Wspomnienia byłego klezmera 13str


(aktualizacja VII.2004, X.2009, XII.2015)

Wspomnienia byłego "klezmera"

W tej chwili wydaje mi się, że w swoim życiu nic istotnego już nie dokonam,

więc chyba nadszedł czas na podsumowanie.

(Jeśli kiedyś stanę u Bramy Niebieskiej i św. Piotr zapyta mnie : jak wykorzystałeś

swoje talenty, to "ściągę" będę miał gotową)

W telegraficznym skrócie podsumowanie to wypada następująco :

- wiek - emerytalny,

- wykształcenie - wyższe techniczne,

- praca zawodowa - nauczyciel akademicki na Uczelni technicznej, staż 42 lata na

kolejnych stanowiskach : stażysty, asystenta, starszego asystenta, adiunkta (po dokto-

racie) a ponieważ z premedytacją zrezygnowałem z habilitacji, to w końcu wylądo-

wałem jako starszy wykładowca (zarobki jak u adiunkta, ale prestiż ciut mniejszy),

- inne umiejętności i zainteresowania :

- edukacja muzyczna - przerwałem ją w połowie szkoły średniej (kierunek pe-

gogiczny z elementami dyrygentury),

- jazz i muzyka rozrywkowa - przez ok. 15 lat jako "klezmer" "chałturzyłem"

z małym zespołem po lokalach, zakładach, szkołach i weselach ; pisałem też

"prymki" ze słuchu,

- motoryzacja - kolejno jeździłem motocyklem "WFM", trójkołowcem "Velorex",

samochodem "IFA F-8" (podobny do "dekawki", czyli "DKW"), potem była "Petka

kombi", czyli "P-70" (podobny do "Trabanta"), "Wartburg 312 kombi", "Syrena bo-

sto" a obecnie jest "Peugeot partner",

- majsterkowanie - kolejne "dzieła" to : model szybowca, rower, bęben i werbel,

prostownik do ładowania akumulatorów, celownik optyczny do wiatrówki,

różne szafki i pawlacze, kilkanaście modeli samolotów i czołgów,

- wędkarstwo - posiadam sprzęt do wszystkich metod połowu, ale najbardziej

lubię metody "muchowe", czyli brodzenie w wysokich butach i "biczowanie"

wody (sukcesy mam przeciętne).

Nie wspominam o komputerze i internecie, gdyż traktuję to jako narzędzie - za-

równo w pracy zawodowej, jak i w zainteresowaniach ubocznych.

Widać już, że moje życie było podzielone pomiędzy technikę i muzykę.

Zarówno jedno, jak i drugie zajęcie można traktować jako hobby. Zaczynając

pracę na Uczelni, słyszałem od wielu ludzi opinię, że podejmując taką pracę, to trze-

ba albo być hobbystą, albo mieć zamożnych rodziców. I było w tym sporo prawdy,

gdyż pensja młodego "naukowca" była o połowę niższa niż początkującego inżyniera

w przemyśle. Z kolei, nie mając dyplomu, choćby tylko ze średniej szkoły muzycznej,

- 2 -

trudno było szerzej i oficjalnie zająć się muzyką. Pozostało uprawiać coś w rodzaju

partyzantki i przez ok. 15 lat grywałem z małym zespołem po lokalach, zakładach

pracy, szkołach i weselach.

Padły powyżej terminy "klezmer" i "chaltura", których prawdopodobnie nie znają

jeszcze początkujący muzycy. Wyjaśniam więc za "Słownikiem wyrazów obcych",

PWN, Warszawa, 1971 : "klezmer" to muzyk, muzykant, grający w lokalach rozrywko-

wych, na weselach i t.p., dla którego głównym celem jest zarobek a nie twórczość

artystyczna. "Chałtura" - określenie używane w odniesieniu do działalności artystycz-

nej, czyli m.in. do muzyki i wg w.w. "Słownika" jest to dodatkowa praca podjęta dla

szybkiego i łatwego zarobku, wykonywana bez ambicji stworzenia czegoś wartościo-

wego, oryginalnego.

Teraz, kiedy czytam te definicje, to czuję się dotknięty ich fragmentami, bo gra-

liśmy wprawdzie dla zarobku (i rzeczywiście był szybki, bo wypłata następowała tuż

po występie), ale wkładaliśmy w tę muzykę całą "muzyczną duszę" - były ćwiczenia,

była aranżacja a w utworach typu swing, slow improwizacja była obowiązkowa (jak

na koncercie jazzowym), czyli coś jednak tworzyliśmy (no, może z wyjątkiem gry na

weselach).

A teraz po kolei i bardziej szczegółowo.

Moje "muzyczne korzenie, czyli jak to się zaczęło

Miałem muzykalnych i muzykujących przodków. Mama podśpiewywała w domu

przy różnych okazjach - do dziś pamiętam kilka Jej kołysanek i dziecięcych piosenek.

Tata grywał na akordeonie 120-basowym różne popularne walczyki, krakowiaki

i polki (był samoukiem). Też pamiętam melodie, które grywał najczęściej. Było też

w domu pianino, ale nikt go nie używał (pewnie czekało na mnie i młodszą siostrę).

Dwaj starsi bracia Mamy też grywali na wiejskich weselach.

Starszy Tomek grał na klarnecie B (naukę pobierał w wojsku - w austriackiej

orkiestrze wojskowej). On też, gdy zacząłem muzykować, podarował mi klarnet Es,

na którym zacząłem amatorską naukę bez nut - szybko się jednak zniechęciłem,

bo instrument był piskliwy a i wydobycie dźwięku niełatwe.

Młodszy Franek grał na skrzypcach (nie wiem jak się tego nauczył). Przez pe-

wien czas mieszkał z nami i był moim korepetytorem w okresie mojej nauki w mu-

zycznej "podstawówce" - "gnębił" mnie okropnie ! Do dziś pamiętam jak, po "odro-

bieniu" ćwiczeń, zadanych przez profesora ze szkoły, "męczyłem" się nad fragmentami

różnych walców Straussa i arii z operetkowych. Zapamiętałem wiele z tych melodii

i po latach, słuchając radia, czy koncertów w TV, większość z nich udało mi się

zidentyfikować, t.zn. określić tytuł i kompozytora.

- 3 -

Muzyczna "podstawówka"

W trzeciej klasie "normalnej podstawówki" zapisano mnie do muzycznej "podsta-

wówki". Nie wiem czyj był do pomysł - dziś przyznaję, że szczęśliwy, bo w swoim

czasie pozwolił mi m.in. na "dorobienie" do stypendium w okresie studiów a potem

do skromnej pensji nauczyciela akademickiego.

Jak się to mówiło "chodziłem na fortepian" i dodatkowo "na skrzypce".

Gra na fortepianie cieszyła mnie i "szła" dość dobrze. Gorzej było ze skrzypcami,

bo ćwiczenie było męczące - ręce, trzymające instrument i smyczek, "mdlały", opusz-

ki palców bolały od naciskania strun - jednym słowem udręka. Nie polubiłem tego in-

strumentu.

Największe sukcesy odnosiłem na lekcjach "solfeżu", bo słuch i wyczucie rytmu

miałem bardzo dobre. Pamiętam, że nauczycielka mówiła, że mam "trzecie ucho w tej

szkole" (lepszy był tylko Tomek Śpiewak - po latach jeden ze znanych polskich

jazzmenów, drugiego nazwiska nie pamiętam). Teraz, po latach, wiem że miałem też

zaszczyt chodzić do jednej szkoły i w tym samym czasie z innym znanym jazzme-

nem - Zbyszkiem Namysłowskim (byli też i inni i inne - n.p. znana klawesynistka,

córka sławnej pianistki).

Wracając do mojego słuchu - mam t.zw. słuch "pseudo absolutny", t.zn. pozwa-

lający na "odgadywanie" pojedynczych dźwięków, a po pewnej wprawie nawet akor-

dów, pod warunkiem dobrego osłuchania się z danym instrumentem. W moim przy-

padku był to oczywiście fortepian (przy innych instrumentach myliłem się, zwłaszcza

gdy mają inną barwę dźwięku).

Ten specyficzny słuch sprawiał mi w okresie muzykowania czasem pewne kło-

poty, gdy natrafiałem na fortepian o obniżonym stroju. Musiałem wtedy "zamykać"

uszy i stale patrzeć na klawiaturę, bo deprymowało mnie to, że słyszę inny dźwięk

niż to wynikało z uderzanego klawisza - uderzam C a słyszę H i odruchowo szuka-

łem właściwego klawisza.

Edukację muzyczną musiałem zakończyć po 5 klasie, bo zacząłem już chodzić

do Technikum i pogodzenie obu szkół okazało się niemożliwe.

Skrzypce odłożyłem na półkę natomiast umiejętności "fortepianowe" skierowałem

w stronę muzyki rozrywkowej. Zacząłem również grywać na dużym "tatowym" akor-

deonie (naukę rozpocząłem już wcześniej, gdy Tata kupił mi taki mały 32-basowy).

Ta muzyka zafascynowała mnie do tego stopnia, że na egzaminie końcowym

po 5 klasie na pytanie : czy Szopen pisał muzykę taneczną ? - odpowiedziałem wal-

ce a dalej nic mi nie przychodziło do głowy i po paru sekundach zacząłem bąkać

"ta..." (miałem zamiar palnąć tanga), ale na szczęście przytomny egzaminator dokoń-

czył za mnie - mazurki, polonezy. Do dziś to pamiętam i wstyd mi samemu przed

sobą.

- 4 -

Następnych kilka lat

Muzyka rozrywkowa i jazz - to było TO ! Ale jak tu zdobyć te kawałki ?

Na nuty, lub nagrania nie miałem pieniędzy. Wprawdzie dostawałem w Technikum

stypendium, ale oddawałem je Mamie. Pozostawało tylko radio - słuchać, słuchać, słu-

chać i zapamiętać a potem zapisać, bo o magnetofonie również nie było mowy.

Dyktanda na lekcjach solfeżu, w których też byłem dobry, wreszcie znalazły praktycz-

ne zastosowanie. Ale czy można zapamiętać cały długi utwór ? - nie sposób ! Pozo-

stawało czekać aż go powtórzą i tak po kilku razach zapis był kompletny.

Z ówczesnymi przebojami nie było problemu, bo - jak i dzisiaj - powtarzali aż do

znudzenia. I tak powstawały pierwsze moje "prymki" (wtedy mówiło się "kantyczki”,

czyli melodia z podpisanymi akordami).

Wkrótce jednak okazało się, że nadawana na polskich stacjach muzyka prawie

nie obejmowała jazzu, którym bardzo się zainteresowałem a na zagranicznych stacjach

nie mogłem go "złapać" na naszym kiepskim odbiorniku. Na szczęście zaczęło ukazy-

wać się czasopismo muzyczne "Śpiewamy i tańczymy", które przemycały "jazzujące"

kompozycje (n.p. Gershwina). Były też antykwariaty z przedwojennymi nutami, ale tu

znowu pojawiała się bariera finansowa. Chodziło się więc do kolegów z dobrym ra-

diem i słuchało "prawdziwego" jazzu ze stacji "Laksemberg", "Juesej" (piszę fonetycz-

nie, bo tak to wymawiał spiker a angielskiego języka nie znałem). I znowu - słuchało

się, zapamiętywało a potem w domu zapisywało.

Tworzone w ten sposób moje prymki bardzo często nie miały oryginalnego ty-

tułu i kompozytora, bo albo tego spiker nie podawał, albo nie udało mi się zapamię-

tać (dopiero ostatnio, buszując po internecie, uzupełniam te braki).

Cóż to była za "radocha" usłyszeć "starą kapelę diksilendową, lub swingową",

albo nowoczesną, grającą wtedy "be-bop", lub "cool-jazz". A w tych "kapelach" grali

Armstrong, Basie, Bechet, Brubeck, Coltrane, Corea, Davis, Garner, Getz, Gillespie, Good-

man, Hampton, Herman, Monk, Parker, Petersson, Shaw, Waller a śpiewała słynna “gru-

ba” Ella.

Na razie jednak moje skromne umiejętności zaowocowały jednym występem

w moim Technikum na jakiejś "akademii z jakiejś okazji", podczas której zagrałem

solo na szkolnym akordeonie rosyjskiego ładnego walca (nie pamiętam i do dziś nie

znam jego tytułu).

W domu oczywiście trenowałem na fortepianie zarówno repertuar rozrywkowo-

taneczny, jak i jazzowy. Kilka razy na prywatkach przygrywałem do tańca na forte-

pianie. I w takich właśnie okolicznościach doszło do pierwszej w moim życiu sprzecz-

ki z "moją dziewczyną" - ona żaliła się, że tylko gram i nią się nie zajmuję a ja

uważałem, że nie docenia tego co robię.

Następny występ miałem dopiero w czasie I roku studiów. Jeden z nauczycieli

z Technikum wpada do domu tuż przed Sylwestrem i proponuje mi granie na balu

sylwestrowym w jakiejś instytucji (takie zabawy w gronie pracowników były w tych

- 5 -

czasach powszechnie organizowane w wielu zakładach i szkołach, zwłaszcza w okre-

sie karnawału). Okazało się, że w jakimś zespole zachorował pianista i do ostatniej

chwili nie znaleziono zastępcy. Wiedział, że jestem "zielony", ale "na bezrybiu ...".

I tak się zaczęło moje "poważne", zarobkowe muzykowanie.

Poszło mi nad wyraz dobrze. Akompaniowałem akordami. Jak czegoś nie znałem,

to pomagał mi mój słuch, lub skrzypek-kapelmistrz podpowiadał mi akordy (znałem

już umowne oznaczenia akordów m.in. z lektury nut wspomnianego czasopisma, któ-

rego kilka egzemplarzy kupiłem za moje "kieszonkowe"). Zarobiłem wtedy tyle co mo-

je 2-miesięczne stypendium na Uczelni i byłem z tego bardzo dumny. Lojalnie też

skarbnik zespołu "odpalił" mi "dolę" z t.zw. "koncertu życzeń".

Początki "klezmerki"

Ten sukces finansowy sprowokował mnie do próby skompletowania własnego

zespołu. Wkrótce poznałem kolegę studenta - Wojtka, który w domu miał dobre radio

i fortepian. Miał też ciągoty do perkusji. I zaczęło się - ja przy fortepianie a on przy

"perkusji" (pałki były oryginalne, pudło kartonowe "robiło" za werbel i na razie to

był cały komplet). Nie pamiętam jak poznaliśmy akordeonistę Jurka (był od nas parę

lat starszy i pracował) i klarnecistę Jacka - studenta WSP a ten z kolei przyprowa-

dził swego kolegę Tadka, kontrabasistę (też był od nas starszy i pracował).

Poza mną, pozostali byli samoukami, grali znośnie, lecz w harmonii i rytmice

oraz w zdobywaniu repertuaru dominowałem ja. Akordeonista, klarnecista i basista

mieli własne instrumenty. Keyboardów wtedy nie było, ale w zakładach z reguły był

fortepian, lub pianino i zdarzało się nawet, że na naszą prośbę instrument był przed

imprezą strojony.

Najgorzej było z perkusją, komplet był relatywnie drogi. Wojtek miał wprawdzie

zamożnych rodziców, którzy jednak nie traktowali tego hobby poważnie i nie zamie-

rzali go finansować. Talerz jednak został "jakoś" kupiony, za stojak do niego posłu-

żył "zdobyty" gdzieś i zaadaptowany pulpit do skrzypiec (majsterkowaniem zajmowa-

łem się również ja, gdyż i do tego miałem "smykałkę").

Najwięcej zachodu wymagał werbel i bęben. Korpusy zostały zwinięte ze sklejki

przez stolarza, metalowe obręcze zrobił ślusarz, ściągi wykonałem ja, membrany skó-

rzane i pedał zostały kupione w komisie - no i podstawowy komplet był.

Można było zacząć myśleć o kontraktach i graniu zarobkowym.

Wpierw jeszcze trzeba było jakoś się nazwać i mieć własny sygnał rozpoznaw-

czy - wymyśliliśmy "Quintet Teddy" (od imienia naszego basisty) a sygnałem był

znany temat "Bye-Bye Blues" grany w tempie "vivace" (do dzisiaj nie znam jego

kompozytora). Nie byliśmy nigdzie zarejestrowani i jakoś nikt od nas tego nie wyma-

gał. Podpisywało się Umowę i na tym koniec.

No i zaczęliśmy grać - głównie w szkołach i zakładach, najczęściej w karna-

wale - mieliśmy zajęte niemal wszystkie soboty i niedziele. Poza karnawałem było

- 6 -

duuużo luźniej.

Obowiązek zdobywania kontraktów spoczywał na wszystkich - wykorzystywaliś-

my w tym celu wszystkie znajomości. Podobnie - wszyscy starali się zdobywać re-

pertuar, ale prymki i harmonię opracowywałem ja. gdyż żaden z kolegów nie posia-

dał tej umiejętności.

Równocześnie komplet perkusyjny został, wspomnianym sposobem, uzupełniony

o "brekmaszynę", "kocioł", "bongosy" i "marakasy" - można było wykonywać wszyst-

kie rodzaje tańców z charakterystycznymi dla nich efektami akustycznymi (w pew-

nym momencie - nie pamiętam z jakiego powodu - sklejkowy korpus bębna został

zastąpiony przez aluminiowy - posłużył do tego odpowiednio wielki garnek z przepa-

lonym dnem, zdobyty w jakimś magazynie sprzętu gastronomicznego).

Z czasem zaczęliśmy grać też w lokalach - zastępowaliśmy etatowe zespoły

w czasie ich urlopu. W ten sposób poznałem niemal wszystkie krakowskie t.zw. „noc-

ne lokale”.

Ponieważ głównie graliśmy do tańca, "pracowaliśmy" wg podpatrzonego sche-

matu : 3 "kawałki" i 15 minut przerwy. W połowie zabawy była dłuższa przerwa

obiadowa. Żeby nie zamęczyć uczestników zabawy, lub t.zw. dancingu (no i by umo-

żliwić bardziej intymny kontakt w tańcu między partnerami), w każdej "trójce" był

jeden, lub dwa "kawałki" w wolnym tempie (naprzemian z szybszymi).

Podpatrzyliśmy też - a właściwie podsłuchaliśmy - dwa umowne sygnały, grane

najczęściej na fortepianie : "zbiórka" zespołu - "b, ges, a, g, d, e" (gdy w przerwie ko-

ledzy porozłazili się gdzieś po kątach) i "pocałuj mnie w ...." - "c, d, e, c, d, c"

(zamiast brzydkich słów, na zakończenie różnych konfliktowych incydentów z pod-

chmielonymi uczestnikami imprezy).

Z braku lokalu nie robiliśmy prób zespołowych, każdy ćwiczył w swoim domu.

Aranżacja utworów była prosta (chyba typowa dla małych zespołów) : wspólna pre-

zentacja całego tematu (t.zw. chorus), kolejne solówki poszczególnych instrumentów

i chorus na zakończenie. Za wyjątkiem tanga, walca i tańców latynoamerykańskich,

wszystkie solówki były improwizowane (dla perkusisty były to jedyne okazje do 4,

lub 8-taktowych solówek). Była to więc kapela czysto instrumentalna (do śpiewania

nikt z nas nie miał talentu, nie myśleliśmy też o "zatrudnieniu" wokalisty, lub woka-

listki). Przez pewien czas dołączał do nas sporadycznie saksofonista tenorowy, ale był

znacznie słabszy technicznie i "nie utrzymał się".

Jako amatorzy, graliśmy w tonacjach "wygodnych", które jednakże przeważnie

narzucali akordeonista i klarnecista - z durowych były to F, B, Es, As, z mollowych

a, c, d, f, g. W C-dur graliśmy jedynie boogie, "omijaliśmy" też tonacje krzyżykowe.

I tak mi, niestety, zostało do dzisiaj. Owszem, melodie z prostą harmonią potrafię

zagrać w innych tonacjach, ale gubię we wszelkich przejściach, pochodach i modula-

cjach, które w "ogranych" tonacjach wykonuję niemalże automatycznie.

W tym okresie miałem zaszczyt spotkać dzisiejszych znanych polskich jazzme-

nów : Piotra Figla, Jasia Muniaka, Wojtka Karolaka, Miecia Kosza (zmarłego tragicznie

- 7 -

niedługo potem). Chodziłem też na koncerty Kurylewicza i Komedy.

Muzyczna szkoła "średnia"

I tak to trwało przez całe studia i rok, dwa po rozpoczęciu pracy na uczelni,

którą ukończyłem. Koledzy z pracy znali moje zainteresowanie muzyką, bo grywa-

liśmy i w klubach studenckich, do których i oni zaglądali, i żartowali, że jestem

"najlepszym muzykiem wśród inżynierów i najlepszym inżynierem wśród muzyków".

W pewnym momencie moja "lepsza i piękniejsza połowa", zaczęła namawiać

mnie do kontynuacji nauki muzyki w szkole średniej. Dla takiego "staruszka" i pia-

nisty "zakażonego" jazzem jedynym możliwym kierunkiem kontynuowania nauki był

wtedy kierunek pedagogiczny z elementami dyrygentury. Poszedłem, złożyłem papiery,

odbyło się „przesłuchanie” (poczucie rytmu, sprawdzenie słuchu, czytanie nut „a vista”)

i ku mojemu zdumieniu - bo bez mojej inicjatywy - zaproponowano mi przyjęcie na

drugi rok (nauka miała trwać 4 lata). W programie, oprócz teorii, był fortepian, skrzyp-

ce i emisja głosu. Ukończyłem ten rok na samych piątkach mimo, że z braku czasu

niewiele się uczyłem, fortepianu nie miałem, o czym w szkole nie wiedzieli a więc

nie ćwiczyłem, skrzypce miałem, ale ich nie lubiłem jeszcze z czasów "podstawówki"

a i do śpiewania też ciągot nie miałem. Ktoś w tym miejscu powie : "udało ci się,

bo niski był poziom nauczania". Chyba jednak nie, bo wtedy wśród uczniów widzia-

łem obecnego sławnego dyrygenta, Antoniego Witta a solfeżu nauczała znana pani

prof. Danyszowa. Ja jednak zdałem sobie sprawę, że na samych zdolnościach i dobrym

słuchu dalej "nie ujadę" - i ponownie zrezygnowałem z dalszej nauki muzyki i po-

wróciłem do dorabiania "klezmerką" do skromnej pensji akademickiego "belfra".

Do skrzypiec też już nigdy nie wróciłem i przez wiele lat leżały w futerale na

półce aż swego czasu sprezentowałem je do nauki komuś z dalszej rodziny.

Dalsze "klezmerowanie"

Krótko po ukończeniu studiów nasz perkusista wyemigrował z rodzicami do

innego miasta a klarnecista i basista, z nieznanych mi powodów i bez wyjaśnień,

też odeszli, tworząc własny zespół. W ten sposób "Quintet Teddy" przestał istnieć.

Zostałem "na placu boju" z akordeonistą, z którym już wcześniej serdecznie się za-

przyjaźniłem.

Zmieniły się też czasy - nastała era „gitar elektrycznych”, których przybywało

„jak grzybów po deszczu”. Nie pamiętam jak spotkałem gitarzystę Maćka (gitara aku-

styczna, lecz "zelektryfikowana"), który przyprowadził swego kolegę, perkusistę Zbyszka

i tak powstał kwartet (już bez nazwy). Maciek dość dobrze grał melodie, improwizo-

wał i akompaniował akordami a także śpiewał. Miał też oczywiście własny wzmac-

niacz, mikrofon i kolumny głośnikowe. Perkusista też był dobry. Ja w tym układzie

grałem głównie na pianinie i sporadycznie na akordeonie, bo akordeonista potrafił tro-

- 8 -

chę akompaniować akordami na fortepianie (oczywiście w t.zw. "łatwych" tonacjach).

To była "nowa jakość". Doszedł też nowy repertuar, charakterystyczny dla kapel

"gitarowych". Mnie jakoś ta "gitarowa muzyka" nie przypadła do gustu, bo dość rzad-

ko odnajdywałem w niej "ładną melodię i ciekawą harmonię", co do dziś jest kluczem

mojego muzycznego gustu. Wg mnie kapele te grały prymitywnie i zbyt głośno, ale

podobno właśnie o to chodziło, bo wprowadzało słuchaczy w swego rodzaju trans.

Osobiście się przekonałem co mogą te "decybele" - po wejściu do lokalu, w którym

grała taka kapela moja przepona wpadła w rezonans i miałem wrażenie, że ktoś wali

mnie pięścią po brzuchu. Od tamtej pory takich zespołów nie darzę sympatią. Mało

tego - osobiście nie uznaję decybeli, kwików, pisków i t.p. efektów za środki muzycz-

nego wyrazu i to niezależne od tego, czy je "produkuje" orkiestra symfoniczna czy

"gitarowa" kapela.

W tym nowym składzie więcej grywaliśmy w Nowej Hucie, gdyż tam mieszkali

i gitarzysta i perkusista. Tam mieli znajomości ułatwiające "załapanie się" na jakieś

granie. Najlepiej pamiętam Klub NOT-u, w którym 2 razy w tygodniu graliśmy

t.zw. "fajfy" a w karnawale oczywiście wszystkie całonocne bale i zabawy. Zaliczy-

liśmy też kilka wesel.

W tym też czasie - sprowokowany brzmieniem sax-sopranu S. Becheta oraz klar-

netu A. Bilka - przypomniałem sobie o moich próbach opanowania klarnetu Es i po-

nowiłem ćwiczenia, ale tym razem na zakupionym klarnecie B z francuskim systemem

"oklapowania" (niemiecki miał zbyt szeroko rozstawione otwory jak na moje możliwo-

ści). Szło mi dość dobrze i tylko na jednym występie zdarzył mi się "kiks". Odszedłem

speszony od mikrofonu i zacząłem szukać przyczyny - odpadła "poduszka" z jednej

klapy. Ponieważ jej na estradzie nie znalazłem, to klarnet musiałem spakować i odtąd

zawsze już w futerale miałem różne części zapasowe. Jedynym kłopotem było mozol-

nego "skrobanie" stroików, bo te kupowane zawsze były zbyt grube.

Okazje do występów z klarnetem miałem dość często, bo Jurek, akordeonista,

Jak już wspomniałem, potrafił trochę akompaniować fortepianie a wtedy ja mogłem

stanąć przy mikrofonie z klarnetem, lub akordeonem (i też oczywiście grałem w "ła-

twych" tonacjach).

Takie zamiany "pozycji", na których graliśmy (zupełnie jak w sportowych grach

zespołowych) zdarzały się dość często (zwłaszcza pod koniec zabawy, gdy można było

rozluźnić nieco dyscyplinę a publika, z wiadomych przyczyn, nie zauważała już ewen-

tualnych potknięć muzyków). Ja zupełnie dobrze "dawałem sobie radę" również na

perkusji i kontrabasie, bo to przecież takie duże skrzypce. Tylko na gitarze nie gra-

łem, choć w czasach Technikum opanowałem biegle kilkanaście akordów, ale była to

gitara 3/4 - do normalnej miałem za krótkie palce.

Przy okazji - mała dygresja o "łatwych" tonacjach i mojej grze na fortepianie.

Współpracując z amatorami (grającymi z reguły w "łatwych" tonacjach i przy braku

możliwości regularnego ćwiczenia, bo w domu pianina nie miałem, sam stałem się pia-

nistą "łatwych" tonacji. Poza tym, stale akompaniując nie nabyłem biegłości w grze so-

- 9 -

lowej, czego brakuje mi do dzisiaj. Nie miałem własnego pianina, bowiem po "wyfru-

nięciu" z domu rodzinnego pianino zostało dla młodszej siostry, która też chodziła do

szkoły muzycznej. W związku z tym nigdy nie nabyłem odpowiedniej biegłości po-

trzebnej do gry solowej. Nie zauważyłem też u siebie najmniejszej skłonności do kom-

ponowania. Do tego chyba potrzeba zupełnie innego rodzaju muzycznego talentu, czego

najlepszym dowodem jest to, że nie każdy muzyk zajmuje się kompozycją, tak jak

i nie każdy literat zajmuje się poezją. I chyba dobrze, że tak jest.

W pewnym momencie skład tego kwartetu nieco się zmienił, bo akordeonista,

który od początku mi towarzyszył, zrezygnował (nie pamiętam ani daty, ani powodu)

a zastąpił go pianista grający też na własnym akordeonie. I od tej pory grywałem na

klarnecie, akordeonie i sporadycznie na pianinie.

Koniec "klezmerki"

Taka "sielanka" trwała do słynnego roku 1968, w którym - z niezrozumiałych

dla mnie przyczyn, bo co mają ówczesne protesty społeczne do rozrywki - zaprzesta-

no "jak nożem uciął" organizacji zabaw w szkołach i zakładach. Pozostały jedynie lo-

kale. Innymi słowy - gwałtownie skurczył się rynek pracy dla "klezmerów". Równocze-

śnie, kierunek rozwoju muzyki popularnej spowodował masowo zastąpienie muzyki

"żywej" mechaniczną muzyką dyskotekową. Niepotrzebne już były romantyczne i me-

lodyjne walce, bostony, tanga, swingi i slowfoksy, poszły w zapomnienie inne modne

jeszcze niedawno tańce. Wystarczyło teraz rytmiczne podrygiwanie w takt obojętnie

jakiej, byle głośnej, muzyki, graniczącej wręcz z hałasem.

Skala zjawiska była dla mnie szokiem - w latach 58 - 67 graliśmy niemal kilka

razy w miesiącu a w latach 68 - 74 raptem kilka razy w roku. W końcu mój zespół

rozpadł się i mój "kramik klezmerski" został zamknięty "na 4 spusty".

Na jak długo ? Chyba już na zawsze.

Podsumowanie

Co - oprócz niewątpliwej przyjemności - dało mi to moje "muzykowanie" ?

Obiektywnie wynik finansowy nie był rewelacyjny, ale w porównaniu do zarobków

na Uczelni nie do pogardzenia - średnio rocznie "ugrałem" 40 % tych zarobków.

Co mi po tym hobby pozostało ?

Oczywiście znienawidzone skrzypce, o czym już wspomniałem, do których nie zajrza-

łem od czasów szkoły muzycznej aż do roku 2002, gdy trafiła się okazja do sprezen-

towania ich następnej "ofiarze" sztuki gry na tym cudownym, ale trudnym instrument-

cie - tak teraz myślę. Klarnet w pięknym futerale, który ponownie zacząłem sporadycz-

nie otwierać pod koniec lat 90-tych, by w domowym zaciszu coś przez chwilę "zapi-

skać". No i, jakże by inaczej, moje "kantyczki", ale zniszczone i zdziesiątkowane przez

wiele lat poniewierki po różnych szufladach i zakamarkach. W nich zapisany był cały

- 10 -

repertuar, który graliśmy. Pisałem je wyłącznie ja, gdyż żaden z kolegów nie posiadał

tej umiejętności a była to - poza względami merytorycznymi - praca dość czasochłon-

na i wymagająca wprawy, by nuty były podobne do drukowanych, by je prawidłowo

rozmieścić i by w linii zmieścić całkowitą liczbę taktów.

Najlepszym do tego narzędziem okazało się klasyczne "wieczne" pióro i czarny

atrament.

Co dalej ?

Następne lata wypełniała mi jedynie praca na Uczelni - w dzień etatowa, popo-

łudniami i wieczorami prace zlecone, aby było "na masło do chleba", potem doktorat,

umożliwiający ewentualne awansowanie. Muzyka - owszem, ale tylko z telewizora, lub

radia, i to w ograniczonym zakresie, bo harowałem przeważnie do 18-tej (by zrekom-

pensować utracone zarobki z klezmerki) a o 23-ej "oczy już się same zamykały".

W pracę - podobnie jak w muzykę - wkładałem całą duszę, m.in. z naiwnego

przekonania, że jak n.p. zachoruję i nie zjawię się w Katedrze, to 'Uczelnia się zawa-

li". No bo wówczas, z szacunku dla Panów Studentów, nie było w zwyczaju (jak wi-

dzę obecnie) odwoływanie zajęć "z powodu choroby wykładowcy" - ktoś te zajęcia

musiał w zastępstwie poprowadzić. Przejmowałem się tym do tego stopnia, że przy

pierwszych objawach grypy (a zdarzało się to nawet 2 razy w roku) łykałem co 2

godziny "Isochin" i chodziłem do pracy. Dziś konstatuję, że była to skuteczna kuracja

skoro przez 30 lat nie popadłem w żadne powikłania chorobowe. Dopiero w ostatnich

latach pozwoliłem sobie kilka razy na "przeleżenie" choroby (łącznie przepracowałem

42 lata).

Refleksje

W tym okresie, myśląc czasami o moim stosunku do muzyki, naszło mnie kilka

refleksji. Stwierdziłem, że jestem zatwardziałym konserwatystą. Zawsze interesowała

mnie tylko ładna melodia i ciekawa harmonia. Pamiętam, że na którejś lekcji, w tej

znamiennej dla mnie II klasie średniej szkoły muzycznej, zaprezentowano nam nagra-

nie jakiejś nowej kompozycji, wówczas młodego, Pendereckiego i natychmiast pomyśla-

łem (i trwam przy tym zdaniu do dziś), że "ta muzyka nie dla mnie" - nie przemawia

do mnie, nie rozumię jej.

Moje ówczesne hobby obejmowało wyłącznie muzykę taneczną i jazz. Ale i z te-

go wybierałem - nie wszystkie melodie podobały mi się. Klasyka dla mnie nie istniała,

ale dziś jest inaczej, usiłuję nawet brzdąkać klasykę i arie operowe - oczywiście tylko

fragmenty o ładnej melodii i ciekawej harmonii, najchętniej więc "kaleczę" naszego

genialnego Chopina . Jednakże w ostatnich czasach - zgodnie z kryterium "ładna melo-

dia i ciekawa harmonia" - zacząłem uzupełnić moje "prymki" o fragmenty arii operet-

kowych, operowych i innych dzieł klasycznych (głównie miniatur).

- 11 -

Również "nie dla mnie" jest współczesna muzyka rozrywkowa typu "pop, metal

i t.p. (nie potrafię nawet wymienić wszystkich tych gatunków i rodzajów). Ostatnio

jednak, jeśli doszukam się tam "ładnej melodii i harmonii", to też uzupełniam moje

"prymki" o niektóre takie "kawałki".

Z tego samego powodu analogicznie było (i jest) z jazzem - moje zainteresowa-

nia zakończyły się na stylach powstałych do lat 50-tych, bo w późniejszych jakoś nie

mogę znaleźć odpowiadającej mi melodyki i harmonii.

Generalizując, zauważyłem też dawno (i podtrzymuję to do dzisiaj), że właśnie

po -/+ latach 60-70 nie powstało już prawie nic ciekawszego, co mnie zachwycałoby

bardziej niż to, co powstało wcześniej. Prawie, bo nie zaprzeczę, że jest wiele "rodzyn-

ków", które jednak tylko mniej, lub bardziej udanym naśladownictwem tego co już

było.

Mam znowu pianino

Na początku lat 90-tych nastąpił dwojaki przełom w moim życiu - cywilny, bo

owdowiawszy, ożeniłem się ponownie, i muzyczny, bo w domu obecnej mojej "lepszej

i piękniejszej połowy" było pianino, więc po kilkunastu latach przerwy mogłem znowu

dotknąć klawiatury.

Powrót do muzykowania był trudny - w głowie wiadomości zostało dużo, ale

technika z palców zniknęła. W pamięci też dużo zostało (zwłaszcza fragmentów), ale

wiele zaginęło. Krok po kroku zacząłem brzdąkać coraz śmielej, ale wciąż mi ciąży

to, że zawsze tylko akompaniowałem i gra solowa mi nie wychodzi. Najlepiej mi idzie

gra w wolnych tempach (często z tego powodu niektóre szybkie utwory w metrum

4/4 przerabiam na 3/4 i gram w tempie bostona). I tak już zostało, bo po tak długiej

przerwie powrót do czynnego grania był już niemożliwy. Marzą mi się jednak spotka-

nia "oldbojów" mnie podobnych i wspólne pogranie melodii "z tamtych lat", ale jakoś

nie mam okazji zabrać się do zrealizowania tego.

Znowu piszę "prymki"

Nabierając wprawy i grając coraz śmielej, po ponad 20-tu latach przerwy posta-

nowiłem reaktywować moje "prymki", ale tym razem pisząc nie piórem a na kompu-

terze, bo miałem takowy na swoim uczelnianym biurku (początkowo bez dostępu do

Internetu, czyli do możliwości ściągania darmowych programów). Opracowałem więc

własny sposób pisania nut przy użyciu przestarzałego, ale stale przeze mnie używa-

nego, programu "Ami Pro". Pisanie tym sposobem było dość czasochłonne, ale można

było nuty wydrukować.

Zacząłem przepisywać wszystkie zachowane jeszcze moje "prymki" i wyszło te-

go ok. 200 (miałem ich ponad. 500, czyli straciłem ponad połowę). W tym momencie

kolega z pracy, znając moje zainteresowania, podrzucił mi płytkę z czasopisma kom-

- 12 -

puterowego, na której był profesjonalny edytor nut "Mozart4", oraz "Note Worthy

Composer". Ten ostatni nie przypadł mi do gustu, bo druk źle wychodził (być może

nie umiałem właściwie ustawić drukarki) a zacząłem pisanie w Mozarcie. Szło teraz

już szybko, można było nawet usłyszeć to, co napisane i korzystam z niego do dziś.

Najpierw przepisałem te napisane w "Ami Pro" a potem resztę, już tylko z pamięci.

Ostatnio doszły jeszcze nowe i uzbierało się tego ok. 1700.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że "prymki" pisane ze słuchu nie mogą

być w 100% zgodne z oryginałem, bo nawet profesjonalne nagrania, szczególnie

z udziałem wokalu, zawierają element interpretacji, który prawie zawsze różni się od

oryginału. Dlatego też, o ile mam okazję, to ściągam z internetu nuty profesjonalne,

drukowane, i koryguję moje zapiski.

Skąd tyle się tego nabrało i skąd wziąłem na to czas ?

Czas pojawił się ok. r. 1990, w pewnym sensie w analogicznych okolicznościach

jak zakończyła się moja "klezmerka". Tym razem zmiany ustrojowo-gospodarcze spo-

wodowały na uczelniach gwałtowną redukcje "prac zleconych", które pozwalały doro-

bić do pensji i znowu znalazłem się w finansowym "dołku". W końcu przyszedł czas

na emeryturę i mam jeszcze więcej wolnego czasu.

Natomiast lawina nowych utworów miała dwa źródła. Po pierwsze - zacząłem

dużo nagrywać z radia i TV. potem to zapisywałem i niejednokrotnie uzupełniałem

tym sposobem posiadane już fragmenty utworów (i nadal takich fragmentów mam

wiele). Kupowałem też trochę płyt CD, z którymi robiłem to samo. Po drugie , jak już

wyżej wspomniałem, w pewnym stopniu "przeprosiłem się" z klasyką i muzyką POP.

Powstały więc w moich "prymkach" nowe działy : klasyka, Chopin, Strauss, arie,

pieśni, patriotyczne, harcerskie, ludowe, kolędy, bo wcześniej miałem tylko : Gershwin,

Joplin, bluesy, boogie, 3/4 (t.zn. walce i bostony), tanga, beguiny, afrokubańskie i laty-

noamerykańskie, jazz i rozrywkowe (z podziałem na lata do- i po r. 1950, w tym

osobno świat i polska). Jednakże wszystkie nowe nabytki musiały, i muszą, spełniać

moją naczelną zasadę : "ładna melodia i ciekawa harmonia". W ostatnich latach zasa-

dę tę rozszerzyłem następująco : "nie zaprzątam głowy utworem, z którego nie potrafię

zapamiętać choćby jednej frazy", bo w moim pojęciu są to utwory niemelodyjne - "nie

wpadają w ucho").

Mam więc w swoich "prymkach" przegląd przez prawie całą muzykę pierwszej

połowy XX w. , ale wg wspomnianych moich kryteriów. Są tam i kamienie milowe

i drobniejsze kamyki, ale wszystkie "miłe dla ucha" i byłbym bardzo rad, gdyby ktoś,

gdzieś, kiedyś, z nich skorzystał.

Czym się ostatnio zajmuję ?

I tak zleciał czas do emerytury i pojawił się problem : czym zapełnić wolny czas ?

Na codzień prowadzę zwyczajne życie rodzinne. W czasie wolnym szukam w interne-

cie i ściągam nuty profesjonalne, drukowane, i koryguję moje prymki a jeśli trafię na

- 13 -

coś ładnego i nieznanego mi dotąd, to piszę nowe "prymki". Następne zajęcie znalazła

mi moja młodsza siostra, też już emerytka. Zapędziła mnie do Klubu Emerytów, do

którego sama chodzi, do grupy „śpiewającej” i tam, raz w tygodniu, przez 2 godziny,

pospołu z gitarzystą (akustycznym), na 4-oktawowych klawiszach, akompaniowałem do

chóralnego śpiewu. Niestety, wkrótce okazało się, że odbywa się to w bardzo niewy-

godnej porze dnia (14-16), w której jestem akurat potrzebny w domu.

Staram się też przekazywać - widać coś z "belfra" jeszcze mi zostało - moje

doświadczenie muzyczne młodym amatorom i założyłem w Internecie swoją stronę

"KLEZMER 38" (III.2009) a nieco później stronę na Chomiku (VI.2009), która bardziej

mi przypasowała ze względów techniczno-obsługowych. Prezentuję tam moje opracowa-

nia z zasad muzyki i zbiory nut - moje prymki i wszystkie internetowe zdobycze.

Zacząłem też intensywnie poszukiwać nut oryginalnych, aby uzupełniać niektóre

niekompletne moje prymki. Zaglądałem na różne strony i włączałem się w dyskusje

na tematy teoretyczne. Wkrótce zauważono moje dość obszerne wypowiedzi i zacząłem

dostawać kolejne propozycje podjęcia współpracy z następującymi stronami :

- pianofiles.info (III.2009) - która pod koniec ub.r. zniknęła z nieznanych mi powodów

- forum.akordeon.pl (VIII.2009) - która ostatnio działa nieco ospale

- gramsam.pl (X.2009) - którą w ub.r. jej szef Alex zgłosił do sprzedaży ze względu

na swój stan zdrowia

- leksykon.dla.organisty (VI.2010) - która po ponad roku działania zniknęła z niezna-

nych mi powodów

- freenuty.fora.pl (I.2010) - która działa do tej pory, ale w połowie tego roku zmieniła

profil działania na komercyjny i moje opracowania, jako darmowe wydzielono jako

osobną stronę

- forum.akordeonowe.pl (II.2015) - z którą aktualnie współpracuję.

"I to by było na tyle".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kulski Wladyslaw Wspomnienia Bylego Polskiego Dyplomaty 2
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Wspomnienia i refleksje, Psychologia DDA, DDD
IV ŻC+ Wspomnienia S Bukar 7 04
Cackowski wspomnienia
Antologia Legiony w bitwach (wspomnienia)
O Romanie Dmowskim Wspomnienia narodowców z 1939 roku
Na placu boju, Rodzinne wspomnienia, Piosenki, patriotyczne
W naszym kościółku od brzóz zielono, Rodzinne wspomnienia, Wiersze

więcej podobnych podstron