Przyznanie się po latach
Posted by Marucha w dniu 2013-11-15 (piątek)
W rządzie premiera Donalda Tuska pełni nie tylko funkcję ministra administracji i cyfryzacji. To jeden z nieformalnych bliskich doradców szefa rządu. Choć jego pozycja nie jest już tak mocna jak wcześniej, nadal zachowuje mocne wpływy. Ale podobno myśli teraz bardziej o przeprowadzce do Parlamentu Europejskiego niż o karierze na krajowym podwórku.
Michał Boni, rocznik 1954, urodził się w Poznaniu, ale swoje życie związał z Warszawą. Kończył stołeczne Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Prusa w 1973 roku i - to ciekawostka - był w jednej klasie z prof. Piotrem Glińskim, kandydatem PiS na nowego premiera. Boni jako humanista wybrał studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie był zatrudniony do 1990 roku jako pracownik naukowy. W 1980 roku zapisał się do „Solidarności”, działał w jej podziemnych strukturach także po wprowadzeniu stanu wojennego. Szyld „Solidarności” pomógł mu w karierze w III RP.
Michał Boni miał nie tylko burzliwe życie polityczne, ale również prywatne. Był trzykrotnie żonaty. Pierwszą jego żoną była prof. Anna Nasiłowska, pisarka i krytyk literacki. W połowie lat 80. związał się z Barbarą Engelking, która obecnie jest szefową Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. W ubiegłym roku zawarł po raz trzeci związek - z młodszą o prawie 20 lat Hanną Jahns, urzędnikiem Komisji Europejskiej.
TW „Znak”
Nie pełnił na tyle ważnych stanowisk w „Solidarności”, aby znaleźć się na liście działaczy przeznaczonych do internowania w stanie wojennym. Wszedł do władz Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego Wola, który zrzeszał około stu komisji związku. Była to jedna z największych i najdłużej działających podziemnych struktur „Solidarności”, niestety silnie zinfiltrowana - jak pokazuje kazus Boniego - przez bezpiekę. Od marca 1983 r. aż do września 1989 r. pełnił funkcję redaktora naczelnego tygodnika „Wola”, współpracował m.in. z Andrzejem Urbańskim i Maciejem Zalewskim.
W drugiej połowie lat 80. włączył się też w działalność Duszpasterstwa Ludzi Pracy Wola i redagowanie podziemnego czasopisma „Praca”. Ta aktywność pomogła mu w odegraniu istotnej roli w odradzającym się w 1989 r. związku, bo został członkiem Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej „S”, a rok później stanął na czele Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność”.
Boni nie przeszedł przez lata 80. bez skazy. W 1985 r. podpisał deklarację współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, która swojemu nowemu tajnemu współpracownikowi nadała pseudonim „Znak”. Z dokumentów wynika, że kontakty TW „Znak” z bezpieką trwały do początku 1990 roku.
Profesor Ryszard Bugaj, dawny dobry kolega Boniego, nie krył, że krytycznie oceniał postawę obecnego ministra. Nie chodzi nawet o to, że spotykał się z esbekami, bo to robiło wielu ludzi „S”, ale że o rozmowach z bezpieką nie informował innych działaczy podziemia. To niweczyło zabiegi SB, bo taki agent był już nieprzydatny, i pomagało przez to uniknąć kłopotów wielu ludziom. Co prawda pod koniec lat 80. Boni ujawnił swoją tajemnicę, ale chyba niecałą. „Wiedzieliśmy, że Boni podpisał jakąś lojalkę w SB, ale nie sądziliśmy, że na nas donosił” - wspominał Władysław Frasyniuk.
4 czerwca 1992 r. nazwisko posła Boniego wraz z pseudonimem znalazło się na liście przygotowanej przez ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza, który realizował uchwałę lustracyjną Sejmu.
Profesor Mirosław Dakowski, który też był zaangażowany w działalność drugiego obiegu, relacjonował, że współpraca Boniego z SB wyszła na jaw w 1987 r., gdy zaczęto badać sprawę wykrycia przez esbeków kilku nielegalnych drukarni. Co prawda prof. Dakowski zastrzegał, że tej sprawy nie należy bezpośrednio wiązać z TW „Znak”, to jednak wielu ludzi odcięło się wtedy od Boniego.
Przyznanie się po latach
Boni nie ukrywał swojego krytycznego stanowiska wobec lustracji, posługując się klasycznymi argumentami całego antylustracyjnego środowiska, które straszyło wojną domową, polowaniem na czarownice. Zwolenników lustracji wyzywał „od Robespierrów i Dzierżyńskich”.
Gdy ujawniono tzw. listę Macierewicza, Boni podobno najpierw przyznał się na posiedzeniu klubu parlamentarnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego do współpracy z SB, ale błyskawicznie się z tego wycofał, gdy zobaczył, jak skuteczna jest akcja zmierzająca do obalenia rządu Jana Olszewskiego. Zapowiadał, że wytoczy proces Macierewiczowi. W jego obronie stanęło wiele osób z podziemnej „S”, w tym Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas, Henryk Wujec oraz związkowcy z „S” Uniwersytetu Warszawskiego.
Podważano też wagę esbeckich materiałów, mówiono o „błahych fiszkach”. Boni uzyskał też poparcie „Gazety Wyborczej” i innych mediów, przez co w świadomości wielu Polaków pozostał jako ofiara „dzikiej lustracji”. Przez wiele lat właśnie umieszczenie na „liście Macierewicza” nazwiska Boniego było używane jako jeden z koronnych argumentów, jak krzywdzące jest ujawnianie nazwisk domniemanych tajnych współpracowników SB, bo jest tam „pełno fałszywek”.
Jednak o współpracy Boniego wiadomo było już od 1991 r., gdy ówczesny szef Urzędu Ochrony Państwa Andrzej Milczanowski przygotował własną listę agentów. Premierem był wtedy Jan K. Bielecki z KLD, a szefem tej partii… Donald Tusk. Dlatego dla obecnego premiera nie było zaskoczeniem, gdy 31 października 2007 r. Boni przyznał się do współpracy z SB. Łzawa historia „skrzywdzonego bohatera podziemia” trwała więc 15 lat.
W polityce i poza nią
Problemy lustracyjne nie przerwały kariery Boniego, który w 1990 r. został wiceministrem pracy, a w 1991 r. kierował tym resortem. W tym też roku został posłem z listy KLD i od tamtej pory datuje się jego przyjaźń z Donaldem Tuskiem. Z nadania Kongresu był ponownie wiceministrem pracy w rządzie Hanny Suchockiej.
Gdy liberałowie, których zabrakło w Sejmie po wyborach w 1993 r., połączyli się z Unią Demokratyczną, Boni wszedł do nowej partii - Unii Wolności i kierował jej strukturami na Mazowszu. Pozostał w tej partii do 2005 r., nie opuścił UW razem z Donaldem Tuskiem, gdy powstawała Platforma Obywatelska. Ale nadal pozostawał w orbicie Tuska i bez większych kłopotów po kilku latach przyłączył się do PO. Cieszył się tak dużym zaufaniem Tuska, że w 2007 r. został zaangażowany do pisania programu wyborczego partii, a potem wszedł do kancelarii premiera.
Po tym, jak przestał być ministrem i posłem, Boni zaangażował się w biznes. Był doradcą w funduszu Enterprise Investors, działał też w Fundacji Stefana Batorego (był m.in. dyrektorem Programu Reform Polityki Społecznej).
Na dworze Tuska
Przez rok (od stycznia 2008 do stycznia 2009 r.) Boni był sekretarzem stanu w kancelarii premiera Tuska, gdzie kierował Zespołem Doradców Strategicznych szefa rządu. Potem przyszedł awans na ministra bez teki - kierował Komitetem Stałym Rady Ministrów. W drugim gabinecie koalicji PO - PSL Boni stanął na czele resortu cyfryzacji.
Politycy PO podkreślają, że Tusk zawsze mógł liczyć na Boniego, choćby po katastrofie smoleńskiej, gdy kierował on międzyresortowym zespołem koordynującym działania instytucji państwowych w tej kwestii. I choć zespół niczym specjalnym się nie zajmował, poza zorganizowaniem pogrzebów ofiar, Boni mocno odciążył premiera.
- Minister to nasz człowiek do zadań specjalnych - mówią zgodnie parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej. I przypominają, że to on pierwszy rzucił pomysł zwiększenia stawki podatku VAT, wydłużenia wieku emerytalnego, podniesienia składki rentowej, likwidacji Funduszu Kościelnego.
- To było zabawne, bo ludzie oburzali się na Boniego za takie pomysły. Premier czy minister finansów Jacek Rostowski początkowo zaprzeczali, aby rząd planował realizować to, co podnosił Boni, a potem jakoś dziwnym trafem wszystkie te pomysły przybierały kształt projektów ustaw - mówi poseł PO z Mazowsza. - Jedyne, co mu nie wyszło, to obrona otwartych funduszy emerytalnych. Tutaj przegrał z ciężkimi realiami budżetowymi - dodaje.
Michał Boni podobno myśli teraz o przeprowadzce do Brukseli. Dlatego coraz głośniej w PO słychać, że lobbuje za tym, żeby Tusk wystawił go na listę w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Minister uznał, że w krajowej polityce już więcej nie osiągnie, a praca w PE będzie nie tylko mniej stresująca, ale i lepiej płatna. - No i nie będzie się musiał tłumaczyć mediom z wydatków na wyjazdy do Brukseli, bo tabloidy oskarżają go, że pod pozorem służbowych delegacji jeździ tam tylko po to, żeby spotykać się z żoną. Jak będzie europosłem, nie będzie takiej potrzeby - podkreśla jeden ze znajomych Michała Boniego. - Wyjedzie bez żalu, bo w ministerstwie nie osiągnął oszałamiających sukcesów - dodaje.
Jego wyjazd z ulgą przyjmie wielu klubowych kolegów, którzy odnoszą się do Boniego co najmniej z rezerwą. Jak do każdej osoby mającej - przynajmniej do niedawna - status szarej eminencji. Jeden z senatorów przytacza nam satyryczny wierszyk na jego temat, jaki kiedyś krążył po parlamencie i partyjnych korytarzach:
Premier Jaś Bielecki, nie żałując mu płacy,
Mianował go szefem ministerstwa pracy.
- A dzisiaj kto to tak za Tuskiem z wazeliną goni?
- A któżby inny?! Przecież to minister Boni!