KORNEL MAKUSZYŃSKI Uśmiech Lwowa


KORNEL MAKUSZYŃSKI

UŚMIECH LWOWA

NIEZNAJOMY JEST WIELKIM DZIWAKIEM

Mialem czternaście lat, kiedy zostałem sam na świecie. Ojciec mój umarł przed

dwoma laty, matka przed kilku miesiącami. Przygarnęli mnie rodzice mego kolegi,

Tadeusza Borowińskiego. Dręczyło mnie to, gdyż źle im się wiodło; Tadzio

odznaczał się takim apetytem, że mógłby dostać wielki złoty medal na

wszechświatowej wystawie, a ja po jednym tylko popisie mogłem dostać mały,

również złoty, i list pochwalny. Nie byłem więc takim nabytkiem, o który

należało zbyt natarczywie prosić Pana Boga. Zacząłem przeto pilnie rozmyślać, co

począć z czternastoletnim dryblasem, który się zowie Michał Korecki i wcale

dobrze się uczy, ma jednak tę czarną wadę, że go nie można odzwyczaić od

jedzenia i od zdzierania jedynej pary butów?

Ja jestem tym dryblasem, bo rosnę szybko jak dzikie wino i niedługo wyskoczę z

własnego ubranka, które zdradza już ostatek cierpliwości. Niedługo z moim

wesołym przyjacielem, Tadziem, tak objemy dom jak termity. Jeśli nie uda mi się

zdobyć jakiejś korepetycji lub jeśli nie wymyślę innego sposobu, abym się sam

mógł wyżywić, nie wiem, co będzie? Z tym jest najgorsza sprawa, że za tydzień

zaczynają się wakacje, a przez lato żadnej pracy nie znajdę.

Rozmyślałem gorzko patrząc przez okno na chmury jak gdyby w nadziei, że na

jednej z nich, jak na wielbłądzie, przycwałuje w moją stronę jakiś nieznany wuj

albo daleka ciotka i zawoła mnie po imieniu. Wujowie jednak, ani ciotki nie

jeżdżą na chmurach. Nie wiedziałem zresztą, czy mam gdzie na świecie jakich

krewnych. Nikt się po mnie ani do mnie nie zgłosił. Jesteś, Michałku, sam jak

ptak zabłąkany na pustyni.

Wszedł Tadzio i szybko zbliżył się do mnie.

- List do ciebie! - szepnął niezmiernie przejęty.

Podał mi ogromny list, na którym z jednej strony wypisane było wielkimi literami

nazwisko, a na drugiej krwawiło się pięć ogromnych pieczęci z czerwonego laku.

Ten, który go pisał, nie mógł powiedzieć, jak ów wesoły pisarz, co zakleiwszy

list opłatkiem dopisał: "Przebacz Polaku, lecz nie mam laku!"

List sprawiał swoim wyglądem potężne wrażenie. Obracałem go w rękach z jakimś

zabobonnym strachem. Wszystkiego mogłem się spodziewać na tym świecie, ale nie

listu. Ludożerca w afrykańskiej puszczy mógł łacniej list otrzymać niźli ja. A

jednak ktoś do mnie napisał! Nie miałem odwagi otwarcia tego listu i naruszenia

pięciu pieczęci.

Tadzio patrzył też ze strachem i szeptał gorączkowo:

- Wchodzę w bramę, a wtem zbliża się jakiś pan... Taki jakiś wysoki i chudy.

"Czy ty, chłopcze, jesteś Michał Korecki?" - powiada. Ja mu na to, że nie, ale

że ty u nas mieszkasz. Wtedy on daje mi list l mówi: "Daj go Michasiowi! To

bardzo ważny list!" Wziąłem list, a ten pan gdzieś się podział. Tak prędko

odszedł, że nie miałem czasu, aby mu się dobrze przyjrzeć! Boże drogi, co to

wszystko znaczy? Przeczytaj, prędko przeczytaj!

Nie trzeba mnie było zachęcać! Otworzyłem list z nerwowym pośpiechem i wydobyłem

z niego dużą kartkę zapisanego papieru i dwa banknoty.

- Pieniądze! - zawołał Tadzio.

- Czytajmy... - szepnąłem nieswoim głosem.

Przepisuję tutaj ten list dosłownie, każdej zresztą chwili mogę go wypowiedzieć

z pamięci, czytałem go bowiem ze sto razy. Był on łatwy do zapamiętania, bo był

pisany... wierszami!

Powiedzieli mi ludzie, kochane me dziecię,

Ze nikogo już z bliskich nie masz na tym świecie,

Lecz istnieje przyjaciel, me znany nikomu,

Który ciebie we własnym chce wychować domu

A dlaczego to czyni, będziesz wiedział o tem,

Ale jeszcze me teraz, tylko nieco potem

Dumy twojej nie zranię! Klnę się na Zawiszę,

Żem uczciwy przyjaciel i sercem list piszę!

Znajdź mnie, miły Michałku, by złożyć dowody,

Żeś jest bystry i dzielny, choć tak bardzo miody

Jeżeli mnie odnajdziesz, rzecz postanowiona

Nieznany Cię przyjaciel zagarnie w ramiona,

Lecz jeśli nie potrafisz, to dowodem będzie,

Żeś wcale me jest orłem, lecz kurą na grzędzie.

Ruszaj w drogę i szukaj! Ja ci tylko mogę

Wyborne dać wskazówki na zawiłą drogę'

Znajdź miasto w polskiej ziemi W tego miasta bramie

Lew stoi, więc go nigdy żadna moc me złamie

Od wieków jest to miasto zamknięte na zamek,

Co zawsze jest otwarty, bez klucza i klamek

Nad rzeką owe miasto w wielkiej rośnie chwale,

Lecz choć jest w mm ta rzeka, me ma rzeki wcale!

Ze wzgórz schodzą do rzeki parki i ogrody, Lecz nie mogą się napić, bo me widać

wody Skoro dworzec opuścisz, do pierwszej idź mety Tam gdzie stoi wyniosły dom

świętej Elżbiety Potem szewca odnajdziesz, co z chorągwią w dłoni, Choć ciągle

nieruchomy, jednak wroga goni. Pokłoń mu się z szacunkiem, a on ci w te pędy

Powie, co masz uczynić, dokąd iść, którędy?

- To nadzwyczajne! - zawołał Tadzio, któremu na twarzy wybiegły rumieńce.

Ja musiałem być blady. Przez głowę moją przebiegły najdziwniejsze myśli. Czy to

żart, czy to prawda? Kim jest ten człowiek, co taki list napisał? Jakim sposobem

dowiedział się o mnie? Czy to on sam oddał list Tadziowi? Czemu nie przyszedł

wprost do mnie, aby mi powiedzieć zwyczajną zrozumiałą mową, o czym tak

zagadkowo pisze w liście? Mówi wprawdzie, że po to czyni to wszystko, aby się o

mojej przekonać bystrości. Czy dlatego mam szukać jakiegoś zaczarowanego miasta,

zamkniętego otwartym zamkiem, miasta, w którego bramie stoi lew, rzeki, która

jest i której nie ma, nieruchomego szewca? Co ja mam począć z tym listem,

jakiego nikt chyba dotąd nie otrzymał? W głowie mi szumi, w ręku trzymam dwa

banknoty.

- Może to fałszywe? - szepnął z przestrachem Tadzio.

- Nie wiem... - odpowiedziałem z trwogą. - List w każdym razie jest prawdziwy.

Udaliśmy się po pomoc i radę do pana Borowińskiego. Przeczytał dziwne pismo dwa

razy, kręcił głową, marszczył czoło, wreszcie rzekł po długim namyśle:

- Nie wydaje mi się, aby ten list był żartem. Zbyt kosztowny byłby to żart ze

względu na załączone pieniądze i zbyt okrutny ze względu na ciebie. Ten, co to

pisał, jest niewątpliwie dziwakiem, lecz jakimś poczciwym dziwakiem. Musi to być

człowiek dobry, który wymyślił oryginalny sposób, aby doświadczyć twojej

bystrości. I nie tylko dobry, lecz nawet subtelny. Wie o tym, że słuszną

powodowany dumą mógłbyś nie przyjąć pomocy od obcego człowieka, więc cię

zapewnia o swoich szlachetnych intencjach, płynących ze szczerego serca. Podoba

mi się ten nieznajomy człowiek, który ciebie woła w tak dziwny sposób. Zgódź się

na tą próbę, mój chłopcze! Nie myśl, na Boga, że chcemy się ciebie pozbyć z

domu. Może jednak cała twoja przyszłość mieści się w tym dziwnym liście.

Spróbuj! Uda ci się, to dobrze, nie uda się, wtedy powrócisz do nas. Powinno ci

się jednak udać! Jesteś skautem, "poszukiwaczem ścieżek", więc nie dasz się zbić

z tropu.

- Jemu wszystko się uda! - zawołał Tadzio.

- Szukajmy - rzekł pan Borowiński. - A raczej: ty szukaj sam! Wprawdzie ten pan

nie zastrzegł w swoim cyrografie, żeby ci nie pomagać w rozwiązywaniu zagadki,

ale może dlatego tylko, że mu brakło rymu. Lojalniej jednak będzie, jeśli

rozwiążesz ją sam.

- Słusznie - poświadczyłem skwapliwie.

- Przetłumacz więc te tajemnicze wiersze na zwyczajną prozę.

Namyśliłem się głęboko i zacząłem w ten sposób objaśniać ów list:

- Miasto, w którym mieszka ów pan, leży w Polsce. To jest pewne, bo sam o tym

pisze. Można się tam dostać koleją, bo też sam pisze o dworcu kolejowym. Jest to

jakieś znaczniejsze miasto, bo "w wielkiej rośnie chwale". Czy dobrze rozumuję?

- Bardzo dobrze! Co jeszcze wiemy o tym mieście?

- To, że leży na wzgórzach. Ale czy leży ono blisko, czy daleko od Warszawy?

Myślę, że daleko.

- Dlaczego tak myślisz?

- Ten pan przypuszcza z całą pewnością, że pojadę trzecią klasą najtańszego

pociągu, i daje mi na podróż czterdzieści złotych. Znaczną przestrzeń można

przejechać za takie pieniądze, więc to miasto leży daleko od Warszawy.

- Świetnie! - zawołał Tadzio.

- Dobrze! - rzekł ojciec. - Wiemy już coś niecoś o tym mieście, tego nie wiemy,

jak się zowie. Gdybyś to odgadł,

łatwiej byłoby ci wytłumaczyć najdziwniejszą część zagadki która mnie tez

przestrasza.

Zebrałem wszystkie myśli i powtarzałem cicho:

- "... W tego miasta bramie stoi lew..." Lew, stoi lew... Co to ma oznaczać? To

chyba musi być herb miasta. Warszawa ma w herbie syrenę, tamto miasto ma lwa.

Zaraz... zaraz!

- Coś mi się już majaczy! - rzeki z uśmiechem pan Borowiński.

- Drogi panie! Proszę nie mówić, bo ja odgadnę sam. Więc w bramie stoi lew i

miasto "rośnie w chwale". Jakieś lwie miasto, jakieś... O, Boże! To przecież

Lwów!

- Nie ulega wątpliwości! Ja myślę tak samo. W liście są jednak inne ślady. Jak

on tam pisze o tym zamku?

Odczytywałem raz jeszcze ustęp o "otwartym zamku", który "zamyka" miasto.

Myśleliśmy wszyscy i nikt tego nie odgadł. Zasępiłem się po pierwszym, łatwym

triumfie: zagadka była zbyt trudna. Usiłowaliśmy przeto rozwikłać drugą, o tej

dziwnej rzece, która jest w tym mieście i której... nie ma wcale.

- To okropne! - martwił się Tadzio.

Wtedy przyszło mi na myśl, że trzeba zajrzeć do podręcznika. Wertowałem

gorączkowo jego kartki. Jest, jest! Czytałem szybko:

"Lwów, miasto w Małopolsce Wschodniej nad rzeką Pełtwią..."

- Mamy rzekę! - zawołałem z radością.

- Cóż z tego, że mamy, kiedy teraz idzie o to, aby jej nie było - rzekł ojciec

Tadzia w zamyśleniu. - Nikt z nas nie był we Lwowie, więc...

- Mamusia była! - zawołał Tadzio.

- Prawda! Była tam przez trzy dni jadąc do Truskawca. Może co wie o tej

pomylonej rzece, która raz jest, a raz jej nie ma.

Zapytaliśmy panią Borowińską chórem ku jej wielkiemu zdumieniu:

Czy jest we Lwowie rzeka?

Nie ma tam żadnej rzeki! - powiedziała.

Proszę pani, niech pani sobie przypomni, bo to ważna sprawa

Dobra kobieta wzruszyła ramionami.

- Mogę przysiąc, że nie ma. Schodziłam cały Lwów, bo jest śliczny. Widziałam

każdy zakątek, jakże więc nie miałabym zauważyć rzeki? Powtarzam, że tam nie ma

żadnej. Pokazaliśmy jej podręcznik, w którym płynie rzeka Pełtew. - To dziwne!

To bardzo dziwne! Albo oni się pomylili, albo ja... Ale nie! Ja naprawdę mogę

przysiąc...

- Doskonale! - zawołał pan Borowiński. - Jedni wiedzą o tej rzece, inni nie

wiedzą. Jest to bardzo śmieszne, ale widać, że tak może być. Zgadza się,

Michałku, to Lwów!

- Ale co będzie z tym zaczarowanym zamkiem? I z tym nieruchomym szewcem, do

którego mam się zgłosić? Jakżeż ja go znajdę?

- Pójdziesz po nitce do kłębka. Na miejscu łatwiej ci to przyjdzie. Bystrze

odgadłeś początek, odgadniesz resztę.

Zarumieniłem się i ufność wstąpiła we mnie. Zaczęła mi się podobać ta cała

przygoda. Będę miał pracowite, ale niezwykłe wakacje, szukając tego dobrego

człowieka, co się ukrył w gąszczu zagadek. To doskonałe! Muszę otworzyć -

otwarty zamek.

Jadę do miasta, w którego bramie stoi lew...

IDĘ SZUKAĆ BOHATERSKIEGO SZEWCA

Jechałem przez całą noc. Obudziłem się o świcie i od razu jak rozgadana wielkim

szczebiotem gromada ptactwa opadły mnie rojem najdziwniejsze myśli. Wpadałem w

zwątpienie, aby po chwili znowu zaczerpnąć odwagi. Bardzo jednak niespokojnie

tłukło się we mnie serce, kiedy w śliczny, słoneczny poranek wysiadłem na dworcu

lwowskim. Och, jakiż wspaniały dworzec! Ogromny, dwoma szklanymi dachami

nakryty, ze szkła cały i żelaza. Przyjrzałem się ze zdumieniem, jak wielkie i

ciężkie kufry dobywają się z podziemi podnoszone przez duży dźwig. Sam zaraz

potem zszedłem w te podziemia, w tunele, które wiodą do wyjścia. Byłem nieco

oszołomiony, a przy tym głodny, więc zacząłem się błąkać po obszernych halach,

nie wiedząc, dokąd pójść? Przyjrzał mi się ten i ów i wtedy po raz pierwszy

usłyszałem lwowską mowę. Jest ona przedziwnie śpiewna i jakaś słodka. Takie

odniosłem wrażenie, jak gdyby była zawsze uśmiechnięta. Ludzie też są

uśmiechnięci. Musiałem ich zdziwić swoją strapioną miną, bo od razu dwóch czy

trzech lwowiaków zwróciło się do mnie; zaczęli mnie wypytywać troskliwie i

serdecznie, czy mi mogą w czym pomóc. Dziwni, kochani ludzie! Jak gdyby jednego

było za mało do tej sprawy, zebrała się ich cała gromada i zaczęli się naradzać,

gdzie mam spożyć śniadanie, gdzie usiąść i co mam zjeść? Zaprowadzili i mnie do

kolejowego bufetu, usadowili i każdy mi na pożegnanie pozostawił uśmiech. Byłem

wzruszony. Uśmiechnąłem się do wszystkich serdecznie i takeśmy się pożegnali,

jak gdybyśmy się znali od dawna. Otucha we mnie wstąpiła, wśród takich ludzi nie

można zginąć. Nagle jeden z owej gromadki powrócił i powiada:

- Ta jakby się panu tu nie spodobało, to niech pan pójdzie na Gródecką ulicę do

mleczarni. Niedaleko stąd, koło Świętej Elżbiety!

Skoczyłem na równe nogi.

- Gdzie, gdzie? - zawołałem. - Pan powiedział koło Św. Elżbiety? Koło domu Św.

Elżbiety?

- Ta koło jakiego domu? Czy pan hecy robi? Ta to kościół, nie dom.

- Och, dziękuję panu! - krzyknąłem z radością.

- Nie ma za co... - odrzekł zdziwiony moją radością lwowianin.

Dobrze przeto odgadłem! Nieznajomy mój przyjaciel pragnie mi pokazać swoje

miasto, swój Lwów. Jeśli on jest taki miły, jak ci lwowianie, których dotąd

spotkałem, dobry to musi być człowiek.

Jadłem śniadanie szybko, bo mnie gnała wielka niecierpliwość. Wziąłem moją

maleńką walizeczkę, by czym prędzej wyjść na ulicę. Powiedziano mi tam, znowu z

najmilszym uśmiechem, że muszę iść prosto, potem skręcić w lewo. Trzech zacnych

przechodniów ofiarowało się, że mnie zaprowadzą, ale podziękowałem im

serdecznie, gdyż droga była prosta i łatwa. Szedłem wesoło, bo się jakoś

wszystko doskonale klei. Naprzód, naprzód Michałku! Wszedłem w jakąś ubogą

dzielnicę, szarą i zasnutą dymami wlokącymi się od kolejowych zabudowań. Gdzieś

tutaj powinien stać, biedny zapewne, kościółek, którego szukam. Nagle krzyknąłem

niemal z podziwu, na obszernym placu pysznił się potężny kościół o trzech

wyniosłych wieżach. Objaśniono mnie, że to właśnie jest Św. Elżbieta. Trzeba się

jej pokłonić, bo mi tak polecono. Z całego uczyniłem to serca. Kiedy

przystanąłem potem na schodach, przed kościołem, aby go dobrze obejrzeć, zbliżył

się do mnie staruszek ksiądz.

- Podoba ci się nasz kościół, drogi chłopcze? - zapytał.

- O bardzo, bardzo! - zawołałem.

- Bo jest piękny - mówił ksiądz z miłością. - Zbudowany jest w stylu romańsko-

gotyckim, szlachetny w liniach, spokojny i poważny. Cieszę się, że cię tak

zachwycił. Czy jesteś nietutejszy?

- Jestem z Warszawy - rzekłem nieśmiało. - Przyjechałem dzisiaj rano.

- Z Warszawy? Patrzcie, patrzcie! Do krewnych przyjechałeś?

Nagła myśl zaświtała w mej głowie.

- Nie, proszę księdza. Przyjechałem w bardzo ważnej sprawie. Szukam jednego

szewca.

- Kogo szukasz? Szewca? - zdumiał się ksiądz.

- Ale nie takiego zwyczajnego szewca. O, nie! Długo by trzeba opowiadać,

dlaczego go szukam. Niech się ksiądz dobrodziej nie śmieje, ale muszę znaleźć

takiego szewca, który jest we Lwowie, i który "z chorągwią w dłoni, choć ciągle

nieruchomy, jednak wroga goni".

Staruszek ksiądz spojrzał na mnie podejrzliwie i nieznacznie się ode mnie

odsunął.

- Chłopcze! - rzekł troskliwie. - Czy ty nie masz gorączki?

- Skądże! Nie mam!

- Więc czemu gadasz wierszami? Czy żarty sobie stroisz ze starego człowieka?

- Broń Boże! - krzyknąłem. - Proszę księdza, ja naprawdę...

- Niechże cię Pan Bóg ma w swojej opiece! - szepnął poczciwy ksiądz i odwracając

się ciągle podreptał szybko do kościoła.

Musiał mnie uważać za wariata, bo też gadałem, jakbym był pomylony. Zdaje się,

że nie raz jeden jeszcze mnie to spotka. Nie martw się, dzielny skaucie! Pomyśl,

co masz teraz uczynić? Zawezwij tępą głowę do ciężkiej pracy, bo coś się jej

myśleć nie chce.

Ach! Któż mi o dziwnym szewcu prędzej powie niż zwyczajny szewc? Po godle

odnalazłem jakiegoś zacnego szewca przy pobliskiej ulicy Leona Sapiehy;

wysłuchawszy mojej oszalałej opowieści, odłożył kopyto, zmarszczył się i począł

potężnie rozmyślać. Czasem oczy wznosił ku niebu, gdzie wszystko wiedzą, czasem

stukał palcem w głowę i nadsłuchiwał echa. Wreszcie rzekł:

- Żeby tak prawdę powiedzieć, to ja o takim szewcu nie słyszałem, ale tak sobie

myślę, że się taki w naszym Lwowie znajdzie. U nas, jak trzeba, wszystko się

znajdzie, tylko poszukać. Powiada kawaler, że ten szewc jest wciąż nieruchomy?

Taki jest! Jest taki! Na Łyczakowskiej jest szewc, co już od dwudziestu lat jest

nieruchomy, bo mu nogi odjęło od wilgoci. Ta może to ten?

- A czy goni kiedy wroga? - zapytałem nieśmiało.

- Gonić, to on goni. Czasem żonę, kiedy za wiele gada, a czasem chłopca, kiedy

coś sknoci, ale to nie wrogi. Zgadzałoby się, ale tylko w połowie. Jest jeden

but, ale pary nie ma. To na nic!

- I chorągwi pewnie też nie ma?

- Chorągwi? A na co mu chorągiew? Rzemień ma i tyle.

- Więc to nie on - powiedziałem smutno. - Bardzo panu dziękuję...

- Nie ma za co... nie ma za co... Smutno mi, że pan aż z Warszawy przyjechał,

aby się tyle tylko dowiedzieć. A ja bym do Warszawy po to tylko pojechał, aby

zobaczyć to Stare Miasto, gdzie się narodził najsławniejszy polski szewc.

- Kiliński - powiedziałem mimo woli, zajęty myślami.

- O, tak! Największy szewc, pan pułkownik Kiliński! A czy kawaler wie, że myśmy

mu tu, we Lwowie, już dawno pomnik postawili? Stoi on sobie na nim z kamienia

wykuty, a w ręce trzyma chorągiew.

- Jak pan powiedział?

- Powiedziałem, że ma chorągiew w prawej dłoni. Tak jest wyobrażony, jakby

Moskala gonił i wołał: "Do broni, bracia, do broni!" Co się z panem dzieje?

Zdumiał się, bo go objąłem za szyję i ucałowałem w siwe wąsiska.

- To on! - wołałem - To mój bohaterski szewc! I nieruchomy jest, i goni wroga.

Niech panu Bóg zapłaci! Gdzie on stoi, panie drogi, gdzie on stoi?

- W swoim własnym parku - odrzekł szewc z dumą. - W parku Kilińskiego. Tak, tak!

To z pewnością on, bo drugiego takiego nawet we Lwowie nie ma. Ta pojęcia pan

nie ma, jak ja się cieszę. Już kawaler chce iść? Ledwo przyszedł, już odchodzi?

O nie, bardzo przepraszam! Tak nie można. Wieprzowina z kminkiem będzie na

obiad, a we Lwowie głodnego gościa nie wypuszcza się do parku. Cha! cha!

Musiałem pozostać i zjeść obiad. Nikt mnie tu nie znał, nikt o mnie nie słyszał,

a już mnie przygarnięto i już mnie nakarmiono. To jakieś czarodziejskie miasto!

A na pożegnanie rzekł mi zacny szewc:

- A jakbyś, chłopczyno, nie miał gdzie głowy przytulić, to przyjdź na noc.

Miałem łzy w oczach przy pożegnaniu i dopiero osuszyło mi je słońce na ulicy.

Powtórzyła się ściśle poranna historia, gdyż wszyscy chcieli mi wskazywać drogę

do parku Kilińskiego. Obejrzałem po drodze wspaniały gmach Politechniki. Jakiś

student widząc moje szeroko rozwarte oczy uśmiechnął się i rzekł wesoło:

- Ładny budyneczek, co? Zachariewicz budował. A gdyby cię, mikrusie, do środka

wpuścili, tobyś tam obrazy samego Matejki zobaczył.

- Przepraszam pana - rzekłem. - Co to jest "mikrus"?

- Cha! cha! - zaśmiał się student. - Toś ty nietutejszy?

Mikrus to po naszemu mały brzdąc. Nie gniewaj się! Myślałem, żeś swój. A wiesz,

kto to był Matejko?

- Wielki malarz, wspaniały malarz! - zawołałem.

- Zdałeś! Wcale nie jesteś mikrus, tylko szlachetna osoba. Dokąd idziesz?

- Do parku Kilińskiego.

- Pójdziemy razem, bo ja też w tamtą stronę niosę moje ciało.

Rozgadaliśmy się, a on każde słowo skraplając śmiechem objaśniał mi wszystko po

drodze. Szliśmy przez piękną dzielnicę pełną drzew i zieleni. Minęliśmy ogromny

gmach Szkoły Kadetów i stanęliśmy wreszcie u jednej z bram wspaniałego parku.

- Wal, bracie - rzekł student - tą drogą w dół, tylko się nie rozpędzaj, bo

wpadniesz do sadzawki i ryby cię zjedzą. Dawaj łapę! Ale, ale! Nie wyglądasz na

księcia, więc pewnie jesteś goły, a do tego w podróży. Wiesz co, stary, podzielę

się z tobą tym, co mam.

- Bardzo panu dziękuję, ale ja mam pieniądze.

Wtedy on ryknął śmiechem.

- To całe szczęście, bo ja nie mam ani grosza przy duszy, więc niewiele byś

dostał. Świetny kawał, co? Serwus, kolega! Niech ci nic nie dolega! Psiakość, to

do rymu! Bądź zdrów i nie bój się krów! Znowu do rymu, jak Pana Boga kocham...

Tuż byłem daleko, a ten wesoły student jeszcze się śmiał. Bardzo weseli ludzie

mieszkają we Lwowie! Prawdę mówiąc, muszą być weseli, skoro mają taki cudny

park. Rozłożony na wzgórzach, bujny, zielony i srebrny, bogaty i napełniony

ptasim rozgwarem, przepysznie utrzymany, budzi radość w duszy. Ileż tu kwiatów,

ile drzew wyniosłych, ile krzewów! Dróżki kręte jak małe potoki wiją się wśród

wąwozów i spływają do rzeki szerokiej drogi. Wszedłem w jakąś prześliczną aleję

wyniosłych, przyciętych równo grabów i szedłem wśród niej jak wśród zielonych

murów. Jedna dróżka prowadzi w dół. Ach! Wśród kwiecistych rabatów, wśród

różnokolorowych kwietnych dywanów stoi pomnik: to on! Kiliński... Bohaterski

szewc... Ta druga stacja mojej zawiłej wędrówki przepyszne ma mieszkanie w

przepysznym parku.

Tłum ludzi snuł się po drogach. Ja stanąłem tuż koło pomnika i spojrzałem na

tego, który na nim stoi: wszak to on ma mi powiedzieć, co mam czynić dalej?

W tej chwili zbliżył się do mnie jakiś chłopczyna i zapytał nieśmiało:

- Czy ty jesteś Michaś z Warszawy?

- Tak! - rzekłem szybko z drżeniem serca.

- List do ciebie - rzekł chłopiec, wręczył mi list i uciekł.

Czytałem szybko:

Dzielnie, dzielnie, Michasiu! Mam cię wciąż na oku, I o każdym wiem twoim do tej

chwili kroku. Zanim wieczór zapadnie, zanim znajdziesz łóżko, Idź zaraz do

Racławic, gdzie walczył Kościuszko! Z góry spojrzyj na miasto, co w dali

wyrasta, Bo w życiu piękniejszego nie widziałeś miasta!

KOŚCIUSZKO WALCZY A SŁOŃCE ZACHODZI PONAD LWOWEM

Już się nie obawiałem zawiłych zagadek. Prócz zagadki o rzece i o tajemniczym

zamku rozwiązałem szczęśliwie wszystkie. Już nie zginę, tym pewniej nie zginę,

że ktoś wyraźnie nade mną czuwa i czyjeś oko na mnie spogląda. Dodało mi to

siły. Byłem wprawdzie zmęczony, a jeszcze więcej oszołomiony, ale mam przecie

czternaście lat! Wyspałem się w pociągu, podjadłem sobie u zacnego szewca, więc

teraz tylko chwilę odpocznę i będę gotowy do nowej, wesołe: awantury. Znalazłem

Kilińskiego, będę szukał teraz Kościuszki. Łatwo znalazłem pułkownika, łatwiej

przeto odnajdę jenerała, i to wielkiego jenerała!

Usiadłem na ławce w parku i patrzyłem na przechodzących. Może wśród nich krąży i

mój nieznany opiekun? Obserwowałem wszystkie twarze, nikt jednak na mnie nie

spojrzał. Wszyscy radowali się słońcem, które wędrowało ponad parkiem i całowało

drzewa. W pobliskiej sadzawce rzucały się ryby. Mnóstwo dzieci biegało po

drożynach wśród kwiatów. Przebiegający obok mnie chłopiec, w moim zapewne wieku,

nagle się zatrzymał i spojrzał na mnie ciekawie. Miał miłą twarz, ale mnóstwo na

niej piegów. Jasne jego włosy były w takim nieładzie, jak gdyby wielka burza

starmosiła łan żyta. Patrzył na mnie, obchodząc mnie ze wszystkich stron, potem

bez dłuższych wstępów oświadczył mi, że mnie stłucze na kwaśne jabłko. Na moje

zdumione pytanie, czym sobie zasłużyłem na takie odznaczenie, odpowiedział, że

jest rozżarty jak tygrys, został bowiem pobity przez swego kolegę, który potem

uciekł. Musi przeto na kimś wziąć pomstę za swoją krzywdę, aby była jakaś

sprawiedliwość, więc mnie wzywa, abym się bronił, gdyż nadeszła moja ostatnia

godzina. Odpowiedziałem mu ze smutkiem, że jest on pierwszym nieuprzejmym

lwowianinem, jakiego spotkałem, więc pewnie dlatego został naznaczony przez

naturę piegami. Postępowanie jego sprawiło mi bolesny zawód, przynosi on bowiem

wstyd swojemu gościnnemu miastu. Bystre oko mogło dojrzeć ślad nagłego rumieńca

między piegami. Zawstydził się!

Spojrzał na moją walizeczkę.

- Co to jest? - zapytał z nagła, zaciekawiony.

- Przecie widzisz, że nie słoń, tylko walizka - odburknąłem.

- A czemu z nią chodzisz?

- Bo przyjechałem dzisiaj rano i nie mam mieszkania.

- To zupełnie inna para butów! - zawołał. - Jesteś gość, więc się nie będziemy

bili. Przepraszam cię, że chciałem z ciebie zrobić powidło, bo mi się zdawało,

że się śmiejesz z mojej piegowatej gęby.

- Wcale się nie śmiałem!

- W takim razie jesteś morowy chłop. Zmęczony jesteś, że tak tu siedzisz?

- Trochę dlatego, że jestem zmęczony, a trochę dlatego, że tu ślicznie.

- Prawda? - zakrzyknął i oczy mu zabłysły.

- Ale ja już muszę iść. Mój kochany, może mi w czymś pomożesz? Może mi powiesz,

czy tu w pobliżu jest pomnik Kościuszki, albo dom jego imienia, albo ulica

Kościuszki?

- Ulica jest, ale daleko stąd, a pomnika nie ma. Czekaj, niech trochę pomyślę...

Kościuszko... Kościuszko...

- A czy ty wiesz, kto to był Kościuszko?

- Jesteś gość - zawołał piegowaty chłopak - ale jednak podbiję ci oko za takie

pytania. Wiem, kto był Kościuszko, i wiem, co to Racławice. Oj, mam! Przecie

niedaleko stąd jest Racławicka Panorama i tam namalowany jest Kościuszko. Czy

tego szukasz?

- Pewnie tego - zawołałem uradowany. - Pokaż mi, mój kochany, którędy trzeba

iść.

- Ja ci nie pokażę, ale cię tam zaprowadzę. Wal pod górę! A walizkę to ja

poniosę.

- Zmęczysz się!

- I ciebie też bym poniósł, ale to pod górę, nie dam rady. Ten też jest

uprzejmy, tylko piegowaty przypadek uczynił z niego awanturnika. Zawiódł mnie do

drzwi okrągłego budynku, na którym widniał napis Racławice. Kościuszko i

Racławice to jedno i to samo, zdaje się, że dobrze trafiłem. Pożegnałem się z

nim jak z dobrym przyjacielem i wszedłem do dziwnego budynku.

Zdumiałem się, że nie usłyszałem gruchotu wystrzałów i strasznych krzyków

ludzkich. Znalazłem się nagle - w środku bitwy. W samym środku! Dokoła mnie

wrzała bitwa racławicka, tuż przy mnie, tak że mogłem sięgnąć ręką i dotknąć nią

człowieka czy konia. Prą na siebie w straszliwym zamieszaniu dwa wojska, a nagle

zamarli wszyscy w zajadłym, porywczym pędzie; znieruchomieli wszyscy jak

zaczarowani. Dymy armatnie snujące się nad racławickim polem też się nie

poruszają, a zdawałoby się, że najlżejszy wiatr uniósłby je z sobą. Bitwa wre w

największej ciszy, w jakiejś martwej i niepokojącej ciszy. Widać, że ludzie mają

usta, tak namalowani, jakby byli żywi i nie słychać ich krzyku. Przedziwne

wrażenie!

Jest, jest Kościuszko! On też coś woła i wskazuje ręką. Jego nakazano mi

zobaczyć, więc patrzę szeroko rozwartymi oczami. Potem obejmuję spojrzeniem

rozległe pole, porznięte jarami, którymi wycieka w zbałwanionym pędzie ludzka

ciżba. Przed chwilą zdawało mi się, że przez czary znalazłem się w największym

wirze walki i już stąd nie wyjdę, bo wszystkie drogi zawalone są wojskiem i

zatłoczone rannymi. Zapomniałem o tym, że stoję na wyniosłej galerii, a olbrzymi

obraz otoczył mnie ze wszystkich stron. Zejdę schodami w dół i w ten sposób

wydostanę się na świat boży z tego zaczarowanego pola chwały. Wielki czas minął,

zanim wydostałem się tą drogą. Kiedy oszołomiony wychodziłem, miałem oczy pełne

płonących barw, jak gdybym długo spoglądał w rozpłomienione ognisko.

Na świecie już. się miało ku zachodowi, więc musiałem tam przebyć ze dwie

najmniej godziny. Co mam teraz począć z sobą? Mam spojrzeć z góry na miasto.

Chętnie, o, jak chętnie to uczynię, a potem spomiędzy tych radosnych ogrodów

pójdę w dół ulicami, aby znaleźć jakiś nocleg.

Znajduję się na jakimś terenie zabudowanym pawilonami, wśród których wznosi się

okazała wieża. Uprzejmy przechodzień objaśnia mnie, że przed kilkudziesięcioma

laty urządzono na tych rozległych polach, nad parkiem, wielką wystawę, a teraz

corocznie odbywają się tu Targi Wschodnie.

- Jeśli chcesz, młody człowieku, ujrzeć panoramę Lwowa, idź tam, gdzie widać ten

rozłożysty budynek. To Pałac Sztuki z owej wystawy. Poza nim jest mała terasa,

skąd najpiękniejszy roztacza się widok.

Stała tam gromadka ludzi. Jakiś samotny starszy pan ze smutną twarzą oparł się o

balustradę i patrzył w milczeniu. Jakiś inny, bardzo stary i przygarbiony, ujął

rękę dziewczynki, może dwunastoletniej, i mówił do niej półgłosem. Przystanąłem

obok nich i spojrzałem przed siebie.

Och, Boże! To naprawdę piękne! W głębokiej kotlinie, zasnutej w tej chwili

złotym, przedwieczornym pyłem, jakby przesianym przez sito słońcem, legło

kamienne miasto najeżone dziesiątkiem wież. Jak gdyby mu było ciasno, obiegło

stoki wzgórz i pięło się na ich szczyty. Na jednym jak kamienna korona góry

wspaniały jakiś bielił się kościół; na innym stożkowaty kopiec jak ostro

zakończona czapka. Z dalekiego widnokręgu zdawały się schodzić ku miastu sine

lasy, otoczyły je wieńcem i niepoliczoną ciżbą drzew. Miasto zamknęło im drogę,

lecz niektórym jakby udało się wejść do jego wnętrza, bo się skupiły w wielu

miejscach: to parki i ogrody. Jakżeż ich wiele! Może dlatego to miasto jest

takie wesołe i radosne, że mieszka wśród zieleni, wśród wzgórz i lasów. Lwów

wygląda z oddali jak kamienne gniazdo w cichej kotlinie ocienionej zielonością.

Słońce migoce na złoconych krzyżach wież, łuną czerwieni okna i krwią zalewa

miedziany dach wspanialej jakiejś budowli. Staram się wyrazić to, co widzę, jak

najpiękniej, ale nie umiem. Dobieram takich słów, które mi się wydają kolorowe i

złote, wiem jednak, że wszystkie są niezdarne. Nie! Nie umiem tego wypowiedzieć.

To za piękne, to za piękne... Myślę sobie, że musiałbym głośno krzyknąć, a może

wtedy wyraziłbym to, co czuję. Nie mogę jednak krzyczeć. Ludzie stoją tuż przy

mnie. Ten stary, smutny pan właśnie na mnie patrzy... Wciąż patrzy... O, czemu

ja nie mogę krzyknąć?! Coś dziwnego jednak dzieje się ze mną. Jestem

szczęśliwcy, że widzę te śliczności, lecz byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdybym je

mógł oglądać z kimś, kogo bardzo kocham. Czemu tu nie ma Tadzia? Ten by nie

wytrzymał, lecz krzyczałby z zachwytu.

Jest bardzo cicho, tylko z daleka dobiega pomruk wielkiego miasta, lecz się nie

może przedrzeć przez gęstwę drzew i dochodzi do tego miejsca jakby szum dalekiej

wody. Jest tak cicho, że słyszę, co ten zgrzybiały pan mówi do dziewczynki.

- Czy nie zimno ci, maleńka?

- Nie, dziaduniu - mówiła słodkim głosem dziewczynka. - Co chcesz jeszcze

zobaczyć?

- Powiedz mi, jak wygląda niebo?

- Słońce jest bardzo wielkie i czerwone. A obłoki są różowe... O, jak szybko

lecą! Nad lasami, daleko, daleko, ukazała się długa, srebrna wstążka.

- Czy bardzo długa?

- O, bardzo! Nie widać jej końca, bo kopiec zasłania.

- A jak wygląda miasto?

- Jak bajka. W parku, tuż przy nas, podniosły się mgły i czepiają się drzew jak

pajęczyna, a w mieście jest pożar.

- O, Boże! - usłyszałem przelękły głos staruszka.

- Ale nie prawdziwy pożar, dziaduniu. O, nie! - zaśmiała się dziewczynka - to

tylko słońce czyni sobie igraszki. Teatr się pali!

- Czy jest bardzo pięknie?

- Bardzo pięknie... Jak zawsze... Chodźmy stąd jednak, bo z parku chłód

nadciąga... Chodźmy dziaduniu! Jutro tu znów przyjdziemy i znów wszystko ci

opowiem... Teraz...

Nie słyszałem już ostatnich słów. Dziwna para odeszła bardzo powolnym, ostrożnym

krokiem.

Nie mogłem pojąć całej tej rozmowy. Przypominając sobie jej słowa, patrzyłem na

miasto i szukałem tych rozpłomienionych cudów, o których mówili. Nie zauważyłem,

że starszy pan, który stał opodal, oparty o barierę, zbliżył się do mnie i rzekł

nagle:

- Biedny człowiek...

Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się.

Starszy pan uśmiechnął się życzliwie i zaczął rozmowę.

- Oni przychodzą tu każdego dnia i wnuczka opowiada dziadkowi o wszystkim

pięknym, co się odbywa na niebie i ziemi.

- Czemu opowiada, proszę pana? - zapytałem nieśmiało.

- Bo on jest ślepy. Patrzy jej młodymi oczami.

- Boże drogi! - zawołałem serdecznie przejęty.

- Tak, tak... Oślepł już dawno, a tak kocha swoje miasto, że musi je widzieć.

Błaga, aby mu opowiadać o najdroższym jego mieście; o każdym ptaku, co

przelatuje, i o każdej chmurze, co goni po niebie. Wszystko jest dla niego ważne

i wszystko to widzi w swojej duszy. Cóż to, chłopcze, łzy masz w oczach?

- Przepraszam pana - mówiłem zawstydzony.

- Za co mnie przepraszasz? Uczciwy jesteś, jeśli cię tak cudza przejmuje

niedola. Co tu robisz, chłopcze?

- Patrzę na miasto...

- Podoba ci się?

- Bardzo, bardzo, nadzwyczajnie! - zawołałem.

- Czy po raz pierwszy je widzisz?

- Znam doskonale jego historię, ale widzę je po raz pierwszy.

Spojrzałem w twarz tego pana, szczerą i otwartą, tylko smutną.

- Nie wiem, czy mogę panu powiedzieć...

- Och, jeśli to tajemnica...

- Właściwie to nie jest tajemnica, ale bardzo dziwna sprawa.

On spojrzał mi wprost w oczy i wpatrywał się w nie przez długą chwilę, potem

skinął głową.

- Nie mów mi - rzekł. - Dziwna czy nie dziwna, ale to twoja sprawa. Opowiesz mi

kiedyś, jeśli się spotkamy. Dokąd się wybierasz z tą walizeczką?

- Nie wiem, proszę pana!

Musiałem to powiedzieć bardzo żałośnie, bo starszy pan aż się uśmiechnął. Mnie

się jednak chciało płakać. Mój tajemniczy opiekun zapomniał o mnie. Nie dał mi

znać, co mam czynić dalej.

- Jak to: nie wiesz? A gdzie ty mieszkasz?

- Nigdzie - odrzekłem z rozpaczą. - Przyjechałem z Warszawy i nigdzie nie

mieszkam.

- To ciekawe!

- To tylko mogę panu powiedzieć, że powinienem tutaj, na tym miejscu otrzymać

wiadomość, co mam z sobą począć, i nie otrzymałem tej wiadomości. Będę tutaj

czekał choćby przez całą noc!

- Czy ten, który miał ci dać wiadomość, to pewny jakiś człowiek?

- Z tego, co mnie dotąd spotkało, wiem, że zacny i uczciwy.

Starszy pan zamyślił się i powiedział:

- Wiesz, co ci poradzę? Zostaw tutaj na widocznym miejscu jakiś znak, a sam

chodź ze mną. Przecie cię tutaj nie zostawię we mgle i chłodzie. Masz na czym

napisać list?

- Mam, proszę pana.

Wyrwałem z notesu karteczkę i zacząłem pisać, co mi ten miły pan dyktował:

Czekałem na próżno. Zabrał mnie ze sobą jeden pan. Proszę o wiadomość pod

adresem...

Napisałem nazwę ulicy i liczbę domu.

- Już? Co tam jeszcze piszesz?

- Piszę: "z głębokim szacunkiem".

- Bardzo ładnie. Jaki podpis?

- Michaś.

- Piękne imię... Połóż to na kamiennym słupku i przyciśnij kamieniem. A teraz

chodźmy, chłopcze.

Zeszliśmy stromą ulicą i weszliśmy do domu, położonego tuż przy parku, przy

innym do niego wejściu. Zatrzymałem się, aby przeczytać napis nad bramą:

Inimice, praeterii hanc domum!

- Co to znaczy, proszę pana?

- To słowa łacińskie. Znaczą: "Wrogu, przejdź mimo tego domu!" Ty jesteś

przyjacielem, więc wejdź, mój chłopcze!

MÓJ PRZEWODNIK JEST GŁODNY, LECZ WESOŁY

Mieszkam sam jeden w obszernym pokoju! Byłem taki znużony, że po krótkiej

rozmowie z moim nowym znajomym spałem, jakbym był zabity przez piegowatego

chłopca. Obudziłem się jednak bardzo wypoczęty i rześki. Mój nowy przyjaciel

zjawił się w moim pokoju, przyjrzał mi się serdecznie i rzekł:

- Tak się dziwnie zdarzyło, że mam u siebie chłopięce ubranie... Na twoją

miarę... Twoje ubranko jest już mocno zniszczone... Nie obraź się, chłopcze, i

wdziej to, prawie nowe...

Zarumieniłem się.

- Jakże ja mogę, proszę pana...

- Prosiłem cię, abyś się nie obraził... Jestem starym człowiekiem i nie mam

nikogo na świecie... Możesz mi zaufać i uwierzyć mi, że cię nie chcę dotknąć...

Człowiek musi pomagać drugiemu człowiekowi... Weźmij to, drogi chłopcze!

Mnie to na nic i tylko się zmarnuje, a tobie... To piękne ubranie.

Zdumiałem się, bo glos mu zadrgał, drżały jego ręce, a oczy jego były wyraźnie

wilgotne. Czyżby mu aż tak było żal tego ubrania? Ale nie! Coś innego go tak

wzrusza. Przycisnął je do piersi, jak gdyby je tulił, ale patrzy na mnie tak

czule i tak serdecznie, że i ja zaczynam drżeć. Czuję, że mi się w sercu robi

dziwnie ciepło, że coś mnie popycha ku temu smutnemu człowiekowi. Nie wiedząc,

czemu to czynię, wyciągnąłem ku niemu ręce, a on mnie objął i do serca

przycisnął. Później dopiero poweselał, a kiedy jedliśmy śniadanie, rozmawiał ze

mną z ożywieniem i czasem się uśmiechnął. Wtedy nie mogąc się powstrzymać całą

moją odkryłem mu tajemnicę.

- Ależ to nadzwyczajna historia! - zawołał. - I zaufałeś temu dziwakowi?

- Z całego serca - odrzekłem. - To jakiś przezacny człowiek.

- Może być, może być!... - mówił pan Koliński (tak się nazywał). - A co tam,

pani Józefowa?

- List do jakiegoś Michasia! - wielkim grzmotem oznajmiła gruba kucharka.

- Do mnie! To od niego! - krzyknąłem.

Czytaliśmy razem:

Jesteś, miły Michasiu, pod dobrą opieką,

A ja jestem przy tobie, bardzo niedaleko.

Jeśli cię pan Koliński zatrzyma przy sobie,

Przy mm bądź, nim o mojej dowiesz się osobie.

Teraz miasto obejrzyj, lecz ci się me uda,

Byś w dniu jednym mógł wszystkie ;ego udrzeć cuda.

Niech patrzy twoje serce, a me tylko głowa,

A może zdołasz ujrzeć dumną duszę Lwowa

Wtedy ciebie powitam, nie kryjąc się wcale

A teraz cię pozdrawiam, drogi chłopcze Vale!

- Oddaje mi ciebie pod opiekę - zawołał wesoło pan Koliński. - Cóż ty na to?

- Cieszę się! - rzekłem serdecznie. - Ale jak ja mogę korzystać z pańskiej

dobroci?

- Możesz, możesz! Nie mówmy o tym... Ależ cię prędko odnalazł! Bardzo jestem

rad, że biorę udział w tej wybornej awanturze. Dziwny to jakiś człowiek!

- Ale czemu, proszę pana, on pisze wierszami?

- Czemu wierszami? - zamyślił się pan Koliński. - Mój drogi! Każdy ma jakąś

słabość. Przebaczmy mu te wiersze...

Umocniony na duchu przez zacnego pana Kolińskiego napisałem przede wszystkim

list do państwa Borowińskich. Zdaje się, że zabrakło atramentu w kałamarzu, więc

wlałem do niego trochę łez. Potem doskonale odziany poszedłem zwiedzać Lwów.

Szedłem spadającą w dół ulicą, nad którą wznosi się brzydka, czerwona jakby od

wiecznej irytacji, dawna austriacka cytadela, brzuchata, okrągła, patrząca

podejrzliwie szparami strzelniczych okienek. Nagle ktoś mnie gwałtownie

potrącił. To ten wesoły student, co mi pokazywał Politechnikę! Zatrzymał się

zdyszany i krzyknął na mój widok:

- A coś ty się tak wystroił? Żenisz się?

Zaśmiałem się serdecznie i pytam:

- Czemu pan tak pędzi?

- Ach, to cała historia... Wyobraź sobie, chciałem jechać tramwajem, a w

tramwaju żądają ode mnie pieniędzy. Śmieszne, co? Bo ja znowu nie mam ani

grosza. Wylali mnie z tramwaju, a ja sobie powiadam: owszem, pójdę piechotą, ale

tak będę biegi, że prześcignę tego czerwonego bęcwała, ten tramwaj. Ja będę z

niego się śmiał, a nie on ze mnie. I dlatego tak biegłem! Czego ryczysz?

- Bo pan też ryczy!

- Prawda. Od dwudziestu trzech lat proszą mnie wszyscy, abym się przestał śmiać,

a ja nie mogę. Dokąd pan hrabia zdąża?

- Zobaczyć Lwów! I strasznie się cieszę, że pana spotkałem.

- Spodziewam się, że się cieszysz. Możesz mnie oglądać za darmo, a mnie powinni

pokazywać za pieniądze. Co chcesz najpierw zobaczyć?

- Wszystko! - zawołałem wesoło.

- Tylko małpa potrafi od razu wszystko zobaczyć. Jesteś cokolwiek małpiszon, ale

tego nie potrafisz. Gadaj, co chcesz zobaczyć, a ja ci pokażę. Mądrzejszej głowy

nie znajdziesz, choćbyś długo szukał. Dobrze, że się teraz nie śmiejesz! Znam

Lwów jak własną dziurawą kieszeń. Jak ci na imię?

- Michaś.

On zawył nagle tak, że przechodnie zaczęli odwracać głowy.

- To nadzwyczajne! - krzyknął. - Ja też jestem Michał. Cha! cha! "Spotkały się

dwa Michały, jeden duży, drugi mały". Czekaj, jeszcze jest jedno powiedzonko:

"Haładrała do Michała!" Pytaj więc Michale Michała, a Michał będzie ci rozum do

głowy wpychał? Potrafisz tak do rymu? Nie potrafisz, chocieś Michał.

- Proszę pana - zapytałem przypomniawszy sobie nagle dręczącą mnie zagadkę. -

Czy jest rzeka we Lwowie?

- A cóżeś ty myślał? Pewnie, że jest! Śliczna rzeka, wspaniała rzeka.

- Wiem, Pełtew...

- Jeśli wiesz, to czemu pytasz i męczysz pytaniami dostojną osobę?

- Wiem, ale czegoś nie wiem. Proszę pana! Czy można zobaczyć tę rzekę?

Student znowu ryknął i przestraszył śmiertelnie dwa wróble.

- Widziałeś własne ucho? - śmiał się serdecznie. - Chociaż nie! Ucho możesz

zobaczyć, bo masz niepomiernie długie słuchy. Czy widziałeś własny żołądek?

- Nie widziałem, chociaż mam bardzo wielki żołądek.

- Nie widziałeś? To i naszej rzeki nie zobaczysz! - krzyknął triumfalnie.

- Ale czemu?

- Bo jest zamurowana!

Jestem w domu! "Jest rzeka i tej rzeki nie ma". Z zamkiem, co zamyka i jest

otwarty, musi być podobny dowcip. Wesoły student objaśniony należycie zastanowił

się.

- Nie mam o co uderzyć głową - rzekł - bo zaraz bym zgadł. Zamek... zamek...

Ach, do licha!

Zatoczył się ze śmiechu i śmiał się przez pięć minut. Kilku przechodniów

przystanęło, co się może zdarzyć w każdym mieście, ale nagle wszyscy zaczęli się

śmiać, co się może zdarzyć tylko we Lwowie. Policjant też się uśmiechał

łaskawie.

- Ludzie, trzymajcie mnie! - wołał na cały głos. - Ten berbeć robi ze mnie

wariata! Przecież ten zamek, co zamyka miasto, a zawsze jest otwarty, to Wysoki

Zamek.

Kiedy przechodnie rozeszli się widząc, że zabawa skończona, a on też przestał

podrygiwać, wyjaśnił mi, że na wyniosłym wzgórzu, co panuje nad Lwowem, stal

ongiś zamek murowany, którego mizerne już szczątki do dziś się niewielema

czerwienią cegłami. Inny na tym miejscu stanął pomnik chwały. W trzechsetną

rocznicę zawarcia wiekopomnej Unii Lubelskiej usypał Lwów kopiec, którym jak

czapką ogromną nakrył swoją górę. Wielki mąż, Franciszek Smółka, skrzyknął

wszystkich, aby zwozili ziemię, i sam ją zwoził w pocie mądrego czoła. Tak

powstał pomnik wieczysty miłości dwóch narodów.

Słuchałem pilnie studenckiego wykładu, w pewnej zaś chwili odkryłem głowę.

- Komu się kłaniasz, Michale, przyjacielu Michała? - zapytał on.

- Jakiś kościół - powiedziałem, wskazując piękny gmach w ogrodzie kopułą

nakryty.

Znowu chciał ryknąć, ale niespodzianie spoważniał.

- To nie kościół, ale dobrze uczyniłeś kłaniając się. To Ossolineum. Prawie jak

kościół, bo tu mieszka duch boży w setkach tysięcy książek zamknięty. Kiedyś był

tu klasztor, teraz w klasztornej ciszy modlą się tu książki. Gdyby całe miasto

runęło w gruzy - mówiąc to, splunął trzy razy poza siebie - a ten gmach tylko

został, zostałoby jego serce, jego mózg i duch. Niemądre Austriak! zbudowały

cytadelę tam, wyżej, a Polacy mieli tu swoją cytadelę, w której ukryli ducha jak

nabój w armacie.

- Jak pan pięknie mówi! - zawołałem z zachwytem.

- Baran jest ten, co mówiąc o Lwowie nie mówi pięknie. Łatwo zresztą tak mówić,

kiedy się natrafi na takie cudownie piękne słowo, jak Ossolineum. Czekaj,

bracie, ja też zdejmę kapelusz!

Przeszliśmy mimo z odkrytymi głowami i poszliśmy rojnymi ulicami na Mariacki

plac. Ujrzałem kolumnę Mickiewicza, w perspektywie pomnik Sobieskiego, a u

wylotu szerokiej alei wspaniały gmach.

- To teatr! - rzekł student. - Sławny teatr... Najwięksi aktorzy w nim grali. Ja

tego nie pamiętam, ale opowiadają, że kiedy jego dyrektorem był Pawlikowski, to

takiego cudownego teatru w Polsce chyba nie było. A wiesz, po czym my teraz

idziemy w jego stronę?

- Jak to? Po ziemi.

- Całuj psa w nos! My idziemy właśnie po rzece, bo pod nami płynie Peltew.

Zamurowali biedactwo razem z jednym śledziem, co się w niej podobno pluskał. Oj,

oj... czemu się ten teatr tak jakoś kiwa?

Teatr stał wspaniały i spokojny, więc spojrzałem ze zdziwieniem na lwowskiego

studenta. Boże drogi! Czemu on taki blady? Czemu się słania?

- Co panu jest? - krzyknąłem.

On, swoim zwyczajem, chciał ryknąć śmiechem, ale jakoś nie mógł. Śmiał się, ale

dziwnie, i rzekł:

- Coś mi się zdaje, że to z przejedzenia... Trochę mi się czarno zrobiło przed

oczami.

- Kiedy pan jadł ostatni raz? - zapytałem z przerażeniem.

- O ile sobie przypominam, to przed pełnią księżyca. Może trzy, może cztery dni

temu... To strasznie śmieszne! Tak się wszystko zatacza...

Chwyciłem go pod ramię i mimo jego protestów i gróźb, że mnie wrzuci do Pełtwi,

zawiodłem go do jakiejś mleczarenki. Miałem jeszcze pieniądze, na szczęście.

Znowu mi groził śmiercią, znowu krzyczał, że się nie może przyzwyczajać do

jedzenia, ale pil mleko zachłannie, a bulki połykał niemal całe. Zjadł ich pięć

i po krótkim wahaniu sięgnął po szóstą.

- Trzeba zjeść do pary - mruknął - nieparzysta liczba mogłaby mi zaszkodzić...

Wstydzę się tego, ale miałem łzy w oczach.

- Jak pan mógł tak o głodzie?...

- Jaki ze mnie byłby student, gdybym nie umiał głupich trzech dni wytrzymać bez

jedzenia? Lwowianin jestem! - krzyknął z dumą i zaśmiał się serdecznie.

Już mu lepiej - pomyślałem - bo ryczy. Nie wiem dlaczego, uściskaliśmy się jak

bracia.

- Myślisz, brzdącu - zawołał na ulicy rozdzierającym głosem - że ja będę za

darmo jadł twój chleb? Niedoczekanie twoje! Chodź, Michale z Warszawy, obejrzeć

lwowski Rynek.

Teraz ja protestowałem, ale on podniósł taki wrzask, że się obawiałem

zbiegowiska. Zaciągnął mnie na Rynek i jednak spowodował zbiegowisko, z takim

mówił zapałem:

- Widzisz tego dryblasa? To Wieża Ratuszowa! Pamiętaj, abyś nie płakał, gdyby

się zawaliła. To austriackie gadanie, to jest... chciałem powiedzieć:

austriackie budowanie. To, co Polacy zbudowali, jest śliczne, a co oni, to

takie, że własną głową bym tłukł, aby to rozwalić, tylko że szkoda mądrej głowy.

Ja się kształcę na architekta, więc się na tym rozumiem. Spojrzyj, bracie

Michale Mały o, na tę stronę Rynku, a lewe oko ci zbieleje, prawe zaś zajdzie

mgłą zachwytu. Patrz na te cztery domy: jeden cudowniejszy od drugiego, a ta

"czarna kamienica" to czarny diament renesansu, w szesnastym wieku oszlifowany.

Święty Marcin ponad drzwiami strzeże tego domu, jakby chciał powiedzieć

kamiennym słowem: "Jeśli zacność w sercu nosisz, wejdź do tego domu, a dam ci

połowę płaszcza, ale miecz mam na wroga i Judasza!" A ten dom sześciookienny, to

królewski dom! Ślieziiy, co? Prawe oko też ci zbielało, wędrowcze, ha?! Królowie

strasznie kochali się w tym naszym Lwowie, a król Sobieski najwięcej. A król

Michał Kory but nawet tu umarł, niebożątko. Szkoda, bo każdego Michała szkoda.

Wleźliśmy pomiędzy stragany i pomiędzy kosze, w których sprzedawano wiosnę:

zarumienione rzodkiewki, sałatę i szpinak zielony z zawiści, że sałata ma

ufryzowaną głowę. Gwar tu szumiał, jak woda w tych czterech studniach,

zdobiących nadobnie Rynek, czasem zaś tryskała z niego fontanna podniesionych

głosów albo śmiech. Targ bowiem odbywał się tu na wesoło, z krzykliwym humorem.

Mój przyjaciel krążył uszczęśliwiony po tym ogrodzie, w którym sprzedawano

pachnący koper, zgorzkniałe ogórki i świeży śmiech. Udawał, że chce kupić

wszystkie warzywa Lwowa i zaczynał wesołą awanturę z każdą przekupką. Zjadł na

próbę parę niewinnych rzodkiewek, a gadał przy tym niestworzone rzeczy. Grube

mieszczki wydawały z siebie cienkie, rozradowane głosy. Spostrzegły od razu, że

wesoły student urządza amatorskie przedstawienie i zaczęły go odpędzać jak

uprzykrzonego wróbla, co chce porwać czereśnię. Wszyscy śmiali się życzliwie,

każdy ciskał za nim wesołe, śpiewne słowo, każdy patrzył przyjaźnie na jego

bladą, lecz roześmianą gębę. On zaś, szczere lwowskie dziecko, gadał do swoich

swoim i ich językiem, przezabawnie i kwieciście. W kieszeni miał pęczek młodej

marchewki i dwa ogórki tanio kupione, za dwanaście uśmiechów i tyleż

roześmianych słów. Mógł był, gdyby chciał, zdobyć nawet kalafior! Chodziłem za

nim jak mały cień i śmiałem się razem ze wszystkimi.

- Na co panu te ogórki? - zapytałem zaciekawiony.

- Jest to owoc pożywny i smakowity! - odrzekł z powagą. - Mam obiad w kieszeni.

Nie można zginąć wśród dobrych ludzi.

- Czy w tym mieście wszyscy są tacy dobrzy?

- Ech, gdzie tam! Parszywa owca w każdej znajdzie się gromadzie. Jest i

łapserdaków mnóstwo. Przeważnie jednak dobry tu mieszka naród! Strasznie dobry i

uczynny. Chcesz ogórka?

- Nie, dziękuję! Ja będę jadł obiad... A pan? - zapytałem nieśmiało.

- Nie mam czasu na takie wymysły! Odprowadzę cię. A gdzie pan hrabia mieszka?

Koło parku? Doskonale. Siądę tam na ławeczce i będę rozmyślał, przegryzając

ogórkiem. A w kieszeni mam książkę... Słodka książka i gorzki ogórek, dwie

wyśmienite potrawy.

Zaśmiał się w tej chwili tak doniosłe, że dwóch "mikrusów" grających w guziki

przerwało grę i czym prędzej przybiegło, aby spenetrować, czy jest co "do

śmiechu"? Ponieważ student pociesznie wykrzywił twarz i mrugnął w ich stronę,

jak swój do swego, zaśmiali się także, aby koncert był pełniejszy. Tak to

wzruszyło studenta, że wyjął dwa ogórki.

- Łap, jeden z drugim! - wrzasnął wesoło.

- A co pan będzie jadł? - zapytałem ze zdziwieniem.

- Mam jeszcze marchewkę! - odrzekł radosnym głosem.

UŚMIECH LWOWA

Opowiedziałem panu Kolińskiemu o wszystkim, co dzisiaj widziałem, i o miłym

spotkaniu ze studentem. Nie zataiłem, że był głodny.

- Na Boga! - zawołał. - Gdzież on być może w tej chwili?

Ponieważ wiedziałem, że był w parku, pan Koliński wybrał się tam natychmiast

wraz ze mną nagląc do pośpiechu. Znaleźliśmy mojego przyjaciela na jednej z

ławek. Pan Koliński podziękował mu za opiekę nade mną i niby, o niczym nie

wiedząc, zaprosił na obiad. Student stropił się i zaczął robić przezabawne

ceremonie; twierdził, że go dozorca nie wpuści na schody, że służba na jego

widok dostanie konwulsji, że po jego pobycie trzeba będzie poświęcać mieszkanie

i że psy na jego widok zaczną wyć w całym domu. Zabraliśmy go przemocą i

usadowili przy stole. To jest najśmieszniejsze, że jedno z jego proroctw

całkowicie się sprawdziło. Kiedy gruba, rykiem grzmotów napełniona, Józefowa

wniosła wazę z zupą, stało się nieszczęście. Spojrzała zdumionym wzrokiem na

nowego gościa i chciała krzyknąć, ale je) coś odebrało głos. Wypuściła tedy z

rąk wazę z zupą, aby sobie odbić nagłą niemotę.

- Masz babo placek! - mruknął student. - A mówiłem, że będzie nieszczęście.

Tymczasem Józefowa zdołała chwycić oddech, jak żagiel chwyta wiatr, i wrzasnęła:

- Ta co ten batiar tutaj robi?

- Józefowa! - krzyknął pan Koliński.

Należy wiedzieć, że "batiar" nie jest w lwowskiej mowie komplementem i podaje w

wątpliwość honor tak osobliwie nazwanego młodzieńca. Student, pragnąc wyjaśnić

burzliwą sytuację, rzekł z wesołym uśmiechem:

- Nic nie szkodzi, proszę pana, to moja ciocia.

- Ta to prawda, na moje nieszczęście! - zawodziła potężna kobieta.

Zanim oliwa uspokoiła wzburzone morze i zanim zdumienie Józefowej spłynęło w

strudze łez, wiele minęło czasu. Pan Koliński miał dłuższą konferencję w kuchni

i grzmoty ucichły.

Student opowiadał wybornie o rodzinnych zatargach w łyczakowskiej dzielnicy,

słynnej z gorących temperamentów i burzliwych serc. Miano mu tam za złe, że

zamiast jąć się sprawiedliwego rzemiosła, sam skazał się na głód, byle ukończyć

Politechnikę. Słuchaliśmy jego bujnej opowieści z wesołym zaciekawieniem. Jedno

było dziwne: student mówił, a myśmy słuchali, równocześnie on zjadł dwa razy

tyle, co my we dwóch. Niech mu pójdzie na zdrowie! Pan Koliński patrzył na niego

z przyjemnością i rad był bardzo. Zaprosił go od razu na dzień następny.

- A ciocia mnie nie otruje? - zapytał student.

- Ona pana bardzo kocha - zaśmiał się pan Koliński. - Spotkanie było zbyt

nieoczekiwane i, jak twierdzi, żółć się w niej poruszyła.

Po obiedzie wybraliśmy się we trzech na zwiedzanie miasta. Mój nieznany

przyjaciel nie dawał znaku życia, wiedząc, że dobre otaczają mnie serca.

Istotnie, nie mogłem marzyć o czulszej przyjaźni. Pan Koliński poza tym był

człowiekiem wspaniale wykształconym i niezmiernie dobrym; ze słodyczą w słowach

nauczał mnie i objaśniał mi wszystko. Asystentem tego cudownego profesora stał

się student, żarliwy lwowianin. Gdybym sto książek o Lwowie przeczytał, nie

mógłbym dowiedzieć się więcej niż od nich. Oni umieli z kamiennego natłoku

miasta wybrać wszystkie jego klejnoty i w pełnym ukazać je blasku. Dziś, kiedy

obejrzałem każdy kamień Lwowa, wiem, że trzeba te klejnoty wyszukiwać, gdyż

zasypane są rumowiskiem szarym i mało pięknym. Panorama tego miasta jest

przepyszna, wnętrze jego jest jednak zatłoczone tysiącami domów pospolitych,

wśród których wyrasta, jak promienista niedziela wśród szarych, pracowitych dni

tygodnia, jakieś cudo. Spróbuję uczynić takie porównanie: Lwów wygląda jak

żelazny, bez połysku pas rycerski, w który wprawiono kilka bezcennych kamieni,

diamentów i rubinów. Takim klejnotem nieporównanej piękności tego miasta jest

katedra Sw. Jura, którą budował w 18 wieku Jan de Witt, komendant Kamieńca

Podolskiego. Wieńczy ona zielone wzgórze jak korona. Napatrzyć się jej nie

mogłem, tak samo jak kaplicy Boimów, zbudowanej w samym początku siedemnastego

wieku, jak cerkwi Wołoskiej, co wieżę ma prześliczną, jak kościołowi

Dominikanów, też budowanego przez de Witta. A katedra Ormiańska, jakiż to skarb

ukryty wśród zaułków! Boże, jaka piękna. Katedra rzymsko-katolicka, potężna,

surowa, w gotyckim budowana porządku, prześliczne mająca kaplice, mieści się w

samym sercu Lwowa i pamięta czasy Kazimierza Wielkiego. W niej to, przed głównym

ołtarzem, Jan Kazimierz, król wielki i nieszczęsny, czwartego kwietnia 1656 r.

składał swoje śluby i Najświętszą Pannę Królową Polski obwołał. Wielka sędziwość

mieszka w tych murach. Wielkie dzieje śpią wśród nich. Wieki mają tu swoje

nagrobki. Jest w nich majestat i dostojeństwo. Patrzyliśmy na te domy boże ze

czcią i z podziwem, jak na pomniki dawnej chwały, kiedy Lwów bogaty,

zapobiegliwy i złoty, budował swoje przybytki. Nie mógł zbudować więcej, gdyż z

czasem zubożał, przeszły przez miasto pożary, krew z niego toczyły najazdy i

oblężenia. Ostały się te klejnoty, a wśród nich jeden, który nie tylko, że jest

dumą Lwowa, lecz i jego ukochaniem. Jest tam jeden kościół, w którym ludzie

modlą się chyba goręcej, na który patrzą z niezwykłym rozrzewnieniem: kościół

Bernardynów. Wyjaśnił mi pan Koliński, że wśród wielu kościołów lwowskich jest

on najpiękniejszy. O, tak! A musi być bardzo ukochany, tyle w nim złota, tyle

bogatej strojności, jakby go złotą chciano przystroić pieszczotą. Opowiadają, że

Lwów nie mógł doczekać się jego ukończenia i skrzyknięto się przed setkami lat,

aby wspólnym wysiłkiem przyśpieszyć budowę. Lwowianie to gorący naród i

niecierpliwy! Skoro idzie o to, by miasto ozdobić, każdy do najcięższej gotów

jest pracy. Lwowianin bowiem może zapomnieć o sobie, nie zapomni jednak nigdy o

swoim mieście. Rozczula się nim i wzrusza. Pan Koliński i student mówią o nim

tak, że ich słowo jest drżące. Znają każdą starą cegłę, każdą ozdobę starego

muru, historię i legendę. Wzruszenie to i mnie ogarnęło. Czułem, że się w moim

sercu rodzi miłość do tego miasta, którego historia jest pełna porywów, wzlotów

i klęsk; po wielkim bogactwie, pożartym przez czas i przez wojny, przychodziło

ubóstwo znoszone mężnie i z otuchą. Lwów tym się odznacza, że nigdy nie upadł na

duchu. Zawsze miał w oczach pogodę, a żarliwą nadzieję w sercu. Mieszczanin

lwowski nie jest powszednim, pospolitym mieszczaninem: był on świetnym kupcem,

kiedy handlował z całym Wschodem, był on znamienitym żołnierzem, kiedy go wołano

na wały miejskie, a zawsze był w swoim mieście bez pamięci rozmiłowany. Tu było

jego szczęście, tu było jego serce, tu było wszystko jego.

Łatwo jest obejrzeć w każdym mieście to, co jest jego kamiennym ciałem; łatwo

jest poznać jego zabytki i odczytać ze zmurszałych śladów jego historię; można

znać miasto obce nawet z wizerunków, z książek i opowiadań. Trudno jest ujrzeć

duszę miasta. Ukazuje się ona tym tylko, którzy je miłują. Nie wiedziałem o tym

wtedy jeszcze, smyk i mikrus, jak powiadał student, dzisiaj jednak, kiedy to

piszę, rozumiem dobrze pana Kolińskiego, który miłował Lwów gorącą miłością i

chciał mi ukazać jego duszę.

Wywiódł nas na Wysoki Zamek, skąd się roztaczał widok tak szeroki, że wiatr,

który tu się rodzi i leci ku lesistym widnokręgom, długo musi lecieć, zanim

dopadnie sinych lasów. Miasto modliło się w dole nieprzerwanym szmerem i

podniosło ku słońcu swoje wieże, jak wzniesione błagalnie ramiona.

Pan Koliński mówił nam o jego duszy. Ponieważ słuchałem zachłannie, więc dobrze

prawie każde pamiętam słowo:

- Lwów miał zawsze duszę radosną i rozśpiewaną. Przewalały się ponad nim burze,

rude przewalały się pożogi, żelaznym zębem wojna gryzła jego mury, gromy biły w

jego wieże, a jego dusza jakąś żarliwą wiarą przepojona zawsze śpiewała. Ledwie

przygasła luna pożarów, co go ognistym otaczała wieńcem, ledwie ucichnął tumult

i szczekający krzyk wojny, z niego już biła łuna radosnej dumy, że oto raz

jeszcze, nie wiadomo który, spełnił swój rycerski obowiązek; że postawiony na

straży u kresów Rzeczypospolitej nigdy nie zasnął, jak gdyby powiek nie miał u

oczów, lecz czuwał: żuraw czujny, pies wierny, zagończyk nieporównany! Stroiły

się inne miasta w marmury i malowania, w pałace i kolumny, jemu zaś jako

rycerzowi surowemu starczyło zębatych, srogich murów, legowiska szarych domów.

Bogu jedynie wznosił cudownie piękne przybytki. Powoli stał się kamienną

jaskinią, w której zamieszkał lew z jego herbu. Nigdy nie gnuśniał i nie zaznał

odpocznienia. Wieczyście przeciwko burzy wysunięty patrzył ze swoich wzgórz w

sine dale, w niezmierne połacie, skąd pełzał niszczący ogień albo zbałwaniony

walił potop. Przetrwał wszystko i dlatego jest i był radosny! Nigdy nie czynił

konszachtów, nigdy w hańbiące nie wchodził układy. Na kryształowym swoim

sumieniu - słuchajcie, chłopcy! - nie ma ani cudzej krzywdy, ani ucisku, ani

wyzysku. Czynił dobro, słabych osłaniał, bronił niemocnych i dlatego jest

radosny. W chwilach wytchnienia radował się bujnym czynem, kiedy był bogaty,

budował kościoły, cerkwie i meczety, braterstwo świadcząc każdemu, co się w

sprawiedliwej zgodzie schronił za tarczą jego murów. Jest to jasny rycerz, co na

klejnot rycerski sobie przysiągł, że nikogo nie skrzywdzi, toteż z wież tego

miasta padał blask na wszystkie okoliczne ziemie. Wielka napełniała je radość,

kiedy się w nim skupiły nacje rozmaite, najróżnorodniejsze, a on, gród lwi,

każdej dał dach nad głową i noc jej dał spokojną. Tak, tak, moi drodzy! Czyste

sumienie, nieskazitelność serca i wzniosłość ducha napełniły to miasto

jasnością. Dlatego, choć takie szare, takie jest śliczne! Nie ma w

Rzeczypospolitej miasta bardziej promienistego, choć wiele jest w niej miast

bohaterskich z Warszawą na czele, która umiała w najcudowniejszym porywie każdy

wylot zaułka na Starym Mieście wydłużyć w szyję armaty. Nie ma miasta bardziej

gotowego do śmiertelnej ofiary, do zaparcia się aż do ostatniego tchu. Czy się

teraz dziwicie, że je duma rozpiera? Że w oczach ma radość i że śpiewa? Jest to

miasto Polską obłąkane. Duszy swojej nie ukrywa, więc ją każdy ujrzeć może, jak

rozkwitłą czerwoną różę. Czaruje nią i zniewala. Rozkochać potrafi każdego swoim

uśmiechem, jasnym, szczerym i rzewnym.

- O, tak, tak! - wtrącił cichutko student.

Pan Koliński patrzył rozmiłowanym spojrzeniem i wodził nim w krąg, bo miasto

obsiadło górę i otoczyło ją ze wszech stron. Potem mówił:

- Ludzie przysięgają mu najwierniejszą miłość. Jego imieniem wiążą się jak

łańcuchem. Wierni swojemu miastu tworzą jakby bractwo tajemne, a dlatego

tajemne, że sami o tym nie wiedzą, jak bardzo sprzęgli się sercami, jak się

połączyli uściskiem na wieki wieków. Poznają się na najdalszych krańcach ziemi,

a to czarodziejskie słowo "Lwów" - tryska łzą rozczulenia, co się zaraz w

jasność uśmiechu zamieni. To długie wieki przeorały tak serca, że natychmiast

kwitną, pokropione jedną kropelką łzawej rosy. To miliony ludzi, co

przewędrowały przez to miasto od bramy narodzin aż do bramy śmierci, syciły tę

miłość jak miody. Lwowscy ludzie, zaprawieni w srogich przeciwnościach, pełni

mocy i pędu, krwi rozszumialej i zapału, poznają się wszędzie po powadze w

spojrzeniu i po uśmiechu na ustach. Widziałeś już, Michasiu, lwowskich ludzi.

Prawda, że człowiek ze Lwowa zawsze się uśmiecha? Ten uśmiech to jego zdobycz

wspaniała, zdobywana przez całe wieki! To rodzinne znamię... Gdyby nie ten

radosny uśmiech, mogłoby się zdarzyć, mój chłopcze, że przez szczelinę, którą

smętek żłobi, weszłoby w lwowskie serce zwątpienie albo kropelka goryczy. Wiele

bowiem było takich czarnych chwil, kiedy gorycz lała się strumieniem, a ten

uśmiech Lwowa przecie rozegnał ciężką, mętną mgłę, jak słońce to czyni o

wschodzie, kiedy się noc jeszcze włóczy uż przy ziemi zgnilizną oparów. Lwów

uśmiechał się, ramię wydłużał w miecz, w szpadę zamieniał spojrzenie, a serce

przetapiał na kulę. Uśmiechał się walcząc, bo był w swoim żywiole, uśmiechał się

niemal konający, "bo słodko jest umierać za Ojczyznę". Kiedy mu zaś uśmiechu

było za mało, wtedy słodka i prosta dusza tego miasta zaczynała śpiewać. Nie ma

takiej na świecie biedy, której by we Lwowie nie umiano zamienić w piosenkę! Czy

piosenką nie można oszukać głodu?

- Można! - szepnął student z głębokim przekonaniem.

- Czy nie można nią zdumieć samej śmierci? I teraz mi powiedzcie: jakżeż nie

miłować tego miasta, które ma serce jak pożar, a oczy jak słońce? Jak nie

tęsknić do niego, jak go nie wielbić? "Lew mieszka w sercu tęgo giaura", a w

jego duszy mieszka miłość... O, miasto moje, o najdroższe moje miasto!

Ostatnie jego słowa były pełne tak wielkiej miłości, że drżały ze wzruszenia.

Nie śmieliśmy przemówić. Student coś szeptał bezgłośnie, a ja patrzyłem na to

miasto najdziwniejsze, ale jak gdyby przez mgłę. Ich miłość nauczyła mnie

miłości. W tym mieście okazano mi tylko dobroć. W tym mieście nie pozwolono mi

się smucić. Byłem sierotą, a wśród tych kilku ludzi, których dotąd spotkałem,

czułem się jak wśród najbliższych.

Obudził mnie z zamyślenia cichy głos:

- Cóż to, chłopcze drogi, jesteś wzruszony?

- Nie wiem - odpowiedziałem również cicho.

Istotnie nie wiedziałem tego, bo kiedy otarłem oczy ręką, uśmiechnąłem się.

- Ach! - zaśmiał się pan Koliński.

- Ta i jego już Lwów opętał! - zawołał nagle student.

"Ta" mam wrażenie, że to "takoj" prawda - jak mówią we Lwowie, którego duszę

ukazano mi w słońcu.

Jakim sposobem dowiedział się o tym mój nieznany przyjaciel, tego dojść nie

mogę. Wkrótce po powrocie do domu wręczono mi kartkę z tymi słowami:

Widziałem twoje wzruszenie. Jesteś dobry i masz czyste serce. Czas, bym ci się

ukazał. Bądź jutro w świętym miejscu Lwowa!

Zdumiałem się. List był pisany zwyczajną prozą.

ORLĘTA

Jestem poruszony, mam w sercu niepokój. Od dni kilku żyję w nowym świecie i

wśród nowych ludzi wprowadzony między nich niewidzialną ręką. Wreszcie mam

ujrzeć tego, który mną tak tajemniczo kieruje. Przepełnia mnie głęboka ufność,

że spotkam dobrego człowieka. Wciąż o tym myślę. Pan Koliński wyszedł, zostałem

sam. Aby ukoić moje niepokoje, wziąłem z biblioteki jakąś książkę, na chybi

trafi. Jaki cudowny przypadek! Pierwsza jej stronica ogłasza, że książkę tę

napisał - Stanisław Koliński - mój zacny pan Koliński, bo jemu na imię

Stanisław. Tytuł książki: Dusza mojego miasta. Zacząłem ją czytać, właściwiej

mówiąc, pochłaniać. Zdawało mi się, że słyszę jego głęboki głos i te słyszę

słowa, które nam mówił na Wysokim Zamku. Musi on mieć pełną duszę tego Lwowa,

jeśli i mówi o nim, i pisze. Jeden rozdział tej książki smucił się, że Lwów,

miasto świetne, napełnione duchem twórczym, poezją, muzyką i tęczami malarstwa,

z chwilą kiedy przestał być stolicą, przycichł i przygasł, część lwią swojej

twórczej potęgi oddawszy - jak należy - Warszawie.

Nic to jednak! - pisał ten szlachetny autor. - Zasiejemy rolę na nowo. Żyzna

gleba duszy lwowskiej nowy z siebie dobędzie las, nowe kwiaty i nowe strugi

poezji z niej wypłyną. Ci, co pozostali w ukochanym swoim mieście, orzą ją

sercami, a ci, co później przyjdą, nową dla niego wyprzeda chwalę i krwią bujną

napełnią jego serce!

Śnił mi się Lwów tej nocy równie piękny we śnie, jak na jawie. Rankiem skoro

świt byłem odziany. To mój dzień uroczysty. Mam dzisiaj pójść na "święte miejsce

Lwowa". Gdzie jest to miejsce? Czy to góra, czy kurhan, czy to kościół?

Zapytany o nie, pan Koliński rzekł z nadzwyczajną słodyczą:

- Wiem, gdzie jest to "święte miejsce". I ja cię tam zaprowadzę.

Pojechaliśmy tramwajem na drugi koniec miasta do sławnej dzielnicy

Łyczakowskiej, siedziby roboczego ludu, najweselszej we Lwowie, najbujniejszej i

śpiewającej. Rodzą się w niej piosenki o każdym ważniejszym zdarzeniu w mieście

i wędrują potem przez wszystkie ulice i wzgórza.

Dojechaliśmy do bram cmentarza. Przedziwny jest ten cmentarz, wygląda jak

ogromny ogród na wzdętym niskim wzgórzu. Nad grobami szumią potężne drzewa. Jest

to podobno jeden z najpiękniejszych cmentarzów w Polsce, ten równocześnie

Panteon Lwowa, bo słynni ludzie śpią na nim wiecznym snem. Niewiele takich

grobów pokazał mi pan Koliński, lecz na każdym wśród nich promienisty unosi się

blask. Przecie tu spoczywa i Goszczyński, i pułkownik Ordon, historyk przesławny

Karol Szajnocha, wielka poetka Maria Konopnicka i wielu ludzi wspaniałych. Jest

wśród nich i ten, którego nazwisko nieśmiertelność oznacza - to Artur Grottger!

Myślałem, że tu jest "święte miejsce" Lwowa, lecz pan

Koliński wiedzie mnie dalej dróżką pod górę na wzniesienie, do którego stóp

podchodzą sady i ku któremu białe podmiejskie zbliżyły się domostwa. Co to? To

inny jakiś cmentarz, jakiś nowszy, bo nie rosną tu potężne drzewa, tylko młode

jeszcze krzewiny. Na tym wielkim, starym cmentarzu tuż obok każdy grób jest

inny, każdy nagrobek ma kształt odmienny, a tu krzyże jednakie, skromniutkie,

biedniutkie, stanęły w niepoliczonych rzędach. Żadnych tu nie widzę marmurów,

tylko kwiaty, kwiaty i kwiaty. Krzyże i kwiaty, oto wszystko.

Widzę, że pan Koliński przystanął, ogarnął spojrzeniem to ogromne wojsko krzyżów

i uśmiechnął się tak czule, jak ojciec na widok swoich drobnych dzieci.

Wyciągnął przed siebie ręce miłosnym ruchem, jak gdyby chciał je wszystkie

zagarnąć, te małe mogiłki, i przycisnąć do piersi. Potem rzekł cicho:

- Michasiu! Tu jest święte miejsce Lwowa... Tu leżą jego dzieci... To jest

cmentarz orląt... Naszych dzieci... Tu jest...

Nie mógł mówić dalej. A we mnie zaczęło się nagle tłuc serce. Więc tutaj? Tutaj

leżą dzieci bohaterskie, najdumniejsze dzieci świata, śmiercią pobite w obronie

najdroższego swojego miasta. Rówieśnicy moi i młodsi ode mnie... Uczniaki...

Chłopcy i dziewczęta. O, Jezus Maria! Śmierć chyba musiała płakać, kiedy tuliła

do siebie dzieci płomiennookie, co z martwych rącząt nie chciały wypuścić

karabinów.

Szliśmy drożynami wśród tych najdziwniejszych grobów na świecie. Usiedliśmy

potem na stopniu kamiennego pomnika chwały, który jest wspólnym pomnikiem tej

armii dziecięcej i strzeże ich grobów jak kamienna wieża. Pan Koliński rzekł po

chwili głosem już spokojnym:

- Dwa tysiące grobów wyrosło tutaj, a wśród nich sto trzydzieści cztery jest

bezimiennych. Nie można było odszukać nazwisk tych żołnierzów nieznanych. Pan

Bóg je ma zapisane... Od listopada 1918 r. do czerwca 1919 r. śmierć szukała ich

po wszystkich pobojowiskach Lwowa... Czterech Francuzów tu leży i trzech

Amerykanów, szlachetnych towarzyszów naszych dzieci... Tylko śmierć i matki tych

dzieci wiedzą, jak się zwały i w jakim były wieku. I taki jeden tu leży

chłopczyna, co miał zaledwie ponad lat dziesięć. Śpią tu, dzieciska jedyne, z

towarzyszami wiernymi, wśród szewców, krawców, ślusarzów i biedaków, którym

chciano zabrać jedyny ich skarb: miasto.

Położył rękę na mojej ręce i milczeliśmy długo. Potem powiedział mi głębokie

słowa o tych śpiących pod kwiatami, o tajemnicy ich bohaterstwa, śmierci i

nieśmiertelnej ich chwały. Czytam te słowa bez błędu, bo mam je na zawsze

wpisane w sercu jak w książce:

- Wtedy, drogi mój, nie tylko ludzie walczyli, mężczyźni i kobiety, walczyły

bowiem i mury. I te dzieci walczyły, bo już znikąd nie było nadziei. Dawno to

już było... Już na grobach kwiaty wyrosły... Oręż odpoczywa, a Polska starym

zwyczajem, wedle swej odwiecznej racji stanu, sercem walczy, pragnie zniewalać

miłością i nauczać powszechnej zgody. Czy mnie rozumiesz?

- Tak! - szepnąłem.

- Był jednak czas, kiedy ci, co leżą w niepoliczonych lwowskich grobach, musieli

uczynić rzecz wielką i sprawiedliwą. Zrozpaczeni widząc, że niczego nie dokażą

sercem, musieli walczyć "jasnym mieczem państwa". Podpisali swoją krwią manifest

o nienaruszalności granic, a granice wytyczyli kopcami swoich grobów. Walczyli

na śmierć wbrew nadziei, aby zaświadczyć, że idea jest nieśmiertelna i że wobec

niej niczym jest ofiara życia. A tą ideą, chłopcze, była całość i wielkość

Ojczyzny. Ukochanie każdej grudki jej ziemi, bo jest ona użyźniona naszym trudem

i krwią, wzruszona jak lemieszem, nie umęczona pracą wieków. Nawet te dzieci

wiedziały o tym nauczone przez własne matki. I one, te dzieci, co szły na

śmierć, aby starym pomóc żołnierzom, dziadkom swoim i ojcom, nauczyły nas wiary

w nadprzyrodzoną moc ducha.

Dlatego tak czcimy tych rycerzyków malutkich, tych męczenników za całość

Ojczyzny, że nie utracili nadziei, że pokonali rozpacz, że zamiast płakać -

walczyli, że walcząc - ginęli, i że na wieki wieków utrwalili w tych, co

pozostali żywi, wiarę w wolę zwycięstwa.

Zatoczył ręką i wskazując mi szereg grobów mówił z nagłym ożywieniem:

- Spójrz, synu, i powiedz, czy to jest cmentarz, nad którym unosi się smutek?

Nie, o, nie! Ile razy tu przychodzę, uśmiecham się, bo mi się zdaje, że spod

okwieconych grobów bije jakiś blask. Zdaje mi się, że przyszedłem na bujną łąkę,

na której życie wyrasta z mogił. Wciąż mi się zdaje, że te chłopaki patrzą

jarzącymi się oczyma, czy wśród nas, starych, żyje to, co oni zbudzili swoją

śmiercią? Wiesz, dziecko moje, że ten cmentarz, jakiego drugiego nie ma na całym

świecie, jest jak gdyby szkołą. Pod opieką swoich wodzów, których groby ot tam,

w kamiennym tłoczą się szeregu, leżą tutaj uczniowie w mundurkach, więc to

szkoła, w której dzieci nauczają siwych ludzi, takich jak ja, że z takiej

bohaterskiej śmierci najbujniej wyrasta życie!

Spojrzał na mnie, a widząc, że w oczach mam duże łzy, zgromił mnie dobrotliwie:

- Otrzyj te łzy, otrzyj je czym prędzej! Im nie wolno pokazywać łez. To

bohaterskie dzieci, które nie płakały. Nawet ich matki, święte, ofiarne matki,

ukrywają łzy, aby ich nie smucić. Przecież oni ginęli po to, aby radość i miłość

wyrosły w ich mieście. To dumne chłopaki, to dumne dziewczęta! To gniazdo

orląt!... Uśmiechnij się do nich jak brat, ofiaruj im serce, ukochaj ich,

pozdrów okrzykiem, jasnym i szczęśliwym, ale nie płacz!

Nie mogłem jednak powstrzymać łez. Wodziłem wilgotnymi oczami po drewnianych

krzyżach i każdy grób pragnąłem ucałować spojrzeniem. Pomyślałem sobie wtedy:

jakie pracowite, jakie czyste, jakie nieskazitelne musi być teraz całe moje

życie, aby było tyle warte, co ich purpurowa, skrwawiona śmierć! Już nie trzeba

będzie padać na polu walki, trzeba jednak żyć bohatersko. Będę tak żył!

W tej chwili pragnąłem na zawsze pozostać w tym mieście, wśród tych grobów, z

których kwiaty wyrosły, wśród tych murów, które walczyły. Jeśli ten nieznajomy

mój opiekun zatrzyma mnie przy sobie, pozostanę z radością. Nie ma go jednak.

Nie przyszedł mimo obietnicy. Jesteśmy tu sami. Rozejrzałem się dokoła i

wpatrzyłem się w bramę.

- Szukasz kogo? - zapytał pan Koliński.

- Tak. "On" miał przyjść. Tutaj mi naznaczył spotkanie.

Pan Koliński milczał przez dłuższą chwilę, potem rzekł z dziwnym wzruszeniem:

- "On" nie przyjdzie...

- Czemu? - krzyknąłem zduszonym głosem.

- Bo już tu jest... przy tobie... To ja, Michasiu, jestem tym nieznajomym, co

ciebie wezwał do Lwowa... Ja do ciebie pisałem te niezgrabne listy. Widzę na

twojej twarzy zdumienie, lecz gdy wszystko zrozumiesz...

Wiadomość była tak niespodziewana, że świat cały ze mną zatoczył nagły krąg i

długa upłynęła chwila, zanim mogłem przerwać tę podróż w zdumienie. Uczyniłem to

prostym sposobem, uchwyciwszy się obiema rękami pana Kolińskiego. Wszystko

stanęło, tylko moje serce gnało jeszcze cwałem. On mnie objął ramieniem i mówił

serdecznie:

- Długo trzeba by opowiadać, skąd znalem twojego ojca. Kiedyś opowiem ci

dokładnie, jak ten człowiek wspaniale szlachetny, choć młodszy ode mnie prawie o

lat kilkanaście, zaważył w moim życiu. Okazał mi dawno, dawno temu tyle serca,

co ukochany brat. Potem nasze drogi się rozeszły. Zdawało mi się zawsze, że

ojciec twój mnie unika, jak gdyby się bał mojej wdzięczności. Dzielny to był

człowiek! I dopiero przypadek, przypadek najbardziej prosty, przypomniał mi go

przed niedawnym czasem. Dowiedziałem się ze zgrozą i z najgłębszym smutkiem o

jego śmierci, o śmierci twojej matki i o tobie. Wtedy postanowiłem natychmiast

zająć dobrego człowieka i odszukałem cię z wielkim trudem.

Chciałem gorączkowo zapytać o coś, pan Koliński jednak przerwał mi szybko:

- Wszystko ci wytłumaczę, wszystko! Oczywiście, mogłem przyjść do ciebie,

zagarnąć cię w ramiona i zabrać ze sobą. Tu się jednak historia wikła.

Pragnieniem moim najgorętszym było, abyś zajął czyjeś miejsce. Abyś zastąpił

kogoś, kto mi był najdroższą istotą na świecie... Umyśliłem sobie, że ten, który

zajmie moje serce i wypełni jego smutną pustkę, musi być podobny do tego,

który... Za chwilę się dowiesz... Słowem, chciałem cię poznać. Dokładnie

poznać... Chciałem ujrzeć twoje serce... Otóż powiadam ci szczerze i uczciwie,

gdybyś był inny, niż jesteś, zapewniłbym ci byt, odziałbym cię, nakarmiłbym cię

i kazałbym cię uczyć, ale nie dałbym ci jednego: miłości. Z niepokojem wielkim

szukałem sposobów, aby cię wypróbować. Przebacz mi, drogi chłopcze! Przebacz mi

te tajemnicze wiersze. Ten, którego miałeś zastąpić, kochał przygodę,

nadzwyczajność i miał zamiłowanie do takich chłopięcych radości, do

rozwiązywania zagadek, a ja, pisarz byle jaki i byle jaki poeta, radowałem się

razem z nim... To były nasze igraszki! Wziąłeś w nich udział bez wahania i też

poszedłeś szukać przygody. Nie uląkłeś się ani podróży, ani nieznanych zdarzeń,

szedłeś śmiało i patrzyłeś bystrze! I doskonale zaszedłeś, a przyznaj, że cię od

razu, już pierwszego dnia zabrałem do domu, który będzie twoim domem.

Zarumieniłem się i silniej jeszcze przytuliłem się do tego starego człowieka,

który mnie, "mikrusa", prosił o przebaczenie.

- Ale to nie wszystko, Michasiu! Wiesz już, czym dla mnie jest to miasto, a

dowiesz się, czym było dla tego, o którym ci się spowiadam. Kocham je, a on...

Później, później... Dość, że pragnąłem z całej duszy, abyś i ty je pokochał.

Patrzyłem w twoje oczy, widziałem każde twoje słowo. Kiedy ci opowiadałem o

duszy tego miasta, byłeś wzruszony i ja się wzruszyłem. Znam ciebie już

dokładnie: jesteś uczciwym chłopcem, rozumnym i dobrym, masz serce czułe i jasne

spojrzenie. Powiedziałem sobie wczoraj, że jesteś godny tego, byś zajął miejsce

opróżnione... opróżnione miejsce w moim sercu...

- Czyje? - zapytałem cichutko.

Stary człowiek podniósł się ciężko i ująwszy mnie za rękę powoli powiódł

pomiędzy groby. Szliśmy w wielkiej ciszy, jak gdyby obawiając się, że odgłosem

kroków zbudzimy śpiących. Pan Koliński zatrzymał się przy grobie i powiedział

jasnym głosem:

- Jego miejsce!

Spojrzałem na tabliczkę na krzyżu:

Jaś Koliński zginął śmiercią bohaterską

w obronie ukochanego miasta

w wieku lat czternastu.

O, Boże!

Miałem takie dziwne uczucie, że z gęstwy kwiatów patrzą na mnie błękitne,

serdeczne, chłopięce oczy i uśmiechają się do mnie. Więc i ja uśmiechnąłem się

tak tkliwie i tak czule, że aż oczy moje nabiegły łzami.

- To mój syn - mówił z radosną dumą pan Koliński. - Miał czternaście lat, tyle

co ty w tej chwili... Poszedł bronić Lwowa. Dzielnie go bronił! Przenosił

sztafety pod kulami, aż wreszcie dwie z nich znalazły jego serce. Widzisz teraz,

kogo masz zastąpić? Wspaniałego chłopca! Dumnego chłopca! Takiego, co się nie

zawahał... Napisał do mnie list i poszedł do walki... Zostałem sam z cierpieniem

w sercu, ale i z dumą w sercu... Pewnie troskał się mój chłopak, że taki sam

jestem na świecie, i może to on mi pomógł odnaleźć ciebie... Zastąpisz go,

Michasiu!

- Zastąpię! - odpowiedziałem serdecznie.

- Będziesz moim synem... Ja jestem sam, a ty jesteś sierotą... Dobrze nam będzie

razem... Już nie będę pisał do ciebie wierszy, ale za to przyjdziemy tu razem od

czasu do czasu i opowiemy: ja synowi swojemu, a ty starszemu swojemu bratu o

wszystkim, co się dzieje we Lwowie. On mu był wierny aż do śmierci. Ja mu będę

wierny aż do śmierci...

- I ja mu przysięgam miłość i wierność aż do śmierci! - rzekłem głośno.

Pan Koliński ogarnął mnie tkliwie i ucałował. Był jakiś radosny i szczęśliwy.

Zaśmiał się i nachyliwszy się nad ukwieconą mogiłką mówił cichutko:

- Słyszysz, synku? Zdobyliśmy jeszcze jedną duszę...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kornel Makuszyński Uśmiech Lwowa (m76)
K Makuszyński Uśmiech Lwowa
Makuszyński Kornel Uśmiech Lwowa
Makuszynski Kornel Usmiech Lwowa
Makuszynski Kornel Usmiech Lwowa
53 Makuszyński Kornel Listy ze Lwowa
53 Makuszyński Kornel Listy ze Lwowa
Kornel Makuszyński Dziewięć kochanek kawalera Dorna
Kornel Makuszynski Przyjaciel wesolego diabla (www ksiazki4u prv pl)
Kornel Makuszyński Piąte przez dziesiąte
Kornel Makuszyński Awantura o Basię
Kornel Makuszynski Bezgrzeszne lata (www ksiazki4u prv pl)
Kornel Makuszynski Aniol
Kornel Makuszyński BARDZO DZIWNE BAJKI
Kornel Makuszyński Sprawa o pocałunek ( opowieść )
Kornel Makuszyński Bezgrzeszne lata
Kornel Makuszynski Fatalna szpilka
Kornel Makuszynski Wyprawa Pod Psem
Kornel Makuszyński AWANTURY ARABSKIE

więcej podobnych podstron