Angelsen Trine Córka morza 19 Prześladowca


Angelsen Trine

PRZEŚLADOWCA

SAGA CÓRKA MORZA XIX

Przysłowie Nie oczekuj, że inni będą cierpieć, zanim poprosisz o wybaczenie.

Nie oczekuj, że ci wybaczą, zanim zdobędziesz się na zadośćuczynienie.

Nie oczekuj...

bo nie wiesz, jak długo to potrwa...

Rozdział 1

Elizabeth przeczytała list, który Bergette dostała od Sigvarda. Powoli opuszczała rękę, trzymającą kartkę, niepewna, co powiedzieć. Czytała tekst wielokrotnie, ale wciąż nie mogła zrozumieć, co to wszystko miałoby oznaczać. Czy może być tak źle, jak myślała? Uniosła wzrok i popatrzyła na Bergette. - No widzisz? - tamta kiwała głową. - Sigvard po prostu kompletnie zwariował. Zobaczysz, że on... - Spokojnie, nie gorączkuj się tak - przerwała jej Elizabeth i znowu skierowała wzrok na arkusz, raz jeszcze przebiegając słowa listu. Pismo było duże i wyraźne, pochylało się lekko w prawo.

Jakby się autor śpieszył.

Droga Bergette!

Nie wiem, co opowiedziałaś we wsi na mój temat i wcale mnie to nie obchodzi. Mój powrót poruszyłby wielu ludzi i może nawet niektórzy by tego nie znieśli. Nie sypiam po nocach, bo prześladują mnie głosy. Słyszę je prawie przez cały czas, nie dają mi spokoju. Mówią do mnie i tłumaczą, co mam robić.

Oprócz ciebie nikt o tym nie wie. Głosy nakazały mi, żebym wrócił, bo mam do spełnienia pewne zadanie, w sprawie życia i śmierci. Na razie nie mogę wyjawić, jakie to zadanie, ale kiedy właściwy czas nadejdzie i wszystko zostanie spełnione, to chciałbym mieć nadzieję, że będziesz mogła mi to wybaczyć.

Strzec przykazań, to chronić swe życie, kto gardzi powagą, zginie.

Salomonowa Księga Przysłów, 19. 16.

Twój na wieki Sigvard

Elizabeth ostrożnie złożyła arkusik. Ręce jej tak drżały, że musiała spleść je na podołku. Tu nie może być żadnych wątpliwości.

- Boże, zmiłuj się, ześlij pociechę nam wszystkim - wyszeptała. - Nigdy bym nie pomyślała, że jest aż tak źle.

- No i widzisz! O co chodzi z tymi głosami, które mówią mu, co ma robić? Elizabeth kręciła głową.

- Pojęcia nie mam, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Może to ktoś, kogo on zna... Nie, to niemożliwe. - Wyłamywała ręce pod stołem i wpatrywała się sztywno w leżący przed nią papier. - Może on widuje upiory, które do niego gadają? - umilkła. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej, bo przypomniała sobie wizję, którą niegdyś miała. - Nie ulega wątpliwości - sprawa naprawdę dotyczy życia i śmierci. Sam tak napisał.

- Tak, to możliwe - wymamrotała Bergette. Wyjęła z kieszeni chusteczkę i długo wycierała nos. - W takim razie jednak owe upiory musiałyby postanowić, by tutaj wrócił i wykonał to jakieś „zadanie”. Ściskała chusteczkę w dłoniach i zrozpaczona spoglądała na Elizabeth. - Ja myślę, że on chce mnie zabić, Elizabeth. Elizabeth pomyślała to samo, czytając cytat z Biblii.

- Nie powinnaś widzieć wszystkiego w takich czarnych kolorach - zaprotestowała, ale głos jej się załamał, zdradzając niepokój. - Musimy o tym porozmawiać z resztą towarzystwa.

- Nie, no coś ty! Nie mieszajmy nikogo więcej w moje sprawy. - Bergette zerwała się z miejsca.

- Dlaczego nie? Przecież ty potrzebujesz pomocy. I opieki - dodała. Bergette usiadła ponownie.

- Opieki. Więc to znaczy, że ty też się boisz? Elizabeth złożyła starannie list, a potem odparła:

- Tak, wszyscy powinniśmy się bać. Coś takiego, to nie jest codzienna sprawa. Kiedy dostałaś ten list? Przecież poczta nie przychodzi w Boże Narodzenie.

- Jeden z parobków odebrał go przed świętami, ale zapomniał mi oddać, dopiero teraz... Biedak, strasznie się sumitował. A ja powiedziałam, że to nic takiego i poczekałam, aż zostanę sama, zanim przeczytam.

- Więc nikt jeszcze o liście nie wie?

- Nie, w domu powiedziałam, że mam do ciebie sprawę, nic więcej nie powinno ich obchodzić.

- A gdzie jest Karen-Louise?

- U koleżanki. Przykazałam, że ma tam zostać, dopóki po nią nie przyjdę.

- Dobre i to. Przynajmniej jest bezpieczna.

- Radzisz sobie, czy potrzebujesz kogoś do pomocy? - Dorte z impetem wpadła do pokoju. - O, mój Boże! Masz gości? Dziękuję za ostatnie spotkanie, Bergette. Nieczęsto się widujemy. Uśmiech zamarł na wargach, Dorte przyglądała się obu kobietom badawczo. - Stało się coś? Może ktoś umarł? Elizabeth popatrzyła na Bergette, a tamta w odpowiedzi potrząsnęła głową.

- Bergette dostała list od Sigvarda.

- Ach tak? Elizabeth wyciągnęła arkusik i patrzyła jak Dorte marszczy rude brwi, czytając.

- No nie, teraz muszę usiąść - wyszeptała, kiedy skończyła. - To chyba najgorsze, co w życiu widziałam.

Co on ma na myśli? - Drapała się palcem po głowie, nie odrywając wzroku od listu.

- Nie mamy pewności - odparła Bergette cicho.

- Moim zdaniem to brzmi strasznie. I jakoś tak dziwnie się wyraża. Pisze, że głosy przekazały mu polecenie, ale to musi chyba chodzić o jakichś ludzi?

- Nie. - Elizabeth patrzyła na Dorte. - Sigvard nie ma kłopotów z pisaniem. On naprawdę myśli, że te jakieś głosy wydają mu polecenia. Ten człowiek oszalał, po prostu zwariował. Dorte rzuciła list na stół, jakby się oparzyła.

- Powinniście ostrzec pozostałych. Elizabeth popatrzyła na Bergette.

- Pójdziemy do nich?

Bergette wsunęła kopertę do kieszeni, wstała i skinęła głową.

W izbie zaległa kompletna cisza, kiedy weszły i stanęły tuż przy drzwiach. Elizabeth zaczęła mówić dokładnie w chwili, kiedy Kristian też chciał coś powiedzieć.

- Nie, nie, nikt nie umarł, ale Bergette przyszła do mnie przed chwilą i pokazała mi ten list. Dostała go dzisiaj od Sigvarda.

Wyciągnęła rękę a Bergette podała jej list. Potem Elizabeth odczytała go na głos i ponownie składała arkusik, czekając na reakcję. Kristian odezwał się pierwszy.

- To wszystko jest straszne. Za co on chce się mścić? Bergette opadła na wolne krzesło i kurczowo trzymała się oparcia.

- Wyrzuciłam go z domu, jak się okazało, że mnie zdradza. - Umilkła na chwilę. W izbie wciąż panowała cisza, a nieszczęsna kobieta mówiła dalej: - Przyłapałam go w łóżku z jedną z moich służących, więc kazałam obojgu się wynosić. A we wsi, rzecz jasna, opowiedziałam zupełnie inną historię, ale...

Elizabeth wodziła wzrokiem po zebranych. Ane słuchała z wytrzeszczonymi oczyma, zasłaniając dłonią usta, jakby nie wierzyła w to, co słyszy. Córka prowadzi bardzo spokojne i bezpieczne życie, oszczędzaliśmy jej wielu nieprzyjemnych wrażeń, myślała Elizabeth. Teraz jednak Ane jest po konfirmacji, dorosła i nie byłoby dobrze ukrywać przed nią prawdę.

Westchnęła. Kto by pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć w pięknym domu Bergette, w wielkim zasobnym dworze, zatrudniającym tyle służby? Owszem, fasada jest piękna, ale kryją się za nią sprawy, które nie napawają dumą, myślała ze smutkiem.

- Dostałam od niego wiele listów, w których prosił, bym mu pozwoliła wrócić do domu - wyjaśniała Bergette.

- A nie myślałaś o rozwodzie? - spytała Indianne ostrożnie. Dorte prychnęła.

- Czy ty słyszałaś o kimś, kto zrobił coś takiego? Bo przynajmniej ja nie znam nikogo. Nie, nie, to naprawdę nie uchodzi.

- Jak myślisz, co teraz będzie? - tym razem pytała Maria.

- Bergette wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Początkowo sądziłam, że powinnam mu wybaczyć, przełamać się i niech wróci. Żeby wszystko mogło być jak dawniej... kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Maria pokiwała głową, jakby rozumiała.

- A teraz on chce się mścić - rzekł Jakob swoim głębokim basem.

- Owszem, tak to sobie tłumaczymy - przytaknęła Elizabeth. - Ja się obawiam o życie Bergette. List przyszedł kilka dni temu, ale jest bez daty i nie wiadomo, kiedy został wysłany. Ani też, kiedy Sigvard ma zamiar tu wrócić.

- Siadajcie - rozkazał Kristian. - Nie stójcie tak przy tych drzwiach. - Wszyscy usiedli, a Bergette wstała.

- Nie, nie czas na to. On może się zjawić w każdej chwili.

- Nie w Boże Narodzenie - odparł Kristian spokojnie i nalał do kieliszków, które podawał po kolei zebranym. - O tej porze nikt nie podróżuje. Bergette ponownie usiadła.

- Możliwe, że masz rację. Przyjęła napój, który jej podawał, ale nie piła, siedziała tylko i wpatrywała się przed siebie, obracając kieliszek w palcach.

- Nie wszystko mi się tu zgadza - powiedział Jens, upijając łyk koniaku. - W liście jest napisane, iż Sigvard ma nadzieję, że żona mu wybaczy, kiedy „zadanie” zostanie wypełnione. Gdyby chciał odebrać życie Bergette, to by przecież nie oczekiwał po wszystkim wybaczenia?

- Moim zdaniem chodzi mu o wybaczenie wtedy, kiedy spotkamy się w niebie - wtrąciła Bergette.

- On trafi raczej do gorącego miejsca, pomyślała Elizabeth, pociągając solidnie z kieliszka. Alkohol palił w gardle żywym ogniem, ale rozgrzewał przyjemnie aż do samego żołądka.

- Nie, nie zgadzam się z tobą - protestował Jens. - Uważam, że musiał mieć na myśli kogoś innego.

- Ale kogo? - spytała Bergette. - To przecież na mnie jest wściekły, bo wyrzuciłam go z domu i zabroniłam wracać.

- Musi chodzić raczej o kogoś, kto jest tobie bliski - powiedziała Indianne. - Dlatego ma nadzieję na wybaczenie.

Elizabeth poczuła, że zasycha jej w gardle. Pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alkohol ją uspakajał i rozgrzewał.

- On miał na myśli mnie! - wykrzyknęła. Wszyscy popatrzyli na nią wstrząśnięci.

- Ciebie? - spytała Maria z powątpiewaniem w głosie. - Dlaczego, na miłość boską, mógłby mieć coś przeciwko tobie? Elizabeth zerknęła ukradkiem na Bergette.

- Możesz opowiedzieć o wszystkim, mnie to nie przeszkadza - odparła przyjaciółka.

- Pewnego razu Sigvard pociął wszystkie moje ubrania, suszące się na sznurze - zaczęła Elizabeth. Kristian przytakiwał.

- Przypominam sobie. Głównie zresztą dlatego, że wtedy nie mogłem uwierzyć Elizabeth, kiedy mówiła, że to on.

- Ja też jej nie wierzyłam - przyznała Bergette zawstydzona.

- Ale to coś zupełnie innego niż nastawać na czyjeś życie - uznał Jens. Elizabeth przygryzała dolną wargę.

- Ja i Sigvard nigdy się nie zgadzaliśmy - rzekła. - On był przekonany, że to z mojej winy umarł maleńki synek Bergette. Bergette zaczęła kaszleć.

- Co ty mówisz? Elizabeth skuliła się.

- Nie myśl o tym. Przepraszam, nie chciałam, żebyś wiedziała. Bergette chwyciła ją za rękę.

- Powinnaś była mi wtedy powiedzieć, Elizabeth!

- To już teraz nie ma żadnego znaczenia, moja droga. Wtedy straciłaś dziecko, to było straszne. Nie chciałam roztrząsać, co Sigvard myśli sobie o mnie.

Zauważyła, że Jens nie spuszcza z niej oczu. W jego wzroku było coś bolesnego, jakby myślał, iluż to rzeczy o niej nie wie. O wszystkim, co się wydarzyło w ciągu tych lat, kiedy on, niczego nie pamiętając, mieszkał na Wyspie Topielca i w Kabelvaag. Elizabeth skinęła głową.

- To prawda, co Jens mówi, że nie ma powodu, by Sigvard nastawał na moje życie. Ale mówimy przecież o szaleńcu.

- Trzeba się porozumieć z lensmanem - rzekła Helene wzburzona. Elizabeth przytaknęła.

- Lensman nic nie może zrobić - stwierdził Kristian.

- Nic nie może zrobić? Kristian machnął ręką.

- Sigvard nikogo jeszcze nie skrzywdził.

- Ale przysłał list, który nie przypomina niczego, co w życiu widziałam - wtrąciła Dorte. Na twarzy miała rumieńce.

- Wysyłanie listów nie jest zabronione - rzekł Kristian irytująco spokojnie.

- Więc uważasz, że możemy jedynie siedzieć i czekać? - spytała Elizabeth. Podniosła się z miejsca. - Dobrze, jeśli ty nic nie zrobisz, to ja zrobię. Nic więcej w tej sprawie nie mam do powiedzenia.

- No ale co zamierzasz robić? - spytał Kristian.

- Porozmawiam z lensmanem, to oczywiste. Bergette wstała.

- Elizabeth, no co ty. Przecież masz gości.

- My i tak powinniśmy już wracać do domu - powiedziała Dorte. - Ty jednak nie zapominaj, w jakim jesteś stanie, Elizabeth. Bergette popatrzyła na nią badawczo.

- Czy ty... ?

- Tak, spodziewam się dziecka. Powinno urodzić się latem, w czerwcu. - Elizabeth położyła rękę na brzuchu i na moment zapomniała o bożym świecie.

- To wspaniale! Gratuluję. - Bergette ściskała rękę przyjaciółki i uśmiechała się. - Ale chcę powiedzieć to samo co Dorte, nie powinnaś teraz wychodzić. Masz gości, nie chciałabym, żeby żegnali się przed czasem.

Elizabeth otrząsnęła się.

- Ja nikogo nie wypędzam. Siedźcie sobie w spokoju, to długo nie potrwa, zaraz wracam. Helene zadba, żeby wam niczego nie brakowało. Dorte usiadła z wahaniem.

- W domu czeka obrządek - mamrotała pod nosem.

- Mathilde wszystko załatwi - stwierdził Jakob. - Ja chciałbym jednak poczekać i usłyszeć, co sądzi lensman.

- Jadę z tobą - oznajmił Kristian, wychodząc za żoną. - Pojedziesz z nami, Bergette?

- Czy ja mogłabym też jechać? Zawołała Ane z zapałem. Kristian ją powstrzymał.

- Nie, ty zostaniesz w domu, my niedługo wrócimy.

Rozdział 2

Kristian wyszedł pierwszy i szybka zaprzągł do sań czarnego ogiera. Elizabeth przygotowała skórzane okrycie i ciepłe ubrania, bo zimowy wieczór był ciemny i mroźny.

W saniach długo panowało milczenie. W oknach mijanych domów paliły się światła. Bogaci gospodarze mieli piękne lampy, ukryte za ciężkimi zasłonami, niektórzy wprowadzili zwyczaj ubierania świątecznych choinek, które teraz mieniły się w dużych oknach światłami. W małych komorniczych chatach, w niezasłoniętych niczym okienkach z szybami z nierównego szkła paliły się łojowe świeczki. Sople lodu zwisały z dachów, między budynkami w obejściach widać było wąskie dróżki wolne od śniegu. Przysypany śniegiem las trwał milczący i ponury.

Elizabeth nie mogła uwolnić się od myśli, że Sigvard czai się gdzieś w ciemnościach. Może ukrywa się w jakiejś oborze lub szopie na siano? Gdyby zapuścił długie włosy i brodę, gdyby przybrał inne nazwisko, to może jakiś niedowidzący biedak przyjąłby go do siebie? Ubodzy ludzie są życzliwi, nikogo za drzwi nie wyrzucają.

- No to jesteśmy na miejscu. - Kristian ściągnął lejce i zawołał przeciągle prrr, potem okrył koński grzbiet grubą derką i ruszył w stronę domu.

- Jesteś pewna, że dobrze robimy? - spytała Bergette, krzyżując ręce na piersi.

- Nie mam najmniejszych wątpliwości - odparła Elizabeth.

Kristian zapukał, ale minęła dłuższa chwila, zanim drzwi zostały otwarte. Spojrzała na nich zdumiona służąca.

- Czy lensman jest w domu? - spytał Kristian z prośbą w głosie.

- Proszę wejść - rzekła dziewczyna pośpiesznie, dygając wiele razy. Cofała się w stronę drzwi do salonu. - Zaraz powiem państwu.

Zapukała delikatnie w drzwi, potem uchyliła je, wreszcie za nimi zniknęła. Elizabeth słyszała głosy i lensmana, i jego żony, później zobaczyła go, jak stoi, wielki niczym niedźwiedź w czarnej kamizelce, białej koszuli, z siwymi włosami i brodą, niczym uosobienie bezpieczeństwa. Owszem, słusznie postąpiliśmy, pomyślała z wyraźną ulgą.

- Dzień dobry i wszystkiego najlepszego na Boże Narodzenie - witali się, przepraszając za najście. - Jest jednak coś, o czym musimy z tobą porozmawiać - oznajmił Kristian. - Gdyby to nie była sprawa aż tak niecierpiąca zwłoki, to naturalnie nie zakłócalibyśmy świątecznego spokoju...

- Wchodźcie, wchodźcie - burczał lensman, idąc przed gośćmi i zapraszając.

Podążali za nim posłusznie do kantoru. Prawie jak trójka uczniaków, przemknęło Elizabeth przez myśl. Lensman usiadł za biurkiem i wskazał gościom krzesła naprzeciwko.

- No to w czym mogę pomóc? - spytał z uśmiechem.

- Bergette dostała list od Sigvarda - poinformował Kristian. - Może sama o wszystkim opowiesz - zwrócił się do Bergette.

Kobieta wyjęła list z kieszeni sukni. Nerwowo i trochę bezładnie opowiadała, że wyrzuciła Sigvarda z domu, kiedy odkryła jego niewierność.

- Mam nadzieję, że lensman zrozumie, jaka byłam zrozpaczona - mówiła na pół z płaczem. - Wstyd i upokorzenie, że muszę przeżywać coś takiego... ale to było drastyczne posunięcie, wiem o tym. Lensman przyglądał jej się uważnie. Potem skinął głową.

- Oczywiście, rozumiem - powiedział i nie roztrząsał dłużej tej kwestii.

Elizabeth przypomniała sobie dzień, kiedy podsłuchała ostrą rozmowę lensmana, jego żony i starego doktora, który został regularnie wyrzucony za drzwi z informacją, by się tu nigdy więcej nie pokazywał. Wydało się bowiem, że doktora łączył intymny stosunek z małżonką lensmana. No tak, pomyślała, lensman z pewnością ma dla takich spraw szczególne zrozumienie.

Bergette opowiadała dokładnie, co się stało. Mówiła o tym, że kiedy rodziła bliźnięta, błagała Sigvarda, by sprowadził Elizabeth, on jednak odmawiał, ale Elizabeth i tak w końcu przyjechała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale maleńki chłopiec, niestety, umarł - została tylko Karen-Louise. Zrozpaczony i wściekły Sigvard winą za śmierć chłopczyka obarczył Elizabeth.

- Proszę, sam pan może przeczytać, co on pisze - zakończyła Bergette, podając list. Lensman wyciągnął rękę daleko przed siebie i odchylił się w fotelu. Strasznie długo to trwa, niecierpliwiła się Elizabeth. Widocznie lensman też musiał przeczytać list dwa razy.

W końcu odłożył papier, patrząc w zamyśleniu na gości. Bergette wierciła się niespokojnie, musiała nawet rozpiąć górny guzik u bluzki. Elizabeth też rozpięła kubrak. Nareszcie lensman zaczął mówić.

- Wygląda mi na to, że on chce się zemścić, tak jest. I śmierć ma być następstwem jego działań, gdybym chciał być całkiem szczery - oznajmił wolno.

- A co, zdaniem lensmana, Sigvard miał na myśli, pisząc o głosach? - spytała Bergette niepewnie.

- Któż to wie? Może wyobraża sobie, że ktoś przy nim jest. Nie umiem znaleźć innego wytłumaczenia, jak tylko... no cóż, przykro mi, że to powiem, ale on sprawia wrażenie kompletnego szaleńca. Wywołał tymi słowami uśmiech na twarzy Bergette, a Kristian roześmiał się cicho, zakłócając powagę chwili. Lensman głęboko zaczerpnął powietrza i złożył ręce na blacie biurka.

- Sigvard nie był w dobrych stosunkach z tobą, prawda? - wpił spojrzenie szarych oczu w Elizabeth.

- To łagodnie powiedziane. Prawdę mówiąc, Sigvard mnie zawsze nienawidził i przez te wszystkie lata wielokrotnie dochodziło między nami do ostrych spięć. Nie sądzę, że trzeba teraz o tym opowiadać. Lensman przyglądał jej się z powagą.

- Tak, jak ja to rozumiem, istnieje niebezpieczeństwo, że będzie nastawał na twoje życie, podobnie jak na życie Bergette. Ale - dodał, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. - On chyba w święta się tutaj nie pojawi. W Boże Narodzenie łodzie nie pływają po fiordzie, o ile mi wiadomo. To samo mówił Kristian, pomyślała Elizabeth. Więc pewnie tak jest.

- A co lensman zamierza zrobić w tej sprawie? - mimo wszystko musiała spytać.

- Cóż, szczerze mówiąc, niewiele tu jest do zrobienia. Musicie wszyscy mieć oczy i uszy otwarte. Trzeba poinformować resztę domowników o tym, jak sprawa wygląda i przestrzec, żeby mieli się na baczności.

Elizabeth poczuła, że robi jej się gorąco. Musiała z całej siły nad sobą panować, żeby lensman nie zauważył, jak bardzo jest zirytowana.

- A jeśli on nagle po prostu się pojawi? To co mamy zrobić? - pytała. Głos jej drżał. Lensman znowu zaczerpnął powietrza tak głęboko, że Elizabeth przestraszyła się, by mu nie poodpadały guziki od kamizelki.

- Przykro mi, ale naprawdę niewiele mam do zaproponowania. Mam nadzieję, że to rozumiecie. Przecież nie mogę przez okrągłą dobę pilnować waszych domów.

Elizabeth to, oczywiście, rozumiała, z drugiej strony jednak uważała, że lensman powinien stanowić dla nich ochronę, niezależnie od tego, co sam myśli o sprawie.

- Musicie, jak powiedziałem, mieć się na baczności. Być przygotowani na najgorsze. Przygotowana to ja jestem od pierwszej chwili, pomyślała Elizabeth. Zaczęła się zastanawiać. Ciekawe, czy u nich w domu jest jakaś broń? Owszem, Kristian ma strzelbę, ale rzadko jej używa. Czasami chodzi po lesie i strzela do przepiórek. Ona sama jednak nawet się nie domyśla, gdzie mąż strzelbę przechowuje. Załóżmy, że nagle zjawia się Sigvard, a ona ma strzelbę pod ręką. Czy byłaby w stanie go zabić? Nie, trudno w to uwierzyć. Może pod warunkiem, że ktoś z jej najbliższych byłby w niebezpieczeństwie.

- Dziękujemy ci bardzo, że poświęciłeś nam tyle czasu - rzekł Kristian, wstając. Wymieniono uściski dłoni ponad lśniącym blatem biurka.

Elizabeth zwlekała z podaniem ręki gospodarzowi. Za co bym miała mu dziękować? Czy za to, że pozwolił zakłócić sobie świąteczny odpoczynek przy kawie dwóm marudnym babom, którym przypadkiem ktoś grozi śmiercią? I co takiego dla nich zrobił? Brońcie się same, ja nie mam czasu - powiedział.

Mimo wszystko wyciągnęła rękę i zachowała dla siebie ostre słowa, które już miała na języku. Wcześniej prosiła Ane, by nad sobą panowała, teraz sama musi się postarać, by świecić przykładem. Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu, otwarto drzwi do izby.

- Boże drogi, to goście już wychodzą? - spytała lensmanowa, przyglądając im się z wielką ciekawością. - Nie macie czasu, żeby wypić filiżankę kawy i coś przegryźć?

- Nie, dziękuję - odparła Elizabeth pośpiesznie, wkładając ciepłe rękawice. - Musimy niezwłocznie wracać. Może innym razem.

Na dziedzińcu, odetchnęła z ulgą. Lensmanowa jest największą plotkarą we wsi. On jednak nigdy by nie złamał obowiązku milczenia, tego Elizabeth była pewna. Nigdy też nie zdradzi niczego żonie. Lensmanowa natomiast gotowa byłaby biegać od domu do domu, by się dowiedzieć, czego też ta wizyta dotyczyła, w dodatku w same święta Bożego Narodzenia.

- Musisz upiększyć trochę prawdę, kiedy będziesz rozmawiać ze swoją służbą - powiedziała Elizabeth, kiedy znowu siedzieli w saniach. - Nie wyjawiaj powodu, dla którego przepędziłaś Sigvarda.

- Oni się wszystkiego od dawna domyślają - westchnęła Bergette. - Wygląda jednak na to, że są po mojej stronie. Przynajmniej do tej pory tak było.

- To dobrze. Elizabeth zastanawiała się.

- W takim razie powiedz im prawdę. Na dłuższą metę to jedyne rozwiązanie. Ale poproś także, by nie rozpowiadali o niczym po wsi. Zapewnij, że na nich polegasz, ale jeśli usłyszysz, że ktoś roznosi plotki, to go wyrzucisz. Bądź stanowcza. Bergette słuchała, ale nie patrzyła przyjaciółce w oczy.

- Łatwo ci radzić - westchnęła. Elizabeth poklepała ją po dłoni.

- Wiem o tym, Bergette, ale to jedyne, co możesz zrobić. Kristian - rzekła głośniej. - Zatrzymaj konia. Natychmiast ściągnął lejce.

- Co się dzieje? Elizabeth wyskoczyła z sań.

- Teraz pójdę piechotą.

- Co to znowu za głupie gadanie? Nie chcesz jechać przez resztę drogi?

- Nie, potrzebuję świeżego powietrza. Postaraj się, żeby Bergette bezpiecznie dotarła do domu, bardzo cię proszę. Widziała, jak Kristian zmaga się ze sobą.

- Nie ma się czego obawiać, i ty tak twierdziłeś, i lensman. Zresztą mamy sami o siebie dbać - dodała.

- Ale to nie znaczy, że masz samotnie wracać wieczorem do domu. Chodź i usiądź tu, Elizabeth.

- Miłej podróży - zawołała z uśmiechem, odwracając się od nich i ruszając przed siebie.

- Elizabeth! - wołał Kristian.

Pomachała mu przez ramię i szła dalej, nie odwracając się. Po chwili usłyszała, że koń rusza. A więc Kristian nie jest taki zły, na jakiego chciałby wyglądać. Zresztą pewnie się powstrzymuje, póki Bergette jest z nimi.

Księżyc w pełni rozjaśniał drogę. Elizabeth nie bała się, chociaż próbowała wydobyć z duszy lęk, rozpoznać go, poczuć. Co by było, gdyby nagle usłyszała za sobą świszczący oddech? Albo gdyby zobaczyła długi, mroczny cień? Co by było, gdyby pojawił się Sigvard, gotowy dokonać zemsty, decydować o tym, czy Elizabeth ma żyć, czy umrzeć? Ale rozzłościła się tylko jeszcze bardziej. Jakie ten człowiek ma prawo rządzić życiem i śmiercią? Nikt nie może stawiać się przed Panem Bogiem!

Przypomniała sobie Olego Siverta Molanda, który w Kabelvaag został skazany na śmierć. Zresztą to nie jedyny człowiek, który stracił głowę za ciężkie przestępstwa, a decyzję o tym podjęli ludzie, którzy uważali, że mogą dokonywać sądu nad życiem innych.

Elizabeth szła szybciej. Mróz szczypał w twarz, przy ustach unosił się biały obłoczek pary. Słyszała, jak śnieg skrzypi pod podeszwami. Złap ją, złap ją, śpiewało pod stopami przy każdym kroku.

Nadal nie odczuwała żadnego lęku, jedynie złość. Sigvard może próbować, ale napotka na opór!

Elizabeth pokaże i jemu, i lensmanowi, że potrafi się obronić.

Z okien w Dalsrud płynęło przyjemne światło. Już przy wejściu ogarnęło ją domowe ciepło, które sprawiło, że policzki zaczęły płonąć; skóra na twarzy piekła, jakby miała popękać.

- O, to ty? - Jens zerwał się z miejsca, jak tylko Elizabeth stanęła w drzwiach. - Nie słyszeliśmy konia - dodał.

- No i co powiedział lensman? - przerwał mu Jakob. Elizabeth gniewnie wzruszyła ramionami i podeszła do pieca. Wyciągnęła ręce, by je ogrzać, chociaż wcale nie zmarzła.

- Kristian miał rację. Lensman nie może nic zrobić, sami musimy na siebie uważać.

- Tak powiedział? - spytał Olav oburzony. - To przecież kompletnie bez sensu! Elizabeth powtórzyła słowo w słowo, co zostało powiedziane w domu lensmana.

Jens zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, ale stanął natychmiast, gdy tylko usłyszał na dworze jakiś hałas. Podszedł do okna, osłonił oczy dłońmi i wyglądał na zewnątrz.

- To Kristian przyjechał dopiero teraz? - spytał, spoglądając na Elizabeth.

- Ostatni kawałek drogi pokonałam piechotą, a on odwiózł Bergette do domu.

- Dlaczego tak?

- Chciałam trochę pomyśleć. Jakob prychnął.

- To ty nie możesz myśleć, kiedy są przy tobie jacyś ludzie? Elizabeth odwróciła się plecami w stronę pieca.

- Nie marudź - powiedziała zmęczona. - Sigvarda jeszcze tutaj nie ma.

Próbowała znaleźć jakiś inny temat do rozmowy, kiedy i tak czekali na Kristiana, ale jej się to nie udało. Jakby wszystko ograniczało się do tego jednego tematu. Mogli rozmawiać o Sigvardzie i lensmanie, albo milczeć. Ludzie z Heimly wstali natychmiast, jak wszedł Kristian i zaczęli zbierać się do domu.

- Wyjeżdżacie tak szybko? - spytał. Może jest rozczarowany tym, że nie pozwolili mu opowiedzieć o wizycie, pomyślała Elizabeth.

Jakob poklepał go po ramieniu, Dorte podała rękę na pożegnanie, a młodzi poszli za jej przykładem. Na korytarzu zaroiło się od ludzi, wszyscy naraz chcieli znaleźć swoje okrycia.

- Strasznie miło było was znowu zobaczyć. Bądźcie tylko ostrożni, niech nikt sam nie wychodzi na dwór po zmierzchu! I na noc zamykajcie drzwi na klucz. Tak, tak, wiem, że prawie nikt tego w naszej okolicy nie robi, ale teraz to konieczne. Napomnienia Dorte zdawały się nie mieć końca.

- I pozdrówcie Bergette od nas wszystkich - to były ostatnie słowa, zanim zamknęła za sobą drzwi. Helene posadziła sobie Signe na biodrze. Była niespokojna i zamyślona.

- Boisz się? - spytała Elizabeth i zaczęła sprzątać ze stołu serwis do kawy i kieliszki.

- Boję, a ty nie? Uważam, że mamy po temu wszelkie powody. Elizabeth przystanęła ze stosem talerzyków w rękach.

- Połóż Signe do łóżka, Helene. Zrobiło się późno. I jeśli chcecie, to moglibyście ty i Lars spać dzisiejszej nocy tutaj w domu. Chyba nie byłoby zbyt przyjemnie w izbie czeladnej.

- Ale ja potrafię o nią zadbać - oznajmił Lars, a na jego policzkach pojawiły się głębokie dołeczki. W końcu Elizabeth zdołała uspokoić wszystkich, chociaż sama długo w noc leżała nieruchoma w łóżku i nasłuchiwała. Oczy ją bolały od wpatrywania się w ciemność, w końcu jednak sen ulitował się nad nią.

Rozdział 3

Dorte nie zdążyła schować robótki na drutach, kiedy Elen stanęła w drzwiach kuchni.

- Co robisz? - spytała, gładząc ręką czoło w miejscu, gdzie włosy kręcą się najbardziej. Dorte zastanawiała się przez chwilę. Czy powinna kłamać w żywe oczy i powiedzieć, że to dla Elizabeth? Nie, w jej naturze nie leży kłamstwo. - Pomyślałam, że skoro teraz...

- Czy to dla mnie? Dorte skinęła głową i poczuła ciepło pod skórą twarzy.

- Ja wiem, że to jeszcze wcześnie, ale czekam i tęsknię tak samo jak ty. Elen położyła rękę na brzuchu.

- Tym razem to już dwa tygodnie po czasie... A to musi oznaczać, że chyba jestem w ciąży. Ja zawsze mam krwawienia bardzo regularnie, mogłabym zegarek nastawiać według tego. - Roześmiała się perliście i radośnie, położyła na brzuchu drugą rękę.

- Zauważyłaś inne oznaki, że tam w środku, dojrzewa życie? - spytała Dorte.

- Piersi zrobiły się jakby bardziej wrażliwe, a dzisiaj rano kasza nie bardzo mi smakowała... Dorte przełożyła kilka oczek w kaftaniku, który robiła. Potem odłożyła druty do koszyka z włóczką, wsunęła je pod niedokończone skarpety dla Jakoba.

- Nie ma sensu, żeby inni widzieli, co... może, w każdym razie jeszcze nie teraz.

- Olav już wie, powiedziałam mu - rzekła Elen pośpiesznie, jakby od dawna miała taki zamiar. Dorte posłała jej ponad stołem ciepły uśmiech.

- I co on na to?

- Ucieszył się, ale też przestraszył, czy się nie mylę. Nie chciałam go przekonywać, że dobrze znam własne ciało i krwawienia miewam regularne. Sama wiesz, jaki jest Olav. Najlepiej, żeby dostał coś na piśmie, dopiero wtedy uwierzy. Dorte roześmiała się.

- Prawdę mówisz, taki właśnie jest. Taki konkretny i przyziemny, że...

- A ja miałabym ochotę opowiadać wszystkim - mówiła Elen, wodząc palcem po widocznym w blacie stołu sęku.

- Jeszcze nie teraz. Poczekaj. Bo jak powiedziała Elizabeth: coś może pójść źle, a wtedy najlepiej, żeby nie trzeba było wszystkim tłumaczyć.

- Jak ja jej zazdrościłam w święta, kiedy powiedziała nam, że jest w ciąży. Patrzyłam, jak siedzi, taka spokojna i opowiada. - Elen mówiła to łagodnym głosem, z uśmiechem na wargach, świadczącym, że nie ma w niej zawiści.

- Z czasem wszyscy się dowiedzą - rzekła Dorte. - I mogę cię zapewnić, że po paru miesiącach duży brzuch będzie cię męczył. Masz mnóstwo czasu, starczy ci na radość i na opowiadanie o swoim szczęściu innym.

- Z pewnością tak będzie - Elen pogłaskała swój płaski brzuch. - Kiedy stoję naga przed lustrem, to zdaje mi się, że brzuch zrobił się trochę większy - mówiła w zamyśleniu. - W każdym razie się zmienił. Chociaż nie za bardzo, tylko trochę, tak, że sama to zauważam. Bo Olav to niczego nie widzi - zarumieniła się po korzonki włosów. Dorte zerknęła na nią spod oka.

- Kobieta najlepiej zna swoje ciało. Mężczyźni się na tym nie znają. Elen, wciąż zamyślona, patrzyła przed siebie.

- Bardzo mi żal mieszkańców Dalsrud, naprawdę mają się z czym zmagać.

- Chodzi ci o Sigvarda, no tak. - Dorte, przejęta, kręciła głową.

- Bardzo bym chciała jakoś im pomóc, coś zrobić. I ta biedaczka, Bergette...

- To skandal, że szaleniec chodzi na wolności i straszy ludzi, że ich pozabija, a lensman nawet palcem nie kiwnie, żeby pomóc!

- Masz rację. Ale też lensman niewiele może zdziałać, przynajmniej teraz, kiedy ten Sigvard jeszcze się nie pokazał. Lensman nie może stać na warcie w Dalsrud. Ale z pewnością rozgląda się za Sigvardem, uważa, czy nie pojawi się gdzieś w sąsiedztwie.

- To prawda. Mimo to modlę się co wieczór, żeby Bóg miał ich wszystkich w opiece.

- Jakaś ty dobra, Elen - rzekła Dorte wzruszona. Ona sama też modliła się do Pana Boga o opiekę nad rodziną Elizabeth. Może Bóg wysłucha próśb zanoszonych przez wiele osób.

- Wiesz, zaczęłam szyć... - Elen zmieniła temat.

- Co takiego szyjesz? - Dorte była pewna, że Elen chce rozmawiać o czym innym, bo się przestraszyła. Cokolwiek by mówić, nie mogą pomóc Elizabeth ani pozostałym. Tylko czas pokaże, co się stanie.

- Koszulkę z koronkami pod szyją. Jest taka malusieńka, że aż się boję, czy będzie pasować. Ale wzięłam miarę z innej, którą znalazłam na strychu. Może to jeszcze za wcześnie na takie rzeczy, ale sama wiesz...

- Naprawdę wiem, co czujesz. - Kątem oka spostrzegła, że przez dziedziniec idzie Jakob, dźwigając ciężkie wiadro. Dzisiejszy połów widocznie się udał, pomyślała i pomachała mężowi. Zauważył jej pozdrowienie i też uniósł w górę wolną rękę.

- Oczyściłabyś ryby? - spytała synową. - I w ogóle możesz zaczynać z obiadem. Ja przejdę się do Mathilde.

Wstała i wyszła, kiwając jeszcze raz Jakobowi. Wyprostowała się i ruszyła w drogę. Przyjemnie jest uwolnić się na chwilę od kuchni i innych domowych obowiązków. Dorte nieczęsto chodzi gdzieś z wizytą. Dom i obejście pochłaniają niemal cały jej czas, a jeśli ma trochę wolnego, to zwykle czuje się zbyt zmęczona, żeby szukać towarzystwa.

Zanim się obejrzała, dotarła do obejścia Mathilde. Przez kuchenne okno widziała ją i Sofie. Siedziały każda przy swoim końcu kuchennego stołu, między nimi paliła się łojowa świeca. Wygląda na to, że Mathilde czyta, pomyślała Dorte, wchodząc do środka. Na schodach oczyściła buty ze śniegu, potem zapukała.

- Niech będzie pochwalony.

Twarze obu mieszkanek domu rozjaśniły się w szerokich uśmiechach, bo Dorte była tutaj rzadkim, ale za to serdecznie witanym gościem. Mathilde uściskała jej rękę na powitanie, potem wzięła jej mokre buty i ustawiła przy piecu, żeby podeschły i były ciepłe, kiedy znowu będą potrzebne.

- Siadaj, siadaj - zapraszała gospodyni, rozglądając się bezradnie wokół. - Uff, nie mam co prawda kawy, ale...

- Dziękuję, nic mi nie trzeba - zapewniała Dorte. - Usiądź i ty, Mathilde. Za chwilę pójdziemy wszystkie do Heimly i zjemy obiad. Jakob nałowił dzisiaj mnóstwo ryb, więc nie psujmy sobie apetytu kawą.

- Skoro tak mówisz - mamrotała Mathilde, siadając z wahaniem.

- Słyszałaś coś więcej o Sigvardzie? - spytała Sofie z oczyma zaokrąglonymi z ciekawości. Ma już trzynaście lat, wkrótce będzie młodą kobietą, stwierdziła Dorte. Dziewczynka jest podobna do matki jak dwie krople wody, te same niebieskie oczy, te same dołeczki w lewym policzku.

- Nie, nie było żadnych nowin, ale to chyba lepiej - odparła Dorte. - Wiemy przynajmniej, że nie stało się nic złego. - Przeniosła wzrok na pokryte zastygłymi w szkle pęcherzykami szyby w oknie. - Jeszcze trochę i wróci słońce. Styczeń może być dobrym miesiącem, „° no nie? Jakby człowiek zaczynał od nowa. - Mówiła szybko, rozgorączkowana, starała się bowiem, żeby Sofie przestała myśleć o Sigvardzie. - A co czytasz?

- Odrabiam lekcje - odparła Sofie, unosząc w górę książkę.

Dorte zorientowała się, że to Psałterz.

- A to dla ciebie nie za trudne? - spytała.

- Trudne, ale radzę sobie nieźle. Nigdy jeszcze nie poszłam do szkoły z nieodrobionymi lekcjami.

- Dobrze się czujesz w szkole?

- Lise, nasza pani, jest bardzo miła. - Sofie przygryzła dolną wargę. - A jaki był tamten dawny nauczyciel? Słyszałam, jak ludzie o nim gadają...

Dorte wierciła się na krześle. Dawny nauczyciel miał na imię Henning, Dorte do końca życia tego nie zapomni. Obiecywał jej złote góry, żeby mu tylko uległa, a potem pokazał swoje prawdziwe oblicze.

- Niewiele o nim wiem - odparła pośpiesznie w nadziei, że Pan Bóg wybaczy jej kłamstwo.

- Czy to prawda, że on podpalił Jakobową szopę na łodzie, tak że Elizabeth, która była w środku, o mało nie spłonęła?

- Sofie, no coś ty! - upomniała ją matka. - To niegrzecznie tak wypytywać.

- Nie słuchaj wszystkiego, co ludzie gadają - rzekła Dorte spokojnie. - Działo się tu wiele złych rzeczy, ale nie powinniśmy o nich pamiętać. Patrz raczej w przyszłość, chroń wspomnienia rzeczy pięknych i dobrych. To kształtuje charakter człowieka, jego nastawienie do świata. Jeśli tak będziesz postępować, to dożyjesz starości w szczęściu i spokoju ducha. Sofie w skupieniu spoglądała na nią, potem westchnęła i uśmiechnęła się.

- Jakaś ty mądra, Dorte. Chciałabym być dokładnie taka jak ty. I jak moja mama - dodała pośpiesznie. Mathilde pogłaskała córkę po włosach, patrząc Dorte w oczy.

- Chciałabym porozmawiać z tobą o pewnej sprawie... - Tak?

- A zresztą, to może poczekać. - Wstała i zaczęła rozgarniać ogień w piecu. - Jak widzisz, trzymam drzwi do alkierza uchylone. Ale to nie dlatego, że nie oszczędzam ciepła, tylko po to, żeby mi pranie wyschło. Gdyby mokre wisiało w zimnej izbie, to ściany mogłyby zwilgotnieć.

- Czy to była izdebka Elizabeth? - spytała Sofie.

- Tak, to prawda. Sypiały tam obie, Elizabeth i Maria.

- Często je odwiedzałaś, kiedy tu mieszkały? Dorte pokręciła głową.

- Nie, ja nigdy nie należałam do ludzi, którzy chętnie chodzą w odwiedziny. Rozejrzała się po kuchni.

- Jak wy tu macie ładnie, i o wiele cieplej, odkąd Jakob położył nową podłogę. Powiem ci, że Elizabeth to bardzo lubiła siedzieć na ławie i wyglądać przez okno. Słyszałam, że to było jej ulubione miejsce. Mieszkała tu jeszcze w czasie, kiedy spodziewała się Ane. Tak, życie często może się zdumiewająco odmieniać.

- I teraz Elizabeth znowu oczekuje maleństwa - dokończyła Mathilde. - Zastanawiam się, kiedy przyjdzie czas na Elen i Olava.

Dorte nie patrzyła na Mathilde w obawie, że oczy ją zdradzą. Jak by to było miło móc wyjawić tajemnicę już teraz, ale...

- A zresztą co tam, kiedy będzie, to będzie - zakończyła Mathilde. - Zdaje mi się, Sofie, że teraz możesz już pobiec do Heimly. Zbliża się pierwsza, niedługo będzie obiad. Elen z pewnością przyda się pomoc w kuchni. A my też wkrótce przyjdziemy.

- Czy Daniel jest w domu? - spytała Sofie, patrząc Dorte w oczy. „°

- Tak, na pewno jest - Dorte chciała zapytać o coś więcej, bo dręczyła ją ciekawość, ale zrezygnowała. Dopiero, kiedy drzwi zamknęły się za dziewczynką, zwróciła się do Mathilde: - Nie sądzisz, że ona jest trochę zakochana w Danielu?

- Tak może być. - Mathilde roześmiała się cicho, wkładając skarpety. Wyprostowała się na chwilę i dodała: - chciałam z tobą o czymś porozmawiać, Dorte.

- No to mów.

- Może pomyślisz sobie, że ja jestem zbyt wymagająca i niewdzięczna, ale to nieprawda, nie wierz w nic takiego. Ja dobrze wiem, że do końca życia będę miała wobec was dług wdzięczności.

- Powiedz po prostu, o co chodzi, Mathilde. Przecież cię nie ugryzę.

- Elizabeth zapewniła wprawdzie, że mogę tutaj mieszkać, jak długo zechcę, ale... - Mathilde zwijała w palcach brzeg spódnicy, nie podnosząc oczu. - Ja... ja mam takie wielkie marzenie, żeby posiadać coś na własność. Coś, co będzie tylko moje, i co Sofie może odziedziczyć, kiedy odejdę. Jakieś zabezpieczenie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Czy sądzisz, że byłoby możliwe... że Elizabeth zechciałaby sprzedać mi zagrodę po swoim ojcu? Dorte zastanawiała się przez chwilę. Pytanie spadło na nią tak niespodziewanie.

- Nie mam pojęcia. Ale tak czy inaczej kupno takiej zagrody wiele kosztuje. Masz tyle pieniędzy? Mathilde energicznie pokręciła głową.

- Nie, ale od dawna odkładam większość tego, co dostaję od was, uzbierała się już pewna sumka. Tak, bo ja biorę z tych pieniędzy tylko na całkiem niezbędne wydatki, przeważnie jeśli Sofie czegoś potrzebuje.

- Ale to i tak nie wystarczy? - zgadywała Dorte.

- Nie, na pewno nie wystarczy. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. Nie, nie chcę u was pożyczać, żadnych pożyczek, w ogóle. Chciałam cię natomiast zapytać, czy nie wiesz, jak mogłabym zdobyć więcej?

- Niestety, Mathilde. Pomyślę jednak o tym i jak tylko spotkam Elizabeth, to z nią porozmawiam.

- Ale sprawa zostanie między nami?

- Oczywiście.

Kiedy wracały do Heimly, Dorte myślała o Jakobie. Jeśli wtajemniczy go w sprawę, to może on znajdzie jakieś rozwiązanie. Skoro jednak obiecała Mathilde, że rozmowa zostanie między nimi, raczej nie ma wyjścia.

Obiad był prawie gotowy, kiedy weszły do kuchni. Mężczyźni pracowali jeszcze w obejściu, ale wkrótce się ich zawoła.

- Gdzie Elen? - spytała Dorte, patrząc pytająco na Indianne. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Zniknęła, zanim... Stojący na podłodze w izbie zegar uderzył raz i Indianne dokończyła zdanie: - dokładnie pół godziny temu.

Ziemniaki się dogotowały, kobiety zaczęły pośpiesznie zestawiać garnek z ognia, równocześnie dochodziły też ryby. Dorte wyszła z kuchni. Ponownie zarzuciła na ramiona dużą chustę i poszła szukać synowej. Przez chwilę stała bezradna na schodach, rozglądając się po obejściu. Między poszczególnymi budynkami znajdowały się wymiecione w śniegu wąskie ścieżki - łączyły dom z oborą, spichlerzem, pralnią i wygódką. Osobna ścieżka wiodła w dół, na nabrzeże, gdzie znajdowały się łodzie. Którędy mogła pójść Elen?

Dorte skrzyżowała ręce na piersi, pochyliła się, idąc pod lodowaty wiatr i pośpiesznie przecięła dziedziniec. Weszła do szopy na siano, zamknęła na sobą drzwi i przez chwilę stała w milczeniu. Tam! Coś leciutko zaszeleściło w sianie, a potem dotarł do niej stłumiony szloch.

- Elen, to ja, Dorte - powiedziała spokojnie. Nie było odpowiedzi, więc mówiła dalej...

- Chciałabyś ze mną porozmawiać, Elen? Nikt inny nie wie, gdzie jesteś. Tylko ja się domyśliłam.

Siano znowu zaszeleściło i w mrocznym kącie poruszyła się jakaś postać.

- Tutaj jestem - powiedziała Elen głosem nabrzmiałym od płaczu. Dorte ujęła spódnicę z przodu i wdrapała się na siano do synowej. Objęła nieszczęsną dziewczynę i kołysała w ramionach niczym małe dziecko. Elen płakała coraz głośniej, jakby wylewanie łez przed teściową sprawiało jej ulgę. Jakby ktoś dzielił z nią ten straszny żal.

- No dobrze, dobrze, wypłacz się, to zwykle pomaga - szeptała Dorte, gładząc dziewczynę po włosach. Tamta szlochała długo, boleśnie, niepocieszona. Potem usiadła, wytarła nos rękawem bluzki i odsunęła się od teściowej.

- Proszę bardzo - powiedziała Dorte, podając jej chusteczkę do nosa. - Poczułaś się trochę lepiej? Elen przytakiwała prawie niezauważalnie.

- Skąd wiedziałaś? - spytała, pociągając nosem.

- Jestem kobietą i niejedno w życiu widziałam. Skoro nie zastałam cię kuchni, przy obiedzie, to od razu domyśliłam się, o co chodzi. A potem musiałam tylko zgadnąć, gdzie się schowałaś. Sama też bym pewnie wybrała takie miejsce.

- Taka byłam pewna tym razem - rozszlochała się znowu Elen.

- No to obie byłyśmy pewne, choć to dla ciebie nie jest żadna pociecha. I nie jest też chyba pociechą, że pomóc ci może tylko czas. Jesteście tacy młodzi, czasu macie dużo, urodzi wam się jeszcze mnóstwo dzieci. Mogłoby być o wiele gorzej, uwierz mi.

- Akurat teraz nie wyobrażam sobie nic gorszego.

- Świetnie cię rozumiem. Czy Olav już wie?

- Tak, powiedziałam mu, a on mówi to samo, co ty, że czas nam pomoże i w ogóle. Odkryłam, że krwawię, zaraz jak poszłaś do Mathilde...

Dorte nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Słowa wydawały się takie ubogie, ale innej pociechy nie znajdowała. Mimo wszystko musiała próbować.

- Z czasem inaczej na to spojrzysz, Elen. Może przeżyjesz nowe rozczarowania, ale my, ludzie, tak niewiele możemy. Pozostaje nam tylko nadzieja, że pewnego dnia szczęście się do was uśmiechnie.

- Próbujemy od tak dawna - westchnęła Elen. - Ja to już prawie straciłam nadzieję.

- Nie wolno, nigdy nie wolno ci utracić wiary - rzekła Dorte surowo. - Jeśli teraz odczuwasz zazdrość wobec Elizabeth, to powinnaś pamiętać, że ona była mężatką przez bardzo wiele lat, zanim w końcu zaszła w ciążę.

- Życzę Elizabeth jak najlepiej - odparła Elen drżącym głosem. - I wiem, że wy mówicie to wszystko z dobroci serca, i ty, i Olav. Dorte miała wrażenie, że dostrzegła w mroku na twarzy synowej przelotny uśmiech. Wzięła ją za rękę.

- Dobrze chociaż, że nie zdążyłyśmy jeszcze nikomu nic powiedzieć. - Pogłaskała Elen po włosach, przyglądając jej się badawczo. - Czy możemy teraz wracać do domu? Elen sprawiała wrażenie zawstydzonej.

- Wszyscy zobaczą, że płakałam i będą się zastanawiać, co się ze mną działo.

- W takim razie ja powiem, że rozbolał cię żołądek i cały ten czas spędziłaś w swoim pokoju. Nikt nie będzie wypytywał o szczegóły. W sieni Elen uścisnęła rękę teściowej.

- Dziękuję ci, Dorte, że jesteś taka dobra. - Potem wbiegła po schodach na strych. Dorte uprzedziła domowników, którzy zebrali się już przy stole.

- Elen rozbolał żołądek, ale zaraz zejdzie na dół.

- Mam nadzieję, że to nic poważnego - rzekł Jakob.

Dorte napotkała spojrzenie Olava. W oczach młodego mężczyzny widziała mieszaninę żalu z powodu tego, czego się dowiedział, i wdzięczności za kłamstwo, którym Dorte chroniła Elen. - To szybko przejdzie - zapewniła Jakoba. I to przynajmniej była prawda, tym razem nie musiała mężowi kłamać. Poczekali, aż Elen zejdzie i dopiero wtedy odmówili modlitwę przed jedzeniem. Młoda kobieta miała zaczerwienione oczy, ale nikt tego nie komentował. Tylko Mathilde spytała, jak się czuje.

- Dziękuję, lepiej - odparła Elen niepewnym głosem.

- Mam nadzieję, że ja się nie zarażę - rzekł Fredrik. - Najgorsze co znam, to ból brzucha. I stary ser - dodał z wielką powagą.

Nawet Elen musiała się uśmiechnąć, słysząc te słowa, ale poza tym prawie się nie odzywała w czasie całego posiłku. Pozostali rozmawiali swobodnie o codziennych sprawach, dzielili się nowinami i myślami, które akurat przyszły im do głowy. Tak zawsze było przy stole w Heimly. Dorte bardzo to lubiła. Znała zbyt wielu ludzi, jadających w milczeniu, takich, którzy słowem się do nikogo nie odezwą.

Po posiłku zwolniła Elen z domowych obowiązków. Słyszała, że dziewczyna idzie na strych. Kiedy mężczyźni odpoczywali po obiedzie, odwołała Olava na stronę i poleciła, żeby poszedł do żony i żeby porozmawiali w cztery oczy. Była pewna, że tego potrzebują. Sama wróciła do kuchni i zabrała się do pieczenia ciasta.

- Ty to musisz być jasnowidząca - stwierdził w jakiś czas potem Jakob. - Pieczesz ciasto, a tu doktor zjawia się z wizytą! Dorte roześmiała się.

- Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że ludzie przeważnie lubią ciasto. I zdarza się nierzadko, że ktoś do nas przychodzi.

Specjalnie posadziła Indianne obok Torsteina na kanapie. Już dawno zauważyła spojrzenia, jakie młody mężczyzna posyła jej pasierbicy, a to, że „wstąpił tylko dlatego, bo i tak tędy przejeżdżał”, niech wmawia innym, nie jej. Bo ona i tak nie uwierzy.

Dorte uśmiechała się, nakrywając z pomocą Mathilde do kawy. Udało jej się wyznaczyć zajęcia wszystkim domownikom tak, by Indianne i Torstein mogli pobyć w izbie sami. Nikt nie zauważył jej podstępnych manewrów.

Elen zeszła na dół. Kręciła się po domu niczym we mgle, z nieobecnym spojrzeniem i rękami splecionymi na płaskim brzuchu. Dorte westchnęła bezgłośnie. Bardzo chciała znaleźć coś, co mogłoby tej nieszczęsnej istocie pomóc zapomnieć.

Tego wieczora leżała długo, nie zmrużywszy oka. Tyle miała do przemyślenia: marzenie Mathilde o własnym domu, Elen i jej rozpacz, a także Indianne - jakie życie czeka tę dziewczynę? Czy zrodzi się coś między nią i Torsteinem? W końcu zmęczona przymknęła oczy. I już zaczynała zasypiać, gdy nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Ocknęła się, leżała chwilę całkiem przytomna, ale nieruchomo, by nie budzić Jakoba. Wpatrywała się w pogrążony w nocnych ciemnościach pokój, rozmyślając o minionym dniu. Pomysł, który przyszedł jej do głowy, mógłby się okazać pomocny dla wielu...

Ostrożnie położyła rękę na ramieniu Jakoba. Jutro z samego rana musi spytać Mathilde, czy pozwoli jej porozmawiać o swojej sprawie z Jakobem i Elen, bo Dorte będzie potrzebować ich pomocy, jeśli sprawa ma się udać. Uśmiechała się w mroku.

Jakob poruszył się lekko, najwyraźniej też się obudził.

- Nie śpisz? - spytał szeptem.

- Nie - odwróciła się ku niemu i wsunęła mu rękę pod kark. Zarost męża łaskotał ją w policzek, jego oddech był gorący i przyspieszony.

- Nie, nie śpię i jestem gotowa - wyszeptała, tuląc się do niego. - Gotowa dla ciebie...

Rozdział 4

Było jeszcze zbyt wcześnie, by powiedzieć, że dnieje. Mimo to Elizabeth i Kristian nie spali. Ona przytuliła twarz do jego ramienia, on obejmował ją w talii. Dawało jej to poczucie bezpieczeństwa.

- Nie jedź - poprosiła cieniutkim głosem. Kristian roześmiał się niepewnie, poczuła, że mięśnie jego brzucha się napinają.

- Muszę, przecież wiesz.

- Stać nas na to, żebyś został w domu. Tylko tej jednej zimy!

- Może i stać. Ale Jakob zostałby bez jednego członka załogi, i co miałbym powiedzieć pozostałym? „Nie, w tym roku nie chce mi się pracować, wolę zostać w domu, u baby pod pierzyną”?

- To niemądry żart, my cię tu potrzebujemy, Kristian.

- Jesteś niesprawiedliwa. Dobrze wiesz, jak trudno mi was opuszczać, zwłaszcza teraz, po tym liście od Sigvarda, kiedy ty na dodatek jesteś brzemienna. Elizabeth prychnęła przez nos, udając obojętność.

- Ja się nie boję Sigvarda.

To nie była prawda. Rozsądek podpowiadał, że powinna się bać i nieustannie mieć się na baczności. Ale Kristian nie może o tym wiedzieć. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. To naprawdę niesprawiedliwe, że ona leży tu i marudzi niczym rozkapryszone dziecko. Mimo to nie umiała nad sobą zapanować. Myśl o długich miesiącach tęsknoty i lęku była nie do zniesienia. A co, jeśli on zginie na morzu i Elizabeth po raz drugi zostanie wdową, tym razem z dwojgiem dzieci? Położyła rękę na swoim brzuchu. Ile to kobiet doświadczyło tego przed nią? Na świecie istnieją tysiące wdów z małymi dziećmi.

- No to czego się boisz w takim razie? - spytał Kristian.

- Boję się, że utoniesz.

- Nic takiego się nie stanie.

- Tego nie możesz wiedzieć.

- Zapewniam cię, że muszę wrócić tutaj, żeby zobaczyć, czy Ane ma siostrzyczkę czy braciszka. Elizabeth musnęła wargami jego skórę.

- Obiecujesz mi to?

- Oczywiście. Ale ty też musisz mi coś obiecać. Strzeż się Sigvarda. Elizabeth skinęła głową.

- Będę się mieć na baczności. - Umilkła na chwilę. - Chodź, wstaniemy przed innymi.

- Ale dlaczego?

- Chciałabym ci coś pokazać. Ciepło się ubierz.

W sieni stały gotowe skrzynie Kristiana. Jedna z jedzeniem, druga z ubraniami. Elizabeth sama zapakowała odpowiednie ilości serów, chleba, podpłomyków i innych smakowitości. Wierzyła, że zapasy przetrwają do wiosny. W drugiej skrzyni leżały wełniane skarpety i rękawice w takiej ilości, że starczyłoby ich dla całej załogi, tego była pewna. Jens i Lars zostali podobnie wyekwipowani, zadbały o to obie z Helene.

- Mamy wyjść na dwór? - spytał Kristian, niechętnie wkładając kurtkę, bo zobaczył, że Elizabeth ubiera się do wyjścia.

Odpowiedziała tylko uśmiechem, zawiązała chusteczkę pod brodą i wzięła go za rękę.

Poszli razem na nadbrzeżne skały. Wiał lodowaty wiatr, fiord rozciągał się przed nimi czarny, wzburzony, pokryty białymi pęczkami piany. Krzyku mew nie było słychać, pewnie jeszcze śpią, tylko ten wiatr zawodził ponuro i podrywał z ziemi kłęby sypkiego śniegu.

- Kiedy pierwszy raz jechałam do Dalsrud jako służąca, to Jens powiedział, że muszę sobie tutaj znaleźć jakieś miejsce, z którego widać morze. I kiedy będę na nie patrzeć, to żebym o nim myślała, prosił. - Spojrzała w górę na Kristiana i stwierdziła, że ma zaciśnięte wargi i surową twarz. - Kiedy Jens zaginął, ja często przychodziłam tutaj, patrzyłam na morze i myślałam o nim. Myślałam, że przepadł na zawsze.

- Dlaczego mi o tym opowiadasz?

- Dlatego, że nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Kiedy będziesz w Storvaagen, musisz o mnie myśleć. I wyobrażać sobie zawsze wtedy, że ja tutaj stoję i myślę o was. A kiedy nadejdzie wiosna, będę tu przychodzić, żeby wypatrywać łodzi.

- Myślisz o nas? O Jensie też?

- O tobie, o Jensie, i o Larsie. I o wszystkich innych mężczyznach na morzu. O wszystkich tych, którzy narażają życie, by zdobyć jedzenie dla swoich rodzin. To godne podziwu, Kristian, że to robicie.

- Musimy. Surowy wyraz twarzy męża zniknął. Wpatrywał się teraz w bezkresne morze przed nimi.

- Tak, musicie. Morze daje i morze odbiera. Zawsze tak było. Otoczył ją ramieniem.

- Marzniesz?

- Nie.

- Nawet nie wiesz, jak chciałbym zostać tutaj z wami. Wy, kobiety, też musicie się męczyć. A przecież nie jesteście stworzone do ciężkiej pracy. I do tego te myśli, które napływają, kiedy jesteście same...

- Nie roztrząsaj już tego. Kiedy szaleją zimowe sztormy, jest lepiej, bo wiem, że wtedy siedzisz w chacie. I może piszesz do mnie list? Kristian uśmiechnął się.

- Będę pisał mnóstwo listów. Napiszę cały stos. Tyle, że nie zdążysz przeczytać do mojego powrotu.

- Ty głuptasie, chodź, musimy wrócić, zanim domownicy wstaną.

Trzymając się za ręce, poszli z powrotem do dworu. Wkrótce nastanie brzask, a wtedy łódź odbije od brzegu. To ich małżeńskie pożegnanie, później Elizabeth nie pójdzie już na brzeg.

Mężczyźni odpłynęli. Kobiety siedziały przy stole i jadły podobiadek. Helene wolno żuła kawałek chleba. Wciąż wpatrywała się w okno.

- Tęsknisz za Larsem? - spytała Ane. Helene przytaknęła. Potem uśmiechnęła się niepewnie.

- Pomyśl, już teraz tęsknię. A jak to będzie pod koniec zimy?

- Najgorzej jest na początku - powiedziała Elizabeth, starając się, żeby jej głos brzmiał przekonująco.

- A później będzie tylko gorzej - wtrąciła Ane. Maria posłała jej surowe spojrzenie.

- Lepiej raczej nie - westchnęła Helene. W zamyśleniu przygryzała dolną wargę.

- Ciekawe, co tam u Bergette, biedaczki. Jej też chyba nie jest lekko. Czy ktoś z nią rozmawiał od tamtej pory po świętach, kiedy dostała ten list?

- Nie.

Elizabeth dopiła kawę.

- Ale wiesz, dzisiaj się do niej wybiorę. W domu nie ma zbyt wiele roboty. Trzeba by pomyć podłogi, ale to może poczekać do jutra. Takich rzeczy nie robi się w dniu wyjazdu mężczyzn. To wróży nieszczęście.

- W takim razie pozdrów ją od nas - rzekła Helene, nieobecna myślami, wciąż ze wzrokiem utkwionym w okno.

Można by pomyśleć, że cały dwór pogrążony jest we śnie, przyszło do głowy Elizabeth, kiedy zbliżała się do domu Bergette. Na wspomnienie Sigvarda zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Z obory nie docierały żadne odgłosy, w obejściu ani śladu służących. Na oknach w izbie wisiały cienkie bawełniane firanki, które nie pozwalały dostrzec, co dzieje się wewnątrz. Elizabeth ogarnęły wyrzuty sumienia. Powinna częściej tu zachodzić. W ostatnich tygodniach mogło się wydarzyć wiele...

Zwilżyła wargi językiem, uniosła lekko spódnicę i ruszyła wolno ku domowi. Po czterech solidnych uderzeniach w drzwi nadal nikt nie otwierał. Niepokoiła się coraz bardziej, a wyobraźnia podsuwała coraz bardziej ponure wizje. Czyżby Sigvard już odwiedził żonę? A co z lensmanem, czy poświęcił odrobinę swojego drogocennego czasu, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają? Sapała gniewnie. Lensman dla nikogo nie jest wsparciem ani pomocą, to zwyczajna sprawa.

Zeszła ze schodów i wolno okrążała dom. Nasłuchiwała. Nie, nic nie słychać, kompletna cisza i w domu, i na zewnątrz. Tam! Jakiś hałas? Gwałtownie zwróciła się w stronę okna izby i popatrzyła w górę. Firanka poruszyła się i wychynęła zza niej drobna buzia Karen-Louise. Elizabeth próbowała dawać dziecku znaki, żeby otworzyło drzwi, wtedy ukazała się Bergette. Pomachała przyjaciółce ręką, wskazując drzwi wejściowe, po czym pobiegła i otworzyła. Zapraszała Elizabeth do środka.

- No widzisz, przyszłaś, a tu drzwi zamknięte na klucz - mówiła Bergette, śmiejąc się nerwowo. Elizabeth przyglądała jej się uważnie, ale milczała. Bergette wyłamywała nerwowo palce i zerkała ponad ramieniem Elizabeth.

- Przyszłaś sama?

- Tak, chciałam zobaczyć, jak się macie. Sporo czasu minęło od ostatniego spotkania. Bergette ponownie starannie zamknęła drzwi na klucz.

- Tyle różnej hołoty włóczy się ostatnio po okolicy - oznajmiła Karen-Louise tonem starej malutkiej. - Dlatego najlepiej jeśli drzwi są zamknięte. Człowiek nigdy nie wie, kiedy zakradnie się jakiś złodziej.

- Co prawda, to prawda - przytakiwała Elizabeth, zdejmując chusteczkę z głowy. - Dawniej to można było sypiać przy otwartych drzwiach, ale w dzisiejszych czasach już nie. Stwierdziła, że Bergette trochę się rozluźniła. Odebrała okrycie od Elizabeth.

- Karen-Louise, pobiegnij do służących i powiedz, że mamy gościa. Niech nakryją w izbie do kawy.

- Widzę, że mała przyjmuje twoje wyjaśnienia - rzekła Elizabeth, kiedy zostały same. Bergette uśmiechnęła się.

- Tak, na szczęście. I prosiłam ją, żeby nikomu o tych naszych drzwiach nie opowiadała. Z takich rzeczy są tylko plotki. Elizabeth przytakiwała zamyślona.

- No a co innego mogę zrobić? Przecież nie powiem, że jej ojciec jest szaleńcem.

- Nie, no pewnie. Ale nie możecie żyć w ten sposób, Bergette. Czy lensman coś przedsięwziął? Bergette prychnęła.

- On? Nie, nie, z jego strony trudno oczekiwać pomocy. Sama sobie muszę radzić. Zresztą już się o to zatroszczyłam.

- Co masz na myśli? - Elizabeth zwróciła uwagę na mroczne spojrzenie przyjaciółki i zadrżała.

- Widzisz, ja... - przerwało jej pukanie do drzwi. Położyła palec na wargach i na palcach zakradła się do najbliższego okna. Dopiero teraz Elizabeth zauważyła, że po bokach każdego okna wiszą ciężkie zasłony. Nigdy przedtem ich tu nie było. A więc jest tak, jak myślała - zamykają się i zasłaniają okna, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka.

- To jeden z parobków. - Bergette otworzyła drzwi i wpuściła mężczyznę do środka. - Prosiłam służące, żeby miały się na baczności bardziej niż kiedykolwiek i wyglądały na dwór, kiedy ktoś puka do drzwi. Ale na razie to niemożliwe, ludzie pozamarzają na śmierć, czekając na schodach.

- Jest poczta dla pani - podał jej niewielki pakiet, zawierający gazetę, jakieś czasopismo i list. Bergette przyjęła wszystko z podziękowaniem.

- Idź teraz do kuchni i napij się gorącej kawy. Zadbałeś o konia, zanim wszedłeś do domu?

- Naturalnie. - Parobek ukłonił się i zniknął w kuchni. Elizabeth poszła za Bergette do ciepłej, przytulnej izby. Na podłogach leżały tu grube dywany, meble były duże, krzesła wyściełane, każde dodatkowo przykryte haftowaną poduszką.

- Zmarzłaś? - zapytała Bergette, dokładając drew do ognia.

- Nie, czuję się znakomicie. - Elizabeth zwróciła uwagę, że przyjaciółka jeszcze nawet nie spojrzała na list. Czy obawia się, że to od Sigvarda, czy też może nie jest ciekawa? Elizabeth chciała zapytać i o to, i jakie plany ma Bergette na przyszłość, ale może byłoby to zbyt natrętne?

- W sieni wspomniałaś, że nie możesz dłużej żyć w ten sposób... - usłyszała własne pytanie.

- Co? - Bergette wpatrywała się w list, nie odwracając koperty, ani nie przyglądając się charakterowi pisma.

- Powiedziałaś, że nie spodziewasz się pomocy ze strony lensmana.

- Nie, on... - Ręka wyciągnęła się po kopertę i chwyciła ją, potem opadła razem z listem na podołek. Znowu lekko zapukano do drzwi, weszła służąca i dygnęła. Bez słowa ustawiała filiżanki i talerzyki, podała dzbanek z kawą i tacę z ciastem. Potem dygnęła raz jeszcze i niemal bezszelestnie wyszła.

- Nie masz odwagi przyjrzeć się temu? - spytała Elizabeth, wskazując głową list. Bergette nie odpowiadała.

- Najlepiej to zlekceważyć - mruknęła Elizabeth.

- Tak... - Bergette wolno odwróciła kopertę i długo się w nią wpatrywała, a w jej oczach pojawiał się wyraz ulgi. - Bogu dzięki, to nie od niego. - Roześmiała się cicho i odłożyła list na stół. - To od mojej przyjaciółki, która mieszka dalej na północy.

- Nie jesteś ciekawa, co przyjaciółka ma ci do powiedzenia?

- Nie, ona zwykle nie pisze o żadnych nowych wydarzeniach, a prawdę powiedziawszy nie jesteśmy sobie zbyt bliskie. Te jej listy to przeważnie takie niewiele znaczące słowa spisane na kartce papieru... od czasu do czasu - Bergette umilkła i przez chwilę obracała w zamyśleniu obrączkę na palcu. - Bardzo bym chciała mieć prawdziwą przyjaciółkę, w listach do której mogłabym zwierzać się ze wszystkiego. Takie spisywanie własnych zmartwień często pomaga.

- Masz mnie, chociaż my ze sobą nie korespondujemy. Bergette uśmiechnęła się do niej i nalała kawy.

- Tak, mam ciebie, Elizabeth i na wieki będę Bogu za to wdzięczna. Zdarzały nam się nieporozumienia, ale to raczej wzmacniało przyjaźń, nie sądzisz?

- I przeważnie Sigvard był powodem większości naszych nieporozumień. Bergette podsunęła jej tacę z ciastem.

- Masz rację, tak było.

Elizabeth wzięła kawałek szarlotki i położyła ją na talerzyku.

- A nie opowiesz mi do końca tego, co zaczęłaś w sieni? Mówiłaś o lensmanie i o tym, że sama wymyśliłaś, jak bronić się przed Sigvardem.

Bergette przez moment sprawiała wrażenie zbitej z tropu, potem jednak powiedziała cicho:

- Ach to, tak. Tylko to musi zostać między nami.

- Oczywiście, masz moje słowo.

Bergette wstała i podeszła do małej komódki. Znalazła duży klucz i otworzyła górną szufladę.

- Patrz! - powiedziała, wyciągając rękę. Elizabeth jęknęła.

- Ty masz... pistolet?

- Nie, to jest rewolwer - poprawiła Bergette. - Pistolet robi się częściowo z drewna, poza tym jest dłuższy. Usiadła i położyła lśniącą broń na stoliku.

Elizabeth wzroku nie mogła oderwać od rewolweru. Wydawało jej się nierzeczywiste, że ta bezradna, milcząca Bergette chodzi po świecie z czymś takim. Przyjaciółka jakby czytała w jej myślach:

- Nie jestem taka niezaradna, jak być może sądzisz. Na załadowanie pistoletu potrzeba czasu. A ten tutaj to nowszy model, i, jak powiedziałam, nazywa się rewolwer.

- A skąd ty to wzięłaś? - spytała Elizabeth ochrypłe.

- To broń Sigvarda, i nie pytaj mnie, jak ją zdobył. Najważniejsze, że rewolwer został tutaj, kiedy... wyrzucałam męża za drzwi.

- A wiesz, jak coś takiego należy obsługiwać?

- On mnie kiedyś nauczył - Bergette roześmiała się krótko. - Sigvard miewał takie dziwaczne pomysły, ale z tego akurat mam pożytek.

- Odłóż to na miejsce, bądź tak dobra - poprosiła Elizabeth. - Ktoś mógłby wejść i zobaczyć.

- Dopiero, kiedy przyjaciółka wróciła na miejsce, Elizabeth spytała:

- Czy naprawdę byłabyś w stanie odebrać życie drugiemu człowiekowi, jak myślisz? Bergette zwlekała z odpowiedzią, po chwili spojrzała Elizabeth w oczy.

- Gdyby to było konieczne, to tak. Gdyby życie mojej córeczki lub moje własne było zagrożone, i mogłabym ją osierocić, to z pewnością potrafiłabym zabić. Czyż wszystkie matki tak nie myślą, Elizabeth? Czy każda matka nie jest w stanie ofiarować życia innych ludzi i własnego, by ratować dziecko? Elizabeth odparła stanowczo:

- Oczywiście, w każdym razie ja tak.

Przez chwilę obie milczały. Wypiły kawę i Bergette nalała ponownie. Po chwili znowu zaczęła mówić:

- Rewolwer jest na tyle mały, że można go ukryć przed domownikami, ale wystarczająco duży, by nas w razie potrzeby obronić. Skoro nikt inny bronić nas nie chce. Elizabeth kiwała głową.

- Rozumiem, może ja zrobiłabym to samo. Ale nie wiem...

- Czy ty się go boisz? Elizabeth skinęła głową potakująco.

- Tak, teraz, kiedy mężczyźni wyjechali, nie będę zaprzeczać, że jestem trochę wystraszona. Bergette uśmiechała się ponad stołem. - Wybacz mi, Elizabeth. Siedzę tu i gadam tylko o swoich sprawach. Kiedy mężczyźni wyjechali?

- Dzisiaj o świcie. - Elizabeth wpatrywała się w swoje dłonie. - Tym razem jest gorzej niż zwykle, bo przecież noszę pod sercem maleństwo. Bergette zerknęła na jej brzuch.

- No teraz to już naprawdę widać. Nie mogę przestać ci gratulować, tak długo czekałaś, prawda? Chodzi mi o to, że jesteście małżeństwem od wielu lat.

- Tak, masz rację. A brzuch rzeczywiście jest już na tyle duży, że cała wieś o tym wie.

- No właśnie. Znowu ludzie gadają głównie o tobie. Nie wiedziałaś? Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Przecież zawsze o tym pamiętam. Ludzie mówią, to ta, co uważa, że jest lepsza od innych, która umie przepowiadać pogodę i wróżyć, kiedy kto umrze. Ta, co zatamuje krew, ale chętnie rzuci urok na sąsiada, jak trzeba. Nie mówiąc już o tym, że wyszła za mąż dla majątku. Bergette obracała swoją filiżankę.

- Ale powiedz mi, czy to prawda, co gadają, że masz nadprzyrodzoną siłę?

- Nie powinnaś wierzyć we wszystko, Bergette. Potrafię zatamować krew i umiem posługiwać się ziołami... - umilkła. Nie miała ochoty zwierzać się, że widzi to, czego inni zobaczyć nie mogą. Bergette wskazała gestem na brzuch przyjaciółki.

- Jak myślisz, co się urodzi?

- Albo chłopiec albo dziewczynka! Najbardziej pragnę, żeby było zdrowe. Poza tym przyjmiemy, co Bóg da. Bergette roześmiała się cicho.

- Jakaś ty szczęśliwa, że będziesz miała jeszcze jedno dziecko. Elizabeth opróżniła filiżankę.

- Czasami myślę o tych gromadach dzieci w biednych domach. Biedni ludzie rodzą ich więcej niż są w stanie utrzymać i zazdroszczą nam, ponieważ mamy pieniądze, a my tymczasem zazdrościmy im, bo co roku rodzi im się kolejne dziecko. Gdzie tu sprawiedliwość? Czy nie moglibyśmy wszyscy mieć i mnóstwa dzieci, i środków na ich wychowanie? Bergette głęboko zaczerpnęła powietrza.

- Niezbadane są wyroki Boże, jak to powiadają. Ja myślę, że gdyby wszyscy mieli i dzieci, i pieniądze, to ziemia szybko by się przeludniła.

- Ale jak Bóg może pozwalać, by ludziom rodziły się dzieci, które on po krótkim czasie zabiera z powrotem do siebie?

- Moim zdaniem Bóg nie zawsze wszystkim kieruje. Są tacy mężczyźni, którzy nie potrafią myśleć, nie umieją się powstrzymać w łóżku. Elizabeth musiała się roześmiać.

- Masz rację. Uff, jak ja się czasem na to wściekam! Zegar uderzył dwanaście razy i Elizabeth wstała.

- Oj, zasiedziałam się, a tu już tak późno!

- Odprowadzę cię do wyjścia i zamknę za tobą - rzekła Bergette. Kiedy Elizabeth stanęła w drzwiach, przyciszonym głosem, tak żeby nikt nie słyszał, powiedziała:

- Ufam Bogu, że nigdy nie będziesz miała okazji, by użyć rewolweru, Bergette, ale cieszę się, że go posiadasz. Ja też czuję się dzięki temu spokojniejsza.

Szybko szła w stronę domu. Myśl o tym, że przyjaciółka ma się czym bronić, rzeczywiście ją uspokajała. Ale ona sama jest bezbronna. I wszystkie kobiety w Dalsrud również. Niech Bóg otacza je szczególną opieką.

Rozdział 5

Lina uchyliła drzwi swojego pokoju i wyjrzała na zewnątrz. Wokół panowała cisza, więc odważyła się wyjść na korytarz. Znalazła sobie wolne krzesło pod ścianą, ucieszona opadła na nie i wygładziła spódnicę, myśląc przy tym, ile ma szczęścia, że pozwolono jej zachować własne ubrania. Większość pacjentów musi chodzić w długich koszulach, należących do zakładu. Ale wszystkie osobiste rzeczy lekarz jej zabrał. I pacjenci muszą jeść wyłącznie łyżkami, niczym małe dzieci. Obsługa widocznie obawia się, że mogliby zrobić sobie krzywdę, gdyby dostali na przykład noże i widelce.

Spytała kiedyś Anichen, dlaczego jest jedną z tych, którym pozwolono zatrzymać ubranie.

- Za twój pobyt tutaj zapłacono dużo pieniędzy - odparła pielęgniarka. - Doktor wie, że jesteś znajomą bogatych i wpływowych ludzi, a to budzi respekt i daje pewne przywileje.

Lina chciała zapytać jeszcze, dlaczego w takim razie nie wolno jej pojechać do domu, wiedziała jednak, że na to Anichen odpowiedzi nie zna. Może chodzi o pieniądze? Lekarz z pewnością dobrze zarabia na jej pobycie tutaj! Pokręciła niepewnie głową. Nie, tak źle chyba nie jest, żeby doktor wykorzystywał ludzi w ten sposób.

Obok przebiegła młoda dziewczyna w samej tylko koszuli. Włosy miała rozpuszczone, długie, sięgające do pasa. Lina przypuszczała, że może mieć jakieś czternaście lat, w każdym razie niewiele więcej. Kiedy dziewczyna znalazła się w kącie, zerwała z siebie ubranie i stanęła w dziwnej pozycji z twarzą zwróconą do ściany. Serce Liny skurczyło się ze współczucia. Ta młoda osoba mogła mieć przed sobą całe życie, mogła stroić się dla ukochanego, cieszyć się konfirmacją, chodzić na tańce. Zamiast tego siedzi zamknięta tutaj i zachowuje się niemal jak zwierzę. Ciekawe, co jej dolega?

Przybiegły w pośpiechu dwie pielęgniarki. Zobaczyły, co zrobiła dziewczyna. Lina splatała palce obu dłoni. Boże kochany, zmiłuj się nad nią. Może ona nikogo nie ma. Amen.

Kiedy znowu uniosła wzrok, zobaczyła, że stoi przed nią jakaś kobieta. Uśmiechała się, przekrzywiając głowę.

- Czy mogę tu usiąść? - spytała, wskazując na wolne krzesło. Lina ze zdumieniem stwierdziła, że nieznajoma mówi po norwesku.

- Oczywiście, proszę bardzo.

Zastanawiała się, czy kobieta jest pielęgniarką, czy pacjentką. Nie wygląda na chorą, więc pewnie lepiej nie pytać. Mogłoby być bardzo nieprzyjemnie, gdyby zadała nieodpowiednie pytanie. Biedne dziecko, powiedziała kobieta, wskazując głową nagą dziewczynę.

- O tak. I wygląda tak młodo. - Lina przyglądała się pielęgniarkom, które starały się ubrać pacjentkę. Potem poprowadziły ją między sobą do pokoju. Z pewnością zostanie zamknięta na klucz.

- Jak słyszę, pochodzisz z północy?

- Tak, z Lofotów. Właściwie to z Kabelvaag, ale teraz mieszkam we dworze, który nazywa się Dalsrud.

- Kabelvaag, tak. Słyszałam o tej miejscowości - potwierdziła obca w zamyśleniu, drapiąc się po karku. - Ja pochodzę z Christianii i nie byłam nigdzie dalej na północy. - Roześmiała się po tych słowach, jakby chciała prosić o wybaczenie.

Lina odprężyła się. Jeśli to jest pielęgniarka, to nowa, już zaczęła ją lubić.

- Ja też nigdzie więcej nie byłam, dopóki nie znalazłam się tutaj - powiedziała, głównie po to, by podtrzymać rozmowę. Obca kobieta uśmiechała się. Lina przełknęła ślinę i zaczęła:

- Zastanawiam się, czy tutaj pozwalają rodzinom przyjeżdżać z wizytą?

- Nie, nie wpuszczają nikogo prócz pacjentów, pielęgniarek i lekarzy. I nikt nigdy stąd nie wyjdzie - dodała. - Trudno jest tak nic nie wiedzieć, nie mieć żadnej nadziei. Żyć w przekonaniu, że człowiek został opuszczony przez Boga i ludzi.

- Nie mów tak - zaprotestowała Lina wzburzona. - Przecież ludzie, którzy tu trafiają, nie zostają w zakładzie do końca życia. To nie jest więzienie!

- Nie, może czasem kogoś wypuszczą - odparła tamta krótko. - To zależy...

- Zależy od czego? W tej samej chwili na korytarzu rozległ się straszliwy krzyk. Lina zerwała się z krzesła.

- Boże drogi, co to się dzieje? - spytała.

Wrzaski powtarzały się, słychać było krzyki sanitariuszy, pacjenci stawali się niespokojni i też zaczynali hałasować.

- Co to się dzieje? - powtórzyła Lina, wpatrując się w obcą kobietę. Wtedy dotarło do niej, że to nie jest żadna pielęgniarka, tylko jedna z pacjentek. Kobieta już jej nie słuchała, przyciskała dłonie do uszu i kołysała się w przód i w tył, wydając z siebie jakieś dziwaczne dźwięki. Przybiegła Anichen. Lina chwyciła ją za ręce.

- Powiedz mi, co się dzieje - prosiła, czując, że serce tłucze się w piersi jak szalone.

- Wracaj do swojego pokoju - poprosiła Anichen cicho. - Tam będziesz bezpieczna. Kiedy wybucha takie zamieszanie, niektórzy pacjenci stają się niespokojni i mogą być groźni. Słyszysz, Lina? A teraz idź.

- Ale... Anichen wzięła ją pod rękę i pociągnęła za sobą w stronę pokoju.

- Nie wszystkie pielęgniarki są takie miłe. Jeśli pacjenci nie zachowują się tak jak należy, mogą zostać ukarani lodowatą kąpielą, zostać pobici lub wyszorowani słomianym wiechciem. Lina spoglądała na nią wstrząśnięta.

- To nie może być prawda!

- Owszem, niestety, to jest prawda. Teraz jednak muszę lecieć. Muszę wyciągnąć tę kobietę z wody. Lina powlokła się do swojego pokoju, skuliła się na łóżku i objęła głowę rękami. Płacz wstrząsał jej ciałem, kiedy prosiła Boga, by pomógł jej wrócić do domu.

Powoli hałasy na korytarzu cichły. Trzasnęły jeszcze jakieś drzwi, po czym zapanował spokój. Lina jedną ręką pocierała twarz. Może to znak od Boga, obietnica, że wkrótce będzie mogła wrócić do domu.

Elizabeth wyszła z wygódki i nieoczekiwanie dostrzegła zaprzężonego do sań konia, który wkraczał na dziedziniec. Zaczęła machać rękami na powitanie i szła w stronę sań, żeby zobaczyć, kto to przyjechał.

- Och, dzień dobry, Dorte i Mathilde. Co za miła i niespodziewana wizyta!

- Dziękuję. - Mathilde zeskoczyła lekko na ziemię i poklepała konia po karku.

- Wszystko z wami dobrze? Nie zmarzłyście? - pytała Elizabeth. Dorte też wysiadła i wygładzała spódnicę.

- Nie, nie, mamy się znakomicie. W domu bez mężczyzn trochę smutno, ale jakoś sobie radzimy.

Elizabeth szczelniej otuliła się ciepłą chustką.

- Idźcie teraz do kuchni, a ja zajmę się koniem.

- My ci pomożemy - zawołała Mathilde. Wprawnymi palcami wyprzęgła konia.

- Dziękuję, ale teraz już idźcie - Elizabeth machała ręką w stronę domu.

Zwierzęta rżały cichutko, kiedy wprowadziła konia z Heimly do stajni. Nikt mi nie powie, że one nie mają rozumu i pamięci, pomyślała przekonana, że ich domowe konie rozpoznają wałacha Dorte. Napoiła go, dała siana i okryła ciepłą derką. Dygotała z zimna. Wchodząc do kuchni, podeszła więc do pieca, żeby się ogrzać.

- Jaki piękny kuchenny piec! - zawołała Mathilde, spoglądając w zachwycie na wspaniałe nowe urządzenie.

- Prawda? Ja też tak uważam. Ostatni krzyk mody. Wy w Heimly też powinniście sobie taki sprawić.

- Jakob to by dla Dorte kupił wszystko na świecie, ale ona oszczędza nawet na tym, co by mogło jej sprawić przyjemność - mówiła Mathilde. - Wszystko dałaby innym, dla siebie nie zostawia nic.

- Nie musisz mnie o tym przekonywać. - Elizabeth zerknęła na Dorte, która rozmawiała z Helene i dziewczynkami. Nie przerywała jej przez dłuższy czas, ale potem poprosiła Helene, by zaparzyła kawę i przygotowała coś dobrego do jedzenia.

- Właściwie to przyjechałyśmy tu z konkretną sprawą, o której chcemy z tobą porozmawiać - rzekła Dorte, zwracając się do Elizabeth. Gospodyni rozejrzała się bezradnie wokół.

- W takim razie chodźmy do salonu. Zdarza się, że palimy tam w piecu, choć jest nas teraz w domu tak mało - rzekła, jakby przepraszająco. - Może to i rozrzutność, ale nigdy nie wiadomo, kiedy nagle ktoś się zjawi z wizytą. Tak jak teraz. A poza tym sama lubię tam posiedzieć. Mogę się zająć jakąś robótką, trochę poczytać, albo napisać jakiś list.

Sama słyszała, że mówi za dużo. Może boi się, co Dorte ma do powiedzenia? Jej słowa brzmiały tak poważnie, kiedy poprosiła o rozmowę na osobności. Dorte, która zawsze wszystko sama potrafi załatwić i rzadko prosi kogoś o pomoc.

Wskazała gościowi krzesło.

- Bądź tak miła i usiądź. - Złożyła ręce na podołku i patrzyła na Dorte. - No, o czym to chciałyście ze mną rozmawiać?

Dorte oblizała wargi, zerkając spod oka na Mathilde, która siedziała na brzeżku krzesła i wpatrywała się z niezwykłą uwagą w swoje kolana. Potem zaczęła:

- Tu chodzi o Mathilde. Ona kończy teraz trzydzieści trzy lata i z czasem młodsza nie będzie. Elizabeth przyglądała się służącej. Skóra na twarzy kobiety zrobiła się jakby cieńsza, a delikatne, maleńkie zmarszczki tworzyły siatkę wokół oczu. Nigdy nie pomyślałaby, że Mathilde jest stara, tym bardziej, że akurat ona zawsze kryje się w cieniu; jakby trochę wycofana i niepewna swego. Może nawet wyglądać trochę dziecinnie, na pewno nie jest dokładnie taka, jak inni ludzie.

- No i za dwa lata Sofie idzie do konfirmacji - mówiła dalej Dorte. - Wkrótce będzie dorosła. Czyż to nie dziwne?

Elizabeth zaczynała się domyślać, że może przyjechały prosić o pracę dla Sofie i kiwała głową, jakby chciała dodać Dorte otuchy.

- Mathilde bardzo marzy o własnym domu - rzekła Dorte pospiesznie, jakby chciała jak najszybciej mieć to już za sobą. Elizabeth udało się spojrzeć w oczy Mathilde.

- Ja... ja mieszkam teraz bardzo wygodnie... - jąkała się Mathilde - i otrzymuję wciąż pomoc z Heimly. Ale marzę o czymś, co byłoby tylko moje. O czymś, co z czasem, kiedy ta chwila nadejdzie, mogłaby po mnie odziedziczyć Sofie.

- Zdaje mi się, że rozumiem - przerwała jej Elizabeth. - Chciałybyście odkupić ode mnie zagrodę mojego taty.

- Tak, właśnie o to nam chodzi. - Dorte wyprostowała się. - Rozmawiałam już z Jakobem i on zrobił dla Mathilde warsztat tkacki. Teraz może przyjmować od ludzi zamówienia na kilimy i tkaniny, a Elen i ja robimy na drutach skarpety i rękawice dla samotnych rybaków. Po to, żeby pomóc Mathilde - dodała.

- Trochę pieniędzy mam zaoszczędzonych z dawnych czasów - pośpieszyła z wyjaśnieniami Mathilde. Ale potem dodała trochę speszona: - Tylko że, oczywiście, nie wiemy, czy ty w ogóle chciałabyś tę zagrodę sprzedać. Elizabeth wstała. Nie była w stanie siedzieć spokojnie. Znowu zaczęła mówić Dorte.

- Mathilde może oczywiście pożyczyć od nas pieniędzy, ale ona wolałaby sama sobie z tym poradzić. To zresztą dla Elen też dobrze. Jak pewnie wiesz, Elen bardzo pragnie dziecka, ale czas mija, a tu na nic się nie zanosi. Teraz ma więcej obowiązków, żeby wypełnić czymś dni.

- Tutaj nie chodzi tylko o pieniądze - przerwała jej Elizabeth, głośniej niż by zamierzała. Obie kobiety przed nią miały zaczerwienione twarze, chowały głowy w ramionach.

- Wybacz nam - bąknęła Dorte. - Nie chciałam być natrętna. Elizabeth pokręciła głową i oparła się o futrynę okna. Poczuła chłód na plecach.

- Obejście należy też do Marii. To jej dziedzictwo po tacie, nasz dom rodzinny. Ane przejmie dom w Dalen, dostanie też co trzeba od Kristiana, kiedy czas nadejdzie.

- Rozumiem - przytakiwała Dorte z uśmiechem. - Nie powinnyśmy były wyskakiwać tak z tym... w ten sposób.

W tej chwili weszła Helene z dużą tacą kanapek i dzbankiem kawy. Gdy tylko wyszła, Elizabeth wróciła do przerwanej rozmowy.

- Porozmawiam z Marią. Z pewnością dojdziemy do porozumienia, musimy się jednak trochę zastanowić. Mathilde podniosła wzrok.

- Czy to oznacza, że... ? Dorte szturchnęła ją w bok.

- To oznacza - podjęła Elizabeth - że sprawa spadła na mnie trochę nagle. Potrzebujemy czasu. Dorte wciąż kiwała głową. Elizabeth uśmiechnęła się niepewnie, prosząc, by częstowały się jedzeniem. Przez jakiś czas wszystkie trzy jadły w milczeniu, zadowolone. Elizabeth zaczęła wypytywać o Indianne.

- Czy z jej stopą lepiej? Dorte potrząsnęła głową i przełknęła kęs chleba, który miała w ustach.

- Nie, wciąż jeszcze utyka i podpiera się laską, ale teraz... - uśmiechnęła się. - Wygląda na to, że jest coś między nią i Torsteinem, doktorem. Okruch chleba wpadł Elizabeth do gardła, rozkaszlała się.

- Rany boskie, kiedy to się stało?

- No wiesz, jak to w takich sprawach, powoli, powoli.

- A teraz będą zaręczyny i plany weselne? Dorte energicznie zaprzeczyła.

- O nie! Indianne sparzyła się już raz i teraz woli działać wolno. Torstein to bardzo porządny chłopak, ale wiesz...

- Mam nadzieję, że wszystko się między nimi ułoży. Naprawdę bym tego pragnęła - rzekła Elizabeth z powagą. Po wszystkim, co Indianne przeżyła, zasługuje teraz na najlepszego męża i jestem przekonana, że na Torsteinie można polegać.

- My o tym wiemy, ale Indianne jeszcze nie - wtrąciła Mathilde cicho.

Potem rozmawiały o mniejszych i większych sprawach, o Elen i Olavie, którzy tak bardzo pragną dziecka, i o mężczyznach, którzy wypłynęli na zimowe połowy. Ale o małym obejściu po ojcu Elizabeth już nie wspominały, trzeba jeszcze poczekać. W pewnym momencie Elizabeth odciągnęła Dorte na bok.

- Postaraj się, żeby Mathilde nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei. Nie tylko ja w tej sprawie decyduję, lecz także Maria.

- Ja wiem, Elizabeth. Zastanawiajcie się, jak długo trzeba i podejmijcie decyzję, która przede wszystkim wam będzie odpowiadać. Tu nie może być żadnej presji. Elizabeth uścisnęła jej rękę.

- Bardzo ci dziękuję.

Stała na schodach i machała gościom na pożegnanie, dopóki mróz nie zmusił jej do odwrotu. Dopiero wtedy weszła do domu. Porozmawia z Marią o sprzedaży domu, ale jeszcze nie dzisiaj. Najpierw musi znaleźć odpowiednie słowa, by przedstawić wszystko siostrze w jak najodpowiedniejszej formie.

Rozdział 6

Elizabeth obudził straszny krzyk Helene.

- Jesteś ranna? Elizabeth, odpowiadaj! - Helene klęczała przy niej.

- Au! Czuję się dobrze... Tak mi się zdaje. - Elizabeth podnosiła się mozolnie z kuchennej podłogi. Ciało miała zesztywniałe i przemarznięte. Wyciągnęła rękę w stronę pieca i poczuła, że ogień wygasł już dawno temu.

- Dlaczego ty tu leżysz? Zrobiłaś sobie coś? Czy to chodzi o dziecko? - Nie przestawała pytać Helene, pomagając przyjaciółce stanąć na nogach.

Elizabeth położyła rękę na okrągłym brzuchu. Jest teraz w szóstym miesiącu, czuła gniewne kopanie dziecka.

- Noc spędziłam w oborze i przyjęłam dwa jagnięta - odparła. - Kiedy wróciłam, byłam kompletnie przemarznięta, chciałam się trochę rozgrzać, zanim pójdę na strych. Dygotała i rozcierała ręce, ziewając przeciągle.

- Ty naprawdę masz źle w głowie - krzyczała Helene, rozpalając od nowa ogień. Nie mogłaś mnie obudzić, to poszłabym z tobą do obory? I to w twoim stanie! W ogóle nie myślisz, co się mogło stać? Mogłaś się poślizgnąć, albo już nie wiem co.

- Nieszczęście to może się zdarzyć o każdej porze dnia i nocy, przy każdym zajęciu - protestowała Elizabeth. - Poza tym, to ja się już położyłam, kiedy przypomniałam sobie o tej kotnej owcy. Wiesz, tej grubej, z bliźniakami...

- Tak, tak, wiem, którą masz na myśli. - Helene zatrzasnęła drzwiczki pieca tak, że popiół wypadł na podłogę. Nie zaczęła jednak sprzątać, ujęła się pod boki. - Ale ryzykujesz, jak widzę. Niebezpiecznie ryzykujesz. Elizabeth zerknęła na nią spod oka.

- W twoim stanie! - warknęła Helene.

- Nie słyszałaś, co powiedziałam? - Westchnęła Elizabeth wzburzona. - Kobiety od setek lat przyjmują przychodzące na świat jagnięta, nie tracąc przy tym własnych dzieci. Helene zacisnęła wargi i wzięła wełniany koc, leżący na ławie.

- Okryj się tym. Jesteś sina z zimna.

- Dziękuję ci. - Elizabeth czuła, że całe ciało dygocze. Bolało ją lewe biodro, w lewej ręce nie miała czucia, ale na wszelki wypadek nie powiedziała o tym przyjaciółce.

- Akurat tym się tak strasznie nie martwię - mówiła dalej Helene, znowu otwierając drzwiczki pieca. Dmuchała na rozżarzone węgielki, wkładała drzazgi, żeby ogień szybciej się rozpalił.

- Ale jak widzę, ty się wcale nie boisz tego, co mogłoby ci się przytrafić w ciemnościach poza domem. Elizabeth otuliła się kocem aż po uszy.

- Co masz na myśli? Helene przyglądała jej się spod zmrużonych powiek.

- Wciąż pewien szaleniec biega na wolności, zapomniałaś o Sigvardzie? Elizabeth wzruszyła ramionami i roześmiała się cicho.

- Myślisz, że on sterczy gdzieś w obejściu przez całą noc, zaczajony na wypadek, gdybym ja szła do obory?

- A twoim zdaniem to, co napisał w liście jest mądre? Elizabeth nie odpowiedziała, pokręciła tylko głową.

- Taki człowiek może być naprawdę groźny, powtarzam ci to jeszcze raz. I od tej chwili nie wyjdziesz sama do obory po zapadnięciu zmroku.

Elizabeth chciała znowu zaprotestować, ale Helene ją ubiegła.

- Bałaś się, kiedy jechałaś do lensmana. I były powody do strachu, więc teraz też będziesz się miała na baczności, Elizabeth, i będziesz się zachowywać rozsądnie. - Helenie mówiła spokojnym głosem. I może właśnie to sprawiło, że Elizabeth przeniknął dreszcz grozy.

- Muszę pójść na chwilę do wygódki - powiedziała, wstając. Brzuch jest już na tyle duży, że częściej chce jej się siku. Dziecko naciska na pęcherz. Najgorzej jest w nocy, dlatego Elizabeth bardzo pilnuje, żeby zawsze mieć nocnik pod łóżkiem.

- W takim razie idę z tobą. - Helene rozglądała się za jakimś okryciem dla siebie.

- Nie, wiesz co... Naprawdę chciałabym tam posiedzieć sama. - Elizabeth otuliła się szczelnie wełnianym kocem i ruszyła ku drzwiom. - Ty nastaw na kawę, żeby była gotowa, jak wrócę. Na dworze zaczęło wiać, przemarznięty sypki śnieg buchnął jej w twarz, kiedy otworzyła drzwi. Lodowate igiełki siekły po policzkach, podstępny chłód znajdował drogę pod ubranie. Przez moment miała ochotę zawrócić do kuchni, ale natura domagała się swego, więc uniosła w górę ramiona i przedzierała się przez dużą zaspę.

Jak tylko się rozwidni, wszystkie weźmiemy szufle do śniegu i zrobimy porządek, myślała, brnąc w stronę wygódki. W każdym razie trzeba odśnieżyć ścieżki między zabudowaniami. Może nawet zaprzęgnie się któregoś z koni do śnieżnego pługa i oczyści też drogę do dworu. Szła, wpatrując się w ziemię, i nagle zobaczyła ślady stóp. Były częściowo zasypane śniegiem, ale tak wyraźne, że ktoś musiał iść tędy bardzo niedawno. Przystanęła, rozglądając się pospiesznie wokół. Dziedziniec spowijał mrok. Tylko wiatr wył w zaułkach. Znowu przyjrzała się śladom stóp. Były wielkie, musiał je zostawić mężczyzna.

Słowa Helene dzwoniły jej w uszach: taki człowiek jest niebezpieczny dla każdego... Teraz będziesz działać rozsądnie...

Serce tłukło się w piersi boleśnie. Nagle zadrżała, przekonana, że przyczyną jest nie tylko mróz.

- Śnieżna zadymka i marzec, najgorszy miesiąc zimy - powiedziała, ale głos jej się trząsł. Haczyk był oblodzony i trudno było otworzyć drzwi wygódki. Elizabeth miała sztywne, pozbawione czucia palce, więc mocowała się z nim przez dłuższą chwilę. Żałowała, że ma na sobie ten wełniany koc. Prościej byłoby w grubej, zapinanej kurtce. Lodowaty podmuch wiatru wdarł się pod spódnice i sprawił, że jęknęła z przerażenia.

- Boże kochany - modliła się. - Miej mnie teraz w opiece. Nie pozwól, żeby ten Sigvard... - nie dokończyła zdania, nie chciała nadawać imienia strachowi, który ją dławił. Zamiast tego zaczęła odmawiać Ojcze nasz. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje... - Podciągnęła majtki i położyła na miejscu drewniany dekiel. Żeby tak miała ze sobą coś do obrony, pogrzebacz na przykład. Nietrudno go nieść, a łatwo zdzielić w głowę napastnika.

Otworzyła drzwi, wyszła, ponownie, próbowała zaczepić haczyk. Och nie, znowu jej się nie udało. Haczyk jest zbyt zimny, palce zbyt sztywne.

- Boże pomóż mi, wysłuchaj mnie... - Koc spadł na ziemię, wiatr o mało go nie porwał, ale zdążyła temu zapobiec. Dzwoniła zębami, nogi zdrętwiały jej z zimna. Jest! W końcu wepchnęła haczyk na miejsce. Wełniany koc był przemoczony, zwinęła go byle jak, wsunęła pod pachę i pobiegła do domu. Świeciło się w kuchennym oknie. Pewnie Helene tam stoi i czeka na nią.

Pokonała schody i jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Nareszcie bezpieczna! Oddech przechodził w świst, włosy zwisały w mokrych kosmykach. Musiała walczyć z płaczem, który dławił ją w gardle.

- A to ty, dobrze. Helene stała na progu kuchni. Jej uśmiech natychmiast zgasł.

- Co się dzieje? Elizabeth pokręciła głową, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie swojego zachowania.

- Na dworze taki ziąb, że ja...

- Ty coś widziałaś! - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.

- Nie! Nikogo... - uznała, że najlepiej powiedzieć prawdę. Bo Helene i tak nie ustąpi. - Widziałam ślady stóp jakiegoś mężczyzny.

- Jesteś pewna?

- Tak, były bardzo duże. A poza tym przecież nikt prócz mnie tu w nocy nie chodził. Ślady natomiast wyglądają na świeże. Helene przekręciła klucz w drzwiach.

- Wchodź do środka - powiedziała, pociągając Elizabeth za sobą.

- Siadaj - rozkazała, wskazując skrzynię z torfem. - Musisz się rozgrzać. To nie jest dobre dla twojego dziecka, powinnaś wiedzieć. Czyż nie mówiłam, że pójdę z tobą? Ale ty jesteś taka uparta, że zgroza bierze! Elizabeth pozwalała jej gadać, sama przysunęła się do porządnie ciepłego pieca.

- Proszę. Napij się kawy. - Helene podała jej kubek, który Elizabeth chwyciła obiema rękami.

- Dziękuję, jesteś aniołem. Helene stała i przyglądała jej się w zamyśleniu.

- Kto, twoim zdaniem, mógł zostawić te ślady?

- Nie wiem. - Elizabeth piła i czuła, jak ciepło rozchodzi się po ciele. Bolały ją czubki palców. - Może tylko moja wyobraźnia jest zbyt żywa.

Helene odwróciła się do okna. Wiatr przycichł. Z pewnością wkrótce zrobi się cieplej. Następny miesiąc to kwiecień, pomyślała Elizabeth, a potem wiosenny miesiąc maj ze słońcem i ciepłem, z baziami, kałużami na drogach i zabłoconym dziedzińcem. Pod koniec przyszłego miesiąca Kristian, Lars i Jens wrócą do domu. Pomyśleć, gdyby oni teraz tutaj byli! O ile bezpieczniej byłoby w domu.

- Te ślady pewnie teraz już znikły - rzekła Helene. Jej głos brzmiał niczym westchnienie, kiedy znowu zwróciła się do Elizabeth: - Moja biedna, nie chciałam się na ciebie złościć. Elizabeth uśmiechnęła się blado.

- Potrafię znieść więcej, niż sądzisz. Pamiętaj, za kogo ja wyszłam za mąż.

- O tak, jemu lepiej w drogę nie wchodzić, jak się rozzłości - przytakiwała Helene. - Nie zapominaj, że znam Kristiana dłużej niż ciebie. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ale ty też potrafisz swoje. Obie spoważniały. Popatrzyły sobie w oczy, a potem znowu zwróciły ku ciemnemu oknu.

- Musiało mi się coś przywidzieć - rzekła Elizabeth. Na dworze było ciemno, a ja przerażona. Wichura też ma znaczenie, wyobraźnia podsuwa wtedy dziwne obrazy. Helene niechętnie skinęła głową, po czym odchrząknęła.

- Ale teraz się umawiamy: po ciemku żadna nie wychodzi sama. Na schodach rozległy się kroki.

- To Maria i Ane - szepnęła Elizabeth. - Nie mów im nic o tym. A jak któraś będzie chciała pójść do wygódki, to będziemy udawać, że nam też się chce. W każdym razie po zmierzchu.

- Dobrze, dobrze, nie ma sensu ich straszyć. Obie uśmiechały się, kiedy dziewczęta weszły do kuchni, ale i Helene, i Elizabeth dziwnie hałasowały przy nakrywaniu do stołu. Chyba łatwiej było dzięki temu ukryć lęk.

Przy stole panowała cisza. Śnieżyca ustała, a mróz, który po niej przyszedł, sprawił, że wszystkie cztery czuły się bardziej zmęczone niż zazwyczaj. Jakby czas się cofnął, pomyślała Elizabeth. Ane ziewnęła i wypiła parę łyków gorącej kawy.

- Już nie mogę się doczekać, kiedy mężczyźni wrócą do domu - westchnęła. - Będzie nas wtedy więcej przy stole, o ile to przyjemniej. - Odstawiła kubek i zaczęła jeść kaszę. Potem odłożyła łyżkę i długo spoglądała w ciemne okno. - No i wciąż się boję, że któremuś z nich może się stać coś złego. Żadna jej nie odpowiedziała, ale wszystkie pokiwały głowami. Tak jest co roku, we wszystkich domach, gdzie matki, żony, córki i siostry z lękiem wyczekują powrotu swoich mężczyzn. Ane też musi do tego przywyknąć, myślała Elizabeth.

- Pewnego dnia to będzie również jej los.

- Dzisiaj ja idę do obory - oznajmiła Helene, kierując rozmowę na inny temat. - A ty, Elizabeth może położysz się i zdrzemniesz chwilę. Ane i Maria popatrzyły na nią zdumione.

- Znalazłam ją rano w kuchni na podłodze - tłumaczyła Helene. - Całą noc spędziła w oborze i przyjęła na świat dwoje jagniąt, a potem zasnęła tutaj. - Helene wskazywała głową podłogę koło pieca. Maria uśmiechnęła się.

- Mnie to wcale nie zaskakuje.

- Położyć się? - prychnęła Elizabeth. Tak, to dopiero by wyglądało. Na strychu pełno wypranych ubrań, które trzeba uprasować. Zrobię to, kiedy wy będziecie w oborze.

Helene zwlekała z przebraniem się w roboczą suknię, żeby Ane i Maria poszły przed nią.

- Jesteś pewna, że nie powinnaś się położyć? - spytała z prośbą w głosie. - Chociaż na godzinkę. I zamknij na klucz drzwi od swojego pokoju, tak na wszelki wypadek. Elizabeth popychała ją ku drzwiom.

- Teraz już idź, Helene. Idź i rób, co do ciebie należy. Nie chcę dłużej słuchać tego gadania. Ale wcale nie czuła się taka dzielna, jak udawała, poczuła to wyraźnie, kiedy znalazła się na strychu. Miała wrażenie, jakby czyjeś przenikliwe oczy obserwowały ją z każdego kąta. Wzięła ze sobą lampę, ale światełko było takie mdłe, że z trudem dostrzegała bieliznę na sznurze. Jakby Sigvard mógł się ukrywać na naszym strychu, pomyślała i roześmiała się cicho z samej siebie. Jedną ręką obejmowała stos prania, w drugiej trzymała lampę i wolno schodziła na dół. W ciepłej kuchni poczuła się spokojniejsza. Rozgrzewając żelazko, widziała światło w okienku obory. Uśmiechnęła się, bo wyobraziła sobie, jak Ane rozpływa się z zachwytu nad małymi jagniętami. „Och, spójrzcie, jakie one śliczne” - mówi z pewnością. „I te maleńkie loczki!”. I śmieje się z ruchliwych ogonków. Ane zachowuje się tak każdego roku, zawsze tak samo, jakby nigdy jeszcze nie widziała nowonarodzonego jagnięcia.

Co wyrośnie z tej dziewczyny? - zastanawiała się Elizabeth po raz nie wiadomo który. Ane nienawidzi uboju i mówi, że tylko w ostateczności zdecyduje się na małżeństwo i na dzieci, wyłącznie po to, żeby ród nie wymarł i żeby miał kto odziedziczyć Biblię Jensa. Taką obietnicę złożyła mu w dniu konfirmacji.

Ale jakiego męża sobie znajdzie? Czy będzie to gospodarz i rybak, który w pocie czoła pracuje na utrzymanie rodziny? W takim razie życie Ane nie byłoby łatwe. Ona nie jest stworzona do pracy w gospodarstwie, jest taka radosna, lubi się stroić, bawić. A może znajdzie sobie kogoś bogatego, kogo będzie stać na utrzymywanie służby?

Elizabeth składała uprasowane ubrania, pozwalając myślom krążyć swobodnie. Ane nigdy nie bała się pracy, zawsze starannie wykonywała to, co jej polecono, ale... Wciąż te wątpliwości. Czy wszystkie matki tak to odczuwają? Pewnie każda chce, żeby ich dzieci były zdolne i pracowite, zarazem jednak pragnie, by nie musiały się w życiu męczyć. Maria wbiegła z tupotem do kuchni.

- Przyniosłam mleko, z którego będziemy robić masło - oznajmiła, stawiając z hałasem na kuchennym blacie drewniane wiaderko.

- Bardzo dobrze. - Elizabeth przyglądała się mankietom bluzki. Czy szwy nie puściły? Nie, wygląda, że jest dobrze.

- Dlaczego dzisiaj rano drzwi wejściowe były zamknięte na klucz? Elizabeth zesztywniała i nie była w stanie się odwrócić.

- Na klucz? - powtórzyła odwrócona do siostry plecami.

- Tak. - Maria podeszła do stołu i usiadła, zdejmując roboczy fartuch. - Ja przyszłam pierwsza, więc Ane tego nie zauważyła, ale...

- Nie, to... Może przekręciłam klucz nie zastanawiając się nad tym, co robię?

- Nigdy nie zamykasz drzwi na klucz.

- Jak wiesz, byłam dzisiaj w nocy zmęczona.

- Nie kłam mi, Elizabeth. Boisz się Sigvarda, prawda? Elizabeth o mało nie przypaliła bluzki, odstawiła więc żelazko na bok.

- Tak, boję się go - przyznała z wahaniem.

- A czy coś się stało, że nagle zrobiłaś się taka lękliwa? Elizabeth westchnęła. Nie ma sensu niczego ukrywać. - Wcześnie rano szłam do wygódki. I wtedy zobaczyłam na śniegu ślady dużych, męskich stóp. - Spostrzegła, że Maria nieruchomieje i zagryza dolną wargę. Długo tak siedziała w milczeniu i patrzyła przed siebie.

- Ane nic nie powiem - rzekła w końcu. - Ale będę mieć na nią oko. Elizabeth posłała jej pełne wdzięczności spojrzenie.

- Będzie lepiej, kiedy mężczyźni wrócą do domu, Mario. Siostra odpowiedziała jej uśmiechem.

- Na szczęście to już niedługo!

W ciągu dnia Elizabeth wciąż myślała o rozmowie z Marią. Kiedy dziewczynka była mała, Elizabeth próbowała chronić ją przed wszelkim złem. Później musiała ochraniać Ane. A kiedy one obie urodzą swoje dzieci, czy będą zachowywać się tak samo? Należy sądzić, że tak. A czy jej matka próbowała ją chronić? Z pewnością, pomyślała, chociaż pewna nie była. Ale przecież jako dziecko mogła czegoś takiego nie zauważać.

Potem przypomniała sobie Mathilde i jej propozycję odkupienia zagrody ojca. Nie miała czasu porozmawiać jeszcze o tym z Marią. Powinna była zrobić to już dawno temu, ale wciąż jest tyle kłopotów i spraw wymagających uwagi. Przy tym nie była pewna, co ona sama o tym sądzi. Westchnęła. Co się z nią stało? W młodych latach bez wahania przyjmowała wyzwania i nawet trudne sprawy załatwiała od ręki. A teraz wciąż się waha. Dlatego pewnie też odkłada nieustannie poważną rozmowę z Ane, chociaż obiecała Jensowi, że powie córce, kto jest jej prawdziwym ojcem. Im dłużej jednak zwlekała, tym trudniej było jej się przemóc. Już kilka razy była blisko, ale zawsze wypadało coś innego.

- Dlaczego mi się tak przyglądasz? - spytała nawet Ane raz czy drugi.

- Dlatego, że cię tak bardzo kocham i tak strasznie się boję, że mogłaby ci się stać krzywda - odparła Elizabeth ostatnim razem.

Ane roześmiała się.

- Ech, co ty mówisz? To bardzo dziwne słowa! Elizabeth przeniknął dreszcz na wspomnienie wizji, jaką miała przed świętami Bożego Narodzenia: widziała Leonarda, stojącego na rozstawionych szeroko nogach obok Ane, grubego, złego. Jego szyderczy śmiech przenikał ją do szpiku kości. Co to widzenie miałoby oznaczać? Czyżby miała utracić córkę? Nie, to nie może się stać! Nie przeżyłaby tego. Po co by potem miała jeszcze żyć?

Z nadejściem wieczoru Elizabeth poprosiła Ane, żeby poszła z nią do obory. Najlepiej mieć ją przy sobie, uznała.

- Myślisz, że dzisiaj w nocy też któraś owca się okoci? - spytała Ane.

- No, sama jestem ciekawa. Może pójdziesz ze mną, żeby popatrzeć? - Ane natychmiast zaczęła się ubierać. Jeszcze nigdy nie była przy koceniu. Zawsze przychodziła, jak było już po wszystkim.

- Zacznij podawać im paszę i wodę - poleciła Elizabeth, kiedy weszły do ciepłej obory. Pośpiesznie przyjrzała się kotnym owcom. - Wygląda na to, że tutaj będziemy niedługo mieć jagnię - powiedziała, wskazując grubą owcę. - Trzeba się pośpieszyć.

- Mam sprowadzić Helene albo Marię? - Ane stała przy drzwiach i przestępowała z nogi na nogę.

- Nie, przez cały czas musimy być razem... Elizabeth umilkła nagle, słysząc, że o mało się nie wygadała.

- O co ci chodzi? Elizabeth cieszyła się, że w oborze panuje mrok.

- Musimy wykonać te prace obie, to miałam na myśli. Spokojnie damy sobie radę same.

Ane stała chwilę bez ruchu, nic nie mówiąc. Elizabeth wprost czuła na sobie jej badawcze spojrzenie.

- Tak, i bierz się teraz do roboty - rzekła gorączkowo, sama zaczęła odgarniać gnój. - Krowy też należy wydoić, zanim trzeba będzie zająć się owcą.

Ane zabrała się do pojenia zwierząt, nabierała wodę z beczek, ustawionych przy drzwiach. Zawsze bardzo dbali o to, żeby woda do obrządku była gotowa, żeby nie trzeba było za każdym razem biegać do rzeki. Noszenie wody to mordęga bez końca. Chociaż używają nosideł, to plecy i ramiona długo bolą po takim wysiłku. Drewniane wiadra nasiąkają wodą i stają się dwa razy cięższe, a wody potrzeba mnóstwo dla tak licznego inwentarza. Zwłaszcza, że o tej porze roku obrządza się zwierzęta trzy razy dziennie.

Elizabeth rozścieliła owcy nową słomę. Zwierzę beczało i wierciło się niespokojnie. Żeby tylko poczekała, aż skończymy inne prace, myślała Elizabeth, siadając do dojenia.

- Pomożesz mi tutaj, jak skończysz z karmieniem - rzekła zza krowiego brzucha.

- Zaraz do ciebie przyjdę.

Słychać było szelest siana, stukot drewniaków po kamiennej podłodze i szum mleka spływającego do wiadra. Jakie my mamy szczęście, że możemy jedno wiadro po drugim napełniać pysznym mlekiem, myślała Elizabeth. A przecież bardzo wielu ludzi tego nie ma, zdarza się nierzadko, że jakiś nieszczęsny biedak przychodzi do Dalsrud po odrobinę mleka dla dzieci. Inni nie mają tyle śmiałości, toteż Elizabeth sama musi chodzić do ubogich domów. Podzielenie się mlekiem czy innymi produktami, to nie problem dla Dalsrud zwłaszcza teraz, kiedy mężczyźni wyjechali, a one same mają dość ograniczone potrzeby. Zdarza się też, że jakiś starszy mężczyzna przynosi świeże ryby, które wymienia na inne jedzenie. Elizabeth chętnie się na to godzi, bo świeży pokarm to zawsze miła odmiana.

Skończyły dojenie akurat w chwili, kiedy owca położyła się w swojej zagrodzie.

- No to chodź teraz, Ane, jeśli chcesz popatrzeć - wołała Elizabeth córkę. Owca beczała, podnosiła w górę ogon.

- Uff, na razie sam śluz - krzywiła się Ane, wytrzeszczając oczy. Podrap ją trochę za uszami - poprosiła Elizabeth, nie zwracając uwagi na miny córki.

- A ona to lubi?

- Oczywiście. Każde stworzenie pragnie pociechy, kiedy coś je boli.

- Biedactwo moje... - W głosie Ane pojawił się zupełnie nowy ton, kiedy stała i głaskała owcę po głowie.

- Popatrzmy no. Myślę, że tutaj wszystko pójdzie szybko - mruknęła Elizabeth, przyglądając się owcy. Już widzę dwa małe kopytka. O, wysuwają się!

- Chcę zobaczyć! - Ane podbiegła. - Ojej, a to co?

- Przednie nóżki.

Owca beczała i postękiwała, więc Ane znowu zaczęła ją drapać za uszami. Elizabeth uważnie obserwowała zwierzę. Wygląda na to, że owca bardzo lubi, żeby ją pieścić i nie szczędzić dobrego słowa. Dała Ane takie polecenie głównie po to, żeby ją czymś zająć, ale może rzeczywiście jest tak, że zwierzę to uspokaja?

- O, zdaje mi się, że widzę nosek! - oznajmiła Ane, wstrzymując dech.

Elizabeth ujęła nóżki jagnięcia i ostrożnie pociągnęła. - Tak, już idzie. Zaraz zobaczymy, co to będzie. Wkrótce potem jagnię wyślizgnęło się na słomę. Elizabeth wzięła wiązkę siana i zaczęła nacierać mały, pokryty śluzem tłumoczek.

- Biedaczek - mówiła Ane cieniutkim głosem, wpatrując się jak zaczarowana w maleńkie ciałko. Wkrótce potem Elizabeth oddała jagnię owcy.

- Proszę, teraz ona będzie mogła wylizać go do czysta. Ane znowu się skrzywiła.

- Dzięki Bogu, że nie jestem owcą! Elizabeth musiała się roześmiać.

- Urodził się baranek - powiedziała, wycierając ręce w roboczy fartuch. Na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze. Bo przecież bywa, że musi włożyć do ciała owcy rękę aż po łokieć, żeby odwrócić źle ułożony płód.

Od tej chwili Ane będzie przy każdej kocącej się owcy i cielącej się krowie. Najwyższy czas, żeby nauczyła się także tej pracy, jest już przecież duża. Owca wylizała jagnię do czysta. Elizabeth pomogła maleństwu dostać się do mleka matki.

- Dzisiaj w nocy urodziły nam się dwa jagnięta - powiedziała Ane za jej plecami. Elizabeth zdumiała się.

- Przecież wiem! Szczerze powiedziawszy, to ja je przyjmowałam. Ane wybuchnęła śmiechem.

- Ale ja nie do ciebie mówię, tylko do niego! Elizabeth zerwała się na równe nogi. Serce tłukło się jej w piersiach, kiedy wpatrywała się w mroczny cień, stojący przy drzwiach. Na moment zawirowało jej przed oczami i już sięgała po widły, kiedy rozpoznała Mikkela.

- Czy ona się przestraszyła? - spytał przybyły.

- Czy ona się przestraszyła? - przedrzeźniała go Elizabeth ze złością. - A czego się spodziewałeś, skoro skradasz się tu w ten sposób? Żeby mi to było po raz ostatni! Bo jak jeszcze kiedyś, to sama nie wiem - umilkła. - Ane, idź do domu pomóc przy kolacji. Powiedz, że Mikkel też z nami zje. Gdy tylko Ane zniknęła za drzwiami, Elizabeth zrobiła parę kroków w stronę Mikkela.

- Czy to ty chodziłeś po naszym dziedzińcu dzisiaj wcześnie rano? W tej samej chwili drzwi otworzyły się znowu.

- Zapomniałam zabrać mleko. - Ane wzięła dwa wiadra.

- Zabierzecie resztę?

- Tak, już idziemy. - Elizabeth kiwała głową z uśmiechem. Chciała jak najszybciej wyprawić córkę, Ane jednak stała, czekając i przyglądała się obojgu.

- Nie jesteście jeszcze gotowi?

- Jesteśmy, zaraz idziemy. - Elizabeth wzięła dwa wiadra z mlekiem.

- Jakiego masz pięknego konia - powiedział Mikkel wskazując głową czarną klacz.

- Prawda, że jest piękna? - rozpromieniła się Ane. - Nazywa się Mia.

- Piękny koń i piękne imię - przytakiwał Mikkel. - Masz szczęście, moja damo.

- Dziękuję, wiem o tym. I umiem to cenić. Niczego, co dostaję, nie uważam za oczywistość. Mikkel wiele razy kiwał głową.

- I dalej tak rób, to twoje życie potoczy się wspaniale. Maria i Helene nie wydawały się w najmniejszym stopniu zaskoczone widokiem Mikkela.

- To ten włóczęga nas odwiedza - rzekła Helene cierpko, mieszając spokojnie kaszę w garnku. - Jeżeli masz z nami jeść, to najpierw musisz się umyć.

Maria nalała wody do miski, Ane i Elizabeth wzięły drugą. Ciekawe, czy on ma wszy, pomyślała Elizabeth z dreszczem grozy i natychmiast poczuła swędzenie.

- A nie zdjąłbyś trochę ubrań? - spytała, zerkając spod oka na Mikkela. - Może chociaż płaszcz? Będzie ci zimno, jak znowu wyjdziesz z domu.

Mikkel wahał się chwilę, zanim ściągnął z siebie wielki futrzany płaszcz. No, płaszcz, jak płaszcz, myślała Elizabeth. To powinno mieć jakąś inną nazwę, ale nie mogła sobie przypomnieć. Okrycie bardziej przypominało worek z doszytymi rękawami i dziurą na głowę. Nie rozpinało się, nie wyglądało zbyt pięknie, ale z pewnością jest bardzo ciepłe.

Mikkel położył swój płaszcz na skrzyni z torfem i nie czekając na zaproszenie zasiadł do stołu. Helene podała kaszę i mleko, Elizabeth złożyła ręce, by odmówić modlitwę przed jedzeniem. Kątem oka dostrzegła, że Mikkel się nie modli. Poganin, pomyślała, odwracając od niego wzrok.

- Chciałbym odrobić za jedzenie - rzekł Mikkel, kiedy skończyła. - W podziękowaniu za to, co dostaję. Jego słowa mają podwójne znaczenie, domyśliła się Elizabeth. Chce mi dać do zrozumienia, że to mnie należą się podziękowania, nie Panu Bogu.

- W takim razie możesz nanosić wody do obory - powiedziała, podsuwając mu cukiernicę. Posypał sobie grubo kaszę cukrem i odsunął cukiernicę z powrotem.

- Nie krępuj się, bierz, ile chcesz - zapraszała Elizabeth. Uśmiechnął się tak, że jego czarne oczy rozbłysły.

- Dziękuję.

- A jak się mieszka w ziemiance? - spytała Ane, zerkając na niego zaciekawiona.

- Bardzo dobrze, przywykłem do tego. Ane udawała, że przenika ją dreszcz.

- A mnie się zdaje, że to okropne. Być całkiem samemu wysoko w górach. Czy ty nigdy nie boisz się ciemności?

- A dlaczego miałbym się bać? Czy po ciemku jest gorzej niż za widoku? Wysoko w górach jestem wolny. Wiatr, słońce, powietrze. Nie muszę się dusić w ciasnym domu.

- Każdy lubi co innego - powiedziała Ane, wzruszając ramionami.

- A jak tam twoje skaleczenie, które Elizabeth zszyła? - spytała Maria.

- Bardzo dobrze. - Podciągnął rękaw brudnego swetra i pokazał ranę. Zagoiła się, ale blizna była wyraźnie widoczna. Małe, białe punkciki po szwach mieniły się na skórze.

- Z tego powodu też jestem twoim dłużnikiem - powiedział, spoglądając na Elizabeth.

- Odpłacisz mi za to, jeśli przestaniesz się skradać wokół naszych zabudowań po nocy. - Elizabeth natychmiast pożałowała swoich słów. Nie miała odwagi spojrzeć na Ane.

- Co gospodyni ma na myśli? - spytał Mikkel.

Elizabeth przeniknął lodowaty dreszcz. Czy to możliwe, że mimo wszystko ślady nie należą do Lapończyka? Wstała.

- Myślę, że możemy napić się kawy - powiedziała, przesuwając fajerki na piecu. Ane też wstała i podeszła do matki.

- Co ty miałaś na myśli, mamo? Elizabeth udawała, że nie rozumie, iż córka zwraca się do niej, Ane jednak nie dawała za wygraną.

- Mamo, słyszysz mnie?

- Co? Nie, myślałam o czym innym, źle zrozumiałam Mikkela. Czy wszyscy chcą kawy? Parzę na starych fusach.

Zebrani przy stole zgodnie pokiwali głowami i wkrótce zaczęto rozmawiać o pogodzie. Wszyscy zgadzali się co do tego, że śnieg o tej porze roku jest gorszy niż cokolwiek innego. Nie mówiąc już o przenikliwym wietrze.

Elizabeth musiała się uśmiechnąć. Czy śnieg w marcu jest zimniejszy od tego, który pada w styczniu? Słyszała szum głosów, ale rozmowa już do niej nie docierała. Szczerze mówiąc, dobrze jest mieć tutaj Mikkela. Gdyby Sigvard czaił się na dworze, to będzie się trzymał z daleka, dopóki z nimi jest jakiś mężczyzna. Ale później... Poczuła, że ogarnia ją złość. Mowy nie ma, żeby dała się przestraszyć temu Sigvardowi. . Niczym lwica będzie bronić swoich dziewczynek. Nikt, a już zwłaszcza on, nie zrobi im nic złego. Trafił pod niewłaściwy adres!

- Gospodyni taka zamyślona - powiedział Mikkel, kiedy nalewała mu kawę. - Może to myśl o dziecku tak ją zajmuje? Elizabeth położyła rękę na brzuchu.

- Być może - odparła wolno. Ane odstawiła filiżankę.

- Mikkel, ty, który tyle wiesz. Potrafisz przewidzieć, czy mama urodzi chłopca czy dziewczynkę? Mikkel skinął głową na potwierdzenie.

- Tak, ale o pewnych sprawach lepiej nie mówić.

- A to dlaczego?

- Tak po prostu jest.

- Niektórzy ludzie twierdzą, że można to poznać po kształcie brzucha ciężarnej - mówiła dalej Ane. - Spiczasty brzuch oznacza chłopca, a okrągły dziewczynkę. Twierdzą też, że trzeba wziąć ślubną obrączkę, powiesić na sznurku i trzymać nad brzuchem ciężarnej i patrzeć, w którą stronę się obraca.

- Głupstwa i przesądy! - prychnął Mikkel. Elizabeth zerkała na niego ukradkiem. Szalik, który miał na szyi, zrobił się prawie całkiem czarny. Trudno powiedzieć, jaki kolor miał kiedyś. Twarz Mikkela była pokryta zmarszczkami, ogorzała od wiatru i mrozu. Ciekawe, ile on może mieć lat. Naprawdę trudno zgadnąć. Włosy ma nadal czarne, ale nie można po tym wnioskować, wielu ludzi idzie do grobu z włosami tego samego koloru co w młodości.

- A mógłbyś przewidzieć, czy wszyscy mężczyźni wrócą z połowów cali i zdrowi? - marudziła Ane.

- Ane! - Elizabeth wbiła w córkę spojrzenie. - O takie rzeczy nie należy pytać.

Przez chwilę przy stole panowało milczenie. Helene obracała swój talerzyk, Maria kaszlała. Ane najwyraźniej posmutniała.

- Przepraszam cię, mamo. Nie pomyślałam...

- No to ja podziękuję za jedzenie i pójdę do roboty - rzekł Mikkel, wstając.

- A jak wrócisz nocą w góry? - spytała Maria. - Pomyślałam, że może mógłbyś... jeśli Elizabeth i Helene pozwolą, to mógłbyś zanocować w czeladnej izbie. Helene podrapała się po głowie.

- Teraz, kiedy Larsa nie ma, ja sypiam tutaj... - spoglądała na Elizabeth.

- Dziękuję, ale bez problemów odnajdę drogę w góry. Nie pierwszy raz tam pójdę - powiedział Mikkel, wkładając swój długi do kolan płaszcz.

- A co by ci szkodziło, gdybyś tu przenocował? - powiedziała Elizabeth. Trzeba by co prawda potem gruntownie wyszorować izbę, pomyślała, na wypadek, gdyby miał robactwo. Mikkel pokręcił głową.

- Dziękuję, ale nanoszę tylko wody i potem was pożegnam. Najlepiej mi się sypia na swobodzie.

- A to już jak chcesz. Elizabeth poczekała, aż Mikkel wyjdzie z kuchni i pośpieszyła za nim.

- Poczekaj no chwilę - poprosiła. - Pytałam cię już, czy to ty chodziłeś po dziedzińcu dzisiaj wcześnie rano...

Mikkel przytaknął. Elizabeth poczuła, że ramiona opadają jej w poczuciu ulgi, ale wciąż miała się na baczności.

- Coś ty tu robił?

- Przypłynąłem łodzią i poprosiłem przewoźnika, żeby wysadził mnie tutaj. Stąd mogę iść w góry. Elizabeth postanowiła mu wierzyć.

- Jeszcze jedna sprawa - powiedziała. - Sigvard...

- Tak, wiem.

- No pewnie, że wiesz. - Elizabeth domyślała się, że dowiedział się o Sigvardzie od jednego z parobków Bergette. Łatwo się zapomnieć i opowiedzieć taką historię. - Czy on przyjdzie, żeby... Chodzi mi o to, czy ja go spotkam?

Mikkel wpatrywał się w nią długo. Tak długo, że poczuła się nieswojo i chciała poprosić, żeby przestał. Wtedy on jednak otworzył usta:

- Jak już powiedziałem twojej córce, o pewnych sprawach lepiej nie mówić.

- Ale ty wiesz? - spytała, chwytając go za ramię.

- Tak, ja wiem. Poważny wyraz jego twarzy sprawił, że Elizabeth przeniknął dreszcz. Pośpiesznie odwróciła wzrok.

- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Mogłabym się przygotować. Wiele osób potrzebuje mojej opieki - powiedziała i mimo woli położyła rękę na brzuchu.

- Są sprawy, o których my, ludzie, nie możemy decydować, Elizabeth, nawet jeśli otrzymaliśmy dar widzenia.

Po tych słowach odwrócił się i wyszedł. Elizabeth stała jeszcze długo i wpatrywała się pustym wzrokiem w zamknięte drzwi.

Rozdział 7

Śnieg znikał głównie z powodu ciepłej pogody i deszczu. Drogi były mokre i błotniste, wielkie kałuże leżały jedna przy drugiej tak, że powóz podskakiwał tam i powrotem.

Elizabeth specjalnie się tym nie przejmowała. Kwiecień, śpiewało jej w duszy. Miesiąc, w którym oczekuje się powrotu mężczyzn z łowisk. Żeby tylko nie wybrali się do Finnmarken na połowy małego dorsza, pomyślała, ale natychmiast odrzuciła tę myśl. Kristian nigdy tam nie jeździ, w każdym razie odkąd ona go zna. Wiedziała jednak, że inni nie mogą sobie odmówić dochodów, jakie te połowy dają, małe rybki używane są jako przynęta.

Z radością wchłaniała zapach mokrej ziemi i trawy, ale też marszczyła nos. Niektórzy rozrzucili już gnój na polach. To przyśpieszy topnienie śniegu, jak tylko wyjrzy słońce. W tym dworze mężczyźni musieli już wrócić do domu, stwierdziła z zazdrością. Same kobiety nie poradziłyby sobie z taką ciężką pracą, zwłaszcza jeśli w gospodarstwie nie ma konia. Zatrzymała się przed sklepem, lekko zeskoczyła na ziemię i przywiązała lejce do płotu. Stała potem przez jakiś czas i spoglądała ponad wsią na drugą stronę odnogi fiordu. W oddali widziała dom swojego dzieciństwa, w którym teraz mieszkają Mathilde i Sofie. Budynki były szare, zniszczone przez wiatry i deszcze, jakby się zrosły z jałową ziemią. Potem wzrok powędrował dalej do domu w Neset. Jakob i Daniel pomalowali ściany, dom trzymał się dobrze. W końcu przyglądała się jaskrawo-żółtemu budynkowi w obejściu, w którym mieszka Jakob, Dorte i gromadka ich dzieci. No, dzieci, jak dzieci. Przeważnie już dorosły, ale w oczach Dorte zawsze pozostaną dziećmi. Zresztą ona sama też tak to czuje w odniesieniu do córki i młodszej siostry. Tak myślą wszystkie kobiety, stwierdziła. Wspominała teraz Dorte. Z tą kobietą czuła się szczególnie związana. Mimo znacznej różnicy wieku na wiele spraw mają takie same poglądy. Przeniosła wzrok w inne miejsce. Gdzieś tam daleko, w Dalen, znajduje się jej dom, dziedzictwo Ane.

- A pani Elizabeth stoi i podziwia widoki? - odezwał się znajomy głos. Elizabeth uśmiechnęła się do matki Mathilde, która też przyszła do sklepu.

- Tak, stoję tu i rozmyślam o czasach, kiedy mieszkałam po tamtej stronie fiordu. Kobieta spojrzała na nią z uśmiechem.

- Wtedy nie zawsze życie było lekkie, prawda? - spytała ostrożnie.

- Tak, nie zawsze było łatwo. - Elizabeth przyglądała się kobiecie zamyślona. Czy ona wie, że Mathilde chciałaby kupić dom? Chyba nie. Służąca pewnie chce wszystko pozałatwiać, zanim poinformuje rodziców. Otrząsnęła się z zamyślenia.

- A jak tam u was?

- Dziękuję bardzo, wszystko dobrze. Mój mąż właśnie wrócił z połowów, więc mogę spłacić dług w sklepie. I wszystkie dzieci dobrze przetrwały zimę, nie chorowały z wyjątkiem jakichś zaziębień.

- Miło słyszeć, że sobie radzicie - uśmiechnęła się Elizabeth.

- A ja widzę, że Elizabeth już niedługo spodziewa się maleństwa?

- Tak, na szczęście niewiele czasu mi zostało. Jakie to dziwne, najpierw człowiek z radością patrzy, jak brzuch rośnie. Ale potem jest ciężko i z radością myślimy, że wkrótce się go pozbędziemy. Kobieta kiwała ze zrozumieniem - Co prawda, to prawda. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Każde dziecko to dar od niego. Elizabeth poczuła, że buty nasiąkają jej wodą.

- Wejdźmy do środka, po co mamy marznąć? Wiosenne powietrze może być ostre. Matka Mathilde znowu skinęła głową. Elizabeth zauważyła, że na nogach ma drewniaki. Jeśli człowiek jest wystarczająco ostrożny, to akurat w drewniakach można mieć suche nogi. Ona też powinna była włożyć takie obuwie. Ale rozsądek nie zawsze idzie w parze z próżnością, pomyślała, wchodząc do sklepu.

Tym razem było tu więcej mężczyzn. Siedzieli w grupie w tylnej części pomieszczenia i dzielili się nowinami. Elizabeth wiedziała, że w zimie pracowali na różnych łowiskach. Było też kilku starców, przysłuchujących się rozmowom z błyszczącymi oczyma. W swoim czasie i oni wyprawiali się na połowy, domyślała się Elizabeth. Teraz mogą słuchać wiadomości z tamtych stron.

Kobiety zgromadziły się przy ladzie. Jedne robiły zakupy, inne przyszły uregulować dług. Peder dla pewności po dwa razy sumował długie kolumny cyfr, zanim skreślił cały rachunek. Tym samym dawny dług był zlikwidowany i można było zaczynać zapisy od nowa, kiedyś znowu trzeba będzie pospłacać zakupione towary, ale na razie nie ma się czym martwić. Kobiety odsuwały od siebie przykre myśli rade, że przyniosą do domu i mąkę, i syrop, a może nawet woreczek kawy. W starych drewnianych chatach urządzano prawdziwe uczty, skoro mężczyźni wrócili do domu cali i zdrowi, w dodatku przywieźli upragnione i tak bardzo potrzebne pieniądze. Cały rok dzieli kobiety od czasu, kiedy znowu będą musiały się martwić o tych, co na morzu.

Peder spostrzegł Elizabeth i uśmiechnął się szeroko. Jego łysa czaszka błyszczała, a koszula pod pachami była mokra od potu. Dzisiaj ma pełne ręce roboty, pomyślała. Stojący pośrodku izby piec był rozpalony do czerwoności i też robił swoje. W sklepie panował upał.

- Czym mogę dzisiaj służyć pani Dalsrud? - spytał z głębokim ukłonem. Elizabeth uśmiechnęła się i wskazała matkę Mathilde.

- Ja mam czas, a ona była pierwsza.

- Oczywiście. Proszę się tymczasem rozejrzeć po sklepie. Jak pani być może zauważyła, dostałem nowe książki, są kieszonkowe lusterka, kościane grzebienie, albumy poezji. Może coś z tego się pani spodoba?

- Możliwe - odparła Elizabeth, wodząc wzrokiem po półkach.

W domu, w Dalsrud, mieli dużo książek. I Leonard, i jego żona lubili czytać, więc było w czym wybierać. Poza tym Elizabeth czasami pożyczała coś nowego od Bergette. Nie, nic więcej teraz absolutnie nie potrzebuje. Czasu nie starcza na wszystkie zajęcia, a kiedy ma jakąś wolną chwilę, to robi na drutach lub łata ubrania. Na czytanie czas zdarza się naprawdę bardzo rzadko.

Elizabeth pogrążała się w myślach. Od kiedy znalazła na śniegu ślady stóp Mikkela, we dworze nic niezwykłego się nie stało i w miarę upływu czasu powoli się uspokajała. Mimo to wciąż dzwoniły jej w uszach pożegnalne słowa Lapończyka, które znaczyły, że on jednak potrafi przepowiedzieć przyszłość, widzi rozmaite wydarzenia, ale opowiadać o nich nie chce. Uważa, że tak jest najlepiej. Jaką to tajemnicę przed nią ukrywał? Ta myśl wielokrotnie nie pozwalała jej zasnąć. Wciąż i wciąż pojawiała się w wyobraźni twarz Mikkela, kiedy jej to mówił. Czy sprawiał wrażenie przestraszonego? A może zmartwionego? A może starał się wyglądać spokojnie, żeby i ona się nie bała? W końcu podstępnie zakradała się konkluzja: Gdyby Elizabeth nie miała spotkać Sigvarda, Mikkel by jej to powiedział. Dobre nowiny nietrudno przekazywać. Westchnęła. A więc jednak zanosi się na coś złego, była tego pewna.

Położyła rękę na brzuchu, jakby go chciała ochraniać. Jeszcze tylko dwa miesiące i dziecko przyjdzie na świat. Każdego wieczora zanosiła do Boga specjalną modlitwę, prosząc, by miał w opiece jej dziecko, i teraz, i później, kiedy już się urodzi. Biedactwo, jest takie maleńkie i bezbronne, takie zależne od matki.

Rozmowa prowadzona za jej plecami sprawiła, że odwróciła się ku ladzie.

- Bardzo mi przykro - mówił Peder, ale w najmniejszym stopniu nie wyglądał na zmartwionego. - Trzeba spłacić cały dług, żeby można było wziąć nowe produkty na zeszyt.

Elizabeth zauważyła, że matka Mathilde skuliła się i zrobiła jeszcze mniejsza. W ręce ściskała stary płócienny woreczek. To pewnie w nich trzymała swoje pieniądze.

- Ale panie sklepikarzu, przyjacielu - prosiła trzęsącym się głosem. - Ja myślałam, że to wystarczy...

- Nie powinnaś myśleć, powinnaś wiedzieć - odparł szorstko, opierając ręce na ladzie.

- Ale moje dzieci... one czekają na mąkę!

- Jak dług zostanie spłacony, będzie mąka. Dopiero wtedy będzie nowy kredyt.

Elizabeth poczuła, że wzbiera w niej gniew. Miała ochotę chwycić Pedera za kołnierzyk, potrząsnąć nim z całej siły albo nawet uderzyć jego głową o ścianę i powiedzieć mu wyraźnie, czym jest głód. I jak to jest patrzeć na cierpienie dzieci. Na wychudzone twarzyczki o zbyt wielkich oczach, na małe, sine z zimna bose nogi. I jak to jest wrócić do domu i powiedzieć, że Peder, ten, który posiada połowę królestwa niebieskiego, dzisiaj też niczego nie chciał im dać.

Na sztywnych nogach podeszła do lady i uśmiechnęła się szeroko.

- Boże drogi, a ja zapomniałam, że jestem ci winna pieniądze - powiedziała do matki Mathilde, otwierając portmonetkę. Pospiesznie wygrzebała z niej banknot i podała nieszczęsnej kobiecie. - Proszę bardzo. Mam nadzieję, że nie masz do mnie pretensji, że nie zwróciłam wcześniej. Kątem oka dostrzegała płomienny rumieniec pokrywający twarz Pedera, ale go zlekceważyła. Patrzyła na zaskoczoną minę kobiety.

- Ale przecież ja nigdy... - jąkała tamta.

- I w dodatku jesteś zapominalska - roześmiała się Elizabeth, ściskając rękę, trzymającą banknot.

- Kiedy ja pani pożyczyłam... ?

- Jak mieszkałam w Dalen. Nie pamiętasz? Wtedy nie zawsze było nam łatwo, zwłaszcza jak człowiek nie miał ani grosza, a zeszyt w sklepie pełen był nieopłaconych sprawunków.

Ostatnie słowa wypowiadała, nie spuszczając oczu z Pedera. Sklepikarz czuł się najwyraźniej nieswojo, wielką chusteczką do nosa ocierał spocone czoło. I chyba zasychało mu w gardle, bo musiał odkaszlnąć. Elizabeth cieszyło jego zakłopotanie, mrugnęła porozumiewawczo do matki Mathilde i uśmiechała się zadowolona.

- Dziękuję - szepnęła tamta, przecierając pospiesznie oczy.

- To powinno wystarczyć, i na spłatę długu, i na coś jeszcze, jak sądzę - upewniała się Elizabeth u Pedera.

- Owszem, owszem, nie ulega wątpliwości - przytakiwał, biorąc pieniądze.

Teraz jest mu głupio, stwierdziła Elizabeth z satysfakcją. Rozmowę prowadzili półgłosem, więc inni klienci nie zauważyli zamieszania. To dobrze, Elizabeth nie pragnęła powszechnego zainteresowania. Ludzie już i tak dość o niej gadają.

Matka Mathilde kupiła mąki, syropu i trochę ziarnistej kawy. Raz jeszcze chciała dziękować Elizabeth, ale ta zaprotestowała.

- Wracaj do domu. Czekają na ciebie - powiedziała z uśmiechem. - I ani słowa nikomu na temat tego, co się tu stało. Niech to zostanie między nami. Kobieta pokiwała głową i wyszła. Peder miał czas się opanować i był teraz po prostu słodziutki.

- Czym mógłbym służyć pani Dalsrud?

- Chętnie obejrzałabym broszki i inne ozdoby - chlapnęła bez zastanowienia. Dlaczego ja wygaduję takie rzeczy, pomyślała zirytowana, czując, że robi jej się gorąco. Przyjechała do sklepu po przyprawy i kawę. Helene miała zamiar upiec kruchych ciasteczek, które można przechowywać w metalowym pudle na wypadek nieoczekiwanych gości. A kiedy mężczyźni wrócą do domu, potrzeba będzie mnóstwo kawy. W czasie pobytu na łowiskach rzadko mieli okazję próbować tego smakołyku. Tam muszą niemal wszystko oszczędzać.

- Bardzo proszę - rzekł Peder, stawiając przed nią na ladzie tacę z ozdobami. Elizabeth przyglądała się zaciekawiona. Taca uginała się od broszek, szpilek, ozdobnych grzebieni, były nawet maleńkie nożyczki potrzebne przy haftowaniu. Były też metalowe naparstki i aż trzy kieszonkowe zegarki. Żaden jednak nie przypominał zegarka Kristiana. Czy naprawdę o to jej chodziło? Czy chciała obejrzeć biżuterię w nadziei, że właśnie tamten zegarek będzie tu leżał? W takim razie Kristian mówiłby prawdę i Bergette też byłaby niewinna. I, oczywiście, ona musiałaby powiedzieć mężowi, że się pomyliła. Zrobiłaby to zresztą z największą radością. Byłoby jej, rzecz jasna, nieprzyjemnie, ale potem mogliby o całej historii zapomnieć.

- Szuka pani czegoś konkretnego?

Czyż w głosie sklepikarza nie brzmi jakiś obcy ton? Czy on coś wie? Czy w ogóle zauważył brak zegarka? Podniosła wzrok.

- Tak do końca nie wiem... - zwlekała z odpowiedzią. - Może Peder najpierw obsłuży innych. - Zerknęła przez ramię i stwierdziła, że nie ma już za nią kolejki. Kobiety sobie poszły, tylko mężczyźni wciąż rozmawiali w drugiej części sklepu. Peder zmarszczył brwi i Elizabeth zdała sobie sprawę, że w końcu musi coś powiedzieć.

- Szukam prezentu dla Kristiana - wyrwało jej się.

- Ach tak. No a na przykład taki zegarek?

Elizabeth poczuła ukłucie w sercu i nie miała odwagi spojrzeć na sklepikarza. Oblizywała wargi i w popłochu zastanawiała się, co by tu powiedzieć.

- Towar pierwsza klasa - zachwalał Peder, unosząc zegarek, lśniący, z pięknie grawerowaną kopertą.

- Nie, myślałam o czymś nieco bardziej ozdobnym. A nie ma zegarka w złotym kolorze? - Dopiero teraz spojrzała mu w oczy. Serce tłukło się w piersi, dlaczego, na Boga, o to pyta? Czy on się teraz domyśli, że Elizabeth wie? - Mam słabość do tego szlachetnego kruszcu - dodała ze śmiechem. - Sam Peder wie, kobieta i ozdoby... Ale złoty to byłby jednak za drogi - westchnęła. I zdała sobie sprawę, jak głupio to brzmi. Czy on coś podejrzewa? Czy widzi, że Elizabeth się poci? Dlaczego sklepikarz nic nie mówi?

- Zresztą Kristian uznałby pewnie, że to za bogaty prezent - dodała. - Chyba się jeszcze zastanowię...

- Ja miałem taki pozłacany kieszonkowy zegarek - rzekł Peder z wolna. - Koperta była ze złota i srebra.

- Ale już ktoś go kupił? - spytała.

- Nie. Został ukradziony - odparł szorstko.

- Co też Peder mówi? - Elizabeth starała się wyglądać na zaskoczoną. - Wiadomo, kto to zrobił? Sklepikarz pokręcił przecząco głową.

- Nie. Zegarek po prostu przepadł i już. Ale lensman został powiadomiony - Peder zaciskał pięści na blacie. - Gdybym ja tak dopadł tego, co to zrobił, to... - umilkł nagle, uśmiechnął się zawstydzony i chrząkał przez chwilę.

- Bardzo dobrze rozumiem, że Peder jest zły i zmartwiony - powiedziała Elizabeth. - A ja się jeszcze zastanowię. Dzisiaj kupię co innego.

Peder ważył i odmierzał to, o co prosiła, popakował wszystko w papierowe torebki. Elizabeth podziękowała i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Dopiero kiedy już siedziała w bryczce i sklep zostawiła daleko za sobą, miała odwagę odetchnąć. Ulga, że sklepikarz o niczym nie wie, była tak wielka, że łzy potoczyły się jej po policzkach. Spocona skóra teraz marzła, Elizabeth zaczęła dygotać. Trzeba z tym skończyć. A może Kristian powinien wybrać się do sklepu i pokazać Pederowi swój zegarek? Nie miała odwagi nawet myśleć, co by się wtedy działo. W najgorszym razie byłby areszt. Są zamieszani w tę sprawę we troje: Bergette, Kristian i ona. Przymknęła oczy, powstrzymywała łzy i ocierała twarz. Trzeba z tym skończyć, pomyślała jeszcze raz. Jak tylko Kristian wróci do domu, opowiedzą lensmanowi, co się stało. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl: skoro lensman został o sprawie poinformowany, to dlaczego nie przyjechał do Dalsrud? Przecież widział zegarek Kristiana. Przez całą drogę do domu zmagała się z myślami.

Czy lensman chce, żeby Kristian przyznał się do kupna kradzionego i dlatego zwleka? Nie, oczywiście, że nie, czemu by to miało służyć? Peder naturalnie chciałby odzyskać swój zegarek jak najszybciej. Czy to możliwe, że lensman patrzy na sprawę przez palce dlatego, bo żyje z Kristianem na dobrej stopie? Próbowała odepchnąć od siebie te myśli, bo i tak nie może nic zrobić, dopóki Kristian nie wróci do domu. Chyba że wybrałaby się do lensmana i próbowała wybadać, co on wie. Może gdyby go ostrożnie wypytała... Zastanawiała się nad tym również, kiedy wjechała już na dziedziniec i zaczęła wyprzęgać konia.

- A może ja to zrobię... - usłyszała za sobą.

- Nie, dziękuję, radzę so... Jens? - rzuciła mu się na szyję i mocno tuliła. Gardło zaciskało się ze wzruszenia, w oczach pojawiły się łzy. Dopiero po chwili wypuściła go z objęć. - Wróciłeś do domu czy... - umilkła i przyglądała mu się uporczywie. Przypomniała sobie bowiem, jak to wiele lat temu siedziała przy oknie w Dalen. Czekała na Jensa, który miał wrócić z zimowych połowów. I nagle zobaczyła, że wchodzi na wzgórze od strony fiordu, widziała, jak okrąża narożnik domu. Ale nie wszedł do środka, więc wyszła, żeby zobaczyć, gdzie się podział. Na dworze jednak nie było nikogo. Jens nigdy do domu nie wrócił.

- Myślisz, że jestem duchem? - spytał teraz. Niebieskie oczy rozbłysły.

- Boję się, że zobaczyłam twój cień.

Jens roześmiał się, pokazując białe równe zęby. Ona się jednak nie śmiała, patrzyła na niego z powagą.

- Widziałam cię, kiedy przepadłeś na morzu, Jens. Okrążałeś narożnik domu w Dalen i było to na pewno w tym samym momencie, kiedy fala zmyła cię z pokładu. Jens również spoważniał, pogłaskał ją po policzku szorstką ręką.

- Taki cień oznacza, że ktoś umarł. I rzeczywiście tamtego dnia o mało nie umarłem - znowu się uśmiechnął. - Ale teraz jestem żywy. - Wyciągnął przed siebie ramiona, jakby chciał objąć cały świat. Elizabeth odpowiedziała mu uśmiechem.

- Kiedy wróciłeś?

- Dosłownie przed chwilą, razem z pozostałymi. Rumieniec wypłynął na twarz Elizabeth. Musiała się odwrócić. Jak mogła myśleć tylko o Jensie, a nie o Kristianie, który mimo wszystko jest jej mężem? Jens z pewnością zauważył, że jest skrępowana, bo mówił dalej:

- Musiałem wrócić do łodzi po rękawice i czapkę. Kristian i Lars poszli przodem. Teraz zajmę się koniem, a ty idź do domu.

- Ale przecież dopiero co wróciłeś. Widziałeś już Signe?

- Nie, jeszcze nie. Ale ty już idź. Ja przyjdę za moment. Niechętnie ruszyła ku domowi.

Z daleka słyszała głosy w kuchni. W sieni większość miejsca zajmowały wielkie skrzynie. Ktoś rzucił na podłogę wysokie buty, domyślała się, że to Kristian. Teraz w domu pachniało zupełnie inaczej: skórą, mokrym drewnem, rybami, smołą i wodorostami. Prawie jak w szopie na łodzie, uznała. Łapczywie wchłaniała zapachy, przymknąwszy oczy, i złożyła ręce do modlitwy: Dzięki ci, dobry Boże, że pozwoliłeś, by i tej zimy mężczyźni do nas wrócili. Amen.

Szeroko uśmiechnięta wkroczyła do kuchni. Kristian otworzył ramiona i po chwili Elizabeth w nich utonęła. Mąż ściskał ją mocno i długo, aż musiała prosić, żeby przestał.

- Biedactwo, mało życia z ciebie nie wycisnąłem śmiał się, odsuwając ją lekko. - Jesteś tak samo śliczna, niezależnie od tego, że brzuch urósł ci wielki.

- Delikatnie ją pogłaskał i wtedy poczuli leciutkie kopnięcie.

- Zauważyłeś? - spytała. - Malec za tobą tęsknił. - Kristian roześmiał się i odwrócił do zebranych przy stole domowników.

- Mały kopie! - zaraz znowu spoważniał. - Czy ty o siebie dbasz i nie pracujesz za ciężko?

- Oczywiście - odparła Elizabeth, mrugając do Helene.

- To ja pierwsza zobaczyłam łódź - wtrąciła Ane z dumą. Tak samo jak w dzieciństwie, kiedy biegała na skały, żeby wypatrywać łodzi, pomyślała Elizabeth.

- Dlaczego krzywisz nos? - spytał Kristian, spoglądając roześmiany na Elizabeth.

- Bo cuchniesz!

- Coś ty, to perfumy.

- Fe! Proponuję, żebyście się wszyscy wykąpali, zanim usiądziemy do stołu.

- Ja bardzo chętnie. - Lars pierwszy podniósł się z miejsca. - Przywieźliśmy mnóstwo świeżych ryb. Leżą na kuchennym blacie.

- Wy dzisiaj dostaniecie mięso - oznajmiła Elizabeth.

- A my chętnie zjemy ryby.

- Bogu dzięki - mruknął Kristian, znikając za drzwiami.

- Pomożemy wam nanosić wody i przygotować balię - zaproponowała Maria. - Chodź, Ane!

Jens zabrał córeczkę z alkierza i, rozpromieniony, wrócił do kuchni z dzieckiem na ręce. Z początku Signe była trochę onieśmielona, ale teraz gaworzyła wesoło, śmiała się i tuliła do ojca. Wzruszające widzieć ich znowu razem, myślała Elizabeth. Mała Signe z każdym dniem staje się coraz bardziej podobna do matki. Dlaczego nie mamy żadnych wiadomości od Liny, pomyślała nagle urażona.

- Zdaje mi się, że ona mnie poznała - cieszył się Jens. - Poznałaś tatusia, prawda?

Signe uśmiechnęła się do niego i kiwała główką. Oczy dziecka promieniały radością. Jens raz jeszcze przytulił ją do siebie, potem ostrożnie posadził na podłodze i wyszedł, by pomóc w pralni. Elizabeth rzuciła za nim pośpieszne spojrzenie. Ona i Helene szykowały posiłek.

- Taka jesteś zamyślona - powiedziała Helene.

- Ech... nie, stoję tu tylko i...

- Słyszałaś w sklepie jakieś nowiny? - przerwała jej Helene. Elizabeth zesztywniała, bo znowu przypomniała sobie o zegarku.

- Jakieś nowiny? - powtórzyła, by zyskać na czasie. - Nie, ludzie gadają wciąż o tym samym. Helene przyglądała jej się uważnie.

- Ale przecież widzę, że coś się stało, Elizabeth. Może Peder zachował się wobec ciebie niegrzecznie?

- Nie, nie, skądże znowu, był taki uprzejmy, jak tylko on potrafi. Zresztą zawsze tak się zachowuje.

- No, kiedy mieszkałaś w Dalen, niekoniecznie tak było.

- Spotkałam matkę Mathilde - powiedziała Elizabeth. - Przyszła spłacić dług w sklepie, bo jej mąż też już wrócił.

- Co ty powiesz? - Helene oparła się o blat, mieszając coś w garnku na piecu. Potem sprawdziła widelcem, czy ryba odchodzi już od kości.

- Okazało się jednak, że ma za mało pieniędzy - mówiła dalej Elizabeth. - Dlatego dałam jej trochę. Helene spojrzała na nią spłoszona.

- I wzięła?

- Powiedziałam, że to zwrot pożyczki, którą zaciągnęłam u niej dawno temu. - Elizabeth wzruszyła ramionami. - Dajmy temu spokój. Jedzenie musi być gotowe, kiedy mężczyźni wrócą, wykąpani i pachnący mydłem.

A ja muszę jeszcze raz porozmawiać z Kristianem, pomyślała, czując, jak bardzo jej ta sprawa ciąży. Nastrój przy stole panował znakomity. Opowiadali sobie nawzajem, co przeżyli w ciągu tych długich miesięcy rozłąki. Kristian mówił, jak spędzali niedziele, opowiadał o znachorach odwiedzających wtedy rybackie chaty. Oni sprzedają cudowne lekarstwa, które mają pomagać na wszystko, śmiał się. Helene i Elizabeth też się śmiały, a Maria i Ane siedziały cichutko niczym myszki, by nie uronić ani słowa.

- Te ich lekarstwa można stosować i na ból pleców, i na rany, a także na dolegliwości miłosne - chichotał Lars.

- Czasem przychodził też fotograf - wspominał Kristian. - Ale my woleliśmy nie tracić pieniędzy na jego usługi. Brudni i zaniedbani, jak mieliśmy się fotografować?

- A widywaliście kogoś z rodziny Wolffa? - spytała Ane z apetytem zajadająca świeże ryby.

- Ci ludzie nie biegają między rybackimi chatami - powiedział Jens. - A czy ty wiesz, Ane, że kiedy dzieci Wolffa były małe, to miały guwernantki? - Hę?

- Guwernantki. To takie kobiety... jakby to powiedzieć, coś w rodzaju nauczycielek.

- O! A ja myślałam, że to jakaś choroba - odparła Ane, przewracając oczami. Kristian śmiał się tak, że aż się zakrztusił i trzeba go było stukać po plecach.

- Myślę, że czas już na deser - wstał i na chwilę zniknął w sieni.

- Wszyscy już zjedli? - spytała Elizabeth. - W takim razie zaparzę kawy. Helene, uważam, że dzisiaj możemy sobie też pozwolić na trochę wina.

- W czwartek przed południem? Oszalałaś?

- A dlaczego nie? Musimy uczcić powrót mężczyzn do domu. Przynieś butelkę i kieliszki.

- A ty ukrywałeś deser w sieni? - spytała Maria roześmiana, kiedy Kristian wrócił do kuchni.

- Nie śmiej się, nie śmiej, bo zaraz spróbujesz czegoś absolutnie nowego! - Zaczął częstować zebranych. - To jest czekolada! - oznajmił, dając kawałeczek również małej Signe.

- O mój Boże! - Elizabeth pozwalała, by ciemny, słodki kęs rozpuścił się w jej ustach. Nigdy jeszcze nie próbowała czegoś równie pysznego. - To ostatnia nowość?

- Nie, czekolada znana jest od dawna. Tylko Peder nie zaczął jeszcze nią handlować. Może powinienem mu podpowiedzieć.

Przyszła Helene z kieliszkami i winem. Nalała i wszyscy unieśli kieliszki w górę.

Elizabeth przepełniała wielka radość z powodu szczęśliwego powrotu mężczyzn. Odczuwała ją nawet w koniuszkach palców. Rozkoszowała się opowieściami z łowisk. Wiele z nich to zwyczajne przechwałki, wiedziała o tym na pewno, ale wszystkie tak samo zabawne.

Czas mijał na żartach i śmiechu. Radość z ponownego spotkania rozjaśniała twarze i sprawiała, że wszyscy wydawali się piękni. Mężczyźni przywieźli też prezenty. Wstążki, koronki, lusterka i materiały w niezwykłe wzory, cudowne tkaniny, pochodzące z odległych miejsc i całkowicie nieprzypominające niczego, czym Peder handluje w swoim sklepie. To były dary kupione być może w chwili, kiedy tęsknota za domem najbardziej dawała się we znaki. W takich chwilach wybierali to, co wydawało się im najpiękniejsze i najbardziej odpowiednie dla tych, które na nich czekają. Po obiedzie wszyscy udali się na krótki odpoczynek, Lars i Helene poszli do swojego mieszkania, które ona przygotowała już dawno temu.

- Jak tu pięknie pachnie świeżością - pochwalił Lars. - I widzę, że włożyłaś też czystą pościel.

- Nie spałam tutaj, czekałam, aż wrócisz do domu - powiedziała Helene i nagle poczuła się onieśmielona. Przytulił ją, a ona przeczesywała palcami jasne włosy ukochanego.

- Och, jak ja za tobą tęskniłam, Lars, jak tęskniłam, i jak się bałam. Nigdy tego nie zrozumiesz - wyszeptała, czując łzy pod powiekami.

- Owszem, wiem - odparł cicho. - Każdego dnia, kiedy wypływaliśmy na morze, bałem się, że zerwie się sztorm. Każdego dnia bałem się, że mógłbym cię stracić. Jesteś najpiękniejsza i najlepsza z tego, co istnieje na świecie. Przepełniła ją gorąca radość, wspięła się na palce, żeby go pocałować.

- Rozbierzmy się i połóżmy - zaproponował. - Chcę znowu poczuć twoją skórę.

Pośpieszenie zrzucili ubrania, zostawiając tylko bieliznę, i wślizgnęli się pod kołdrę. Oddech mężczyzny zmienił się nagle, stał się ciężki od pożądania, Helene dała się porwać nastrojowi. Przymknęła oczy i rozkoszowała się pieszczotami, czuła jego ręce na brzuchu, na dużych, nabrzmiałych piersiach. Tęskniła równie mocno jak on, ale do takich rzeczy kobiecie nie wypada się przyznawać. Może nawet tęskniła bardziej. Czuła kędzierzawe włosy pod palcami, jego oddech na swojej szyi, słyszała radosny śmiech mężczyzny.

Uniosła biodra, żeby mógł zdjąć jej majtki, a potem koszulę. Pomogła też jemu. I oto leżeli przy sobie nadzy. Przytuliła się do Larsa, czuła, że brodawki piersi się napinają i jęknęła z rozkoszy, kiedy szorstka ręka mężczyzny zaczęła głaskać jej pośladki. Lars położył się na niej, wsparł na łokciach i przyglądał się jej z miłością. Całował ją w czoło, głaskał gruby warkocz i szeptał, jak bardzo ją kocha.

Po chwili rozchyliła uda i pozwoliła mu przyjść do siebie. Wchodził w nią wolno, bardzo wolno, a rozkosz przepełniała ich ciała. Mężczyzna powoli przyśpieszał, ona podążała za nim. Stali się jednością, nie zapomnieli w czasie rozłąki o tym, co to drugie lubi. Dawali sobie nawzajem dokładnie to, co dawniej.

Potem nadszedł czas na najbardziej intymne zwierzenia, takie, których nie można wyjawić przy kuchennym stole. Ciche, płynące z głębi serca, a tymczasem dom zaczynał się budzić po poobiednim odpoczynku.

Reszta dnia upłynęła na rozpakowywaniu skrzyń, sortowaniu odzieży, praniu. Kobiety robiły to z ochotą i radością. Jak dobrze jest znowu dotykać szorstkich męskich ubrań, jak dobrze nakrywać stół dla wielu, słyszeć śmiech i niskie męskie głosy. Signe nie posiadała się z radości, kiedy tylko mogła znaleźć się w objęciach taty. Huśtał ją na kolanach, śpiewał i podrzucał aż do sufitu, wtedy pełen zachwytu śmiech dziecka wypełniał pomieszczenia.

Gdy nadszedł wieczór, przy stole zrobiło się cicho. To był bardzo długi dzień. Zapas słów się wyczerpał, śmiech został zużyty. Wszyscy tęsknili jedynie za miękką pościelą.

Kiedy tylko Signe zasnęła, Jens też powiedział dobranoc, a inni poszli jego śladem. Helene i Lars znowu zniknęli w czeladnej izbie. Członkowie rodziny udali się na strych.

Elizabeth rozbierała się długo. Kristian już leżał, a ona wciąż czesała włosy.

- Musisz być aż taka dokładna? - spytał. - Przecież w nocy włosy znowu się potargają.

Uśmiechnęła się do lusterka i zostawiła włosy niezaplecione.

- Ale jutro pomożesz mi je rozczesywać?

- Każdy kosmyk oddzielnie - obiecał, pociągając ją ku sobie na posłanie. Położył się przy niej i, leciutko nagryzając ucho żony, szeptał:

- Jak ja strasznie za tobą tęskniłem. Tęskniłem za tym, by dotykać twoich włosów, całować cię, słyszeć twój głos, za wszystkim.

- Dziękuję, ja też. A teraz, kiedy jesteś świeżo wykąpany, tęsknię jeszcze bardziej.

Przyjrzał jej się uważnie, przesuwał wargi po czole, nosie i oczach żony. Ona zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do jego krzepkiego ciała. W mroku widziała tylko zarysy jego twarzy, ale przecież zna ją tak dobrze. Zna jego gorącą skórę i ciepły oddech.

- Weź mnie - wyszeptała, zamykając oczy.

- A to nie zaszkodzi dziecku?

- Nie, jeśli będziemy ostrożni. Gdyby bolało, to zaraz powiem.

Czułymi dłońmi głaskał piersi, brzuch, a na koniec uda. Stęskniona, była gotowa na jego przyjęcie. Skończył szybko. On też bardzo tęsknił. Wkrótce oboje leżeli uspokojeni. Ona na jego ramieniu, nagle zdała sobie sprawę, że chciałaby jeszcze. Trochę zawstydzona wyszeptała:

- Jesteś zmęczony?

- Trochę. Bo co? Domyśliła się, że się z nią drażni i odpowiedziała tym samym tonem:

- Bo ja jestem strasznie zmęczona i zaraz muszę zasnąć. Dobranoc. - Równocześnie pieściła jego brzuch i przytulała się do niego.

- Ty czarownico - wyszeptał.

Śmiał się ochryple, ponownie zaczął ją całować. Najpierw szyję i piersi. Obejmował wargami nabrzmiałe brodawki, wywołując w jej ciele fale ognia. Elizabeth wygięła plecy i prosiła o więcej. Jęknęła, kiedy język Kristiana dotykał jej pępka, potem przesuwał się w dół, a w końcu dotarł do wewnętrznej strony ud. - Nie, nie rób tego, och tak - szeptała bez tchu.

Całował ją i pieścił, aż się przestraszyła, że za chwilę eksploduje. Ledwo w nią wszedł, a ciałem wstrząsnął spazm. Nareszcie, po długich miesiącach tęsknoty, znowu są razem.

- Jesteś jeszcze zmęczona? - spytał. - Czy zdołałabyś...

- No nie, chyba zwariowałeś - roześmiała się, bo zrozumiała, że on z nią żartuje. Zaraz jednak spoważniała. Popatrzyła na męża.

- Kristian, jest coś, o czym muszę z tobą porozmawiać.

- Co cię dręczy?

- Jak wiesz, kiedy wróciliście dzisiaj, ja byłam w sklepie. I Peder opowiedział mi o zegarku, który mu ukradziono. I że powiadomił o tym lensmana. Poczuła, że mąż drętwieje. Znowu zaczął szybciej oddychać.

- Nie złość się, Kristian. To z pewnością nie był ten zegarek, który ty kupiłeś. Ale w tej sprawie zaczyna być zbyt wiele przypadków, nie sądzisz? Skoro nie odpowiadał, mówiła dalej:

- Chcę, żebyśmy porozmawiali - z lensmanem. Nie musimy mu mówić całej prawdy - umilkła, czekając na jego reakcję. Długo trwało, zanim Kristian się odezwał.

- Tak, zrobię to. Elizabeth bezgłośnie wypuściła powietrze z płuc.

- Tylko w ten sposób możemy rozwiązać sprawę, prawda?

- Tak, moja kochana, prawda. - Pocałował ją we włosy i przytulił.

Elizabeth zamknęła oczy. Wielkie brzemię zostało zdjęte z jej ramion. Wkrótce potem usnęła.

Rozdział 8

Kristian przeciągał się i ziewał głośno.

- Co ty robisz? Tak wcześnie na nogach? Elizabeth wyjęła z szafy białą, świeżo uprasowaną bluzkę i czarną spódnicę, powiesiła je na oparciu krzesła. Niemal wszystkie ubrania zostały poszerzone w pasie. Bluzki ciasno opinały brzuch, chociaż powszywała wstawki pod pachami. I tak dobrze, że sprawnie posługuję się igłą i nićmi, myślała. Zaczynała cieszyć się, że niedługo wielki brzuch zniknie i będzie mogła ubierać się normalnie. Kilku ulubionych rzeczy nie przerobiła, zostawiła na czas po porodzie.

- Trzeba dzisiaj załatwić mnóstwo spraw, więc ty też wstawaj! Kristian ułożył się na boku i podciągnął kołdrę pod brodę.

- Strasznie zimno, chodź i połóż się przy mnie.

- Ja ci dam zimno! - Elizabeth chwyciła kołdrę i ściągnęła, zanim zdążył zareagować. - Proszę, nie możesz tak leżeć i po prostu gnić w pościeli.

- Rany boskie, zrobiła się z ciebie prawdziwa nadzorczym niewolników! To już lepiej mi było w rybackiej chacie na północy.

- Biedaczek - mruknęła Elizabeth, przyglądając się bluzce. Czyżby plama na kołnierzyku? Nie, to tylko jakiś pył, strzepnęła go.

- A co zamierzasz dzisiaj robić? - spytał Kristian znad umywalki.

- Między innymi musimy pojechać do lensmana. Zapomniałeś o tym? Kristian odwrócił się raptownie. Woda skapywała z jego rąk i twarzy.

- Już dzisiaj? To chyba nie jest aż takie pilne, do diabła!

- Dlaczego nie? - Elizabeth ujęła się pod boki. - Nie uważasz, że czekamy już dostatecznie długo? Peder zawiadomił lensmana o kradzieży i...

- Dobrze, dobrze, wiem o tym - Kristian wytarł się i sięgnął po ubranie. - Ale moim zdaniem to nie jest sprawa życia i śmierci. A ja dzisiaj mam zupełnie inne zajęcia.

- Mogą poczekać.

- Nie było mnie przez wiele miesięcy i teraz muszę to zrobić.

- Jeśli coś czekało wiele miesięcy, to może chyba poczekać jeszcze jeden dzień? Nie opieraj się, Kristian, bo już postanowiłam. - Odwróciła się i poszła w stronę drzwi. - Tobie też wyjęłam porządne ubranie, przebierzesz się później.

- Mamy się stroić, bo jedziemy do lensmana?

- Nie zaszkodzi, jeśli będziemy wyglądać jak ludzie.

Elizabeth uśmiechała się do siebie, schodząc po schodach. „Musimy się stroić?”, spytał Kristian. Więc pewnie już nie protestuje, myślała zadowolona, wchodząc do kuchni.

- Gdzie jest Kristian? - spytała Elizabeth, kiedy kobiety wróciły z obory. Helene wzruszyła ramionami.

- Zdaje mi się, że poszedł do szopy na łodzie, z Jensem i Larsem.

- Wcale by mnie to nie zdziwiło. A powiedział, co będzie tam robił? Helene zerknęła na nią spod oka.

- Nie, o co chodzi?

- O nic. - Elizabeth odstawiła wiadro. - Zajmij się tym, a ty, Maria, weź Ane i zanieście mleko z obory do chłodzenia. - Już wychodziła, ale odwróciła się jeszcze, żeby powiedzieć: - Zagrzejesz nam trochę wody? Dla mnie i dla Kristiana.

- Będziecie się znowu kąpać?

- Nie, musimy się tylko trochę ogarnąć. Mamy we wsi sprawę do załatwienia.

- Oczywiście. - Helene nie pytała o nic więcej i Elizabeth poszła w stronę szopy na łodzie. Już z daleka słyszała ich głosy i zwolniła kroku. Nie chciała wprawiać Kristiana w zakłopotanie tym, że przychodzi do niego z pretensjami, dobrze wiedziała, że zareagowałby na to złością, a wtedy jeszcze trudniej będzie się porozumieć. Okrążyła narożnik i zobaczyła, że ściągają łódź na wodę.

- Wybieracie się na ryby? - spytała, spoglądając to na jednego, to na drugiego.

- Zarzucimy sieci - odparł Lars.

- Aha. Kristian, muszę zamienić z tobą parę słów na osobności. Jest sprawa, która nie może czekać. Widziała, że mąż zaciska szczęki i mruży oczy, podchodząc do niej.

- Masz zamiar wypłynąć, żeby zarzucać sieci? - spytała, starając się zachować spokój.

- Tak, i nie ma czasu do stracenia. Bo chyba chcesz mieć świeże jedzenie na stole, jak sądzę?

- Oczywiście, że chcę, skoro jednak dwóch mężczyzn do tej pracy wystarczy, to całkiem nie rozumiem, dlaczego ty musisz im pomagać.

- We trzech jest łatwiej.

- Świetnie. - Machnęła ręką. - No to wracaj do nich. Chciałabyś, żebym pozdrowiła od ciebie lensmana?

- Co masz na myśli?

- Bo muszę pojechać sama i powiedzieć mu, że ty masz taki sam zegarek, jak ten, który ukradziono Pederowi ze sklepu. Ty nie pojedziesz, bo, jak widzę, jesteś zajęty.

- Głupie gadanie! - warknął. Obrócił się na pięcie i krzyknął do Larsa i Jensa: - Nie mogę wam pomagać. Musicie poradzić sobie beze mnie.

- Nie będzie problemu - odparł Jens.

Kristian klął, biegnąc przed nią do domu. Dogoniła go dopiero przy wejściu, w chwili, kiedy Helene wynosiła z kuchni duże wiadro gorącej wody.

- Proszę, to wasza woda do mycia.

- Dziękuję ci - bąknęła Elizabeth. - Kristian, zaniesiesz to na górę? Mruknął coś w odpowiedzi i poszedł.

- Co się dzieje, na Boga? Pokłóciliście się tuż po jego powrocie do domu? - spytała Helene, spoglądając na wyprostowane plecy Kristiana. Elizabeth zachichotała.

- Nie, nie, to przejdzie. On tylko bardzo nie lubi, żeby ktoś nim rządził. Wiesz, przez tyle czasu był sam, to teraz musi potrwać, zanim zmieni nastawienie.

- Bogu dzięki Lars nie jest taki. Zresztą Jens też nie. - Helene powiedziała to jakby sama do siebie, odwróciła się i zniknęła w kuchni.

Kiedy już jechali do lensmana, Elizabeth wciąż myślała o słowach przyjaciółki. Nie, Kristian nie jest taki jak Jens i zresztą nigdy taki nie będzie. To głupie z jej strony, żeby ich porównywać, ale od czasu do czasu powstrzymać się nie mogła. Wciąż coś jej przypominało o tym, co miała kiedyś, i o tym, co ma teraz. Nagle ogarnęła ją fala wstydu. Kristian to dobry człowiek, dobry mąż, naprawdę nie ma powodów, żeby się skarżyć. A prawdę powiedziawszy, ona też nie należy do osób, z którymi łatwo się dogadać.

- Przepraszam.

- Hę? - Elizabeth drgnęła.

- Prosiłem cię o wybaczenie, że przed południem zachowywałem się tak okropnie.

- Nie ma o czym mówić, Kristian. Ja też zrobiłam swoje.

- Obawiam się tej rozmowy z lensmanem. Elizabeth musiała przyjrzeć się mężowi. Jak na niego, to wielkie wyznanie.

- Będzie dobrze, zobaczysz - poklepała go po ramieniu. - Kupiłeś ten zegarek w dobrej wierze i nie możesz zostać za to ukarany. Nawet lensman musi tyle rozumieć.

- Ale ty masz przecież do niego mnóstwo zastrzeżeń?

- Tak, mam. Bo co na przykład zrobił dla Bergette? Kristian patrzył przed siebie.

- No właśnie, co u niej? Nie powiedziałaś mi nic prócz tego, że Sigvard na razie trzyma się od niej z daleka.

- Bo też nie ma wiele do opowiadania. Bergette żyje w wiecznym strachu, że pewnego dnia on może stanąć u jej drzwi, ale na szczęście... - umilkła gwałtownie, słysząc, że o mało się nie wygadała. Byłaby powiedziała mu o rewolwerze.

- Na szczęście co? - przyglądał jej się badawczo. - Nic.

- Masz przede mną jakieś tajemnice, Elizabeth?

- No pewnie, że mam - odparła sucho. Kristian roześmiał się.

- No to opowiedz!

- Nie mogę, obiecałam Bergette, że sprawa zostanie między nami i zamierzam tego dotrzymać.

- Mnie chyba możesz powiedzieć.

- Nie, już mówiłam. To z tobą nie ma nic wspólnego.

Przecież o naszych wspólnych sprawach, twoich i moich, nie mogę opowiadać Bergette. Z tym jest tak samo.

Sprawiał wrażenie naburmuszonego i Elizabeth zostawiła go w spokoju, z własnymi myślami.

- Powinieneś się raczej cieszyć, że można na mnie polegać - rzekła w chwilę później. Kristian uśmiechnął się przelotnie.

- Tak, cieszę się. To bardzo dobra cecha.

- Chcielibyśmy rozmawiać z lensmanem - rzekł Kristian, kiedy służąca otworzyła im drzwi.

- Bardzo mi przykro, ale gospodarz wyjechał. Elizabeth zauważyła, że mąż stara się zachować powagę.

- A długo go nie będzie? - spytał.

- Jakieś dwa, trzy tygodnie. Możliwe, że dłużej.

- Aż tyle? - wykrzyknęła Elizabeth. - W imię Ojca i Syna, on nie może... - musiała przełknąć dalsze słowa. - To go od nas pozdrów. I poproś, żeby przyjechał do Dalsrud, jak tylko wróci. Powiedz, że to pilne. Dziewczyna dygnęła.

- Powiem.

- Taka jestem wściekła - prychała Elizabeth, kiedy znowu znaleźli się w saniach. - Powinno mu się zabronić takich długich podróży po całym dystrykcie. Gdyby się coś stało?

- Przecież on i tak nigdy nic nie robi, sama mówiłaś przed chwilą.

- Co prawda, to prawda, masz rację. Człowiek to powinien być lensmanem. Zarabiać mnóstwo pieniędzy i siedzieć sobie z rękami na podołku.

- Aż tak źle to z nim chyba nie jest. Czasem i on potrafi swoje zrobić. A jak myślisz, jak on się czuje, kiedy taka piła, jak ty, wpada, a tu robota nie zrobiona na czas?

- A ty mówisz z własnego doświadczenia?

- Owszem, i szczerze ci powiem, że bardzo mu współczuję.

Elizabeth musiała się roześmiać. W duchu jednak przepowiadała sobie, co powinna wyjaśnić lensmanowi, kiedy ten w końcu uzna, że trzeba złożyć tę tak długo odkładaną wizytę.

Zjedli kolację, ale wciąż wszyscy pozostawali przy stole i rozmawiali. Signe siedziała na kolanach u Ane i oczka zaczynały jej się zamykać.

- Moje biedactwo, jesteś zmęczona? To twoja starsza siostra Ane ci pośpiewa - mówiła Ane z czułością.

Spij, dziecinko, śpij, mama włóczkę zwija.

Tata do miasta popłynął łódką,

Kupić Signe śliczne butki.

Nagle Ane przerwała i popatrzyła na Jensa.

- A może ty byś pojechał do Danii i odwiedził Linę. Sam byś zobaczył, jak jej tam jest, dowiedział się, czy jej się poprawiło. Jens wolno kręcił głową.

- Przecież mnie tam nie wpuszczą.

- Dlaczego nie?

- W takich miejscach panują surowe regulaminy, nawet listów nam do niej pisać nie wolno. Poza tym taka daleka podróż to są duże koszty. A ja mam tu pracę, której powinienem pilnować. Kristian oparł łokcie o blat stołu.

- I pieniądze na podróż, i sprawy pracy dałoby się oczywiście załatwić, ale masz rację, oni cię tam nie wpuszczą. Słyszałem, że surowo przestrzegają zasad.

- Ale gdybyś ty pojechał, Kristian? - spytała Elizabeth z nadzieją.

On pokręcił głową.

- To żadna różnica.

- Chyba nie - przytaknął Jens, biorąc śpiącą córeczkę, którą podała mu Ane. Potem długo przyglądał się dziecku. - Ja myślę o Linie każdego dnia - powiedział. - Najwięcej zastanawiam się nad tym, czy jej się poprawiło, bo przecież nie mamy żadnych wiadomości. Jeśli nie czuje się lepiej, to, gdyby wróciła na północ, mogłoby się jej jeszcze pogorszyć.

Elizabeth obracała swój kubek na stole z braku czego innego, czym mogłaby zająć ręce. Szczerze współczuła Jensowi, zarazem jednak sprawił jej ból, mówiąc, że codziennie myśli o Linie. Niegdyś to ona była główną jego myślą. Zaraz ogarnął ją wstyd. Nosi pod sercem dziecko Kristiana, który od dawna jest jej mężem. Jens należy do innej niezależnie od tego, co tyle razy jej mówił: że tylko ją kocha. To prawdziwe szaleństwo, jakkolwiek by na sprawę patrzeć.

- Gdybym wiedział, że tak się sprawy potoczą, nigdy bym jej do tej Danii nie wysłał - mówił dalej Jens.

- Naprawdę tak myślisz? - Lars spoglądał na niego spod oka.

- Naprawdę tak myślę. Kiedy była w domu, zawsze wiedziałem, jak się czuje. Teraz nie wiem nic.

- Postąpiłeś słusznie - rzekła Ane, wstając. - Położę Signe do łóżka. - Wzięła dziecko i uśmiechała się, patrząc na maleńką buzię. - Gdybyś nie pozwolił Linie jechać do Danii, to nie wiadomo, jaka by ona była dzisiaj - powiedziała do Jensa.

- Ale i tak nie wiemy, jak się czuje - odparł cicho. Elizabeth położyła mu rękę na ramieniu.

- Musimy ufać, że doktorzy wiedzą, co robią. Przecież uczą się tego przez wiele lat.

- A ja nie mogę przestać myśleć o tym, co będzie z Bergette i Sigvardem - zmieniła temat Helene, kiedy Ane wyszła z Signe do izby. - I jak się ta sprawa skończy.

Nikt jej nie odpowiedział, wszyscy siedzieli, jakby szukali dobrego wyjaśnienia. Wróciła Ane.

- Teraz Signe będzie spać do rana, jestem tego pewna. Elizabeth popatrzyła w okno i napotkała swoje odbicie w szybie.

- Jeden Bóg wie, co będzie z Sigvardem - rzekła zmęczonym głosem. Lars chrząknął.

- Przyszła mi do głowy pewna historia, którą słyszałem wiele lat temu. Moja matka mi ją opowiedziała. Ane siedziała z podbródkiem opartym na rękach.

- Opowiadaj!

- No tak, wydarzyło się to w Nissedal, w roku tysiąc osiemset trzecim. Było tam małżeństwo Tallef i Kari, ale życie razem nie za bardzo im się układało.

- Dlaczego? - spytała Ane.

- Bo Tallef miał niegdyś ukochaną, imieniem Torgierd. Była od niego młodsza o jedenaście lat. Nie pochodziła jednak z takiej dobrej rodziny jak sam Tallef, więc o małżeństwie nie mogło być mowy. Dlatego chłopak musiał się ożenić z Kari. Nigdy się z tym nie pogodził, zrobił się z niego straszny pryk. Co tam, prawdziwy drań, jeśli miałbym powiedzieć szczerze. Nie było dnia, żeby nie stłukł żony.

- Na świecie mnóstwo jest takich biedaczek, które mężowie biją - wtrąciła Elizabeth cicho, zerkając na Helene, która pod stołem trzymała rękę Larsa.

- Nie dość na tym - mówił dalej Lars. - Nasz Tallef nie chciał zerwać z Torgierd i wydzielił jej ze swojego dworu komorniczą zagrodę. Od czasu do czasu Torgierd musiała dla nich pracować, co oczywiście nie podobało się Kari. Pewnego razu wysłała służącą na górskie pastwisko i kazała jej tam zostać przez kilka dni. Wieczorem Tallef przyszedł do łóżka Kari z siekierą i groził, że jeśli służąca nie wróci z gór, to rozłupie żonie głowę. Ane krzyknęła ze zgrozą.

- Biedaczka! A czy oni mieli dzieci?

- No, niestety, można powiedzieć. Mieli. Urodziło im się siedmioro, z czego sześcioro zostało przy życiu, ale jeszcze jedno znajdowało się w brzuchu Kari. Jedna z córek była świadkiem tego, że ojciec grozi matce siekierą.

- Chciałabym dostać takiego w swoje ręce! - oburzała się Ane. - Czy nikt nie mógł pomóc biednej Kari?

- Chodziła na skargę do pastora, powiedziała, że chce się rozwieść, ale do rozwodu nie doszło, bo Tallef się nie zgodził, a nieszczęsnej żonie pastor nie wierzył. Mówił, że za mało jest dowodów, poza tym Tallef potrafił się znakomicie bronić. Sąsiedzi jednak wiedzieli, jak przez szesnaście lat układało się to małżeństwo.

Któregoś dnia Tallef sfałszował jakieś papiery i poszedł do apteki kupić trutkę na wilki. Aptekarz nabrał podejrzeń i odmówił. No to Tallef pojechał do innej apteki i trutkę dostał. Tłumaczył, że wilki strasznie się rozmnożyły i musi porozkładać trutki w lesie. To oczywiście nie była prawda. Rozpuścił trutkę w wódce i dał Kari do wypicia. Ona na szczęście zorientowała się o co chodzi, kiedy zaczęła chorować, i piła mnóstwo świeżego krowiego mleka. To uratowało jej życie, po krótkiej chorobie doszła do siebie.

Elizabeth słuchała tej okropnej opowieści ze złością i z rozpaczą. Wiedziała, że to nie był wyjątkowy przypadek. Ile widywała w życiu takich komornic, które chodziły posiniaczone przez porywczych mężów. Większość stara się ukryć ślady pod ubraniem tak, jak to robiła Helene. Na szczęście jej przyjaciółka została uratowana, bo miała przy sobie ludzi, którzy się o nią troszczyli i mogli jej pomóc. Ale nie wszystkim kobietom się tak poszczęściło.

- Zdarzyło się podczas sianokosów, na początku sierpnia, że Kari pojechała na górskie pastwisko. W jakiś czas potem koń wrócił do domu sam, bez Kari. Domownicy chcieli iść jej szukać, ale Tallef uważał, że to nie jest konieczne. Kari wkrótce wróci, zapewniał. A ponieważ w domu jego słowo było prawem, to nikt nie protestował. Następnego dnia jednak musieli mimo wszystko zacząć poszukiwania. No i znaleźli Kari na górskiej ścieżce z głową rozbitą o kamień. Prawdopodobnie spadła z konia i się zabiła, uznali. Mimo to wezwano lensmana i doktora, zrobiono nawet obdukcję.

- Co to jest od... obdukcja? - spytała Ane.

- Jak doktor bada zmarłego - odparł Kristian. - Niekiedy trzeba nawet kroić zwłoki. Ane skrzywiła się boleśnie, ale milczała.

- Okazało się, że Kari została pobita na śmierć - opowiadał dalej Lars. - Doktor odtworzył wszystko szczegółowo, mówił, że została odciągnięta z drogi i rzucona na ten kamień.

- Tallef ją zabił? - wykrzyknęła Helene. Lars pokręcił przecząco głową.

- Nie, on przez cały dzień pracował przy sianokosach. Miał na to wielu świadków.

- W takim razie to musiała być Torgierd - powiedziała Maria zdecydowanie.

- Nie, wszyscy uważali, że kobieta jest za mała i za słaba, żeby zrobić coś takiego. I na tym sprawa utknęła.

- No to kto w końcu ją zabił? - spytała Ane bez tchu.

- Nikt prócz tych dwojga nie miał nic przeciwko Kari - powiedział Lars. - Minęło więc parę miesięcy, a nie znaleziono ani podejrzanego, ani nikt sam się nie przyznał. Ale po jakimś czasie Torgierd przyszła do lensmana i wyznała prawdę. To nie ona zabiła Kari, zrobił to pewien mężczyzna. Miał na imię Giermund, był to biedak, który od lat pracował u Tallefa, i którym gospodarz pomiatał. On dokonał przestępstwa za czterdzieści talarów i beczkę ziarna. Tylko tyle zdaniem Tallefa warte było życie Kari. Elizabeth opuściła ramiona. O ile prościej byłoby się rozwieść, myślała, nie doszłoby wtedy do strasznego przestępstwa.

- No i co stało się z nimi później? - spytała Maria.

- Torgierd spędziła trzy lata w więzieniu w Christiansand, a Tallef został skazany na dożywocie w twierdzy w Akershus. W 1810 r. wspiął się na mur twierdzy, zeskoczył z niego i zabił się.

- No a ten ubogi służący? - dopytywała się Maria.

- Giermund siedział przez osiem miesięcy w więzieniu, czekając na rozprawę. Był zakuty w kajdany i łańcuchy. Pewnego wieczora powiedział, że musi wyjść za swoją potrzebą, pilnowało go dwóch strażników. Zdjęli mu kajdany, jeden ze strażników stał za drzwiami i czekał. Czekał bardzo długo, w końcu musiał zajrzeć do środka, ale tam Giermunda już nie było. Ane zrobiła wielkie oczy.

- A gdzie się podział?

- Przecisnął się przez dziurę w wygódce i uciekł.

- O rany, pomyśleć, jak... ech! - Ane robiło się niedobrze na samą myśl o tym.

- W końcu go jednak złapali i Giermund poniósł odpowiednią karę. Obcięli mu głowę i wbili na pal. Ludzie gadali, że to był okrutny widok patrzeć, jak jego długie włosy powiewają na wietrze. Wokół stołu zaległa cisza. Elizabeth musiała myśleć o Sigvardzie. Czy jego życie skończy się też tak, z głową na palu, jako postrach i przestroga dla innych? Ale jakie przestępstwo musiałby popełnić, żeby do tego doszło, i kto miałby być jego ofiarą? Poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Płomień łojowej świecy na stole chybotał. Trzaskający w piecu ogień mącił ciszę. Może wszyscy siedzą obok niej i tworzą w wyobraźni ponure obrazy tego, jak Giermund wyglądał po śmierci, zastanawiała się. No a biedna Kari, jaki straszny los ją spotkał. Nie mówiąc już o dzieciach, które zostały sierotami i musiały iść na służbę. Nagle drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie. W progu stanęła Bergette o woskowożółtej twarzy. Dyszała ciężko, pierś podnosiła się i opadała, w wytrzeszczonych oczach czaił się strach. Elizabeth zerwała się z miejsca. Z trudem wydobywała głos z gardła:

- Co się stało?

- To Sigvard - odparła Bergette, szlochając.

Rozdział 9

- Siadaj - komenderowała Elizabeth, podsuwając gościowi krzesło. - Co jest z Sigvardem? Bergette opadła na krzesło, przyciskając jedną rękę do serca.

- Dostałam list od jego rodziny. Piszą mi, że Sigvard znowu wyruszył na północ. Powiedział, że jedzie do domu. Elizabeth długo wpatrywała się w przyjaciółkę.

- Jesteś tego pewna? - spytała.

- Oczywiście, że jestem - Bergette zaczęła szukać czegoś w kieszeni spódnicy. - Nie, list został w domu.

- Wierzę ci - zapewniła Elizabeth pośpiesznie. - Chodzi tylko o to, że... o, mój Boże. Co my teraz zrobimy?

Bergette spoglądała zrozpaczona na zebranych. Dolna warga jej drżała.

- Nie mam pojęcia. W liście nie ma ani słowa o tym, jak Sigvard zamierza się tu dostać, więc nie wiadomo, kiedy moglibyśmy się go spodziewać. Elizabeth z uporem patrzyła Kristianowi w oczy, szukała u niego wsparcia.

- Na razie wiemy niewiele - powiedział. - Tak czy inaczej musi potrwać, zanim tu przyjedzie. Czy on dobrze znosi podróż morską? Bergette zaprzeczyła.

- Nie, on się morza boi. Nie wsiadłby do łodzi.

- W takim razie z drogi morskiej nie skorzysta. Natomiast podróż lądem o tej porze wymaga dłuższego czasu.

- Tak uważasz? - Bergette ściskała w dłoniach chusteczkę do nosa.

- Jestem pewien. Musisz się po prostu uspokoić. Nie wychodźcie z domu i niech drzwi zawsze będą zamknięte na klucz.

- Ja cię odprowadzę - zaproponował Jens, wstając. Bergette podnosiła się z miejsca bardzo wolno, jakby spódnica przykleiła się jej do krzesła.

- Och, chciałbyś?

- Oczywiście. Przyszłaś tu piechotą?

- Nie, przyjechałam bryczką.

- No to ja wezmę konia i pojadę za tobą wierzchem. Dopiero kiedy oboje znaleźli się przy drzwiach, Elizabeth zdołała nad sobą zapanować.

- Mój Boże, wychodzisz, a ja nawet nie dałam ci filiżanki kawy!

- To może innym razem - odparła Bergette, zmuszając się do uśmiechu. Elizabeth westchnęła i z powrotem usiadła ciężko na krześle.

- Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? - spytała drżącym głosem. Kristian pogłaskał ją po plecach.

- Trzeba myśleć tylko o tym, co jest teraz. Sprawy na pewno się ułożą. Elizabeth wbiła w niego wzrok.

- Teraz mówisz, jakbyś coś wiedział!

- Lensman jest poinformowany. A my sami niewiele teraz możemy zrobić.

- Jeśli Sigvard jest w drodze, to wydaje mi się, że wkrótce o nim usłyszymy - wtrącił Lars. - Ludzie od dawna dużo o nim gadają, ale plotkary wiedzą niewiele. Wiadomość, że jest w drodze, bardzo wszystkich ożywi. To będzie wielka nowina.

- Tak uważasz? - spytała Helene, wsuwając mu rękę pod ramię.

- Właśnie tak uważam.

Elizabeth zauważyła, że Ane siedzi i przysłuchuje się rozmowie, wytrzeszczając oczy. Na miłość boską, nie można straszyć dziewcząt, pomyślała i wyprostowała się.

- Z pewnością masz rację, Lars - powiedziała spokojnie. - Sigvard to głupek. Jemu chodzi tylko o to, żeby budzić zainteresowanie, nic więcej.

Wszyscy przytakiwali. Nie wiadomo, czy chcieli pocieszać innych, czy samych siebie. Elizabeth nie wierzyła w ani jedno słowo, które sama wypowiedziała.

Lekki wiatr poruszał świeżo upranymi ubraniami na sznurze. To dobry dzień na pranie, pomyślała Elizabeth zadowolona. Wszystko szybko wyschnie i będzie przyjemnie pachnieć słońcem i wiatrem.

- Mamo, czy ty się boisz? - spytała Ane nieoczekiwanie.

Elizabeth najpierw udała, że nie słyszy. Oczywiście, że się boi, tak jak i wszyscy. Poznawała to po rozbieganych oczach mężczyzn, po ich napiętych mięśniach. Wciąż mieli się na baczności, i w domu, i w obejściu. Kobiety w każdym kącie dostrzegały poruszające się cienie i niechętnie wychodziły z domu same nawet w jasny dzień.

Początkowo trochę o tej sprawie rozmawiali, ale później zapadło milczenie. Nie chcieli się nawzajem straszyć, nikt nie chciał też pokazywać, jak bardzo się boi. Ale przez cały czas strach unosił się nad dworem niczym gęsta, lepka mgła. Co odpowiedzieć córce, która pyta tak bez ogródek? Ane nie należy do osób, które łatwo przestraszyć. Zawsze się cieszy, kiedy do dworu przychodzi Mikkel, uważa, że jest straszny, ale i bardzo interesujący. I niemal każdego wieczora prosi, żeby jej ktoś opowiedział jakąś okropną historię. Elizabeth nigdy nie była całkiem pewna, czy jest zadowolona z takiego nastawienia córki. Przesadna odwaga nie zawsze jest dobrą cechą, myślała. Dlatego teraz odparła: - Tak, Ane, boję się. I ty też powinnaś się bać. Ane najwyraźniej zlekceważyła ostatnie słowa matki.

- A jak myślisz, jeśli Sigvard się tu pokaże, to co zrobi?

- Tego nie wiem i mam nadzieję, że się nie dowiem. Wzięła kolejną sztukę prania i rozwiesiła na sznurze.

Równocześnie zauważyła, że Maria stoi koło obory i westchnęła zmęczona. Najwyższy czas porozmawiać z siostrą na temat sprzedaży zagrody ojca. Odkłada to już zbyt długo, głównie ze względu na własne obawy. Potrzebowała wiele czasu, żeby wyobrazić sobie jak to będzie ze świadomością, że ten dom już do nich nie należy. Dorastały w nim obie z siostrą, a teraz może ktoś inny miałby go przejąć na zawsze.

- Ale dlaczego ja miałabym się bać Sigvarda? - spytała Ane. - Nic mu przecież nie zrobiłam. A poza tym, gdyby on tu przyszedł, to ja powiem mu parę słów do słuchu tak, że...

- Powieś resztę prania, Ane - przerwała jej Elizabeth.

- Ja muszę porozmawiać z Marią - odwróciła się, żeby odejść, ale jeszcze przystanęła. - Źle mnie zrozumiałaś. Chciałam powiedzieć, że powinnaś być ostrożna - patrzyła córce w oczy, dopóki tamta nie odwróciła się.

- Słyszałaś, co powiedziałam?

- Tak, mamo.

- No to dobrze - Elizabeth uniosła głowę i poszła w stronę Marii.

Elizabeth przyglądała się wiosce. Leżały tu małe szare zagrody. Niegdyś we wszystkich czterech domach mieszkali ludzie, teraz zamieszkane są tylko dwa. Ogarnął ją smutek. Miała nadzieję, że ktoś się w końcu sprowadzi do Neset, że i tam znowu będzie więcej życia.

Rozmawiała z Marią o sprzedaży domu. Teraz trzeba zawiadomić Mathilde, która czeka już naprawdę bardzo długo. Elizabeth zeskoczyła na ziemię i przywiązała konia do płotu. Z komina w Nymark unosiła się cienka stróżka dymu. Widocznie Mathilde gotuje obiad, pomyślała.

Pogodny głos Mathilde odpowiedział natychmiast, jak tylko zapukała i uchyliła drzwi. Ma ręce ubrudzone mąką, stwierdziła Elizabeth i musiała się roześmiać.

- Dzień dobry i szczęść Boże. Widzę, że pieczesz chleb. Na policzkach Mathilde pojawiły się gorączkowe rumieńce.

- Tak, uff, jaki tu bałagan. Ale nie spodziewałam się dzisiaj takich ważnych gości, więc...

- Ważnych gości? - prychnęła Elizabeth. - Kończ swoją pracę, mną się nie przejmuj. Przyjechałam tylko, aby ci powiedzieć, że rozmawiałam z Marią.

- No i co? - Mathilde nie spuszczała z niej wzroku.

- Najwięcej wspomnień z tego domu to mam ja. Maria mówi, że była za mała, kiedy się stąd wyprowadziła. Jej wspomnienia z dzieciństwa pochodzą z Dalen i z Dalsrud.

- I to znaczy... ?

- To znaczy, że sprzedamy ci ten dom ze wszystkim, co do niego należy. Mathilde krzyknęła głośno z radości i rzuciła się Elizabeth na szyję, obsypując ją mąką.

- Stokrotne, serdeczne dzięki! Jesteś najmilszą osobą na świecie - śmiała się.

- Dobrze, dobrze, największe podziękowania należą się Marii - wyjęła arkusz papieru i położyła go na kuchennym blacie. - Tu jest kontrakt. Niech Jakob uważnie przeczyta, zanim go podpiszesz. Rozpytywałam się trochę wśród ludzi i myślę, że suma, jaką proponujemy, odpowiada wartości gospodarstwa. Pieniądze dostanie Maria. To jej posag. Mathilde pośpiesznie chwyciła papier.

- No to ja mam już wystarczająco dużo pieniędzy - oznajmiła, wybuchając radosnym śmiechem. - Tkałam dla ludzi kilimy, Dorte i Elen robiły na drutach... pomyśleć, że... - białą od mąki ręką otarła łzę z policzka.

- Stawiam tylko jeden warunek - rzekła Elizabeth z powagą. Uśmiech na twarzy Mathilde zgasł.

- Musisz mi pozwolić, żebym od czasu do czasu mogła przyjeżdżać tu w odwiedziny.

- Oczywiście, że pozwolę! Jak w ogóle możesz o coś takiego pytać! O, jak się cieszę, że opowiem o tym Sofie. Ona jest teraz w Heimly. A jak myślisz, co powiedzą moi rodzice? - Mathilde tańczyła po kuchni z takim rozmachem, że jej długi warkocz fruwał.

- A mogłabym się trochę rozejrzeć? - spytała Elizabeth.

- No jasne. Rozglądaj się, ile chcesz.

Elizabeth pośpiesznie rzuciła okiem na izdebkę, która należała do jej rodziców. Teraz stoi tam warsztat tkacki, który Jakob zrobił dla Mathilde. To kosztowny podarunek i chyba najlepiej ze wszystkiego pomógł Mathilde zebrać pieniądze na dom, myślała Elizabeth.

W tej izdebce urodziła się i ona, i Maria. Krzyk matki wciąż dzwoni jej w uszach, zapamiętała, że to ona została wysłana po akuszerkę, kiedy siostra przychodziła na świat. Na szczęście wszystko poszło dobrze, a Elizabeth wiedziała, co ma robić. To ciekawe, zaczęła się zastanawiać, że jestem jedyną w rodzinie posiadającą „dar”, czy też przekleństwo, zależy, jak się na to patrzy. Tylko ona ma zdolność „widzenia”. Od maleńkości potrafiła przepowiadać pogodę, „widziała” owce, które zabłądziły w górach. Rodzice nigdy nie przywiązywali wagi do jej widzeń. Nikt inny zresztą też nie, jeśli już o to chodzi. Elizabeth uśmiechnęła się i oparła o ścianę.

Mathilde wróciła do wyrabiania chleba, więc ona poszła do swojego starego pokoiku, który dzieliła z Marią. W tamtych czasach nie było firanek w oknie o zielonkawych szybach z nierównego, pełnego pęcherzyków szkła. Teraz, owszem, wisiały czyste, świeżo wyprasowane zasłonki z białego płótna w niebieską kratkę. Dzięki nim pokój wydawał się i ładniejszy, i bardziej przytulny. Oba łóżka były zaścielone, okryte narzutami z małych gałganków. Pewnie Mathilde je uszyła.

Elizabeth usiadła ostrożnie na krawędzi jednego z łóżek. Tutaj leżała często i marzyła o Jensie, w jasne letnie noce słyszała, że chłopak rzuca małe kamyki w jej okno. Wtedy wykradała się z domu i spotykała z nim za szopą na siano. Albo wypływali na fiord i łowili razem małe rybki. I tutaj walczyła o życie, chora na zapalenie płuc po zimnej kąpieli, kiedy uratowała Marię, dryfującą na lodowej krze.

Tutaj też leżała jej umierająca matka.

Elizabeth otarła samotną łzę. Tyle wspomnień zarówno dobrych, jak i złych zostało w tych ścianach.

W sąsiadującej z izbą kuchni umarł ojciec na zakażenie krwi.

Później ona siadywała tam i szyła maleńkie ubranka dla dziecka, które miało się narodzić. Tam poczuła pierwsze ruchy i tam dowiedziała się, że to będzie dziewczynka, podobna do niej. Jaka była wtedy szczęśliwa!

Przedtem często kłóciła się z Marią, albo razem z nią słuchała historii o huldrach i upiorach, które opowiadał ojciec, przy naprawie sieci. Nie chciała wspominać wszystkich swoich kłótni z matką...

Uśmiechnęła się do siebie. Czy ktoś w młodości nie kłócił się z rodzicami? Pewnie takich nie ma.

A teraz przyszedł czas pożegnania. Nigdy już nie będzie tu mieszkać. Maria z pewnością znajdzie sobie w końcu jakiegoś męża i stworzą własny dom, a może ów mąż będzie miał dom już wcześniej.

Pieniądze trzeba dobrze schować. Pomogą młodemu małżeństwu na starcie.

Westchnęła cicho. Właściwie to szczęście od Boga, że Mathilde chciała kupić ich małe obejście.

Przynajmniej wiadomo, że dom będzie dobrze utrzymany, i Mathilde, i Jakob o to zadbają. Kiedy tylko tu weszła, od razu zauważyła, że Jakob ocieplił ściany i pomalował dom na czerwono. Musi zapytać, ile to kosztowało i zwrócić pieniądze, tak jak to w swoim czasie uzgodnili. Była wdzięczna Jakobowi, że o tym pomyślał.

Przez okno dostrzegła Dorte idącą drogą. Pewnie zobaczyła konia i domyśliła się, o co chodzi.

Elizabeth wstała i rozejrzała się po izbie jeszcze raz. Jakby żegnała się z czasami dzieciństwa.

Rozdział 10

Lina wiedziała, że jest ranek, bo słyszała hałasy na korytarzu i w sąsiednich pokojach. Ludzie chodzili tam i z powrotem, pacjenci hałasowali metalowymi kubkami i talerzami. Skuliła się w łóżku i przymknęła oczy. Chciała tamten świat zostawić na zewnątrz. Wiedziała jednak, że to się na nic nie zda. Boże drogi, musi się stąd wydostać, wyjechać, zanim straci tę odrobinę rozsądku, którą jeszcze zachowała. Były dni, że całkiem traciła nadzieję, niemal przekonana, że nigdy nie opuści tych murów, że już jest taka sama, jak inni pacjenci. Jeśli jeszcze nie ogarnęło jej kompletne szaleństwo, to długo na to nie trzeba czekać.

Boże najdroższy, daj mi siły, bym to wszystko wytrzymała. I pozwól mi w swojej dobroci wrócić do domu. Amen.

Może Bóg jest już zmęczony tymi moimi modlitwami, przestraszyła się. Zresztą wszystkie są do siebie podobne, więc może w ogóle Bóg ich nie słucha. Pomyślała o wszystkich ludziach mieszkających na ziemi, z ich modlitwami Bóg musi sobie jakoś radzić. Jak on to robi? Może od razu odrzuca prośby istot tak mało znaczących, jak ona?

Ciekawe, jak teraz wygląda Signe? Ile ma ząbków? A jakie włosy, długie? Jest maj, za pięć miesięcy Signe skończy dwa lata. Na pewno zaczęła już chodzić, chyba coś mówi, a przynajmniej rozumie, co do niej mówią. I ciekawe, do kogo jest podobna? Czy jest grzecznym dzieckiem, nie płacze?

Łzy piekły pod powiekami. Suchy szloch wyrwał się z piersi. Lina wstrzymała dech, próbując stłumić płacz. Nie powinna pozwalać sobie na łzy, w każdym razie doktor nie może tego widzieć. Miała poczucie, że wszystko, co mówi albo robi, jest rozumiane na odwrót. Jeśli płacze, to jest to znak, że powinna więcej odpoczywać. Jeśli jest posłuszna, to oni mówią, że przeżywa jedną z „gwałtownych zmian nastroju”. Jeśli nic nie mówi, stwierdzają, że jest usposobiona melancholijnie i potrzebuje jeszcze więcej spokoju oraz odpoczynku.

A ja chcę tylko wrócić do domu, pomyślała z żalem, przecierając oczy. Jakiś czas temu spytała Anichen, co powinna mówić doktorowi.

- Bądź sobą - poradziła pielęgniarka. - Tak z pewnością jest najlepiej, bo doktor i tak cię przejrzy, jeśli nie powiesz prawdy.

- Ale on odwraca do góry nogami wszystko, co mówię! - jęknęła Lina. - Co trzeba zrobić, żebym mogła pojechać do domu? Jeśli jesteś smutna i płaczesz albo wydaje ci się, że jesteś radosna, to zamkną cię w pokoju, mówiąc, że jesteś szalona. To u nich normalne! Anichen długo jej się przyglądała.

- Tak, Lina, chyba masz rację, ale przecież ja wiem, że szalona nie jesteś. Nigdy nie wolno ci tak o sobie myśleć, obiecujesz mi? Lina kiwała potakująco głową.

Dla świętego spokoju. Bo w głębi duszy wcale taka pewna nie była.

Z zamyślenia wyrwał ją głośny stukot drewniaków po kamiennej posadzce, a zaraz potem usłyszała głos Anichen.

- Jeszcze nie wstałaś, Lina?

- Zaraz, zaraz wstanę.

- To dobrze, przyniosłam ci śniadanie. Kaszę i herbatę. Lina odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na podłodze, przyglądając się jedzeniu na tacy. Przełykała ślinę, żeby pozbyć się mdłości.

- Chyba nic nie zjem.

- Popatrz na swoje nogi, jakie zrobiły się cieniutkie - powiedziała Anichen. - Dziewczyna powinna mieć kształty, nie wiesz o tym? Lina uznała to określenie za nieprzyzwoite.

- Wyraziłaś się niezbyt ładnie. Anichen uśmiechnęła się.

- Przepraszam cię, Lina, nic złego nie miałam na myśli. Chciałabym tylko skłonić cię do jedzenia, musisz zbierać siły, a bez jedzenia niczego nie osiągniesz, chyba to rozumiesz.

Lina wiedziała, że nie ma sensu z nią dyskutować, dlatego sięgnęła po swoje rzeczy i zaczęła się ubierać. Dobrze jest ukryć ciało pod długą spódnicą i szeroką bluzką. Człowiek znika, jest jakby schowany. Żal jej było pacjentów, którzy muszą chodzić w tych okropnych szpitalnych koszulach.

- Kasza nie wygląda może zbyt apetycznie - przyznała Anichen - ale zimna smakuje jeszcze gorzej. Lina nie odpowiadała, zaczęła zaplatać włosy. One też zrobiły się cieńsze, uznała. Koniec warkocza zawiązała wstążeczką. Anichen westchnęła.

- Teraz muszę iść, pacjenci na mnie czekają, ale niedługo tu wrócę. Lina uśmiechnęła się.

- Mimo wszystko dziękuję ci, jesteś taka dobra, obiecuję trochę zjeść.

- Znakomicie. - Anichen, zanim wyszła, pogłaskała ją delikatnie po policzku.

Lina z trudem przełykała gęstą, szarą kaszę. Smaku to nie ma, ale wypełnia żołądek. Dziewczyna powinna mieć kształty, twierdzi Anichen. Wobec tego Lina będzie starała się jeść więcej, żeby Jens nie musiał się krzywić na jej widok. Myśl, że mogłoby tak być, wydawała się nie do zniesienia. Może powinna wytyczyć sobie taki cel: jeść tyle, żeby przybrać na wadze, zanim spotka się z mężem? Z nim i z Signe.

Ostatnie łyżki przełknęła z trudem, a potem walczyła, żeby nie zwymiotować. Na koniec wlała w siebie herbatę. Ta przynajmniej jest smaczna, pomyślała i stwierdziła, że Anichen musiała po kryjomu dodać co najmniej dwie łyżeczki cukru do mdłego napoju.

Jakiś hałas przy drzwiach sprawił, że podskoczyła.

- Czego chcesz? - spytała kobietę stojącą w progu. Tamta miała na sobie długą, pogniecioną szpitalną koszulę, tłuste włosy zwisały w strąkach wokół twarzy. Przyglądała się Linie, mrużąc jedno oko, przytulała mocno do piersi zawiniątko zrobione z ubrań.

- Chciałabyś zobaczyć mojego małego chłopaczka? - spytała mieszaniną norweskiego i duńskiego.

- Nie, dziękuję, nie dzisiaj - odparła Lina. Wiedziała, że kobieta chce jej pokazać ten swój tobołek.

- A dlaczegóż to nie, jeśli wolno spytać?

- Jestem zmęczona i nie mam ochoty na wizyty. Bądź tak dobra i idź sobie. Kobieta nuciła kołysankę, udając, że nie słyszy, co się do niej mówi.

- Masz dzieci? - spytała po chwili.

- Tak, córeczkę imieniem Signe.

- A ile ona ma lat?

- W październiku skończy dwa.

- No to jesteś szczęśliwa. Miejmy nadzieję, że dziecko dorośnie.

- A dlaczego miałoby nie dorosnąć? Kobieta przymknęła oczy i kołysała się w tył i w przód.

- Źli przychodzą, źli odchodzą, a my zostajemy bardzo biedni - śpiewała.

Lina cofnęła się na łóżku pod ścianę.

- Kto to są źli?

- To ty nie wiesz? - kobieta roześmiała się ochryple, podchodząc bliżej. - W takim razie musisz się dużo nauczyć panienko, bardzo dużo. Lina z trudem przełknęła ślinę.

- Idź już sobie, bo zawołam pielęgniarkę.

- Pozwól mi najpierw coś powiedzieć - kobieta przysiadła na krawędzi łóżka, wciąż przyciskając swój tobołek do piersi, jakby trzymała dziecko. - Kiedyś byłam uznaną akuszerką. Ale potem mój mąż się na mnie rozgniewał i zamknął mnie tutaj.

- Ach tak? A dlaczego się rozgniewał? - spytała Lina, zerkając na tamtą z powątpiewaniem.

- Znalazł sobie inną kobietę, i to młodszą ode mnie. Kiedy odkryłam romans... - umilkła i wbiła w Linę spojrzenie wielkich oczu. - Wtedy postarał się, żebym została ubezwłasnowolniona i zamknął mnie tutaj do końca życia. Z tobą też tak może być - dodała, patrząc Linie w twarz.

- Idź sobie stąd! - wrzasnęła Lina na całe gardło. - Wynoś się, mówię! Kobieta podnosiła się wolno, z uśmiechem na wargach.

- Możesz mi wierzyć, moja kochana. Nikt, kto tutaj trafił, nie wyjdzie żywy. Źli przychodzą, źli odchodzą, a my zostajemy bardzo biedni...

Lina słyszała śpiew, dopóki kobieta nie zniknęła w swoim pokoju. Wtedy rzuciła się na łóżko z głośnym płaczem, szlochała tak, że serce o mało jej nie pękło. To nie jest hotel, do którego się przyjeżdża, żeby odpocząć, ale dom wariatów, wypełniony po brzegi szaleńcami, którzy nigdy nie wyzdrowieją. Teraz ma dowód: zostanie tutaj na wieki wieków. Nieszczęsna akuszerka też została zamknięta, a w końcu rozum jej się pomieszał. Co to za lekarze pracują w tym zakładzie?

Boże kochany, nie opuszczaj mnie nigdy...

Lina z płaczem wykrzykiwała fragmenty wszystkich modlitw, których się nauczyła, i Ojcze nasz, i także te, które ułożyła sama. Może, jeśli będzie wystarczająco uparta, to Bóg zechce w końcu na nią spojrzeć. Bóg jest ostatnim źdźbłem, którego może się chwycić.

W końcu musiała chyba zasnąć. Stwierdziła, że ktoś zabrał tacę z naczyniami. Przetarła twarz. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, gardło suche. Może zbliża się obiad? Wygładziła ubranie i poprawiła włosy. Nie chciała, żeby ktoś widział ją w takim stanie.

- Dzień dobry, pani Rask. Lina drgnęła i zerwała się z łóżka. Potem ukłoniła się głęboko.

- Dzień dobry, doktorze.

- Słyszę, że jesteś... nie wiem, jak mam to wyrazić, odrobinę wzburzona dzisiaj od rana.

- O co doktorowi chodzi? Uśmiechał się, nie otwierając ust i unosił brwi.

- Zdaje mi się, że cały oddział cię słyszał.

Lina popatrzyła na niego. Na gładką, czarną fryzurę, na wymyte czysto ręce, które krzyżował na piersi, i w których trzymał jakieś papiery. Kołysał się na obcasach wypolerowanych do połysku czarnych butów. Chyba nigdy nie wychodzi w nich na dwór, pomyślała. Takie są czyste, bez jednej plamki.

- Przyszła tu do mnie jedna z pacjentek - bąknęła Lina.

- Ach tak? Zrobiła ci coś?

Lina nie wiedziała, co powiedzieć. Bo właściwie kobieta nic jej nie zrobiła. Teraz trzeba bardzo uważać na to, co mówi, tak, by jej słowa nie zostały znowu przeinaczone.

- To chyba niewłaściwe powtarzać, co inni mówili...

Doktor uśmiechał się wyniośle.

- Pewnie, jeśli masz na myśli dotrzymywanie tajemnicy. Często masz takie wrażenie?

- Co doktor chce przez to powiedzieć?

- No, że ktoś opowiada ci o czymś, a ty starasz się dotrzymać tajemnicy i nie chcesz nikomu innemu tego przekazać.

- To zależy, o co chodzi. No i jeśli ktoś prosi mnie, żeby wszystko zostało między nami.

- A czy tamta pacjentka dzisiaj prosiła cię, żebyś nikomu nic nie mówiła? Lina bezradnie przymknęła oczy. Dlaczego doktor jej to robi? Co on chce osiągnąć?

- Nie, niczego takiego nie powiedziała.

- Ale to, o czym rozmawiałyście, bardzo cię wzburzyło, prawda?

- Tak. - Lina zwijała w palcach materiał spódnicy. Czuła się nieswojo i chciała, żeby doktor sobie poszedł. Zaczynała ją boleć głowa.

Na czole doktora pojawiło się kilka głębokich zmarszczek, w zamyśleniu poruszał wargami. Lina zaczęła mówić, zanim zdecydował się na kolejne pytania.

- Czy doktor mógłby dać mi trochę papieru i jakieś pióro? Chciałabym napisać parę słów do domu.

- Napisałaś już mnóstwo listów.

- Tak, ale na żaden nie dostałam odpowiedzi. Nie rozumiem tego...

- Najlepiej, żebyś się na jakiś czas uspokoiła. Potem będziesz mogła pisać, ile zechcesz. Lina z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Potem kiwała głową, odwracając twarz.

- W takim razie do widzenia - pożegnał się doktor. Lina skinęła jeszcze raz, ledwo dostrzegalnie. Potem siedziała i wygładzała swoją szarą spódnicę. Czuła, że uda pod nią są wychudzone. Spojrzała na palce. Też zrobiły się cieniutkie. Wąską ślubną obrączkę, którą dostała od Jensa, musiała teraz wkładać na środkowy palec. Nadejdzie dzień, że znowu włożę ją na serdeczny, obiecała sobie w duchu. Zaraz jednak powróciło przygnębienie. Jeśli Jens jeszcze mnie zechce, i jeśli kiedyś stąd wyjdę.

Dlaczego doktor nie chce dać jej przyborów do pisania? Prosiła o nie już wielokrotnie. Gdyby tylko mogła napisać parę słów i poprosić, żeby jej odpowiedzieli, to z pewnością poczułaby się lepiej. Mówiła o tym doktorowi, ale on tylko uśmiechał się wyniośle, albo cmokał i kręcił głową. Podejrzewała go, że zależy mu na tym, aby ona czuła się głupia.

Czy naprawdę lekarz może coś takiego robić? Sama już nie wiedziała, czuła, że musi przestać się nad tym zastanawiać. Najchętniej leżałaby przez całe dnie, nie myśląc, nie przejmując się niczym. Jeść, spać i przytakiwać wszystkiemu, co do niej mówią. Zerwać z marzeniem, że kiedykolwiek wróci do domu. Może tak byłoby najlepiej. Może naprawdę trzeba skończyć z tą nieustanną wojną, i z sobą samą, i z doktorem?

Wstała i, rozglądając się czujnie, wyszła na korytarz. Kilkoro pacjentów stało wzdłuż ścian i po kątach, zastygłych w najdziwniejszych pozach. Lina nie bardzo wiedziała, co im dolega, ani dlaczego tak znieruchomieli. Już dawno przestała się dziwić. Niektórzy chodzili w kółko, rwali sobie włosy z głowy, wydając dziwne dźwięki. To ją przerażało. Na końcu korytarza dostrzegła Anichen. Pielęgniarka podeszła do niej z szerokim uśmiechem.

- Chodź, Lina, coś ci powiem! - Anichen popychała Linę w stronę jej pokoju. - Za chwilę będzie obiad - powiedziała. - Ryba z marchewką. Prawda, że brzmi smakowicie?

- Tak.

- Jak wszystko zjesz, to potem zabiorę cię na spacer do parku.

- Na dwór? No nie wiem...

- Spacer jest częścią kuracji, Lino. Lina uniosła głowę. - Co?

- Znalazłam sposób na to, żebyś mogła odzyskać zdrowie i wyjść z tego zakładu.

- Więc uważasz, że jestem chora?

- Nie, chora nie, ale potrzeba ci sił. Jedzenie i świeże powietrze... a także oderwanie się od tych ludzi tam na korytarzu. Czy to nie brzmi rozsądnie?

- Owszem, kiedy tak mówisz, to...

- No to chodź.

- A co doktor na to powie?

- Ugadałam parę życzliwych pielęgniarek. Wiedzą, co mają mówić, gdyby pytał.

Szły ramię w ramię, aż dotarły do ostatnich drzwi. Anichen nie miała wszystkich potrzebnych kluczy, musiała prosić dozorcę, żeby im otworzył. W końcu jednak znalazły się po drugiej stronie, na kamiennych schodach. Rozciągał się przed nimi wielki park z zadbanymi trawnikami, pełen pięknych starych drzew.

- Nie wiem, czy mi wolno - rzekła Lina niepewnie i chciała wracać. Anichen chwyciła ją za ramię.

- Głupstwa gadasz! Teraz ja się boję. Ty powinnaś być tą dzielniejszą z nas dwóch. Teraz ty musisz opiekować się mną. Lina spojrzała na pielęgniarkę.

- A czego ty się boisz?

- Nie wiem, ale trzymaj mnie pod rękę. Dokąd pójdziemy?

Lina musiała się uśmiechnąć. Czy Anichen wierzy, że to naprawdę takie proste?

- A może wolałabyś wrócić tam, do tych wariatów, którzy płaczą i wyrywają sobie włosy z głów? - spytała Anichen. - A może jednak chcesz posiedzieć parę minut na dworze w moim towarzystwie?

- Tak, zostaniemy tutaj - zdecydowała Lina, wskazując głową ławkę. - Chodźmy tam. Dopiero kiedy usiadły, poczuła, że słońce grzeje przez młode jeszcze listki drzew. Wysoko W koronach ćwierkały małe ptaszki. Może mają już w gniazdach młode? Ciekawe, czy na Lofotach też już wiosna? W górach z pewnością jeszcze leży śnieg. Powietrze też jest ostre, Elizabeth na pewno upomina Ane, żeby nie wychodziła na dwór z gołą głową. Nie mówiąc już o tym, żeby nie siadała na kamiennych schodach. Lina przymknęła oczy i uniosła twarz ku słońcu. Wdychała zapachy ziemi, trawy i liści. Chciała objąć i przygarnąć do serca wszystko, co ją tu otaczało.

- Czyż nie przyjemnie jest tak posiedzieć? - spytała Anichen.

- Oczywiście - Lina otworzyła oczy i popatrzyła na towarzyszkę. - Wiesz - zaczęła w zamyśleniu - na naszym oddziale znajduje się pewna kobieta, która mówi, że była akuszerką. Czy to prawda? Anichen przytaknęła.

- Tak. I podobno bardzo dobrą akuszerką.

- Dopóki mąż nie znalazł sobie innej i nie zamknął żony tutaj - dokończyła Lina. Anichen energicznie potrząsnęła głową.

- Nie, nie, to ona ci tak powiedziała? Nie powinnaś słuchać tego, co mówią inni pacjenci, Lino. Ta pani pochodzi z Norwegii. Wyszła za mąż za Duńczyka i osiedliła się tutaj. Była naprawdę bardzo zdolną akuszerką, ale okazało się, że jest zanadto wrażliwa.

- Co masz na myśli?

- Ona po prostu nie była w stanie znieść widoku martwych noworodków. Źle reagowała na brudne chaty, cierpiała, bo kobiety umierają w połogu. Tłumaczyła im, że powinny na siebie uważać, nie zachodzić stale w ciążę. One jednak nie słuchały, wiele umierało, niektóre razem ze swoimi dziećmi. W końcu akuszerka nie potrafiła już z tym żyć i, no cóż... trafiła tutaj. Kiedyś słyszałam, jak lekarze rozmawiali o jej matce. Ona też miała słabe nerwy. Odebrała sobie życie.

- Biedaczka - westchnęła Lina. - I jej matka też.

- Ale z tobą nie może tak być, Lina. Bo ty powinnaś odzyskać siły, musisz przebywać na świeżym powietrzu i dużo jeść. Poza tym już ja zadbam, żebyś nie traciła odwagi ani nadziei. A teraz mam dla ciebie niespodziankę.

- Co takiego? - spytała Lina ożywiona.

- No bo... ponieważ jesteś taka dzielna... nie zauważyłaś, że przestałaś się bać? Lina rozejrzała się wokół.

- Owszem, kiedy ty mi to mówisz... Anichen pochyliła się ku niej i powiedziała cicho:

- Postanowiłam, że napiszę list do twojego męża. On ma na imię Jens, prawda? Lina potwierdziła.

- Jens Rask.

- Dobrze. Ale musisz mi coś obiecać, Lino. Nikt w szpitalu nie może się o tym dowiedzieć. Bo wtedy straciłabym pracę, a nowej pewnie nie znajdę. Pisanie listów za pacjentów jest surowo zabronione. Lina raz jeszcze skinęła głową.

- Napiszę mu, jak się czujesz i poproszę, żeby postarał się zabrać cię do domu. Co ty na to? Lina wpatrywała się w Anichen, dopóki tamta nie zniknęła jej za zasłoną łez.

- Och, Anichen! Bóg musiał mnie wysłuchać - wyszeptała wzruszona.

Rozdział 11

Elizabeth siedziała przy warsztacie tkackim, ale jej wzrok raz po raz kierował się ku skrzyni stojącej pod ścianą. Leżały tam starannie poskładane ubranka dla niemowlęcia. Ostatnio uszyła ciemnoniebieską sukienkę. Można ją przeznaczyć i dla chłopca, i dla dziewczynki. Jeśli urodzi się dziewczynka, wystarczy przyszyć wstążki lub koronki, które ozdobią ubranko. Nigdy nie miała dość szycia tych maleńkich rzeczy. Koszulek z koronkowymi kołnierzykami, kaftaników i bluzek. Zrobiła też na drutach kilka sweterków i maciupeńkie skarpetki z białej jagnięcej wełny. Czego jak czego, ale ubrań temu dziecku nie zabraknie.

Elizabeth westchnęła i wstała, masując ręką krzyż. Trudno tak siedzieć na twardym stołku przy krosnach. Został jeszcze tylko miesiąc do porodu, pomyślała, zadowolona, że całą ciążę przetrwała w zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Brzuch był już bardzo duży, ale w pracy jej nie przeszkadzał. Tylko dźwiganie ciężkich rzeczy scedowała na innych. Nie chciała ryzykować, że również to dziecko mogłaby utracić. Helene wciąż ją upominała, Kristian zachowywał się niewiele lepiej. Jens miał wyrzuty sumienia z powodu tamtego nieszczęścia, uważał, że on jest winien, bo spowodował szok, pojawiając się po tylu latach w Dalsrud. Elizabeth uważała jednak, że to przypadek. Takie rzeczy się zdarzają, nie trzeba żadnych wstrząsów. Podeszła do okna i popatrzyła w dal ponad wsią.

Wysoko w górach, na skraju lasu widać jeszcze sporo śniegu. Pola natomiast są ciemne od gnoju, który rozrzucono, żeby wszystko szybko rosło. Na drzewach pojawiły się puchate bazie. Dalej na południu liście się już pewnie rozwinęły, pomyślała.

Niedługo wypuści się zwierzęta na zieloną paszę. Wszystkich to cieszy, bo wiosenna bieda naprawdę dała się we znaki. Na paszę trzeba było ciąć wodorosty, gotowało się dla zwierząt rybie odpady, i to wszędzie, i w biednych, i w bogatszych gospodarstwach.

Na dziedzińcu ukazała się Maria z koszem ubrań pod pachą. Jak ułoży się los siostry? Skończyła już dwadzieścia jeden lat. Czyżby miała zostać starą panną i pośmiewiskiem całej rodziny? Wyglądało na to, że jej wciąż mężczyźni nie interesują. Bez protestu zgodziła się, żeby dom ojca sprzedać Mathilde, a pieniądze schować. Elizabeth powiedziała, że to zabezpieczenie przyszłości siostry. Maria skinęła na to głową, ale nie powiedziała ani słowa.

Drzwi na dole zatrzasnęły się z hałasem i do Elizabeth dotarły głosy. Usłyszała gniewne słowa Ane.

Elizabeth westchnęła wzburzona. Słyszała jeszcze, że Helene krzyczy na dziewczęta. One się nigdy nie nauczą. Jak tylko nadarzy się okazja, natychmiast skaczą sobie do oczu. Ale to zwykle nic poważnego.

Na schodach rozległy się kroki. Elizabeth poznała, że to Maria. Jak najszybciej muszę porozmawiać z Ane, pomyślała, krzyżując ręce na piersi. Ale jeszcze nie teraz. Nie przed porodem. Teraz mam inne sprawy. Wiedziała jednak, że to tylko wymówka, jedna z wielu. Później będzie zajęta dzieckiem, więc prawda o pochodzeniu Ane musi zaczekać. Jens przestał narzekać, ale w jego oczach czytała wyraźnie, co sądzi. Poszła do sypialni. Najpierw musi odbyć rozmowę z Marią.

Siostra szukała czegoś w szufladzie swojej komody.

- Co robisz? - spytała Elizabeth.

- Szukam czystego fartucha. Jestem pewna, że go tutaj włożyłam, ale widocznie Ane sobie pożyczyła, to do niej podobne. Jak jej czegoś brakuje, po prostu sięga po moje. Elizabeth usiadła na krawędzi łóżka.

- Ja mogę ci pożyczyć.

- Dziękuję. - Maria wyprostowała się, patrzyła na siostrę, przechylając głowę. - Czy coś ci dolega? Chodzi o dziecko?

- Nie, myślałam o tobie.

- O mnie? - Maria usiadła obok.

- Wciąż jesteś zakochana w Olavie?

Maria długo przyglądała się swoim palcom.

- Tak. Z nami będzie tak, jak z tobą i z Jensem. Elizabeth zesztywniała.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Olav zawsze będzie zajmował wiele miejsca w moim sercu. Byliśmy przyjaciółmi od najwcześniejszego dzieciństwa, ale teraz on należy do innej. Kiedyś pewnie ja też będę mieć męża, ale nikt nigdy miejsca Olava nie zajmie.

A więc Maria to rozumie! Domyśliła się, że Jens wciąż wiele dla siostry znaczy. Nie ma sensu protestować, pomyślała Elizabeth, tylko bym się wygłupiła. Ale roztrząsać tej sprawy też nie chciała.

- A co czułaś do Torsteina? - spytała natomiast. Maria uśmiechnęła się.

- Byłam nim trochę zauroczona. Przyjechał tutaj, obcy mężczyzna, to podniecające. No i taki urodziwy, dobrze wychowany, miły. To, że jest doktorem, też nie pozostawało bez znaczenia. Ale zakochana w nim nigdy nie byłam.

- Więc nie zazdrościsz Indianne? Maria roześmiała się głośno.

- O nie, życzę Indianne szczęścia. Oni świetnie do siebie pasują, a Indianne zasługuje na udane małżeństwo. Ten zdrajca... ten cały Benjamin, który... a zresztą, dobrze wiesz, co o nim myślę. - Machnęła gniewnie ręką. - Niezależnie od tego, że próbowałam się zakochać w Torsteinie, nic mi z tego nie wychodziło. Wciąż miałam w myślach obraz Olava. Czy z tobą też tak było? Elizabeth zaczęła się zastanawiać.

- Nie, ze mną było trochę inaczej. Kochałam Kristiana, ale potrzebowałam też opiekuna, kogoś, kto zapewni nam utrzymanie, żebyśmy nie pomarły z głodu. Nigdy jednak nie zapomniałam o Jensie. Kristian jest dobrym człowiekiem i zapewnił nam godne życie. Kocham każdego z nich na swój sposób. Maria kiwała głową.

- Zdaje mi się, że rozumiem. To daje mi nadzieję, że mnie też się jakoś w życiu powiedzie. Elizabeth uścisnęła rękę siostry.

- Jestem pewna, że tak będzie, Mario. Musisz tylko wykazać trochę dobrej woli i zdać się na czas. Maria znowu zaczęła przyglądać się swoim palcom.

- Jestem Bogu wdzięczna, że mam taką siostrę, jak ty, Elizabeth. Możemy porozmawiać o wszystkim. - Pogłaskała sterczący brzuch. - I nie mogę się doczekać narodzin maleństwa. Znowu zostanę ciotką! Bo Ane była dla mnie bardziej jak siostra, miałam ledwie sześć lat, kiedy się urodziła. Elizabeth nie zdążyła odpowiedzieć, bo Jens zaczął ją wołać z sieni. Wstała i zeszła po schodach.

- Co tu się dzieje, na miłość boską? - przystanęła na ostatnim stopniu, bo zobaczyła Mikkela umazanego po pachy w błocie.

- Tkwił w bagnie, nie mógł się ruszyć - wyjaśnił Jens. - Ja szedłem obejrzeć, które zagrody wymagają reperacji i usłyszałem wołanie. Szczęście, że miałem ze sobą sznur.

Przybiegły Helene i Ane, obie wytrzeszczały oczy.

- Maria, napal w pralni - poleciła Elizabeth. - Jens, ty z Larsem i Kristianem nanoście wody, ten biedak potrzebuje porządnej kąpieli. Znajdę mu jakieś czyste ubranie na zmianę, bo to, co ma na sobie, musimy uprać. Mikkel stał zgarbiony, nie mówił nic. Kiedy Jens wyszedł, ukłonił się wiele razy i poszedł za nim.

- Wytrzyjcie podłogę - rzuciła Elizabeth przez ramię, zanim poszła na strych. Mikkel tymczasem dostanie rzeczy Kristiana. Wyjęła z szafy bieliznę, koszulę, spodnie i skarpety. Potrzeba też kilka dużych ręczników. Odnalazła Jensa na dziedzińcu i podała mu rzeczy.

- Niech ubierze się w to. Ubłoconymi szmatami zajmie się Maria. I powiedz mu, że w nocy może spać u nas. Całe to wydarzenie musiało dać mu się we znaki. A ubranie też tak od razu nie wyschnie.

- Przekażę polecenia - odparł Jens z szerokim uśmiechem.

W kuchni pachniało świeżym chlebem. Cztery upieczone bochenki leżały na ławie, przykryte lnianą serwetą.

- Niedługo będziemy mogli jeść - powiedziała Helene, bo pewnie dostrzegła wygłodniały wzrok Elizabeth. Gospodyni pochyliła się i wzięła na ręce Signe, która siedziała na podłodze i popłakiwała.

- Co jej dolega? Ane składała świeżo uprasowaną poszewkę.

- Marudzi tak przez cały dzień, już same nie wiemy, co jej jest. Nie sądzę, żeby ją coś bolało, przeziębiona też nie jest. Wygląda na to, że jest jej po prostu smutno.

- Czy dzieciom może dokuczać smutek? - spytała Helene.

- Kto to wie? Mnie się zdaje, że jak byłam mała, to tęskniłam za tatą Jensem. Może Signe brakuje matki...

- Biedny Mikkel - rzekła Elizabeth, wyglądając przez okno. Z komina pralni buchał gęsty dym, przez dziedziniec Maria szła w stronę rzeki, dźwigając duże wiadro pełne brudnych ubrań. Powinny poleżeć w wodzie, zanim będzie można je wyprać.

- Pomyślcie, umrzeć w ten sposób - jęknęła Ane ze zgrozą.

- Kto umarł? - Helene wsadziła ostatnie bochenki chleba do pieca.

- Nikt nie umarł, ale gdyby Mikkel utonął w błocie...

- Uff, nawet o tym nie wspominaj - Elizabeth zaczęła nakrywać do stołu. - Doły na torfowiskach są śmiertelnie niebezpieczne, wciąż to powtarzam. Nie mogę tylko pojąć, że to Mikkel wpadł do jednego z nich, on, który wciąż żyje na pustkowiu. Helene wyprostowała się.

- To się może zdarzyć każdemu. Wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe.

Signe nie przestawała marudzić. Kiedy Elizabeth chciała dać jej trochę cukru, dziewczynka odwróciła buzię.

- Rany boskie, jej chyba naprawdę coś jest, nie powinniśmy tego lekceważyć - jęknęła.

- Tęsknota naprawdę może dawać się we znaki - rzekła Ane, stawiając maselniczkę na stole.

- Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma - powiedziała Helene, zmieniając temat rozmowy. Elizabeth była jej za to wdzięczna, ale nie mogła przestać myśleć o tym, co powiedziała Ane. Mikkel był nie do poznania, kiedy w towarzystwie pozostałych mężczyzn wszedł do kuchni, w normalnym ubraniu i taki wyszorowany, że aż lśnił.

- Pożyczyłem mu też przybory do golenia - oznajmił Lars i usiadł ciężko na swoim miejscu.

- A po jedzeniu ja przystrzygę ci włosy - zaproponowała Elizabeth, zerkając spod oka na Mikkela.

- To ja powiem dziękuję bardzo - rzekł i znowu się ukłonił. Elizabeth wskazała mu krzesło.

- Siadaj, powinieneś coś zjeść.

- Mała nie jest dzisiaj w humorze - rzekł Mikkel, wskazując Signe.

- No właśnie, i nie wiemy, co może jej dolegać - westchnęła Elizabeth.

- A mogłaby przyjść do mnie? - Mikkel wyciągnął ręce do dziecka.

Signe popatrzyła na niego, uśmiechnęła się niepewnie i podała mu jedną rączkę.

Elizabeth oniemiała. Taka ufna to dziewczynka nigdy nie bywa, a już na pewno nie wobec obcych. Spojrzała pytająco na Jensa. On skinął głową, więc z pewnym wahaniem oddała dziecko Mikkelowi. Lapończyk uśmiechał się, a mała odpowiadała mu tym samym.

- Signe nie potrzebuje się mnie bać - powiedział łagodnie.

Elizabeth drgnęła. Skąd on wie, jak mała ma na imię. Mógł je naturalnie usłyszeć w jakiejś rozmowie, ale czy ktoś tu wymieniał imię dziewczynki? Nie była taka pewna. W każdym razie to niezwykłe, że mężczyzna zauważa takie rzeczy, myślała. Ale też Mikkel nie jest taki, jak inni. Miała ochotę powiedzieć mu, że Bergette dostała list od rodziny Sigvarda. Kiedy ostatnim razem rozmawiała z Mikkelem, on powiedział, że wie, co się stanie w przyszłości, i dawał do zrozumienia, że Elizabeth spotka Sigvarda. Czy powinna jeszcze raz o tym wspomnieć? Tak czy inaczej trzeba poczekać na okazję, żeby mogli porozmawiać w cztery oczy...

Teraz Mikkel zaczął mamrotać jakieś niezrozumiałe słowa. Elizabeth domyślała się, że to może być język fiński albo lapoński. A może język Kvenów, mieszanina fińskiego i lapońskiego? Przestraszyła się i chciała mu przerwać, ale Jens uniósł rękę, żeby ją powstrzymać. Siedziała więc i patrzyła bez słowa. Mikkel głaskał rudoblond włoski Signe, ramiona małej i piersi. Na koniec zaczął odmawiać coś jakby modlitwę, a potem uniósł głowę i popatrzył na zebranych.

- Signe tęskni za mamą - oznajmił z powagą. - Ale u taty też czuje się dobrze. - Wstał i oddał dziecko Jensowi. Elizabeth nie miała odwagi spojrzeć na Ane, żeby nie wracać do tego, co córka powiedziała jakiś czas temu. - Czy ktoś chciałby trochę kawy? - spytała dziwnie głośno i sięgnęła po stojący na piecu dzbanek. Najpierw nalała Kristianowi, a potem Mikkelowi. Lapończyk wylał odrobinę gorącego napoju na talerzyk i popijał, siorbiąc.

- Pusi - szczebiotała Signe, głaszcząc zwiniętą skórę, którą Mikkel położył przy sobie.

- Nie dotykaj - upomniał Jens i chciał odsunąć dziecko.

- To jest skóra z reniferowego cielaka - poinformował Mikkel. - Dostałem ją jako zapłatę za pracę. Teraz otrzyma ją twoja córeczka. Jens spoglądał na niego zaskoczony.

- Chyba nie możesz dawać dziecku takiej cennej skóry?

- A dlaczego nie? Dam wam ją obojgu, po połowie. Tobie, bo pomogłeś mi wydostać się z bagna, a jej, bo to takie ładne dziecko. Jens był najwyraźniej zakłopotany.

- W takim razie serdecznie ci dziękuję - bąknął, podając Lapończykowi rękę. - Ale to naprawdę zbyt wiele. Pozwól, że przynajmniej za część ci zapłacę.

- Nie płaci się za dary.

- No tak, masz rację.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, wszyscy pochylali się nad jedzeniem. Słowa, które padły, jakoś nie pomagały w kontynuowaniu rozmowy. W końcu ciszę przerwał Lars.

- A słyszeliście, co wymyślił Jendor?

Skierowały się ku niemu wszystkie spojrzenia.

- Niech mnie licho, on kupił sobie nową łódź i teraz będzie...

Elizabeth nie słuchała. Takie męskie rozmowy to najnudniejsza rzecz na świecie.

Mikkel został u nich do końca dnia. Pracował z mężczyznami i mówił niewiele. Elizabeth przyglądała mu się ukradkiem. Trudno go było poznać z krótkimi włosami. Stwierdziła, że zachowuje się też odmiennie. Zwykle nie milczy tak uparcie.

Na ogół miał do opowiedzenia jakieś historie. Co się właściwie dzieje? W końcu udało jej się porozmawiać z nim na osobności. Mikkel rąbał dryfowe drewno, kiedy Elizabeth wsunęła głowę do szopy. Nie podniósł wzroku, nawet nie drgnął, kiedy do niego zagadała. Chyba usłyszał, że tu idę, pomyślała.

- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmiła, spoglądając niepewnie za siebie. Gdyby ktoś przechodził obok, pewnie by się zastanawiał, co gospodyni robi w szopie.

- Czy ona obawia się tego listu, który przyszedł? - spytał, rozłupując na dwoje kawałek deski.

- A skąd ty wiesz o liście? Wpatrywał się w nią swoimi czarnymi oczyma.

- Mikkel wie prawie wszystko. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją złość, a zarazem skrępowanie. Mówiła szorstko:

- Skoro wiesz tak dużo, to może mi powiesz, co będzie później? Czy spotkam Sigvarda? Czego on ode mnie chce i co ma zamiar zrobić? Mikkel słuchał z uwagą.

- Powiedziałem to już przedtem i chętnie powtórzę: nie o wszystkim musimy wiedzieć. Elizabeth też widzi, kiedy ktoś ma umrzeć. Ale nie biega do tych ludzi, żeby im powiedzieć.

- Myślisz, że mam umrzeć?

- Tego nie powiedziałem.

Odłożył na chwilę siekierę, potem ujął ją obiema rękami i wrócił do pracy. Elizabeth stała bezradna i nie wiedziała, co powiedzieć. W końcu uznała, że nic z niego nie wyciągnie, nawet gdyby stała tu całą wieczność.

- Twoje ubranie się suszy - rzekła w końcu. - Jutro z pewnością będziesz mógł je włożyć. A to, co masz na sobie, zatrzymaj.

- Dziękuję - odparł po prostu.

Elizabeth nie była pewna, za co tak naprawdę Lapończyk dziękuje. Kiedy czas było kłaść się spać, Mikkelowi zaproponowano posłanie w izdebce za kuchnią.

- Dziękuję, ale najchętniej spałbym w stodole, jeśli pozwolicie - odparł.

- Przecież mamy łóżka - protestowała Elizabeth.

- Ja lubię świeże powietrze, a noc majowa jest taka pogodna. Najlepiej sypiam na sianie. Elizabeth dała mu dwie owcze skóry i wełniany koc.

- Żeby ci było ciepło w nocy - uśmiechnęła się. - A gdybyś zmarzł, to po prostu zapukaj do drzwi. Mikkel nie odpowiedział, ukłonił się z uśmiechem i wyszedł.

Następnego ranka Kristian znalazł w pralni starannie ułożone ubrania. Rzeczy Mikkela, które rozwieszono tu do suszenia, znikły.

- Co to za dziwne stworzenie - powiedział Jens, spoglądając na drogę. Elizabeth przytakiwała w zamyśleniu.

- Tak, Mikkel to ktoś jedyny w swoim rodzaju.

- Jak myślisz, co on zrobił z Signe? Taka była marudna od wielu dni, a teraz jest radosna niczym słoneczko.

- Chyba rzucił na nią jakieś zaklęcie.

Jens spoglądał na nią przerażony, aż musiała się roześmiać.

- Co ty, Jens, żartowałam! Zaraz jednak znowu spoważniała.

- Ale to jednak dziwne. Bo w chwilę przed przyjściem Mikkela Ane powiedziała właśnie to, że Signe z pewnością tęskni za mamą. I twierdziła, że ona w dzieciństwie tęskniła za tobą. Jens prychnął.

- Głupstwa, to niemożliwe.

- Niemożliwe?

- W każdym razie ja nie rozumiem.

- Więc po prostu odrzucasz to jako głupstwa. - Pokiwała głową. - Ja też tak kiedyś robiłam, ale teraz wiem, że Mikkel ma rację. Jens nie miał ochoty dalej w ten sposób rozmawiać.

- Może to znak, że Lina czuje się lepiej...

- Tak, tak może być.

Elizabeth uśmiechała się, chcąc dodać mu otuchy, ale w głębi duszy była pewna, że Mikkel wie coś, czego nie chce powiedzieć.

Koło obiadu przyszła Ane z wiadomością, że mają gościa. Elizabeth wytarła ręce w fartuch i wyszła na dziedziniec, by go powitać.

- Dzień dobry, lensmanie, długo cię u nas nie było.

- No właśnie, czasem muszę wyjechać. Obowiązki wzywają mnie też w inne miejsca. Ale tym razem zabawiłem dłużej niż planowałem. - Wysiadł z bryczki, która pod jego ciężarem wyraźnie przechyliła się na bok. Zaraz jednak wróciła do normalnej pozycji. Elizabeth mogłaby przysiąc, że koń odetchnął z ulgą. W każdym razie parskał przez swoje wielkie chrapy.

- Dostałem wiadomość, żeście mnie szukali - powiedział lensman, ocierając spocone czoło.

- Tak, szukaliśmy cię, ale chodźmy do środka. Kristian zaraz będzie, Maria pobiegła go zawiadomić. My wejdziemy do domu, a Lars tymczasem napoi twojego konia.

- Jaki gorący dzień - narzekał lensman, wchodząc po schodach.

Elizabeth zgadzała się z nim, chociaż właściwie wiosenne powietrze było dość ostre. Wprowadziła gościa do salonu i poprosiła, by usiadł. Wkrótce dołączył do nich Kristian. Wyciągnął rękę na powitanie, ale nie siadał.

Ane przyniosła kawę i ciasteczka, rozstawiła wszystko na stole i zniknęła. Kristian wskazał gestem szafę z alkoholami.

- Chyba nie będę częstować lensmana koniakiem, bo i tak zawsze odmawia.

- Dzisiaj jednak przychodzę w prywatnej sprawie - uśmiechnął się tamten. - Więc tym razem nie odmówię i chętnie wypiję kieliszeczek. Kristian nalał do dwóch kieliszków, jeden podał lensmanowi. Przepili do siebie.

- Jak już powiedziałem, doniesiono mi, że mieliście do mnie jakąś sprawę - zaczął lensman. - Co takiego leży wam na sercu? Wtrąciła się Elizabeth:

- Jakiś czas temu byłam w sklepie i Peder powiedział mi, że ukradziono mu kieszonkowy zegarek.

- To się zgadza - potwierdził lensman. - Już prawie o tym zapomniałem.

- Ale złożyło się tak - podjął Kristian - że ten zegarek mam ja, podobny... bardzo podobny do tego, który ukradziono Pederowi. Pamiętasz pewnie, że oglądaliśmy go, kiedy byłeś u nas ostatnio? Lensman przytakiwał.

- Tak, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze o kradzieży.

- Ja mój kupiłem od pewnego człowieka w Kabelvaag - rzekł Kristian spokojnie. - Rzecz jasna nie pytałem, skąd go wziął. Działałem przecież w dobrej wierze. Lensman przytaknął znowu.

- Oczywiście. Czy mogę go teraz zobaczyć. Kristian wyjął zegarek z szuflady i podał lensmanowi. Ostatnimi czasy przechowywał go pod zamknięciem. Elizabeth uznała, że skoro zegarek pochodzi z kradzieży, to mąż nie może go używać. Lensman z wielką uwagą przyglądał się zegarkowi.

- Tak, to z pewnością ten sam - rzekł w końcu. - Popatrzcie tutaj - stukał palcem w kopertę. - Tutaj brak jednej części ozdoby. W zegarku Pedera też tak było.

Elizabeth miała wrażenie, że Kristian jakby się skurczył. Widocznie miał nadzieję, że to się tak nie skończy. Przeniosła wzrok na lensmana.

- Pamiętasz, co powiedziałeś, kiedy rozmawiałeś z nami jakiś czas temu? Lensman wzruszył swoimi potężnymi ramionami.

- Widuję wiele rzeczy, nie jestem w stanie wszystkiego wyjaśnić. Poza tym nigdy by mi nie przyszło do głowy, że Kristian mógłby ukraść zegarek w sklepie. No i przecież tego nie zrobił - dodał. Obracał zegarek na wszystkie strony. - Nie mogę tylko pojąć, jak to się znalazło w Kabelvaag.

- No właśnie - rzekła Elizabeth, patrząc w oczy Kristianowi. - Widocznie ktoś go zabrał, korzystając z nieuwagi Pedera, a potem sprzedał do Kabelvaag. A może złodziej stamtąd pochodzi? Lensman wsunął zegarek do kieszeni.

- No to przynajmniej Peder będzie zadowolony - rzekł. - Jeśli chcecie, to nie powiem, że właśnie od was go dostałem.

- Dziękuję. Tak byłoby najlepiej - rzekła Elizabeth z ulgą. - Sam wiesz, jak ludzie gadają. Czy mu powiesz?

- Coś wymyślę - lensman opróżnił kieliszek. - No a teraz muszę ruszać dalej. - Już chciał wstawać, ale Elizabeth go powstrzymała.

- Ja mam jeszcze coś na sercu. Otóż Bergette dostała list od rodziny Sigvarda.

- Słyszałem o tym - przyznał lensman. - Bergette przyszła, żeby mnie o tym poinformować.

- Sigvard jest w drodze na północ - powiedziała Elizabeth.

- Jeśli to on... - lensman urwał nagle, jakby powiedział coś nie w porę.

- Jeśli on co? - Kristian marszczył czoło, wpatrując się w gościa. Lensman nagle zaczął się śpieszyć, rozglądał się rozbieganym wzrokiem.

- Nie, nic, tylko się przejęzy... tak tylko głośno myślałem. No to dowidzenia i dziękuję za poczęstunek. Znowu wymieniono uściski dłoni i zanim ktokolwiek zdążył odetchnąć, lensman znalazł się za drzwiami. Elizabeth i Kristian też wyszli, stali na schodach i patrzyli w ślad za nim.

- Jak myślisz, co on chciał powiedzieć? - spytała Elizabeth.

- Nie wiem, ale chodziło o Sigvarda, to jedno jest pewne. Po prostu nie chciał, żebyśmy to wiedzieli, przynajmniej jeszcze nie teraz.

Elizabeth zrobiło się zimno i weszła do środka. W tym ostrym wiosennym powietrzu jest jeszcze powiew zimy.

Rozdział 12

Elizabeth brała produkty, które podawał jej Peder i układała w torbie.

- Widzę, że to już niedługo - powiedział, wskazując jej wielki brzuch.

- Teraz to już może się zacząć w każdej chwili - odparła. - I dobrze, bo muszę przyznać, że zaczyna mnie to już męczyć. Peder uśmiechnął się.

- No, no, ale będzie radość w Dalsrud, jak urodzi się dziedzic. Może Kristian doczeka się syna, który z czasem przejmie dwór.

- Kiedy rodziłam moje pierwsze dziecko, też była wielka radość - odpowiedziała Elizabeth. - A czy to będzie chłopiec czy dziewczynka, to dla nas wszystko jedno. Żeby tylko dziecko urodziło się żywe i zdrowe, to będziemy dziękować Bogu. Peder zaczerwienił się i zaczął przestawiać jakieś słoiki na ladzie.

- No, naturalnie, to jasne, pewnie. Niech mnie Elizabeth źle nie rozumie. Elizabeth uniosła brwi.

- A czy tu było coś niezrozumiałego? Peder najwyraźniej nie miał nic do powiedzenia, nie wiedział, jak wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji.

- Dziękuję za zakupy - rzekła Elizabeth krótko. Uff, myślała ze złością. Ten głupek wyobraża sobie, że nowe dziecko będzie ważniejsze od Ane dlatego, że ona urodziła się w skromnych warunkach, a to przyjdzie na świat w bogatym domu. Żadna matka jednak tak nie myśli. I to właśnie powinna była mu powiedzieć. Nagle przypomniała sobie o zegarku i wróciła do sklepu.

- Mogłabym jeszcze przyjrzeć się ozdobom, które sprzedajesz? Usłużnie podsunął jej tacę z precjozami i wzrok Elizabeth natychmiast padł na kieszonkowy zegarek.

- Nie tak dawno temu Elizabeth pytała o prezent dla męża. Może to by się nadało? - spytał Peder, podając jej zegarek. Elizabeth wzięła go drżącą ręką. Obracała przez chwilę, jakby widziała pierwszy raz.

- Jaki piękny - powiedziała. - Wyjątkowo piękny kieszonkowy zegarek.

- Prawda? - przytakiwał Peder. - To ten, który mi ukradziono.

- Co też ty mówisz? - próbowała wyglądać na zaskoczoną. - I co, złodziej postanowił go zwrócić?

- Lensman - sprostował Peder.

- Jak to, lensman ukradł zegarek? Nie, teraz chyba przesadziłam.

- Nie, nie - protestował Peder wyraźnie zniecierpliwiony. - Lensman przyłapał tego, który miał zegarek i przyszedł sprawdzić, czy to ten, który mi ukradziono.

- A kim był złodziej? Peder podrapał się po łysej czaszce.

- Cóż, myślę, że on tego nie powiedział. Chociaż tego dnia gadał tyle, że chyba nie wszystko do mnie dotarło. Elizabeth wie, lensman używa tylu pięknych słów, że człowieka może rozboleć głowa, a poza tym jego obowiązuje tajemnica służbowa.

- No człowiek twojej pozycji - rzekła Elizabeth. - Tyle masz na głowie.

- Co prawda, to prawda. Najważniejsze jednak, że zegarek wrócił na miejsce. Znalazła Elizabeth cos' ładnego?

- Nie, może innym razem. - Uśmiechnęła się i pożegnała.

Na okrągłej twarzy Pedera pojawiło się coś na kształt urazy. Najwyraźniej spodziewał się, że ubije dobry interes. Opanował się jednak i uprzejmie ukłonił na pożegnanie.

Elizabeth podeszła do drzwi, ale przystanęła, bo usłyszała fragment rozmowy prowadzonej w głębi sklepu.

- Tak, oni mówią, że Sigvard krąży po okolicy - zapewniała jakaś kobieta. - Jeden Bóg raczy wiedzieć, co się dzieje. I co Bergette na to powie? Elizabeth cofnęła się ponownie i udawała, że ogląda coś na półce.

- Czyż on nie pojechał na południe do jakiejś pracy? - pytała druga kobieta.

- No tak, tak było. W każdym razie Bergette tak mówiła. Ale dlaczego teraz zjawia się tutaj jak ktoś wyjęty spod prawa?

- Chciałaby Elizabeth tę tabakierkę? - to Peder podszedł znowu, gotów do usług.

- Co? - Elizabeth dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyciska do piersi jakiś przedmiot. - Nie, nie chcę jej kupić, bardzo żałuję. - Odłożyła pośpiesznie tabakierkę na miejsce i zaczerwieniona wybiegła ze sklepu.

Koń na jej widok zarżał cicho. Elizabeth położyła mu rękę na karku i głaskała zamyślona. To koń Ane. Córka jeździ wierzchem w każdej wolnej chwili, ale zwierzę trzeba też układać do chodzenia w zaprzęgu. Elizabeth popatrzyła na mieniący się w słońcu fiord. Wysoko nad górami świeciło słońce, zabarwiając nagie skały na czerwono, niczym miedź. Czerwiec to wspaniały miesiąc, pomyślała, dopóki pogoda dopisuje. Żeby następny miesiąc też był taki!

Kobiety wyszły ze sklepu. Najwyraźniej teraz rozmawiały o czymś innym. Elizabeth włożyła zakupy do bryczki i uśmiechała się do nich przyjaźnie. One kłaniały się najwyraźniej zdziwione, że Elizabeth w ogóle zwróciła na nie uwagę. Znają się przecież tylko z widzenia, nawet nie zawsze mówią sobie dzień dobry.

- Jaka piękna pogoda - zaczęła. - Żeby się taka utrzymała przez całe sianokosy, to nie będę narzekać. Kobiety kiwały głowami, ale wciąż były czujne.

- Tak, tak, czeka nas mnóstwo pracy - ciągnęła Elizabeth. - Na szczęście owce wyszły już w góry, to można oszczędzić na paszy. Przednówek dla wszystkich był trudny. Kobiety odtajały. To sprawy dotyczące wszystkich, zarówno biednych, jak i bogatych.

- Oj, tak, tak, nie ma co mówić - przytakiwała jedna. Elizabeth powiedziała jeszcze coś o pogodzie, a potem skierowała rozmowę na Sigvarda.

- Nie wiem, czy to prawda, co ludzie gadają, że Sigvard wrócił w te okolice. Słyszałyście może coś?

- No, to prawda, ludzie gadają - przytakiwała jedna z kobiet. - W każdym razie pokazał się ktoś bardzo do niego podobny. Może to jakiś kuzyn.

- Phi - prychnęła ta druga. - Sigvard pochodzi z dobrej rodziny, a tacy nie chowają się po lasach. Ale jeśli o to chodzi... ci, którzy go widzieli, mówią, że bardziej przypomina upiora, obdarty, zarośnięty, z włosami do ramion. Elizabeth zesztywniała, udawała jednak obojętność.

- Tak, ja też słyszałam, że jakoby ukrywa się w lesie. Ale gdzie dokładnie?

- Podobno ktoś go widział w zrujnowanym komorniczym obejściu. Tam została już tylko chałupa, obora zawaliła się dawno temu. No i ta zagroda należy do niego, więc nie popełnia przestępstwa. Ale dlaczego on tam mieszka? Czyżby Bergette nie chciała go wpuścić do domu? - Obie kobiety zachichotały. Elizabeth stała zamyślona. Wiedziała, o której komorniczej zagrodzie mówią. Naprawdę Sigvard tam siedzi?

- A ja to znowu słyszałam, że ludziom ginie żywność ze spichlerzy - dodała jedna z kobiet.

- Uff - Elizabeth próbowała się uśmiechać. - Nie, powinnam już ruszać ku domowi. Dziękuję za rozmowę.

Jedna z kobiet, jąkając się, wskazywała na brzuch Elizabeth. Pewnie ma jakieś pytania, domyślała się Elizabeth, ale nie czekając, wsiadła do bryczki i cmoknęła na konia.

Nie mogła opanować przerażenia. Dlaczego Sigvard już teraz wrócił na północ? Od jak dawna się ukrywa? Czy to on kradnie ludziom jedzenie ze spichlerzy?

- Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich - wyszeptała, czując, że mimo upału cała drży.

- Sigvard wrócił - powiedziała natychmiast, jak tylko przekroczyła próg kuchni w Dalsrud. - Kristian, zawiadom lensmana. Koń Ane jest gotowy do drogi.

- Co ty mówisz? - Kristian odstawił filiżankę z kawą i odłożył kostkę cukru, którą zamierzał wsunąć do ust.

- W sklepie rozmawiałam z dwoma kobietami. Powiedziały mi, że wielu ludzi już go widziało, a innym ginie jedzenie.

- No, ale gdzie on mieszka? - spytała Helene, wycierając ręce w fartuch.

- To tu, to tam. Przeważnie w lesie. Trzyma się w ukryciu, o ile mi wiadomo. Idź już, nie siedź tak!

- A moja kawa?

- Będziesz mógł wypić tyle kawy, ile zechcesz, ale później. Teraz idź już do lensmana! A ja chyba pójdę do Bergette, żeby ją powiadomić. Kristian znalazł się za drzwiami, zanim ktokolwiek zdążył odetchnąć. Obłok kurzu wzbił się nad dziedzińcem, kiedy galopem wyjechał.

- A ty usiądź i odpocznij - powiedziała Helene.

- Świeże powietrze też mi nie zaszkodzi - odparła Elizabeth.

- W każdym razie uważaj na siebie.

- O co ci chodzi?

- Nosisz dziecko w brzuchu. Do porodu już niedaleko. Elizabeth wiedziała, że nie zniesie więcej dyskusji. Jest silna, czuje się dobrze i nic nie wskazuje na to, że dziecko miałoby się urodzić właśnie dzisiaj. Akurat teraz, kiedy tyle innych rzeczy zajmuje jej myśli. Bez słowa skinęła zebranym przy stole i wyszła. Szła szybko. Żeby tylko nie było za późno! A co, jeśli Sigvard zdążył już odwiedzić dwór? Jedyna pociecha to to, że Bergette ma rewolwer. Elizabeth przeniknął dreszcz. Gdyby była na miejscu tamtej, to by go użyła. Rozmawiały o tym obie i zgadzały się, że każda matka zrobi wszystko, by ochraniać swoje dziecko.

Na drodze za nią ukazał się wóz zaprzężony w jednego konia. Odwróciła się, żeby zobaczyć kto to i rozpoznała parobka Bergette. To człowiek godny zaufania, ten, którego spotkała ostatnio u przyjaciółki. Chłopak zatrzymał konia.

- Dzień dobry, dokąd pani idzie? A może gdzieś podwieźć? Elizabeth zastanawiała się przez chwilę.

- Widzę, że wracasz do domu?

- Tak.

- A mógłbyś przekazać Bergette wiadomość ode mnie?

- Oczywiście.

- To powiedz jej, że Sigvard pojawił się w okolicy. Ogorzała twarz parobka zbladła, ręce mocniej zacisnęły się na lejcach.

- Co też pani mówi?

- Ukrywa się tu gdzieś w pobliżu i kradnie jedzenie ze spichlerzy, tak przynajmniej ludzie mówią. Kristian pojechał ostrzec lensmana.

- Natychmiast przekażę wiadomość - rzekł parobek z powagą.

- Znakomicie, to się pośpiesz.

Chłopak ściągnął lejce i cmoknął na konia. Wkrótce wóz zniknął w chmurze pyłu.

Elizabeth stała na drodze. Nagle przyszła jej do głowy szalona myśl, wpatrywała się teraz w pewien konkretny punkt w lesie. W pobliżu znajduje się owa opuszczona komornicza zagroda. Może mogłaby... ale co będzie, jeśli on tam jest? Rozejrzała się lękliwie wokół, jednak podjęła decyzję i szybkim krokiem ruszyła przez las. Ścieżka była prawie niewidoczna, zarośnięta. Elizabeth potykała się o korzenie drzew, ślizgała na zgniłych liściach. Drzewa stały blisko jedno przy drugim, tylko cieniutkie promyki słońca przedzierały się przez korony drzew. Śpiewały ptaki, poza tym jednak było cicho. Nawet jeden podmuch wiatru nie poruszał liśćmi. Niemal słyszała bicie własnego serca. Obejrzała się, by ocenić odległość od drogi. Może powinna zawrócić? Co spodziewa się znaleźć w chacie?

- Coś, co by świadczyło, że Sigvard tu bywa - powiedziała półgłosem.

Słowa zabrzmiały dziwnie w tej ciszy. Wilgotny chłód przenikał przez ubranie. Rozcierając ramiona, szła dalej. Po prostu po to, żeby znaleźć się znowu w cieple słońca, przekonywała sama siebie. Zrujnowana niewielka chata stała na skraju zagajnika. Dach się zapadał, następnej zimy pewnie runie pod ciężarem śniegu. Ściany przegniłe, szyby w oknach powybijane. Elizabeth wiedziała, że obora zawaliła się już dawno temu. Nigdzie najmniejszego znaku życia.

Czubkiem buta podrapała w ziemi. Biedni ludzie, którzy tu niegdyś mieszkali, pomyślała. Ziemia jest nieurodzajna, skalista, nie można się spodziewać dochodów z gospodarstwa. Ale przynajmniej było tu nieco jaśniej, las wokół domu nie rozrósł się tak gęsto.

Nasłuchiwała, ale docierała do niej jedynie cisza. Wciągała powietrze przez nos, żeby stwierdzić, czy nie poczuje niedawnego dymu. Jeśli jednak Sigvard tu przychodzi, to z pewnością nie rozpala ognia. To by wzbudziło zainteresowanie mieszkańców wsi. Bezszelestnie skradała się w stronę chaty, przystawała raz po raz i nasłuchiwała, wciąż czujna.

Drzwi były uchylone. Popchnęła je lekko stopą i podskoczyła, bo zawiasy skrzypnęły żałośnie. Izba, do której weszła, pogrążona była w gęstym mroku. Zdrętwiała na myśl o tym, że on może tu siedzieć. Stała, czekając, aż oczy przywykną do ciemności. Powoli zaczynała rozróżniać kontury starej pryczy pod ścianą, stołu, któremu brakowało jednej nogi, i pieca. Nic więcej nie było. Stanęła pośrodku pomieszczenia. Najpierw przyjrzała się palenisku, ale, tak jak się spodziewała, nic nie wskazywało, że ostatnio ktoś go używał.

Szczur przemknął tuż przy jej stopach. Elizabeth odskoczyła przestraszona. Potrafi jeszcze znieść mysz, często się je spotyka na sianie i w oborze, ale szczury są zbyt wielkie i zbyt paskudne, budzą w niej dreszcz obrzydzenia. A poza tym te wszystkie historie, które ludzie o nich opowiadają - słyszała na przykład, że szczur może się wdrapać do kołyski niemowlęcia i przegryźć mu gardło. Elizabeth nie była pewna, czy w to wierzyć, ale opowieść potęgowała jeszcze niechęć do szkodników. Na blacie stołu leżała gruba warstwa kurzu. Widać było jednak, że ktoś go dotykał. Zdradzały to odciski palców. A co z pryczą? Podeszła bliżej i macała ręką siano. Wyglądało na to, że nie leży ono tu zbyt długo, a nawet sprawia wrażenie całkiem świeżego. Czyżby ostatnie wiązki zostały ukradzione ze stodoły w pobliżu? Nagle poczuła pod palcami coś twardego, pomyślała o szczurze. Serce zabiło jak szalone.

- Szczur jest kosmaty i miękki - powiedziała sama do siebie i pomacała jeszcze raz. Jest! Wzięła to, co znalazła i podeszła do drzwi. Metalowy guzik. Pewnie srebrny. Przyglądała mu się uważnie. Nikt, kto niegdyś mieszkał w tym domu, z pewnością nie posiadał takiego skarbu. Guzik musiał zgubić Sigvard!

Wróciła do izby. Nie jest to wystarczający dowód, nawet gdyby Bergette potwierdziła, że Sigvard taki posiadał, a potem by się okazało, że go zgubił.

Nagle na dworze rozległ się trzask łamanej gałązki. Podskoczyła przerażona. Czuła pulsowanie krwi w uszach, wyginała ciało niczym napięty łuk. Chciała uciekać, ale nie była w stanie się ruszyć.

Oddech miała krótki i urywany. On tu idzie!

Dlaczego ja to robię, zastanawiała się, ale było za późno, by żałować. Ściskała w ręce guzik. Jeśli znajdą ją tu martwą, to na pewno połączą ten guzik z przestępcą, myślała. Drugą ręką osłaniała brzuch.

Jakiś cień przesunął się za brudnym oknem. Elizabeth wstrzymała dech. Czy tak ma umrzeć? To przecież niesprawiedliwe! W dodatku nosi w sobie jeszcze inne życie, niewinne, które wkrótce miało się pojawić na świecie. Dziecko Kristiana, na które on czekał tak długo, i za którym tak tęsknił. No i Ane, biedactwo, która zostanie całkiem sama, bez ojca i matki!

Łzy zaczęły spływać po policzkach. Jeszcze tylu rzeczy nie zrobiła, tyle chciałaby przeżyć, zanim umrze. W końcu ma zaledwie trzydzieści jeden lat. Mogła ich mieć przed sobą jeszcze bardzo dużo.

Pragnęła patrzeć, jak dzieci dorastają, chciała niańczyć wnuki, zestarzeć się, mieć siwe włosy, chciała...

Na dworze trzasnęła kolejna gałązka. Ten człowiek nawet nie próbuje zachowywać się cicho. Jak długo ją obserwował? Pewnie sprawia mu przyjemność tak się z nią bawić. Złapał ją niczym mysz w pułapkę, dobrze o tym wie i rozkoszuje się swoją przewagą.

Ale nie pójdzie mu łatwo, Elizabeth nie podda się bez walki. Znowu pojawiła się złość. Chciała walczyć o swoje dzieci niczym lwica. Nie spuszczała wzroku z drzwi. Po omacku szukała czegoś do obrony, palce natrafiły na jakiś twardy przedmiot... Bogu dzięki! To gruby kij, który stał oparty o ścianę. Chwyciła go mocno, gotowa zadać cios.

Coś wypełniło drzwi i pokój pogrążył się w jeszcze większych ciemnościach. Nagle cień wydał z siebie przeciągły ryk. Elizabeth opadła na ziemię i wypuściła kij z ręki. To krowa! Elizabeth siedziała na podłodze wstrząsana mieszaniną śmiechu i płaczu. Ulga była nieprawdopodobna. Żyje i będzie żyć.

Nie miała pojęcia, jak długo tak siedzi, czuła tylko, że krzyż jej zesztywniał, a twarz jest mokra od łez.

W końcu jakoś wstała, kij odstawiła na miejsce pod ścianą, i wciąż ściskając w ręce guzik, wyszła na dwór.

Kawałek dalej, na ścieżce, odwróciła się i długo przyglądała małej chacie. I wtedy spostrzegła jakąś postać przemykającą między drzewami. Tym razem to nie było zwierzę. To mężczyzna. Mężczyzna o długich włosach i gęstej brodzie. Sigvard.

Zebrała spódnicę i rzuciła się do ucieczki, biegła, aż poczuła w ustach smak krwi, nogi się pod nią trzęsły, nie zatrzymała się jednak, dopóki nie znalazła się na drodze do Dalsrud. Wtedy dopiero pozwoliła sobie odpocząć i trochę się ogarnąć. Nie ma powodu, żeby domownicy dowiedzieli się, co zrobiła, nakrzyczeliby tylko na nią, zresztą jak najbardziej słusznie, myślała ze wstydem. A srebrny guzik przy najbliższej okazji pokaże Bergette.

Ostatni raz spojrzała za siebie. Las trwał w ciszy i mroku.

Rozdział 13

- Muszę na chwilę wyjść - powiedziała Elizabeth, wstając pośpiesznie ze stołka do dojenia. - Maria, zajmij się mlekiem. Siostra usiadła na jej miejscu.

- Boli cię brzuch?

- Tak - Elizabeth wybiegła za drzwi.

W wygódce usiadła i objęła ramionami brzuch. Zastanawiała się, co czuje. Zwyczajny ból czy fałszywe skurcze. Ostatnio pojawiały się one dość często. Czasami bywały bolesne, ale nie na tyle, by nie mogła ich ukryć. Czy teraz to się już zaczyna na serio? Zgodnie z zapiskami w kalendarzu właśnie w tym czasie może spodziewać się rozwiązania. Posiedziała jeszcze chwilę, potem wstała i uporządkowała ubranie. Teraz miała pewność: zaczynają się skurcze. Wiedziała, że to musi potrwać, podobnie było, kiedy rodziła Ane. Chodziła z bólem przez cały dzień, Ane przyszła na świat dopiero w nocy. Nie ma sensu jeszcze komuś mówić, pomyślała. Natychmiast by ją zapakowali do łóżka, a wtedy dzień będzie nieznośnie długi. Przypomniała sobie, że tamtego dnia, kiedy oczekiwała Ane, płukała pranie w rzece. Tak jest, dzisiaj też będzie pracować jak wtedy, przynajmniej dopóki potrafi ukryć przed domownikami, co się dzieje. Kiedy wróciła do obory, Maria cedziła mleko.

- Przeszło ci?

Elizabeth skinęła i zabrała się do pracy. Jeśli będę w ruchu, to przyśpieszę skurcze, myślała, a wtedy może dziecko urodzi się przed wieczorem. Robienie masła przekazała Helene.

- Zmieniajcie się z Marią - powiedziała i wyszła. Spokojnie poszła na górę. Tam wyjęła dziecięce ubranka, które przygotowała kilka dni wcześniej: małe koszulki, kaftaniki i miękką kołderkę do owinięcia maleństwa. Położyła je na swojej skrzyni. Potem z szafy na korytarzu wyjęła świeżą bieliznę pościelową. Wybrała rzeczy najstarsze, mocno sprane, których nie szkoda będzie poplamić krwią. Zaniosła to wszystko do sypialni, dołożyła czystą nocną koszulę, kilka szmat na podkłady i czystą bieliznę. Z szuflady komody wyjęła małe nożyczki i dwie tasiemki do przewiązania pępowiny. Miednica stała na umywalce. Najważniejsze rzeczy były więc gotowe, teraz trzeba tylko czekać. Najpierw w szyby uderzyło kilka grubych kropel deszczu. Pierwsza zauważyła je Elizabeth.

- Musimy biec, zebrać pranie - zawołała, wstając. Na schodach jednak musiała się zatrzymać, bo przeszył ją gwałtowny ból. Myślała, że nikt jej nie widzi, ale podbiegła Helene.

- Co ci dolega? - spytała, chwytając ją za ramię.

- Nic takiego, brzuch mnie trochę boli. Zajmijmy się lepiej praniem, bo zmoknie - Elizabeth wyprostowała się i zmusiła do uśmiechu, idąc w stronę sznura z bielizną. Obie miały pełne naręcza ubrań, biegły do domu, a deszcz zacinał w plecy.

- Boże kochany, co za pogoda - westchnęła Maria, rozkładając powłoki i prześcieradła na stole. - Zaraz wezmę się do prasowania. Trochę wilgoci nie zaszkodzi, pójdzie mi łatwiej. Elizabeth skinęła głową i bez słowa wyszła z kuchni. Helene ruszyła w ślad za nią.

- Co ty mi opowiadasz o bólu żołądka? Przecież widzę, że zaczęły się skurcze. Elizabeth potwierdziła.

- Poprzednio też tak było, ale poród zaczął się dopiero w nocy. Nie chcę się jeszcze kłaść.

- Nie, nie, tylko spokojnie. Przygotowałaś już wszystko, co trzeba? - Tak.

- Świetnie. To teraz posiedź sobie w salonie. Poczytaj książkę, albo rób na drutach, zresztą co chcesz, tylko nie bierz się do ciężkiej pracy. Obiecaj mi to.

- Będziesz przy mnie, jak to się już zacznie?

- Oczywiście, że będę. Będę cię wspierać i pocieszać, jak tylko potrafię.

Elizabeth wzięła książkę i próbowała czytać, ale wpatrywała się w litery, nie rozumiejąc, co czyta. Wobec tego wyjęła robótkę, ale też nie potrafiła się na niej skoncentrować. Skurcze pojawiały się i znikały, wciąż były słabe. Wiedziała, że musi zbierać siły na to, co jeszcze przed nią. Z Ane poród był lekki, ale nie ma pewności, czy tym razem będzie podobnie.

Obserwowała deszcz, patrzyła na strumienie spływające po szybach. Westchnęła i przymknęła oczy. Jak dobrze siedzieć w przytulnym pokoju w taką pogodę. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się szeroko. Za kilka godzin będzie matką dwojga dzieci. Cudowna myśl. Wkrótce pozbędzie się wielkiego brzucha, a zamiast tego będzie tulić do piersi nowonarodzone dziecko. Maleńką istotę, wymagającą jej obecności przez okrągłą dobę, ssącą mleko z jej piersi, rozpoznającą zapach matki. Dziecko, które potrzebować będzie pociechy i miłości, suchych pieluch wiele razy w ciągu dnia, niewinne i bezradne. Ale ona będzie się nim opiekować i ochraniać, jak tylko potrafi. Ciekawe, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka?

Położyła rękę na brzuchu i poczuła gniewne kopanie. A jeśli urodzi się dziewczynka podobna do Kristiana? Mieliby w takim razie jedną jasnowłosą i jedną ciemnowłosą. Albo może będzie to jasnowłosy chłopczyk? Uśmiechnęła się. Kto się ukrywa w jej wnętrzu? Kristian otworzył drzwi i stanął na progu.

- Elizabeth, widziałaś... - przerwał w środku zdania i przyglądał się żonie badawczo. - Co się dzieje?

- Zaczęło się - odparła, czując właśnie w tym momencie przeszywający ból.

- To muszę nagrzać wody, wezwać Helene i doktora. Bardzo cię boli?

- Nie, no coś ty, nic się przecież jeszcze nie dzieje, Helene o wszystkim wie, będziemy długo czekać.

- A skąd ta pewność? - podszedł do żony.

- Bo czuję. Gdyby porody odbywały się tak szybko, to Biblia mówiłaby nieprawdę.

- Co masz na myśli?

- Przecież w Biblii napisano: W bólach rodzić będziesz dzieci swoje. Kristian uśmiechnął się.

- A to dopiero! - Ukląkł przed nią i położył ręce na jej podołku. - Czy mogę z tobą zostać? Czy może wolałabyś położyć się w sypialni?

- Kristian, proszę cię. Możesz powiedzieć wszystkim w domu, co się dzieje, ale nie rób zamieszania. Ja sobie radzę, czas jeszcze nie nadszedł, a jakby co, to wiem, co robić. To będzie dla mnie długi dzień, ale pozwól, żebym sama decydowała. Podniósł się niechętnie.

- Skoro tak uważasz... zawsze byłaś uparta. Poklepała go po dłoni.

- Bądź tak dobry i daj mi papier listowy a także coś do pisania. Zacznę pisać list do Bertine. Oni też powinni wiedzieć, że nowy obywatel świata jest w drodze.

Nie śpieszyła się, pisała list wolno, z przerwami. A to pospacerowała trochę po pokoju, a to porobiła na drutach, cały czas pogrążona w myślach. Raz po raz ktoś do niej zaglądał, pytali, czy czegoś nie potrzebuje, czy nie jest głodna albo spragniona. W kuchni szykowano podwieczorek, ale... Zjadła razem ze wszystkimi. Skurcze były teraz częstsze, a ból coraz większy. Mimo to Elizabeth wciąż zwlekała. Żeby tylko wszystko poszło dobrze! Dość się napatrzyła na porody, by sądzić, że to oczywistość, która dokonuje się bez problemów. Jej wzrok padł na Jensa. Widziała w jego oczach zatroskanie. Czy on też myśli o tamtym dniu, kiedy rodziła się Ane? Wtedy wszystko układało się jakby samo z siebie. Chociaż Jens, biedak, nie wiedział, co robić.

Nadszedł wieczór, a ona wciąż siedziała w izbie. Z kuchni docierały do niej zwykłe, domowe odgłosy. Dziewczyny zajęte były pracą, dom jest bezpieczny, myślała, wstrzymując dech przy kolejnej fali bólu. Wydaje się to jakieś nierzeczywiste, uśmiechała się blado sama do siebie, ktoś szykuje jedzenie, ktoś zmywa, a ktoś inny rodzi dziecko.

Kiedy ból był trudny do zniesienia, czuła się osamotniona, ale kiedy mijał, pragnęła siedzieć tu w samotności, żeby nikt jej nie przeszkadzał. W końcu stwierdziła, że czas nadszedł - dziecko nie może dłużej czekać. Otworzyła drzwi, żeby zawołać Kristiana i drgnęła, kiedy mąż zerwał się z krzesełka na korytarzu.

- Tutaj siedzisz?

- Przegoniłaś mnie, kiedy ostatni raz próbowałem wejść, więc...

- Przepraszam cię, Kristian - pogłaskała go po policzku.

- Zdaje mi się, że to już niedługo. Możesz wezwać doktora.

- Zauważyłaś, że coś jest nie w porządku?

- Nie, ale boję się, żeby nie powstały komplikacje. Trzeba wykorzystać każdą szansę, jeśli lekarz jest wolny, to niech do mnie przyjedzie. Ledwo Elizabeth zdążyła dokończyć zdanie, Kristiana już nie było. Wpadł do kuchni.

- Helene, idź do Elizabeth, trzeba ją zaprowadzić na górę.

Służąca pobiegła, ujęła Elizabeth pod pachy i wspierając, poprowadziła schodami na górę. Pomogła jej włożyć czystą nocną koszulę, zaplotła na nowo warkocz, głaskała i pocieszała, kiedy bóle stawały się nieznośne.

- Nie pamiętam, żeby tak mnie bolało, kiedy rodziłam Ane - zawodziła Elizabeth, zginając się przy każdym kolejnym skurczu.

- Pewnie po prostu o tym zapomniałaś - tłumaczyła Helene. - Mam ci masować plecy? Może to by pomogło.

- Tak, masuj, mocno! - Elizabeth chwyciła spódnicę Helene i przywarła do niej. Wiedziała, że powinna oddychać spokojnie dla dobra dziecka i własnego, ale nie była w stanie. Za bardzo cierpiała. Łatwiej było oddychać, kiedy ból mijał.

- Nie, nie masuj już. Helene przestała.

- Dobrze, masuj dalej! Boże kochany, czy ten doktor nigdy nie przyjedzie - jęczała.

- Przyjedzie, przyjedzie zaraz, próbuj tylko odpoczywać między skurczami. Łatwo jej mówić, myślała Elizabeth ze złością. To nie ją boli.

- Ja już nie mogę, Helene, nie wytrzymam...

- Oczywiście, że wytrzymasz! Nikt nie jest taki silny i taki wytrwały jak ty - powtarzała Helene, chcąc jej dodać otuchy. Wstała i przyniosła mokrą szmatkę. - Pozwól, przemyję ci twarz, jesteś bardzo spocona.

Elizabeth pozwalała się pielęgnować, ale skurcze wstrząsały ciałem i pozbawiały ją sił. Jęczała niemal nieprzerwanie. Jak można wytrzymać coś takiego? Boże, a jak będę musiała zmagać się z tymi bólami przez całą noc?

- Dłużej tego nie zniosę. Może dziecko urodzi się dopiero jutro - w tym krzyku była rozpacz.

- Urodzi się w nocy - rzekła Helene spokojnie.

- A skąd ty możesz to wiedzieć?

- Tak czuję. I przy takich bólach powinno się to stać niedługo. Skurcze też są prawie ciągłe. Elizabeth nie wiedziała, co o tym myśleć. Helene nie ma przecież żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o porody, wie tyle, co usłyszała od innych kobiet. Ale może to wystarcza. Może przyjaciółka ma rację. Trzeba uczepić się tej myśli, żeby wytrzymać. Jeszcze troszkę, tylko troszkę.

Ile razy sama powtarzała te słowa, by uspokoić rodzące kobiety? Dorte, Ragna, Lina, Bergette... Ale Bergette straciła jedno ze swoich dzieci. Teraz też się tak może zdarzyć. Dziecko może się zaklinować. Ona może stracić za dużo krwi, może dostać gorączki połogowej. Tyle powodów do strachu. Przeszył ją kolejny skurcz, najmocniejszy ze wszystkich. Elizabeth wrzasnęła, krzyczała z całych sił w nadziei, że to pomoże. Ale pomogło tylko na moment. Potem chciało jej się pić, poprosiła o wodę.

- Proszę - Helene przystawiła jej kubek do warg. Elizabeth piła łapczywie, a potem odsunęła rękę przyjaciółki. Na korytarzu rozległy się głosy i tupot stóp, po czym do pokoju wpadł Torstein. Za jego plecami mignęły twarze Kristiana i Ane. Co to, wszyscy stoją na korytarzu i czekają, zdziwiła się Elizabeth. Zaraz jednak znowu chwyciły ją bóle.

- Witaj, Elizabeth - rzekł doktor z uśmiechem. - Jak ci idzie? Momencik, zaraz cię zbadam. Muszę zobaczyć, jaki duży jest otwór. - Skinął jej głową i podszedł do umywalki.

Elizabeth krępowała się, że obcy mężczyzna ma ją oglądać i dotykać w ten sposób. Przymknęła oczy. Nic się na to nie poradzi. Helene stała obok i głaskała ją po policzku. To bardzo przyjemne, dawało poczucie bezpieczeństwa. Torstein działał szybko, ale ręce miał delikatne, ostrożne.

- Otwór nie jest wystarczająco duży - stwierdził. - Potrzebujemy jeszcze trochę czasu.

- Nie, nie mogę już czekać - wyszeptała Elizabeth. - Proszę cię! Teraz muszę przeć. - Chwyciła garściami kołdrę, wygięła plecy i zaczęła przeć.

- Nie, jeszcze nie teraz - zaprotestował doktor. - Jeszcze za wcześnie.

- Ale ja muszę!

- Nie, powiedziałem! Wstań, Elizabeth, oprzyj się o łóżko, to dziecko zsunie się w dół. To samo kiedyś Elizabeth mówiła do Dorte: wstań i chodź, tak jest najlepiej. A potem dziecko wypadło na kuchenną podłogę. Teraz musiała się roześmiać. Doktor i Helene popatrzyli na nią zdumieni, ale żadne się nie odezwało. Przypomniała sobie teraz, że Bergette też chodziła na jej polecenie. A Sigvard się na nią wściekł. Wiedziała jednak, że to pomaga i dlatego teraz zrobiła to, co Torstein kazał.

Poruszała biodrami tak, jak jej mówił, pozwalała, by Helene masowała jej krzyż, bo to łagodziło ból. Oddychaj spokojnie, oddychaj spokojnie, powtarzała sobie w duchu.

- Teraz muszę przeć - jęknęła.

- W takim razie kładź się! - krzyknął Torstein. - Albo lepiej uklęknij.

- Hę? - Elizabeth nie zrozumiała.

- Rób, co mówię. Bo w przeciwnym razie dziecko się zaklinuje. Elizabeth posłuchała bez protestu.

- Zaraz wracam - powiedział i wybiegł z pokoju. Słychać było glosy na korytarzu, potem czyjeś szybkie kroki na schodach. Elizabeth nie była w stanie się powstrzymać, musiała znowu zacząć przeć.

- Nie rób tego! - rzekła Helene surowo, kładąc jej rękę na plecach. Doktor wrócił.

- Muszę cię jeszcze raz zbadać. Elizabeth wciąż klęczała, ale musiała opaść na czworaki, żeby doktor mógł sprawdzić rozwarcie.

- Teraz wszystko w porządku - oznajmił. - Połóż się na plecach i przyj, kiedy ci powiem. Helene wzięła Elizabeth za rękę i zaczęła ją ściskać z całej siły. Rodząca krzyknęła. Przeciągłe wycie wypełniło pokój. Drzwi uchyliły się i w progu stanęła Ane. Podeszła do łóżka i bez słowa wsunęła rękę pod kolano Elizabeth, tak samo, jak Helene robiła z drugiej strony. Elizabeth uścisnęła dłoń córki, a wtedy doktor dał sygnał.

- Wszystko idzie dobrze - powiedział. - Zbliża się rozwiązanie.

- Ja widzę główkę - rozpromieniła się Helene. - Maleńką główkę.

- Rozedrze mnie na dwoje! - krzyczała Elizabeth. Ból był nie do wytrzymania.

- Główka wysuwa się coraz bardziej - donosiła Helene. - Popatrzyła na Elizabeth. - Pamiętaj, że tylko główka sprawia ból, reszta wyślizgnie się, a ty nawet tego nie zauważysz. Dwoma palcami pokazała, ile główki już widać. - Naprawdę zostało niewiele.

- Nie, nie przyj między skurczami - prosił Torstein. - Odpocznij trochę. - Umilkł i czekał. - Tak, teraz przyj.

- Rany boskie, czy wszyscy się na mnie gapią? - jęknęła Elizabeth.

- Wszystkie kobiety wyglądają tak samo - odparła Helene cierpko. - A Torstein dobrze wie, jak. O! Cała główka jest na zewnątrz! Najpiękniejsza na świecie główka - mówiła ochrypłym głosem, a oczy jej się zaszkliły. Wkrótce całe dziecko znalazło się na zewnątrz.

- To chłopiec - oznajmił doktor, podnosząc noworodka w górę.

- Jaki on siny - jęknęła Elizabeth niespokojnie. Nikt jej nie odpowiedział. Torstein stał odwrócony do niej plecami i zajmował się dzieckiem. Nagle rozległ się wściekły wrzask.

- Momencik - powiedział doktor, owijając dziecko w miękką kołderkę. - Kto przetnie pępowinę?

- Helene - oparła Elizabeth. Nie miała siły mówić. Łzy płynęły jej z oczu, śmiała się i płakała na przemian.

W końcu złożono jej dziecko w ramiona. Ostrożnie rozchyliła kołderkę. Cale ciałko pokryte było białym śluzem, naturalnym kremem. Elizabeth przyglądała się dziecku uważnie. Stwierdziła, że jest bardzo maleńkie i ma lekko przekrzywioną główkę. Torstein wyjaśniał, że mały leżał długo w przekrzywionej pozycji, musiał odwracać buzię. Helene stwierdziła stanowczo, że wszystko wróci do normy jeszcze tej nocy.

- Która godzina? - spytała Elizabeth, nie odrywając oczu od maleństwa.

- Urodził się sześć minut po drugiej - odparł Torstein znad umywalki.

- Byłaś bardzo dzielna - powiedziała Ane. - Ja bym czegoś takiego nie wytrzymała. Elizabeth uśmiechnęła się blado.

- Kiedy ty się rodziłaś, poród był łatwiejszy.

- Czy można odwołać obietnicę? - spytała Ane.

- Co masz na myśli?

- Zdaje mi się, że chyba mimo wszystko nie mam ochoty na rodzenie dzieci po tym, co tu widziałam. Elizabeth roześmiała się.

- Człowiek nie zawsze sam może w tych sprawach decydować, Ane, ale powiem ci, że wszystkie bóle zapomina się bardzo szybko.

- Ty może już zapomniałaś? - Ane wytrzeszczała oczy.

- Owszem, prawie. O, teraz idzie łożysko - stęknęła, czując słaby skurcz w brzuchu.

- Fe! - skrzywiła się Ane na widok zakrwawionej masy. Torstein zawinął to pośpiesznie w szmatę i włożył do emaliowanej miski.

- Później trzeba je zakopać - powiedział. - To poprzez łożysko dziecko jest odżywiane - dodał, zerkając spod oka na Ane. Dziewczyna się skrzywiła.

- Biedactwo - mruknęła.

Mały przestał płakać, popiskiwał tylko cichutko, szukając piersi. Kiedy ją znalazł, zaczął ssać łapczywie. Helene uklękła przy łóżku i ostrożnie wodziła palcem po jego policzku.

- Boże, że też mogłam przy tym być - rzekła głosem nabrzmiałym ze wzruszenia. Elizabeth widziała, że synek ma niebieskie oczka, podobnie jak wszystkie noworodki.

- Będzie miał na imię William - oznajmiła. - Po dziadku Kristiana. Zdecydowaliśmy o tym już dawno.

- Jakie piękne imię - zachwycała się Helene. - Czy mogę go wykąpać zanim woda ostygnie? Ane stała, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

- Czy mogę iść powiedzieć wszystkim?

- Tak, idź - uśmiechnęła się Elizabeth.

Torstein wytarł ręce i pozapinał rękawy koszuli.

- Byłaś dzielna - rzekł. - I wszystko poszło jak trzeba. Wprawdzie pępowina ułożyła się na szyi dziecka, ale to nie jest nic groźnego. Po prostu ją zdjąłem. Byłoby gorzej, gdyby się owinęła wokół szyjki.

Elizabeth słyszała, że dziecko protestuje przeciwko kąpieli. Biedny mały, pomyślała, ale już się cieszyła, że za chwilę znowu będzie go trzymać w ramionach. Teraz jest matką dwojga! To zupełnie nowe, bardzo dobre uczucie. Stała się bogatsza. Otrzymała dar. Parę łez potoczyło się po policzkach i spłynęło na poduszkę. Popatrzyła na doktora.

- Idź teraz na dół, Maria zrobi ci kawy i coś do jedzenia. Myślę, że na kieliszeczek czegoś mocniejszego też zasłużyłeś. Torstein uśmiechnął się.

- Najbardziej zasłużona jesteś ty, Elizabeth. Ty i twoje dwie pomocnic - dodał. Jaki to dobry człowiek, pomyślała Elizabeth. Pamięta, żeby innych też pochwalić.

- Tak, to rzeczywiście była pomoc - uśmiechnęła się blado. Kiedy Torstein był już w drzwiach, dodała:

- Honorarium zajmie się Kristian.

Doktor skinął głową, uśmiechnął się i wyszedł. Drzwi się za nim zamknęły.

W chwilę później wróciła Ane. Elizabeth słyszała, jak biegnie po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Dziewczynka podbiegła do łóżka, roześmiana od ucha do ucha.

- Powiedziałam Kristianowi. Przyjdzie tu, jak zostaniecie umyci. Dziecko zasnęło, Helene nuciła cicho jakąś kołysankę.

- Mamo... - zaczęła Ane z poważną miną.

- Tak, moje dziecko? - Elizabeth ujęła rękę córki.

- Myślisz, że ja byłam pomocna?

- Możesz być pewna, że tak myślę. Nie wiem, jak by to wszystko poszło bez ciebie i bez Helene.

- Miałaś doktora.

- To nie to samo. Wsparcie ze strony innych kobiet często znaczy więcej niż cała medyczna wiedza doktorów. Ane spuściła wzrok, zwijała w palcach brzeg poszwy.

- Bo ja się tak zastanawiam... - Tak?

- Ane, teraz możesz go potrzymać, ja będę myć mamę - przerwała im Helene. Ane wzięła zawiniątko.

- Teraz wydaje mi się dużo większy - powiedziała, kołysząc brata w ramionach.

- Przyniosłam tu wrzątek, a teraz woda jest ledwo ciepła - narzekała Helene, wyżymając szmatę do mycia położnicy. - Może Maria powinna ją zagrzać?

- Nie trzeba, damy sobie radę. A Marię zostaw w spokoju, i tak ma na dole pełne ręce roboty.

- Lars i Jens siedzą w kuchni i wznoszą za was toasty - powiedziała Ane. - Obaj denerwowali się prawie tak samo jak Kristian. Jakby to oni mieli zostać ojcami! - zachichotała, tańcząc z bratem w objęciach.

Helene myła położnicę szybko i zdecydowanie, jakby to było jej codzienne zajęcie. Najpierw twarz, ręce i górną część ciała, następnie włożyła jej czystą nocną koszulę, dokończyła toalety i zmieniła bieliznę pościelową. Po wszystkim przyglądała się przyjaciółce uważnie. Nie zapomniała o czymś? No tak, jeszcze fryzura! Rozwiązała warkocz, starannie wyczesała włosy i zaplotła je od nowa.

- Teraz jesteś taka piękna, że Kristian gotów oświadczyć się jeszcze raz - stwierdziła, cofając się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło. Ane oddała dziecko Elizabeth.

- No to idę go zawiadomić. Elizabeth mocno ściskała dłonie Helene.

- Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś - mówiła wzruszona.

- Przecież nie zrobiłam nic takiego - protestowała Helene nieśmiało.

- Po prostu byłaś przy mnie.

- Dobrze, dobrze. Patrz teraz, żeby mały się najadł. Później zabiorę go do kuchni, niech wszyscy zobaczą, jaki to silny chłop. Myślę, Elizabeth, że on będzie podobny do ojca jak dwie krople wody. Oczka już teraz ma takie ciemne, a włosy czarne. - Umilkła i uśmiechała się przez chwilę. - No to masz córkę, która jest podobna do ciebie, i synka, podobnego do ojca. Czego więcej można pragnąć? Elizabeth spoglądała na nią poważnie.

- Tak - potwierdziła cicho. - Bardzo bym chciała, żebyś ty też mogła przeżyć coś takiego. Dolna warga Helene zadrgała, a oczy napełniły się łzami. Chrząknęła raz i drugi.

- Ja... muszę tu posprzątać.

- Przepraszam, Helene, nie chciałam sprawić ci przykrości. Helene odwróciła się do niej z emaliowaną miską w rękach. Uśmiechała się blado.

- Ja wiem. Wszystko będzie dobrze. Ale teraz słyszę już kroki Kristiana. - Nie mówiąc nic więcej, wyszła z pokoju. Elizabeth słyszała, jak zbiega po schodach.

Zostali sami we trójkę. To ich chwila: dziecka, Elizabeth i Kristiana. Mąż wydał jej się jakby kimś innym, kiedy po raz pierwszy wziął syna na ręce. Jakiś niezdarny, dumny i wzruszony zarazem. Mamrotał coś niezrozumiale i raz po raz ocierał oczy wierzchem dłoni, odwracając twarz. Elizabeth rozumiała, że nie chce okazywać wzruszenia, ale głos go zdradzał za każdym razem, kiedy odpowiadał na jej pytania. Ogarnęły ją dawne wspomnienia, pamięć tamtej nocy, kiedy urodziła się Ane. Jens biegał po domu w samej bieliźnie, z potarganymi włosami, kompletnie nie wiedział, co robić. Nagrzał mnóstwo wody, a potem się zastanawiał, do czego będzie jej aż tyle potrzebne. Bał się tego, co ma nastąpić, chciał sprowadzić pomoc, ale Elizabeth protestowała. Mówiła, że to ich chwila, i że nikt nie powinien się do tego mieszać. W gruncie rzeczy dręczył ją lęk, że urodzi się chłopiec podobny do Leonarda. W głębi duszy miała nadzieje, że jednak będzie dziewczynka i na zawsze zapamiętała tę wielką ulgę, kiedy mała przyszła na świat. Natychmiast zapomniała o cierpieniu, przepełniało ją wielkie szczęście.

- To będzie William - rzekł Kristian ochryple. - Nowy spadkobierca Dalsrud. Nasz dziedzic.

- No a co z Ane? - spytała Elizabeth cicho.

- O nią też się zatroszczę - odparł z uśmiechem. - Nie możesz myśleć inaczej, Elizabeth. Ane dostanie tyle, że będzie sobie mogła dobrze radzić do końca życia. Nie może jej niczego brakować. To pewne. Elizabeth przymknęła oczy na krótką chwilę, by uczucie ulgi rozgościło się w jej sercu. Tyle razy odkładała tę sprawę, bo wydawała jej się zbyt trudna, Ane jest w gruncie rzeczy przyrodnią siostrą Kristiana. Teraz może być spokojna, skoro Kristian zapewnia, że zadba o jej przyszłość. Z piersi położnicy wyrwało się głębokie westchnienie. Dopiero teraz poczuła, jaka jest zmęczona i wyczerpana.

- Chciałabyś się przespać? - spytał Kristian. Słabo skinęła głową. Nagle dziecko zaczęło płakać. Kristian drgnął i oddał je matce z taką miną, jakby trzymał w ramionach kruchą porcelanę. Typowy mężczyzna, pomyślała Elizabeth rozbawiona.

- Zostawiłem doktora samego - rzekł Kristian. - Wrócę tam. A może potrzebujesz czegoś jeszcze?

- Nie, dziękuję. Pewnie zaraz przyjdzie Helene. A w ogóle poproś Ane, żeby do mnie zajrzała. Pocałował ją w policzek.

- Dziękuję ci, Elizabeth, moja kochana.

Nie umiała mu odpowiedzieć. Jego słowa zawierają coś więcej, była tego pewna. Uśmiechnęła się czule do męża, on odpowiedział takim samym uśmiechem i wyszedł. Po chwili przybiegła Ane i usiadła na krześle przy łóżku.

- Co takiego chciałaś mi przedtem powiedzieć? - spytała Elizabeth. Ane nagle wydała się skrępowana.

- Ja się tak zastanawiam...

- Powiedz mi, nad czym.

- Zdaje mi się, że miałabym ochotę zostać akuszerką. Elizabeth uważnie przyjrzała się córce.

- No to chyba możesz tak zrobić. Porozmawiaj z Torsteinem zanim wyjdzie, on wie, gdzie trzeba się zwrócić i co załatwić.

- I dziecko też bym chciała urodzić mimo wszystko - oznajmiła Ane, zanim wybiegła z pokoju. - Przecież muszę wiedzieć, jak to jest, jeśli mam pomagać innym. No i powinnam się postarać, żeby miał kto po mnie odziedziczyć Biblię taty Jensa.

Elizabeth przymknęła oczy, by powstrzymać łzy. Mimo wszystko kilka stoczyło się w dół na delikatną, pokrytą puszkiem główkę dziecka.

Rozdział 14

Deszcz bębnił w okna pokoju na strychu już dwunasty dzień z rzędu, tyle samo dni Elizabeth przeleżała w łóżku. Lubiła ten uspokajający dźwięk, starała się nie dopuszczać do siebie troski o powodzenie sianokosów.

W pokoju unosił się zapach noworodka, cudowny i czysty. Woń pełna słodyczy, znana od tysięcy lat, wdychana przez miliony matek przed nią. Mimo wszystko czuła się, jakby tylko ona jedna wydała dziecko na świat. Na dodatek Bóg pobłogosławił ją dwojgiem. Najpierw Ane, teraz William.

Z kołyski nie docierał na razie żaden dźwięk, ale nie potrwa długo, a mały się obudzi i zażąda jedzenia oraz suchej pieluchy. Przepełniała ją wielka czułość na myśl, że on tam leży, tuż obok niej, otulony kołderką, wystrojony w koronki. Zupełnie inaczej było, kiedy Ane przyszła na świat, pomyślała. Ale żadne dziecko na świecie nie było bardziej kochane niż ona. Elizabeth pokręciła głową. Nie można w ten sposób porównywać własnych dzieci. Kocha ich oboje, tyle że każde inaczej. Ale tak samo mocno.

Gdyby nawet urodziło jej się dziesięcioro, za nic żadnego nie chciałaby stracić.

Podobnie jest też z Kristianem i Jensem. Kocha ich obu. Odłożyła na bok robótkę. Wciąż nad czymś pracowała, bo przecież musiała czymś zajmować ręce przez te czternaście dni, które, zgodnie zażądaniem doktora, miała spędzić w łóżku. Kiedy Helene przekazała jej to polecenie, Elizabeth protestowała głośno.

Przecież po urodzeniu Ane nie leżała tygodniami, więc teraz też nie zamierza. Wtedy jednak musiała wstać i zająć się gospodarstwem - odpowiadała Helene, popychając ją stanowczo z powrotem na poduszki. Zresztą Jens nawet nie wiedział, że powinnaś tak długo leżeć. A teraz masz służące, które wszystkim się zajmą, więc leniuchuj dopóki możesz.

Z początku rzeczywiście było to rozkoszne, podawano jej jedzenie na tacy, mogła spać i zbierać siły. Z czasem jednak dni zaczęły się dłużyć. Przychodziły różne kobiety z wizytą, przynosiły tłuste ciasta, kaszę ze śmietaną i inne pyszności. Niektóre przesyłały pozdrowienia i zawiadamiały, że przyjdą później, kiedy już będzie silniejsza. Wśród nich była też Bergette.

Elizabeth zastanawiała się czasami, jak też przyjaciółka będzie się zachowywać, kiedy już przyjdzie. Czy zacznie wspominać swego zmarłego synka, tego, który żył tak krótko? Pewnie jednak żal z latami przycichł. A może raczej Elizabeth ma nadzieję, że Bergette nauczyła się żyć z tęsknotą i żałobą, podobnie jak ona, kiedy myślała, że Jens umarł. Mijają dni, tygodnie i lata, człowiek zaczyna inaczej myśleć o tych, których kochał. Elizabeth westchnęła i starała się otrząsnąć z ponurych myśli. Teraz w nocy sama już zajmowała się dzieckiem. Protesty dziewcząt na nic się nie zdały.

- Chyba mam prawo sama pielęgnować swoje dziecko - odpowiadała im gniewnie. - A na spanie mam całe dnie.

Kristian uważał, że on może pomagać, na co Elizabeth uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że nie trzeba. Poza tym akurat on powinien w nocy spać, bo za dnia ciężko pracuje.

- Przecież i tak płacz dziecka mnie obudzi - upierał się. Ale chrapał spokojnie i przesypiał całe noce, nie wiedząc co się wokół dzieje.

W nocy zwykle brała Williama do swego łóżka i tam go karmiła. To wielka rozkosz czuć małe paluszki na piersi. Czasami bywało, że synek się uśmiechał, Elizabeth jednak miała się na baczności, żeby nikomu o tym nie mówić. Z pewnością zaczęliby ją przekonywać, że to tylko grymas. Ale ona zna własne dziecko i jest pewna, że ją rozpoznaje, że lubi na nią patrzeć.

Z kołyski dotarł do niej cichutki płacz. Elizabeth odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na podłodze. Teraz, w lecie, podłoga jest ciepła.

- Czy to synek mamusi się złości? - spytała czule, biorąc dziecko na ręce. Przytulała małe ciałko do siebie, całowała pokrytą puszkiem główkę, kiwającą się na cienkiej szyjce, małe paluszki zakończone prawie niewidocznymi paznokietkami, po prostu cudo! Malec nie był jednak cierpliwy. Zaczął wrzeszczeć i zanim Elizabeth zdołała cokolwiek zrobić, do pokoju wpadła Ane.

- Biedne maleństwo, masz szczęście, że twoja starsza siostra nasłuchuje, czy czegoś ci nie trzeba - mówiła, odstawiając dzbanek z ciepłą wodą na umywalkę. Elizabeth oddała jej Williama i z powrotem położyła się do łóżka.

- Poćwicz sobie, poćwicz, skoro postanowiłaś mieć własne dzieci.

- Phi, będę mieć tylko jedno, na więcej chyba nie starczy mi czasu. Nie zapominaj, że mam zostać akuszerką. Torstein mówi, że będę musiała pojechać do Christianii i skończyć tam szkołę. Nie będzie mnie przez rok. Torstein obiecał, że załatwi potrzebne papiery. Ktoś musi się mną zająć. Elizabeth uśmiechała się.

- Dobrze, dobrze, ale wprawa będzie ci potrzebna tak czy inaczej, więc korzystaj z okazji i zajmuj się braciszkiem. Nigdy nic nie wiadomo, może będziesz się musiała opiekować liczną gromadką.

- Czy ty słyszysz, jakie głupstwa wygaduje nasza mama? - szczebiotała Ane. - Czy ona nie wie, że my, kobiety, rodzimy się z takimi umiejętnościami? Po prostu wiemy, jak to się robi, dokładnie tak samo, jak mężczyźni znają się na swoich zajęciach. Na nudnej budowie łodzi i w ogóle.

Elizabeth lubiła słuchać tego pogadywania Ane. William najwyraźniej też, bo nigdy nie płacze, kiedy siostra tak z nim rozmawia.

- Jak ci już mówiłam, jesteś szczęściarzem, że masz mnie - nie przestawała Ane. - Jak będziesz większy, to opowiem ci, jak pomagałam ci przyjść na świat. I w ogóle przez cały czas będę cię uczyć mnóstwa rzeczy.

- Skąd weźmiesz na to czas, skoro będziesz miała gromadę własnych dzieci? - drażniła się z nią Elizabeth.

- Przestań, mamo! Przeszkadzasz nam. Zobaczmy, może dzisiaj powinieneś włożyć na siebie sukienkę - mówiła, unosząc bródkę dziecka. - Może tę ciemnoniebieską, którą mama dla ciebie uszyła? Elizabeth pozwoliła jej na to, choć to bez sensu wkładać dziecku sukienkę, kiedy ma iść spać.

- Świetnie, a teraz pójdziesz do mamy i zjesz podwieczorek.

- Tak, może napije się białej kawy - roześmiała się Elizabeth, przystawiając dziecko do piersi. Ane usiadła w nogach łóżka.

- To ty pamiętasz, że nazywałam mleko białą kawą?

- Oczywiście, że pamiętam, nie jestem przecież staruszką. Ane uśmiechała się zamyślona.

- Zawsze bardzo chciałam być taka duża jak Maria. Zawsze we wszystkim ją naśladowałam. Jak będę duża, będę dokładnie taka sama jak ona, powtarzałam sobie nieustannie. A czy ty też miałaś kogoś takiego, kiedy byłaś młoda?

Elizabeth wbiła w nią wzrok.

- Kiedy ja byłam młoda? Ane zachichotała.

- Nie, ja miałam Jensa, a on był chłopcem. Ale podziwiałam go i naśladowałam. W moich oczach był najmilszy, najpiękniejszy, najmądrzejszy i najbardziej odważny ze wszystkich.

- I nadal tak uważasz?

- Teraz to ja jestem ta najmądrzejsza, najmilsza...

- Mamo, potrafisz być irytująca! - Ane przewracała oczami, szturchając matkę w bok. Elizabeth roześmiała się i cmoknęła córkę w policzek.

- A ty jesteś podobna do matki jak dwie krople wody, wszyscy to mówią. Ane spoważniała.

- Teraz chciałabym być taka jak ty. Taka dzielna. I marzy mi się, żebym umiała tamować krew i „widzieć”. Elizabeth drgnęła. Przystawiła dziecko do drugiej piersi.

- Od dawna wiesz, że ja widzę rzeczy, których inni nie mogą dojrzeć?

- Tak, od dość dawna, może od kilku lat. Przecież ja też mam uszy, nie zapominaj.

- Mam nadzieję, że jesteś wystarczająco dorosła, żeby z nikim o tym nie rozmawiać.

- Choć mam dopiero szesnaście lat, to przecież głupia nie jestem - odparła Ane urażona.

- Oczywiście, że nie jesteś. Ale wiek nie zawsze idzie w parze z rozsądkiem. Ane znowu usiadła w nogach łóżka. Przez chwilę panowało milczenie, potem Elizabeth dodała:

- Jestem z ciebie strasznie dumna, Ane. Zawsze tak było. Jesteś osobą obdarzoną bardzo silną wolą, a to się zawsze w życiu przydaje. I cieszę się bardzo, że nie odziedziczyłaś mojej zdolności „widzenia”. To najczęściej bywa przekleństwem, nie darem.

- Ale wielu ludziom pomagasz.

- To prawda. Choć ty też możesz pomagać, jeśli zostaniesz akuszerką. Osiągniesz to dzięki książkowej wiedzy i własnemu rozsądkowi. Będziesz powszechnie znana, zobaczysz. No, to nasz William zasnął. Ponoś go chwilę, żeby mu się odbiło, a potem połóż w kołysce. Zapukano do drzwi i do środka wsunął głowę Jens.

- Czy ja mógłbym...

- Oczywiście, wejdź, wszyscy są przyzwoicie ubrani - zapraszała Ane, masując plecki braciszka. Elizabeth zobaczyła, że Jens jest blady ze zdenerwowania. Usiadła na posłaniu.

- Źle się czujesz? - spytała przestraszona. Pokręcił przecząco głową.

- Byłem w sklepie i odebrałem pocztę, przyszedł... przyszedł list do mnie. - Spojrzał pośpiesznie na Ane, która otulała kołderką Williama. Elizabeth domyśliła się, że nie chce powiedzieć nic więcej, dopóki Ane tu jest. Mimo to musiała spytać:

- Skąd ten list?

- Z Danii.

- Od Liny.

- Nie. - Wsunął list do kieszeni spodni. Znowu rozległo się pukanie. W progu stanęła Helene.

- Lars rozmawiał z Bergette, będziesz miała gości, Elizabeth. Przyjdzie Bergette, lensmanowa i jeszcze jakaś jedna baba. - Weszła i zaczęła otwierać szuflady komody.

Elizabeth chciała powiedzieć, że najpierw musi dokończyć rozmowę z Jensem, ale zanim zdążyła otworzyć usta, on wycofał się za drzwi.

- Zaczekaj, Jens - zawołała. On jednak uniósł rękę jak do pozdrowienia.

- Później porozmawiamy. - Zniknął w głębi korytarza.

- Kim jest ta druga baba? - spytała Ane, towarzysząc Helene przy komodzie.

- Jakaś paniusia, która mieszka gdzieś dalej. Zobaczymy... A gdzie twoja najładniejsza nocna koszula? Włosy też trzeba rozczesać i zapleść od nowa, i...

- Tutaj! - Ane wyjęła koszulę ozdobioną haftem i mnóstwem koronek. - Dlaczego paniusia? - nie przestawała wypytywać.

- Ta cała... nie pamiętam jak się nazywa... Jest przyjaciółką lensmanowej i uważa się za dar Boga dla ludzkości. - O rany boskie - jęknęła Elizabeth. - Tylko nie ona.

- Nieszczęścia często chodzą parami - roześmiała się Ane. - Pójdę na dół zająć się gośćmi, zanim wy tutaj wszystko przygotujecie. Czy mam podać kawę i ciasto?

- Zaparz kawę - odparła Elizabeth. - Ale z ciastem się wstrzymaj. One na pewno przyniosą coś ze sobą i byłyby urażone, gdybyśmy tego nie zjedli.

Helene pomogła jej się ogarnąć i włożyć czystą nocną koszulę. Skończyła zaplatać warkocz, kiedy Ane wróciła.

- Proszę bardzo - mówiła ożywiona. - Użyj perfum, które dostałam na konfirmację. Wszystko musi być w najlepszym gatunku, kiedy takie baby przychodzą z wizytą. Popękają z zazdrości.

- Ane, nie wolno tak mówić - upomniała ją Elizabeth, ale perfumy wzięła.

- Powiedziałam tylko to, co ty myślisz - odparła Ane niezrażona. - I ciesz się, że Bergette też się do nas wybiera. Będziesz miała przynajmniej jednego sympatycznego gościa. A może chcesz, żebym ja też dotrzymała ci towarzystwa?

- Dziękuję, ale dam sobie radę sama. Idź na dół i dopilnuj tej kawy. Kiedy Ane wyszła, Helene roześmiała się głośno.

- Ona naprawdę zachowuje się tak, jak jej matka. Więc nie zaczynaj narzekać.

- Ale ja wcale nie narzekam. Poza tym nie jestem taka bezczelna jak ona.

- Nie, ty jesteś gorsza. No, to wszystko gotowe. Usiądź, to poprawię ci poduszki. Elizabeth za późno przypomniała sobie o pudełeczku, które schowała pod poduszką.

- A to co znowu? - spytała Helene, ujmując pudełko dwoma palcami.

- Coś, co mam od lat - kłamała Elizabeth. - Wierzę, że przynosi mi szczęście. Helene wzruszyła ramionami i odłożyła pudełeczko na miejsce.

- Tak, podobno stał w kołysce chroni dziecko przed nadprzyrodzonymi stworami.

- Nie istnieją żadne stwory - Elizabeth ucieszyła się, że rozmowa przeszła na coś innego. Bo w pudełeczku leży srebrny należący, jej zdaniem, do Sigvarda guzik. Jak tylko zostanie z Bergette sam na sam, zaraz ją zapyta. Dzięki temu dowie się, czy to on ukrywa się w na wpół zawalonej chacie. Nikt prócz Bergette nie powinien wiedzieć, że Elizabeth odwiedziła to miejsce, ani co się tam stało.

- Nie istnieją? - powtórzyła Helene. - Tylko uważaj, żeby jakaś huldra nie zamieniła ci małego Williama na swoje dziecko! Bo wtedy inaczej będziesz śpiewać.

- Najpierw musiałaby przejść koło mnie - odparła Elizabeth cierpko. - A ja już bym jej dała. Helene śmiała się, idąc do drzwi.

- Masz jeszcze trochę czasu, zanim panie się pojawią. Połóż się i odpoczywaj, dopóki możesz. Elizabeth siedziała na posłaniu i patrzyła przed siebie. Od kogo to Jens dostał list? Powiedział, że z Danii, ale nie od Liny. Może od doktora? Czy Jens już ten list przeczytał? Wiele wskazywało na to, że tak, ale pewna nie była. Ciekawość i niepokój walczyły w jej sercu o lepsze. Najwyraźniej Jens nikomu innemu o liście nie powiedział, bo coś by o tym wspomniał. Kto mógłby... ? Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, rozległy się liczne głosy. Elizabeth poprawiła koronkowy kołnierzyk, na schodach słychać było kroki, ktoś popchnął i otworzył drzwi.

- Oto twój gość - oznajmiła Maria, wpuszczając Bergette.

- Moje gratulacje! No i jak ty się czujesz? - spytała przyjaciółka, ściskając ręce Elizabeth.

- Dziękuję, bardzo dobrze - uśmiechała się młoda mama. - A książę leży tam. Bergette podbiegła do kołyski.

- O mój Boże, jaki śliczny! I duży! Kristian mówi, że będzie miał na imię William. Pięknie, muszę przyznać. - Głaskała kołderkę dziecka. - Nie mam odwagi jeszcze go dotknąć, zmarzły mi ręce. - Ukucnęła i wpatrywała się z czułością w maleństwo. Cień żalu przemknął po jej twarzy i Elizabeth domyśliła się, że Bergette wspomina własnego synka. Ale po chwili wstała znowu z uśmiechem na twarzy.

- Maria mi powiedziała, że miałaś świetnych pomocników w czasie porodu. Elizabeth roześmiała się.

- Tak, i to nawet troje! Doktora, Ane i Helene. Chwilami miałam wrażenie, że umrę, ale teraz już o tym nie pamiętam, koniec końców był to całkiem zwyczajny poród. Mały przyszedł na świat siny, bo leżał buzią do góry. Ale skończyło się dobrze. Bergette znalazła sobie krzesło i usiadła.

- Szczęściara z ciebie, dwoje wspaniałych dzieci.

- Tak - szepnęła Elizabeth wzruszona. Poczuła ukłucie w sercu na wspomnienie tego dziecka, które poroniła. Pocieszała się jednak, że gdyby tamto donosiła i wydała na świat, to może William by się nie urodził. Chrząknęła głośno.

- A co u ciebie, Bergette? Wszystko dobrze? Tamta wzruszyła ramionami.

- Mam wrażenie, że widzę cień Sigvarda, gdzie tylko się obrócę - westchnęła. - Na szczęście jest lato i widno, ale i tak z lękiem wychodzę na dwór. Karen-Louise nigdy nie zostaje bez nadzoru. I to chyba jest najgorsze. W końcu kiedyś odkryje, że ktoś ją nieustannie pilnuje, ale inaczej nie można.

- To dlatego zwlekałaś z przyjściem do mnie?

- Tak. - Bergette przyglądała się swoim dłoniom. - Wmawiałam sobie, że potrzebujesz czasu, żeby dojść do siebie, a poza tym ciągle tak strasznie leje. Choć prawdę powiedziawszy bałam się sama wyjść z domu.

- Jesteś dzielna - rzekła Elizabeth poważnie. Bergette uśmiechnęła się skrępowana.

- Możliwe, ale mam podniesiony dach w powozie, ze względu na deszcz i żeby mnie nikt nie poznał. Poza tym bardzo chciałam zobaczyć małego - umilkła i nasłuchiwała. - Spodziewasz się więcej gości? Elizabeth westchnęła.

- Tak, zapowiedziała się lensmanowa i jeszcze jakaś jedna.

- To może ja sobie pójdę.

- Nie, na Boga, zostań! Bądź tak dobra - dodała błagalnie. Bergette nadal siedziała na krześle.

Ane wprowadziła gości i zaczęły się powitania. Elizabeth zauważyła, że lensmanowa wymienia spojrzenia ze swoją przyjaciółką, a oczy plotkary nieustannie omiatają pokój. Na szczęście nie mam się czego wstydzić, pomyślała, choć i tak ta wizyta w sypialni ją krępowała.

- O, tu jest następca - szczebiotała lensmanowa, przyglądając się dziecku. - Jaki podobny do swojego tatusia. Czarny niczym Cygan.

Elizabeth nie miała pojęcia, jak sobie tłumaczyć to określenie. Przyrównywanie kogoś do Cygana nie jest raczej traktowane jako komplement. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, druga z kobiet zwróciła się do Bergette:

- Chodzą słuchy, że twój mąż wrócił. Czy to prawda? Bergette wydawała się całkiem spokojna, kiedy odparła:

- Ludzie tak gadają, ale mojego progu jeszcze nie przekroczył. Kobieta sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Twojego progu?

- To tylko takie powiedzenie - odparła Bergette swobodnie.

Elizabeth lustrowała przyjaciółkę lensmanowej. Była to kobieta chuda jak tyczka, ale ubrana w elegancką suknię z kosztownej tkaniny, przy szyi i nadgarstkach wykończoną jedwabnymi wstążkami. Ciemnobrązowe włosy zostały niezwykle starannie upięte. Właściwie dlaczego ona tu przyszła? Przecież się nie znają, nawet nie mówią sobie dzień dobry. Z pewnością przygnała ją ciekawość.

- Nie, Sigvard jest chyba jeszcze na południu - mówiła dalej Bergette.

Elizabeth przypomniała sobie srebrny guzik schowany pod poduszką. Miała nadzieję, że przyjaciółka zostanie dłużej, i że po wyjściu tych dwóch będzie mogła pokazać jej, co znalazła.

- Tak, tak - przytakiwała chuda kobieta, znowu wymieniając spojrzenia z lensmanową. Ta kiwała głową ze zrozumieniem i zaciskała wargi, jakby obie ukrywały jakąś tajemnicę. Elizabeth zastanawiała się, czy lensman nie wygadał się z czymś przed żoną. Wprawdzie obowiązuje go tajemnica służbowa... ale może ona podsłuchuje pod drzwiami? Tej babie nie można ufać.

- Raz jeszcze dzień dobry! - weszła Ane z wielką tacą. Postawiła ją na stole. - Oto kawa, proszę się częstować.

- O, mój Boże! Dziękujemy, my przyniosłyśmy trochę ciasta - mówiła lensmanową, wyjmując korzenny placek, który pachniał bardzo apetycznie.

- Jak to jest mieć przyrodniego brata? - spytała chuda kobieta, przyglądając się Ane chłodno.

- Ja wolę nazywać Williama po prostu bratem - odparła Ane zuchwale. - Ale dziękuję, to bardzo miłe uczucie. Zwłaszcza, że mogłam być przy jego narodzinach. Paniusia załamała ręce.

- Byłaś przy tym? Wprost trudno mi uwierzyć. Tak, są tacy, którzy mówią, że... - umilkła, jakby w ostatniej chwili przypomniała sobie, że powinna uważać. Ane uśmiechała się równie słodziutko.

- To niezwykle piękne przeżycie, może mi pani wierzyć. Zresztą możliwe, że zostanę akuszerką, jeszcze zobaczę.

- Akuszerką? Słyszane to rzeczy? Miejsce kobiety jest w domu - parsknęła lensmanową. - Tylko tak może szanować swego męża, służyć mu, rodzić jego dzieci i... Ane przerwała jej niegrzecznie.

- No właśnie, ale ktoś musi przyjmować te dzieci na świat! Elizabeth zauważyła, że rozbawiona Bergette z całych sił stara się opanować śmiech.

- No to proszę - szczebiotała Ane. - Kawa stygnie. - Podeszła na chwilę do kołyski, potem dygnęła i opuściła pokój.

- Jak już mówiłam wcześniej - rzekła Bergette - masz piękne dzieci, Elizabeth. Powinnaś być dumna z obojga. O, jaka pyszna kawa.

Lensmanowa i jej przyjaciółka nie zabawiły długo. Wypiły po dwie filiżanki kawy, zjadły po parę kęsów ciasta i zaczęły się żegnać.

- Wielka szkoda, że William spał przez cały czas - ubolewała Elizabeth. - Nie mogły go panie wziąć na ręce.

- No to może innym razem - stwierdziła lensmanowa. Bergette też zaczęła zbierać się do wyjścia.

- Nie, zostań jeszcze trochę, moja droga - prosiła Elizabeth. - Chciałabym z tobą porozmawiać o pewnej sprawie.

Widziała ciekawość płonącą w oczach obu tamtych, ale skoro powiedziały, że muszą już iść, to teraz nie wypadało im zostać i słuchać. Dopiero, kiedy była pewna, że naprawdę wyszły z domu, wyjęła pudełeczko spod poduszki.

- Zanim ci pokażę, co tu mam, musimy porozmawiać o czymś innym. Bergette była wyraźnie zbita z tropu.

- Mam nadzieję, że mnie wysłuchasz, Bergette, i nie będziesz się gniewać - zaczęła Elizabeth z powagą. - Krótko mówiąc, byłam wtedy w sklepie i widziałam, jak brałaś zegarek należący do Pedera. Ognisty rumieniec zdradził Bergette. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Elizabeth ją ubiegła.

- Nie zaprzeczaj, Bergette, to się na nic nie zda. Lensman o tym nie wie i ja nie zamierzam go o niczym informować, ale przede mną musisz wyznać prawdę. Tyle chyba jesteś mi winna. Przecież przyjaźnimy się od dawna.

- Winna tobie? - powtórzyła Bergette. - Co masz na myśli? - jej głos brzmiał niechętnie. Elizabeth odczuwała gniew, ale i żal.

- Wiem, że sprzedałaś ten zegarek, trafił do Kabelvaag, a tam kupił go Kristian. Bergette otworzyła usta ze zdumienia.

- On... on go jeszcze ma?

- Nie, zegarek został w końcu przekazany lensmanowi, który obiecał oddać go Pederowi. Powiedzieliśmy, że doszła do nas wiadomość, iż Pederowi ukradziono zegarek, i że Kristian ten zegarek kupił w dobrej wierze. Twoje imię nigdy nie padło. Bergette wpatrywała się w swoje dłonie.

- Kłóciłam się wielokrotnie z Kristianem z powodu tego zegarka - mówiła dalej Elizabeth. - On się złościł, bo podejrzewałam, że wiedział, iż kupuje kradzione, w końcu jednak rozsądek zwyciężył. Bergette podniosła na nią wzrok. Głos jej drżał.

- Dziękuję, że nie powiedzieliście lensmanowi całej prawdy. Spadłby na mnie wielki wstyd, gdyby sprawa się wydała.

- My dochowamy tajemnicy, Bergette, ale mogłabyś mi wyjaśnić, dlaczego to zrobiłaś? Przyjaciółka wzbraniała się.

- To takie głupie...

- Mimo to spróbuj. Bergette zaczerpnęła powietrza. Wzrok utkwiła w rękach spoczywających na podołku.

- Było mi przykro z powodu zachowania Sigvarda. Wiesz, o czym mówię... - głos jej się załamał, ale po chwili zdołała się opanować. - Kiedy... kiedy stałam z tym zegarkiem w ręce, nie wiedziałam, co zrobić i wsunęłam go do kieszeni. Po chwili poczułam się znacznie lepiej. Nie wiem dlaczego... - umilkła. Zaraz jednak zaczęłam żałować i pozbyłam się go.

- Co zrobiłaś?

- Później poszłam jeszcze raz do sklepu, właściwe chciałam odłożyć zegarek na miejsce, ale nie było to łatwe. Peder wisiał nade mną niczym jastrząb, kiedy chciałam obejrzeć ozdoby. To chyba normalne, przecież boi się kradzieży i nie może na nikim polegać. Potem stanęłam za jakimś mężczyzną i wsunęłam mu zegarek do kieszeni kurtki.

- Nie zachowałaś się zbyt pięknie.

- To prawda, zrobiłam z niego złodzieja, i długo potem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Ale mogę cię zapewnić, Elizabeth, ja nigdy jeszcze niczego nie ukradłam. Ani przedtem, ani potem.

- Wierzę ci. - Elizabeth poklepała przyjaciółkę po ręce. - Postaraj się o tym zapomnieć. Zegarek wrócił do Pedera i wszyscy są zadowoleni. A o tym człowieku z Kabelvaag nic nie wiemy, nie znamy nawet jego nazwiska. Tylko Kristian stracił pieniądze, ale stać go na to. Milczały przez chwilę. Potem Bergette wskazała głową pudełeczko.

- Mówiłaś, że chcesz mi coś pokazać?

- Tak. Znalazłam to w tej starej zagrodzie, która należy do waszego dworu - powiedziała Elizabeth. Otworzyła pudełeczko i podała guzik Bergette. - Widziałaś to już kiedyś? Bergette zbladła.

- To guzik Sigvarda - powiedziała ochryple. - Jest bardzo stary, po jego ojcu. Nie mogę się mylić. - Popatrzyła na Elizabeth. - Leżał gdzieś tam?

- Tak. Znalazłam go jakiś czas temu, ale dotychczas nie było okazji, żeby ci pokazać.

- I był taki wypolerowany? Elizabeth przytaknęła.

- To by znaczyło, że on pojawił się tu tego lata.

Elizabeth zastanawiała się, czy powiedzieć jej o mężczyźnie, którego widziała w lesie, ale milczała. Bergette już i tak jest wystarczająco przerażona.

- Rany boskie, więc to prawda, co ludzie gadają! - mówiła Bergette na wpół z płaczem. Elizabeth nie wiedziała, co powiedzieć.

- Nie denerwuj się - uspokajała. - Może jest inne wytłumaczenie, dlaczego guzik tam był.

- Jakie? Elizabeth zastanawiała się chwilę.

- Gdyby Sigvard naprawdę odwiedzał chatę, to już dawno przyszedłby do ciebie. Albo do mnie, jeśli już o to chodzi. Bergette wolno kręciła głową.

- Nie byłabym tego taka pewna - podeszła do okna, stała tam długo i wyglądała na dwór, obracając guzik w palcach. W końcu powiedziała cicho:

- Za dwa dni świętego Jana. Pamiętasz w ubiegłym roku... tacy byliśmy beztroscy i radośni.

- Tak, pamiętam. Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma, żeby ludzie mogli palić ogniska - bąkała Elizabeth.

- No to ja najlepiej już pójdę - postanowiła nagle Bergette. Elizabeth rozumiała, że nieszczęsna kobieta chce zostać sama.

- Poproszę któregoś z mężczyzn, żeby odprowadził cię do domu.

- Dziękuję, ale dam sobie radę, to niedaleko, a ja mam powóz - głos jej się załamał i odwróciła twarz.

- Dziękuję ci, że przyszłaś - powiedziała Elizabeth. - Przykro mi, że musiałam pokazać ci ten guzik.

- Dobrze zrobiłaś, to ja powinnam ci dziękować - uśmiechała się skrępowana.

- Uważaj na siebie - szepnęła Elizabeth, ale drzwi już się za gościem zamknęły.

Rozdział 15

Weszła Helene i właśnie wtedy William się obudził.

- I jak wizyta? Panie dokładnie obejrzały naszego królewicza? Elizabeth roześmiała się krótko.

- Nie, on przez cały czas spał, ale przynajmniej mu się przyjrzały. Helene wzięła dziecko na ręce.

- Lensmanowa i ta druga nagadały wam dużo złośliwości? Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Sama wiesz, jacy ludzie mogą być, ale my też umiemy się odszczeknąć. I ja, i Bergette, nie mówiąc już o Ane.

- Wiem, wiem - Helene śmiała się i przemawiała czule - do Williama.

Mały popłakiwał, nie lubił mycia. Jest głodny, pomyślała Elizabeth, czując, że mleko cieknie jej z piersi, jak tylko synek zaczął płakać. Na szczęście piersi jej nie bolą. Helene znalazła na brzegu specjalną muszlę, która chroni piersi karmiącej, ale ta niewykorzystana wciąż leżała na nocnym stoliku.

- No to panie nie miały okazji podziwiać jego ślicznej sukienki - westchnęła Helene, unosząc dziecko.

- Tak, tak, ale to nie szkodzi, bo sam też jest śliczny. Wystarczyło, że popatrzyły na jego buzię. Dobrze, mój kochany, teraz dostaniesz jeść - podała malca Elizabeth i zaczęła sprzątać po gościach. - A ciasto pani lensmanowej smaczne?

- Bardzo, weź tę resztę, bo tu wyschnie. Lensmanowa naprawdę nie oszczędzała ani na cukrze, ani na bakaliach. Nie, nie można powiedzieć, że ona jest skąpa. Elizabeth nakarmiła chłopca i oddała go Helene.

- Ponoś go, żeby mu się odbiło - potem odrzuciła kołdrę na bok i wstała.

- A ty co zamierzasz? - spytała Helene.

- Wstaję. Ani minuty dłużej w łóżku. Od blisko dwóch tygodni nie robię nic, tylko wpatruję się w sufit i ściany. Od tego można zwariować!

- Ale przecież to normalne - wtrąciła Helene, układając Williama w kołysce.

- Możliwe, ale mnie się wydaje trochę nienormalne - odparła Elizabeth, wyjmując ubranie z szafy. Helene kręciła głową.

- No dobrze, rób, jak chcesz. Potrzebujesz czegoś? Może ci jakoś pomóc?

- Nie, dziękuję, poradzę sobie - odparła tamta, zdejmując nocną koszulę. Helene skinęła głową i wyszła. Po chwili zapukano do drzwi.

- Proszę.

- Masz chwileczkę? Helene powiedziała mi, że wstałaś.

- Wejdź, Jens. Masz ten list?

Skinął głową i podał jej kopertę. Stwierdziła, że już ją otworzył i przeczytał list. Zaciekawiona obracała kopertę w rękach, ale adresu nadawcy nie znalazła.

- To od doktora?

- Nie, od pielęgniarki imieniem Anichen. Elizabeth popatrzyła na niego zaskoczona, potem wyjęła spory arkusz i zaczęła czytać.

Do Jensa

Piszę ten list w wielkim strachu, bo gdyby to zostało odkryte, stracę swoją pracę. Mimo to chciałam wykorzystać szansę, bo chcę pomóc twojej małżonce Linie.

Przez cały czas, kiedy jest tutaj pacjentką, śledziłam jej zachowanie i samopoczucie. Szczerze muszę przyznać, że kiedy tu przyjechała, była bardzo chora. Z czasem jednak jej stan się poprawiał, a teraz obawiam się, że nie będzie dobrze, jeśli zostanie tu na dłużej. Pan rozumie, panie Rask, że ona tęskni za swoją rodziną. Iza wszystkimi w Dalsrud. Mówi o was codziennie, i tęskni tak strasznie, że obawiam się, by dolegliwości nie wróciły.

Ja wiem, że Lina napisała do was wiele listów, ale doktor wszystkie przejął. Najpierw je przeczytał, a potem wrzucił do ognia.

Lina powinna dużo odpoczywać, ale tutaj nie może, bo znajduje się wśród ludzi, którzy krzyczą i hałasują po całych nocach, a ona bardzo się boi, że któryś chory wejdzie do niej i coś jej zrobi.

Dzisiaj poszłyśmy razem do ogrodu, Lina poczuła się bardzo dobrze, dlatego nadal będziemy wychodzić.

Ja nie jestem lekarzem, ale w swoim życiu wiele widziałam i doświadczyłam. Wystarczająco dużo, żeby błagać pana na kolanach: niech pan pomoże Linie tak, żeby mogła wrócić do Dalsrud i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Ona nie tutaj powinna być. Obawiam się, że dłuższy pobyt w zakładzie mógłby nawet spowodować jej śmierć.

Z najlepszymi pozdrowieniami Anichen Baaerdsdatter

Elizabeth przeczytała cały list, nie odrywając od niego wzroku. Teraz przerażona spoglądała na Jensa.

- Mój drogi, czy to naprawdę tak źle się ułożyło? On pokiwał głową i wsunął ręce w kieszenie spodni.

- Przypuszczalnie doktor przejmował też listy, które my pisaliśmy do niej. Elizabeth znowu przyjrzała się listowi.

- Ona twierdzi, że jeśli Lina stamtąd nie wyjdzie, to umrze. Jens znowu pokiwał głową, odwracając twarz.

- To ja postanowiłem, że ją tam poślemy.

- Nie powinieneś się oskarżać, Jens.

- Ale to prawda. Nie szukam współczucia, ani się nie oskarżam.

- Wiem o tym. O ile jednak pamiętam, to wszyscy popieraliśmy twoją decyzję, a doktor mówił, że tak będzie najlepiej, więc co mieliśmy myśleć? Przecież się na tym nie znamy. Jens zaklął.

- I wszystkie listy, które do nas pisała, ten cały doktor... - umilkł. - Potem je spalił. - Odwrócił się i wzburzony patrzył na Elizabeth. - Ale dlaczego? Czy on nie widzi, że robi Linie krzywdę? Czy to coś złego, że ona chce nam powiedzieć, jak jej tam jest? Elizabeth obracała list w palcach.

- Może doktor nie chce, żebyśmy się dowiedzieli, jakie tam panują warunki.

- Prawdopodobnie.

- Chodź, musimy porozmawiać z Kristianem. On pomoże nam sprowadzić Linę z powrotem do domu. Na korytarzu spotkali Marię.

- Widziałaś gdzieś Kristiana? - spytała Elizabeth i szła dalej, jakby nie miała czasu czekać na odpowiedź.

- Jest w obejściu. Czyści wygódkę.

Elizabeth biegła pierwsza z listem w ręce. Na szczęście przestało padać, ale niebo wciąż pozostawało szare, pokryte ciężkimi chmurami, a powietrze lepkie. Była zaczerwieniona, kiedy dotarła na miejsce.

- Mam właśnie takie niezbyt przyjemne zajęcie - zachichotał Kristian na ich widok, zaraz jednak spoważniał. - To ty wstałaś, Elizabeth? Czy to nie za wcześnie? - spoglądał na nią zatroskany.

Elizabeth nie odpowiedziała.

- Spójrz na to - rzekła, podając mu list. - Fe, masz brudne ręce. To ja ci przeczytam:

- Do Jensa...

Przerwała i rozejrzała się.

- Może przeniesiemy się gdzie indziej. Poszli wszyscy do spichlerza i usiedli na schodach. Elizabeth przeczytała głośno cały list.

- No i co ty na to? - spytała męża. Kristian zastanawiał się długo.

- Nie do końca wiem, co zamierzasz z tym zrobić.

- Czego nie wiesz? - prychnęła Elizabeth. - Musimy oczywiście porozmawiać z Torsteinem i sprowadzić Linę z powrotem do domu. Co innego moglibyśmy zrobić? Siedzieć z założonymi rękami i czekać?

- Ale sprawa nie jest chyba taka prosta? Jens zwrócił się do Kristiana, oczy mu pociemniały.

- To moja żona i ja będę decydował, gdzie ona ma mieszkać.

- To myśmy ją tam wysłali - wtrąciła Elizabeth nieco spokojniejsza. Ciążyły jej wyrzuty sumienia. - W żadnym razie nie powinniśmy byli tego robić.

- A gdybyś to ty wysłał Elizabeth do takiego zakładu, to zrobiłbyś wszystko, żeby wróciła, prawda, Kristian? - spytał Jens. Kristian przemilczał to pytanie.

- Posłuchajcie no - powiedział, spoglądając to na jedno, to na drugie. - Co, waszym zdaniem, powie Torstein, kiedy go poinformujemy, że jedna posługaczka w Danii uważa, że Lina jest na tyle zdrowa, by mogła wrócić do domu. Elizabeth poczuła, że złość znowu dławi ją w gardle.

- A ja mam to gdzieś! Ta pielęgniarka ryzykowała utratą pracy, wysyłając do nas list. Myślisz, że ona na coś takiego decyduje się każdego dnia?

- Nie, nie, ale doktor najwyraźniej widzi to inaczej.

- No to niech otworzy oczy! Dlaczego doktor w Danii pali wszystkie listy, które Lina pisze?

- Bo może nie jest jeszcze na tyle zdrowa, żeby kontaktować się z nami.

Elizabeth dyszała gniewnie, spoglądała spod oka na Jensa. On wstał i niespokojnie chodził tam i z powrotem. W końcu zatrzymał się i wbił wzrok w Kristiana.

- Nie często proszę cię o pomoc, Kristian. I mogę ci obiecać, że więcej prosił cię nie będę. Ale jedno jest pewne: Lina powinna wrócić do domu, czy z pomocą twoją i doktora, czy bez niej. Nawet gdybym sam miał tam jechać i odebrać ją.

- Ja cię popieram - wtrąciła Elizabeth i również wstała. Kristian oplótł kolana rękami.

- Ja ci pomogę, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Tylko że akurat teraz Torsteina nie ma w domu. Pojechał na południe, żeby pogłębić swoje medyczne umiejętności czy coś takiego. Poczekamy, aż wróci, a potem się zobaczy.

Elizabeth, wzburzona, potrząsała głową. I lensman, i doktor znikają ze wsi, kiedy są najbardziej potrzebni. Ale niezależnie od tego, czy Torstein ich poprze, czy nie, Lina powinna wrócić do domu, co do tego Elizabeth nigdy nie zmieni zdania.

- Strasznie jestem ciekawa, kiedy Lina wróci do domu - powiedziała Ane, nawijając na palec kosmyk włosów. Helene odłożyła na chwilę prasowanie.

- No cóż - powiedziała. - Chyba nie jest jeszcze całkiem zdrowa. Najpierw musimy się dowiedzieć, co doktor o tym myśli. No i w ogóle władze w Danii.

- Czarno widzisz jej sprawę, a ja cieszę się, że ona znowu będzie z nami - mówiła Ane.

- To nie ja czarno widzę, Ane, ale świat nie jest taki prosty, jakbyś chciała.

- Świat jest taki, jakim go czynimy - odparła Ane stanowczo. - Nie, Signe, przestań szarpać dziecko! - zerwała się z miejsca i odciągnęła Signe od kołyski. W ciągu dnia malec sypiał w kuchni. Tutaj łatwiej się nim opiekować, a poza tym on przyzwyczaja się do domowych hałasów i nie będzie się budził przy lada stuknięciu. Helene przyglądała się świeżo uprasowanej spódnicy.

- Mam tylko nadzieję, że Lina jest zdrowa i potrafi zająć się Signe i Jensem. Bo pewnie oboje bardzo za nią tęsknią.

Znowu Elizabeth poczuła to ukłucie w sercu, które przypominało zazdrość. Czy to grzech z jej strony, że tak myśli? Wieczorem będzie prosić Boga o wybaczenie. Ale na co to się zda, skoro nie jest gotowa obiecać poprawy? Może Pan Bóg mnie za to ukarze, myślała ponuro.

- Jesteś pewna, że nie chcesz pójść z nami nad morze, skoro mamy dzisiaj świętego Jana? - spytała Ane, spoglądając na matkę. Elizabeth potwierdziła.

- Najzupełniej pewna. Muszę zostać w domu i zająć się dziećmi. Poza tym nie jestem jeszcze w formie na takie zabawy. Mleko cieknie mi z piersi, wciąż muszę odpoczywać. Idźcie sami, wy, młodzi i zdrowi. Helene posłała jej gniewne spojrzenie.

- Młodzi i młodzi - mruknęła. - Chyba się pomyliłaś w rachunkach - spojrzała w okno. - Miejmy tylko nadzieję, że pogoda się utrzyma. Tak ładnie nie było od dawna.

- O to się nie martw - rzekła Elizabeth z przekonaniem. - Dziś wieczór będziecie mieć piękną pogodę. Ale weźcie kurtki, noc może być chłodna.

Elizabeth miała rację. Kiedy Helene, Lars, Jens, Ane i Maria szli na brzeg, Elizabeth i Kristian siedzieli na schodach. Rozścielili sobie owcze skóry, zaparzyli pół dzbanka kawy, na talerzu czekało ciasto. Drzwi do kuchni zostawili uchylone na wypadek, gdyby któreś z dzieci się obudziło.

- Nie marzniesz? - spytał Kristian troskliwie.

- Wcale. Przytuliła się do jego ramienia i uśmiechnęła z czułością. Akurat teraz nie odczuwała potrzeby towarzystwa innych. Bliskość Kristiana sprawiła, że poczuła się znowu młoda i zakochana.

- A ty nie miałeś ochoty pójść nad morze? - spytała.

- Nie, dobrze mi tutaj.

- Na pewno? Miło byłoby chyba porozmawiać ze znajomymi, wypić coś mocniejszego i może nawet trochę potańczyć.

- Nawet końmi nikt by mnie tam nie zaciągnął, skoro mogę siedzieć sobie z tobą. Chcesz jeszcze kawy? Napełnił obie filiżanki.

- I przepraszam cię za to, że byłem taki nieprzyjemny, kiedy Jens dostał ten list z Danii - powiedział Kristian, dmuchając na gorącą kawę.

- Pewno miałeś swoje powody.

- Chcę tylko powiedzieć ci jedno: robicie sobie zbyt wielkie nadzieje. - Umilkł i uśmiechnął się blado.

- Jesteście trochę do siebie podobni, ty i Jens, nie potraficie czekać, kiedy już coś wbijecie sobie do głowy. Wtedy nie ma żadnych przeszkód. Upór... - jakby smakował to słowo - tak, jesteście uparci. Elizabeth ogarnęło dziwne uczucie wstydu. Nie lubiła, żeby Kristian robił takie porównania. Chociaż chyba ma rację. Kiedy Jens przepadł na morzu, żadne, ani on, ani ona, nie straciło nadziei, że jeszcze się kiedyś zobaczą.

- A myślisz, że uda nam się sprowadzić Linę do domu? - spytała. Kristian wziął kawałek ciasta.

- Trudno powiedzieć, ale zrobię, co będę mógł. Jak tylko doktor wróci, zaprosimy go tutaj i dowiemy się, co on myśli o sprawie.

Elizabeth przysunęła się bliżej. Znad brzegu docierały do nich śmiechy i krzyki, muzyka i śpiew. Ludzie się bawią, pomyślała, ale zasłużyli sobie na to po długich dniach ciężkiej pracy. Nie często mają okazję spotkać się w świątecznym nastroju, tylko na ślubach, ale prawdę powiedziawszy najczęściej taką okazją są pogrzeby.

- Boże drogi, a tam co się dzieje? - zawołał Kristian, wyciągając szyję. - Co to za wariat pali ognisko w lesie? Elizabeth popatrzyła w ślad za jego wzrokiem.

- O rany boskie, toż to przecież ta stara komornicza zagroda Bergette. - O mało nie powiedziała, że to przecież tam ukrywa się Sigvard, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Kristian zacząłby tylko zadawać pytania, na które ona woli nie odpowiadać. A poza tym wcale nie ma pewności, że Sigvard teraz jest w chacie, chociaż niedawno rzeczywiście tam mieszkał.

- Dobrze, że to z dala od ludzi - stwierdził Kristian. Wstał i patrzył w stronę lasu. Elizabeth poczuła lodowaty dreszcz na plecach, bo pomyślała sobie, że Sigvard może śpi w chacie.

- A czy las się nie zapali? - spytała ochryple. - Musisz zawołać ludzi i spróbować ugasić pożar. Boże drogi, to się może skończyć jakimś nieszczęściem!

- Zostań tu i spokojnie czekaj - rzekł Kristian.

- Powinnam ostrzec ludzi na brzegu.

- Ja to zrobię, ty pilnuj dziecka.

Kristian ma rację, pomyślała, wchodząc na najwyższy stopień schodów, żeby lepiej widzieć. Kristian wyprowadził ze stajni czarnego ogiera bez uprzęży. Lekko wskoczył na grzbiet i, trzymając się grzywy, pogalopował.

Elizabeth złożyła ręce. Czuła się taka bezsilna. Żeby tylko mogła porozumieć się jakoś z Bergette. Czy tamta dostrzegła pożar? Biedaczka, ona nie ma odwagi wyjść nawet na próg. Co sobie pomyśli, kiedy zobaczy, że się pali?

Muzyka na brzegu ucichła, Elizabeth zobaczyła ludzi idących w stronę dziedzińca. Na przedzie Lars i Jens. Nie mieli czasu nic jej powiedzieć, biegli do zabudowań.

- Weźcie wiadra. Są w oborze i w pralni - wołała do nich Elizabeth. Czuła się głupio, stojąc tak bezczynnie. Normalnie sama kierowałaby akcją gaśniczą. Ale teraz ledwie dwa tygodnie po porodzie, z dwojgiem małych dzieci w domu, nie mogła. Helene, Ane i Maria biegły, unosząc wysoko spódnice.

- Podobno las się pali? - spytała Helene zaczerwieniona i zdyszana. Elizabeth przytaknęła.

- Miejmy nadzieję, że się bardzo nie rozprzestrzeni - mówiła. - Pali się stara komornicza zagroda. Na dziedzińcu zaroiło się od ludzi. Kobiety wykrzykiwały coś podniecone, mężczyźni chwytali wiadra i biegli do pożaru. Elizabeth wołała:

- Musicie skrzyknąć więcej ludzi i niech każdy przyniesie ze sobą wiadro! My już więcej nie mamy. Trzeba uformować łańcuch i podawać sobie wodę z rąk do rąk, to uda wam się szybko opanować sytuację!

- Tam na górze chyba nie ma wody - zawołała któraś z kobiet.

- Jest, przecież tam płynie głęboki strumień. Wkrótce dziedziniec opustoszał. Parę ciekawskich osób przyszło, żeby popatrzeć, inni chcieli pomóc.

- Wejdźmy do domu - powiedziała Helene - zimno tak stać na dworze. Poza tym słyszę, że Signe się obudziła. Może słyszała te hałasy i się przestraszyła.

- Pozwoliłabyś mi pójść na trochę? - zaczęła Elizabeth.

- Mowy nie ma - odparła Helene surowo. - Dopiero co rodziłaś, zostaniesz w domu. I więcej nie będziemy o tym gadać. Więc po prostu wejdź do środka.

Władczym gestem złapała Elizabeth za ramię i wprowadziła do kuchni.

Długo musiały czekać w niepewności, ale z kuchennego okna widziały, że płomienie powoli przygasają. Widocznie Pan Bóg celowo zsyłał ostatnio tyle deszczu, myślała Elizabeth. Wszystko jest mokre, dzięki temu pożar nie mógł się tak szybko rozprzestrzeniać. Chodziła niespokojnie po kuchni i myślała ze zgrozą, co by to było, gdyby mieli za sobą długotrwałą suszę. Cała wieś momentalnie stanęłaby w płomieniach. Stare drewniane domy i wyschnięty las płonęłyby niczym drzazgi.

Maria i Helene wniosły kołyskę do sypialni, żeby Williamowi nikt w nocy nie przeszkadzał. Na szczęście Signe też zasnęła w alkierzu. Kobiety mogły usiąść i czekać.

Ane pierwsza zauważyła mężczyzn.

- Wracają! - zawołała, biegnąc do drzwi. Wszystkie wyszły na schody.

- No i jak poszło? - spytała Elizabeth.

- W porządku - odparł Jens. - Zebrało się sporo ludzi, nie trwało długo, a zapanowaliśmy nad ogniem.

- Bałam się, żeby pożar nie przeniósł się na las. A widzieliście kogoś od Bergette?

- Tak, byli jej parobcy - potwierdził Kristian, zeskakując z konia. - Straty nie są duże, tylko stara komornicza chałupa. Tak jak powiedziałaś, skoro las się uratował, to nie ma na co narzekać.

- A to dopiero wieczór świętojański - westchnęła Maria.

- Przyjdźcie zaraz do domu, jak tylko oporządzicie konie - zapraszała Elizabeth. - Przygotujemy jedzenie i kawę, w tym roku noc świętojańską będziemy obchodzić pod dachem.

Przy kolacji nie była w stanie oderwać oczu od okna. Daleko nad lasem unosiła się gęsta smuga dymu, świadectwo pożaru.

Następnego dnia po południu Kristian wszedł do domu, ciężko usiadł na krześle, nic nie mówiąc. Elizabeth o mało nie wypuściła z rąk talerza, który miała zamiar postawić na stole, gdy zobaczyła, że mąż jest bardzo blady.

- Co się stało? - spytała przestraszona.

- Rozmawiałem z lensmanem. Powiedział mi, że... powiedział, że w popiele znaleźli kości ludzkie.

- Kości? - powtórzyła Helene niczym echo. Elizabeth poczuła, że podłoga ugina jej się pod nogami. To jednak Sigvard zginął w pożarze.

- Ktoś spał w chacie, ale nikt nie wie kto.

- To Sigvard - szepnęła Elizabeth. A potem już musiała wyjawić tę tajemnicę, którą nosiła tak długo.

- Jak w ogóle coś takiego mogło ci przyjść do głowy? - warknął Kristian. - Czy ty wcale nie myślisz?

- Uspokój się - rzekła Helene władczo.

- Czy wyście obie straciły rozum?

- Nie mów tak do Helene! - syknęła Elizabeth. - Może i nie powinnam była tam chodzić, ale teraz to już przeszłość. Zresztą wynika też z tego coś dobrego: wiemy, kto spłonął w chacie i możemy poinformować lensmana oraz Bergette. Kristian podszedł do okna.

- To już obowiązek pastora przekazywanie takich wiadomości. Elizabeth nie odpowiedziała. Rozumiała, że mąż się złości, bo się o nią boi.

- Ale lensmanowi sam powiesz? - spytała cicho. - Powtórz mu tylko to, co ci mówiłam. Uważam, że nie jest konieczne, żebym tam z tobą szła. Kristian potwierdził.

- Natychmiast jadę.

Elizabeth patrzyła przez okno, jak Kristian wyjeżdża z podwórza. Tym razem dał sobie czas, żeby osiodłać konia. Jak wróci, to już pewnie nie będzie na mnie zły, myślała.

- No patrzcie, to Sigvard nie żyje - rzekła Helene za jej plecami. - To straszne, ale z drugiej strony... Sigvard nie był dobrym człowiekiem.

Elizabeth musiała przyjrzeć się przyjaciółce. Jak ona ładnie to wyraziła. Po wszystkich groźbach, jakie Sigvard rzucał. Zastanawiała się, jak Bergette zareaguje, kiedy pastor przyniesie jej wiadomość o śmierci. Najgorzej będzie pewnie z małą Karen-Louise, która nie ma pojęcia, jaki w gruncie rzeczy był jej ojciec.

- Czy można pochować w grobie resztki kości? - spytała Ane znad wanienki do zmywania. Elizabeth całkiem zapomniała o obecności córki.

- Tak, zdaje mi się, że można - znowu popatrzyła przez okno. - Miejmy nadzieję, że zasnął i udusił się w dymie - rzekła.

- Z pewnością tak było - potwierdziła Helene. - W przeciwnym razie zdołałby uciec, chata była bardzo mała.

To właśnie cała pociecha, myślała Elizabeth, siadając przy stole. Podwieczorek gotowy. Ludzie muszą jeść mimo wszystko.

Rozdział 16

Niebo było niebieskie i bezchmurne. Tylko kilka osób zebrało się na cmentarzu, by wysłuchać modlitwy pastora nad grobem Sigvarda. Elizabeth rozglądała się ukradkiem. Twarz Bergette była niczym maska, nie wyrażała żadnych uczuć. Pewnie jest wstrząśnięta i rozżalona, myślała Elizabeth. Mimo wszystko była żoną Sigvarda, przeżyli wiele lat pod jednym dachem, mają córeczkę. Kiedyś byli w sobie zakochani, cieszyli się, śmiali i żartowali. On szeptał jej do ucha czułe słówka, chodzili, trzymając się za ręce i planowali przyszłość. Rozmawiali ze sobą przy stole i wieczorami życzyli sobie dobrej nocy.

Dopóki nie przytrafiło się nieszczęście, dopóki on nie zaczął jej zdradzać, dopóki nie zniknął, żeby później ukrywać się w lesie niczym człowiek wyjęty spod prawa. A teraz zwęglone resztki jego kości spoczywają w trumnie.

Rozległ się głuchy łoskot, kiedy pastor rzucił garść ziemi do grobu.

- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Małe buzia Karen-Louise wydawała się bardzo blada w otoczeniu jasnych włosów. Elizabeth przyszło na myśl, że dziewczynka w czarnej sukience przypomina porcelanową lalkę. Musiała już słyszeć, jaki był ojciec, myślała ze współczuciem. Co przeżywa dziecko słysząc coś takiego... Otrząsnęła się z zamyślenia. Ane dotychczas nie wie, że jej ojcem jest Leonard. Czy to lepiej?

Stojący wokół ludzie zaczęli Śpiewać psalm. Elizabeth otworzyła psałterz i udawała, że też śpiewa.

Skuliła się na wspomnienie Leonarda. Niezależnie od tego jak bardzo chciałaby uniknąć rozmowy, im dłużej zwleka, tym dla Ane gorzej. Na szczęście córka nie odziedziczyła ani wyglądu, ani charakteru ojca, ma tylko ten krzywy ząb, taki sam jak Kristian. Śpiew ucichł. Ludzie zaczynali się rozchodzić.

Jeszcze przed pogrzebem było wiadomo, że Bergette nie urządza stypy. I bardzo dobrze. Nieszczęsna kobieta i tak ma dość zmartwień, trudno żeby jeszcze zapraszała do siebie tłum ciekawskich. Niektórzy są chyba rozczarowani, taka lensmanowa na przykład i jej przyjaciółki chętnie by przyszły powęszyć za szczegółami dotyczącymi śmierci Sigvarda.

Czekała, aż inni złożą Bergette kondolencje, dopiero potem sama podeszła. Pogłaskała Karen-Louise po policzku.

- Przyjdź któregoś dnia do Dalsrud zobaczyć małego Williama. On wygląda jak lalka. Dziewczynka uśmiechnęła się blado i skinęła głową. Elizabeth popatrzyła na Bergette.

- Mogłabym cię odwiedzić któregoś dnia, gdybyś chciała.

- Naprawdę? Mogłabyś?

- Oczywiście. - Poklepała ją po ramieniu i bez słowa odeszła. Nie miała zamiaru wysłuchiwać tej niedzieli kazania. Helene została w domu z Williamem, zatroszczy się z pewnością, żeby miał sucho i da mu mleka rozprowadzonego wodą, mimo to Elizabeth chciała jak najszybciej wracać. Już w powozie poczuła się nieskończenie bogata. Ma wspaniałego męża, dwoje dzieci i bezpieczny, przytulny dom. Jeśli tylko Bóg pozwoli zachować najbliższych, nigdy o nic więcej prosić nie będzie. W każdym razie o nic dla siebie.

Zbliżał się lipiec i ludzie zaczynali przygotowywać sianokosy. Wszędzie robiono nowe widły i inne potrzebne narzędzia. Klepano kosy, żeby były ostre niczym brzytwy. Kristian codziennie przyglądał się niebu i studiował przepowiednie pogody w domowym kalendarzu. Wypatrywał chmur na błękitnym niebie, niespokojny jak zawsze o tej porze roku, czy nie nadchodzi burza. Deszczowe lato oznacza głód i biedę i dla ludzi, i dla bydła.

Mieszkańcy Dalsrud siedzieli w kuchni. Elizabeth opowiadała, jak wyglądały sianokosy, kiedy Ane była malutka.

- Zabieraliśmy ze sobą na łąkę kołyskę, ustawialiśmy w cieniu pod drzewami, i tam sobie spała. Helene podniosła wzrok.

- A dlaczego nie poprosisz Bergette, żeby ci pożyczyła swój dziecięcy wózek?

Elizabeth zamyślona przygryzała wargę. Powinna była odwiedzić przyjaciółkę już dawno temu, ale zwlekała. Nie była pewna, czy to jeszcze nie za wcześnie, może Bergette potrzebuje więcej czasu, żeby oswoić się z tym ponurym nieszczęściem, jakie ją spotkało.

- To dobra okazja, żeby się dowiedzieć, co u nie, słychać - wtrąciła Ane z powagą. - Tak strasznie mi ich żal - dodała.

- Myślę, że wybiorę się zaraz - oznajmiła Elizabeth, wstając. - Może powinnam się przebrać? - Oglądała swoją jasnozieloną letnią suknię z malutkim kołnierzykiem i koronkami, zapinaną na obciągane białą tkaniną guziczki. - Niech będzie, jest jeszcze świeża, nadaje się na taką wizytę - zdecydowała. Pośpiesznie przygładziła warkocz, nie zawsze go upina, ale chyba może tak iść.

- A ja się zatroszczę o suche pieluchy i rozprowadzone wodą mleko dla Williama - obiecała Helene, zanim Elizabeth zdążyła otworzyć usta.

- My natomiast przypilnujemy, żeby robiła to jak trzeba - wtrąciła Ane ze śmiechem, uskakując, bo Helene zamachnęła się, żeby wymierzyć jej klapsa.

Elizabeth długo wpatrywała się w śpiącego synka. Jest taki pulchny, ma taką słodką pyzatą buzię. Nikt nie mógłby powiedzieć, że matce brakuje mleka. A dziecku apetyt dopisuje znakomicie. Pewnie wkrótce trzeba będzie dawać mu lekką, mleczną zupę, w każdym razie wieczorami, żeby lepiej spał w nocy.

- Masz zamiar odwiedzić Bergette jeszcze tego lata? - spytała Maria, a Ane zachichotała. Elizabeth wyprostowała się.

- No dobrze, w takim razie idę.

Miło jest się przejść przy takiej pięknej pogodzie, więc konia zostawiła w stajni. Niech zbiera siły, bo wkrótce nastaną długie, pracowite dni. Teraz w Dalsrud są trzy konie, ale podczas zwózki siana jednego pożyczą komornikom. Koń pozwala ludziom oszczędzać siły i zdrowie.

Bergette siedziała na schodach, przymknęła oczy, twarz zwróciła do słońca, wyglądało, jakby spała. Słysząc odgłos kroków na piasku, odwróciła się, przesłoniła ręką oczy i patrzyła w stronę bramy. Gdy rozpoznała Elizabeth, jej twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

- To naprawdę ty do nas przyszłaś? - wstała, żeby powitać przyjaciółkę. - Jak dobrze znowu cię widzieć.

- Dziękuję i nawzajem. Dzisiaj wyglądasz dużo lepiej niż ostatnio.

- Wiesz, ostatnio to było na pogrzebie - przypomniała Bergette cicho. Ale potem znowu się uśmiechnęła. - Chodź, posiedzimy sobie w izbie. Idź przodem, ja zajmę się kawą.

Elizabeth znalazła sobie wygodne krzesło i czekając, rozglądała się po pokoju. Meble miały zielone obicia z grubego aksamitu ozdobionego frędzlami zgodnie z panującą modą. Na podłodze leżały puszyste dywany, w oknach wisiały zasłony z ciemnozielonego aksamitu. Bujne rośliny pięły się ku światłu. Bergette zawsze miała dobrą rękę do kwiatów, pomyślała Elizabeth, u niej wszystko pięknie rośnie. Przyjaciółka wróciła, podała kawę i usiadła.

- Bardzo proszę, jedz i pij. Elizabeth wzięła kawałek ciasta.

- No a co się z tobą działo w ostatnim czasie? - spytała.

- To był chyba najtrudniejszy okres w moim życiu, przynajmniej od śmierci Emila. Chociaż to dwa różne przeżycia.

Elizabeth nie chciała jej przerywać, więc kiwała tylko głową, czekając na dalszą opowieść.

- Rozmawiałam z pastorem. Był tu parę dni temu.

- O?

- Musiałam z kimś pogadać, bo nie mogłam sama dźwigać dręczących mnie wyrzutów sumienia. Opowiedziałam mu o wszystkim, i o tym, jaki Sigvard był, a także o tym, że nie potrafię szczerze go opłakiwać.

- Świetnie cię rozumiem - rzekła Elizabeth cicho.

- Dobrze było się proboszczowi wyżalić. Już dokładnie nie pamiętam, co mi mówił, ale była w jego słowach pociecha, i naprawdę mi ulżyło. Zapewnił mnie na przykład, że za to, co zrobiłam, nie trafię do piekła. A ja się tego obawiałam.

- Ja też powiedziałabym ci to samo - oznajmiła Elizabeth stanowczo. Bergette uśmiechnęła się lekko i wzięła ciastko.

- A co z Karen-Louise? Jak ona znosi sprawę ojca? Bergette ze smutkiem pokręciła głową.

- Biedactwo, ona była ze mną, kiedy pastor przyszedł z wiadomością o śmierci. Płakała niepocieszona, trzeba było czasu, żeby ją uspokoić. A potem dowiedziała się na wsi, jaki Sigvard naprawdę był i co robił. Myślę, że powinnam była sama jej o tym powiedzieć w jakiś delikatniejszy sposób i oszczędzić dziecku najgorszego, ale popełniłam błąd. Mówi się, że dzieci są bezlitosne, ale dorośli zachowują się o wiele gorzej.

- Co? To dorośli opowiadali jej o ojcu? Bergette przytaknęła.

- Biedna mała! Ona ma przecież tylko osiem lat, naprawdę mogli to sobie darować.

- Prawda? Ja też tak uważam. - Bergette upiła parę łyków kawy. - Ale teraz jest już lepiej. Karen-Louise jest wprawdzie przygaszona i zadaje masę pytań, ale uspokaja się, jak jej odpowiem.

- A gdzie jest teraz?

- U mojej mamy. Bardzo dobrze się tam czuje, więc bywa, że od czasu do czasu pozwalam jej nocować u babci. Przez chwilę siedziały w milczeniu, potem Bergette chrząknęła i powiedziała:

- No nie, ja tu siedzę i gadam tylko o sobie! A co tam u was?

- Dziękuję, wszyscy zdrowi, mamy się dobrze. Tylko wiesz co? Dostaliśmy list z Danii. Jedna pielęgniarka z zakładu leczniczego pisze i prosi, żebyśmy zabrali Linę do domu. Bergette długo jej się przyglądała. - To ona nie jest u rodziny, tak jak ludzie mówią?

- Nie, ale ty chyba wiedziałaś?

- No tak, właściwie tak.

Elizabeth zaczęła opowiadać, co jest w liście. Mówiła, że wszyscy mieli wyrzuty sumienia i zastanawiali się, dlaczego nie ma żadnej wiadomości od Liny. Zakończyła informacją, że niestety Torstein wyjechał i trzeba czekać z decyzją.

- No tak, on często wyjeżdża - powiedziała Bergette z przekąsem.

- Przez tyle lat ludzie radzili sobie bez doktorów - rzekła Elizabeth. - Z pomocą znachorek i modlitw leczyli się sami, ale tym razem to nie pomoże... - nagle wydało jej się, że dostrzega jakiś ruch za grubą portierą.

- Coś się stało? - spytała Bergette.

- Zdawało mi się, że widziałam coś... Czy tu straszy? Bergette roześmiała się głośno.

- Nie, chyba ci się przywidziało. Żadnych upiorów u nas nie ma, mogę cię zapewnić.

Ale Elizabeth jakoś nie mogła się uspokoić. Jednym uchem słuchała tego, co mówi Bergette. Strach ją dosłownie sparaliżował, przestała myśleć. Czy to było „widzenie”, czy też...

Nagle Bergette krzyknęła, blada jak ściana przyciskała dłonie do serca.

- Sigvard! Rany boskie, to ty nie... ? Chudy, zaniedbany mężczyzna, powłócząc nogami wyszedł na środek izby. Jasne włosy, które dawniej zawsze tak starannie czesał, teraz były tłuste i potargane Elizabeth zwykle widywała go dokładnie wygolonego, ostatnio zapuścił brodę. Ubranie było brudne zwisało z chudej sylwetki, ale to, od czego Elizabeth nie mogła oderwać wzroku, to była strzelba, którą kierował w stronę kobiet, i od jego przekrwionych, dzikich oczu.

- Pytasz, czy nie umarłem? - roześmiał się ordynarnie. - Muszę powiedzieć, że urządziliście mi bardzo piękną ceremonię - zachichotał, szczerząc zęby, potem jednak spoważniał. - Ale na twojej twarzy, Bergette, nie widziałem ani śladu łez. Czy tak się godzi?

Elizabeth zatrzęsła się z gniewu. To on stał gdzieś w ukryciu i obserwował ceremonię żałobną? Swój własny pogrzeb? Czy też...

- Jeśli ty nie umarłeś, to kogo w takim razie pochowaliśmy? - głos brzmiał cichutko.

- No właśnie, chciałabyś wiedzieć, ty dziwko. - Wycelował teraz w nią. Elizabeth wciąż patrzyła w jego oczy i na palec spoczywający na spuście. Nie wolno pokazać, jak bardzo się boi.

- Sigvard - prosiła Bergette roztrzęsiona - odłóż tę strzelbę, bo jak nie, to zawołam pomoc. Zaśmiał się szyderczo.

- Wołaj sobie, ile chcesz, w domu nie ma nikogo. Czy ty myślisz, że jestem kompletnym idiotą? - wrzasnął nagle. - Wyobrażasz sobie, że nie wyczekiwałem po całych dniach, aż się nadarzy okazja? Okazja, żebym w końcu mógł być z tobą sam na sam... A to, że ciebie też tu zastałem, to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności - zwrócił się do Elizabeth. - Dwie muchy za jednym plaśnięciem.

- Powiedz, o co ci chodziło w tym liście, który przysłałeś - spytała Elizabeth, wciąż patrząc mu w oczy. Sigvard zachichotał.

- To ty też czytałaś mój list? Świetnie, taką właśnie miałem nadzieję - szyderczy uśmiech zgasł. - Mam zamiar zemścić się na tobie i ufam, że Bergette mi to wybaczy. I wybaczy mi, że ona też będzie musiała umrzeć. Ale z nią znowu się spotkam. Głosy mi to powiedziały. Elizabeth zaczerpnęła powietrza.

- A co miał znaczyć ten cytat z Biblii? - grała na zwłokę, szukała kolejnych pytań.

- Nie rozumiesz? - prychnął pogardliwie. - Obie nagrzeszyłyście. Bergette, bo wyrzuciła mnie z domu. Zgrzeszyła, bo nie wspierała mnie, jak to przysięgała przed Bogiem i ludźmi. A ty, ladacznico, dobrze wiesz, jaki grzech masz na sumieniu.

- Dlaczego ty nam to robisz? - spytała Bergette. Głos jej drżał od powstrzymywanego płaczu.

- Dlaczego ty nam to robisz? - przedrzeźniał ją Sigvard z paskudnym grymasem. - Ty się jeszcze pytasz! Czy to nie ty wyrzuciłaś mnie za drzwi? Nie ty zmusiłaś mnie do opuszczenia wsi? Czy nie ośmieszyłaś mnie przed wszystkimi?

- Sam sobie możesz za to dziękować - wtrąciła Elizabeth. - Gdybyś zachowywał się jak...

- Zamknij się i czekaj, aż cię zapytają! - wrzasnął Sigvard. Na jego ustach pojawiła się piana.

- Zdradzałeś ją - zawołała Elizabeth w odpowiedzi. - Dostałeś to, na co zasłużyłeś, ty podła gnido! Podszedł do niej i przyłożył lufę do czoła.

- Jeszcze słowo i jesteś martwa, czy to jasne?

- Jeżeli mnie zastrzelisz, sam będziesz musiał zapłacić życiem, zapamiętaj to sobie - mówiła Elizabeth lodowatym tonem, ale serce biło jak szalone. Bała się, że on to usłyszy.

- A co to ma za znaczenie? Moje życie i tak nie jest nic warte. - Cofnął się o krok i spojrzał z nienawiścią na Bergette, ona siedziała pochylona i szlochała z twarzą ukrytą w dłoniach.

- Czy ty wcale nie myślisz o Karen-Louise? Chcesz, żeby została sierotą bez ojca i matki?

- U innych ludzi będzie jej na pewno lepiej - odparł obojętnie - i naprawdę nie ma znaczenia, gdzie zamieszka.

Elizabeth zastanawiała się, czy on rzeczywiście jest taki zimny, czy też tylko udaje, żeby dręczyć Bergette. Chciała cisnąć mu w twarz, że bez niego na pewno córce będzie lepiej, ale się powstrzymała. Rozsądniej jest milczeć. Wkrótce przecież ktoś z domowników musi wrócić. A swoją drogą ciekawe, gdzie oni się podziewają? Jeśli wrócą, Sigvard z pewnością ich usłyszy, jak tylko przekroczą próg. Może ich też chciałby pozabijać? Z trudem przełknęła ślinę, zdrętwiała ze strachu. A jeśli to Karen-Louise przyjdzie pierwsza? Myśl była taka straszna, że pociemniało jej w oczach. Sigvard szczerzył do niej zęby.

- No, Elizabeth, nie jesteś taka dzielna, jakbyś chciała? Wyraźnie to widzę - szydził. Nic z tego, nie da mu tej radości, nie pokaże, jak bardzo się boi.

- A czego ty właściwie od nas chcesz? - spytała, sama zdumiona spokojnym brzmieniem własnego głosu.

- Chcę się zemścić. Twoim zdaniem to takie dziwne?

- Zemścić się za co? Parskał niczym wściekły byk i mówił coraz głośniej:

- Już powiedziałem, za to, że ona wyrzuciła mnie z domu. A na tobie za to, że odebrałaś życie mojemu synowi.

- Dobrze wiesz, że ona tego nie zrobiła - Bergette znowu zaniosła się szlochem. Dosłownie tonęła we łzach i gorączkowo ocierała twarz skrajem spódnicy.

- Zamknij się!

Elizabeth przekrzywiła głowę. Nie była w stanie dłużej milczeć.

- I jak nas pozabijasz, to zemsta się dopełni? - Tak.

- Ale potem będziesz musiał za to zapłacić własnym życiem, już ci to mówiłam. Tak, tacy jak ty będą się smażyć w siarce i ogniu piekielnym na wieki wieków. - Ostatnie słowa niemal wypluwała.

- Idź do diabła! - burknął, ale na jego twarzy pojawiła się niepewność.

- Już my się o to postaramy.

- Ha, akurat ty pójdziesz do nieba! - Ręka trzymająca strzelbę zadrżała leciutko. Przyłożył policzek do kolby i mierzył w Elizabeth. - Ty, która byłaś dziwką Leonarda Dalsruda, która urodziłaś mu bękarta, a potem wmawiałaś wszystkim, że to dzieciak Jensa! Nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię na ziemi, to postaram się, żeby wszyscy wiedzieli, co masz na sumieniu. Odmów ostatnią modlitwę, zanim umrzesz!

Elizabeth usłyszała ciche kliknięcie, kiedy nacisnął spust. Przymknęła oczy, przygotowując się na to, co ma nastąpić. Chciała powiedzieć, że ktoś powinien się zaopiekować jej dziećmi. Ale tutaj nikogo takiego nie było. Wszyscy obecni w izbie umrą. Z bardzo daleka dotarł do niej przeraźliwy krzyk Bergette. Huk wystrzału wypełnił pokój.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Angelsen Trine Corka Morza 19 Przesladowca
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Angelsen Trine Córka morza W płomieniach
Angelsen Trine Córka morza Zdradzona tajemnica
Angelsen Trine Córka morza Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza Wróg nieznany
Angelsen Trine Córka morza Żona dwóch mężów
Angelsen Trine Córka morza Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza Rywalki
Angelsen Trine Córka morza Czas ciemności
Angelsen Trine Córka morza Pod polarną zorzą
Angelsen Trine Córka morza Podejrzenia
Angelsen Trine Córka morza 12 Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza 01 Sztorm
Angelsen Trine Córka morza 05 Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza 07 Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza 10 Kłamstwa

więcej podobnych podstron