K Makuszyński Uśmiech Lwowa

background image

Z chomika Valinor

KORNEL MAKUSZYŃSKI

UŚMIECH LWOWA

NIEZNAJOMY JEST WIELKIM DZIWAKIEM

Mialem czternaście lat, kiedy zostałem sam na
świecie. Ojciec mój umarł przed dwoma laty, matka
przed kilku miesiącami. Przygarnęli mnie rodzice
mego kolegi, Tadeusza Borowińskiego. Dręczyło
mnie to, gdyż źle im się wiodło; Tadzio odznaczał się
takim apetytem, że mógłby dostać wielki złoty medal
na wszechświatowej wystawie, a ja po jednym tylko
popisie mogłem dostać mały, również złoty, i list
pochwalny. Nie byłem więc takim nabytkiem, o
który należało zbyt natarczywie prosić Pana Boga.
Zacząłem przeto pilnie rozmyślać, co począć z
czternastoletnim dryblasem, który się zowie Michał
Korecki i wcale dobrze się uczy, ma jednak tę czarną
wadę, że go nie można odzwyczaić od jedzenia i od
zdzierania jedynej pary butów?

background image

Ja jestem tym dryblasem, bo rosnę szybko jak dzikie
wino i niedługo wyskoczę z własnego ubranka, które
zdradza już ostatek cierpliwości. Niedługo z moim
wesołym przyjacielem, Tadziem, tak objemy dom
jak termity. Jeśli nie uda mi się zdobyć jakiejś
korepetycji lub jeśli nie wymyślę innego sposobu,
abym się sam mógł wyżywić, nie wiem, co będzie? Z
tym jest najgorsza sprawa, że za tydzień zaczynają
się wakacje, a przez lato żadnej pracy nie znajdę.
Rozmyślałem gorzko patrząc przez okno na chmury
jak gdyby w nadziei, że na jednej z nich, jak na
wielbłądzie, przycwałuje w moją stronę jakiś
nieznany wuj albo daleka ciotka i zawoła mnie po
imieniu. Wujowie jednak, ani ciotki nie jeżdżą na
chmurach. Nie wiedziałem zresztą, czy mam gdzie na
świecie jakich krewnych. Nikt się po mnie ani do
mnie nie zgłosił. Jesteś, Michałku, sam jak ptak
zabłąkany na pustyni.
Wszedł Tadzio i szybko zbliżył się do mnie.
- List do ciebie! - szepnął niezmiernie przejęty.
Podał mi ogromny list, na którym z jednej strony
wypisane było wielkimi literami nazwisko, a na
drugiej krwawiło się pięć ogromnych pieczęci z
czerwonego laku. Ten, który go pisał, nie mógł
powiedzieć, jak ów wesoły pisarz, co zakleiwszy list
opłatkiem dopisał: "Przebacz Polaku, lecz nie mam
laku!"
List sprawiał swoim wyglądem potężne wrażenie.
Obracałem go w rękach z jakimś zabobonnym
strachem. Wszystkiego mogłem się spodziewać na

background image

tym świecie, ale nie listu. Ludożerca w afrykańskiej
puszczy mógł łacniej list otrzymać niźli ja. A jednak
ktoś do mnie napisał! Nie miałem odwagi otwarcia
tego listu i naruszenia pięciu pieczęci.
Tadzio patrzył też ze strachem i szeptał gorączkowo:
- Wchodzę w bramę, a wtem zbliża się jakiś pan...
Taki jakiś wysoki i chudy. "Czy ty, chłopcze, jesteś
Michał Korecki?" - powiada. Ja mu na to, że nie, ale
że ty u nas mieszkasz. Wtedy on daje mi list l mówi:
"Daj go Michasiowi! To bardzo ważny list!"
Wziąłem list, a ten pan gdzieś się podział. Tak
prędko odszedł, że nie miałem czasu, aby mu się
dobrze przyjrzeć! Boże drogi, co to wszystko znaczy?
Przeczytaj, prędko przeczytaj!
Nie trzeba mnie było zachęcać! Otworzyłem list z
nerwowym pośpiechem i wydobyłem z niego dużą
kartkę zapisanego papieru i dwa banknoty.
- Pieniądze! - zawołał Tadzio.
- Czytajmy... - szepnąłem nieswoim głosem.
Przepisuję tutaj ten list dosłownie, każdej zresztą
chwili mogę go wypowiedzieć z pamięci, czytałem go
bowiem ze sto razy. Był on łatwy do zapamiętania,
bo był pisany... wierszami!

Powiedzieli mi ludzie, kochane me dziecię,
Ze nikogo już z bliskich nie masz na tym świecie,
Lecz istnieje przyjaciel, me znany nikomu,
Który ciebie we własnym chce wychować domu
A dlaczego to czyni, będziesz wiedział o tem,
Ale jeszcze me teraz, tylko nieco potem

background image

Dumy twojej nie zranię! Klnę się na Zawiszę,
Żem uczciwy przyjaciel i sercem list piszę!
Znajdź mnie, miły Michałku, by złożyć dowody,
Żeś jest bystry i dzielny, choć tak bardzo miody
Jeżeli mnie odnajdziesz, rzecz postanowiona
Nieznany Cię przyjaciel zagarnie w ramiona,
Lecz jeśli nie potrafisz, to dowodem będzie,
Żeś wcale me jest orłem, lecz kurą na grzędzie.
Ruszaj w drogę i szukaj! Ja ci tylko mogę
Wyborne dać wskazówki na zawiłą drogę'
Znajdź miasto w polskiej ziemi W tego miasta
bramie
Lew stoi, więc go nigdy żadna moc me złamie
Od wieków jest to miasto zamknięte na zamek,
Co zawsze jest otwarty, bez klucza i klamek
Nad rzeką owe miasto w wielkiej rośnie chwale,
Lecz choć jest w mm ta rzeka, me ma rzeki wcale!

Ze wzgórz schodzą do rzeki parki i ogrody, Lecz nie
mogą się napić, bo me widać wody Skoro dworzec
opuścisz, do pierwszej idź mety Tam gdzie stoi
wyniosły dom świętej Elżbiety Potem szewca
odnajdziesz, co z chorągwią w dłoni, Choć ciągle
nieruchomy, jednak wroga goni. Pokłoń mu się z
szacunkiem, a on ci w te pędy Powie, co masz
uczynić, dokąd iść, którędy?
- To nadzwyczajne! - zawołał Tadzio, któremu na
twarzy wybiegły rumieńce.
Ja musiałem być blady. Przez głowę moją przebiegły
najdziwniejsze myśli. Czy to żart, czy to prawda?

background image

Kim jest ten człowiek, co taki list napisał? Jakim
sposobem dowiedział się o mnie? Czy to on sam
oddał list Tadziowi? Czemu nie przyszedł wprost do
mnie, aby mi powiedzieć zwyczajną zrozumiałą
mową, o czym tak zagadkowo pisze w liście? Mówi
wprawdzie, że po to czyni to wszystko, aby się o
mojej przekonać bystrości. Czy dlatego mam szukać
jakiegoś zaczarowanego miasta, zamkniętego
otwartym zamkiem, miasta, w którego bramie stoi
lew, rzeki, która jest i której nie ma, nieruchomego
szewca? Co ja mam począć z tym listem, jakiego nikt
chyba dotąd nie otrzymał? W głowie mi szumi, w
ręku trzymam dwa banknoty.
- Może to fałszywe? - szepnął z przestrachem Tadzio.
- Nie wiem... - odpowiedziałem z trwogą. - List w
każdym razie jest prawdziwy.
Udaliśmy się po pomoc i radę do pana
Borowińskiego. Przeczytał dziwne pismo dwa razy,
kręcił głową, marszczył czoło, wreszcie rzekł po
długim namyśle:
- Nie wydaje mi się, aby ten list był żartem. Zbyt
kosztowny byłby to żart ze względu na załączone
pieniądze i zbyt okrutny ze względu na ciebie. Ten,
co to pisał, jest niewątpliwie dziwakiem, lecz jakimś
poczciwym dziwakiem. Musi to być człowiek dobry,
który wymyślił oryginalny sposób, aby doświadczyć
twojej bystrości. I nie tylko dobry, lecz nawet
subtelny. Wie o tym, że słuszną powodowany dumą
mógłbyś nie przyjąć pomocy od obcego człowieka,
więc cię zapewnia o swoich szlachetnych intencjach,

background image

płynących ze szczerego serca. Podoba mi się ten
nieznajomy człowiek, który ciebie woła w tak dziwny
sposób. Zgódź się na tą próbę, mój chłopcze! Nie
myśl, na Boga, że chcemy się ciebie pozbyć z domu.
Może jednak cała twoja przyszłość mieści się w tym
dziwnym liście. Spróbuj! Uda ci się, to dobrze, nie
uda się, wtedy powrócisz do nas. Powinno ci się
jednak udać! Jesteś skautem, "poszukiwaczem
ścieżek", więc nie dasz się zbić z tropu.
- Jemu wszystko się uda! - zawołał Tadzio.
- Szukajmy - rzekł pan Borowiński. - A raczej: ty
szukaj sam! Wprawdzie ten pan nie zastrzegł w
swoim cyrografie, żeby ci nie pomagać w
rozwiązywaniu zagadki, ale może dlatego tylko, że
mu brakło rymu. Lojalniej jednak będzie, jeśli
rozwiążesz ją sam.
- Słusznie - poświadczyłem skwapliwie.
- Przetłumacz więc te tajemnicze wiersze na
zwyczajną prozę.
Namyśliłem się głęboko i zacząłem w ten sposób
objaśniać ów list:
- Miasto, w którym mieszka ów pan, leży w Polsce.
To jest pewne, bo sam o tym pisze. Można się tam
dostać koleją, bo też sam pisze o dworcu kolejowym.
Jest to jakieś znaczniejsze miasto, bo "w wielkiej
rośnie chwale". Czy dobrze rozumuję?
- Bardzo dobrze! Co jeszcze wiemy o tym mieście?
- To, że leży na wzgórzach. Ale czy leży ono blisko,
czy daleko od Warszawy? Myślę, że daleko.
- Dlaczego tak myślisz?

background image

- Ten pan przypuszcza z całą pewnością, że pojadę
trzecią klasą najtańszego pociągu, i daje mi na
podróż czterdzieści złotych. Znaczną przestrzeń
można przejechać za takie pieniądze, więc to miasto
leży daleko od Warszawy.
- Świetnie! - zawołał Tadzio.
- Dobrze! - rzekł ojciec. - Wiemy już coś niecoś o tym
mieście, tego nie wiemy, jak się zowie. Gdybyś to
odgadł,
łatwiej byłoby ci wytłumaczyć najdziwniejszą część
zagadki która mnie tez przestrasza.
Zebrałem wszystkie myśli i powtarzałem cicho:
- "... W tego miasta bramie stoi lew..." Lew, stoi
lew... Co to ma oznaczać? To chyba musi być herb
miasta. Warszawa ma w herbie syrenę, tamto miasto
ma lwa. Zaraz... zaraz!
- Coś mi się już majaczy! - rzeki z uśmiechem pan
Borowiński.
- Drogi panie! Proszę nie mówić, bo ja odgadnę sam.
Więc w bramie stoi lew i miasto "rośnie w chwale".
Jakieś lwie miasto, jakieś... O, Boże! To przecież
Lwów!
- Nie ulega wątpliwości! Ja myślę tak samo. W liście
są jednak inne ślady. Jak on tam pisze o tym zamku?
Odczytywałem raz jeszcze ustęp o "otwartym
zamku", który "zamyka" miasto. Myśleliśmy
wszyscy i nikt tego nie odgadł. Zasępiłem się po
pierwszym, łatwym triumfie: zagadka była zbyt
trudna. Usiłowaliśmy przeto rozwikłać drugą, o tej

background image

dziwnej rzece, która jest w tym mieście i której... nie
ma wcale.
- To okropne! - martwił się Tadzio.
Wtedy przyszło mi na myśl, że trzeba zajrzeć do
podręcznika. Wertowałem gorączkowo jego kartki.
Jest, jest! Czytałem szybko:
"Lwów, miasto w Małopolsce Wschodniej nad rzeką
Pełtwią..."
- Mamy rzekę! - zawołałem z radością.
- Cóż z tego, że mamy, kiedy teraz idzie o to, aby jej
nie było - rzekł ojciec Tadzia w zamyśleniu. - Nikt z
nas nie był we Lwowie, więc...
- Mamusia była! - zawołał Tadzio.
- Prawda! Była tam przez trzy dni jadąc do
Truskawca. Może co wie o tej pomylonej rzece, która
raz jest, a raz jej nie ma.
Zapytaliśmy panią Borowińską chórem ku jej
wielkiemu zdumieniu:
Czy jest we Lwowie rzeka?
Nie ma tam żadnej rzeki! - powiedziała.
Proszę pani, niech pani sobie przypomni, bo to
ważna sprawa
Dobra kobieta wzruszyła ramionami.
- Mogę przysiąc, że nie ma. Schodziłam cały Lwów,
bo jest śliczny. Widziałam każdy zakątek, jakże więc
nie miałabym zauważyć rzeki? Powtarzam, że tam
nie ma żadnej. Pokazaliśmy jej podręcznik, w
którym płynie rzeka Pełtew. - To dziwne! To bardzo
dziwne! Albo oni się pomylili, albo ja... Ale nie! Ja
naprawdę mogę przysiąc...

background image

- Doskonale! - zawołał pan Borowiński. - Jedni
wiedzą o tej rzece, inni nie wiedzą. Jest to bardzo
śmieszne, ale widać, że tak może być. Zgadza się,
Michałku, to Lwów!
- Ale co będzie z tym zaczarowanym zamkiem? I z
tym nieruchomym szewcem, do którego mam się
zgłosić? Jakżeż ja go znajdę?
- Pójdziesz po nitce do kłębka. Na miejscu łatwiej ci
to przyjdzie. Bystrze odgadłeś początek, odgadniesz
resztę.
Zarumieniłem się i ufność wstąpiła we mnie. Zaczęła
mi się podobać ta cała przygoda. Będę miał
pracowite, ale niezwykłe wakacje, szukając tego
dobrego człowieka, co się ukrył w gąszczu zagadek.
To doskonałe! Muszę otworzyć - otwarty zamek.
Jadę do miasta, w którego bramie stoi lew...

IDĘ SZUKAĆ BOHATERSKIEGO SZEWCA

Jechałem przez całą noc. Obudziłem się o świcie i od
razu jak rozgadana wielkim szczebiotem gromada
ptactwa opadły mnie rojem najdziwniejsze myśli.
Wpadałem w zwątpienie, aby po chwili znowu
zaczerpnąć odwagi. Bardzo jednak niespokojnie
tłukło się we mnie serce, kiedy w śliczny, słoneczny
poranek wysiadłem na dworcu lwowskim. Och, jakiż
wspaniały dworzec! Ogromny, dwoma szklanymi
dachami nakryty, ze szkła cały i żelaza. Przyjrzałem
się ze zdumieniem, jak wielkie i ciężkie kufry
dobywają się z podziemi podnoszone przez duży

background image

dźwig. Sam zaraz potem zszedłem w te podziemia, w
tunele, które wiodą do wyjścia. Byłem nieco
oszołomiony, a przy tym głodny, więc zacząłem się
błąkać po obszernych halach, nie wiedząc, dokąd
pójść? Przyjrzał mi się ten i ów i wtedy po raz
pierwszy usłyszałem lwowską mowę. Jest ona
przedziwnie śpiewna i jakaś słodka. Takie odniosłem
wrażenie, jak gdyby była zawsze uśmiechnięta.
Ludzie też są uśmiechnięci. Musiałem ich zdziwić
swoją strapioną miną, bo od razu dwóch czy trzech
lwowiaków zwróciło się do mnie; zaczęli mnie
wypytywać troskliwie i serdecznie, czy mi mogą w
czym pomóc. Dziwni, kochani ludzie! Jak gdyby
jednego było za mało do tej sprawy, zebrała się ich
cała gromada i zaczęli się naradzać, gdzie mam
spożyć śniadanie, gdzie usiąść i co mam zjeść?
Zaprowadzili i mnie do kolejowego bufetu, usadowili
i każdy mi na pożegnanie pozostawił uśmiech. Byłem
wzruszony. Uśmiechnąłem się do wszystkich
serdecznie i takeśmy się pożegnali, jak gdybyśmy się
znali od dawna. Otucha we mnie wstąpiła, wśród
takich ludzi nie można zginąć. Nagle jeden z owej
gromadki powrócił i powiada:
- Ta jakby się panu tu nie spodobało, to niech pan
pójdzie na Gródecką ulicę do mleczarni. Niedaleko
stąd, koło Świętej Elżbiety!
Skoczyłem na równe nogi.
- Gdzie, gdzie? - zawołałem. - Pan powiedział koło
Św. Elżbiety? Koło domu Św. Elżbiety?

background image

- Ta koło jakiego domu? Czy pan hecy robi? Ta to
kościół, nie dom.
- Och, dziękuję panu! - krzyknąłem z radością.
- Nie ma za co... - odrzekł zdziwiony moją radością
lwowianin.
Dobrze przeto odgadłem! Nieznajomy mój przyjaciel
pragnie mi pokazać swoje miasto, swój Lwów. Jeśli
on jest taki miły, jak ci lwowianie, których dotąd
spotkałem, dobry to musi być człowiek.
Jadłem śniadanie szybko, bo mnie gnała wielka
niecierpliwość. Wziąłem moją maleńką walizeczkę,
by czym prędzej wyjść na ulicę. Powiedziano mi tam,
znowu z najmilszym uśmiechem, że muszę iść prosto,
potem skręcić w lewo. Trzech zacnych przechodniów
ofiarowało się, że mnie zaprowadzą, ale
podziękowałem im serdecznie, gdyż droga była
prosta i łatwa. Szedłem wesoło, bo się jakoś wszystko
doskonale klei. Naprzód, naprzód Michałku!
Wszedłem w jakąś ubogą dzielnicę, szarą i zasnutą
dymami wlokącymi się od kolejowych zabudowań.
Gdzieś tutaj powinien stać, biedny zapewne,
kościółek, którego szukam. Nagle krzyknąłem
niemal z podziwu, na obszernym placu pysznił się
potężny kościół o trzech wyniosłych wieżach.
Objaśniono mnie, że to właśnie jest Św. Elżbieta.
Trzeba się jej pokłonić, bo mi tak polecono. Z całego
uczyniłem to serca. Kiedy przystanąłem potem na
schodach, przed kościołem, aby go dobrze obejrzeć,
zbliżył się do mnie staruszek ksiądz.

background image

- Podoba ci się nasz kościół, drogi chłopcze? -
zapytał.
- O bardzo, bardzo! - zawołałem.
- Bo jest piękny - mówił ksiądz z miłością. -
Zbudowany jest w stylu romańsko-gotyckim,
szlachetny w liniach, spokojny i poważny. Cieszę się,
że cię tak zachwycił. Czy jesteś nietutejszy?
- Jestem z Warszawy - rzekłem nieśmiało. -
Przyjechałem dzisiaj rano.
- Z Warszawy? Patrzcie, patrzcie! Do krewnych
przyjechałeś?
Nagła myśl zaświtała w mej głowie.
- Nie, proszę księdza. Przyjechałem w bardzo ważnej
sprawie. Szukam jednego szewca.
- Kogo szukasz? Szewca? - zdumiał się ksiądz.
- Ale nie takiego zwyczajnego szewca. O, nie! Długo
by trzeba opowiadać, dlaczego go szukam. Niech się
ksiądz dobrodziej nie śmieje, ale muszę znaleźć
takiego szewca, który jest we Lwowie, i który "z
chorągwią w dłoni, choć ciągle nieruchomy, jednak
wroga goni".
Staruszek ksiądz spojrzał na mnie podejrzliwie i
nieznacznie się ode mnie odsunął.
- Chłopcze! - rzekł troskliwie. - Czy ty nie masz
gorączki?
- Skądże! Nie mam!
- Więc czemu gadasz wierszami? Czy żarty sobie
stroisz ze starego człowieka?
- Broń Boże! - krzyknąłem. - Proszę księdza, ja
naprawdę...

background image

- Niechże cię Pan Bóg ma w swojej opiece! - szepnął
poczciwy ksiądz i odwracając się ciągle podreptał
szybko do kościoła.
Musiał mnie uważać za wariata, bo też gadałem,
jakbym był pomylony. Zdaje się, że nie raz jeden
jeszcze mnie to spotka. Nie martw się, dzielny
skaucie! Pomyśl, co masz teraz uczynić? Zawezwij
tępą głowę do ciężkiej pracy, bo coś się jej myśleć nie
chce.
Ach! Któż mi o dziwnym szewcu prędzej powie niż
zwyczajny szewc? Po godle odnalazłem jakiegoś
zacnego szewca przy pobliskiej ulicy Leona Sapiehy;
wysłuchawszy mojej oszalałej opowieści, odłożył
kopyto, zmarszczył się i począł potężnie rozmyślać.
Czasem oczy wznosił ku niebu, gdzie wszystko
wiedzą, czasem stukał palcem w głowę i
nadsłuchiwał echa. Wreszcie rzekł:
- Żeby tak prawdę powiedzieć, to ja o takim szewcu
nie słyszałem, ale tak sobie myślę, że się taki w
naszym Lwowie znajdzie. U nas, jak trzeba,
wszystko się znajdzie, tylko poszukać. Powiada
kawaler, że ten szewc jest wciąż nieruchomy? Taki
jest! Jest taki! Na Łyczakowskiej jest szewc, co już
od dwudziestu lat jest nieruchomy, bo mu nogi
odjęło od wilgoci. Ta może to ten?
- A czy goni kiedy wroga? - zapytałem nieśmiało.
- Gonić, to on goni. Czasem żonę, kiedy za wiele
gada, a czasem chłopca, kiedy coś sknoci, ale to nie
wrogi. Zgadzałoby się, ale tylko w połowie. Jest
jeden but, ale pary nie ma. To na nic!

background image

- I chorągwi pewnie też nie ma?
- Chorągwi? A na co mu chorągiew? Rzemień ma i
tyle.
- Więc to nie on - powiedziałem smutno. - Bardzo
panu dziękuję...
- Nie ma za co... nie ma za co... Smutno mi, że pan aż
z Warszawy przyjechał, aby się tyle tylko
dowiedzieć. A ja bym do Warszawy po to tylko
pojechał, aby zobaczyć to Stare Miasto, gdzie się
narodził najsławniejszy polski szewc.
- Kiliński - powiedziałem mimo woli, zajęty myślami.
- O, tak! Największy szewc, pan pułkownik Kiliński!
A czy kawaler wie, że myśmy mu tu, we Lwowie, już
dawno pomnik postawili? Stoi on sobie na nim z
kamienia wykuty, a w ręce trzyma chorągiew.
- Jak pan powiedział?
- Powiedziałem, że ma chorągiew w prawej dłoni.
Tak jest wyobrażony, jakby Moskala gonił i wołał:
"Do broni, bracia, do broni!" Co się z panem dzieje?
Zdumiał się, bo go objąłem za szyję i ucałowałem w
siwe wąsiska.
- To on! - wołałem - To mój bohaterski szewc! I
nieruchomy jest, i goni wroga. Niech panu Bóg
zapłaci! Gdzie on stoi, panie drogi, gdzie on stoi?
- W swoim własnym parku - odrzekł szewc z dumą. -
W parku Kilińskiego. Tak, tak! To z pewnością on,
bo drugiego takiego nawet we Lwowie nie ma. Ta
pojęcia pan nie ma, jak ja się cieszę. Już kawaler
chce iść? Ledwo przyszedł, już odchodzi? O nie,
bardzo przepraszam! Tak nie można. Wieprzowina z

background image

kminkiem będzie na obiad, a we Lwowie głodnego
gościa nie wypuszcza się do parku. Cha! cha!
Musiałem pozostać i zjeść obiad. Nikt mnie tu nie
znał, nikt o mnie nie słyszał, a już mnie przygarnięto
i już mnie nakarmiono. To jakieś czarodziejskie
miasto! A na pożegnanie rzekł mi zacny szewc:
- A jakbyś, chłopczyno, nie miał gdzie głowy
przytulić, to przyjdź na noc.
Miałem łzy w oczach przy pożegnaniu i dopiero
osuszyło mi je słońce na ulicy.
Powtórzyła się ściśle poranna historia, gdyż wszyscy
chcieli mi wskazywać drogę do parku Kilińskiego.
Obejrzałem po drodze wspaniały gmach
Politechniki. Jakiś student widząc moje szeroko
rozwarte oczy uśmiechnął się i rzekł wesoło:
- Ładny budyneczek, co? Zachariewicz budował. A
gdyby cię, mikrusie, do środka wpuścili, tobyś tam
obrazy samego Matejki zobaczył.
- Przepraszam pana - rzekłem. - Co to jest
"mikrus"?
- Cha! cha! - zaśmiał się student. - Toś ty
nietutejszy?
Mikrus to po naszemu mały brzdąc. Nie gniewaj się!
Myślałem, żeś swój. A wiesz, kto to był Matejko?
- Wielki malarz, wspaniały malarz! - zawołałem.
- Zdałeś! Wcale nie jesteś mikrus, tylko szlachetna
osoba. Dokąd idziesz?
- Do parku Kilińskiego.
- Pójdziemy razem, bo ja też w tamtą stronę niosę
moje ciało.

background image

Rozgadaliśmy się, a on każde słowo skraplając
śmiechem objaśniał mi wszystko po drodze. Szliśmy
przez piękną dzielnicę pełną drzew i zieleni.
Minęliśmy ogromny gmach Szkoły Kadetów i
stanęliśmy wreszcie u jednej z bram wspaniałego
parku.
- Wal, bracie - rzekł student - tą drogą w dół, tylko
się nie rozpędzaj, bo wpadniesz do sadzawki i ryby
cię zjedzą. Dawaj łapę! Ale, ale! Nie wyglądasz na
księcia, więc pewnie jesteś goły, a do tego w podróży.
Wiesz co, stary, podzielę się z tobą tym, co mam.
- Bardzo panu dziękuję, ale ja mam pieniądze.
Wtedy on ryknął śmiechem.
- To całe szczęście, bo ja nie mam ani grosza przy
duszy, więc niewiele byś dostał. Świetny kawał, co?
Serwus, kolega! Niech ci nic nie dolega! Psiakość, to
do rymu! Bądź zdrów i nie bój się krów! Znowu do
rymu, jak Pana Boga kocham...
Tuż byłem daleko, a ten wesoły student jeszcze się
śmiał. Bardzo weseli ludzie mieszkają we Lwowie!
Prawdę mówiąc, muszą być weseli, skoro mają taki
cudny park. Rozłożony na wzgórzach, bujny, zielony
i srebrny, bogaty i napełniony ptasim rozgwarem,
przepysznie utrzymany, budzi radość w duszy. Ileż
tu kwiatów, ile drzew wyniosłych, ile krzewów!
Dróżki kręte jak małe potoki wiją się wśród
wąwozów i spływają do rzeki szerokiej drogi.
Wszedłem w jakąś prześliczną aleję wyniosłych,
przyciętych równo grabów i szedłem wśród niej jak
wśród zielonych murów. Jedna dróżka prowadzi w

background image

dół. Ach! Wśród kwiecistych rabatów, wśród
różnokolorowych kwietnych dywanów stoi pomnik:
to on! Kiliński... Bohaterski szewc... Ta druga stacja
mojej zawiłej wędrówki przepyszne ma mieszkanie
w przepysznym parku.
Tłum ludzi snuł się po drogach. Ja stanąłem tuż koło
pomnika i spojrzałem na tego, który na nim stoi:
wszak to on ma mi powiedzieć, co mam czynić dalej?
W tej chwili zbliżył się do mnie jakiś chłopczyna i
zapytał nieśmiało:
- Czy ty jesteś Michaś z Warszawy?
- Tak! - rzekłem szybko z drżeniem serca.
- List do ciebie - rzekł chłopiec, wręczył mi list i
uciekł.
Czytałem szybko:
Dzielnie, dzielnie, Michasiu! Mam cię wciąż na oku, I
o każdym wiem twoim do tej chwili kroku. Zanim
wieczór zapadnie, zanim znajdziesz łóżko, Idź zaraz
do Racławic, gdzie walczył Kościuszko! Z góry
spojrzyj na miasto, co w dali wyrasta, Bo w życiu
piękniejszego nie widziałeś miasta!

KOŚCIUSZKO WALCZY A SŁOŃCE ZACHODZI
PONAD LWOWEM

Już się nie obawiałem zawiłych zagadek. Prócz
zagadki o rzece i o tajemniczym zamku rozwiązałem
szczęśliwie wszystkie. Już nie zginę, tym pewniej nie
zginę, że ktoś wyraźnie nade mną czuwa i czyjeś oko
na mnie spogląda. Dodało mi to siły. Byłem

background image

wprawdzie zmęczony, a jeszcze więcej oszołomiony,
ale mam przecie czternaście lat! Wyspałem się w
pociągu, podjadłem sobie u zacnego szewca, więc
teraz tylko chwilę odpocznę i będę gotowy do nowej,
wesołe: awantury. Znalazłem Kilińskiego, będę
szukał teraz Kościuszki. Łatwo znalazłem
pułkownika, łatwiej przeto odnajdę jenerała, i to
wielkiego jenerała!
Usiadłem na ławce w parku i patrzyłem na
przechodzących. Może wśród nich krąży i mój
nieznany opiekun? Obserwowałem wszystkie twarze,
nikt jednak na mnie nie spojrzał. Wszyscy radowali
się słońcem, które wędrowało ponad parkiem i
całowało drzewa. W pobliskiej sadzawce rzucały się
ryby. Mnóstwo dzieci biegało po drożynach wśród
kwiatów. Przebiegający obok mnie chłopiec, w moim
zapewne wieku, nagle się zatrzymał i spojrzał na
mnie ciekawie. Miał miłą twarz, ale mnóstwo na niej
piegów. Jasne jego włosy były w takim nieładzie, jak
gdyby wielka burza starmosiła łan żyta. Patrzył na
mnie, obchodząc mnie ze wszystkich stron, potem
bez dłuższych wstępów oświadczył mi, że mnie
stłucze na kwaśne jabłko. Na moje zdumione
pytanie, czym sobie zasłużyłem na takie odznaczenie,
odpowiedział, że jest rozżarty jak tygrys, został
bowiem pobity przez swego kolegę, który potem
uciekł. Musi przeto na kimś wziąć pomstę za swoją
krzywdę, aby była jakaś sprawiedliwość, więc mnie
wzywa, abym się bronił, gdyż nadeszła moja ostatnia
godzina. Odpowiedziałem mu ze smutkiem, że jest

background image

on pierwszym nieuprzejmym lwowianinem, jakiego
spotkałem, więc pewnie dlatego został naznaczony
przez naturę piegami. Postępowanie jego sprawiło
mi bolesny zawód, przynosi on bowiem wstyd
swojemu gościnnemu miastu. Bystre oko mogło
dojrzeć ślad nagłego rumieńca między piegami.
Zawstydził się!
Spojrzał na moją walizeczkę.
- Co to jest? - zapytał z nagła, zaciekawiony.
- Przecie widzisz, że nie słoń, tylko walizka -
odburknąłem.
- A czemu z nią chodzisz?
- Bo przyjechałem dzisiaj rano i nie mam
mieszkania.
- To zupełnie inna para butów! - zawołał. - Jesteś
gość, więc się nie będziemy bili. Przepraszam cię, że
chciałem z ciebie zrobić powidło, bo mi się zdawało,
że się śmiejesz z mojej piegowatej gęby.
- Wcale się nie śmiałem!
- W takim razie jesteś morowy chłop. Zmęczony
jesteś, że tak tu siedzisz?
- Trochę dlatego, że jestem zmęczony, a trochę
dlatego, że tu ślicznie.
- Prawda? - zakrzyknął i oczy mu zabłysły.
- Ale ja już muszę iść. Mój kochany, może mi w
czymś pomożesz? Może mi powiesz, czy tu w pobliżu
jest pomnik Kościuszki, albo dom jego imienia, albo
ulica Kościuszki?

background image

- Ulica jest, ale daleko stąd, a pomnika nie ma.
Czekaj, niech trochę pomyślę... Kościuszko...
Kościuszko...
- A czy ty wiesz, kto to był Kościuszko?
- Jesteś gość - zawołał piegowaty chłopak - ale
jednak podbiję ci oko za takie pytania. Wiem, kto
był Kościuszko, i wiem, co to Racławice. Oj, mam!
Przecie niedaleko stąd jest Racławicka Panorama i
tam namalowany jest Kościuszko. Czy tego szukasz?
- Pewnie tego - zawołałem uradowany. - Pokaż mi,
mój kochany, którędy trzeba iść.
- Ja ci nie pokażę, ale cię tam zaprowadzę. Wal pod
górę! A walizkę to ja poniosę.
- Zmęczysz się!
- I ciebie też bym poniósł, ale to pod górę, nie dam
rady. Ten też jest uprzejmy, tylko piegowaty
przypadek uczynił z niego awanturnika. Zawiódł
mnie do drzwi okrągłego budynku, na którym
widniał napis Racławice. Kościuszko i Racławice to
jedno i to samo, zdaje się, że dobrze trafiłem.
Pożegnałem się z nim jak z dobrym przyjacielem i
wszedłem do dziwnego budynku.
Zdumiałem się, że nie usłyszałem gruchotu
wystrzałów i strasznych krzyków ludzkich.
Znalazłem się nagle - w środku bitwy. W samym
środku! Dokoła mnie wrzała bitwa racławicka, tuż
przy mnie, tak że mogłem sięgnąć ręką i dotknąć nią
człowieka czy konia. Prą na siebie w straszliwym
zamieszaniu dwa wojska, a nagle zamarli wszyscy w
zajadłym, porywczym pędzie; znieruchomieli

background image

wszyscy jak zaczarowani. Dymy armatnie snujące się
nad racławickim polem też się nie poruszają, a
zdawałoby się, że najlżejszy wiatr uniósłby je z sobą.
Bitwa wre w największej ciszy, w jakiejś martwej i
niepokojącej ciszy. Widać, że ludzie mają usta, tak
namalowani, jakby byli żywi i nie słychać ich
krzyku. Przedziwne wrażenie!
Jest, jest Kościuszko! On też coś woła i wskazuje
ręką. Jego nakazano mi zobaczyć, więc patrzę
szeroko rozwartymi oczami. Potem obejmuję
spojrzeniem rozległe pole, porznięte jarami, którymi
wycieka w zbałwanionym pędzie ludzka ciżba. Przed
chwilą zdawało mi się, że przez czary znalazłem się w
największym wirze walki i już stąd nie wyjdę, bo
wszystkie drogi zawalone są wojskiem i zatłoczone
rannymi. Zapomniałem o tym, że stoję na wyniosłej
galerii, a olbrzymi obraz otoczył mnie ze wszystkich
stron. Zejdę schodami w dół i w ten sposób
wydostanę się na świat boży z tego zaczarowanego
pola chwały. Wielki czas minął, zanim wydostałem
się tą drogą. Kiedy oszołomiony wychodziłem,
miałem oczy pełne płonących barw, jak gdybym
długo spoglądał w rozpłomienione ognisko.
Na świecie już. się miało ku zachodowi, więc
musiałem tam przebyć ze dwie najmniej godziny. Co
mam teraz począć z sobą? Mam spojrzeć z góry na
miasto. Chętnie, o, jak chętnie to uczynię, a potem
spomiędzy tych radosnych ogrodów pójdę w dół
ulicami, aby znaleźć jakiś nocleg.

background image

Znajduję się na jakimś terenie zabudowanym
pawilonami, wśród których wznosi się okazała wieża.
Uprzejmy przechodzień objaśnia mnie, że przed
kilkudziesięcioma laty urządzono na tych rozległych
polach, nad parkiem, wielką wystawę, a teraz
corocznie odbywają się tu Targi Wschodnie.
- Jeśli chcesz, młody człowieku, ujrzeć panoramę
Lwowa, idź tam, gdzie widać ten rozłożysty budynek.
To Pałac Sztuki z owej wystawy. Poza nim jest mała
terasa, skąd najpiękniejszy roztacza się widok.
Stała tam gromadka ludzi. Jakiś samotny starszy
pan ze smutną twarzą oparł się o balustradę i patrzył
w milczeniu. Jakiś inny, bardzo stary i przygarbiony,
ujął rękę dziewczynki, może dwunastoletniej, i mówił
do niej półgłosem. Przystanąłem obok nich i
spojrzałem przed siebie.
Och, Boże! To naprawdę piękne! W głębokiej
kotlinie, zasnutej w tej chwili złotym,
przedwieczornym pyłem, jakby przesianym przez
sito słońcem, legło kamienne miasto najeżone
dziesiątkiem wież. Jak gdyby mu było ciasno, obiegło
stoki wzgórz i pięło się na ich szczyty. Na jednym jak
kamienna korona góry wspaniały jakiś bielił się
kościół; na innym stożkowaty kopiec jak ostro
zakończona czapka. Z dalekiego widnokręgu
zdawały się schodzić ku miastu sine lasy, otoczyły je
wieńcem i niepoliczoną ciżbą drzew. Miasto
zamknęło im drogę, lecz niektórym jakby udało się
wejść do jego wnętrza, bo się skupiły w wielu
miejscach: to parki i ogrody. Jakżeż ich wiele! Może

background image

dlatego to miasto jest takie wesołe i radosne, że
mieszka wśród zieleni, wśród wzgórz i lasów. Lwów
wygląda z oddali jak kamienne gniazdo w cichej
kotlinie ocienionej zielonością.
Słońce migoce na złoconych krzyżach wież, łuną
czerwieni okna i krwią zalewa miedziany dach
wspanialej jakiejś budowli. Staram się wyrazić to, co
widzę, jak najpiękniej, ale nie umiem. Dobieram
takich słów, które mi się wydają kolorowe i złote,
wiem jednak, że wszystkie są niezdarne. Nie! Nie
umiem tego wypowiedzieć. To za piękne, to za
piękne... Myślę sobie, że musiałbym głośno krzyknąć,
a może wtedy wyraziłbym to, co czuję. Nie mogę
jednak krzyczeć. Ludzie stoją tuż przy mnie. Ten
stary, smutny pan właśnie na mnie patrzy... Wciąż
patrzy... O, czemu ja nie mogę krzyknąć?! Coś
dziwnego jednak dzieje się ze mną. Jestem
szczęśliwcy, że widzę te śliczności, lecz byłbym
jeszcze szczęśliwszy, gdybym je mógł oglądać z kimś,
kogo bardzo kocham. Czemu tu nie ma Tadzia? Ten
by nie wytrzymał, lecz krzyczałby z zachwytu.
Jest bardzo cicho, tylko z daleka dobiega pomruk
wielkiego miasta, lecz się nie może przedrzeć przez
gęstwę drzew i dochodzi do tego miejsca jakby szum
dalekiej wody. Jest tak cicho, że słyszę, co ten
zgrzybiały pan mówi do dziewczynki.
- Czy nie zimno ci, maleńka?
- Nie, dziaduniu - mówiła słodkim głosem
dziewczynka. - Co chcesz jeszcze zobaczyć?
- Powiedz mi, jak wygląda niebo?

background image

- Słońce jest bardzo wielkie i czerwone. A obłoki są
różowe... O, jak szybko lecą! Nad lasami, daleko,
daleko, ukazała się długa, srebrna wstążka.
- Czy bardzo długa?
- O, bardzo! Nie widać jej końca, bo kopiec zasłania.
- A jak wygląda miasto?
- Jak bajka. W parku, tuż przy nas, podniosły się
mgły i czepiają się drzew jak pajęczyna, a w mieście
jest pożar.
- O, Boże! - usłyszałem przelękły głos staruszka.
- Ale nie prawdziwy pożar, dziaduniu. O, nie! -
zaśmiała się dziewczynka - to tylko słońce czyni sobie
igraszki. Teatr się pali!
- Czy jest bardzo pięknie?
- Bardzo pięknie... Jak zawsze... Chodźmy stąd
jednak, bo z parku chłód nadciąga... Chodźmy
dziaduniu! Jutro tu znów przyjdziemy i znów
wszystko ci opowiem... Teraz...
Nie słyszałem już ostatnich słów. Dziwna para
odeszła bardzo powolnym, ostrożnym krokiem.
Nie mogłem pojąć całej tej rozmowy. Przypominając
sobie jej słowa, patrzyłem na miasto i szukałem tych
rozpłomienionych cudów, o których mówili. Nie
zauważyłem, że starszy pan, który stał opodal,
oparty o barierę, zbliżył się do mnie i rzekł nagle:
- Biedny człowiek...
Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się.
Starszy pan uśmiechnął się życzliwie i zaczął
rozmowę.

background image

- Oni przychodzą tu każdego dnia i wnuczka
opowiada dziadkowi o wszystkim pięknym, co się
odbywa na niebie i ziemi.
- Czemu opowiada, proszę pana? - zapytałem
nieśmiało.
- Bo on jest ślepy. Patrzy jej młodymi oczami.
- Boże drogi! - zawołałem serdecznie przejęty.
- Tak, tak... Oślepł już dawno, a tak kocha swoje
miasto, że musi je widzieć. Błaga, aby mu opowiadać
o najdroższym jego mieście; o każdym ptaku, co
przelatuje, i o każdej chmurze, co goni po niebie.
Wszystko jest dla niego ważne i wszystko to widzi w
swojej duszy. Cóż to, chłopcze, łzy masz w oczach?
- Przepraszam pana - mówiłem zawstydzony.
- Za co mnie przepraszasz? Uczciwy jesteś, jeśli cię
tak cudza przejmuje niedola. Co tu robisz, chłopcze?
- Patrzę na miasto...
- Podoba ci się?
- Bardzo, bardzo, nadzwyczajnie! - zawołałem.
- Czy po raz pierwszy je widzisz?
- Znam doskonale jego historię, ale widzę je po raz
pierwszy.
Spojrzałem w twarz tego pana, szczerą i otwartą,
tylko smutną.
- Nie wiem, czy mogę panu powiedzieć...
- Och, jeśli to tajemnica...
- Właściwie to nie jest tajemnica, ale bardzo dziwna
sprawa.
On spojrzał mi wprost w oczy i wpatrywał się w nie
przez długą chwilę, potem skinął głową.

background image

- Nie mów mi - rzekł. - Dziwna czy nie dziwna, ale to
twoja sprawa. Opowiesz mi kiedyś, jeśli się
spotkamy. Dokąd się wybierasz z tą walizeczką?
- Nie wiem, proszę pana!
Musiałem to powiedzieć bardzo żałośnie, bo starszy
pan aż się uśmiechnął. Mnie się jednak chciało
płakać. Mój tajemniczy opiekun zapomniał o mnie.
Nie dał mi znać, co mam czynić dalej.
- Jak to: nie wiesz? A gdzie ty mieszkasz?
- Nigdzie - odrzekłem z rozpaczą. - Przyjechałem z
Warszawy i nigdzie nie mieszkam.
- To ciekawe!
- To tylko mogę panu powiedzieć, że powinienem
tutaj, na tym miejscu otrzymać wiadomość, co mam
z sobą począć, i nie otrzymałem tej wiadomości. Będę
tutaj czekał choćby przez całą noc!
- Czy ten, który miał ci dać wiadomość, to pewny
jakiś człowiek?
- Z tego, co mnie dotąd spotkało, wiem, że zacny i
uczciwy.
Starszy pan zamyślił się i powiedział:
- Wiesz, co ci poradzę? Zostaw tutaj na widocznym
miejscu jakiś znak, a sam chodź ze mną. Przecie cię
tutaj nie zostawię we mgle i chłodzie. Masz na czym
napisać list?
- Mam, proszę pana.
Wyrwałem z notesu karteczkę i zacząłem pisać, co
mi ten miły pan dyktował:
Czekałem na próżno. Zabrał mnie ze sobą jeden pan.
Proszę o wiadomość pod adresem...

background image

Napisałem nazwę ulicy i liczbę domu.
- Już? Co tam jeszcze piszesz?
- Piszę: "z głębokim szacunkiem".
- Bardzo ładnie. Jaki podpis?
- Michaś.
- Piękne imię... Połóż to na kamiennym słupku i
przyciśnij kamieniem. A teraz chodźmy, chłopcze.
Zeszliśmy stromą ulicą i weszliśmy do domu,
położonego tuż przy parku, przy innym do niego
wejściu. Zatrzymałem się, aby przeczytać napis nad
bramą:
Inimice, praeterii hanc domum!
- Co to znaczy, proszę pana?
- To słowa łacińskie. Znaczą: "Wrogu, przejdź mimo
tego domu!" Ty jesteś przyjacielem, więc wejdź, mój
chłopcze!

MÓJ PRZEWODNIK JEST GŁODNY, LECZ
WESOŁY

Mieszkam sam jeden w obszernym pokoju! Byłem
taki znużony, że po krótkiej rozmowie z moim
nowym znajomym spałem, jakbym był zabity przez
piegowatego chłopca. Obudziłem się jednak bardzo
wypoczęty i rześki. Mój nowy przyjaciel zjawił się w
moim pokoju, przyjrzał mi się serdecznie i rzekł:
- Tak się dziwnie zdarzyło, że mam u siebie chłopięce
ubranie... Na twoją miarę... Twoje ubranko jest już
mocno zniszczone... Nie obraź się, chłopcze, i wdziej
to, prawie nowe...

background image

Zarumieniłem się.
- Jakże ja mogę, proszę pana...
- Prosiłem cię, abyś się nie obraził... Jestem starym
człowiekiem i nie mam nikogo na świecie... Możesz
mi zaufać i uwierzyć mi, że cię nie chcę dotknąć...
Człowiek musi pomagać drugiemu człowiekowi...
Weźmij to, drogi chłopcze!
Mnie to na nic i tylko się zmarnuje, a tobie... To
piękne ubranie.
Zdumiałem się, bo glos mu zadrgał, drżały jego ręce,
a oczy jego były wyraźnie wilgotne. Czyżby mu aż
tak było żal tego ubrania? Ale nie! Coś innego go tak
wzrusza. Przycisnął je do piersi, jak gdyby je tulił,
ale patrzy na mnie tak czule i tak serdecznie, że i ja
zaczynam drżeć. Czuję, że mi się w sercu robi
dziwnie ciepło, że coś mnie popycha ku temu
smutnemu człowiekowi. Nie wiedząc, czemu to
czynię, wyciągnąłem ku niemu ręce, a on mnie objął i
do serca przycisnął. Później dopiero poweselał, a
kiedy jedliśmy śniadanie, rozmawiał ze mną z
ożywieniem i czasem się uśmiechnął. Wtedy nie
mogąc się powstrzymać całą moją odkryłem mu
tajemnicę.
- Ależ to nadzwyczajna historia! - zawołał. - I
zaufałeś temu dziwakowi?
- Z całego serca - odrzekłem. - To jakiś przezacny
człowiek.
- Może być, może być!... - mówił pan Koliński (tak
się nazywał). - A co tam, pani Józefowa?

background image

- List do jakiegoś Michasia! - wielkim grzmotem
oznajmiła gruba kucharka.
- Do mnie! To od niego! - krzyknąłem.
Czytaliśmy razem:

Jesteś, miły Michasiu, pod dobrą opieką,
A ja jestem przy tobie, bardzo niedaleko.
Jeśli cię pan Koliński zatrzyma przy sobie,
Przy mm bądź, nim o mojej dowiesz się osobie.
Teraz miasto obejrzyj, lecz ci się me uda,
Byś w dniu jednym mógł wszystkie ;ego udrzeć cuda.
Niech patrzy twoje serce, a me tylko głowa,
A może zdołasz ujrzeć dumną duszę Lwowa
Wtedy ciebie powitam, nie kryjąc się wcale
A teraz cię pozdrawiam, drogi chłopcze Vale!

- Oddaje mi ciebie pod opiekę - zawołał wesoło pan
Koliński. - Cóż ty na to?
- Cieszę się! - rzekłem serdecznie. - Ale jak ja mogę
korzystać z pańskiej dobroci?
- Możesz, możesz! Nie mówmy o tym... Ależ cię
prędko odnalazł! Bardzo jestem rad, że biorę udział
w tej wybornej awanturze. Dziwny to jakiś człowiek!
- Ale czemu, proszę pana, on pisze wierszami?
- Czemu wierszami? - zamyślił się pan Koliński. -
Mój drogi! Każdy ma jakąś słabość. Przebaczmy mu
te wiersze...
Umocniony na duchu przez zacnego pana
Kolińskiego napisałem przede wszystkim list do
państwa Borowińskich. Zdaje się, że zabrakło

background image

atramentu w kałamarzu, więc wlałem do niego
trochę łez. Potem doskonale odziany poszedłem
zwiedzać Lwów.
Szedłem spadającą w dół ulicą, nad którą wznosi się
brzydka, czerwona jakby od wiecznej irytacji,
dawna austriacka cytadela, brzuchata, okrągła,
patrząca podejrzliwie szparami strzelniczych
okienek. Nagle ktoś mnie gwałtownie potrącił. To ten
wesoły student, co mi pokazywał Politechnikę!
Zatrzymał się zdyszany i krzyknął na mój widok:
- A coś ty się tak wystroił? Żenisz się?
Zaśmiałem się serdecznie i pytam:
- Czemu pan tak pędzi?
- Ach, to cała historia... Wyobraź sobie, chciałem
jechać tramwajem, a w tramwaju żądają ode mnie
pieniędzy. Śmieszne, co? Bo ja znowu nie mam ani
grosza. Wylali mnie z tramwaju, a ja sobie
powiadam: owszem, pójdę piechotą, ale tak będę
biegi, że prześcignę tego czerwonego bęcwała, ten
tramwaj. Ja będę z niego się śmiał, a nie on ze mnie.
I dlatego tak biegłem! Czego ryczysz?
- Bo pan też ryczy!
- Prawda. Od dwudziestu trzech lat proszą mnie
wszyscy, abym się przestał śmiać, a ja nie mogę.
Dokąd pan hrabia zdąża?
- Zobaczyć Lwów! I strasznie się cieszę, że pana
spotkałem.
- Spodziewam się, że się cieszysz. Możesz mnie
oglądać za darmo, a mnie powinni pokazywać za
pieniądze. Co chcesz najpierw zobaczyć?

background image

- Wszystko! - zawołałem wesoło.
- Tylko małpa potrafi od razu wszystko zobaczyć.
Jesteś cokolwiek małpiszon, ale tego nie potrafisz.
Gadaj, co chcesz zobaczyć, a ja ci pokażę.
Mądrzejszej głowy nie znajdziesz, choćbyś długo
szukał. Dobrze, że się teraz nie śmiejesz! Znam
Lwów jak własną dziurawą kieszeń. Jak ci na imię?
- Michaś.
On zawył nagle tak, że przechodnie zaczęli odwracać
głowy.
- To nadzwyczajne! - krzyknął. - Ja też jestem
Michał. Cha! cha! "Spotkały się dwa Michały, jeden
duży, drugi mały". Czekaj, jeszcze jest jedno
powiedzonko: "Haładrała do Michała!" Pytaj więc
Michale Michała, a Michał będzie ci rozum do głowy
wpychał? Potrafisz tak do rymu? Nie potrafisz,
chocieś Michał.
- Proszę pana - zapytałem przypomniawszy sobie
nagle dręczącą mnie zagadkę. - Czy jest rzeka we
Lwowie?
- A cóżeś ty myślał? Pewnie, że jest! Śliczna rzeka,
wspaniała rzeka.
- Wiem, Pełtew...
- Jeśli wiesz, to czemu pytasz i męczysz pytaniami
dostojną osobę?
- Wiem, ale czegoś nie wiem. Proszę pana! Czy
można zobaczyć tę rzekę?
Student znowu ryknął i przestraszył śmiertelnie dwa
wróble.

background image

- Widziałeś własne ucho? - śmiał się serdecznie. -
Chociaż nie! Ucho możesz zobaczyć, bo masz
niepomiernie długie słuchy. Czy widziałeś własny
żołądek?
- Nie widziałem, chociaż mam bardzo wielki żołądek.
- Nie widziałeś? To i naszej rzeki nie zobaczysz! -
krzyknął triumfalnie.
- Ale czemu?
- Bo jest zamurowana!
Jestem w domu! "Jest rzeka i tej rzeki nie ma". Z
zamkiem, co zamyka i jest otwarty, musi być
podobny dowcip. Wesoły student objaśniony
należycie zastanowił się.
- Nie mam o co uderzyć głową - rzekł - bo zaraz bym
zgadł. Zamek... zamek... Ach, do licha!
Zatoczył się ze śmiechu i śmiał się przez pięć minut.
Kilku przechodniów przystanęło, co się może
zdarzyć w każdym mieście, ale nagle wszyscy zaczęli
się śmiać, co się może zdarzyć tylko we Lwowie.
Policjant też się uśmiechał łaskawie.
- Ludzie, trzymajcie mnie! - wołał na cały głos. - Ten
berbeć robi ze mnie wariata! Przecież ten zamek, co
zamyka miasto, a zawsze jest otwarty, to Wysoki
Zamek.
Kiedy przechodnie rozeszli się widząc, że zabawa
skończona, a on też przestał podrygiwać, wyjaśnił
mi, że na wyniosłym wzgórzu, co panuje nad
Lwowem, stal ongiś zamek murowany, którego
mizerne już szczątki do dziś się niewielema
czerwienią cegłami. Inny na tym miejscu stanął

background image

pomnik chwały. W trzechsetną rocznicę zawarcia
wiekopomnej Unii Lubelskiej usypał Lwów kopiec,
którym jak czapką ogromną nakrył swoją górę.
Wielki mąż, Franciszek Smółka, skrzyknął
wszystkich, aby zwozili ziemię, i sam ją zwoził w
pocie mądrego czoła. Tak powstał pomnik wieczysty
miłości dwóch narodów.
Słuchałem pilnie studenckiego wykładu, w pewnej
zaś chwili odkryłem głowę.
- Komu się kłaniasz, Michale, przyjacielu Michała? -
zapytał on.
- Jakiś kościół - powiedziałem, wskazując piękny
gmach w ogrodzie kopułą nakryty.
Znowu chciał ryknąć, ale niespodzianie spoważniał.
- To nie kościół, ale dobrze uczyniłeś kłaniając się.
To Ossolineum. Prawie jak kościół, bo tu mieszka
duch boży w setkach tysięcy książek zamknięty.
Kiedyś był tu klasztor, teraz w klasztornej ciszy
modlą się tu książki. Gdyby całe miasto runęło w
gruzy - mówiąc to, splunął trzy razy poza siebie - a
ten gmach tylko został, zostałoby jego serce, jego
mózg i duch. Niemądre Austriak! zbudowały
cytadelę tam, wyżej, a Polacy mieli tu swoją cytadelę,
w której ukryli ducha jak nabój w armacie.
- Jak pan pięknie mówi! - zawołałem z zachwytem.
- Baran jest ten, co mówiąc o Lwowie nie mówi
pięknie. Łatwo zresztą tak mówić, kiedy się natrafi
na takie cudownie piękne słowo, jak Ossolineum.
Czekaj, bracie, ja też zdejmę kapelusz!

background image

Przeszliśmy mimo z odkrytymi głowami i poszliśmy
rojnymi ulicami na Mariacki plac. Ujrzałem
kolumnę Mickiewicza, w perspektywie pomnik
Sobieskiego, a u wylotu szerokiej alei wspaniały
gmach.
- To teatr! - rzekł student. - Sławny teatr... Najwięksi
aktorzy w nim grali. Ja tego nie pamiętam, ale
opowiadają, że kiedy jego dyrektorem był
Pawlikowski, to takiego cudownego teatru w Polsce
chyba nie było. A wiesz, po czym my teraz idziemy w
jego stronę?
- Jak to? Po ziemi.
- Całuj psa w nos! My idziemy właśnie po rzece, bo
pod nami płynie Peltew. Zamurowali biedactwo
razem z jednym śledziem, co się w niej podobno
pluskał. Oj, oj... czemu się ten teatr tak jakoś kiwa?
Teatr stał wspaniały i spokojny, więc spojrzałem ze
zdziwieniem na lwowskiego studenta. Boże drogi!
Czemu on taki blady? Czemu się słania?
- Co panu jest? - krzyknąłem.
On, swoim zwyczajem, chciał ryknąć śmiechem, ale
jakoś nie mógł. Śmiał się, ale dziwnie, i rzekł:
- Coś mi się zdaje, że to z przejedzenia... Trochę mi
się czarno zrobiło przed oczami.
- Kiedy pan jadł ostatni raz? - zapytałem z
przerażeniem.
- O ile sobie przypominam, to przed pełnią księżyca.
Może trzy, może cztery dni temu... To strasznie
śmieszne! Tak się wszystko zatacza...

background image

Chwyciłem go pod ramię i mimo jego protestów i
gróźb, że mnie wrzuci do Pełtwi, zawiodłem go do
jakiejś mleczarenki. Miałem jeszcze pieniądze, na
szczęście. Znowu mi groził śmiercią, znowu krzyczał,
że się nie może przyzwyczajać do jedzenia, ale pil
mleko zachłannie, a bulki połykał niemal całe. Zjadł
ich pięć i po krótkim wahaniu sięgnął po szóstą.
- Trzeba zjeść do pary - mruknął - nieparzysta liczba
mogłaby mi zaszkodzić...
Wstydzę się tego, ale miałem łzy w oczach.
- Jak pan mógł tak o głodzie?...
- Jaki ze mnie byłby student, gdybym nie umiał
głupich trzech dni wytrzymać bez jedzenia?
Lwowianin jestem! - krzyknął z dumą i zaśmiał się
serdecznie.
Już mu lepiej - pomyślałem - bo ryczy. Nie wiem
dlaczego, uściskaliśmy się jak bracia.
- Myślisz, brzdącu - zawołał na ulicy rozdzierającym
głosem - że ja będę za darmo jadł twój chleb?
Niedoczekanie twoje! Chodź, Michale z Warszawy,
obejrzeć lwowski Rynek.
Teraz ja protestowałem, ale on podniósł taki wrzask,
że się obawiałem zbiegowiska. Zaciągnął mnie na
Rynek i jednak spowodował zbiegowisko, z takim
mówił zapałem:
- Widzisz tego dryblasa? To Wieża Ratuszowa!
Pamiętaj, abyś nie płakał, gdyby się zawaliła. To
austriackie gadanie, to jest... chciałem powiedzieć:
austriackie budowanie. To, co Polacy zbudowali, jest
śliczne, a co oni, to takie, że własną głową bym tłukł,

background image

aby to rozwalić, tylko że szkoda mądrej głowy. Ja się
kształcę na architekta, więc się na tym rozumiem.
Spojrzyj, bracie Michale Mały o, na tę stronę Rynku,
a lewe oko ci zbieleje, prawe zaś zajdzie mgłą
zachwytu. Patrz na te cztery domy: jeden
cudowniejszy od drugiego, a ta "czarna kamienica"
to czarny diament renesansu, w szesnastym wieku
oszlifowany. Święty Marcin ponad drzwiami strzeże
tego domu, jakby chciał powiedzieć kamiennym
słowem: "Jeśli zacność w sercu nosisz, wejdź do tego
domu, a dam ci połowę płaszcza, ale miecz mam na
wroga i Judasza!" A ten dom sześciookienny, to
królewski dom! Ślieziiy, co? Prawe oko też ci
zbielało, wędrowcze, ha?! Królowie strasznie kochali
się w tym naszym Lwowie, a król Sobieski najwięcej.
A król Michał Kory but nawet tu umarł, niebożątko.
Szkoda, bo każdego Michała szkoda.
Wleźliśmy pomiędzy stragany i pomiędzy kosze, w
których sprzedawano wiosnę: zarumienione
rzodkiewki, sałatę i szpinak zielony z zawiści, że
sałata ma ufryzowaną głowę. Gwar tu szumiał, jak
woda w tych czterech studniach, zdobiących
nadobnie Rynek, czasem zaś tryskała z niego
fontanna podniesionych głosów albo śmiech. Targ
bowiem odbywał się tu na wesoło, z krzykliwym
humorem. Mój przyjaciel krążył uszczęśliwiony po
tym ogrodzie, w którym sprzedawano pachnący
koper, zgorzkniałe ogórki i świeży śmiech. Udawał,
że chce kupić wszystkie warzywa Lwowa i zaczynał
wesołą awanturę z każdą przekupką. Zjadł na próbę

background image

parę niewinnych rzodkiewek, a gadał przy tym
niestworzone rzeczy. Grube mieszczki wydawały z
siebie cienkie, rozradowane głosy. Spostrzegły od
razu, że wesoły student urządza amatorskie
przedstawienie i zaczęły go odpędzać jak
uprzykrzonego wróbla, co chce porwać czereśnię.
Wszyscy śmiali się życzliwie, każdy ciskał za nim
wesołe, śpiewne słowo, każdy patrzył przyjaźnie na
jego bladą, lecz roześmianą gębę. On zaś, szczere
lwowskie dziecko, gadał do swoich swoim i ich
językiem, przezabawnie i kwieciście. W kieszeni miał
pęczek młodej marchewki i dwa ogórki tanio
kupione, za dwanaście uśmiechów i tyleż
roześmianych słów. Mógł był, gdyby chciał, zdobyć
nawet kalafior! Chodziłem za nim jak mały cień i
śmiałem się razem ze wszystkimi.
- Na co panu te ogórki? - zapytałem zaciekawiony.
- Jest to owoc pożywny i smakowity! - odrzekł z
powagą. - Mam obiad w kieszeni. Nie można zginąć
wśród dobrych ludzi.
- Czy w tym mieście wszyscy są tacy dobrzy?
- Ech, gdzie tam! Parszywa owca w każdej znajdzie
się gromadzie. Jest i łapserdaków mnóstwo.
Przeważnie jednak dobry tu mieszka naród!
Strasznie dobry i uczynny. Chcesz ogórka?
- Nie, dziękuję! Ja będę jadł obiad... A pan? -
zapytałem nieśmiało.
- Nie mam czasu na takie wymysły! Odprowadzę cię.
A gdzie pan hrabia mieszka? Koło parku?
Doskonale. Siądę tam na ławeczce i będę rozmyślał,

background image

przegryzając ogórkiem. A w kieszeni mam książkę...
Słodka książka i gorzki ogórek, dwie wyśmienite
potrawy.
Zaśmiał się w tej chwili tak doniosłe, że dwóch
"mikrusów" grających w guziki przerwało grę i
czym prędzej przybiegło, aby spenetrować, czy jest
co "do śmiechu"? Ponieważ student pociesznie
wykrzywił twarz i mrugnął w ich stronę, jak swój do
swego, zaśmiali się także, aby koncert był pełniejszy.
Tak to wzruszyło studenta, że wyjął dwa ogórki.
- Łap, jeden z drugim! - wrzasnął wesoło.
- A co pan będzie jadł? - zapytałem ze zdziwieniem.
- Mam jeszcze marchewkę! - odrzekł radosnym
głosem.

UŚMIECH LWOWA

Opowiedziałem panu Kolińskiemu o wszystkim, co
dzisiaj widziałem, i o miłym spotkaniu ze studentem.
Nie zataiłem, że był głodny.
- Na Boga! - zawołał. - Gdzież on być może w tej
chwili?
Ponieważ wiedziałem, że był w parku, pan Koliński
wybrał się tam natychmiast wraz ze mną nagląc do
pośpiechu. Znaleźliśmy mojego przyjaciela na jednej
z ławek. Pan Koliński podziękował mu za opiekę
nade mną i niby, o niczym nie wiedząc, zaprosił na
obiad. Student stropił się i zaczął robić przezabawne
ceremonie; twierdził, że go dozorca nie wpuści na
schody, że służba na jego widok dostanie konwulsji,

background image

że po jego pobycie trzeba będzie poświęcać
mieszkanie i że psy na jego widok zaczną wyć w
całym domu. Zabraliśmy go przemocą i usadowili
przy stole. To jest najśmieszniejsze, że jedno z jego
proroctw całkowicie się sprawdziło. Kiedy gruba,
rykiem grzmotów napełniona, Józefowa wniosła
wazę z zupą, stało się nieszczęście. Spojrzała
zdumionym wzrokiem na nowego gościa i chciała
krzyknąć, ale je) coś odebrało głos. Wypuściła tedy z
rąk wazę z zupą, aby sobie odbić nagłą niemotę.
- Masz babo placek! - mruknął student. - A
mówiłem, że będzie nieszczęście.
Tymczasem Józefowa zdołała chwycić oddech, jak
żagiel chwyta wiatr, i wrzasnęła:
- Ta co ten batiar tutaj robi?
- Józefowa! - krzyknął pan Koliński.
Należy wiedzieć, że "batiar" nie jest w lwowskiej
mowie komplementem i podaje w wątpliwość honor
tak osobliwie nazwanego młodzieńca. Student,
pragnąc wyjaśnić burzliwą sytuację, rzekł z wesołym
uśmiechem:
- Nic nie szkodzi, proszę pana, to moja ciocia.
- Ta to prawda, na moje nieszczęście! - zawodziła
potężna kobieta.
Zanim oliwa uspokoiła wzburzone morze i zanim
zdumienie Józefowej spłynęło w strudze łez, wiele
minęło czasu. Pan Koliński miał dłuższą konferencję
w kuchni i grzmoty ucichły.
Student opowiadał wybornie o rodzinnych zatargach
w łyczakowskiej dzielnicy, słynnej z gorących

background image

temperamentów i burzliwych serc. Miano mu tam za
złe, że zamiast jąć się sprawiedliwego rzemiosła, sam
skazał się na głód, byle ukończyć Politechnikę.
Słuchaliśmy jego bujnej opowieści z wesołym
zaciekawieniem. Jedno było dziwne: student mówił,
a myśmy słuchali, równocześnie on zjadł dwa razy
tyle, co my we dwóch. Niech mu pójdzie na zdrowie!
Pan Koliński patrzył na niego z przyjemnością i rad
był bardzo. Zaprosił go od razu na dzień następny.
- A ciocia mnie nie otruje? - zapytał student.
- Ona pana bardzo kocha - zaśmiał się pan Koliński.
- Spotkanie było zbyt nieoczekiwane i, jak twierdzi,
żółć się w niej poruszyła.
Po obiedzie wybraliśmy się we trzech na zwiedzanie
miasta. Mój nieznany przyjaciel nie dawał znaku
życia, wiedząc, że dobre otaczają mnie serca.
Istotnie, nie mogłem marzyć o czulszej przyjaźni.
Pan Koliński poza tym był człowiekiem wspaniale
wykształconym i niezmiernie dobrym; ze słodyczą w
słowach nauczał mnie i objaśniał mi wszystko.
Asystentem tego cudownego profesora stał się
student, żarliwy lwowianin. Gdybym sto książek o
Lwowie przeczytał, nie mógłbym dowiedzieć się
więcej niż od nich. Oni umieli z kamiennego natłoku
miasta wybrać wszystkie jego klejnoty i w pełnym
ukazać je blasku. Dziś, kiedy obejrzałem każdy
kamień Lwowa, wiem, że trzeba te klejnoty
wyszukiwać, gdyż zasypane są rumowiskiem szarym
i mało pięknym. Panorama tego miasta jest
przepyszna, wnętrze jego jest jednak zatłoczone

background image

tysiącami domów pospolitych, wśród których
wyrasta, jak promienista niedziela wśród szarych,
pracowitych dni tygodnia, jakieś cudo. Spróbuję
uczynić takie porównanie: Lwów wygląda jak
żelazny, bez połysku pas rycerski, w który
wprawiono kilka bezcennych kamieni, diamentów i
rubinów. Takim klejnotem nieporównanej piękności
tego miasta jest katedra Sw. Jura, którą budował w
18 wieku Jan de Witt, komendant Kamieńca
Podolskiego. Wieńczy ona zielone wzgórze jak
korona. Napatrzyć się jej nie mogłem, tak samo jak
kaplicy Boimów, zbudowanej w samym początku
siedemnastego wieku, jak cerkwi Wołoskiej, co wieżę
ma prześliczną, jak kościołowi Dominikanów, też
budowanego przez de Witta. A katedra Ormiańska,
jakiż to skarb ukryty wśród zaułków! Boże, jaka
piękna. Katedra rzymsko-katolicka, potężna,
surowa, w gotyckim budowana porządku,
prześliczne mająca kaplice, mieści się w samym
sercu Lwowa i pamięta czasy Kazimierza Wielkiego.
W niej to, przed głównym ołtarzem, Jan Kazimierz,
król wielki i nieszczęsny, czwartego kwietnia 1656 r.
składał swoje śluby i Najświętszą Pannę Królową
Polski obwołał. Wielka sędziwość mieszka w tych
murach. Wielkie dzieje śpią wśród nich. Wieki mają
tu swoje nagrobki. Jest w nich majestat i
dostojeństwo. Patrzyliśmy na te domy boże ze czcią i
z podziwem, jak na pomniki dawnej chwały, kiedy
Lwów bogaty, zapobiegliwy i złoty, budował swoje
przybytki. Nie mógł zbudować więcej, gdyż z czasem

background image

zubożał, przeszły przez miasto pożary, krew z niego
toczyły najazdy i oblężenia. Ostały się te klejnoty, a
wśród nich jeden, który nie tylko, że jest dumą
Lwowa, lecz i jego ukochaniem. Jest tam jeden
kościół, w którym ludzie modlą się chyba goręcej, na
który patrzą z niezwykłym rozrzewnieniem: kościół
Bernardynów. Wyjaśnił mi pan Koliński, że wśród
wielu kościołów lwowskich jest on najpiękniejszy. O,
tak! A musi być bardzo ukochany, tyle w nim złota,
tyle bogatej strojności, jakby go złotą chciano
przystroić pieszczotą. Opowiadają, że Lwów nie
mógł doczekać się jego ukończenia i skrzyknięto się
przed setkami lat, aby wspólnym wysiłkiem
przyśpieszyć budowę. Lwowianie to gorący naród i
niecierpliwy! Skoro idzie o to, by miasto ozdobić,
każdy do najcięższej gotów jest pracy. Lwowianin
bowiem może zapomnieć o sobie, nie zapomni jednak
nigdy o swoim mieście. Rozczula się nim i wzrusza.
Pan Koliński i student mówią o nim tak, że ich słowo
jest drżące. Znają każdą starą cegłę, każdą ozdobę
starego muru, historię i legendę. Wzruszenie to i
mnie ogarnęło. Czułem, że się w moim sercu rodzi
miłość do tego miasta, którego historia jest pełna
porywów, wzlotów i klęsk; po wielkim bogactwie,
pożartym przez czas i przez wojny, przychodziło
ubóstwo znoszone mężnie i z otuchą. Lwów tym się
odznacza, że nigdy nie upadł na duchu. Zawsze miał
w oczach pogodę, a żarliwą nadzieję w sercu.
Mieszczanin lwowski nie jest powszednim,
pospolitym mieszczaninem: był on świetnym

background image

kupcem, kiedy handlował z całym Wschodem, był on
znamienitym żołnierzem, kiedy go wołano na wały
miejskie, a zawsze był w swoim mieście bez pamięci
rozmiłowany. Tu było jego szczęście, tu było jego
serce, tu było wszystko jego.
Łatwo jest obejrzeć w każdym mieście to, co jest jego
kamiennym ciałem; łatwo jest poznać jego zabytki i
odczytać ze zmurszałych śladów jego historię; można
znać miasto obce nawet z wizerunków, z książek i
opowiadań. Trudno jest ujrzeć duszę miasta.
Ukazuje się ona tym tylko, którzy je miłują. Nie
wiedziałem o tym wtedy jeszcze, smyk i mikrus, jak
powiadał student, dzisiaj jednak, kiedy to piszę,
rozumiem dobrze pana Kolińskiego, który miłował
Lwów gorącą miłością i chciał mi ukazać jego duszę.
Wywiódł nas na Wysoki Zamek, skąd się roztaczał
widok tak szeroki, że wiatr, który tu się rodzi i leci
ku lesistym widnokręgom, długo musi lecieć, zanim
dopadnie sinych lasów. Miasto modliło się w dole
nieprzerwanym szmerem i podniosło ku słońcu swoje
wieże, jak wzniesione błagalnie ramiona.
Pan Koliński mówił nam o jego duszy. Ponieważ
słuchałem zachłannie, więc dobrze prawie każde
pamiętam słowo:
- Lwów miał zawsze duszę radosną i rozśpiewaną.
Przewalały się ponad nim burze, rude przewalały się
pożogi, żelaznym zębem wojna gryzła jego mury,
gromy biły w jego wieże, a jego dusza jakąś żarliwą
wiarą przepojona zawsze śpiewała. Ledwie przygasła
luna pożarów, co go ognistym otaczała wieńcem,

background image

ledwie ucichnął tumult i szczekający krzyk wojny, z
niego już biła łuna radosnej dumy, że oto raz jeszcze,
nie wiadomo który, spełnił swój rycerski obowiązek;
że postawiony na straży u kresów Rzeczypospolitej
nigdy nie zasnął, jak gdyby powiek nie miał u oczów,
lecz czuwał: żuraw czujny, pies wierny, zagończyk
nieporównany! Stroiły się inne miasta w marmury i
malowania, w pałace i kolumny, jemu zaś jako
rycerzowi surowemu starczyło zębatych, srogich
murów, legowiska szarych domów. Bogu jedynie
wznosił cudownie piękne przybytki. Powoli stał się
kamienną jaskinią, w której zamieszkał lew z jego
herbu. Nigdy nie gnuśniał i nie zaznał odpocznienia.
Wieczyście przeciwko burzy wysunięty patrzył ze
swoich wzgórz w sine dale, w niezmierne połacie,
skąd pełzał niszczący ogień albo zbałwaniony walił
potop. Przetrwał wszystko i dlatego jest i był
radosny! Nigdy nie czynił konszachtów, nigdy w
hańbiące nie wchodził układy. Na kryształowym
swoim sumieniu - słuchajcie, chłopcy! - nie ma ani
cudzej krzywdy, ani ucisku, ani wyzysku. Czynił
dobro, słabych osłaniał, bronił niemocnych i dlatego
jest radosny. W chwilach wytchnienia radował się
bujnym czynem, kiedy był bogaty, budował kościoły,
cerkwie i meczety, braterstwo świadcząc każdemu,
co się w sprawiedliwej zgodzie schronił za tarczą
jego murów. Jest to jasny rycerz, co na klejnot
rycerski sobie przysiągł, że nikogo nie skrzywdzi,
toteż z wież tego miasta padał blask na wszystkie
okoliczne ziemie. Wielka napełniała je radość, kiedy

background image

się w nim skupiły nacje rozmaite,
najróżnorodniejsze, a on, gród lwi, każdej dał dach
nad głową i noc jej dał spokojną. Tak, tak, moi
drodzy! Czyste sumienie, nieskazitelność serca i
wzniosłość ducha napełniły to miasto jasnością.
Dlatego, choć takie szare, takie jest śliczne! Nie ma w
Rzeczypospolitej miasta bardziej promienistego,
choć wiele jest w niej miast bohaterskich z
Warszawą na czele, która umiała w
najcudowniejszym porywie każdy wylot zaułka na
Starym Mieście wydłużyć w szyję armaty. Nie ma
miasta bardziej gotowego do śmiertelnej ofiary, do
zaparcia się aż do ostatniego tchu. Czy się teraz
dziwicie, że je duma rozpiera? Że w oczach ma
radość i że śpiewa? Jest to miasto Polską obłąkane.
Duszy swojej nie ukrywa, więc ją każdy ujrzeć może,
jak rozkwitłą czerwoną różę. Czaruje nią i zniewala.
Rozkochać potrafi każdego swoim uśmiechem,
jasnym, szczerym i rzewnym.
- O, tak, tak! - wtrącił cichutko student.
Pan Koliński patrzył rozmiłowanym spojrzeniem i
wodził nim w krąg, bo miasto obsiadło górę i
otoczyło ją ze wszech stron. Potem mówił:
- Ludzie przysięgają mu najwierniejszą miłość. Jego
imieniem wiążą się jak łańcuchem. Wierni swojemu
miastu tworzą jakby bractwo tajemne, a dlatego
tajemne, że sami o tym nie wiedzą, jak bardzo
sprzęgli się sercami, jak się połączyli uściskiem na
wieki wieków. Poznają się na najdalszych krańcach
ziemi, a to czarodziejskie słowo "Lwów" - tryska łzą

background image

rozczulenia, co się zaraz w jasność uśmiechu
zamieni. To długie wieki przeorały tak serca, że
natychmiast kwitną, pokropione jedną kropelką
łzawej rosy. To miliony ludzi, co przewędrowały
przez to miasto od bramy narodzin aż do bramy
śmierci, syciły tę miłość jak miody. Lwowscy ludzie,
zaprawieni w srogich przeciwnościach, pełni mocy i
pędu, krwi rozszumialej i zapału, poznają się
wszędzie po powadze w spojrzeniu i po uśmiechu na
ustach. Widziałeś już, Michasiu, lwowskich ludzi.
Prawda, że człowiek ze Lwowa zawsze się uśmiecha?
Ten uśmiech to jego zdobycz wspaniała, zdobywana
przez całe wieki! To rodzinne znamię... Gdyby nie
ten radosny uśmiech, mogłoby się zdarzyć, mój
chłopcze, że przez szczelinę, którą smętek żłobi,
weszłoby w lwowskie serce zwątpienie albo kropelka
goryczy. Wiele bowiem było takich czarnych chwil,
kiedy gorycz lała się strumieniem, a ten uśmiech
Lwowa przecie rozegnał ciężką, mętną mgłę, jak
słońce to czyni o wschodzie, kiedy się noc jeszcze
włóczy uż przy ziemi zgnilizną oparów. Lwów
uśmiechał się, ramię wydłużał w miecz, w szpadę
zamieniał spojrzenie, a serce przetapiał na kulę.
Uśmiechał się walcząc, bo był w swoim żywiole,
uśmiechał się niemal konający, "bo słodko jest
umierać za Ojczyznę". Kiedy mu zaś uśmiechu było
za mało, wtedy słodka i prosta dusza tego miasta
zaczynała śpiewać. Nie ma takiej na świecie biedy,
której by we Lwowie nie umiano zamienić w
piosenkę! Czy piosenką nie można oszukać głodu?

background image

- Można! - szepnął student z głębokim
przekonaniem.
- Czy nie można nią zdumieć samej śmierci? I teraz
mi powiedzcie: jakżeż nie miłować tego miasta, które
ma serce jak pożar, a oczy jak słońce? Jak nie
tęsknić do niego, jak go nie wielbić? "Lew mieszka w
sercu tęgo giaura", a w jego duszy mieszka miłość...
O, miasto moje, o najdroższe moje miasto!
Ostatnie jego słowa były pełne tak wielkiej miłości,
że drżały ze wzruszenia. Nie śmieliśmy przemówić.
Student coś szeptał bezgłośnie, a ja patrzyłem na to
miasto najdziwniejsze, ale jak gdyby przez mgłę. Ich
miłość nauczyła mnie miłości. W tym mieście
okazano mi tylko dobroć. W tym mieście nie
pozwolono mi się smucić. Byłem sierotą, a wśród
tych kilku ludzi, których dotąd spotkałem, czułem
się jak wśród najbliższych.
Obudził mnie z zamyślenia cichy głos:
- Cóż to, chłopcze drogi, jesteś wzruszony?
- Nie wiem - odpowiedziałem również cicho.
Istotnie nie wiedziałem tego, bo kiedy otarłem oczy
ręką, uśmiechnąłem się.
- Ach! - zaśmiał się pan Koliński.
- Ta i jego już Lwów opętał! - zawołał nagle student.
"Ta" mam wrażenie, że to "takoj" prawda - jak
mówią we Lwowie, którego duszę ukazano mi w
słońcu.
Jakim sposobem dowiedział się o tym mój nieznany
przyjaciel, tego dojść nie mogę. Wkrótce po

background image

powrocie do domu wręczono mi kartkę z tymi
słowami:
Widziałem twoje wzruszenie. Jesteś dobry i masz
czyste serce. Czas, bym ci się ukazał. Bądź jutro w
świętym miejscu Lwowa!
Zdumiałem się. List był pisany zwyczajną prozą.

ORLĘTA

Jestem poruszony, mam w sercu niepokój. Od dni
kilku żyję w nowym świecie i wśród nowych ludzi
wprowadzony między nich niewidzialną ręką.
Wreszcie mam ujrzeć tego, który mną tak
tajemniczo kieruje. Przepełnia mnie głęboka ufność,
że spotkam dobrego człowieka. Wciąż o tym myślę.
Pan Koliński wyszedł, zostałem sam. Aby ukoić moje
niepokoje, wziąłem z biblioteki jakąś książkę, na
chybi trafi. Jaki cudowny przypadek! Pierwsza jej
stronica ogłasza, że książkę tę napisał - Stanisław
Koliński - mój zacny pan Koliński, bo jemu na imię
Stanisław. Tytuł książki: Dusza mojego miasta.
Zacząłem ją czytać, właściwiej mówiąc, pochłaniać.
Zdawało mi się, że słyszę jego głęboki głos i te słyszę
słowa, które nam mówił na Wysokim Zamku. Musi
on mieć pełną duszę tego Lwowa, jeśli i mówi o nim,
i pisze. Jeden rozdział tej książki smucił się, że
Lwów, miasto świetne, napełnione duchem
twórczym, poezją, muzyką i tęczami malarstwa, z
chwilą kiedy przestał być stolicą, przycichł i

background image

przygasł, część lwią swojej twórczej potęgi oddawszy
- jak należy - Warszawie.
Nic to jednak! - pisał ten szlachetny autor. -
Zasiejemy rolę na nowo. Żyzna gleba duszy
lwowskiej nowy z siebie dobędzie las, nowe kwiaty i
nowe strugi poezji z niej wypłyną. Ci, co pozostali w
ukochanym swoim mieście, orzą ją sercami, a ci, co
później przyjdą, nową dla niego wyprzeda chwalę i
krwią bujną napełnią jego serce!
Śnił mi się Lwów tej nocy równie piękny we śnie, jak
na jawie. Rankiem skoro świt byłem odziany. To mój
dzień uroczysty. Mam dzisiaj pójść na "święte
miejsce Lwowa". Gdzie jest to miejsce? Czy to góra,
czy kurhan, czy to kościół?
Zapytany o nie, pan Koliński rzekł z nadzwyczajną
słodyczą:
- Wiem, gdzie jest to "święte miejsce". I ja cię tam
zaprowadzę.
Pojechaliśmy tramwajem na drugi koniec miasta do
sławnej dzielnicy Łyczakowskiej, siedziby roboczego
ludu, najweselszej we Lwowie, najbujniejszej i
śpiewającej. Rodzą się w niej piosenki o każdym
ważniejszym zdarzeniu w mieście i wędrują potem
przez wszystkie ulice i wzgórza.
Dojechaliśmy do bram cmentarza. Przedziwny jest
ten cmentarz, wygląda jak ogromny ogród na
wzdętym niskim wzgórzu. Nad grobami szumią
potężne drzewa. Jest to podobno jeden z
najpiękniejszych cmentarzów w Polsce, ten
równocześnie Panteon Lwowa, bo słynni ludzie śpią

background image

na nim wiecznym snem. Niewiele takich grobów
pokazał mi pan Koliński, lecz na każdym wśród nich
promienisty unosi się blask. Przecie tu spoczywa i
Goszczyński, i pułkownik Ordon, historyk
przesławny Karol Szajnocha, wielka poetka Maria
Konopnicka i wielu ludzi wspaniałych. Jest wśród
nich i ten, którego nazwisko nieśmiertelność oznacza
- to Artur Grottger! Myślałem, że tu jest "święte
miejsce" Lwowa, lecz pan
Koliński wiedzie mnie dalej dróżką pod górę na
wzniesienie, do którego stóp podchodzą sady i ku
któremu białe podmiejskie zbliżyły się domostwa. Co
to? To inny jakiś cmentarz, jakiś nowszy, bo nie
rosną tu potężne drzewa, tylko młode jeszcze
krzewiny. Na tym wielkim, starym cmentarzu tuż
obok każdy grób jest inny, każdy nagrobek ma
kształt odmienny, a tu krzyże jednakie,
skromniutkie, biedniutkie, stanęły w niepoliczonych
rzędach. Żadnych tu nie widzę marmurów, tylko
kwiaty, kwiaty i kwiaty. Krzyże i kwiaty, oto
wszystko.
Widzę, że pan Koliński przystanął, ogarnął
spojrzeniem to ogromne wojsko krzyżów i
uśmiechnął się tak czule, jak ojciec na widok swoich
drobnych dzieci. Wyciągnął przed siebie ręce
miłosnym ruchem, jak gdyby chciał je wszystkie
zagarnąć, te małe mogiłki, i przycisnąć do piersi.
Potem rzekł cicho:

background image

- Michasiu! Tu jest święte miejsce Lwowa... Tu leżą
jego dzieci... To jest cmentarz orląt... Naszych
dzieci... Tu jest...
Nie mógł mówić dalej. A we mnie zaczęło się nagle
tłuc serce. Więc tutaj? Tutaj leżą dzieci bohaterskie,
najdumniejsze dzieci świata, śmiercią pobite w
obronie najdroższego swojego miasta. Rówieśnicy
moi i młodsi ode mnie... Uczniaki... Chłopcy i
dziewczęta. O, Jezus Maria! Śmierć chyba musiała
płakać, kiedy tuliła do siebie dzieci płomiennookie,
co z martwych rącząt nie chciały wypuścić
karabinów.
Szliśmy drożynami wśród tych najdziwniejszych
grobów na świecie. Usiedliśmy potem na stopniu
kamiennego pomnika chwały, który jest wspólnym
pomnikiem tej armii dziecięcej i strzeże ich grobów
jak kamienna wieża. Pan Koliński rzekł po chwili
głosem już spokojnym:
- Dwa tysiące grobów wyrosło tutaj, a wśród nich sto
trzydzieści cztery jest bezimiennych. Nie można było
odszukać nazwisk tych żołnierzów nieznanych. Pan
Bóg je ma zapisane... Od listopada 1918 r. do
czerwca 1919 r. śmierć szukała ich po wszystkich
pobojowiskach Lwowa... Czterech Francuzów tu leży
i trzech Amerykanów, szlachetnych towarzyszów
naszych dzieci... Tylko śmierć i matki tych dzieci
wiedzą, jak się zwały i w jakim były wieku. I taki
jeden tu leży chłopczyna, co miał zaledwie ponad lat
dziesięć. Śpią tu, dzieciska jedyne, z towarzyszami
wiernymi, wśród szewców, krawców, ślusarzów i

background image

biedaków, którym chciano zabrać jedyny ich skarb:
miasto.
Położył rękę na mojej ręce i milczeliśmy długo.
Potem powiedział mi głębokie słowa o tych śpiących
pod kwiatami, o tajemnicy ich bohaterstwa, śmierci i
nieśmiertelnej ich chwały. Czytam te słowa bez
błędu, bo mam je na zawsze wpisane w sercu jak w
książce:
- Wtedy, drogi mój, nie tylko ludzie walczyli,
mężczyźni i kobiety, walczyły bowiem i mury. I te
dzieci walczyły, bo już znikąd nie było nadziei.
Dawno to już było... Już na grobach kwiaty
wyrosły... Oręż odpoczywa, a Polska starym
zwyczajem, wedle swej odwiecznej racji stanu,
sercem walczy, pragnie zniewalać miłością i nauczać
powszechnej zgody. Czy mnie rozumiesz?
- Tak! - szepnąłem.
- Był jednak czas, kiedy ci, co leżą w niepoliczonych
lwowskich grobach, musieli uczynić rzecz wielką i
sprawiedliwą. Zrozpaczeni widząc, że niczego nie
dokażą sercem, musieli walczyć "jasnym mieczem
państwa". Podpisali swoją krwią manifest o
nienaruszalności granic, a granice wytyczyli kopcami
swoich grobów. Walczyli na śmierć wbrew nadziei,
aby zaświadczyć, że idea jest nieśmiertelna i że
wobec niej niczym jest ofiara życia. A tą ideą,
chłopcze, była całość i wielkość Ojczyzny. Ukochanie
każdej grudki jej ziemi, bo jest ona użyźniona
naszym trudem i krwią, wzruszona jak lemieszem,
nie umęczona pracą wieków. Nawet te dzieci

background image

wiedziały o tym nauczone przez własne matki. I one,
te dzieci, co szły na śmierć, aby starym pomóc
żołnierzom, dziadkom swoim i ojcom, nauczyły nas
wiary w nadprzyrodzoną moc ducha.
Dlatego tak czcimy tych rycerzyków malutkich, tych
męczenników za całość Ojczyzny, że nie utracili
nadziei, że pokonali rozpacz, że zamiast płakać -
walczyli, że walcząc - ginęli, i że na wieki wieków
utrwalili w tych, co pozostali żywi, wiarę w wolę
zwycięstwa.
Zatoczył ręką i wskazując mi szereg grobów mówił z
nagłym ożywieniem:
- Spójrz, synu, i powiedz, czy to jest cmentarz, nad
którym unosi się smutek? Nie, o, nie! Ile razy tu
przychodzę, uśmiecham się, bo mi się zdaje, że spod
okwieconych grobów bije jakiś blask. Zdaje mi się,
że przyszedłem na bujną łąkę, na której życie
wyrasta z mogił. Wciąż mi się zdaje, że te chłopaki
patrzą jarzącymi się oczyma, czy wśród nas, starych,
żyje to, co oni zbudzili swoją śmiercią? Wiesz,
dziecko moje, że ten cmentarz, jakiego drugiego nie
ma na całym świecie, jest jak gdyby szkołą. Pod
opieką swoich wodzów, których groby ot tam, w
kamiennym tłoczą się szeregu, leżą tutaj uczniowie w
mundurkach, więc to szkoła, w której dzieci
nauczają siwych ludzi, takich jak ja, że z takiej
bohaterskiej śmierci najbujniej wyrasta życie!
Spojrzał na mnie, a widząc, że w oczach mam duże
łzy, zgromił mnie dobrotliwie:

background image

- Otrzyj te łzy, otrzyj je czym prędzej! Im nie wolno
pokazywać łez. To bohaterskie dzieci, które nie
płakały. Nawet ich matki, święte, ofiarne matki,
ukrywają łzy, aby ich nie smucić. Przecież oni ginęli
po to, aby radość i miłość wyrosły w ich mieście. To
dumne chłopaki, to dumne dziewczęta! To gniazdo
orląt!... Uśmiechnij się do nich jak brat, ofiaruj im
serce, ukochaj ich, pozdrów okrzykiem, jasnym i
szczęśliwym, ale nie płacz!
Nie mogłem jednak powstrzymać łez. Wodziłem
wilgotnymi oczami po drewnianych krzyżach i każdy
grób pragnąłem ucałować spojrzeniem. Pomyślałem
sobie wtedy: jakie pracowite, jakie czyste, jakie
nieskazitelne musi być teraz całe moje życie, aby
było tyle warte, co ich purpurowa, skrwawiona
śmierć! Już nie trzeba będzie padać na polu walki,
trzeba jednak żyć bohatersko. Będę tak żył!
W tej chwili pragnąłem na zawsze pozostać w tym
mieście, wśród tych grobów, z których kwiaty
wyrosły, wśród tych murów, które walczyły. Jeśli ten
nieznajomy mój opiekun zatrzyma mnie przy sobie,
pozostanę z radością. Nie ma go jednak. Nie
przyszedł mimo obietnicy. Jesteśmy tu sami.
Rozejrzałem się dokoła i wpatrzyłem się w bramę.
- Szukasz kogo? - zapytał pan Koliński.
- Tak. "On" miał przyjść. Tutaj mi naznaczył
spotkanie.
Pan Koliński milczał przez dłuższą chwilę, potem
rzekł z dziwnym wzruszeniem:
- "On" nie przyjdzie...

background image

- Czemu? - krzyknąłem zduszonym głosem.
- Bo już tu jest... przy tobie... To ja, Michasiu, jestem
tym nieznajomym, co ciebie wezwał do Lwowa... Ja
do ciebie pisałem te niezgrabne listy. Widzę na
twojej twarzy zdumienie, lecz gdy wszystko
zrozumiesz...
Wiadomość była tak niespodziewana, że świat cały ze
mną zatoczył nagły krąg i długa upłynęła chwila,
zanim mogłem przerwać tę podróż w zdumienie.
Uczyniłem to prostym sposobem, uchwyciwszy się
obiema rękami pana Kolińskiego. Wszystko stanęło,
tylko moje serce gnało jeszcze cwałem. On mnie
objął ramieniem i mówił serdecznie:
- Długo trzeba by opowiadać, skąd znalem twojego
ojca. Kiedyś opowiem ci dokładnie, jak ten człowiek
wspaniale szlachetny, choć młodszy ode mnie prawie
o lat kilkanaście, zaważył w moim życiu. Okazał mi
dawno, dawno temu tyle serca, co ukochany brat.
Potem nasze drogi się rozeszły. Zdawało mi się
zawsze, że ojciec twój mnie unika, jak gdyby się bał
mojej wdzięczności. Dzielny to był człowiek! I
dopiero przypadek, przypadek najbardziej prosty,
przypomniał mi go przed niedawnym czasem.
Dowiedziałem się ze zgrozą i z najgłębszym
smutkiem o jego śmierci, o śmierci twojej matki i o
tobie. Wtedy postanowiłem natychmiast zająć
dobrego człowieka i odszukałem cię z wielkim
trudem.
Chciałem gorączkowo zapytać o coś, pan Koliński
jednak przerwał mi szybko:

background image

- Wszystko ci wytłumaczę, wszystko! Oczywiście,
mogłem przyjść do ciebie, zagarnąć cię w ramiona i
zabrać ze sobą. Tu się jednak historia wikła.
Pragnieniem moim najgorętszym było, abyś zajął
czyjeś miejsce. Abyś zastąpił kogoś, kto mi był
najdroższą istotą na świecie... Umyśliłem sobie, że
ten, który zajmie moje serce i wypełni jego smutną
pustkę, musi być podobny do tego, który... Za chwilę
się dowiesz... Słowem, chciałem cię poznać.
Dokładnie poznać... Chciałem ujrzeć twoje serce...
Otóż powiadam ci szczerze i uczciwie, gdybyś był
inny, niż jesteś, zapewniłbym ci byt, odziałbym cię,
nakarmiłbym cię i kazałbym cię uczyć, ale nie
dałbym ci jednego: miłości. Z niepokojem wielkim
szukałem sposobów, aby cię wypróbować. Przebacz
mi, drogi chłopcze! Przebacz mi te tajemnicze
wiersze. Ten, którego miałeś zastąpić, kochał
przygodę, nadzwyczajność i miał zamiłowanie do
takich chłopięcych radości, do rozwiązywania
zagadek, a ja, pisarz byle jaki i byle jaki poeta,
radowałem się razem z nim... To były nasze igraszki!
Wziąłeś w nich udział bez wahania i też poszedłeś
szukać przygody. Nie uląkłeś się ani podróży, ani
nieznanych zdarzeń, szedłeś śmiało i patrzyłeś
bystrze! I doskonale zaszedłeś, a przyznaj, że cię od
razu, już pierwszego dnia zabrałem do domu, który
będzie twoim domem.
Zarumieniłem się i silniej jeszcze przytuliłem się do
tego starego człowieka, który mnie, "mikrusa",
prosił o przebaczenie.

background image

- Ale to nie wszystko, Michasiu! Wiesz już, czym dla
mnie jest to miasto, a dowiesz się, czym było dla tego,
o którym ci się spowiadam. Kocham je, a on...
Później, później... Dość, że pragnąłem z całej duszy,
abyś i ty je pokochał.
Patrzyłem w twoje oczy, widziałem każde twoje
słowo. Kiedy ci opowiadałem o duszy tego miasta,
byłeś wzruszony i ja się wzruszyłem. Znam ciebie już
dokładnie: jesteś uczciwym chłopcem, rozumnym i
dobrym, masz serce czułe i jasne spojrzenie.
Powiedziałem sobie wczoraj, że jesteś godny tego,
byś zajął miejsce opróżnione... opróżnione miejsce w
moim sercu...
- Czyje? - zapytałem cichutko.
Stary człowiek podniósł się ciężko i ująwszy mnie za
rękę powoli powiódł pomiędzy groby. Szliśmy w
wielkiej ciszy, jak gdyby obawiając się, że odgłosem
kroków zbudzimy śpiących. Pan Koliński zatrzymał
się przy grobie i powiedział jasnym głosem:
- Jego miejsce!
Spojrzałem na tabliczkę na krzyżu:

Jaś Koliński zginął śmiercią bohaterską
w obronie ukochanego miasta
w wieku lat czternastu.

O, Boże!
Miałem takie dziwne uczucie, że z gęstwy kwiatów
patrzą na mnie błękitne, serdeczne, chłopięce oczy i
uśmiechają się do mnie. Więc i ja uśmiechnąłem się

background image

tak tkliwie i tak czule, że aż oczy moje nabiegły
łzami.
- To mój syn - mówił z radosną dumą pan Koliński. -
Miał czternaście lat, tyle co ty w tej chwili... Poszedł
bronić Lwowa. Dzielnie go bronił! Przenosił sztafety
pod kulami, aż wreszcie dwie z nich znalazły jego
serce. Widzisz teraz, kogo masz zastąpić?
Wspaniałego chłopca! Dumnego chłopca! Takiego,
co się nie zawahał... Napisał do mnie list i poszedł do
walki... Zostałem sam z cierpieniem w sercu, ale i z
dumą w sercu... Pewnie troskał się mój chłopak, że
taki sam jestem na świecie, i może to on mi pomógł
odnaleźć ciebie... Zastąpisz go, Michasiu!
- Zastąpię! - odpowiedziałem serdecznie.
- Będziesz moim synem... Ja jestem sam, a ty jesteś
sierotą... Dobrze nam będzie razem... Już nie będę
pisał do ciebie wierszy, ale za to przyjdziemy tu
razem od czasu do czasu i opowiemy: ja synowi
swojemu, a ty starszemu swojemu bratu o
wszystkim, co się dzieje we Lwowie. On mu był
wierny aż do śmierci. Ja mu będę wierny aż do
śmierci...
- I ja mu przysięgam miłość i wierność aż do śmierci!
- rzekłem głośno.
Pan Koliński ogarnął mnie tkliwie i ucałował. Był
jakiś radosny i szczęśliwy. Zaśmiał się i nachyliwszy
się nad ukwieconą mogiłką mówił cichutko:
- Słyszysz, synku? Zdobyliśmy jeszcze jedną duszę...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kornel Makuszyński Uśmiech Lwowa (m76)
KORNEL MAKUSZYŃSKI Uśmiech Lwowa
Makuszyński Kornel Uśmiech Lwowa
Makuszynski Kornel Usmiech Lwowa
Makuszynski Kornel Usmiech Lwowa
53 Makuszyński Kornel Listy ze Lwowa
53 Makuszyński Kornel Listy ze Lwowa
napisy z murów, jeśli chcesz się uśmiechnąć, pliki tekstowe
Cnota humoru w służbie wiary, Religia - z uśmiechem, humor, teksty
Przygoda z usmiechem WP 3 latki cz 1 scenariusz tydz 15
Ilustrowany przewodnik m Lwowa, Lwów [b d ]
Analiza Uśmiechu
Przygoda z usmiechem WP 3 latki cz 2 scenariusz tydz 25
Przygoda z usmiechem WP 3 latki cz 2 scenariusz tydz 29
Przygoda z usmiechem WP 3 latki cz 1 scenariusz tydz 17

więcej podobnych podstron