
o jedzeniu. Zastanów się, czy to ciało domaga się pożywienia, czy też umysł szuka
pocieszenia i uspokojenia. Czy zabierasz się do jedzenia kierowany jedynie siłą
przyzwyczajenia? Jeśli czujesz, że zniewala cię przymus, obserwuj, w jaki sposób wpływa to
na twoje ciało i umysł. Jeśli zauważysz, że starasz się walczyć z pokusą, również i ten proces
bacznie obserwuj. Jeśli będziesz patrzył uważnie i wnikliwie, zobaczysz, że zarówno uległość
jak i silna wola nie skutkują na długo, ponieważ działają w obrębie dwubiegunowości.
Skuteczne może być tylko pozbawione możliwości wyboru, totalne i nie wiążące działanie -
odrzucenie działania.
Następnym etapem czujności jest obserwacja tego, w jaki sposób wybierasz jedzenie,
bez względu na to, czy gotujesz w domu, czy też stołujesz się poza domem. Jakimi kryteriami
kierujesz się wybierając rodzaj pożywienia? Czy są one słuszne? Czy rzeczywiście
dokonujesz wyboru, czy
też kieruje tobą przymus? Jeśli gotujesz sobie sam, wykorzystaj tę czynność do
odrębnego ćwiczenia czujności skierowanej na ciało, opisanej we wcześniejszym paragrafie o
zajęciach domowych.
Jeść należy wolno i uważnie. Powoli podnoś jedzenie do ust; poczuj jego zapach i
smak; gryź dokładnie i bez pośpiechu; połykaj czując, jak przechodzi przez twe ciało.
Ogólnie mówiąc, im wolniej jesz, tym mniej zjadasz. Wolne jedzenie jest też lepsze ze
względu na trawienie. Zwracaj uwagę na objawy niepokoju, jakie możesz zdradzać podczas
jedzenia: stukanie palcami w blat stołu, ochota na czytanie, słuchanie radia, czy oglądanie
telewizji. Zjadaj swój posiłek, a nie „jadłospis" czy poglądy na to, jaki ten posiłek powinien
być.
W końcu uważnie obserwuj skutki spożycia posiłku. W jaki sposób zachowują się po
jedzeniu umysł i ciało? Czy dalej odczuwasz głód? Czy zauważasz jakieś zmiany w stanie
swego umysłu, ciała, energii? Czy masz więcej, czy może mniej energii? Odczuwasz
zadowolenie czy przygnębienie?
Osoby uprawiające Vipassanę wcale nie rzadko znacznie tracą na wadze i to bez
żadnych specjalnych starań. Ponieważ zaczynają rozumieć mechanizm przymusów i nawy-
ków związanych z jedzeniem, coraz rzadziej służy im ono do zaspokajania potrzeb
emocjonalnych. Widzą też jasno i wyraźnie, jak jakość pożywienia wpływa na poziom
energii, stan umysłu i zdrowie całego organizmu. Dzięki temu mogą poszukiwać zdrowszych
i bardziej dla nich odpowiednich sposobów odżywiania.
Na wadze tracą również ci, którzy nadal jedzą to samo i tyle samo, co przedtem.
Myślę, że jest to przykład zjawiska, o którym już wcześniej wspominałem, polegającego na
tym, że jeśli w umyśle zachodzi jakaś głęboka przemiana, będące odzwierciedleniem jego
stanu ciało również się zmienia. A więc, kiedy umysł odrzuca zbędny balast, ciało robi to
samo; kiedy umysł zaczyna bardziej ufać swemu otoczeniu, ciało staje się lżejsze, wychodzi
ze swej „zbroi"; kiedy umysł osiąga równowagę i zwiększa swą witalność, płynąc z prądem
życia, ciało również podąża w jego ślady. Ciało staje się ani twarde, ani miękkie; ani ciężkie,
ani lekkie; jest po prostu takie, jak trzeba. Wreszcie może się kierować swym naturalnym
instynktem nie zakłócanym ingerencją umysłu.
ĆWICZENIA UMYSŁOWO-RUCHOWE
W naszym miejskim środowisku, przy coraz bardziej siedzącym trybie życia, ciało
wymaga specjalnych ćwiczeń niezbędnych do zachowania zdolności prawidłowego funk-
cjonowania. Tak jak w przypadku jedzenia, to zwykle umysł decyduje o tym, co jest dobre
dla ciała. Ostatnio największą popularnością cieszą się ćwiczenia uodparniające ciało na
coraz wyższy wysiłek, a także ćwiczenia kształtujące ciało według kanonów tkwiących w
umyśle. Większość z nas ćwiczy właściwie po to, by dobrze prezentować się w oczach
innych ludzi, a nie by wzmocnić zdrowie i osiągnąć wymagany przez organizm rodzaj
równowagi, co niekoniecznie musi się pokrywać z dzisiejszymi wymogami kulturowymi
lansującymi zgrabną i szczupłą sylwetkę czy potężną muskulaturę.
Powinniśmy wziąć pod uwagę fakt, iż tego typu ćwiczenia stanowią nową formę
stresu. Ciało przystosowuje się do narzucanych mu wymogów, czy będzie to zrzucenie
zbędnych kilogramów czy wyczerpujący bieg na długim dystansie. Dlatego też warto
pamiętać o wyróżnionych przez Hansa Selyego trzech fazach stresu. Jeśli wystawiamy się na
długotrwałe działanie stresu, zużywamy swój zapas energii adaptacyjnej, co w końcu
doprowadzić nas może do fazy końcowej - wyczerpania i rozbicia. Wcale mnie nie dziwi
fakt, ii osoby, które intensywnie trenują, wyglądają na wymizerowane, wychudzone i
przedwcześnie postarzałe.
Ciało posiada swą własną inteligencję, która w niektórych dziedzinach przewyższa
inteligencję umysłu. Na przykład, podczas biegu na długim dystansie, ciało potrafi odróżnić
objawy zwykłego zmęczenia od prawdziwych sygnałów ostrzegawczych. Umysł natomiast
może niezwykle bezwzględnie narzucać swą wolę, dlatego zdarzają się przypadki
dosłownego „zabiegania się" maratończyków na śmierć.
Każdego dnia powinniśmy zarezerwować nieco czasu na ćwiczenia pobudzające
umysł i ciało do harmonijnej współpracy. Nasuwają sig tu od razu Tai Chi i joga. Są one wy-
starczająco powolne, by umysł mógł uważnie rejestrować każdy najdrobniejszy ruch, i na tyle
delikatne, by nie przeforsować ciała. Wymagają ruchów sprężystych i naturalnych. Zarówno
Tai Chi jak i joga skupiają dwa rodzaje energii życiowej, „chi" i „prana", i pozwalają krążyć
jej po całym ciele. Dokładniejsze przedstawienie Tai Chi Chuan albo jogi zajęłoby całą
książkę, wystarczy więc, że powiem, iż oba te rodzaje ćwiczeń działają na poziomie umysłu,
ciała i energii. Tai Chi Chuan jest poza tym wysoce skuteczną sztuką walki, która kładzie
nacisk na ciągłe wychodzenie na zewnątrz współistniejące z nieruchomym wnętrzem. Tai Chi
Chuan jest wspaniałą fizyczną ilustracją filozofii yin-yang. Uprawiając tę sztukę, możemy
doświadczyć tego, co jest nieruchome, lecz jednocześnie się porusza; złożone, lecz proste;
miękkie, lecz mocne; wycofuje się, lecz posuwa się naprzód; istnieje wewnątrz, lecz i na
zewnątrz. By prawidłowo uprawiać Tai Chi Chuan, musisz całkowicie zatopić się w trwającej
chwili, a twoje ciało i umysł muszą być zjednoczone i pracować w potężnej, inteligentnej
harmonii. Tai Chi Chuan, tak ja Vipassana, jest nie kończącą się wędrówką. Każdy jej
moment jest nowy i inny. I nie można się zatrzymywać.
Rozdział szósty
TAJEMNICE OSOBOWOŚCI
„Jedna myśl i jeden cel wypełnia moje życie i nadaje mu sens - zgłębić tajemnicę
osobowości. Jest to główny punkt zaczepienia, dzięki któremu wszystko można wyjaśnić"
- CARL G. JUNG
Medytacja wglądu jest nieskończona i nie kończąca się. Możesz ustalić sobie pewne
zwyczaje i reguły pomocne przy jej stosowaniu, ale nigdy nie masz pewności, dokąd cię
ona może zaprowadzić. Patrzenie w siebie bez konkretnych celów i ocen przypomina
zdejmowanie pokrywki z garnka z bulgocącą zupą - nigdy nie wiadomo, co wypłynie na
powierzchnię.
Dwa kolejne rozdziały książki dotyczą kilku fundamentalnych problemów, z jakimi
możesz się zetknąć na którymś z etapów swej wędrówki ku samopoznaniu. Mogą cię one
nękać przez całe życie, o ile nie nauczysz się rozwiązywać rodzonych przez nie konfliktów.
OSOBOWOŚĆ
Uwarunkowania, które opisałem już wcześniej w różnych kontekstach, są osadami
przeszłości, takimi jak: wspomnienia, wzorce zachowań, doświadczenia, wierzenia, opinie,
sympatie i antypatie, własny obraz siebie, itd., które sprawiają, że reagujemy automatycznie
i pod wpływem przymusów. Ponieważ się z nimi identyfikujemy, bardzo trudno się nam od
nich uwolnić. Stanowią nasze „ja", które posiada silny instynkt samozachowawczy i
obronny; dąży do bezpieczeństwa i sprawowania kontroli.
Jeśli umiejętnie stosować będziesz medytację wglądu, poznasz zniewalające cię
schematy. Zauważysz, że twoje zachowanie nie jest przypadkowe ani wynikające z twojej
wolnej woli, jak wcześniej sądziłeś. Zobaczysz wyłaniające się kolejno małe i większe
fragmenty twych wzorców warunkujących.
Po pewnym czasie odkryjesz, że kilka z tych wzorców tworzy pewną spójną całość,
czyli „osobowość", przypominającą odrębną osobę (lub osoby) żyjącą w twoim ciele. Coraz
więcej badań naukowych i metod terapeutycznych skupia się na osobowościach
składowych i archetypach, takich jak: Wewnętrzne Dziecko, Dzikus, Bogini, Jędza. Jest to
doprawdy fascynujące i coraz bardziej popularne zagadnienie.
Jak wynika z mych obserwacji, każdy z nas ma osobowość główną, czyli
przewodnią, która jest silniejsza i bardziej spójna od towarzyszących jej osobowości
składowych. Nie chcę tutaj podważać znaczenia osobowości składowych, które często (lecz
niekoniecznie) stanowią część wzorców składających się na osobowość ogólną. Jak się
okazuje, główne typy osobowości, nie są bezładne i przypadkowe; wydają się dzielić na
dziewięć podstawowych grup. Jeśli tak jest rzeczywiście, znajomość typów osobowości
może stać się bezcennym kluczem umożliwiającym ci dopasowanie do siebie wielu
wzorców warunkujących, które odkryjesz podczas medytacji wglądu.
Muszę jednak zaznaczyć, że samo rozumowe poznanie typów osobowości nie
wystarczy do tego, by osiągnąć prawdziwą zmianę. Wciąż bowiem będziesz się identyfiko-
wał ze swym wzorcem, nawet jeśli okaże się destruktywny. Uwolnienie się od schematów
osobowości, lub jakiejkolwiek innej formy uwarunkowania, jest zadaniem Vipassany albo
innej, zbliżonej praktyki. Wiedza zawsze jest tylko narzędziem.
ENNEAGRAM - TYPY OSOBOWOŚCI
W przeciwieństwie do większości typologii osobowości, Enneagram nie opiera się
na współczesnych teoriach psychologicznych. Wywodzi się on ze starej tradycji
mistycznej (prawdopodobnie Sufi), która aż do niedawna trwała jedynie dzięki ustnym
przekazom różnych duchowych mistrzów. Tym, którzy dążyli do samopoznania,
pomagała zrozumieć niektóre z ich wzorców warunkujących.
O systemie tym po raz pierwszy usłyszałem pod koniec lat 70-tych od mego
nauczyciela medytacji, Dhiravamsy, przyjaciela jednego z pierwszych amerykańskich
nauczycieli Enneagramu, Claudia Naranjo. W ostatnim czasie wydano szereg książek
dotyczących tej klasyfikacji i cieszą się one wielką popularnością, ponieważ czytelnicy z
różnych stron świata uznają celność jej zaskakujących wglądów i ponieważ znajduje ona
wiele powiązań z typologiami opierającymi się na współczesnych teoriach
psychologicznych.
Tak jak wielu innych ludzi, również i ja z początku sceptycznie podchodziłem do
teorii twierdzącej, że całą ludzką rasę można tak po prostu poukładać w dziewięciu
szufladkach behawioralnych. Nie interesowałem się Enneagramem do czasu rozpoczęcia
treningów u Dhiravamsy na San Juan Island. Razem z żoną zmagaliśmy się wówczas z
naszym pierwszym (i w tym czasie jedynym) dzieckiem - córką Shu-Wen. Choć miała
dopiero dwa lata, była wyjątkowo kapryśna i uparta. Potrafiła czasem płakać nawet
godzinę albo dłużej, aż dostała to, czego chciała. Dhiravamsa, widząc nasze problemy,
stwierdził, że być może Shu-Wen wykazuje ósmy typ osobowości, czyli Szefa. Wyjaśnił
nam, że Szefowie dążą do władzy i nie są skłonni do słuchania, czasem więc trzeba
krzyknąć, by zwrócić na siebie ich uwagę!
Nie była to rada, jaką można by znaleźć w podręczniku dla rodziców, ale dzięki niej
od razu poczuliśmy się lepiej, gdyż już wcześniej zdarzało nam się krzyczeć na naszą córkę.
Kiedy zrozumieliśmy jej sposób myślenia, mogliśmy rozmawiać z nią używając jej własnego
(stanowczego) języka. W ciągu paru tygodni zauważyliśmy znaczną poprawę w naszych
wzajemnych stosunkach. Shu-Wen zaczęła się zmieniać, i nadal się zmienia, stając się
bardziej miękka i delikatna, a więc nabierając cech przewidzianych przez Enneagram dla
zdrowego Szefa (# 8).
Przejdźmy do krótkiej charakterystyki każdego z dziewięciu typów osobowości.
Zawierają one wzorce, które zwykle wpływają na wszystkie nasze poważniejsze decyzje i na
wiele błahszych, jak chociażby styl ubierania się. Istnieją jeszcze inne formy naszych
głównych uwarunkowań nie objętych osobowością, takie jak: wzorzec rodzicielski, rasowy,
ideologiczny. Zazwyczaj nie są one jednak tak głębokie i tak silne jak wzorce osobowości.
Zgodnie z Enneagramem, złożone wzorce osobowości skupiają się wokół jednego -
fałszywego - spojrzenia na życie. Spojrzenie to, reprezentowane przez jeden z dziewięciu
punktów na okręgu, jest tak mocno w nas zakorzenione, że wydaje się nam uniwersalne.
Innymi słowy, mylimy jeden punkt na okręgu (indywidualność) z całym okręgiem (całość).
Nie widzimy swoich ograniczeń. Tkwimy w sidłach dwoistości, opisanej przeze mnie
wcześniej: postrzegamy swą indywidualność, a nie pełnię i jedność.
Medytacja wglądu to proces uwalniania się od wszelkich schematów i uwarunkowań,
niezależnie od ich źródła i natężenia.
Enneagram jest mapą, przewodnikiem po głównych wzorcach osobowościowych, z
którymi możesz się zetknąć podczas swej podróży przez życie. Posługiwanie się tą mapą jest
niezwykle pomocne, lecz nie zastąpi samej podróży, którą musisz przebyć uważnie stawiając
krok po kroku. Wystrzegaj się ślepego klasyfikowania i „szufladkowania" siebie i innych
ludzi; traktuj Enneagram jako pomoc w ćwiczeniach czujności, a nie jako ich substytut.
Nigdy nie wykorzystuj go do manipulowania innymi, gdyż wyrządziłoby to krzywdę
zarówno im, jak i tobie. Uraza, jaką odczuwają niektórzy ludzie „zaszufladkowani" przez
typologię osobowości, jest zwykłą reakcją ich ego. „Ja" uwielbia myśleć, że jest wolne,
wyjątkowe i niepowtarzalne. Jeśli jednak można przewidzieć twe zachowanie, oznacza to, że
i ciebie łatwo przejrzeć. Twe reakcje są schematyczne i wbrew twojemu mniemaniu twe
działanie wcale nie jest wyrazem wolnej woli.
Uznanie faktu, iż faktycznie nie jesteś wolny, może rozświetlić ci drogę do
prawdziwej zmiany. Nie możesz się zmienić, dopóki nie uświadomisz sobie konieczności
swej zmiany. Osobowość to nośnik relacji. Nie jest on bardziej ograniczający czy
„szufladkujący" niż twój fizyczny nośnik - ciało. Zarówno osobowość jak i ciało są
narzędziami, to my mamy z nich korzystać, nie - odwrotnie.
OSOBOWOŚĆ # 1: PERFEKCJONISTA
Zniekształcającym obraz pryzmatem, przez który Perfekcjonista patrzy na życie, jest
doskonałość. Większość Perfekcjonistów zawsze ma w głowie gotową wizję tego, co jak
musi lub powinno wyglądać. Uważają oni, że każdemu działaniu odpowiada tylko jedna
właściwa metoda, i że wszyscy ludzie powinni dokładać największych starań, by się do niej
dostosować.
'
Silny przymus, by wszystko dokoła naprawiać i porządkować, czyni z
Perfekcjonistów ludzi kontrolujących, ceniących współzawodnictwo i wyjątkowo ciężko
pracujących. Wysiłek jest dla nich równoznaczny z samozaparciem, często działają tak,
jakby próbowali się unieść ciągnąc własne szelki. Mają skłonność do stawiania swych zasad
wyżej niż ludzi i do traktowania obecnej kondycji ludzkości jako marnej namiastki dawno
minionego, „złotego wieku". Jest to osobowość pioniera, patriarchy, konserwatysty.
Wśród Perfekcjonistów jest wielu nauczycieli. Często dążą do utrzymania silnej
dyscypliny i propagują szacunek dla władzy. Są zazwyczaj wysoce moralni, uczciwi i otwar-
ci; przywiązują wagę do szczegółów i dokładności (choć nie zawsze przychodzi im to z
łatwością). Polegają głównie na sobie, a swą energię kierują przede wszystkim na swą
rodzinę, organizację, grupę społeczną.
Z drugiej, negatywnej strony charakteryzuje ich gromadzenie w sobie uraz i gniewu.
Często są krytyczni tak w stosunku do siebie, jak i do innych, ponieważ wszystko zawsze jest
dalekie od doskonałości. Są sfrustrowani, lecz uzewnętrznianie swej frustracji uważają za
„nieprawidłowy" sposób działania. Mają skłonności do „nakładania cielesnej zbroi" tłumiąc i
zamykając uczucia we wnętrzu swego ciała. W stanie silnego napięcia wybuchają gniewem
lub teź dławią go w sobie i popadają w depresję.
Podczas medytacji Perfekcjoniści odczuwają zazwyczaj fizyczny dyskomfort i ból.
Trudno jest im się przyznać do „kotłowaniny" i niedoskonałości swych emocji i dlatego
starają się trzymać je w zamknięciu. Mogą odczuwać frustrację wynikającą z uczucia, że nie
medytują w „odpowiedni" sposób, albo ze medytacja jest dla nich zbyt bolesna, by mogli ją
kontynuować.
Perfekcjonista powinien nauczyć się odprężać i przestać wszystko brać tak poważnie.
Musi zdać sobie sprawę z tego, że doskonałość nie jest konieczna, aby coś mogło nabrać
wartości czy dać nam zadowolenie. Doskonałość nie jest żadnym uniwersalnym nakazem; to
tylko idea, którą sam sobie stworzył. Wszystko jakoś się ułoży, nawet bez usilnej kontroli z
jego strony.
Do Perfekcjonistów zaliczyć można takie znane osoby, jak: George Bernard Shaw,
Martin Luther, Margaret Thatcher i Konfucjusz - pierwotne źródło inspiracji kultury
chińskiej, a także Dave Stieb z drużyny Toronto Blue Jays, który istotę dylematu
wynikającego z jego osobowości zawarł w tytule swej autobiografii Tomorrow, I'll be Perfect
(„Jutro będę doskonały"). A przecież jutro nigdy nie nadchodzi. Istnieje tylko dzień
dzisiejszy.
OSOBOWOŚĆ # 2: NIEZALEŻNY POMOCNIK
Swój błędny obraz rzeczywistości ten typ osobowości uzyskuje patrząc przez pryzmat
wolności/niezależności. Jak na ironię, charakteryzuje go właśnie duża zależność od innych
oraz troska o to, jak jest przez nich widziany i oceniany. Potrzebuje uznania i przyjaźni, co
zwykle usiłuje zdobyć starając się być pomocnym i atrakcyjnym. Chociaż czasem udaje mu
się kogoś od siebie uzależnić (dzięki czemu podtrzymuje iluzję władzy i niezależności), w
istocie sam jest bardzo zależny czerpiąc z otoczenia poczucie swej wartości.
Dwójki są często wspaniałymi opiekunami, terapeutami i kompanami; troskliwymi
pocieszycielami i dobrymi słuchaczami. Łatwo nawiązują indywidualne kontakty i stają na
głowie, by zaspokoić potrzeby i oczekiwania innych.
Doskonale umieją przystosować się do otoczenia. Potrafią różnie się ubierać i
zachowywać, w zależności od okazji i środowiska, w jakim się znajdują. Większość z nich to
wspaniali kompani - pełne życia i entuzjazmu „dusze towarzystwa". Wielu ludzi uważa je za
żyjących świętych i chętnie im się zwierza.
Ceną za ten dar często bywa wyzbycie się albo stłumienie własnych potrzeb.
Pomocnicy mogą czuć się urażeni, uważając się za wykorzystywanych i niedocenianych.
By potwierdzić swą niezależność, mogą buntować się przeciwko tym, od których zależą
najbardziej i eksplodować gniewem. Często zapadają na zdrowiu w wyniku przemęczenia
obowiązkami, jakie na siebie przyjęli, lub też (często nieświadomie), by móc przestać
troszczyć się o innych i samemu zdobyć trochę uwagi.
Osobowości te są dumne; uważają się za pomocników, samych nie potrzebujących
pomocy. Każdy przejaw najbardziej konstruktywnej krytyki traktują jako obrazę albo atak na
swą osobę, ponieważ ich poczucie własnej wartości pochodzi z zewnątrz i jest bardzo kruche.
Potrzebują bezpieczeństwa, ale stronią od bliskiej zażyłości i zaangażowania emocjonalnego,
gdyż zagraża to ich poczuciu niezależności.
W medytacji Pomocnicy mają kłopoty ze swą dumą i przeświadczeniem o
niezależności. Często myślą: „Mogę to zrobić sam, po swojemu"; „Nie potrzebuję pomocy,
to ja pomagam innym"; „Nikt mi nie musi mówić, co mam robić; sam dam sobie radę; sam
wiem".
By uwolnić się z tej pułapki, muszą przede wszystkim przyznać się do zależności od
innych oraz do swej potrzeby uznania i bezpieczeństwa. Mają z tym niemałe trudności
wynikające z ich dumy i przywiązania do własnego obrazu siebie. Jeśli uda im się zrobić
ten pierwszy krok, będą mogli rozpocząć poszukiwania pawdziwej niezależności wewnątrz
siebie. Sami zaczną widzieć siebie jako jednostki niepowtarzalne i wyjątkowe, nie będą
potrzebować zapewnień o tym plynących z ust innych ludzi. Nauczą się dawać, niczego w
zamian nie oczekując.
Niezależni Pomocnicy to m.in.: Matka Teresa, Cher, Marilyn Monroe i Leo
Buscaglia.
OSOBOWOŚĆ # 3: GRACZ, CZŁOWIEK SUKCESU
Osobowość trzecia patrzy na świat przez pryzmat niezawodności i sukcesu. Podczas
gdy Dwójki poszukują akceptacji otoczenia poprzez utrzymywanie swej atrakcyjności i nie-
sienie pomocy, Trójki pragną uznania w oczach podobnych sobie ludzi i starają się je
zdobyć poprzez ciężką pracę, niezawodność i odnoszenie sukcesów.
Trójki to osobowości chyba najbardziej w kulturze północno-amerykańskiej
podziwiane. Są wśród nich biznesmeni, akwizytorzy, pośrednicy, dyrektorzy,
organizatorzy, liberalni intelektualiści, yuppies, specjaliści od „ofert wiązanych" i
manipulanci
massmediów.
Lubią
nieprzerwanie
działać.
Są
agresywnymi,
przekonywającymi i dobrze się prezentującymi graczami-aktorami, potrafiącymi bezblęd-
nie odgrywać swą rolę (również duchową), a także ciągnąć ją do samego końca -
uwieńczonego sukcesem rezultatu.
Pułapką, w którą dają się wciągnąć, jest - tak jak w przypadku Dwójek -
uzależnienie od innych; ciągłe poszukiwanie potwierdzenia własnej wartości w otoczeniu
zewnętrznym, bez względu na to, jak dobrze im się powodzi. Muszą więc wciąż na nowo
wygrywać. Ilość sukcesów jest dla nich równie ważna jak ich jakość, dlatego ciągle
poszukują nowych wyzwań, nowych okazji do wykazania się. W często używanej,
popularnej terminologii stresu zalicza się je do osobowości typu A. W stanach wewnętrz-
nego rozbicia popadają w apatię i odrętwienie; tracą energię i motywację do działania -
osiągają stan nazywany syndromem Epsteina-Barra albo „grypą yuppies".
Kluczem do sukcesu, a zarazem największą zaletą, jest ich olbrzymie poczucie
odpowiedzialności. Dzięki umiejętności całkowitego utożsamienia się z odgrywaną rolą,
zarówno praca jak i pełnione funkcje pozwalają im odnosić spore sukcesy. Płacą za to
utratą duszy. Tracą kontakt z głębszym poziomem siebie, często całkowicie przekreślając
możliwość istnienia czegokolwiek poza tym, co można zobaczyć na powierzchni. Dlatego
też zazwyczaj skłaniają się ku materializmowi.
Jak od „życia wewnętrznego" Trójki bardziej cenią odgrywaną przez siebie rolę,
tak od życia rodzinnego ważniejsza dla nich jest praca. Dlatego mnóstwo czasu zwykli
spędzać poza domem.
Medytacja wglądu rzadko budzi ich zainteresowanie. Trudno jest im znieść
bezruch i pogrążenie w ciszy, a perspektywa zaglądania w ciemne i tajemnicze zakamarki
swej istoty bez natychmiastowych opłacalnych rezultatów, nie wydaje im się w
najmniejszym stopniu zachęcająca. Potrzebują ciągłych dowodów „życiowego sukcesu".
Jeśli poświęcają się duchowości, to zazwyczaj w powiązaniu z innymi celami.
Kilka lat temu pewien mężczyzna, który okazał się Trójką, poprosił mnie o kilka
lekcji medytacji wglądu. Twierdził, że w pozostałych dziedzinach życia osiągnął sukces,
przyszła więc pora, by zająć się sferą duchową. Po zaledwie dziesięciu minutach
medytacji siedzącej, zaczął głośno krzyczeć. Po zakończonej sesji powiedział mi, że
przeżył najbardziej przerażające doświadczenie w swym życiu. Kiedy spytałem, co go tak
przeraziło, odparł: „Siedzenie bez ruchu. Nigdy wcześniej tego nie robiłem." Nie zgłosił
się na drugą sesję, gdyż swą próbę medytacji uznał za „całkowite niepowodzenie". Wolał
zapewne poszukać czegoś bardziej „odpowiedniego".
Trójki powinny zwolnić tempo i postarać się spojrzeć dalej, poza kreowany obraz
siebie, poza zadowolenie z osiągnięć. Stosunki z ludźmi i życiem w ogóle wymagają dużo
trwalszych fundamentów niż laury i oklaski. Trójkom trudno to jednak zrozumieć,
ponieważ za odgrywanie swych ról są sowicie wynagradzane przez społeczeństwo. Ci
Gracze, którzy zdołają zrobić pierwszy krok na drodze do równowagi, zwykle poszerzają
swe pole widzenia poświęcając więcej uwagi rodzinie i całemu społeczeństwu. Zaczynają
zaglądać pod powierzchnię, przebijają się wzrokiem przez swój image, który dotąd tak
troskliwie pielęgnowali.
Do słynnych Trójek należą: Laurence Olivier, Walt Disney, Werner Erhard
(założyciel EST) oraz Ron Hubbard (pisarz SF, założyciel Kościoła Scjentologii).
OSOBOWOŚĆ #4: TRAGI-ROMANTYK, ARTYSTA
Zwodniczym pryzmatem Czwórek jest racjonalizowanie. Usiłują one doszukać się
sensu w swym życiu poprzez ciągłe rozpamiętywanie przeszłości, zastanawianie się, w
którym miejscu popełniły błąd i w jaki sposób mogłyby go naprawić w przyszłości. Wydaje
im się, że zostały przez życie skazane na nieszczęśliwą, pełną strat, samotną egzystencję.
Pogrążanie się w poczuciu nieszczęścia często powoduje u nich depresję i
melancholię. Ta ostatnia jest dla nich doświadczeniem gorzkim, a zarazem słodkim, którym
mogą się upajać nadając mu często artystyczny lub literacki wyraz. Choć melancholia jest
zmorą ich życia, są do niej mocno przywiązane, ponieważ pozwala im czuć się jednostkami
wyjątkowymi i twórczymi.
Czwórki to osobowości artystyczne i twórcze, miłośnicy wszystkiego, co wyszukane i
niepospolite. Uważają się za osoby w ten czy inny sposób wyróżniające się z szarego tłumu.
Są atrakcyjne i imponujące, choć raczej wyniosłe; uchodzą za arbitrów „dobrego smaku", ale
raczej ekstrawaganckiego i niekonwencjonalnego.
Wśród Czwórek znaleźć można wielu pisarzy, malarzy, znanych osobistości świata
mody i innych członków społeczności twórczej. Ustanawiają nowe kanony, często utożsa-
miając swe tworzenie z cierpieniem. Nagrody Japonii i Anglii przybierają wyraźne cechy
osobowości czwartej; charakteryzuje je silna tradycja literacka, dramaturgiczna, ary-
stokracja znająca lepsze czasy, troska o wytworność i elegancję, a także przeświadczenie o
tym, że są niezrozumiane i niedoceniane. Oba te kraje są wyspami, oddzielonymi od stałego
lądu, całkowicie odciętymi.
Pułapką dla Czwórek jest autentyczność. Podczas gdy rozmyślają one zawzięcie
poszukując „prawdziwego" znaczenia życia, życie przepływa obok nich. Patrzą z góry na
„zwykłych" ludzi, ale jednocześnie im zazdroszczą; chciałyby, ale się boją.
Trudno jest Czwórkom pozbyć się swej melancholii i depresji. Dzięki swym smętnym
nastrojom czują się inne i czerpią z nich natchnienie dla swej twórczości. Są więźniami swej
głowy do tego stopnia, że często tracą kontakt z ciałem i doświadczają zaburzeń fizycznych
lub umysłowych. Ich zagubienie często wynika z wielkiej ilości myślowych scenariuszy,
zarówno przeszłości jak i przyszłości. W przypadku silnego napięcia Czwórki mogą
zaniechać prób ratowania się, łudząc się rozpaczliwie nadzieją na przybycie wybawiciela.
Mogą wykazywać skłonności samobójcze.
W medytacji wglądu nie mogą zazwyczaj poradzić sobie z nieprzerwanym
myśleniem. Niektóre z nich nigdy nie przeżyły jednej chwili bez myślenia i dlatego nie
mają kontaktu z emocjami i ciałem. Nie odczuwają swych emocji ani doznań fizycznych,
lecz przepuszczają je przez myślowy filtr. Często czują się zagubione i niezdecydowane, nie
wiedząc w którą stronę się obrócić.
Dla Czwórek, które uparcie trzymają się nieustannej introspekcji, nie ma możliwości
ratunku. Rzeczywistość nie istnieje w ich głowach, lecz w trwającej chwili, w zwyczajności
życia, której tak bardzo starają się unikać. Dobrze byłoby dla nich, gdyby zamiast myśleć
zaczęły działać.
Sukces osiągnięty dzięki własnemu działaniu w „realnym świecie" może okazać się
dla nich najlepszym pokrzepieniem. Ruch i ćwiczenie fizyczne zazwyczaj również dobrze
im służą, choć na początku mogą wydawać się trudne.
Sławne Czwórki to m.in.: Alan Watts, Joni Mitchell, John Keats, Ingmar Bergman,
Meryl Streep i Percy B. Shelley.
OSOBOWOŚĆ # 5: OBSERWATOR
Złudną perspektywą na życie osobowości piątej jest perspektywa obserwacji.
Piątkom wydaje się, że obserwując życie mogą poznać kierujące nim mechanizmy, a dzięki
temu kontrolować je i zachować wobec życia dystans. Ich obserwacje są z natury szeroko
zakrojone i raczej wnikliwe, ale zajmowane przez nich stanowisko widza oddziela ich od
ludzi i całego życia. Wiedza na temat życia to nie życie.
Obserwatorzy świetnie nadają się na decydentów i intelektualistów. Ich umiejętność
odcięcia się od otoczenia pozwala im patrzeć na ludzi i towarzyszące im sytuacje w sposób
zrównoważony i obiektywny. Chcieliby wiedzieć wszystko, gromadzą więc każdą
informację, każdy ułamek wiedzy i magazynują w teczkach z wycinkami prasowymi,
segregatorach, biblioteczkach i komputerach. Pragną być choć trochę obeznani niemal w
każdej tematyce.
Dążenie do wszechwiedzy, choć to cel słuszny i godny podziwu, nie jest życiem.
Jedynie dotyczy życia. Obserwatorzy wykorzystują swą wiedzę, abnegację i zamknięcie w
sobie jako środki obronne przed wciągnięciem w wir życia. Nie wierzą, że życie może
zaspokoić ich potrzeby, więc wydaje im się, że muszą zadbać o nie sami. Zabarykadowują się
w swych wieżach z kości słoniowej. Im większe wykazują zdolności w dziedzinie
samoobrony, tym bardziej się izolują od otoczenia i tym trudniej przychodzi im zwrócenie się
do innych ludzi o pomoc czy nawet nawiązanie z nimi jakiegokolwiek kontaktu.
Kiedy forteca zostaje zdobyta lub wiedza zakwestionowana, traktują to zazwyczaj
jako najazd na swe terytorium i czują się osaczeni. Wpadają w „psychiczną panikę", będącą
rodzajem klaustrofobii. Większość Obserwatorów potrzebuje w życiu dużo przestrzeni i
czasu dla siebie. Spotkania towarzyskie jak i krótkie pogawędki uważają za stratę cennego
czasu, który można by przeznaczyć na gromadzenie dóbr intelektualnych lub innych. Nie
znoszą żadnej formy zaangażowania czy zniewolenia przez innych.
Piątki na ogół lubią Vipassanę, ponieważ polega na obserwowaniu. Pułapką może się
dla nich okazać skłonność do spędzania większości czasu na samotnych obserwacjach i zbyt
małe zainteresowanie włączeniem się do życia i kontaktami z ludźmi.
Powinny porzucić swe fortyfikacje i, zamiast chować się przed życiem, wyruszyć
mu na spotkanie. Muszą wypróbować swe szczegółowo opracowane strategie bezpośrednio
na polu walki, jakim jest życie; muszą ćwiczyć swą siłę zamiast tylko teoretyzować; muszą
zaufać odruchom płynącym z wnętrza.
Do słynnych Obserwatorów należą: Albert Einstein, Franz Kafka, Albert Camus,
Glenn Gould, J. Paul Getty i Howard Hughes.
OSOBOWOŚĆ # 6: POSZUKIWACZ PRZYGÓD, LOJALISTA
Zwodniczym pryzmatem osobowości szóstej jest przygoda. Ponieważ Poszukiwacz
Przygód jest nękany ciągłym strachem i zwątpieniem w siebie, pragnie wykazywać się i udo-
wadniać swą wartość w coraz to nowych sytuacjach, albo też znaleźć taką osobę, grupę lub
system, który spełniłby jego nadzieję na oddalenie na zawsze jego lęków i niezdecydowania.
Szóstki dobrze radzą sobie w walce z przeciwnościami. Na ogół nie są
zwolennikami bezwzględnego posłuszeństwa wobec władzy, a kiedy oddadzą się jakiejś
sprawie lub osobie, zachowują wobec niej niezachwianą lojalność. Potrafią ciężko
pracować, poświęcać się, czasem mogą nawet dokonywać zdumiewających wyczynów
duchowych. Cechy te czynią z nich dobrych, ofiarnych przyjaciół i członków różnego
rodzaju zespołów. Wśród Szóstek jest wielu żołnierzy, oficerów policji, alpinistów,
maratończyków.
Osobowość ta może przejawiać wzorce zachowań, które wydają się być całkowicie
przeciwstawne. Istnieją właściwie dwa typy Szóstek: lękliwy i nielękliwy. Typ lękliwy jest
nieśmiały, pełen fobii i braku wiary w siebie, jak, na przykład, Woody Allen. Nielękliwy,
jak Oliver North, może się wydawać pewny siebie, zaczepny i obcesowy, skrywając swój
strach pod płaszczykiem wrogiego zachowania i wymuszonej odwagi. Szóstki mogą
okazywać lojalność i oznaki stabilizacji zamiennie z napadami poszukiwań i
eksperymentowania.
Mimo zewnętrznych pozorów Szóstki są raczej bojaźliwe, szczególnie wobec
zwierzchników. Mają skłonności do projekcji umysłowych, a nawet paranoi; bezustannie
wypatrują ewentualnego zagrożenia. Próbują pokonać swe lęki udając odważnych i ukryć
niezdecydowanie i niepokój wchodząc w jakiś stały układ, czy to z określoną osobą,
wyznaniem, czy ugrupowaniem. Zawsze będą ofiarnie walczyć w jego obronie, gdyż w
istocie będzie to dla nich walka w obronie własnej. Doskonałym układem dla wielu Szóstek
jest służba w armii, ponieważ nie tylko daje im wiarygodną ideę, o którą mogą walczyć, ale
także stwarza okazję do wykazania się odwagą i lojalnością.
Największym wyzwaniem, z jakim przychodzi im się zmierzyć w medytacji
wglądu, jest konsekwencja. Choćby nawet uznali medytację za praktykę wyjątkowo
słuszną i rozsądną, zawsze odczuwać będą pokusę porzucenia jej i poszukania czegoś
lepszego. Powiedziałem kiedyś pewnej Szóstce, że nawet jeśli rzeczywiście istniałaby
gdzieś metoda lub system doskonały, i tak nie pozostałaby przy nim długo, ponieważ w jej
przekonaniu zawsze istnieje możliwość jeszcze lepszego rozwiązania. Z wyrazem
zawstydzenia na twarzy przyznała mi rację. Wkrótce potem opuściła naszą grupę.
Osobowość ta może przezwyciężyć swój strach tylko prawdziwą, niewymuszoną
odwagą. Prawdziwą odwagę może jednak odnaleźć tylko wtedy, gdy uzna swe lęki i
zrozumie ich procesy. Jeśli wypiera się lęku, nie może się z nim zmierzyć. Szóstki powinny
więc postawić nie na walkę, lecz na zgodę i pojednanie.
Słynne Szóstki to: Richard Nixon, Sigmund Freud, Napoleon, Hitler i Tchórzliwy
Lew z Czarnoksiężnika z krainy Oz.
,
OSOBOWOŚĆ # 7: IDEALISTA
Błędny obraz życia osobowość # 7 uzyskuje patrząc przez pryzmat ideałów. Swe
głęboko skrywane lęki maskuje planami i nadzieją na nadejście lepszych czasów dla niej,
jako jednostki i jako członka grupy. Siódemki są niepoprawnymi optymistami bujającymi w
obłokach. Zazwyczaj nie zauważają ciemnej strony rzeczywistości i mają trudności z
wdrożeniem swych planów w życie.
Siódemki są bardzo atrakcyjne - wesołe, towarzyskie, elokwentne, z wiecznym
uśmiechem na twarzy roztaczające piękne wizje przyszłości. Lubią udzielać się towarzysko,
gdyż pozwala im to umacniać własne ideały, szerzyć ideę wspólnoty ludzkiej oraz mile
spędzać czas. Dzięki takim cechom jak zdolności organizacyjne i łatwość nawiązywania
kontaktów, zrównoważone Siódemki potrafią osiągać dobre wyniki działając w wielkich
organizacjach. Internacjonalistyczne partie polityczne, instytucje dobroczynne, organizacje
ekologiczne, ośrodki rozwoju duchowego, spółdzielnie i inne przedsięwzięcia idealistyczne
zwykle skupiają w swych szeregach spory procent Idealistów. Za doskonały przykład tej
osobowości w akcji może posłu- żyć kontrkultura hippisowska lat 60-tych, jak i wiele dzi-
siejszych organizacji i ugrupowań new age, które szerzą ideę wspólnoty ludzkiej, dobrego
sampoczucia i ruchu w stronę „światła".
Niestety, upieranie się przy oglądaniu świata przez różowe okulary, nie zmieni jego
rzeczywistego koloru. Problemy nie rozwiążą się same. Głęboko zakorzenione lęki nie
dadzą się całkowicie i na zawsze zatuszować optymistycznym myśleniem. Istnieniu Cienia,
czyli ciemnej strony życia nie można przeczyć ani go ignorować. Siódemki mają skłonności
do utożsamiania mówienia o czymś z prawdziwym tego przeżywaniem. W dziedzinie
duchowości często uważają się za osoby wielce doświadczone, a nawet oświecone. Mają
problemy z wprowadzaniem planów w życie i z wypełnianiem zobowiązań, których jeśłi
mogą, starają się unikać.
Kiedy rozziew pomiędzy rzeczywistością a ich ideałami rozrasta się do rozmiarów
przepaści, stają się zawzięte i agresywne, próbując naginać rzeczywistość tak, by przystawała
do ideałów. Albo też dają sobie z nimi po prostu spokój. Postawiwszy na to drugie
rozwiązanie, mogą się zwyczajnie fizycznie „ulotnić", albo też wybrać wewnętrzną ucieczkę
w narkotyki lub narcystyczne zainteresowanie samym sobą.
Podczas medytacji wglądu powainym problemem jest dla Siódemek fizyczny lub
emocjonalny ból, jaki może ona uwolnić. Dopóki ból ten nie zostanie rozpracowany, tkwić
będzie uwięziony w pułapce bezpodstawnego optymizmu; przybierając na sile i mrocznej
głębii.
Zamiast uparcie dążyć do miłego wypełniania czasu i snuć piękne marzenia,
Siódemki powinny stworzyć sobie możliwość przebywania w teraźniejszości. Kiedy uważnie
i bez uprzedzeń przyjrzą się sobie i otoczeniu, ich ogląd rzeczywistości stanie się bardziej
zrównoważony. A wtedy nie będą się już tak bardzo bali konfrontacji z bólem i niewygodą.
Wzmocnieni i zrównoważeni, będą mogli z większym niż dotychczas powodzeniem
wprowadzać w czyn swe natchnione wizje.
Do znanych Siódemek należą: Ram Dass, Joan Rivers, Piotruś Pan i James Joyce.
OSOBOWOŚĆ # 8: SZEF, EGZEKUTOR
Fałszywym pryzmatem tej osobowości jest sprawiedliwość. Ósemki uważają świat za
wyjątkowo nieprzyjazne miejsce, w którym siłą należy wprowadzać sprawiedliwość. Dążą do
władzy i potrafią sami zadbać o interesy swoje i swoich podopiecznych, by mieć pewność, że
sprawiedliwości staje się zadość.
Ósemkami jest wielu przywódców i szefów. Często piastują wysokie stanowiska
odznaczając się przy tym okazałą posturą i fizyczną siłą. Są zazwyczaj wojowniczy, pewni
siebie, gwałtowni i często, choć na ogół nieświadomie, dają wyraz swej gniewnej naturze.
Szanują tych, którzy mają odwagę stawić im czoła. Zrównoważone Ósemki są doskonałym
materiałem na przywódców i orędowników pokrzywdzonych.
Chociaż nieźle radzą sobie z pokonywaniem zagrożeń zewnętrznych, nie potrafią
walczyć z wrogami wewnętrznymi. Mają tendencje do unikania lub tłumienia w sobie
wszystkiego, co kojarzy im się ze słabością - czułości, wrażliwości, współczucia,
ustępliwości. W ten sposób tłumią swą zdolność do kochania i bycia kochanym; izolują się.
Stworzoną przez siebie pustkę starają się wypełnić przyjemnościami zmysłowymi, takimi jak
seks, alkohol, narkotyki czy dobre jedzenie.
Ósemki unikają introspekcji, ponieważ mogłaby podkopać ich uproszczone pojęcia
dobra i zła. Lubią mieć ściśle określony cel, na którym mogą się skupić. Chcą wiedzieć,
kto jest „dobrym facetem", a kto „złym". Oczywiście, w swym przekonaniu, oni zawsze
należą do „dobrych facetów".
Bez względu na to, ile mają władzy, większość Ósemek jest niestety przekonana, że
poczucia własnej wartości należy szukać poza sobą, na zewnątrz. Mają więc ten sam
problem, co Dwójki. Jeśli jednak Dwójki starają się zdobyć przekonanie o swej wartości
przez roztaczanie wdzięków i niesienie pomocy, Ósemki zdobywają je siłą.
W Vipassanie, Ósemki mają największe trudności z przyznaniem się do słabości. Są
one tak przyzwyczajone do sprawowania kontroli i wydawania rozkazów, że nie potrafią
otworzyć się na nowe i nieznane. Nikt jednak nie jest wszechpotężny. Wszyscy mamy
jakieś słabości, co _wcale niekoniecznie musi być złe. Jak uczy Tai Chi Chuan, twarde
zostanie w końcu zwyciężone przez miękkie.
Ósemki powinny uznać wartość miękkości i wrażliwości. Muszą nauczyć się dawać
równie dobrze jak brać, a prawdziwie słuchać równie dobrze jak komenderować. Tylko w
ten sposób będą mogli doświadczyć wzajemnej miłości i zrozumieć głębsze znaczenie
słowa „sprawiedliwość".
Słynne Ósemki to: Gurdźijew, Fritz Perls (twórca terapii gestalt), Nietzsche, Pablo
Picasso, Ernest Hemingway i Katharine Hepburn.
OSOBOWOŚĆ # 9: PACYFISTA
Fałszywy obraz rzeczywistości Dziewiątki uzyskują patrząc przez pryzmat
nonkonformizmu. Może to z początku wydawać się dziwne, bowiem większość Dziewiątek
to -by wysoce konwencjonalne. Są jednak nonkonformistami w tym sensie, że cały czas
poszukują możliwości osiągnięcia spokoju i harmonii oraz większego stopnia zdecydowa-
nia. Chociaż osiągnięcie stanu „uporządkowanej stabilizacji" jest jednym z ich głównych
celów w życiu, często dają się wciągnąć w inne, nowe (nonkonformistyczne) doświad-
czenia, gdyż nie są całkowicie zadowolone ze swego życia.
Dziewiątki mają predyspozycje i czują Pociąg do rutynoweJ, precyzyjnej i
bezosobowej pracy. Unikają stresów związanych z podejmowaniem decyzji, zakłócającą
ustalony porządek samo-promocją oraz nieprzewidywalną w skutkach współpracą z
innymi ludźmi. Wśród nich znaleźć można wielu pracowników biurowych, księgowych
oraz dentystów.
Ceną jaką Dziewiątki płacą za możliwość tak wyraźnego dostrzegania punktu
widzenia innych ludzi, jest zaniedbanie własnego punktu widzenia. Z powodu niskiej
samooceny trudno jest im egzekwować należne im uznanie czy Podejmować .inicjatywy:
Trudno im zacząć coś ;na własną rękę". Czekają, aż inni zachęcą ich do działania,
twórczego czy jakiegokolwiek innego. W przeciwnym 'razie, pogrążają się w gnuśności
poświęcając się banalnym, szablonowym zajęciom lub bezmyślnej rutynie; zostają
typowymi „zbijaczami bąków". W stanie napięcia nerwowego mogą stać się jeszcze
bardziej zalęknione i niezdecydowane, próbując znaleźć, tak jak zaburzona wersja
osobowości szóstej, jakąś ideę lub układ, który mógłby dostarczyć im oparcia.
Dziewiątki wykazują tendencje do zasypiania podczas medytacji siedzącej. Ich
umysł pogrąża się we śnie, by uniknąć ujrzenia czegoś przygnębiającego czy nie-
pokojącego.
Dziewiątki powinny zrozumieć, że prawdziwy spokój nie oznacza indolencji czy
braku zewnętrznych niepokojów. Zrodzić się on może jedynie wewnątrz nich i to tylko
wtedy, kiedy zrozumieją i przezwyciężą swój niepokój i pokonają swój wewnętrzny
konflikt. Powinny się rozruszać, wyznaczyć sobie jakieś cele i dążyć do ich realizacji.
Dobrze zrobiłoby im otwarcie serca na nieprzewidywalność miłości i stosunków
międzyludzkich.
Wśród znanych Dziewiątek znajdują się: Buckminster Fuller, Alfred Hitchcock,
Dwight Eisenhower i Ringo Starr.
Wszystko to są oczywiście bardzo ogólne zarysy dziewięciu typów osobowości.
Jeśli jednak zrozumiesz podstawy dynamiki każdego z tych typów, będziesz mógł
zrozumieć również nieskończoną ilość ich odmian, a także sposób, w jaki wiążą się z
innymi formami warunkowania. Ogromna większość ludzi posiada przez całe życie
tylko jedną osobowość, która niemal cały czas silnie na nich oddziaływuje, również
wtedy, gdy na powierzchnię zdają się wypływać inne formy warunkowania.
Pewna uczestniczka prowadzonych przeze mnie warsztatów opartych na
Enneagramie, ze zdziwieniem odkryła, że większość życia (a była trochę po
czterdziestce) przeżyła postępując jak Dwójka, podczas gdy, jak się okazało, była Trójką.
Żywiła ona wielki podziw dla swej matki, Dwójki, i tak jak ona, starała się dawać i
troszczyć o innych, co zadecydowało nawet o wyborze jej zawodu pielęgniarki. Dopiero
niespełna rok wcześniej, nim zdecydowała się na uczestnictwo w warsztatach, jej
prawdziwa osobowość zdołała w końcu przebić się na powierzchnię. Kobieta ta porzuciła
pracę pielęgniarki i zajęła się prowadzeniem własnego interesu. Choć czuła wielką ulgę,
odnalazłszy swą „Prawdziwą" jaźń, zwróciłem jej uwagę, że ta jej „Prawdziwa" jaźń jest
niestety kolejną maską; jest tylko punktem na okręgu, nie okręgiem.
Religia, filozofia, kultura i środowisko zawodowe (takie jak rodzaj wykonywanej
pracy) również mogą kształtować osobowości według powyższych schematów. Nie
powinno to dla nikogo być niespodzianką, bowiem wszyscy wielcy filozofowie i nauczyciele
wyrażają zawsze swe idee oraz wglądy za pośrednictwem swej osobowości. Na kulturę
chińską, na przykład, wielki wpływ wywarł Konfucjusz, który posiadał osobowość pierwszą.
Wielu Chińczyków wykazuje silne cechy tej właśnie osobowości, takie jak: ciężka praca,
uczciwość, współzawodnictwo, stawianie zasad przed jednostkę, poszanowanie tradycji i
hołdowanie wartościom życia rodzinnego. Nie oznacza to bynajmniej, że wszyscy Chińczycy
są Jedynkami, ale że znajdują się pod silnym wpływem swej „chińskości".
Wiele grup społecznych wykazuje osobowość zbiorową po prostu dlatego, że ludzi
tego samego typu ciągnie do tych samych zajęć i środowisk zawodowych. I tak Jedynki, ze
swym sposobem myślenia i stosunkiem do życia, silnie oddziaływują na zawód
nauczycielski; Dwójki na pielęgniarstwo i służby socjalne; Trójki na business i środki
masowego przekazu; Czwórki na społeczność artystyczną; Piątki na terapię
psychoanalityczną i wyższe uczelnie; Szóstki na wojsko i policję; Siódemki na ruch
„zielonych" i duchowość new age; Ósemki na prawników; a Dziewiątki na stomatologię i
księgowość. Choć przebywanie wśród ludzi o podobnej umysłowości i poglądach działa
pokrzepiająco, stwarza jednocześnie niebezpieczeństwo błędnego utożsamiania wspólnego
uwarunkowania z uniwersalną prawdą. Szczególnie groźne może się to okazać w kołach
duchowych, gdzie deklarowany cel stanowi prawdę uniwersalną.
Choć intelektualne poznanie wzorców osobowości Enneagramu może być dla ciebie
cennym narzędziem, zawsze jednak pozostanie ograniczone. Intelekt, jak wiemy, może
pomóc ci rozróżnić części składowe, ale nie radzi sobie z ich łączeniem w całość. Może
pomóc ci zrozumieć twe wzorce zachowań, ale nie potraf cię od nich uwolnić, gdyź sam się z
nimi identyfikuje.
Uwolnienie od uwarunkowań wynikających z osobowości, oraz wszystkich innych,
stanowi zadanie dla medytacji wglądu czy dowolnej, zbliżonej do niej praktyki. Enneagram
może w tym procesie okazać się pomocny, gdyż jeśli uznasz swoje działanie jako element
stałego wzoru, będziesz wiedział, że masz do czynienia z warunkowaniem. Im bardziej
pozostaniesz uwarunkowany, schematyczny i sztywny, tym mniej bezpośrednia i żywa
będzie twoja reakcja na życie.
Rozdział siódmy
ZWIĄZKI I RELACJE
„Istnienie to trwanie w związku; istnieć to być związanym. Związek to
spoleczeństwo. Struktura dzisiejszego spoleczeństwa, opierająca się na wzajemnym
wyzysku, niesie gwałt, zniszczenie i nędzę."
- J. D. KRISHNAMURTI
„Kiedy jednostki pozostają w niczym nie zakłóconym związku, oznacza to, że
przestały w swojej świadomości rozróżniać przedmiot i podmiot. To najbardziej godny
pochwały etap we wszelkich stosunkach międzyludzkich. Można nazwać go związkiem
archetypowym, ponieważ w takiej chwili każda z osób postrzega drugą jako siebie, a
jednocześnie jako calość ".
- RICHARD MOSS, M. D.
Nikt nie jest samotną wyspą. Dowodzi tego fizyka jądrowa, a dzięki superszybkiej
komunikacji międzynarodowej coraz trudniej zachować choćby iluzję granic państwowych.
Dlatego też można powiedzieć, że każdy z nas pozostaje w jakichś związkach - z
ukochaną czy ukochanym, ze współpracownikami, z przyjaciółmi i znajomymi, z rządem, z
krajem, z planetą. Każdy nasz ruch wpływa w jakiś sposób na innych ludzi (nawet .jeśli nie
wykonamy żadnego ruchu), a ich działania wpływają na nas. Im bliższe stosunki, tym
silniejszy efekt wzajemnego oddziaływania.
Jeśli chcesz poprawić swe związki z innymi (czyli doprowadzić do pozytywnej
zmiany), najskuteczniejszym krokiem, jaki możesz podjąć, jest zmiana samego siebie: Nie
jesteś w stanie prawdziwie zmienić innej osoby, choć od czasu do czasu udaje ci się
pokierować jej zachowaniem za pomocą nacisków i manipulacji. Budda zwracał uwagę na
fakt, że nawet Buddowie (istoty doskonale oświecone) mogą jedynie wskazywać drogę.
Zasadniczego dzieła przemiany dokonać musi sama zainteresowana osoba. Zarówno Jezus,
jak i Budda bardzo rzadko mówili o tym, jak naprawiać społeczeństwo. Swe nauki
kierowali do samego źródła transformacji ludzkości - do ludzkiej jednostki.
Przy naszym obecnym stanie świadomości, naszym działaniem steruje przede
wszystkim mentalne ego, czyli „ja". Ponieważ główną funkcją ego jest podtrzymywanie
swego istnienia i rozrastanie się, wszystkie inne zadania stają się drugorzędne. W sytuacji
podbramkowej „moje" interesy zawsze wydają się bardziej pilne i uzasadnione niż „twoje".
Zachowujemy umysł otwarty, póki nie zagraża to podstawowym wyznawanym przez nas
zasadom; jesteśmy hojni, póki sami dysponujemy nadwyżkami (na przykład, dóbr
materialnych lub władzy), a obdarowana przez nas osoba okazuje w odpowiedni sposób
swą wdzięczność; kochamy, póki adresat naszej miłości robi to, co od niego chcemy;
jesteśmy rozsądni, póki druga osoba akceptuje nasze rozumowanie. Skoro ostatecznie
„moje" dobro przeważa nad „twoim", nasze związki muszą opierać się na wyzyskiwaniu.
Nawet wzajemne wykorzystywanie lub wykorzystywanie usankcjonowane przez
społeczeństwo, religię, zwyczaje czy tradycję, w istocie pozostaje wyzyskiem.
Nie zadajemy sobie nawet trudu, by ukryć tę wyzyskującą naturę naszych
stosunków z otoczeniem. Wszystko, co istnieje na powierzchni Ziemi, uważamy za swoją
własność i ciągniemy z tego, ile się da, nawet jeśli pociąga to za sobą nieuzasadnione
spustoszenie, marnotrawstwo i zabijanie. Jedynym czynnikiem ograniczającym
wyzyskiwanie przez nas planety, jest bynajmniej nie świadomość, lecz chciwość i egoizm
konkurencji.
Wznosząc się ponad wszystkie wzniośle brzmiące usprawiedliwienia, nie można nie
zauważyć takiego samego nastawienia na ciągnięcie korzyści, które przenika nasze stosunki z
ludźmi. Niewolnictwo wciąż istnieje; wojny wciąż trwają; handel i biznes bez ogródek
uprawiają wyzysk. Prawdę mówiąc, z przyzwyczajenia traktujemy siebie jak towary nie tylko
w miejscu pracy, ale również w relacjach z innymi ludźmi. Element wyzysku, choć w nieco
subtelniejszej formie, obecny jest również w wielu pozornie zdrowych związkach: mąż-żona,
nauczyciel-student, guru-uczeń.
Jeśli przyznamy, że większość naszych działań wynika z zasady „najpierw ja",
wszystko, co dzieje się dokoła, nie powinno być dla nas niespodzianką. Nie możemy
prawdziwie kochać, jeśli potrzebujemy czegoś w zamian; We możemy prowadzić innych ku
jasności, jeśli sami jesteśmy zagubieni i nękani konfliktami; nie możemy zbudować sprawie-
dliwego i współczującego społeczeństwa, jeśli na samym szczycie stawiać będziemy własne
interesy; nie możemy prawdziwie dać, jeśli chcemy coś za to otrzymać. Niektóre kraje
Trzeciego Świata rezygnują z „pomocy" Zachodu, ponieważ widzą, że związane z nią
ograniczenia zbyt dużo je kosztują.
Żeby prawdziwie zmienić swe życie, a także podstawy stosunków z innymi ludźmi,
musisz przenieść stanowisko dowodzenia twymi działaniami z „ja" do ośrodka głębszego i
bardziej uniwersalnego. Taka zmiana dowództwa umożliwi ci osiągnięcie stanu, który
określiliśmy mianem „braku działania", tzn. umożliwi ci podjęcie działania pełnego,
harmonijnego i nie spaczonego przez twe ego. Wymaga ona jednak wielkiej odwagi i
wytrwałości; jest zadaniem, które każdy musi wypełnić samodzielnie, gdyż jego podstawą
jest samopoznanie. Carl Jung pisał: „Człowiek, który chciałby rozwiązać problem zła, musi
przede wszystkim poznać samego siebie, to znaczy posiąść możliwie największą wiedzę
dotyczącą jego pełni. Musi jasno wiedzieć, ile dobra jest w stanie zdziałać i do jakich zbrodni
jest zdolny... Oba te aspekty stanowią część jego natury i dlatego musi dobrze je poznać, jeśli
chce - a powinien - żyć bez zludzeń i okłamywania samego siebie."
W procesie transformacji nie można stosować żadnych półśrodków. By dokonać tej
sztuki, nie wystarczy złagodzenie zasady „najpierw ja"; zmniejszanie zakresu okłamywania
samego siebie pozostaje okłamywaniem. Musimy całkowicie pozbawić ego, czyli „ja",
dowodzenia naszymi działaniami. I musimy się za to zabrać jak najszybciej. Odkładanie tego
lub obmyślanie warunków zmiany nie jest transformacją, lecz dodatkowym manewrem obron-
nym ego.
Choć instynkt samozachowawczy jest zjawiskiem naturalnym, nasza interpretacja nas
„samych" jest w najwyższym stopniu ograniczona. Prawdziwa jaźń obejmuje również to, czego
my do niej nie zaliczamy. Obejmuje ,drugich", nie tylko partnera, dzieci i przyjaciół, ale także
wrogów, a nawet stworzenia nie należące do rasy ludzkiej; obejmuje calą planetę. Im bardziej
ograniczone jest nasze pojęcie jaźni, tym bardziej jesteśmy przestraszeni, stłamszeni i
bezbronni. Pojmując jaźń szerzej, stajemy się bardziej otwarci i ufni, prężniejsi, rosną nasze
zdolności przystosowawcze. Procesu tego nie należy mylić z działaniami ego, które poprzez
zwiększanie swej władzy lub identyfikację dąży do samorozbudowy.
Niestety, działania wynikającego z zasady „najpierw ja" nie można tak po prostu,
wysiłkiem woli, zamienić na brak działania. Miałoby to swe źródło również w ego i mogłoby
jedynie skomplikować sytuację. Musimy się nauczyć uwalniać od swych przywiązań (do ludzi,
przedmiotów, wierzeń czy pragnień), kiedy tylko okazuje się to konieczne. Musimy wytrwale
powracać do teraźniejszości i przyznawać się do obecnych w naszym życiu wypaczeń,
konfliktów i fragmentacji. Pozbywając się ich wszystkich po kolei, automatycznie uwalniać
się będziemy z sideł naszego ego. A wyzwoliwszy się, będziemy mogli kierować się ku
jasności, pełni i niczym nie zmąconym relacjom.
MĘŻCZYŹNI I KOBIETY
Tocząca się dziś walka pici jest dużo poważniejsza, niż zwykliśmy uważać.
Przypomina raczej otwartą wojnę. Zrozumiałe jest, że kobiet, które tak długo w stosunku
do mężczyzn odgrywały służebną rolę, nie można odsuwać od władzy. Władzę jednak
rzadko kiedy oddaje się bez walki.
Każda wojna niesie za sobą We tylko wielki chaos i zamęt, ale również zawziętość,
nienawiść i okrucieństwo. Każda walka budzi powszechne tendencje do jednoczenia się ze
„swoimi" w walce z „wrogiem". Tendencji tej ulegają w równym stopniu mężczyżni jak i
kobiety.
Jest to tym bardziej smutne, że nie ma przecież żadnego rzeczywistego wroga.
Walka, bez względu na formę i sprawę, w imię której jest prowadzona, doprowadzić może
do nowego podziału sił, ale na pewno nie rozwiąże żadnego konfliktu. Również w tym
przypadku nie likwiduje napięcia w stosunkach między mężczyznami i kobietami, ani też
nie rozwiązuje żadnego z licznych problemów, z którymi boryka się rasa ludzka. Ciągle
tkwimy w sidłach dwoistości, z wielkim mozolem posuwamy się do przodu nigdy nie
osiągając celu.
Co wspólnego z tym złożonym konfliktem ma Vipassana? Wprowadzić może ona
do każdej trwającej chwili przejrzystość i harmonię. Pozwala oprzeć się żądnej spra-
wiedliwości retoryce tradycjonalistów obu obozów oraz aktualnych arbitrów racji
politycznych w walce płci. Ważniejszy niż mężczyzna czy kobieta, homo- czy hetero-
seksualista, czarny czy biały, jest po prostu Człowiek. Jeśli będziemy traktować drugiego
człowieka jak istotę równą sobie, większość problemów zniknie sama.
Przy rozważaniu konfliktu płci bardzo pomocny jest diagram yin-yang. Różnica
pomiędzy tymi dwoma przeciwieństwami jest wyraźna i niezaprzeczalna: jedna część jest
biała, druga czarna. Żadna z nich nie jest w źaden sposób uprzywilejowana czy wyróżniana.
Kobiety również wyraźnie różnią się od mężczyzn. By cieszyć się należną im częścią władzy
nie muszą stawać się „męskie" tylko dlatego, że w przeszłości władza była przede wszystkim
domeną mężczyzn. Nie potrzebują garniturów, marynarek z watowanymi ramionami, ani
silnych bicepsów; nie muszą wyrzekać się swych naturalnych cech fizjologicznych; abso-
lutnie nie jest im potrzebne wycieńczające uzależnienie od pracy i zabijanie się nikotyną.
Z diagramu yin-yang wynika również, że yin zawiera cząstkę yang, i odwrotnie.
Kobiety mogą być miękkie i uległe, ale kiedy trzeba powinny okazywać stanowczość, do
której posiadają wrodzoną zdolność. Wielu mężczyzn z kolei, nieugiętych i agresywnych,
potrzebuje dla równowagi nieco miękkości. Muszą oni pogodzić się ze swoją kruchością oraz
nauczyć się opiekuńczości.
Być może niektórzy uznają, że to, co piszę, to po prostu puste frazesy. Jeśli jednak
zaznajomiliby się z teorią i praktyką Tai Chi, przekonaliby się, że miękki i ustępliwy często
odnosi znaczną przewagę nad twardym i agresywnym. W dzisiejszych czasach kobiety i
mężczyźni w równym stopniu wykazują tendencje do lekceważenia i niedoceniania
umiejętności ustępowania i akceptacji. Dlatego właśnie walka ta przypomina walenie głową
w mur.
Wszystko ma swój odpowiedni czas i miejsce. Nikt i nic nie jest z natury dobre czy
złe, słuszne czy błędne. Yin i yang zawsze dążą do równowagi i, jeśli pozostawi się sprawy
ich naturalnemu biegowi, osiągają ją. Yin i yang, choć tak wyraźnie różnią się od siebie,
zawsze są takie same.
PARTNERZY
Według słownikowej definicji „partner" to „człowiek związany z daną osobą lub
osobami wspólnym prawem do czegoś lub posiadaniem; udziałowiec, wspólnik". Jest to
definicja bardzo ogólna, a w dzisiejszych czasach zwiększa się różnorodność stosunków
międzyludzkich - od małżeństw tradycyjnych po związki, które ustalają i spisują w
odpowiednich dokumentach prawnych, niczym w umowach handlowych, szczegółowe
warunki, zastrzeżenia i towarzyszące im sankcje karne. Małżeństwo jest na ogół rodzajem
kontraktu. O zasadach małżeństw tradycyjnych decydowały przede wszystkim względy
religijne i społeczne. Warunki nowoczesnych małżeństw czy innych związków ustalane są
coraz częściej przez samych partnerów, bądź to formalnie - w formie kontraktu, bądź
podświadomie - we wzajemnym oddziaływaniu ich osobowości.
Pomimo
wszelkich
ustalonych
zastrzeżeń
i
warunków,
większość
długoterminowych związków opiera się głównie na oczekiwaniu korzyści i zasadach
handlu wymiennego. Tracisz coś, najczęściej niezależność, by w zamian dostać coś innego
- najczęściej iluzoryczne bezpieczeństwo w jego najprzeróżniejszych postaciach. Jeśli nie
otrzymujesz tego, o co się targowałeś, czujesz się oszukany. Rodzi to w tobie gniew, albo
wpędza w depresję. W końcu związek rozpada się, niezależnie od tego, czy faktycznie
porzucasz partnera, czy pozostajesz u jego boku.
Większość związków zaczyna się całkiem dobrze. Wszystko w nich wydaje się
nowe i podniecające. Może to być szalona miłość, namiętność albo po prostu nowość
uładania sobie iycia we dwoje. Może to być również pochłaniające snucie planów na resztę
życia: oszczędzanie pieniędzy na dom (potem na coraz większy i lepszy dom), wspinanie się
po szczeblach kariery, osiągnięcie awansu społecznego, wychowywanie dzieci i zapewnienie
sobie godnej starości.
Ponieważ większość związków małżeńskich opiera się na zasadzie dopełniania się,
małżeństwo wydaje się z początku idealnym rozwiązaniem wielu życiowych problemów.
Jeśli niektóre wyzwania wydają się dla ciebie zbyt trudne, jeśli brakuje ci pewnych cech
charakteru albo odczuwasz pustkę w życiu, dlaczegóż by nie poślubić kogoś, kto naprawi za
ciebie wszystkie te braki? Wcale nie przypadkowo częste są związki, w których jeden z
partnerów jest introwersyjny, a drugi wylewny; jeden stanowczy, a drugi uległy; jeden daje, a
drugi bierze; jeden odgrywa rolę rodzica, a drugi dziecka. Wzajemne zafascynowanie
partnerów wynika ze, świadomego lub nie, poszukiwania swego uzupełnienia, dążenia do
osiągnięcia pełni.
Wcześniej czy później pary małżeńskie napotykają na takie same problemy i
ograniczenia, jak osoby żyjące samotnie. Odkrywają przepaść pomiędzy tym, co jest, a tym,
czego by chcieli lub czego się spodziewali; dosięga ich zniecierpliwienie i znudzenie
codziennością. Choćby nie wiem jak się starali, staną w obliczu uczucia niedosytu i pustki;
coraz więcej będzie im potrzeba, by ją wypełnić.
Życie ciągle się zmienia, podczas gdy silne więzy naszych wewnętrznych czynników
warunkujących wiążą nas z przeszłością. Każdy partner w związku obciążony jest nie
jednym, lecz dwoma zestawami wzorców i doświadczeń. Co więcej, bliska zażyłość często
prowadzi do lekceważenia drugiej osoby, albo przynajmniej do porzucenia starań o
utrzymanie jej względów. Bardzo łatwo można dojść do przekonania, że znasz drugą osobę
na wylot, i zacząć winić ją za wszystkie swoje życiowe niepowodzenia. To z kolei często
prowadzi do uczucia, że zostałeś oszukany lub wykorzystany.
Jeśli uważasz się za towar w handlowej transakcji, logicznym rozwiązaniem twych
problemów będzie zatrudnienie adwokata, który najlepiej zatroszczy się o twoje interesy
finansowe i inne. Wymień stary model związku na nowy, i łudź się nadzieją, że dokonałeś
okazyjnego zakupu. Pamiętaj jednak, że obie strony takiej transakcji w pewnym stopniu tracą
swe człowieczeństwo.
Z drugiej strony, podtrzymywanie związku tylko dlatego, że już się w nim znalazłeś,
również nie jest rozwiązaniem. Jeśli związek nie wzbogaca życia partnerów, a ci nie
wykazują gotowości do zmiany, trwanie w nim nie jest zbyt rozsądne. Głęboki konflikt
osłabia i często rodzi poważną niechęć do partnera. Przeciąganie takiego związku nie zawsze
wychodzi na dobre również dzieciom. Lepiej bowiem, żeby dzieci uczyły się jak
przystosować się do zmiany, a nie jak żyć w kłamstwie.
Fakt, że uzupełniający się partnerzy tworzą jako para rozsądną całość, nie oznacza, że
każdy z partnerów z osobna również osiągnął pełnię. Jeśli sam nie jesteś całością jako
jednostka, z pewnością do uzupełniania własnych braków wykorzystujesz swego partnera -
dążąc do bezpieczeństwa, dowartościowując się, próbując wynagrodzić sobie utracone
dzieciństwo czy stratę rodziców. Jeśli twoje oczekiwania, słuszne czy też nie, nie spełniają
się, jesteś rozczarowany a nawet, co bardzo możliwe, wrogo nastawiasz się do swego
partnera. Wówczas, świadomie lub nieświadomie, poszukujesz możliwości rewanżu
(subtelnego, bezpośredniego, społecznie akceptowanego lub jakiegokolwiek innego). Jeśli
podstawą twego związku było wykorzystywanie partnera, nie da się tego uniknąć.
Wzajemna zależność i wykorzystywanie oraz doskonale zrównoważone uzupełnianie
się partnerów budują czasem trwałe związki. Nie są one jednak tak idealne, za jakie mogą
uchodzić. Po pierwsze, absolutna równowaga zdarza się niezwykle rzadko. Po drugie, nawet
jeśli się ją osiągnie, trzeba za nią, jak zwykle, zapłacić. By scementować taki układ, partnerzy
muszą w rezultacie przystać na uwięzienie w niezmiennym systemie behawioralnych
wzorców. Uwięzienie to jest zaprzeczeniem zmiany, rozwoju, życia; jest poddaniem się sile
przyzwyczajenia i rutynie. Partnerzy stają się całkowicie od siebie uzależnieni, kiedy więc
jeden z nich odchodzi lub umiera, drugi jest zdruzgotany.
Wchodząc w jakikolwiek układ musimy postawić sobie pytanie, co jest ważniejsze:
dobro każdej z tworzącej parę jednostek, czy też dobro pary jako całości. Obie te sprawy nie
zawsze dadzą się ze sobą pogodzić. Jednostka nie może stać się całością, jeśli jest
uzależniona od kogoś innego. Nie oznacza to, że ludzie nie powinni zawierać związków, ale
że należy dążyć do związku partnerskiego, wykluczającego wyzysk i uzależnienie.
Niczego w życiu, w tym również udanego związku, nikt nie może ci zagwarantować.
Możesz innymi manipulować lub kierować, podporządkowywać się im, ale nie możesz ich
zmienić. Prawdziwie zmienić można jedynie siebie samego.
Najlepsze, co możesz zrobić dla swego związku, to bezwarunkowo kochać swego
partnera. Jeśli uczciwie się zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że miłość taka jest
niezmiernie rzadka. Dlatego właśnie w tej książce piszę tak mało o miłości. Większości z nas
obca jest prawdziwa, bezwarunkowa miłość. Przejście od miłości uwarunkowanej do
bezwarunkowej nie jest aktem woli. Trzeba po prostu zacząć uwalniać się od tych
uwarunkowań, które sprawiają, że twe postępowanie opiera się na zasadzie „najpierw ja".
W przypadku braku miłości bezwarunkowej, powinieneś postarać się, by
przynajmniej z twojej strony związek nie był ograniczony i spaczony kaprysami twojego Ja".
Kiedy na przykład, jesteś zazdrosny, a wiesz, że twoja zazdrość nie ma żadnych podstaw,
uznaj to zarówno przed sobą, jak i swym partnerem. Obserwuj, jak uczucie to narasta i jak
mija, tak jak podczas medytacji „Zen prac domowych". Jeśli zdołasz uwolnić się z sideł swej
zazdrości, skorzystają na tym nie tylko twe układy z partnerem, ale także wszystkie inne
relacje z ludźmi.
Jeśli twój partner będzie postępował tak samo, wasze stosunki rozwijać się będą
harmonijnie - gładko i swobodnie; zawsze będą nowe i świeże. Otworzy się przed wami
możliwość zmiany i rozwoju; oboje staniecie się zdolni i chętni do rozwiązywania
konfliktów i do adaptacji do nowych sytuacji; każda nadchodząca. chwila nie będzie już
powtórką z przeszłości - stanie się całkiem nowa. Partnerzy w takim związku zawsze będą
dla siebie czuli, połączeni prawdziwą miłością do siebie, jakimi są w teraźniejszości,
ponieważ chcą, a nie dlatego, że muszą.
Do utworzenia harmonijnego związku konieczne są dokładnie te same cechy, co do
własnego rozwoju duchowego, przemiany i harmonii wewnętrznej: jasność celu, zdolność do
miłości, współczucie, umiejętność wyzbycia się przywiązań i akceptowania tego, co jest. By
związek był pełny, każdy z partnerów także musi być pełny. Jeśli dostrzegasz potrzebę
zmiany w swym związku, zacznij od siebie. Powinno to przynajmniej ujawnić, jaka część
problemu leży po twojej stronie, a jaka po stronie twego partnera.
W przypadku gdy jeden z partnerów dąży do zmiany wcześniej niż drugi, może dojść
do pewnego zachwiania równowagi i zaburzeń w funkcjonowaniu związku. Niekoniecznie
musi to być zjawiskiem niekorzystnym, może bowiem posłużyć jako bodziec do przemiany
również drugiego partnera, przemiany, która wzniosłaby ich wzajemne stosunki na wyższy,
ograniczający możliwość manipulowania poziom. Niestety, nie wszyscy partnerzy rozumieją
naturę i moc procesu transformacji. Dlatego też mogą odczuwać zagrożenie z jego strony,
sabotować go, albo w ogóle zerwać związek. W pewnym sensie, będzie to ucieczka przed
własną potrzebą przemiany, ucieczka całkowicie bezskuteczna. Rozwój i przemiana są
człowiekowi przeznaczone i nastąpią wcześniej czy też później... po kolejnych życiowych
lekcjach bólu i cierpienia.
Jasność celu i współczucie - podstawowe cechy konieczne dla ożywienia stosunków
między partnerami - niezbędne są również w układach między rodzicami i dziećmi. Są one
nawet w takich układach dużo ważniejsze, co wynika z bezbronności dzieci oraz silnych
emocji, jakie w nas one wzbudzają. Dzieci są częstym obiektem najdalej posuniętych
identyfikacji i projekcji (pozytywnych lub negatywnych) swych rodziców, próbujących w ten
sposób pokryć własne niedoskonałości.
Rozważając tę sprawę nie można zapominać o tym, że choć dziś jesteśmy ludżmi
dorosłymi - rodzicami - kiedyś sami byliśmy dziećmi. Dziecko, które nadal w nas tkwi, może
w znacznym stopniu wywierać wplyw na nasze życie, chociaż często nie zdajemy sobie z tego
sprawy. Zastanawiając się nad stosunkami ze swymi dziećmi, pomyśl również o stosunkach z
własnymi rodzicami; pomyśl o sobie.
Rodzice (lub osoby pełniące ich rolę) wywierają niezwykle silny i trwały wpływ na
niemowlęta i małe dzieci. Niemowlęta są zupełnie bezradne, zależne i bardzo czułe, a dorośli
'są całym ich światem. I to właśnie zachowanie dorosłych zadecyduje o tym, czy ten świat
będzie dla nich bezpieczny, godny zaufania i przyjazny, czy też pełen czających się
niebezpieczeństw, lekceważenia, podejrzeń, przemocy i okrucieństwa. Nie można ani przez
chwilę wątpić w to, że nawet noworodek posiada zdolność zapamiętywania. Naprawdę ją
posiada. Bardzo często jednak pamięć tę blokuje ból i paniczny strach - potwory więzione w
mrocznych zakamarkach podświadomości.
Wzory ról odgrywanych przez mężczyzn i kobiety oraz dynamiki relacji między
obiema płciami prawie zawsze przejmujemy od swoich rodziców. Od nich uczymy się, jak
mężczyźni i kobiety zachowują się, jak na siebie wpływają i, co bardzo prawdopodobne,
jak sobą nawzajem manipulują. I choć w miarę dorastania napotykamy na inne wzorce tych
ról, wciąż pozostajemy pod ogromnym wpływem modelu poznanego najwcześniej.
Bardzo trudno jest pozbyć się kodu behawioralnego przejętego od naszych
rodziców, szczególnie w relacjach z innymi ludźmi. Niektóre dzieci są niemal dokładnymi
replikami swych rodziców. Inne wręcz nienawidzą tego, co zrobili im rodzice i starają się
zawsze postępować odwrotnie niż oni, również stając się przez to negatywowymi kopiami
swych rodziców. Jeszcze inne odbijają rodziców w nieco bardziej skomplikowany sposób,
np. odwracając role męsko-kobiece i przejawiając mieszaninę ich pozytywowych i
negatywowych obrazów. A zatem kobieta może nienawidzieć swego ojca (i być może
mężczyzn w ogóle) za to, że zdominował jej matkę, a jednocześnie w swym własnym
związku, mimo pozorów zachowań uległych, kobiecych, sama odgrywa rolę przywódczą.
Sytuacja rodziców nie jest wcale łatwa. Sami w większości borykają się z własnymi
nierozwiązanymi, często nieuświadomionymi problemami i konfliktami z dzieciństwa, a
jednocześnie, chcąc nie chcąc, dla swych dzieci są wzorem ról obu płci.
Niestety, sama chęć przeistoczenia się w dobrego rodzica, którego sam nigdy nie
miałeś, nie wystarczy. Dopóki całkowicie nie uwolnisz się od własnego dzieciństwa (co,
jak wiemy, nie jest łatwe), będziesz przekazywał dalej swe neurotyczne wzorce. Jeśli
przyjrzysz się układom rodzinnym kilku pokoleń, prawdopodobnie zauważysz te same
problemy pojawiające się co jakiś czas w formie pozytywu albo negatywu. Może to wyglądać
niemal jak jakaś ponura klątwa, czy też rodzinna skaza przenoszona w genach na kolejne
pokolenia. Jest ona utrwalona, ponieważ nikt z rodziny nie sprzeciwił się ustalonym
wzorcom, może nawet nikt nie jest świadom ich istnienia.
Dobre intencje rodziców i ich mądre wytłumaczenia to jeszcze nie wszystko; dzieci
polegają przede wszystkim na uczuciach, nie na rozumie. Jeśli prawdziwe uczucia któregoś z
rodziców stoją w sprzeczności z tym, co mówi albo robi (świadomy tej rozbieżności czy też
nie), dziecko nie wyciąga nauki z jego słów i postępowania, lecz dowiaduje się wiele o
rozdrobnieniu, obłudzie, niekonsekwencji i manipulacji. Nawet poświęcanie dziecku czasu
nie przynosi oczekiwanych rezultatów, jeśli czas ten nie został dla niego przeznaczony
dobrowolnie i z miłością.
Ważne jest, żeby rodzic odnosił się do dziecka z szacunkiem należnym każdemu
człowiekowi. Dzieci pozostają pod opieką i przewodnictwem swoich rodziców do czasu,
kiedy osiągną samodzielność. Nie są jednak ich własnością. Nie powinny być przez nich
traktowane jako cząstki siebie - własna kontynuacja, narzędzia do zaspokajania własnych
potrzeb czy kozły ofiarne, na których wyładowują swoje frustracje. Ten rodzaj wyzysku nie
tylko się zdarza, ale jest niezwykle częsty, o czym świadczą liczne procesy sądowe o
fizyczne i seksualne napastowania dzieci.
Nawet ogólnie szanowane „dobre" intencje typu: „chcę dla mojego dziecka jak
najlepiej" często wymagają dokładniejszej analizy. Poświęcenie się dla dobra dziecka jest jak
najbardziej słuszne, szczególnie w dzisiejszych egocentrycznych czasach. Bardzo często
jednak to nasze poświęcenie służy przede wszystkim nam samym. Często usłyszeć można:
„Moje dziecko będzie miało wszystko, co najlepsze/będzie najmądrzejsze/odniesie
największy sukces/będzie najpiękniejsze". Nie słyszymy już jednak niedopowiedzianego
uzasadnienia: „ponieważ jest moim odbiciem/ponieważ może osiągnąć to, czego ja nie
mogłem/ponieważ jest moim następcą, moim sposobem na nieśmiertelność."
Fakt narodzin dziecka nie wyposaża w żaden magiczny sposób jego rodziców w
miłość, zrozumienie i mądrość. Jeśli rodzice sami nie mogą uwolnić się od swych zakodo-
wanych wzorców (innymi słowy nie są zdolni do prawdziwej zmiany), uwiecznią cykl
manipulacji i wyzysku przekazując go następnemu pokoleniu. Przekażą mu własne uwa-
runkowania wynikające z osobowości, wzorców odziedziczonych po własnych rodzicach,
rasy czy narodowości.
Całkowite uwolnienie się od uwarunkowań z okresu dzieciństwa jest bardzo trudne.
W większości z nas nadal tkwi bezbronne wewnętrzne dziecko" (osobowość składowa).
Boimy się je uwolnić, ponieważ naszym zadaniem jest być dorosłym, a poza tym bardzo
często dziecko to jest przerażone i przepełnione bólem. Na ogół nie chcemy wpuszczać bólu
do świadomości, dlatego więzimy to dziecko głęboko w swym wnętrzu. W zamian za to,
dążąc do uwolnienia, często niszczy ono nasze życie, próbując w ten sposób zwrócić na
siebie uwagą świadomości.
Jeśli sam wciąż jesteś dzieckiem, nie możesz ani odpowiednio zająć się własnymi
dziećmi, ani nawiązać prawdziwie dorosłych stosunków ze swymi rodzicami czy partnerem.
Wielu ludzi jeszcze u schyłku życia przejawia wzorce zachowań zakodowane we wczesnym
dzieciństwie. Większość z tych wzorów wyraźnie nie przystaje do sytuacji. Niestety, nawet
śmierć twych rodziców nie uwolni cię od ich wzorców. Uwolnienie nadejść może tylko
wtedy, kiedy wypłyną one na powierzchnię twej świadomości i odparte zostaną za pomocą
głębokiego, świadomego wejrzenia w siebie.
Oprócz problemu przekazywania dzieciom swych wzorców, zmierzyć się musimy
również z wyzwaniem, jakim jest określenie i zaspokojenie ich szczególnych potrzeb. Podrę-
czniki dla rodziców przekazują tylko niewielką część wiedzy. Przeczytać w nich można o
ogólnych etapach rozwojowych dziecka, ale nie mogą nam powiedzieć nic o naszym
konkretnym dziecku. Wiedzę o nim uzyskać może tylko jego rodzic za pomocą
bezpośredniego wglądu nie zakłócanego interwencjami ego.
Medytacja wglądu okazała się dla mnie, jako rodzica, bardzo pomocna, a
rodzicielstwo z kolei pogłębiło me praktyki medytacyjne. Wiele razy zdarzyło mi się
postępować wbrew panującym wówczas zasadom wychowywania dzieci, a „nowe" trendy i
teorie wychowawcze często to moje postępowanie popierały. Żadna teoria nie może jednak
zastąpić umiejętności obcowania z dzieckiem (podobnie jak z jakąkolwiek inną osobą) takim,
jakim naprawdę w danej chwili jest.
Rodzicielstwo, któremu towarzyszy prawdziwa troska o dobro dzieci, jest trudnym
zadaniem. Jest ciężką, trwającą 24 godziny na dobę pracą, która niejednokrotnie przekracza
twoje siły. Wynagradza ci to jednak fakt, iż służy ona twemu rozwojowi duchowemu;
zmusza cię do tego, byś zmierzył się ze swymi niedoskonałościami i byś od czasu do czasu
zrobił coś dla kogoś innego. Stwarza ci również szansę zostania szczęściarzem, obdarzanym
czystą, niewinną i bezwarunkową miłością.
Najlepsze, co możesz zrobić dla swych dzieci, to wyposażyć je w narzędzia niezbędne
do radzenia sobie w życiu. Majątek, system wyznaniowy oraz zapewnienie rozwoju
intelektualnego, fizycznego i społecznego, to jeszcze nie wszystko. Dzieci muszą nauczyć się
przystosowywać, odpowiednio reagować na konkretne wyzwania szybko zmieniającego się
otoczenia. Nie możesz uchronić swego dziecka przed bólem, gdyż jest on obecnym
przeznaczeniem nas wszystkich. Możesz jednak, swym własnym przykładem, pokazać mu,
jak przez cierpienie można się uczyć i jak się od niego w końcu uwolnić.
STOSUNKI ZE ZWIERZCHNIKAMI I KOLEKTYWEM
W relacjach między jednostką a zespołem niekoniecznie musi występować układ
zwierzchnik-podwładny, ale w naszym społeczeństwie zwykle występuje. Nauczyciele,
policjanci, pracownicy szpitali, urzędnicy, politycy i pracodawcy na ogół przypisują sobie
władzę, wychodząc z założenia, że należy im się ona jako reprezentantom większych zbio-
rowości.
Stosunki między podwładnym a zwierzchnikiem różnią się od stosunków
partnerskich, ponieważ nie opierają się na równości. Według słownika „władza" to: „siła lub
prawo pozwalające domagać się posłuszeństwa." A zatem władzę posiadają, na przykład
rodzice, ale również starsze rodzeństwo i różni chuligani z podwórka.
Posłuch i brak równości, jako zjawiska naturalne występujące często w przyrodzie,
same w sobie nie stanowią problemu. Problemem jest fakt, że posiadając władzę prawie
zawsze jej nadużywamy, co doprowadza nas do przekonania, że i nadużycia są naturalne -
„Władza psuje, a władza absolutna psuje absolutnie." Jest to jeszcze jeden przykład relacji
typu „najpierw ja" opierających się na ciągnięciu korzyści i wyzysku. Takie stosunki są
właściwie regułą, choć wcale tak być nie musi. Do nas należy zmiana takiego stanu rzeczy.
W stosunkach ze zwierzchnikiem wina nie zawsze leży po stronie silniejszego.
Niektóre osobowości lubią być kierowane, nawet jeśli nie wychodzi im to na dobre. Ludzie ci
przyzwalają niejako innym na dominację. Inni z kolei buntują się i toczą walkę ze swym
zwierzchnikiem, choćby nawet był najlepszym dowódcą i przewodnikiem.
Przyjrzyjmy się bliżej relacjom pracownik-pracodawca, które są chyba najczęstsze
w naszym dorosłym życiu. Podobnie jak w małżeństwie, relacje te, oparte na obopólnym
wykorzystywaniu, utrzymują się tak długo, jak obie strony zadowolone są z zawartego
kontraktu. Ponieważ jednak w układzie takim bywa dużo więcej stron niż w związku
małżeńskim, a element czerpania korzyści jest dużo bardziej widoczny i oczywisty, leżące
u jego podstaw konflikty wychodzą na jaw znacznie szybciej i budzą większą wrogość.
Fakt, iż ktoś (rodzic czy dyrektor) ma prawo wydawania rozkazów i poleceń, nie
daje mu żadnej przewagi nad innymi. A jednak w świecie finansów zarówno szefowie, jak i
ich podwładni, świadomie lub podświadomie zasadę taką wyznają. Przejawia się ona w
procesach fragmentacji i identyfikacji, o których pisałem wcześniej. Pełnione role czy
funkcje są jedynie intelektualnymi pojęciami, które często myli się z rzeczywistością.
Kiedy obie strony utożsamiają się z odgrywanymi przez siebie rolami, nadrzędną i
podrzędną, przyjmują wobec siebie przeciwstawne, wrogie postawy. Obie strony, słuchając
podszeptów swego ego zazwyczaj starają się utrzymywać lub rozszerzać swe strefy
wpływów. Zwierzchnicy dążą więc do zwiększania kontroli, wzmocnienia swego prestiżu i
pomnażania zysków. Ich ambitni podwładni z kolei podejmują ostrą walkę, starając się
wspiąć na kolejne szczeble kariery tak, by sami w końcu mogli wykorzystywać innych;
jedni jako sposób na polepszenie swej sytuacji wybierają odgrywanie potulnego i lojalnego
pracownika; inni otwarcie przejawiają agresję lub bierną agresję. Ponieważ pracownicy
rywalizują między sobą, ich wzajemne stosunki również przesycone są konfliktami.
W całej tej przepychance umyka nam zazwyczaj jasne zrozumienie celu.
Przestajemy również dostrzegać tak zasadniczą ideę, jak rzeczywisty cel naszej organizacji;
czy jest to działalność na rzecz społeczeństwa, środowiska, czy też na rzecz poszczególnych
pracujących w niej osób?; jak doprowadzić do podjęcia zgodnej i twórczej współpracy
koniecznej do tego, by jakakolwiek organizacja mogła przetrwać i pomyślnie się rozwijać?
Podobnie jak na szerszej płaszczyźnie, tak i tutaj musimy jak najszybciej znaleźć rozwiązania
umożliwiające zgodne współżycie i harmonijną współpracę.
Chociaż dobra struktura organizacyjna i wykształcenie liczą się w biznesie, nie mogą
one wyleczyć toczącego międzyludzkie stosunki raka, jakim jest konflikt wynikający z
zasady „najpierw ja". W obliczu psychicznej presji, kiedy zabraknie „warstwy buforowej"
amortyzującej ataki naszego egoizmu, każdy będzie się martwił wyłącznie o siebie.
Niemądrze byłoby oczekiwać czego innego, bowiem świat biznesu całkiem bezwstydnie
odwołuje się do naszego egoizmu rozbudzając w nas chciwość i żądzę zysku.
Nawet tak sensowne rozwiązania jak ruchome godziny pracy, często są sabotowane
przez skrywaną wrogość między zwierzchnikiem a podwładnym. Kiedy pracowałem jako
księgowy, niektórych klientów (i niektórych moich kolegów) kłuło w oczy to, że nie pracuję,
tak jak pozostali, od dziewiątej do siedemnastej i nie noszę trzyczęściowego garnituru.
Uważali to za działalność niemal wywrotową. Na szczęście miałem poparcie mego szefa,
któremu zazwyczaj udawało się przekonać wszystkie zgorszone strony, by swe sądy
zachowały dla siebie, dopóki jakość mojej pracy nie przemówi sama za siebie.
Drugą stroną medalu jest jednak fakt, że jak kilkakrotnie mogłem się przekonać,
niektórzy pracownicy wykorzystują ruchome godziny pracy zamieniając je na płatny czas
wolny, ze szkodą dla samych siebie. Wszelkie nadużycia popełniane przez którąkolwiek ze
stron, zawsze powodują reakcję drugiej strony. Jak zwykle, głównym problemem jest nie
konkretna forma postępowania, lecz stosujący ją ludzie.
Współudział pracowników w firmie i uczestniczenie w jej zarządzaniu jest kolejną
słuszną ideą, znacznie jednak wypaczaną przy wprowadzaniu w życie. Tego typu zatarcie
różnic między pracodawcą a zatrudnionym niewątpliwie łagodzi nieco ich wzajemny
antagonizm. Podstawowe problemy wciąż jednak pozostają nie rozwiązane. Ciągle istnieje
podział na tych, którzy wydają rozkazy, i tych, którzy się do nich stosują; nadal pozostaje
kwestia podziału pracy i systemu wynagrodzeń. Słowem, wciąż istnieje konflikt „najpierw
ja".
Odpowiednie zasady i struktury organizacyjne to jeszcze nie wszystko. Wciąż
zmieniające się okoliczności sprawiają, że najbardziej korzystny kontrakt, jaki udaje nam
się zawrzeć, bardzo szybko stanie się nieaktualny. Nowe technologie i zmienny popyt
oznaczać mogą, że w przyszłości przeciętny człowiek w swej zawodowej karierze będzie
wykonywał kilka zawodów, należących być może do kilku zupełnie różnych grup
zawodowych. Zdolności adaptacyjne staną się jedną z najważniejszych cech niezbędnych
do przetrwania, tak indywidualnego jak i zbiorowego. Dopóki nie nauczymy się
rozwiązywać podstawowych konfliktów, zarówno jednostki jak i organizacje tkwić będą
uwięzione w swych własnych schematach, nie mogąc podjąć wyzwania do zmiany.
Najgłębszą i najpotężniejszą przemianą, jaka może mieć miejsce w świecie biznesu,
jest transformacja indywidualna. Zawody i pełnione funkcje tak naprawdę nie istnieją;
ludzie - tak. Na każdym poziomie wszelkich przedsięwzięć zespołowych musi znaleźć się
miejsce na jasne pojmowanie celu oraz współczucie; musi być podjęte zgodne i efektywne
działanie oderwane od zasady „najpierw ja" - słowem, należy „zaniechać działania".
Wszystkie te wartości zrodzić się mogą tylko we wnętrzu jednostki. Nie można ich czerpać z
zewnątrz, ani zaszczepić.
Uznanie wagi indywidualnej przemiany w świecie interesu to dopiero początek. We
wrześniu 1990 r. Dalaj Lama, głowa tybetańskiego buddyzmu, został zaproszony do Ho-
landii, by przewodniczyć obradom przedstawicieli czołowych firm. Tematem konferencji
były zmiana i twórczość. Przewodniczący jednej ze sponsorujących firm, Paul Fentener van
Vlissingen, powiedział: ,To krok naprzód w rozwoju zarządzania... w tak szybko
zmieniającym się świecie potrzebujemy menadżerów, którzy rozumieją zmianę i nie cofają
się przed nią... przedsiębiorstwa, które zdają sobie sprawę ze zmian na świecie, mają
największe szanse na przetrwanie. Ten, kto skupia się wyłącznie na liczbach, zatrudniać
będzie podobnych sobie ludzi i w rezultacie ugrzęźnie na mieliźnie."
Widoki na przyszłość wydają się więc zachęcające, ale to dopiero początek długiego
procesu. Ludzie już teraz mylą pojęcie procesu transformacji z samym procesem. Czytają
książki, chodzą na seminaria albo przez parę dni uczestniczą w warsztatach, poznają nowe
pojęcia i techniki, po czym odchodzą z odczuciem, że „wiedzą" wszystko o redukowaniu
stresu, zmianie, oświeceniu, miłości itd. Jeśli jednak to wszystko byłoby tak proste, już
dawno udałoby się nam dotrzeć do upragnionej Utopii.
Indywidualna przemiana potrzebna jest nie tylko człowiekowi, ale także wszystkim
jego relacjom i związkom. Konieczna jest w biznesie, rządzie, szkolnictwie, policji, służbie
zdrowia i w każdej innej sferze społecznej, w ramach państwa i na całym świecie. Wszyscy
dostrzec możemy pilną potrzebę harmonijnego i konstruktywnego działania. Naszym
zadaniem jest wprowadzić teorię w czyn. To już naprawdę „ostatni dzwonek".
Podsumowanie
Wielu z nas doświadcza w życiu cierpienia i poczucia zagubienia. Zwiększamy więc
tempo życia, w nadziei, że w wyścigu o przetrwanie uda nam się wysforować choć o krok
przed peleton, i że swymi czynami zdołamy w jakiś sposób wypełnić czającą się wokół nas
pustkę. Stajemy w obliczu „gorączki przełomu tysiącleci", wywołującej u niektórych z nas
irracjonalny lęk przed zagładą, a w innych równie irracjonalną nadzieję na cud.
Jest to dziś sprawą oczywistą, że jeśli nie znajdziemy całkowicie nowego sposobu na
to, jak stawiać czoła wyzwaniom życia, jeśli głęboko w swym wnętrzu nie osiągniemy
prawdziwej zmiany, sami doprowadzimy się do zguby. Na nasze nieszczęście, jak wskazuje
doświadczenie, często dopiero nadejście nieszczęścia - głodu, trzęsienia ziemi, epidemii,
ludobójstwa, wojny - mobilizuje nas do działania.
Ponieważ żyjemy w dobie przyspieszonych zmian i ponieważ wzięliśmy na swe barki
tak wielki ciężar władzy, skutki nieumiejętnego reagowania na wyzwania życia mogą być
drastyczne. Zdrowie naszej biosfery balansuje na skraju przepaści. Kilka kolejnych lat
eksploatacji i nadużyć utrzymanych na dotychczasowym poziomie z pewnością doprowadzi
ją do śmierci. Zagrożenie nuklearne dziś już nieco osłabło, ale możliwość unicestwienia
cywilizacji (choćby przypadkowego) wciąż wisi nad naszymi głowami. Rozmiar kolejnej
katastrofy może przekreślić szansę jakichkolwiek prób skutecznej akcji ratunkowej.
Nasze pokaźne zdobycze materialne również obróciły się przeciwko nam. Na żyjącym
w dostatku Zachodzie, zarobkowanie przez obojga małżonków i rozwój oszczędzającej pracę
rąk ludzkich komputeryzacji miały doprowadzić do skrócenia czasu pracy i zapewnić więcej
czasu na wypoczynek. W rezultacie mamy wydłużony czas pracy (staramy się nadążać za
wciąż zdobywanymi nowymi informacjami), tłok, ścisk, zanieczyszczenie środowiska,
rosnącą falę przestępstw i dramatyczny wzrost liczby ciężkich, wycieńczających chorób
związanych ze stresem.
Zapanowało przeczucie, że: „cokolwiek zrobisz i tak jesteś już potępiony". Dzieje
się tak, ponieważ tkwimy w błędnym kole, które jest naszym własnym dziełem. Im większą
mamy kontrolę, tym więcej może się nam spod niej wymknąć; im usilniej staramy się
rozwiązywać swe problemy za pomocą rozumowej analizy, tym bardziej zwiększa się
liczba nowych problemów spowodowanych dodatkowymi komplikacjami.
Nie zmieniamy się dlatego, że, choć nasze zapewnienia brzmią przeciwnie, wcale
nie chcemy się zmienić. Na obecnym etapie ewolucji, nasze działania w przeważającej
części wypływają z naszego ego, które uważamy za swoje „ja", czyli „jaźń".
Najważniejszym zadaniem „ja" jest podtrzymywać swe wpływy i, jeśli to możliwe,
rozszerzać i umacniać poczucie swej indywidualnej tożsamości. Funkcję tę może wypełniać
przez posiadanie przedmiotów, ludzi, uczuć, idei i manipulowanie nimi. Prawdziwa zmiana
zagroziłaby autokracji „ja", które musiałoby zrzec się znacznej części swych wpływów.
Indywidualność nas cieszy i słusznie jest wysławiana. Z drugiej jednak strony, na
obecnym etapie dualistycznego postrzegania budzi w nas ona poczucie odrębności, oddzie-
lenia. Jest to dość bolesne - gdyż czujemy się oderwani, niepełni i niedoskonali - i
przerażające, ponieważ jesteśmy śmiertelni i podatni na zranienia; boimy się utraty swej
indywidualności na rzecz sił zewnętrznych (nie-ja), przybierających postać innych ludzi,
Boga, szaleństwa, chaosu, śmierci.
Wszystkie nasze działania uznać można za próby przerzucania mostu nad tą
otchłanią odrębności, którą sami stworzyliśmy Odczuwamy silną potrzwbę towarzystwa
innych ludzi; poprzez zespolenie seksualne tworzymy przez chwilę jedną całość ze swym
partnerem. Chcemy zbliżyć się do Boga, do natury, do prawdy, do szczęścia, do bezpie-
czeństwa. Im bardziej jednak analizujemy życie i staramy się przypasowywać je do
sztywnych zasad i pojęć, tym więcej tworzymy cząstek i rozdzielających je przepastnych
granic. Dlatego też oddzielamy wewnętrzne od zewnętrznego, umysł od ciała, mężczyznę
od kobiety, człowieka od Boga, dobro od zła, czarne od białego, Wschód od Zachodu,
młodość od starości, bogactwo od biedy, teraz (niezadowalające) od wtedy (idealne). I bez
końca marzymy o pokonaniu tych podziałów.
Cały czas kierowani jesteśmy wierzeniami i pragnieniami wypływającymi z
naszego „ja", a jednak tak mało o nim wiemy. Sporo wiemy o jego powiązaniach i
relacjach (ja coś posiadam; ja czegoś doświadczyłem; ja jestem czyimś dzieckiem itp.),
ale prawie nic o samym „ja". Ponieważ cały czas staramy się „ulepszać" otoczenie, nasza
uwaga skierowana jest przede wszystkim na zewnątrz. Każda najmniejsza przerwa w
naszej aktywności natychmiast jest zapełniona, dzięki czemu nie musimy się przyznawać
do wewnętrznej pustki.
Niewiedza ta tworzy w naszej świadomości całkiem pokaźną ślepą plamkę, która
oddziaływuje na wszystko, co robimy, czy zaliczać to będziemy do sfery spraw osobis-
tych, zdrowia, relacji, polityki, gospodarki, duchowości czy czegokolwiek innego. I
dlatego właśnie, jeśli nie pojmiemy, co naprawdę nami kieruje i kim naprawdę jesteśmy,
nie możemy znaleźć spełnienia A większość z nas nie rozumie, ponieważ nigdy nie
przyszło nam do głowy, że aby pojąć, wystarczy wejrzeć w siebie.
Jedną z najtrudniejszych, a jednocześnie najistotniejszych rzeczy do zrozumienia
jest fakt, iż nie możemy rozwiązać podstawowych konfliktów na drodze systema-
tycznego ulepszania, na drodze tak zwanego postępu. Jeśli uważam siebie za kogoś
oddzielonego od innej osoby, mogę się do niej zbliżyć, ale nie mogę się nią stać. Mogę
więc być na tyle sprytny, bezwzględny albo po prostu „mieć szczęście", by zgromadzić
fortunę i zbliżyć się do stanu bezpieczeństwa finansowego, ale nigdy nie będę
całkowicie bezpieczny. Zawsze pozostanie coś jeszcze do zdobycia, zawsze istnieć
będzie jakieś zagrożenie: nieznane, nieprzewidywalne, śmierć. W tym dwubiegunowym
schemacie świata, nawet Bóg nie zakończył jeszcze swych porachunków z Diabłem.
Egocentryczne działanie „najpierw ja" jest bez wątpienia powodem tych
wszystkich podziałów, konfliktów i nadużyć, jakie widzimy i jakich przez cały czas
doświadczamy. Duchowni, filozofowie, politycy i obserwatorzy zachowań społecznych
wciąż nam to powtarzają i nawołują do natychmiastowej zmiany.
Największym problemem jest jednak to, jak tę zmianę przeprowadzić. W jaki
sposób „ja" może zrzec się swych wpływów, skoro sprawowanie władzy to jego główne
zadanie, a ono samo wtajemniczone jest w każdy nasz plan zmierzający do pozbawienia
go tej władzy? Dlatego też, mimo że „ja" intelektualnie uznaje „redukcję ego" czy
„eliminację ego" za konieczną, obraca ją najczęściej w kolejny plan, kolejną poprawkę
planu, kolejną podróż z teraz do wtedy. Kiedy „ja" uzbrojone jest w „duchowość", jego
siła staje się jeszcze większa, jeszcze bardziej wyrafinowana. Być może czynić będzie
„postępy", ale nigdy nie osiągnie celu.
Właściwie nie istnieje nic takiego, co „ja" mogłoby zrobić; może ono jedynie
porzucić wszelkie działanie - nie robić nic, poddać się. Takie całkowite oddanie się jest
zalecane przez wiele systemów wyznaniowych. W chrześcijaństwie uwolnienie od ego
osiąga się poprzez „łaskę boską", w buddyzmie jest rezultatem „wglądu" w naturalną
wszelkim zjawiskom pustkę. Dr D. T. Suzuki, jeden z największych światowych
autorytetów w dziedzinie medytacji Zen, twierdzi, że: „W naukach buddyjskich istnieje
silny nurt podkreślający daremność wszelkich intelektualnych prób poznania
buddyjskiego życia, które w rzeczywistości polega na wyrzeczeniu się każdego dążenia
skupiającego się na własnej osobie i każdego z góry powziętego poglądu metafizycznego.
Oznacza to utrzymywanie swej świadomości w stanie najwyższej czystości,
bezstronności, próżni; innymi słowy - uczynienie swego umysłu tak prostym, jak umysł
dziecka."
Prawdziwe całkowite oddanie się nie jest zjawiskiem całkiem niespotykanym.
Kiedy jednak ktoś twierdzi, że oddał się Bogu lub swemu guru, zazwyczaj ma on na myśli
nie oddanie się, lecz wymianę. Przestaje się już bowiem utożsamiać ze swą małą,
indywidualną jaźnią, przerzucając swą identyfikację na większą jaźń kolektywną. Nagrodą
za to jest dla niego „prawda", „bezpieczeństwo" i „wieczne zbawienie". Jeśli rzeczywiście
wszystko to by zyskał, nie odczuwałby konieczności obrony czy usprawiedliwiania swej
wiary. Bardzo często jednak ludzie tacy wykazują silne reakcje ego, mimo że w imię swego
zbawiciela.
Jaźń poddać się może jedynie pozbywając się swego przymusu „działania" i
„stawania się". Tylko wtedy, gdy jej się to uda, może po prostu „być". Znajduje się
wówczas w stanie „istnienia", a umysł staje się tak prosty, jak umysł dziecka i mocno
osadzony w teraźniejszości. Działanie „najpierw ja" zamienione zostaje na „wyłączenie
działania" czyli działanie totalne, harmonijne - zarówno wewnętrznie jak i zewnętrznie -
nie rozdrabniane przez intelekt i wolne od uwarunkowań przeszłości. Możliwe więc staje
się prawidłowe i totalne podjęcie każdego, bez wyjątku, wyzwania chwili. Stanowi to
najpotężniejszą ze wszystkich możliwych form działania, ponieważ teraźniejszość jest
jedyną rzeczywistością. Martwimy się o przyszłość, a ona nie istnieje. Istnieje tylko
„teraz".
Kiedy przystąpisz do rozwiązywania wewnętrznego konfliktu i uwalniania się od
niego, jego miejsce zajmie pełnia, harmonia, prostota, empatia i jasność celu. Wartości te
natychmiast ujawnią się we wszystkich sferach twego życia i we wszystkich związkach i
relacjach.
Stając się nową osobą, sprawisz ludziom i całej planecie najcenniejszy prezent,
jakim kiedykolwiek mógłbyś ich obdarzyć. Światło jest potrzebne we wszystkich
zakamarkach życia, a ty będziesz je roztaczał czy to jako strażak, czy jako księgowy,
polityk, nauczyciel, lekarz, kierowca, żohuerz, przedsiębiorca, ogrodnik, opiekun
domowego ogniska, małżonek czy kochanek, zamiatacz ulic, artysta czy duchowny. Bo
tak naprawdę, w życiu liczy się nie określona rola, jaką spełniasz, lecz stopień twego
człowieczeństwa.
Jednym z najprostszych sposobów na to, by zacząć po prostu „być", jest
poświęcenie czasu na obcowanie z samym sobą. Nie potrzeba do tego żadnych
kwalifikacji, specjalnych uzdolnień ani sprzętu; wystarczy po prastu chęć do otwarcia się
i obserwowania wszystkich swych doznań oraz powstrzymania się od wszelkiej
ingerencji, choćby najbardziej „rozsądnej" i „oczywistej". Z czasem poznasz i polubisz
siebie, a wtedy polubisz też wszystko wokół siebie, ponieważ zatarte zostaną różnice
między tobą a „resztą świata". Stawiając krok po kroku, przemierzyć możesz tysiąc mil, a
najbardziej odpowiedni moment na podjęcie pierwszego kroku jest właśnie teraz.
O autorze
ANDY JAMES uosabia wyjątkowe połączenie mądrości Wschodu z nauką
Zachodu. Będąc dyplomowanym księgowym, absolwentem London School of
Economics, dokonał w swym życiu prawdziwej zmiany porzucając „bezpieczeństwo"
wykonywanego zawodu, by całkowicie poświęcić się nauczaniu medytacji i
wschodnich sztuk walki.
Przez
d
łuższy czas był uczniem mistrza medytacji, Dhirava`msy. Jest zdobywcą
medali na międzynarodowych zawodach w chińskich 'sztukach walki: W 1988"r.
założył Emerge Internal Arts, szkołę medytacji i Tai Chi, dziś jedną z największych
tego typu organizacji w Toronto.
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *