MAUREEN CHILD
Panna młoda pod choinkę
The Surprise Christmas Bride
Tłumaczyła: Maja Gottesman
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Może, zanim utonę, powinnam zasunąć dach.
Casey Oakes odgarnęła z twarzy mokre włosy i zmrużywszy oczy, wpatrywała się przed siebie. Nagle jej ciało przeszył lodowaty dreszcz.
- Zresztą teraz już za późno, żeby się tym przejmować - mruknęła pod nosem.
Może to nie byłby taki zły pomysł. Przynajmniej zrobiłaby coś, czego nie udało się żadnemu z Oakesów. Zatonięcie w aucie na jakiejś bocznej drodze pod Simpson w stanie Kalifornia byłoby rzeczywiście czymś wyjątkowym.
Osiągnięcie tego w ślubnej sukni dodałoby całej sprawie dodatkowego smaczku. Za kilka lat jej przygoda stanie się miejscową legendą. Ludzie na biwakach przyciszonymi głosami będą sobie opowiadać historię Cassandry Oakes, a rodzice będą straszyć niegrzeczne dzieci nocną wizytą Utopionej Panny Młodej.
Casey jeszcze się uśmiechała, kiedy smagnięty wiatrem mokry welon zasłonił jej twarz. Nacisnęła mocno hamulec, pod autem rozległ się jakiś trzask i samochód gwałtownie stanął.
Casey zgasiła silnik. Teraz słychać było już tylko bębnienie deszczu. Wycieraczki toczyły beznadziejną walkę z ulewą. Na podłodze było co najmniej pół centymetra wody, wsiąkającej w ciemnoczerwone aksamitne dywaniki. Skórzane siedzenia też na pewno nie były w lepszym stanie.
- Kurczę blade - zaklęła cicho. - Jeszcze tylko deszczu mi było trzeba.
Ale właściwie czemu nie, pomyślała. Zamieć śnieżna też by jej chyba nie zdziwiła. Taki to już był dzień.
Zdecydowanym ruchem odrzuciła welon na plecy i rozejrzała się po zamokniętej okolicy. Droga, którą jechała, była wąską polną ścieżką, wysypywaną co roku cienką warstwą żwiru. Teraz deszcz zmył kamyki i koła samochodu po osie tonęły w błocie. Wzdłuż drogi całymi kilometrami ciągnęły się siatkowe ogrodzenia, a za nimi łąki, łąki, łąki. Tylko gdzieniegdzie widniała jakaś kępa ogromnych sosen czy smaganych wiatrem bezlistnych drzew.
Żadnych domów.
Żadnych świateł.
Żadnych ludzi.
I w dodatku, ponieważ od jej ostatniej wizyty w Simpson minęły wieki, nie wiedziała, jak daleko jest jeszcze do rancza Parrishów.
Casey odetchnęła głęboko. Do oczu napłynęły jej łzy. Szybko otarła je wierzchem dłoni.
Wody było tu wszędzie aż nadto.
I wtedy usłyszała ten dźwięk.
Najpierw cichy, niepewny, potem niski, rozpaczliwy jęk.
Właściwie bez chwili wahania otworzyła drzwiczki i wysiadła Białe, atłasowe pantofelki natychmiast utonęły w błocie. Ona sama, by nie paść w nie twarzą, przytrzymała się maski.
Jej gołe stopy zatopione były po kostki w błocie. Rozejrzała się dokoła, szukając źródła pojękiwań.
Nagle rozpromieniła się. Nie była sama w tym nieszczęściu.
- Oj, biedne maleństwo - wyszeptała i ruszyła przez błoto.
- Nie, nie powiem ci, co to jest.
Jake Parrish roześmiał się, pokręcił głową i sięgnął po kubek z kawą. Annie, jego siostra, przez te lata ani trochę się nie zmieniła. Tak jak w dzieciństwie, wciąż nie miała za grosz cierpliwości.
- No, Jake, powiedz - błagała go przez telefon. - Uchyl choć rąbka tajemnicy. Proszę.
- Nie - odparł z rozbawieniem i pociągnął łyk kawy. - Jeśli chcesz zaspokoić swoją ciekawość, będziesz musiała osobiście się tu zjawić. I radzę zrobić to z samego rana.
- Jesteś po prostu świnią.
- Tak, wiem. Aaa, może przywieziesz też tatę, wuja Harry'ego i ciotkę Emmę, co?
Annie wciągnęła głęboko powietrze do płuc i Jake był gotów się założyć, że wysoko uniosła brwi. Jego siostrzyczka zawsze musiała wszystko wiedzieć.
- To musi być poważna sprawa - wyjąkała w końcu.
- Masz rację.
- A niech cię diabli, Jake! - Głos Annie był teraz surowy i rozkazujący. Tak rozmawiała ze swą trzyletnią córeczką, Lisą. - Wiesz, że nie znoszę niespodzianek. Jeśli nie uchylisz choć rąbka tej twojej tajemnicy, to w nocy nie będę w stanie zmrużyć oka.
Jake wiedział, że to prawda. W dzieciństwie w noc przed swymi urodzinami Annie nie spała ani chwili, zastanawiając się, co dostanie. Przed Bożym Narodzeniem było jeszcze gorzej. Nie tylko, że sama nie spała, to jeszcze i jemu nie pozwalała zmrużyć oka.
- Dobrze - rzekł z uśmiechem. - To będzie coś w rodzaju podpowiedzi.
- Słucham!
Jake przez chwilę zastanawiał się, jak sformułować podpowiedz, by jednocześnie nie zdradzić za wiele. Dla niego ta niespodzianka była bardzo ważna. Oparł się o ścianę w kuchni i wpatrywał w wiszący na suficie żyrandol. Miał kształt koła od wozu i sześć osłoniętych szklanymi kloszami żarówek. Tylko dzięki nim w to ponure grudniowe popołudnie w tej ogromnej kuchni było stosunkowo jasno.
Potem spojrzał w okno. Na dworze szalała burza. Transakcja, którą w końcu udało mu się zawrzeć, wprawiła go w tak dobry humor, że ani ulewa, ani nawet zapowiadana śnieżyca nie były w stanie go zepsuć.
- Jake...
- O, przepraszam, Annie. Zamyśliłem się.
- Nie wysilaj się za bardzo.
- Bardzo zabawne. Chyba jednak nic ci nie powiem.
- Jake, ty wstręciuchu! Mów natychmiast. Jake roześmiał się.
- Dobrze, wygrałaś. No to słuchaj. To jest coś, co od dawna chciałem mieć.
Annie na długą chwilę zaniemówiła.
- A więc to jest jakaś rzecz, tak? - W głosie Annie słychać było oburzenie.
- Tak i na dziś to wszystko.
- Powiem ci to jeszcze raz, Jake. Jesteś świnią. I będziesz się smażył w piekle.
- Być może. Ale wcale się tym nie martwię. Przynajmniej będą tam ze mną wszyscy moi przyjaciele.
- Tego możesz być pewien.
Odpowiedziało jej głośne parsknięcie. Brat nie był wcale zdziwiony, kiedy z oburzeniem odłożyła słuchawkę.
Wiedział aż za dobrze, że siostrzyczka każe mu za tę zabawę drogo zapłacić. Nie przejmował się, bo wiedział, że jego niespodzianka jest tego warta. Długo na to czekał. I chciał teraz cieszyć się każdą chwilą.
Odłożył słuchawkę, podszedł do blatu z szarego granitu i odstawił kubek. Potem stanął przy oknie i przez zachlapaną szybę spoglądał na zapadające ciemności. To przecież dopiero początek.
Podpisawszy tę umowę mógł nareszcie zabrać się do realizacji swoich planów związanych z rodzinnym ranczem. Mógł skoncentrować się na hodowli koni, o czym od tylu miesięcy marzył.
Teraz było to możliwe.
Uśmiechnął się do siebie i rozejrzał po kuchni. Ze wszystkimi nowoczesnymi urządzeniami, wyłożoną hiszpańskimi kafelkami podłogą i kominkiem wyglądała jak z fotografii zamieszczonej w piśmie o urządzaniu wnętrz. On, co prawda, umiał zaledwie zaparzyć kawę, zrobić grzanki z serem i podgrzać jakieś danie w kuchence mikrofalowej, ale to nie miało znaczenia.
Teraz to w ogóle było nieistotne. Dotrzymał wreszcie słowa. Ranczo zaczęło prosperować i mógł spłacić długi zaciągnięte na kosmetyczne ulepszenia, których tak domagała się jego była żona. Choć bardzo się starała, nie udało jej się puścić go z torbami.
Jake skrzywił się na wspomnienie kobiety, której pozwolił zrobić z siebie idiotę. Szybko jednak wrócił myślami do rancza. To było jego wielkie osiągnięcie. Jego triumf. Teraz zupełnie już nie przypominało miejsca, w którym wraz z Annie dorastali.
Przed oczami stanął mu stary, zabytkowy piec, który matka przez tyle lat jakimś cudem zmuszała do działania. Obok niego zniszczony, sosnowy stół, przy którym on i Annie odrabiali lekcje. Ten sam, przy którym w porze kolacji zbierała się cała rodzina i prowadziła długie, wieczorne rozmowy o wszystkim - od rozgrywek koszykówki po teorią Darwina.
Jake zamrugał oczami i zamiast poczciwego, starego mebla ujrzał, aż nadto wyraźnie, elegancki, dębowy komplet stołowy na wysoki połysk, który przed trzema laty nabyła Linda. Owszem, może i w czasach jego dzieciństwa nie było w tym domu ani bogato, ani wygodnie, ale przynajmniej panowała w nim miłość.
Coś, czego w jego nowym, udoskonalonym domu nigdy nie było.
Jake potrząsnął głową i wypił ostatni łyk kawy. Potem odstawił pusty kubek na blat. Skup się na robocie, rozkazał sobie w duchu. Rozważania o miłości i o tym, co mogło być, wcale ci w tym nie pomogą.
A wspomnienia o Lindzie przyprawiały go tylko o wrzody żołądka.
- Poza tym - rzekł głośno, zwracając się do siebie - zanim zrobi się zupełnie ciemno, musisz jeszcze sprawdzić ogrodzenie.
Przy takim deszczu i wichrze nie mógł pozwolić, by nowo założona siatka się porozrywała. Całe jego ukochane stado natychmiast by się rozpierzchło.
W dodatku prognozy pogody wspominały o śnieżycy. Lepiej się pospieszyć.
Zdjął z wieszaka w sieni płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz, celowo odwracając się plecami do błyszczącego, sterylnego wnętrza. Im szybciej wyjdzie, tym szybciej wróci. Do podgrzanej w kuchence mikrofalowej pizzy, puszki piwa i oglądania meczu piłki nożnej w telewizji.
Jeśli nastawi telewizor wystarczająco głośno, może uda mu się przekonać samego siebie, że wcale nie jest samotny.
- Dobrze wiem, co czujesz - szeptała Casey do trzymanego na ręku zwierzątka. Nachyliła się nad nim, chroniąc malca od zacinającego deszczu. Okryła go trenem swojej ślubnej sukni. Pogłaskała maleństwo po szyi i spojrzała głęboko w jego smutne, brązowe oczy. - Przemarznięte, mokre i bez mamy, prawda?
Cielątko prychnęło.
- Na zdrowie - powiedziała odruchowo Casey. Mokry pukiel włosów zasłaniał jej prawe oko. Na próżno dmuchała i próbowała go odsunąć. Nie chciała nawet na moment wypuszczać cielątka z objęć. Maleństwo było tak wystraszone, że na pewno by uciekło, a w tym deszczu i błocie trudno by je było odnaleźć.
Drżące zwierzę zmieniło pozycję i mocniej wtuliło się w jej ramiona. Było zadziwiająco ciężkie.
- Wiesz co, mały? Masz zupełnie takie same oczy, jak mój narzeczony. A raczej były narzeczony. - Przerwała na moment i zmarszczyła brwi. - Ale nie martw się. To przecież nie twoja wina.
Cielę znów parsknęło i zamuczało.
- Mnie też jeszcze przed chwilą chciało się płakać - szepnęła ze współczuciem Casey. - Pewnie tego nie wiesz, ale miałam dziś wyjść za mąż.
Jej mały przyjaciel zadrżał, gdy Casey postawiła go na ziemi.
- Wiem, wiem. Mnie też na samo wspomnienie przechodzą zimne dreszcze.
Casey nachyliła się i przytuliła policzek do pyska zwierzęcia. Jej stopy były jak dwa kawałki błotnistego lodu, a w palcach u rąk prawie straciła czucie. Okropna pogoda! Starając się o tym wszystkim nie myśleć, nadal przemawiała do cielaczka.
- Najtrudniej było powiedzieć wszystkim, że nie będzie żadnego ślubu. Szkoda, że nie widziałeś ich min, mały.
Cielątko znów cicho zamuczało.
- Czyich? - spytała z tłumionym parsknięciem Casey. - No, tych ludzi w kościele. - Ona też kichnęła. - I moich rodziców. Steven miał szczęście, że napisał, a nie powiedział osobiście, że wyjeżdża do Meksyku. Gdyby ojciec dostał tego kretyna w swoje ręce... - Casey westchnęła i znów spojrzała na swego nowego przyjaciela. - Niecodziennie dziewczyna dostaje kosza. Czy uważasz, że powinnam się tym bardziej przejmować?
Cielę pokręciło głową.
- Ja też tak sądzę. - Casey pogładziła gładką skórę zwierzęcia. - Nie czuj się obrażony, iż powiedziałam, że masz oczy podobne do Stevena. To naprawdę nie twoja wina. Zresztą - dodała z wymuszonym uśmiechem - ty jesteś dużo od niego milszy.
Cielę poruszyło się i nastąpiło jej na stopę.
Casey krzyknęła i wysunęła stopę spod kopyta cielaczka.
- I w dodatku tańczysz podobnie jak on.
Ostry podmuch wiatru owinął jej mokry welon dookoła głowy.
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilka godzin temu wyglądałam całkiem nieźle - oznajmiła cielaczkowi.
Przed oczami stanął jej kościół. Oto ona, a właściwie jej replika, przy drzwiach, czeka na znak, by prowadzona przez ojca, ruszyć w długą drogę do ołtarza. Przed nią w dwóch rzędach dziesięć druhen. Nagle uświadomiła sobie, że tak naprawdę żadnej z nich nie zna.
Owszem, chodziły na te same imprezy. Opowiadały te same historie. Śmiały się z tych samych dowcipów. Ale żadnej z tych dziewcząt nie nazwałaby przyjaciółką. Jej jedyna prawdziwa przyjaciółka nie pojawiła się na ceremonii. Annie nie chciała patrzeć, jak Casey popełnia coś, co określiła „wielką pomyłką”.
Znów ogarnęły ją wątpliwości, z którymi walczyła przez ostatnie kilka miesięcy. Nagle jednak zagrały organy i pierwsza z druhen zrobiła krok w stronę ołtarza. W tej chwili podszedł do Casey jakiś człowiek i podał jej list od Stevena.
Przez następne kilka nieskończenie długich minut narażona była na ciekawskie spojrzenia i słyszała stłumione, podekscytowane szepty. Ktoś nawet parsknął śmiechem. Wśród tłumu zaskoczonych, rozczarowanych gości nie dostrzegła ani jednej przyjaznej twarzy.
Nawet rodzice okazali się tak oszołomieni, że nie byli w stanie jej pocieszać. Ojciec, z ponurą miną i zaciśniętymi ustami, nieporadnie poklepywał po ramieniu łkającą w chusteczkę matkę. Bliźniacy, starsi bracia Casey, wyglądali, jakby mieli ochotę komuś przyłożyć.
Oczywiste więc było, że kiedy po kilku chwilach wybiegła z kościoła i wsiadła do sportowego auta - które jeden z braci na szczęście podprowadził przed kościół - instynktownie skierowała się do swej jedynej prawdziwej przyjaciółki.
Jedynej osoby, na którą mogła liczyć, że ją wysłucha. Że powie jej, iż wcale nie zwariowała. Że ma prawo czuć, jakby wyrwała się z więzienia.
Do Annie Parrish.
Casey pochyliła się, ponownie wzięła cielę na ręce i dokładniej owinęła swoją suknią. Teraz pozostało jej tylko znaleźć ranczo Parrishów. I to szybko, zanim zamarznie na śmierć. Przecież minęło zaledwie pięć lat, od kiedy jej rodzina wyprowadziła się z Simpson. Dlaczego wszystko wygląda tak inaczej?
To przez ten deszcz, pomyślała. To deszcz ją tak zdezorientował. Kiedy ustanie, na pewno uda jej się znaleźć ranczo. Jeśli rzeczywiście ten deszcz minie, dodała. Spojrzała na nisko wiszące czarne chmury, na smagane wichrem nagie drzewa i po raz pierwszy się zaniepokoiła. Była pewna, że za chwilę lodowaty deszcz zamieni się w śnieg. Do rana pechowa podróżniczka zamieni się w lodowy pomnik ubłoconej panny młodej.
Suknia z irlandzkiej koronki i jedwabiu w kolorze kości słoniowej, którą miała na sobie, ważyła teraz chyba tonę. Materiał chłonął deszcz jak gąbka, a ciężkie, gęste błoto oblepiało jej rąbek. Ciekawe, co powiedziałby projektant sukni, widząc swoje dzieło w takim stanie?
Był to chyba najdroższy na świecie parasol dla zabłąkanego cielątka.
I co powiedziałby na to wszystko jej ojciec?
Casey jęknęła w duchu i na sekundę czy dwie zamknęła oczy. Henderson Oakes nieprędko dojdzie do siebie. Fakt, że jego córka dostała kosza, potraktuje jako osobistą zniewagę. Rodzice zawsze bardzo martwili się tym, co ludzie powiedzą.
Lepiej na razie w ogóle o nich nie myśleć.
Deszcz zamienił się w ulewę. Casey miała wrażenie, że wbijają się w nią tysiące lodowatych ostrzy. Od dźwigania cielaka rozbolały ją plecy. Przedzierając się po malca przez druty kolczaste, podrapała sobie ramiona. Zgubiła buty i czuła, że łapie przeziębienie.
Które może przerodzić się w zapalenie płuc.
Gdyby nie była tak wykończona i nie bała się, że zapadnie się w to błoto po szyję, rzuciłaby się na ziemię i rozpaczliwie zapłakała.
- Hej, proszę pani, co się dzieje?
Niski, groźny głos dochodził nie wiadomo skąd. Zaskoczona Casey potknęła się i upadła w błoto. Na drobne, drżące ciałko cielaczka. W ostatniej chwili, ignorując rwący ból w nadgarstku, udało jej się podeprzeć jedną ręką. Uniosła głowę i poprzez mokry, zabłocony welon spojrzała na siedzącego na koniu mężczyznę.
Nareszcie. Pomoc nadeszła.
Przynajmniej miała nadzieję, że to będzie pomoc.
Naprawdę powinna być czujniejsza. Pogrążona w rozpaczliwych myślach, nawet nie słyszała zbliżającego się jeźdźca.
Obejmując jedną ręką cielaczka, Casey udało się jakoś wstać. Odsunęła welon i mrużąc oczy przed deszczem, przyglądała się siedzącemu na koniu mężczyźnie. Miał zsunięty na oczy kapelusz i gruby, oliwkowy płaszcz przeciwdeszczowy, przykrywający go prawie całego.
- Cassandra Oakes - mruknął z niedowierzaniem. Wyraźna niechęć w jego głosie coś jej przypomniała. Ileż to razy słyszała ten sam chrapliwy głos, każący jej się odczepić? Ileż to razy później słyszała go w swych snach?
Gęsia skórka, którą pokryło się całe jej ciało, nie miała nic wspólnego z lodowatym deszczem i wiatrem.
Tylko jeden mężczyzna na całym świecie tak na nią działał.
Nawet teraz, choć od ich ostatniego spotkania minęło pięć lat.
Upłynęło pięć lat od dnia, kiedy złamał jej serce.
- Cześć, Jake.
ROZDZIAŁ DRUGI
Cześć, Jake?
Tylko tyle była w stanie powiedzieć? Stojąc pośrodku pola w przemoczonej do suchej nitki ślubnej sukni, tuląc w ramionach zabłąkane cielę, powiedziała tylko „Cześć, Jake”?
Aż jęknął w duchu. Kiedy zobaczył to zaparkowane przy drodze auto, od razu domyślił się, że ktoś ma kłopot. Tędy dojechać można tylko do rancza Dona Wilsona i jego, więc mało kto się tu zapuszcza. Podejrzewał, że to pewnie jakiś gość do Dona albo zabłąkany w ulewie turysta.
Panna młoda była ostatnią osobą, której mógł się spodziewać.
A co dopiero ta konkretna panna młoda.
O rany, jak szybko wszystko może się pokomplikować. Jeszcze przed dwudziestoma minutami czuł się cudownie. Powinien wiedzieć, że taki stan nie może długo potrwać. Ale nigdy by się nie domyślił, że oto nagle pojawi się na tym pustkowiu Casey i że to ona popsuje mu nastrój.
- Co ty tu robisz, Casey? - zdobył się w końcu na odwagę. - Szukasz kościoła, czy co? - dodał, przyglądając się podejrzliwie jej zniszczonej sukni.
- Wprost przeciwnie - odparła. - Właśnie z niego uciekam.
- No, no - mruknął pod nosem. - A gdzie podziałaś pana młodego?
- To długa historia.
- Nie wątpię.
Casey odrzuciła do tyłu welon i spojrzała na niego swymi ogromnymi, zielonymi oczami. A jemu aż ścisnął się żołądek.
- Później ci opowiem - powiedziała. - A najpierw może byś mi pomógł?
To niesamowite, że ktoś cały mokry i ubłocony może tak wspaniale wyglądać, pomyślał. Kiedy jednak zaczęło w nim wzbierać nieproszone pożądanie, szybko wrócił do rzeczywistości.
- A w czym konkretnie?
- Trzeba się nim zająć.
Casey kiwnięciem głowy wskazała tulące się do niej cielątko.
Zwierzę wcale nie wyglądało na to, że potrzebuje jakiejkolwiek pomocy. Jake nawet gotów był się z nim zamienić. Przypomniał sobie, że Casey zawsze kochała zwierzęta. Pamiętał, jak się przeraziła, kiedy ktoś jej uświadomił, że hamburgery robi się z mięsa krów. Pewnie dlatego, że całe życie mieszkała w mieście, a żywe zwierzęta oglądała tylko wtedy, kiedy razem z braćmi przyjeżdżali na ranczo. Ich rodzice nie pozwalali im trzymać w domu żadnych żywych ulubieńców.
Jej bracia. Kurczę, nie widział ich chyba od stu lat. Ale biorąc pod uwagę codzienną dwudziestopięciogodzinną pracę na ranczu i krótkie, lecz niezapomniane małżeństwo z Lindą, nie było to dziwne. Właściwie w ogóle nikogo nie widywał.
- Jake? Jesteś tu?
- Co? - wymamrotał nieprzytomnie. - A, tak. Ten cielak. Co z nim?
Był zmęczony, mokry i przemarznięty. Już dawno się przekonał, że przy Casey musi zawsze być czujny. A czasem i to nie wystarczało.
- Jest przerażony.
- Przerażony? - Jake zacisnął palce na cuglach. - A czym? - spytał, wiedząc, że wkrótce tego pożałuje.
- Burzą.
Wycie wiatru podkreśliło jej słowa. Cielątko zadrżało. Mina Casey była aż nadto wymowna.
Jake zacisnął zęby. Była uparta jak zawsze. I tak samo piękna, dodał w myślach. Nawet z mokrymi strąkami okalającymi jej twarz i w tej zabłoconej sukni. Nawet ze zmrużonymi szmaragdowymi oczami.
Poczuł znów ten dawny, znajomy ucisk w okolicy serca. Choć minęło pięć lat, wciąż tak samo na niego działała.
Po raz pierwszy od wyjścia z domu pożałował, że jego dżip jest zepsuty. Zamiast wiercić się niepewnie w siodle, przynajmniej siedziałby w wygodnym fotelu. Kurczą, przecież zawsze lubił konną jazdę.
Do teraz.
Natychmiast nakazał sobie spokój. Musiał się wziąć w garść. Casey miała na sobie tę cholerną ślubną suknię. Powiedziała, że uciekła z kościoła. Tyle tylko, że nie wiadomo czy przed, czy też po ceremonii.
Myśl o Casey jako czyjejś żonie sprawiła, że zimna obręcz jeszcze mocniej zacisnęła się wokół jego serca.
Deszcz dudnił o jego kapelusz i ceratowy płaszcz. Jake czuł uderzenie każdej kropli, ale wcale się tym nie przejmował. Wiedział, jak radzić sobie z deszczem. Z Casey zaś zupełnie nie potrafił.
- Zejdziesz z tego konia i pomożesz mi, czy nie?
Jake pokręcił głową, jedną dłoń zacisnął na cuglach, drugą mocno tarł podbródek. Nie był w stanie zejść z konia i iść. Choć peleryna skrywała reakcję jego ciała na jej widok, jego trudności w chodzeniu i tak powiedziałyby jej wszystko.
Coś jednak musiał zrobić.
Ta idiotyczna rozmowa do niczego nie doprowadzi.
- Przecież krowy przez cały czas żyją na dworze - rzekł. Cielątko smutno zamuczało.
Casey współczująco pogładziła je po łebku, a potem ostro spojrzała na Jake'a.
- To jeszcze dziecko.
- Ale waży więcej niż ty.
Gdzieś niedaleko rozległo się niskie, smutne, pełne niepokoju muczenie. Casey, nie wypuszczając maleństwa z objęć, rozejrzała się dokoła.
- Co to było?
- Założę się, że to jego mama.
Cielątko wydało z siebie cichutką odpowiedź; jego matka znów zamuczała.
- O, widzę ją - rzekł Jake i wskazał brodą w stronę niedalekiej kępy drzew.
Casey spojrzała we wskazanym kierunku i aż zamarła. Mamusia, no, no. Całkiem spore zwierzą maszerowało zdecydowanie i szybko w ich stronę. Teraz już nie cielę, ale ona potrzebowała pomocy. Wypuściła maleństwo z objęć i ruszyła w stronę mężczyzny, pragnąc poczucia względnego bezpieczeństwa.
Uniosła suknię i przedzierając się przez błoto, starała się nie słyszeć łomotu krowich kopyt. Jake, oczywiście, ani myślał jej pomóc.
Akurat wtedy, gdy ta myśl przeszła jej przez głowę, Jake skierował konia bliżej niej, wysunął nogę ze strzemienia i podał jej rękę.
Spojrzała mu w oczy, lecz nie zobaczyła w nich ani cienia zachęty. Zawahała się, rzuciła okiem przez ramię na pędzące dwie tony krowiego mięsa i wybrała mniejsze zło. A przynajmniej tak jej się wydawało.
Wsunęła rękę w pokrytą odciskami, silną dłoń Jake'a. Zignorowała dziwny, gorący tym razem dreszcz, jaki przeszył jej ciało, wsunęła zabłoconą, bosą stopę w strzemię i pozwoliła mu się wciągnąć na siodło.
Jake natychmiast zawrócił konia i kolanem zmusił go do szybkiego biegu. Po paru metrach ściągnął cugle i kazał mu stanąć. Oboje spojrzeli za siebie.
Casey z uśmiechem patrzyła, jak cielak wsuwa głowę pod brzuch mamy i szuka wymienia. Krowa nadal nie była zachwycona ich obecnością, ale cielaczek czuł się już bezpieczny.
I Casey też.
Jake wsadził jej na głowę swój kapelusz.
Casey odchyliła rondo i spojrzała na niego.
Odgarnął z czoła mokre, gęste włosy i przez chwilę też na nią patrzył. Surowo, zdecydowanie, ale i z odrobiną czegoś jeszcze.
- Podwiozę cię do auta.
- Nie warto - odparła, przypominając sobie głuchy stuk, kiedy nacisnęła hamulec. - Podejrzewam, że coś się stało z hamulcami.
- Wspaniale - mruknął Jake i zawrócił konia. - Chwyć mnie mocno w pasie - rzekł. - Jazda do rancza potrwa jakieś dziesięć minut.
- A co z autem?
Jake zmarszczył brwi i obrzucił czerwoną limuzynę niechętnym spojrzeniem.
- Z domu zadzwonimy po pomoc. Kiedy koń rzucił się do galopu, Casey omal z niego nie spadła. Szybko objęła Jake'a i przywarła do jego pleców. Czuła, jak pod dotykiem jej rąk napinają się mięśnie jego płaskiego, twardego brzucha. Po całym ciele rozlało się jej to dawno już zapomniane ciepło. Przez pięć minionych lat nawet nie pozwoliła sobie o nim myśleć. Teraz mocno zacisnęła powieki. Myślała, że te uczucia minęły już na dobre. Przecież tak bardzo się starała.
Najwyraźniej jednak za mało. Przecież spędziła zaledwie dziesięć minut w towarzystwie tego mężczyzny, a już nogi ma jak z waty. Może lepiej powinna wrócić pamięcią do ich ostatniego spotkania. Przypomnieć sobie tamten wstyd. I upokorzenie. To na pewno zdusi resztki uczuć, jakie żywiła do tego człowieka.
Nie. Jej rozum natychmiast odrzucił ten plan. Nie ma mowy, by jeszcze raz miała przeżyć tę noc. Nie ma zresztą powodu. Ta reakcja jest raczej wynikiem jej ogólnego stanu emocjonalnego, a nie tego, co czuje do Jake'a.
Było jej tak zimno. Czuła się potwornie zmęczona. Marzyła, by oprzeć głowę o plecy Jake'a, lecz natychmiast i ten pomysł odrzuciła. Jeszcze nie zgłupiała, żeby znów pchać się w kłopoty.
Wyprostowała się i zwolniła trochę uścisk. By nie pozwolić myślom błąkać się po niebezpiecznych ścieżkach, poddała się miarowemu rytmowi końskich kroków. Przydały się lekcje w ekskluzywnych stadninach.
Jake głośno wciągnął powietrze. Wydawało jej się, że coś powiedział. Nachyliła się ku niemu.
- Co mówiłeś?
- Nic - mruknął. - Siedź spokojnie, dobrze?
Zostawił ją przy tylnych drzwiach do domu, a sam odprowadził konia do stajni. Nie spiesząc się do czekającej na niego w kuchni kobiety, spokojnie go rozsiodłał i dokładnie wytarł. Dopiero gdy zwierzę było suche, nakarmione i napojone, wyszedł na próg stajni i spojrzał przez podwórze na dom.
Padające z okien jasne światło odbijało się w stojących wszędzie kałużach. Ciemno zaś było w odległym o jakieś dwieście metrów domku gościnnym. Nie było też przed nim niebieskiej furgonetki.
Oznaczało to, że jego pracownik, mimo ulewy, zabrał żonę do miasta.
Oznaczało to także, że na ranczu jest tylko on i Casey.
I w dodatku nie uda mu się szybko jej pozbyć. Dżip był zepsuty, furgonetkę pożyczył pracownik, utknęli tu więc oboje na dłużej.
Kurczę, czemu musiała się tu zjawić? I dlaczego jedno jej spojrzenie zapiera mu dech?
Przeklinając własną głupotę, wyszedł ze stajni, dokładnie zamknął za sobą podwójne wrota i ruszył w stronę domu. Szedł wolno, jakby z nadzieją, że deszcz ochłodzi gorąco, jakie Casey w nim rozpaliła, kiedy otoczyła go ramionami. Nic z tego. W dodatku przypomniał sobie jeszcze ucisk jej ud. W połowie drogi przystanął i spojrzał w niebo.
Ciężki, gęsty deszcz bębnił w jego twarz i pierś. Omiatał go lodowaty wiatr, szarpał pelerynę. Dopiero kiedy Jake zmrużył oczy, zauważył pierwsze, jeszcze nieliczne, puchate płatki.
Wspaniale.
Śnieg.
- Co ja ci złego zrobiłem? - zawołał w stronę milczących niebios.
Płatki śniegu były coraz gęstsze.
Jake wyprostował się, potrząsnął głową i szybko wszedł na werandę. Zdjął pelerynę, strząsnął ją i rzucił na najbliższe krzesło. Potem dokładnie oskrobał błoto z butów. Wreszcie, kiedy nie miał już nic do roboty, otworzył drzwi, by stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem.
Casey stała przy kominku i wpatrywała się w płomienie, leniwie liżące kloce drewna, które Jake wrzucił tam przed wyjściem.
- Trzęsiesz się - rzekł cicho, a ona odwróciła się w jego stronę.
- Już mi dużo cieplej.
Możliwe. Ale wciąż szczękała zębami. Znów spojrzał na kiedyś na pewno piękną, a teraz oblepioną błotem suknię i pomyślał o tajemniczym narzeczonym. Tylko idiota mógł pozwolić, by taka kobieta uciekła od niego w dniu ślubu.
Mokry materiał podkreślał jej wysokie piersi i krągłą linię bioder. To, co kiedyś było szeroką spódnicą, oblepiało teraz dokładnie jej szczupłe nogi.
Znów zabolała go myśl, że Casey jest żoną innego. Odsunął ją jednak od siebie natychmiast. Co się stało, to się nie odstanie. On swoją decyzję podjął przed pięcioma laty i nadal był przekonany, że dobrze zrobił.
Choć wiele go to kosztowało.
Spojrzał jej w oczy i przeczesał palcami mokre włosy.
- Co ty tu robisz, Casey? - spytał niezbyt grzecznie. Casey pociągnęła nosem, zdjęła z głowy welon i ściskała go w rękach. Z przemoczonego materiału spływały strużki brudnej wody.
- Przyjechałam, żeby zobaczyć się z Annie.
- Naprawdę?
A więc chodzi o jego siostrę. Przecież to jasne, durniu. Przecież nie przyjechała tu, żeby zobaczyć się z tobą.
- Annie już tu nie mieszka - wyjaśnił obojętnym tonem.
- Jakieś pół roku temu przeniosła się z powrotem do miasta - dodał, widząc jej zdziwioną minę.
- Ależ ze mnie idiotka - mruknęła Casey i mocniej ścisnęła zabłocony welon. Przeniosła wzrok na ogień i powiedziała bardziej do siebie niż do Jake'a: - Mogłam się domyślić, że zechce jak najszybciej się usamodzielnić.
Kiedy na moment spojrzała na niego, zauważył w jej oczach rozczarowanie.
- Jak jej idzie?
- Całkiem nieźle - odparł, wzruszając ramionami, Jake.
- Znasz Annie. Rozwód to nieprzyjemna rzecz, ale na pewno dojdzie do siebie.
- Jestem o tym przekonana.
- Mnie jakoś się udało, więc i ona da sobie radę.
- Zgadza się. - Casey wyprostowała ramiona i znów spojrzała na niego tymi swoimi zielonymi oczami. - Annie opowiadała mi o twoim rozwodzie. Bardzo mi przykro, Jake.
W jej oczach zobaczył teraz współczucie i zrozumienie. Niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Wolałby, żeby zmieniła temat. Nie chciał rozmawiać o Lindzie - ani z nią, ani w ogóle z kimkolwiek. Choć dała mu niezłą nauczkę, wolałby na zawsze o niej zapomnieć.
- To było już dawno temu - rzekł.
- Nie tak dawno. Minęły zaledwie trzy lata.
Jake zmrużył oczy. Nie widział Casey od pięciu lat, ale jego siostrzyczka najwyraźniej na bieżąco ją o wszystkim informowała.
- Czy jest coś, czego Annie ci nie powiedziała?
- Wątpię - przyznała Casey.
- Będę musiał z nią porozmawiać.
- A jak się ma Lisa?
Na twarzy Jake'a pojawił się uśmiech. Zawsze tak było, kiedy wspominał swoją trzyletnią siostrzenicę. Po prostu myśląc o tej małej nie można się było nie uśmiechnąć.
- Wspaniale. Rządzi Annie jak chce.
Na ułamek sekundy na twarzy Casey też pojawił się uśmiech.
- Tak dawno jej nie widziałam, że pewnie bym jej nie poznała. A jak się miewa jej ojciec? - Teraz już się nie uśmiechała.
Jake zesztywniał i odruchowo zacisnął pięści. Tak jak na myśl o Lisie musiał się uśmiechnąć, to na wspomnienie jej ojca reagował złością.
- Podobnie jak ty tak dawno jej nie widział, że nawet by jej nie poznał. Tyle, że on wcale tego nie żałuje.
- Szkoda.
- Być może.
W kuchni zapanowała cisza. Słychać było tylko deszcz bębniący w dach i syk płomieni.
- Pewnie nie chciałoby ci się odwieźć mnie do miasta, co? - odezwała się w końcu Casey.
- Nie mogę.
- Bo?
Jake skrzywił się i pokręcił głową.
- Dżip się zepsuł, a furgonetką mój pracownik zabrał żonę na tańce. Obawiam się, że przez tę pogodę nie wrócą do rana.
Casey wpatrywała się w niego, jakby nie mogła uwierzyć w te słowa. Jake też nie był zachwycony tą sytuacją. Tyle że wiedział, iż nic nie da się zrobić.
- Przecież mieszkając na takim dużym ranczu, musisz mieć jeszcze jakiś pojazd, a nie tylko dżipa i furgonetkę.
- Oczywiście, szanowna pani. Tyle tylko, że moje miejskie auto w tym błocie skończy tak jak twoje.
- Czy spotka mnie dziś coś jeszcze?
- Zaczyna padać śnieg. Casey parsknęła krótkim, gardłowym śmiechem. - Mogłam się tego spodziewać.
Patrzył, jak drży i dłońmi rozciera ramiona. Co z niego za kretyn! On tu ją wypytuje, a ona zaraz złapie zapalenie płuc.
- W tym, co masz na sobie, nigdy się nie rozgrzejesz. Jej idealnie zarysowane brwi uniosły się wysoko.
- No, wiesz, Jake? Czyżbyś chciał mnie rozebrać?
- Daruj sobie żarty, Casey.
Jake zdjął z kuchenki czajnik i podszedł do zlewu, by napełnić go wodą.
- Zbyt długo się znamy. Po prostu zdejmij tę idiotyczną sukienkę. Wiesz, gdzie jest łazienka. Znajdę ci jakiś szlafrok albo coś w tym rodzaju.
Kiedy czajnik był już pełny, Jake postawił go na kuchni i włączył palnik. Potem, nie patrząc, czy Casey spełnia jego polecenie, wyszedł z kuchni. Tylko w duchu przyznał, że zrobił to dlatego, że wolał nie być zbyt blisko niej, kiedy będzie zdejmowała tę suknię. Owszem, była przyjaciółką jego młodszej siostry, ale dla niego była bardzo niebezpieczna.
Przeszedł długim korytarzem do swojej położonej na tyle drewniano-ceglanego domu sypialni. Otworzył z takim impetem dębowe drzwi, że aż obiły się o ścianę. Nie zwrócił jednak na to uwagi. Miał do załatwienia ważną sprawę. Musiał znaleźć dla Casey jakieś okrycie. Tak. I to szczelne.
Jutowy worek z kapturem byłby najlepszy.
Niestety. Kiedy wszedł do łazienki, znalazł tam tylko wiszący na drzwiach frotowy szlafrok.
I to w dodatku krótki.
Trudno, pomyślał z niechęcią. Najważniejsze, żeby Casey miała na sobie coś suchego. Potem poszuka jakiegoś dresu czy czegoś w tym rodzaju. Przede wszystkim trzeba przetrwać jakoś tę noc, a potem usunąć raz na zawsze Casey ze swego życia.
Chwycił szybko szlafrok i wrócił do sypialni. Kiedy spojrzał na łóżko, zrobiło się jeszcze gorzej.
Przez ostatnie pięć lat wiele się zmieniło. Po pierwsze, sypiał teraz w głównej sypialni, a nie w pokoju, w którym dorastał, ani w domku gościnnym, w którym mieszkał przez kilka lat. Wymienił większość mebli, pomalował ściany, zawiesił nowe zasłony. Ale ogromne łoże z baldachimem pozostało to samo. To samo, w którym sypiał przez całe swe dorosłe życie.
I to samo, w którym pewnej nocy przed pięcioma długimi laty znalazł Casey.
Było to tak silne wspomnienie, że aż zadrżał.
W mieście była zabawa. Bracia Casey wydawali pożegnalne przyjęcie. Wyjeżdżali z Simpson do Morgan Hill i po raz ostatni zaprosili wszystkich znajomych.
Jake wyszedł z imprezy wcześniej, by odetchnąć chwilę przed powrotem rodziców i siostry. Mieszkał wtedy w domku dla gości. Choć zawsze marzył, by pracować na rodzinnym ranczu, miał już trzydzieści lat i mieszkając z rodzicami, czułby się chyba skrępowany.
Wszedł do domku, nawet nie zapalając światła Jeszcze teraz, wspominając ten dzień, słyszał głuchy odgłos swych kroków. Pamiętał, że było mu smutno, iż Oakesowie wyjeżdżają.
W sypialni przysiadł na łóżku, żeby zdjąć buty. Pozbył się już pierwszego, kiedy usłyszał czyjś głos.
Ten tak dobrze mu znany głos brzmiał tej nocy zupełnie inaczej. Był gardłowy, niski, pełen nie wypowiedzianych obietnic, ale i lekko drżący.
- Chyba powinieneś wiedzieć, że nie jesteś sam.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jake zerwał się na równe nogi, rzucił się do stolika i zapalił lampę. Delikatne, przytłumione światło rozbiło ciemność. I ujawniło siedzącą na jego łóżku dziewczynę. Wsparta o poduszki, przykryta na tyle, by domyślił się, że jest naga, Casey czekała na niego.
Jake głośno wciągnął powietrze do płuc i celowo odsunął się o dwa kroki od łóżka.
- Co ty wyprawiasz?
Patrzyła na niego tylko przez moment, potem szybko odwróciła wzrok.
- Jake, ja...
- Jak się tu dostałaś?
- Annie dała mi klucz.
- Annie?
A niech ją! Kochana siostrzyczka! Czy to miał być jakiś dowcip? Nie, instynkt podpowiedział mu, że nie. Cassandra Oakes nie żartuje.
Ledwo stłumił jęk, kiedy pozwolił sobie na jedno krótkie spojrzenie. Długie blond włosy spływały na jej nagie ramiona, w zielonych oczach błyszczała namiętność, której się nie spodziewał i z którą nie umiał sobie poradzić.
Owszem, wiedział, jak chciałby sobie poradzić. Już kilka miesięcy temu zaczął zwracać uwagę na przyjaciółkę swojej młodszej siostry i wcale nie był tym zachwycony. Boże, znał przecież Casey od czasu, kiedy miała dziesięć lat! Była prawie dzieckiem. W każdym razie on zawsze tak o niej myślał. A jednak ostatnio za każdym razem, kiedy przyjeżdżała do Parrishów, coś go do niej ciągnęło. Szukał jej, ciągle na nią czekał.
I to go bardzo niepokoiło.
Miał trzydzieści lat. Dość, by się ustatkować. Skończył college. Poznał trochę świata i uznał, że tu jest jego miejsce. Na tym ranczu.
A Casey Oakes miała zaledwie lat dziewiętnaście i niedawno skończyła szkołę.
Co ona wie o świecie? Albo o sobie samej? Nie mógł wprowadzić zamętu w jej dopiero zaczynające się życie.
Postanowił więc stłumić swoje pragnienia. Obserwować Casey z daleka i dać jej szansę, by i ona trochę poznała świat.
Nigdy jednak nie podejrzewał, że zaczai się na niego w jego sypialni.
- Lepiej stąd wyjdź - wyjąkał z trudem przez ściśnięte gardło.
- Ale przecież czekałam na ciebie - odparła.
Jake patrzył, jak Casey klęka, owijając się kocem. Odrzuciła włosy z twarzy i patrzyła na niego.
Jake z trudem wciągnął powietrze do swoich ściśniętych płuc. Wbrew sobie opuścił wzrok na wybrzuszenie koca. Wiedział, że pod nim są jej nagie piersi. Aż piekły go palce, by ich dotknąć. Wydawało mu się, że już czuje w ustach ich ciepły, słodki smak.
Z całej siły zacisnął pięści.
- A więc skoro już się doczekałaś, to możesz sobie iść - rzekł, starając się nadać swemu głosowi jak najostrzejsze brzmienie.
- Nie.
- Nie?
- Jake...
Casey nachyliła się ku niemu, bezwiednie odsłaniając kolejne centymetry swego mlecznobiałego ciała. Wyciągnęła ku niemu rękę.
- Czy ty nic nie rozumiesz? Już od dawna tego pragnęłam, a teraz muszę wyjechać. I nie wiem, kiedy wrócę.
Oczywiście i jemu wpadło to do głowy. Tak naprawdę to właśnie z tego powodu wcześniej wyszedł z przyjęcia. Nie był w stanie świętować wyjazdu jedynej dziewczyny, która go interesowała. Nie wierzył tym, którzy twierdzili, że rozłąka pogłębia uczucia. Był pewien, że za rok, dwa Casey całkiem o nim zapomni. Tak jak i on zapomni o niej.
Tym bardziej więc musiał jak najszybciej pozbyć się jej ze swego łóżka.
- Casey, nie powinnaś tu być.
- A właśnie, że powinnam. Dokładnie tu - dodała. Owinięta prześcieradłem, ciągnąc za sobą koc, wstała z łóżka, podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. Poprzez koszulę czuł ciepło jej dłoni. Zacisnął mocno szczęki. Nie mógł sobie pozwolić na takie uczucia.
- Nie mogłam czekać, żebyś to ty zrobił pierwszy krok - powiedziała cicho. - Nie mam już czasu. Musiałam ci powiedzieć.
- Co takiego?
Powiedz to, błagał w duchu. Powiedz i idź.
- Kocham cię.
Jake miał wrażenie, że ktoś walnął go pięścią prosto w żołądek. Patrzył w oczy Casey i widział w nich wszystko, co chciał zobaczyć. Boże, jakże chciał powiedzieć jej to samo. Chciał chwycić ją w ramiona i zatopić się w niej. Chciał wsunąć się w jej wilgotne ciepło i słyszeć ciche jęki rozkoszy. Nie mógł. Nawet po tym, jak powiedziała, ż e go kocha.
Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Nadal była za młoda. Zbyt niedoświadczona, by wiedzieć, czego tak naprawdę chce. Wciąż była tym samym dzieckiem, które snuło się wszędzie za nim, zarzucając go mnóstwem pytań. Chwilami aż chciał ją gdzieś zamknąć na klucz.
Mimo że w tej chwili bynajmniej nie wyglądała jak dziecko, nie potrafiłby zranić jej uczuć tylko po to, by złagodzić pulsujący w nim ból. Zresztą miłość żadnej nastolatki nie trwałaby aż tak długo.
Choć wiele go to kosztowało, wiedział, co musi powiedzieć.
- Dziękuję, Casey. Miło mi to słyszeć.
W oczach Casey wyczytał wszystkie kłębiące się w jej głowie pytania.
- Miło ci było?
- Casey, wiem, że to co powiem, nie będzie dla ciebie przyjemne, ale...
- To nie mów tego. Jake, proszę cię. - Jej palce zacisnęły się na gorsie jego koszuli. - Nie mów tego.
- Muszę - rzekł, przykrywając jej dłoń swoją ręką. - Mam trzydzieści lat, słonko. A ty zaledwie dziewiętnaście.
- W przyszłym miesiącu skończę dwadzieścia.
- No to niech będzie dwadzieścia - zgodził się. Pogładził kciukiem jej palce i od razu poczuł przeszywające go gorąco. - Jeszcze nawet nie skończyłaś college'u.
- A co to ma wspólnego z nami?
- Nie ma żadnego „my” - zaprzeczył, choć wiele go to kosztowało.
- Ale mogłoby być. Jake pokręcił głową.
- Chcesz powiedzieć, że nic do mnie nie czujesz? - nie rezygnowała.
- Casey...
- Przecież wiem, że coś do mnie czujesz. Widziałam, jak na mnie patrzysz. Tak samo, jak ja na ciebie.
Jake zaklął.
- Proszę, nie odtrącaj mnie. Nie chcę cię opuszczać. Podeszła bliżej i zarzuciła mu ręce na szyję. Zmusiła go, by nachylił głowę i przywarła wargami do jego ust.
Jake jęknął i starał się nie reagować. Jej wargi podziałały na niego elektryzująco. Coś między nimi zaiskrzyło. Coś rzadkiego i cudownego. A jednak nadal stał nieruchomo i całą siłą woli starał się nie ulec pokusie.
Wtedy odrzuciła koc oraz prześcieradło i przywarła do niego całym swoim nagim ciałem. Poczuł poprzez koszulą jej twarde sutki. Pożądanie zwyciężyło. Bóg mu świadkiem, że chciał się zachować jak należało, ale był przecież tylko człowiekiem.
Kiedy otoczył ją ramionami, zamruczała z zadowoleniem. Jego ręce błądziły po jej plecach, poznając, badając. Rozchyliła usta, a on wsunął tam język i po raz pierwszy ją całował. Była oszałamiająco słodka. Natychmiast zrozumiał, że jeśli w tej chwili nie przestanie, nigdy nie pozwoli jej odejść.
Wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok.
- Co się stało? - szepnęła.
Jej oczy zaćmione były nowo odkrytą namiętnością. Sprawiły, że omal zapomniał o swym szlachetnym postanowieniu. Omal.
- Co się stało? - powtórzył. - To. - Nachylił się, podniósł z podłogi koc i szybko owinął go wokół niej. - To wszystko nie ma sensu - mruknął i natychmiast się cofnął.
- Jak coś tak przyjemnego może nie mieć sensu?
- Kurczę, Casey! Nie jestem z kamienia, rozumiesz? - Obrzucił ją krótkim spojrzeniem, a potem odwrócił się do okna. - Bądź taka miła i idź sobie, dobrze? I to natychmiast. Zanim zrobimy coś, czego nie da się odwrócić.
Usłyszał, że Casey pociąga nosem, i domyślił się, że płacze. On też cierpiał, ale nie odwrócił się ku niej. Wiedział, że gdyby zobaczył jej łzy, przegrałby. Cisza, jaka nagle zapanowała, wydawała się trwać wieczność.
- A więc dobrze, idę. Bogu dzięki.
- Mylisz się, Jake - powiedziała, a on wyczuł w jej głosie ból. - Co do nas. Wiek nie ma nic wspólnego z miłością. Któregoś dnia pożałujesz, że dziś kazałeś mi odejść.
Te wyszeptane słowa zakończyły bolesne wspomnienia.
Casey miała rację.
Żałował.
Każdej nocy od tamtej pory.
A szczególnie dziś.
- No, więc jak, żałowałeś? - spytała.
Jake odwrócił się powoli i stanął twarzą w twarz ze stojącą w drzwiach sypialni kobietą. Zdjęła w końcu tę przemoczoną ślubną suknię i owinięta była teraz ogromnym turkusowym ręcznikiem.
- Bardziej niż przypuszczasz - przyznał w końcu.
- To dobrze.
Nie odrywając od niego wzroku, Casey weszła do pokoju. Przy ich ostatnim spotkaniu była zupełnie naga. Teraz miała na sobie tylko ręcznik. A Jake, sądząc po jego spojrzeniu, niewątpliwie to zauważył.
Wystarczyło jej tylko raz popatrzeć na niego, by wiedzieć, że na nowo przeżywa tamtą noc. Ze świadomością, że i on żałuje, od razu poczuła się lepiej. Ciekawe, co by pomyślał, gdyby wiedział, że ona najbardziej żałuje tego, że go wtedy posłuchała i odeszła.
- Proszę. - Podał jej swój szlafrok. - Włóż na razie to. Potem poszukam ci jakiegoś dresu.
- Dzięki.
Włożyła szlafrok na siebie i na owijający ją ręcznik. Odwróciła się ku Jakowi dopiero wtedy, kiedy mocno zawiązała pasek.
- Suknię przerzuciłam przez wieszak od prysznica. Wciąż cieknie z niej błoto. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
- Oczywiście, że nie.
Jake był równie zakłopotany jak ona. Czyżby historia się powtarzała?
- Nie tak wyobrażałam sobie moją noc poślubną - zauważyła z nerwowym parsknięciem Casey.
- Co się właściwie stało? - spytał. - Dlaczego jesteś tutaj, a nie w jakimś malowniczym zakątku, gdzie powinnaś spędzać miesiąc miodowy?
Z jej gardła wyrwało się kolejne parsknięcie.
- O ile wiem, żeby mieć miesiąc miodowy, trzeba najpierw wziąć ślub.
Jake zmrużył oczy i Casey nawet w półmroku dojrzała tak dobrze znajomą, groźną minę.
Odgarnęła z twarzy wytarte tylko ręcznikiem, więc wciąż wilgotne włosy. Przysiadła na łóżku, opierając stopy o jego ramę.
- Co się stało, Casey? - powtórzył.
Casey oparła łokcie o kolana, spojrzała na niego i wzruszyła ramionami.
- E, nic takiego. Mój narzeczony w ostatniej chwili uznał, że małżeństwo ze mną to jednak nie najlepszy pomysł.
Starała się mówić lekko i obojętnie, ale jej palce cały czas nerwowo skubały materiał szlafroka.
- Nie zjawił się w kościele?
Ile upokorzeń można znieść jednego dnia? Najpierw publicznie dostała kosza, a teraz jeszcze musi to wszystko wyjaśniać Jake'owi. Pewnie jednak powinna przywyknąć do tego pytania. Gotowa się była założyć, że przez najbliższe kilka miesięcy wszyscy będą jej je zadawali.
- Owszem, zjawił się - odparła w końcu. - Tylko po to, żeby dać jednemu z drużbów list.
- List?
Głos Jake'a był pełen niedowierzania.
Wstrzymała oddech, kiedy przeszedł przez pokój i usiadł obok niej. Nie dotknął jej jednak i Casey nie wiedziała, czy przyjęła to z ulgą, czy z rozczarowaniem.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się nieszczerze.
- Okazało się, że Steven nagle zapragnął odwiedzić Meksyk.
- Drań.
- Dokładnie to samo sobie pomyślałam - odparła i nieświadomie poklepała go po ręce. - W każdym razie wtedy.
Teraz zaś, kiedy się nad tym zastanawiała, w ogóle nie czuła żadnej złości. Dziwne. Jedynie ulgę, która tłumiła gorycz przeżywanego upokorzenia.
Nigdy nie była w Stevenie zakochana do szaleństwa. Teraz nie była nawet pewna, czy w ogóle była w nim zakochana. Owszem, lubiła go. No, w każdym razie do dziś. Był miłym człowiekiem z, jak to podkreślała jej matka, dobrej rodziny. Co należało rozumieć - bogatej.
Ich rodzice chcieli tego związku, więc ona i Steven po prostu dali się w to wmanewrować. Nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, czy on się jej w ogóle oświadczył. Chyba ich związek został przez wszystkich uznany za oczywisty.
Casey skrzywiła się i potarła ręką czoło. Czuła, że zbliża się monstrualny ból głowy.
- Tak mi przykro, Casey.
- Dlaczego? - spytała. - Tym razem to przecież nie ty mnie odrzuciłeś.
- Nie wracajmy do tego, dobrze?
- Dlaczego nie? - Casey odwróciła się ku niemu i spojrzała mu prosto w oczy. W oczy, o których tak często marzyła. - To przecież moja noc poślubna. Cóż może być lepszego niż rozmowa o seksie? Albo jego braku.
- Zostawiłem czajnik na gazie - rzekł i chciał się podnieść. - Chodźmy do kuchni. Gorąca herbata dobrze ci zrobi.
- Wyłączyłam gaz, kiedy woda się zagotowała - wyjaśniła Casey i gestem ręki kazała mu z powrotem usiąść.
- Casey, masz za sobą ciężki dzień. - Jake odsunął się od niej odrobinę. - Nie uważasz, że powinnaś się przespać?
- Nie chcę spać, Jake.
Wiedziała, że nie będzie mogła zasnąć. W normalnej sytuacji nigdy by jej nie wpadło do głowy, by się spotkać z tym człowiekiem i rozmawiać o tamtej pamiętnej nocy, ale teraz, kiedy los dał jej tę możliwość, naprawdę chciała się dowiedzieć, dlaczego Jake kazał jej wtedy odejść. Wstał nagle i zaczął spacerować po pokoju.
- Uspokój się - powiedziała. - Nie będę już próbowała cię uwieść. Dałeś mi aż nadto wyraźnie do zrozumienia, że mnie nie chcesz. Dwa razy nie będę prosiła.
- To dobre! - prychnął Jake i przyspieszył kroku. - Nie chcę ciebie! O ile dobrze pamiętam, niczego takiego nie powiedziałem.
Casey śledziła jego wędrówkę, starając się równocześnie uspokoić swój żołądek. Znów, jak zawsze w obecności Jake'a, zaczynało się w nim dziać coś dziwnego.
Po raz nie wiadomo który przypomniała sobie tamtą noc. Dłonie Jake'a na jej nagiej skórze. Jego usta na jej wargach. Ciężki, stłumiony oddech. Przede wszystkim jednak to, jak ją odprawił - delikatnie, ale zdecydowanie.
- Chcesz powiedzieć, że mnie chciałeś? - spytała niepewnie.
- Czy cię chciałem? - Jake tylko się roześmiał. - Chyba można to tak ująć. Przez tydzień ledwo mogłem chodzić.
Casey dziwnie szybko zamrugała oczami. Wyprostowała się i przyglądała mu się uważnie. Stał przy oknie i jedną ręką przytrzymując zasłony, patrzył na zewnątrz. Nawet ona zauważyła tańczące białe płatki.
- Wciąż pada - powiedziała cicho, nie odrywając od niego wzroku.
- Tak. Ale nie bardzo.
- Skoro mnie chciałeś, to dlaczego kazałeś mi odejść? Chyba zwariowała. Czyżby była masochistką? Nie wystarczyło jej to, co przeżyła w kościele? Czy naprawdę musi jeszcze wiedzieć i to? Skoro doskonale zdaje sobie sprawą, że wiąże się to z dodatkowym upokorzeniem?
Tak. Musi.
Poza tym od tamtej pory minęło pięć długich lat. Teraz chciała tylko wiedzieć, dlaczego została odtrącona.
Nie odpowiadał, musiała więc powtórzyć pytanie.
- Dlaczego, Jake?
Spojrzał na nią z kamienną twarzą.
- Musiałem. Byłaś przecież dzieckiem. - Jake odwrócił wzrok. Znów wyglądał przez okno. - Mężczyzna nie powinien wykorzystywać dziecięcego... kaprysu.
- Kaprysu? - Casey mocno potrząsnęła głową, ale on tego nie widział. - Ja cię kochałam.
- Byłaś za młoda, żeby cokolwiek wiedzieć o miłości.
- Kto tak twierdzi?
- Ja.
- Więc postanowiłeś być szlachetny.
- Postanowiłem zrobić to, co należało - poprawił ją. Jego palce jeszcze mocniej zacisnęły się na zasłonie. - Ale owszem, pragnąłem cię.
Niesamowity żal ścisnął gardło Casey. Spojrzała ze smutkiem na Jake'a i przyznała, że przez minione pięć lat niewiele się zmienił. Wiedziała, że był żonaty, i wiedziała też, że nie było to małżeństwo udane. Annie cały czas na bieżąco o wszystkim ją informowała.
Nie powiedziała jej jednak, że Jake jej pragnął.
Casey gotowa była się założyć, że jej przyjaciółka nie miała o tym zielonego pojęcia.
Boże, jaka szkoda, że ona też o tym nie wiedziała.
Wiedziała jednak, jakie pytanie musi mu teraz zadać.
- Kiedy przestałeś mnie pragnąć?
Jake odwrócił głowę i spojrzał na nią z niepewnym śmiechem.
- Dam ci znać, jak to się stanie.
- Chcesz powie...?
Jake westchnął ciężko i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi.
- Nie powinniśmy o tym rozmawiać - mruknął ochryple.
Casey zerwała się z łóżka i powstrzymała go w progu. Położyła mu rękę na ramieniu i patrzyła na niego, chcąc, by i on na nią spojrzał. W końcu zrobił to, choć wyraźnie niechętnie.
W jego oczach zobaczyła to, na co czekała. Pożądanie. Uczucia, które kiedyś ich łączyły, wcale nie osłabły. Tłumione i ukrywane, teraz odżyły i nie da się ich już powstrzymać. Nawet wówczas, gdyby ona tego chciała.
Casey z trudem przełknęła ślinę. Jeśli to w ogóle było możliwe, uczucia te były teraz jeszcze żywsze, jeszcze silniejsze. Może tamtą nie spełnioną noc i ten jej niedoszły ślub wymyślił los tylko po to, żeby dopiero w odpowiedniej chwili połączyć ich na zawsze.
Stała teraz przed jedyną, największą szansą w swoim życiu.
- Jake - szepnęła. - Jestem już dorosła.
- Zauważyłem to. Casey uśmiechnęła się.
- Powiedziałam ci kiedyś, że już nigdy więcej cię nie poproszę...
- Mądra decyzja.
- ...ale nie powiedziałam ci, co odpowiem, jeśli ty poprosisz mnie.
- Casey...
- Odpowiem... tak. Poczuła zawrót głowy.
Musiało tak być, bo jej serce przestało bić, a ona wciąż żyła. Po prostu wszystko w niej i wokół niej czekało na reakcję Jake'a.
W końcu, po bardzo, bardzo długiej chwili, uniósł dłoń i pogładził ją po policzku.
- Zwariowałaś - szepnął.
- Być może.
Jake pokręcił głową.
- Tu nie chodzi o mnie, Casey. To tylko reakcja na to, co dziś przeżyłaś. Nie powinnaś tego robić.
- Mylisz się, Jake. - Casey odwróciła głowę i leciutko pocałowała jego pokrytą odciskami dłoń. - To nie ma nic wspólnego z kimkolwiek spoza tego pokoju.
Jake słuchał w milczeniu.
- Tamtą noc zapamiętałam na zawsze - mówiła dalej Casey. - Los dał nam drugą szansę. Dzisiaj. Może twoja decyzja sprzed pięciu lat była słuszna - przyznała. - Ale to było dawno. Teraz jest teraz. Dla dobra nas obojga dziś też podejmij właściwą decyzję.
Najpierw zapadło milczenie.
- Może robię głupstwo - rzekł w końcu Jake. - Ale teraz cię proszę, Casey. Zostań dziś ze mną.
- Dobrze - odparła i wspięła się na palce, oczekując jego pocałunku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na jego twarzy malowały się wszystkie szalejące w nim uczucia. Przez chwilę Casey myślała, że Jake zmieni zdanie.
A potem jego wargi dotknęły jej ust. I nie było w tym ani śladu wahania czy niechęci. Zrozumiała, że pragnie jej tak samo, jak ona jego. Zaskoczyło ją pulsujące w niej pożądanie. Pięć lat zniknęło, jakby nigdy ich nie było i Casey stała się znowu tą samą nastolatką, ofiarującą swemu mężczyźnie wszystko, co ma do dania.
Tylko że tym razem on oddawał jej więcej, niż mogła marzyć.
Rozchylił jej wargi językiem i zanurzył się w gorącą wilgotność jej ust. Przywarła do niego całą sobą. Chciała więcej.
Jake jęknął, jednym szybkim ruchem rozwiązał węzeł i za chwilę brązowy frotowy szlafrok leżał już na ziemi.
Casey zadrżała, kiedy palce Jake'a wsunęły się pod ręcznik, którym wciąż była owinięta. W ułamku sekundy i on znalazł się na podłodze u jej stóp.
Długie, wciąż wilgotne włosy zimną falą opadły jej na ramiona. Ale kiedy przyciągnął ją do siebie i jego ręce zaczęły delikatnie pieścić jej plecy, okazało się, że jej drżenie nie ma nic wspólnego z mokrymi włosami ani z chłodem panującym w pokoju.
Wszystko w jej środku cudownie reagowało na jego dotyk. Pojękiwała cichutko, wtulała się w niego, błagała o więcej pieszczot.
Jake na moment przerwał pocałunek. Jak wyrzucona na brzeg ryba rozpaczliwie łapał powietrze. Przez bardzo długą chwilę wpatrywał się w Casey w milczeniu. Dla niej nawet jego spojrzenie było pieszczotą. W ogóle nie wstydziła się swojej nagości.
- Casey, czy na pewno tego chcesz? - spytał przez zaciśnięte zęby.
Nawet jeśli wcześniej nie była tego pewna, wystarczyło jedno jego dotknięcie, by ją przekonać. Było tak naturalne, tak czułe, tak długo wyczekiwane.
Minęło pięć lat od tamtej nocy w jego sypialni. Teraz Casey już na pewno jest dorosła i jeśli znów będzie chciał się jej pozbyć, nie będzie to łatwe.
- Stoję naga na środku twojej sypialni, a ty mnie o to pytasz?
Jake w milczeniu masował sobie kark, ale nie odrywał od Casey wzroku.
- Musiałem o to zapytać. Chcę to wiedzieć na pewno. Pragnę być przekonany, że wiesz, co robisz. To twoja ostatnia szansa, Casey. - Przerwał na moment i głęboko westchnął. - Jeszcze możesz się wycofać.
A jednak! Znów próbuje się jej pozbyć. Bez zbytniego przekonania, ale mimo wszystko. Słyszała w sobie jakiś głos nakazujący ucieczkę. Może to rozum się odezwał. Ale to, co czuła, nie miało nic wspólnego z rozumem. Zdecydowanie spojrzała Jake'owi prosto w oczy.
- Chcę, żebyś się ze mną kochał, Jake.
Odpowiedziało jej ciche jęknięcie.
- Musisz się ze mną kochać. - Zadrżał, kiedy koniuszkami palców dotknęła jego piersi. - Teraz.
Jake błyskawicznie wyszarpnął koszulę z dżinsów, potem jednym ruchem zerwał ją z siebie. Guziki rozprysnęły się po całym pokoju.
Casey jak zaczarowana patrzyła, jak zdejmuje resztę ubrania. Kiedy stanął przed nią całkiem już nagi, głośno i z trudem wciągnęła powietrze.
Lata ciężkiej fizycznej pracy na ranczu cudownie wyrzeźbiły jego ciało. Miał silne, opalone ramiona, płaski brzuch, mocne nogi.
Potem Casey przeniosła wzrok na jego męskość. Twarda i gotowa, wydała jej się ogromna. Na moment ogarnęły ją wątpliwości. Kiedy jednak przygarnął ją do siebie, rozwiały się bez śladu.
Przytulona do Jake'a rozkoszowała się kontrastem ich ciał.
Jego wyprężona męskość ocierała się o jej brzuch. Między udami czuła gorącą wilgotność. Otarła się o niego, a z jego ust wyrwał się ochrypły jęk. Pochylił głowę, poszukał jej ust i znów badał ich ciepłe, wilgotne wnętrze.
Casey, dla równowagi, mocniej objęła go za szyję. Jake wsunął dłoń między ich ciała. Wstrzymała oddech, kiedy jego palce zanurzyły się w jej gorącej kobiecości. Nie odrywając warg od jej ust, uśmiechnął się lekko, kiedy na powitanie jego palców rozchyliła uda. Drugą ręką ujął jej pośladki i przyciskał mocno do siebie.
Przeszył ją rozkoszny dreszcz, kiedy Jake znalazł to najważniejsze, najwrażliwsze miejsce. Jego język poruszał się w jednym rytmie z palcami.
Casey gwałtownie zadrżała, kiedy przeszył ją dreszcz rozkoszy. Przerwała pocałunek, odchyliła głowę do tyłu i skupiła się wyłącznie na tym, co przynosiły jej pieszczoty Jake'a. Zamknęła oczy, a pod jej powiekami zaczęły wirować tysiące zupełnie niebywałych kolorów. Z trudem powstrzymywała drżenie nóg. Bała się poruszyć, bo wtedy Jake mógłby przerwać swoje pieszczoty, a tego by w tej chwili nie zniosła.
Jakby wyczuwając jej kłopoty z utrzymaniem równowagi, Jake uniósł ją do góry i zaniósł do łóżka. Nie wypuszczając z objęć, jedną ręką odchylił kapę i ostrożnie położył Casey na materacu.
Chłodne, świeże prześcieradła pieściły jej skórę, ale zanim zdążyła się tym nacieszyć, pieszczotę pościeli zastąpiły pieszczoty Jake'a.
Jakby w końcu przestał opanowywać swą namiętność i pożądanie, pochłaniał Casey ustami i dłońmi. Zanim zdążyła przywyknąć do dotyku jego warg na swej sutce, znalazły się tam jego zęby. Delikatnie przesuwał nimi po tym tak wrażliwym miejscu.
- Jake! - szepnęła, prężąc się z rozkoszy. - Nie przestawaj. Błagam, nie przestawaj.
- Dopiero zaczynamy, słoneczko - rzekł, a jego wargi i zęby wznosiły ją na coraz wyższy szczebel rozkoszy.
Nie miała pojęcia, że może być tak cudownie. Aż tak. Pod dotykiem Jake'a jej ciało zmieniało się w ogień.
Odciski na dłoniach Jake'a przypominały jej o jego sile. Lekki zarost podniecająco drapał jej piersi.
Metodycznie, dokładnie poznawał całe jej ciało. Chciał czuć ją całą. Jakby od tego zależało jego życie. W tej chwili zresztą pewnie tak było.
Miał rację, że wtedy, przed pięciu laty, kazał jej odejść.
Warto było czekać.
Czuł, wiedział, że tu, z nią, przy niej, w niej jest jego miejsce.
Zsunął się w dół i ukląkł między jej nogami. Rozsunął jej kolana i wsunął między nie głowę. Kciukiem delikatnie, rytmicznie pieścił to jedno, jedyne, najważniejsze miejsce.
Na spotkanie tej nowej, wyjątkowej pieszczoty Casey uniosła biodra. Ich miarowe kołysanie powiedziało Jake'owi wszystko.
- Pomóż mi, Jake - szepnęła. Palce mocno zacisnęła na prześcieradle. - Jest tak cudownie... Chcę...
- Wiem, maleńka. Ja też chcę.
Nie mógł, nie chciał już dłużej czekać. Musiał ją wziąć, wsunąć się w jej gorącą wilgotność i stać się jej częścią.
Nigdy dotąd nie pragnął tak bardzo, tak desperacko żadnej kobiety.
Uniósł odrobinę jej biodra i wszedł w to, o czym marzył.
Casey jęknęła z bólu.
Jake zamarł.
Odsunął się, ale tylko trochę.
Zaklął pod nosem.
Casey otworzyła oczy.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą? - wychrypiał.
Casey poruszyła biodrami, głośno wciągnęła powietrze i westchnęła. Mocno objęła go za szyję.
- A czy to coś zmienia?
Zanurzony w niej głęboko, cały gotowy do spełnienia, wiedział, że nie ma już powrotu. Nawet gdyby chciał się wycofać. A tego nie pragnął.
- Teraz już nie - przyznał i zanurzył się w nią do końca.
- Jake!
Casey zacisnęła palce na jego ramionach, wygięła się w łuk i oplotła go nogami. Jake wsunął dłoń między ich splecione ciała i pieścił to ważne miejsce. Poruszając się rytmicznie, nie odrywał od niej wzroku. Przyjmowała go z zamkniętymi oczami, przygryzioną dolną wargą, rytmicznym falowaniem bioder.
Kiedy zacisnęła się wokół niego i poczuł jej konwulsyjne drżenie, jednym głębokim, ostatnim pchnięciem dał jej to, co tak długo w sobie powstrzymywał. Potem opadł na nią bez tchu, bez czucia.
Owszem, od dawna nie był z kobietą. Czyżby zapomniał, jak to jest?
Nie. Jake skrzywił się i w końcu zsunął się na łóżko. To nie dlatego, że się kochał z kobietą. To dlatego, że kochał się z nią... Szybko uznał tę myśl za zbyt niebezpieczną. By ją od siebie odsunąć, zaatakował.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Hm?
Casey przeciągnęła się i uśmiechnęła.
- Pytałem, dlaczego wciąż jesteś dziewicą?
- Już nie jestem - odparła, wyraźnie z siebie zadowolona. - Bardzo ci dziękuję.
- Dziękuję?
- A czemu nie? - Spojrzała na niego niepewnie. - O, przepraszam, to był mój pierwszy raz. Co się zazwyczaj mówi, kiedy ktoś cię...
- Zgwałcił? - dokończył za nią ostro. - Zdeflorował? Casey parsknęła śmiechem.
- Zdeflorował. Jezu! Jake, ależ z ciebie purytanin! Purytanin? On?
- Nie bój się. Mój ojciec chyba nawet nie ma strzelby.
- Casey, trzeba mi było powiedzieć.
- Nie pytałeś.
- Wydawało mi się, że nie muszę. Miałaś narzeczonego. Dziś miał być twój ślub.
- Nie zauważyłeś, że moja suknia była biała?
- Nie przypuszczałem, że dziś może to jeszcze coś znaczyć.
- To teraz wiesz.
Jake nerwowo przeczesał palcami włosy i wpatrywał się w sufit.
- Powinnaś mi powiedzieć.
- Gdybym to zrobiła, to pewnie byś nie...
- I masz rację!
- Widzisz?
Casey znów się przeciągnęła, ale tym razem przez jej twarz przemknął leciutki grymas bólu.
Jake na moment zamknął oczy. Cholera. To był jej pierwszy raz, a on potraktował ją jak doświadczoną kobietę.
- Sprawiłem ci ból? - spytał, drżąc ze strachu przed odpowiedzią.
- Ból? - Casey wsparła się na łokciu i spojrzała mu prosto w oczy. - Było... cudownie. Nie miałam pojęcia, że może być aż tak.
- A czego się spodziewałaś?
- Sama nie wiem. - Westchnęła i pogładziła palcem jego szyję. - Chyba domyślałam się, że to może być przyjemne, ale że aż tak... niesamowite - na pewno nie.
Chwycił ją za rękę i mocno ścisnął jej dłoń. Nie mógł w to uwierzyć, ale nawet tak niewinne muśnięcie obudziło znów do życia jego ciało.
Patrzył na nią, na masę blond włosów okalających jej twarz jak aureola, na ciepły błysk w jej oczach. Kim był ten jej narzeczony? Dlaczego się z nią nie ożenił? I dlaczego nawet się z nią nie przespał?
Zanim zdążył się powstrzymać, to ostatnie pytanie powtórzył na głos.
Casey natychmiast spoważniała. Wyswobodziła dłoń, ułożyła się na plecach i rękami zasłoniła piersi.
- Jakoś tak wyszło.
- Nie rozumiem. - Teraz Jake, wsparty na łokciu, przyglądał jej się uważnie. - Myślałem, że nikt już nie czeka z tym do ślubu.
- To znaczy, że jestem zacofana. - Nie to chciałem powiedzieć.
- Jeśli myślisz, że chciałam dla ciebie zachować moją niewinność, to się nie łudź.
- Tego nie powiedziałem.
Czy każda rozmowa z Casey musi być taka trudna?
- Już raz przyszłam do ciebie i dałeś mi jasno do zrozumienia, że seks ze mną cię nie interesuje.
- Myślałem, że tę sprawę już sobie wyjaśniliśmy - zauważył chłodno.
- Masz rację.
- Jak ma na imię? Mówiłaś, lecz zapomniałem?
Casey przez chwilę jakby sobie przypominała, o czym rozmawiali.
- Steven - odparła w końcu obojętnie.
- Steven - powtórzył cicho Jake. - Ależ z niego musi być kretyn.
Casey uśmiechnęła się szeroko.
- Jake, najdroższy! To chyba najmilsza rzecz, jaką mi powiedziałeś.
Jake wzniósł oczy do góry, a potem położył się na plecach i znów spoglądał w sufit.
- Wróćmy do tego, co się stało przed chwilą.
- Dobrze - zgodziła się ochoczo Casey i położyła głowę na jego ramieniu. - Bardzo chętnie.
- Przestań, Casey - ostrzegł i próbował się odsunąć.
- Nie możesz udawać, że mnie nie pragniesz, Jake - powiedziała i zsunęła dłoń na jego już gotową męskość.
- Casey, do cholery! - Chwycił jej dłoń w żelazny uścisk. - Jesteś dziewicą. Przyjaciółką mojej siostry. Dzieckiem jeszcze!
- Spokojnie, spokojnie, po kolei - zaprotestowała i musnęła wargami jego pierś. - Jak miałeś okazję zauważyć, dziewicą już nie jestem.
- Boże święty!
- A że jestem przyjaciółką Annie? Co z tego? Każdy jest czyimś przyjacielem.
- Casey, przestań - mruknął, kiedy leciutko ugryzła jego sutkę.
Casey uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem.
- Jeśli chodzi o to ostatnie zastrzeżenie, to chyba nawet ty w końcu zauważyłeś, że dzieckiem też już bynajmniej nie jestem.
Jake wciągnął powietrze głęboko do płuc.
Casey uśmiechnęła się do siebie. Zrozumiała, że Jake nie ma siły dłużej się opierać. Poczuła, że ma w sobie ogromną moc. Jake Parrish jej pragnie. Nawet gdyby chciał, nie mógłby zaprzeczyć.
Teraz już wiedziała, czemu doznała takiej ulgi, kiedy Steven wystawił ją do wiatru. To jasne, że nie chciała wychodzić za mężczyznę, którego wybrali dla niej rodzice.
Wciąż zbyt wiele czuła do Jake'a.
- Dziewica - mruknął z niesmakiem Jake.
Casey nachyliła się nad nim, omiotła go włosami i lekko pocałowała w usta.
- Jake, jedna dziewica mniej czy więcej nie spowoduje upadku moralnego naszego narodu. Nie jesteś przestępcą. Nie związałeś mnie i nie wziąłeś siłą.
Na tę myśl Jake aż jęknął.
- Jeśli już, to raczej ja wykorzystałam ciebie.
- Co takiego?
- Wykorzystałam ciebie - powtórzyła, bardzo podniecona tym tematem. - Ja, zdeprawowana dziewczyna z miasta, uwiodłam biednego, niewinnego ranczera. Tak go skołowałam, że nie miał wyboru i musiał mi się poddać.
Na jego twarzy pojawił się niepewny uśmiech.
- Lepiej się czujesz?
- Być może - odparł.
- Wiesz co? - szepnęła, muskając wargami jego płaską sutkę. - Mam pomysł, co zrobić, żebyś na pewno poczuł się lepiej.
- Casey - rzekł i pogładził ją po policzku swoją pokrytą odciskami dłonią. - Nie możemy znowu tego robić. To był błąd. Powtórzenie go byłoby głupotą.
Casey skrzywiła się w duchu, ale na zewnątrz prezentowała pogodną minę.
- Więc bądź głupcem, Jake - prosiła, całując jego oczy, brwi, policzki. - Choć przez tę jedną noc bądź głupcem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Czekała, wstrzymując oddech.
W żołądku czuła jakiś dziwny węzeł, w ustach jej zaschło, z trudem powstrzymywała drżenie rąk.
To śmieszne. Przed chwilą przecież się z tym mężczyzną kochała. Czym się tu niepokoić? Znała jednak odpowiedź na to pytanie. To ich krótkie, namiętne spotkanie było dokładnie tym, przed czym zawsze ostrzegała ją matka. Kiedy hormony i pożądanie wymykają się spod kontroli, czasami robi się rzeczy, których w normalnej sytuacji by się nie zrobiło.
Jeśli jednak znów będą się kochać, to dlatego, że oboje zechcą doświadczyć tego znów, tym razem bez dzikiego, wykluczającego normalne rozumowanie, pożądania.
Zauważyła, że Jake zmarszczył brwi, a w jego oczach pojawił się niepokój.
- Co się stało? - spytała.
- Coś mi przyszło do głowy. - Jake wsparł się na łokciach i wpatrywał się w Casey uważnie. - Byłaś dziewicą i nie powiedziałaś mi o tym.
- Myślałam, że tę sprawę już omówiliśmy.
- Czego jeszcze mi nie powiedziałaś?
- Nie rozumiem?
Co jeszcze mogłaby mu powiedzieć?
- Casey, czy... czy ty...? Kurczę! Czy stosujesz jakąś antykoncepcję?
Casey szeroko otworzyła usta.
- Cholera. - Jak rażony piorunem Jake opadł na łóżko.
- Nigdy o tym nie myślałam - powiedziała szybko. - Zawsze chciałam mieć dzieci, a Steven mówił, że to moja sprawa.
Stevenowi było do tego stopnia wszystko jedno, że nawet nie mówił, czy w ogóle chciałby mieć dzieci. Casey nigdy nie rozważała jakiegoś sposobu zapobiegania ciąży. Właściwie od zawsze chciała mieć prawdziwą, własną rodzinę.
Pogładziła swój twardy, płaski brzuch. Ciekawe, czy Jake już dał jej to maleństwo, o którym marzyła.
Jake zauważył jej gest i źle go zrozumiał.
- Pewnie nie ma się czym martwić - rzekł. - Szanse, że zaszłaś w ciążę już przy pierwszym razie, są niewielkie. Ale jeśli tak, to coś wymyślimy - dodał szybko.
Casey leżała obok niego, głowę złożyła na jego piersi. Czuła, jak bije jego serce. Dopiero po chwili otoczył ją ramieniem.
- Przepraszam cię, Casey - rzekł cicho. - To nie powinno się stać. Chyba nigdy w życiu tak zupełnie nie rozstałem się z rozumem.
- Nie przepraszaj. - Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Od dawna tego chciałam.
Jake parsknął śmiechem.
- Nie pozwalasz mężczyźnie na wyrzuty sumienia.
- Bo nie ma do nich powodu.
- Mogłaś zajść w ciążę - przypomniał, a obejmujące ją ramię na moment zesztywniało.
- Ale może nie zaszłam. Sam powiedziałeś, że szanse są niewielkie.
Choć jeśli miałoby się to komuś zdarzyć, ona na pewno byłaby pierwsza w kolejce. Zawsze już taka była z niej szczęściara.
- Tak. - Poklepał ją po ramieniu, wypuścił z objęć i wstał. Stanął obok łóżka. - Wstań. Znajdziemy ci jakieś suche ubranie. Możesz przespać się w dawnym pokoju Annie. Rano wezwę mechanika do twego auta.
- Jake...
- Casey, to koniec.
- Wcale tak być nie musi - powiedziała szybko.
Nie chciała, by ta jedna noc z mężczyzną, o którym marzyła, skończyła się tak szybko. Ten jeden raz chciała robić to, czego pragnęła. Coś dla siebie. Coś, o czym mogłaby rozmyślać w następne noce. Coś, co zapamięta na zawsze.
Najbardziej na świecie pragnęła znów kochać się z Jakiem. Tym razem gotowa była o to walczyć.
- Nie możemy ryzykować drugi raz, Casey.
- A nie ma innego sposobu? Nie można czegoś zrobić?
Jake spojrzał na nią i w półmroku dostrzegła na jego twarzy niezdecydowanie. Głębokim westchnieniem dodała sobie odwagi, usiadła prosto i pozwoliła opaść prześcieradłu. Jego wzrok przeniósł się teraz na jej piersi, a mina Jake'a stała się jeszcze bardziej niepewna.
Casey nachyliła się ku niemu i wyciągnęła rękę.
- To jest nasza noc, Jake. Noc, która była nam przeznaczona.
- Nawet ty w to nie wierzysz, prawda?
- Wierzę.
Palce jej drżały, ramię zaczynało boleć, ale wciąż trzymała wyciągniętą ku niemu rękę.
- Z jakiegoś nie znanego nam powodu znaleźliśmy się dziś razem. Głupotą byłoby rezygnować z takiej szansy.
- Cholera, Casey...
Gwałtowny podmuch wiatru poruszył blaszanym parapetem. Casey uśmiechnęła się.
- To znak.
- To wiatr - stwierdził zupełnie nieromantycznie Jake.
- Tylko dzisiaj, Jake.
- Chyba zupełnie zwariowałem - mruknął, klękając na łóżku i biorąc ją w ramiona.
Casey z westchnieniem wypuściła tak długo wstrzymywany oddech i przytuliła się do Jake'a. Cieszyła się ciepłem jego ciała; wiedziała, że musi to wszystko zapamiętać. Swoje piersi przyciśnięte do jego szerokiego torsu. Jego ramiona ciasno ją okalające, oddech muskający jej włosy, jej imię szeptane jego wargami. I pocałunek, taki jak ten. Delikatny, badający, obiecujący więcej.
Casey leżała na piersi Jake'a jak posłuszna niewolnica. Kiedy zanurzył palce w jej włosy, zdziwiła się, że skóra głowy to też strefa tak niesamowicie erogenna.
Jednym zwinnym ruchem Jake przetoczył się na brzuch i Casey znalazła się pod nim. Ani na moment nie przerwał pocałunku. Pogłębił go jeszcze, a jego język dokładnie badał wnętrze jej ust.
Casey poczuła, że opuszczają ją resztki niepewności.
Pieściła jego plecy, masowała mięśnie, wyginała się w łuk, w milczeniu prosząc o więcej. Chciała znów poczuć jego ręce i usta na swych piersiach.
Jake powolnymi, wilgotnymi pocałunkami znaczył linię wzdłuż jej szyi. Wiedział, że jej pierwszy raz powinien być szczególny i delikatny. Nie mógł jednak zmienić tego, co już się stało. Mógł jednak dać jej to teraz.
Kiedy otoczył wargami jej sutkę, jęknęła z rozkoszy i on, sam nie wiedząc czemu, też odczuł falę rozkoszy.
Potem przesunął rękę w dół jej brzucha i napotkał gorącą, wilgotną kobiecość. Casey czekała na niego, pragnęła go.
Pieścił ją jeszcze długo i powoli. Poznawał całe ciało, wszystkie jego reakcje. A i ona poznawała jego.
Kiedy już żadne z nich nie mogło czekać dłużej, Jake sięgnął do nocnego stolika i z szufladki wyciągnął maleńką foliową paczuszkę. W pośpiechu wsunął na siebie zabezpieczenie, o którym za pierwszym razem żadne z nich nie pomyślało.
Potem ułożył się między jej nogami i delikatnie wniknął w jej wilgotne ciepło.
Patrzył, jak Casey zamyka oczy, jak wygina szyją, jak poddaje się namiętności.
- Jake... - szepnęła i wyciągnęła ku niemu ramiona.
Powstrzymał się i nie zareagował. Opanowując bezruchem swoje pożądanie, powtarzał, że ten raz jest przede wszystkim dla niej. Poruszały się tylko jego palce, delikatnymi muśnięciami pieszczące ten najważniejszy punkt jej kobiecości.
Kiedy uniosła biodra i poruszyła nimi rytmicznie, na czole Jake'a pojawiły się kropelki potu. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka i skoncentrował się wyłącznie na jej przyjemności.
Oddychając ciężko, szybko, urywanie, Casey w końcu otworzyła oczy.
- Jake - szepnęła i wyciągnęła ku niemu rękę.
Chwycił ją, jakby była to lina ratownicza na wezbranym morzu. I wtedy ogarnęły ją pierwsze fale rozkoszy.
Z początku powolne, potem coraz szybsze, gwałtowniejsze, wszechogarniające. Usłyszała czyjś krzyk i nie od razu zdała sobie sprawę, że to jej własny.
Wciąż trzymając jej dłoń, Jake przykrył ją swoim ciałem. Jego rytmiczne, głębokie ruchy prowadziły ją na sam szczyt. Otoczyła go nogami i przyjmowała w siebie najgłębiej, jak mogła.
I wtedy jej szczyt stał się jego szczytem. Osiągnęli go razem, w tej samej chwili.
Casey poruszyła się we śnie, przerzuciła nogę przez biodra Jake'a i ułożyła głowę w zagłębieniu jego ramienia. Jake podciągnął prześcieradło aż po jej szyję i z chmurną miną wpatrywał się w ciemności.
Co, u diabła, przyszło mu do głowy?
Z niechęcią przyznał, że rozum nie miał z tym nic wspólnego. Po prostu pozwolił się ponieść emocjom. Jak jakiś smarkaty uczniak, który nie potrafi panować nad swoimi hormonami, wziął, co mu oferowano, w ogóle nie myśląc o konsekwencjach.
Casey zamruczała przez sen, chyba nawet zachichotała cichutko i przytuliła się do niego jeszcze mocniej.
Przez jego ciało natychmiast przemknęła seria jakby elektrycznych wyładowań. No, dobrze, to było coś więcej niż tylko hormony. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył czegoś takiego. I bynajmniej nie było to tylko i wyłącznie czyste, zwierzęce pożądanie.
Nie miał jednak najmniejszego zamiaru pakować się w to wszystko.
Już raz dał się wrobić w miłość i małżeństwo i nic z tego nie wyszło. Nie ma mowy, by znów próbował.
A jednak, przyznał w duchu, sprawa wcale nie jest taka prosta. Przecież, na miłość boską, odebrał Casey dziewictwo. Zrobił coś, czego do tej pory jakoś udawało mu się unikać. A tak go wychowano, że nie mógłby przespać się z dziewicą i po tym wszystkim po prostu odejść.
Szczególnie jeśli tą dziewicą była Casey Oakes.
I w dodatku, choć mało to prawdopodobne, mogła zajść z nim w ciążę.
Co ma teraz zrobić?
Potrząsnął głową, przeniósł wzrok na okno i próbował uporządkować myśli.
Z bezchmurnego nieba mrugały do niego gwiazdy. Burza już przeszła. Może to dobry znak.
Jake był pewien, że po kilku godzinach snu na pewno będzie mu się lepiej myślało.
- Jezus Maria.
Annie ściągnęła z wieszaka nad prysznicem mokrą i zabłoconą ślubną suknię i pobiegła z nią do kuchni.
- Mamo! - zawołała za nią mała dziewczynka. - Ja chcę siusiu.
Ale Annie była zbyt podekscytowana, by usłyszeć prośbę córeczki. Musiała natychmiast podzielić się swoim odkryciem z ojcem, ciotką i wujem, którzy przy kuchennym stole czekali, aż Jake się obudzi.
- Patrzcie! Patrzcie, co znalazłam!
- O Boże - jęknęła ciotka Emma. - Co się stało z tą piękną suknią?
- Gdzie ją znalazłaś? - spytał poważnie i spokojnie Frank Parrish.
- W łazience - odparła Annie. - Wisiała na wieszaku prysznica.
- Trzeba ją było tam zostawić - powiedziała Emma, patrząc z niesmakiem na smugę błota na eleganckich hiszpańskich kafelkach.
- Ciekawe, po co Jake'owi ślubna suknia? - Wuj Harry w zamyśleniu drapał się po brodzie.
- Czy wy nic nie rozumiecie? - Annie rzuciła suknią ojcu na kolana i patrzyła na swych tępych krewnych. - To o tym mówił wczoraj Jake przez telefon.
- O czym?
Annie z niesmakiem spojrzała na niedomyślnego wuja i skupiła się na ojcu.
- Jake powiedział, że w końcu zdobył coś, czego pragnął od bardzo dawna.
- Tak?
- To musi być to! - Annie odsunęła z czoła jakiś niesforny pukiel i uśmiechnęła się do ojca. - Jake się ożenił!
Ciemnobrązowe oczy ciotki Emmy wyglądały jak ogromne spodki.
- Ożenił? - powtórzył głośno wuj Harry. - Kto znów się ożenił?
- Jake.
- Annie - rzekł surowo Frank Parrish. - Przecież właściwie niczego jeszcze nie wiemy.
- To skąd ma tę suknię?
Annie była tak podniecona, że nie zauważyła, że jej elegancki koczek całkiem się rozleciał.
- Co za świnia z niego! Dlaczego nic nam nie powiedział? Dlaczego mnie nie zaprosił?
Frank Parrish w zamyśleniu przesunął dłonią po zabłoconej materii.
- Jeśli rzeczywiście się ożenił, to ciekaw jestem, jak to się stało. Przywiązał narzeczoną do siodła i ciągnął przez błoto, aż powiedziała „tak”?
- Nie mam zielonego pojęcia. - Annie z lekkim uśmiechem przechadzała się po kuchni. - Nieważne, jak do tego doszło. Chciałabym tylko wiedzieć, z kim się ożenił.
- Mamo!
Głos dziecka dobiegał gdzieś z holu.
- Lisa! - krzyknęła zawstydzona Annie i ruszyła ku drzwiom. - Zupełnie o niej zapomniałam. Chciała siusiu.
Ciotka Emma prychnęła z niesmakiem.
- Siusiu. No wiesz, Annie. Założę się, że już i tak za późno.
- Siusiu to zupełnie kulturalne określenie.
Annie ostro spojrzała na ciotkę. Nie po raz pierwszy współczuła ukochanemu, delikatnemu wujowi Harry'emu, że wziął sobie za żonę taką sekutnicę.
- Nie należy pozwalać dziecku na publiczne mówienie o czynnościach fizjologicznych.
- Jakie publiczne? Przecież...
Annie zamilkła. Nie musiała się przed nikim tłumaczyć ze sposobu, w jaki wychowuje swe dziecko. A już na pewno nie przed ciotką Emmą.
- Mamusiu! - Lisa była wyraźnie czymś zaciekawiona. - Kto to jest ta pani w tym łóżku?
Emmie aż dech zaparło.
- Co? - spytał Harry. - Jaka pani? Gdzie?
- No, no - mruknął Frank. Podniósł się z krzesła i ruszył za córką w stronę sypialni syna.
Tuż za nim podążali Emma i Harry.
Drzwi do pokoju Jake'a były szeroko otwarte. Poranne słońce padało na wielkie łoże i leżące w nim dwie postacie.
Annie jak wmurowana stanęła w progu. Zaaferowany ojciec oczywiście na nią wpadł i popchnął ją na środek pokoju. Zaraz za nimi wparowała ciotka Emma, wachlująca się parafialną gazetką.
Harry poprawił swe druciane okulary i zza pleców żony oceniał sytuację.
Lisa, czarnowłosa, błękitnooka, dwunastokilowa kupka energii, stała u stóp łóżka i Przestępując z nogi na nogę, trzymała się za krocze.
- Dzień dobry, synu - odezwał się w końcu Frank.
- Witam, tato. - Jake usiadł na łóżku i patrzył na stojący pośrodku jego sypialni tłumek. - Cześć, Annie.
- Wujku, kto to jest ta pani? - spytała znów Lisa.
W tej właśnie chwili rzeczona naga pani też usiadła i podciągnęła pod brodę prześcieradło. Uśmiechała się niepewnie.
- Ta pani to twoja ciocia Casey - wyjaśniła dziecku Annie.
- Czy ona może mnie zaprowadzić na siusiu?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jake spojrzał przez ramię na przysypany śniegiem dom. Jego siostra zamknęła się w nim razem z Casey i Bóg jeden wie, o czym rozmawiają. Skrzywił się z wyraźną niechęcią. Miał tylko nadzieję, że przynajmniej wujowi Harry'emu udało się utrzymać ciotkę Emmę z dala od telefonu.
Od momentu kiedy on i Casey zostali nakryci, widział, jak bardzo świerzbi ciotkę wskazujący palec. Nie mogła się doczekać, żeby rozpuścić na cztery strony świata tę najnowszą plotkę. Wiadomość, że Jake został nakryty w łóżku z panną młodą, wzbudzi na pewno ogólne zainteresowanie. A fakt, że nie była to jego żona, doda całej sprawie szczególnego smaczku!
Pamiętał, że kiedy postanowił rozwieść się z Lindą, nie musiał o tym mówić nikomu ze znajomych. Emma zadbała, by dowiedziało się całe miasto. I w dodatku udało jej się tego dokonać w niecałe dwie godziny.
. - No więc, synu... - rzekł cicho Frank Parrish. - Co masz zamiar w tej sprawie zrobić?
- A co tu jest do zrobienia?
Po co ta defensywna postawa? Jest przecież dorosły. Casey zresztą też. To niczyja sprawa, że dwie dorosłe osoby postanowiły spędzić razem noc. Jake skrzywił się i skulił ramiona. Skoro to prawda, to dlaczego czuje się jak nastolatek, przyłapany na kanapie w salonie z ręką pod spódniczką koleżanki?
- Jake - spokojnie zaczął jeszcze raz ojciec. - Widziałem tę ślubną suknię. Była biała. Za moich czasów biała suknia coś mówiła.
- Wszyscy teraz noszą biel, tato.
Nie miał zamiaru przyznać, że w przypadku Casey biel sukni była w pełni usprawiedliwiona.
- Racja - westchnął starszy pan. - Przypuszczam, że w dzisiejszych czasach niełatwo znaleźć kobietę, która zachowała czystość aż do dnia ślubu. Podejrzewam zresztą, że równie trudno byłoby znaleźć mężczyznę, który by taką decyzję zaakceptował.
Jake niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Casey czekała. A potem narzeczony wystawił ją do wiatru przed samym ołtarzem. Nie mógł tego wszystkiego powiedzieć teraz ojcu. Ani o tamtym mężczyźnie, ani o dziewictwie Casey. Zresztą, sądząc po minie starszego pana, i bez tego rozmowa zapowiadała się na trudną.
Zaledwie przed kilkoma dniami rodzina Parrishów obchodziła Święto Dziękczynienia. Gdyby Jake wiedział, co się wkrótce wydarzy, wcale by tak ochoczo nie dziękował.
Teraz mógł tylko liczyć na własny zdrowy rozsądek. Był przecież człowiekiem końca dwudziestego wieku.
- Casey jest dorosła, tato. Potrafi sama podejmować decyzje.
- Ty też - odparł Frank Parrish. - I mam nadzieję, że właściwe.
Co ojciec ma na myśli? Niestety, wiedział aż za dobrze. Przecież dopiero kiedy było po wszystkim, przypomniał sobie o zabezpieczeniu. I całkiem możliwe, że Casey jest już w ciąży. Z tym też trzeba się liczyć.
Mrucząc pod nosem, spojrzał na sięgające aż po horyzont ośnieżone łąki. To śmieszne. Miałby zostać ojcem z powodu ulewy i zagubionego cielaczka.
Wsparł się łokciami o płot i w duchu przekonywał samego siebie, że nie ma się czym martwić.
Frank Parrish znów westchnął i oparł się łokciem o ten sam płot.
- Wiesz, że jak tylko Emma dorwie się do telefonu, wszystko wszystkim rozpapla.
- Tak.
Czy to ma jednak jakiekolwiek znaczenie? I on, i Casey są przecież dorosłymi, wolnymi ludźmi.
- Mnóstwo ludzi chętnie posłucha o tym, jak to Casey uciekła sprzed ołtarza i chwilę potem wylądowała w twoim łóżku.
Jake domyślał się, do czego doprowadzi ta rozmowa. Tyle tylko, że nie wiedział, jak ją przerwać.
- Twoja matka... - zaczął Frank.
No, no, tata wytacza największe armaty.
- ...zawsze bardzo lubiła Casey. Traktowała ją jak własną córkę.
Kurczę, mowy nie ma! Nie da się nikomu wrobić w kazirodztwo!
- Ale nią nie była!
- Rzeczywiście nie była naszym dzieckiem, ale traktowano ją tu tak samo jak Annie.
To prawda. Jako dziecko Casey mnóstwo czasu spędzała na ranczu Parrishów. Jego rodzice świata poza nią nie widzieli. Teraz jest już jednak całkiem dorosła. Nie potrzebuje obrońców.
- Ta dziewczyna jest jakby częścią rodziny - ciągnął Frank. - Nie pozwolę, by ktoś ją wykorzystał czy zrobił jej krzywdę. Tak samo jak nie dopuszczę, żeby ktoś skrzywdził twoją siostrę.
Frank mocno zacisnął usta. Na moment w jego oczach pojawił się smutek. Jake domyślił się, że myśli o nic niewartym byłym mężu Annie. Wtedy żaden z krewnych nie mógł w żaden sposób ochronić jej przed cierpieniem i wstydem. Najwyraźniej Frank postanowił nie dopuścić do tego w przypadku Casey.
Jake wyciągnął szyję, jakby czuł zaciskającą się wokół niej muszkę. Miał wrażenie, że ramiona już opina mu wypożyczony smoking.
- Jest tylko jeden sposób, by ukrócić rozsiewane przez Emmę plotki.
Kiedy po tych słowach Frank na chwilę, zamilkł, Jake aż za dobrze wiedział, co go za moment czeka. W zadumie wpatrywał się w obłoczek pary wydobywającej się z ust ojca. Milczał, bo nie chciał go prowokować.
Mógł się domyślić, że to Franka nie powstrzyma. I tak powie, co ma do powiedzenia. Bez ogródek.
- Powinniście się pobrać. No właśnie. Prosto z mostu.
A urojona muszka stawała się coraz ciaśniejsza. Właściwie w tej chwili wręcz go dusiła.
- Pobrać się?
Jake oderwał się od płotu i wsunął ręce głęboko w kieszenie. Stał naprzeciwko ojca i patrzył w jego poważne, surowe oczy.
- Nie, tato, dzięki. Raz już próbowałem.
Frank Parrish nie rzekł ani słowa. Po prostu w milczeniu patrzył na syna.
Jake niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Takiego rozczarowania w oczach ojca nie widział od dnia swych siedemnastych urodzin. Jak inne głuptaki w jego wieku, był przekonany, że impreza bez piwa nie jest w ogóle imprezą. Niestety, po urodzinowym przyjęciu, które zorganizowali dla niego koledzy, wracał autem do domu. Nie zauważył drzewa, które wyskoczyło na drogę i uderzyło w prawy błotnik jego auta. Z tamtego dnia do dziś pamiętał tylko minę ojca, który przyszedł po niego na posterunek.
Od tamtej pory Jake robił wszystko, by nigdy więcej tej miny nie widzieć.
I udawało mu się to.
Do dzisiaj.
Jake znów niepewnie spojrzał na dom. Cholera, a może ojciec ma rację. Może rzeczywiście powinien poprosić Casey o rękę. Może i jest koniec dwudziestego wieku, ale jeśli chodzi o moralność, małomiasteczkowa Ameryka tkwi jeszcze w wieku dziewiętnastym. I w gruncie rzeczy nie jest to wcale takie złe. Dopóki nie dotyczy go osobiście.
Mimo wszystko był jeszcze jeden problem. Casey na pewno odrzuci jego oświadczyny. Tym samym on zrobi to, co do niego należy, postąpi zgodnie z życzeniem ojca, a i tak nie wplącze się w kolejne nieudane małżeństwo.
- No więc jak? - spytał Frank.
- Porozmawiam z nią.
Casey stała przed toaletką i rozczesywała poplątane włosy. Potem z niechęcią spojrzała w lustrze na ubranie, które jej dano. Stary, za duży dres Jake'a wisiał na niej jak na kiju od szczotki. Za długie rękawy zakrywały jej dłonie i bez przerwy musiała je podciągać. Nogawki były równocześnie skarpetami.
Prawdziwe uosobienie kobiecości.
- Czy ty mi w końcu powiesz, co się wczoraj wydarzyło? - Annie usiadła po turecku na łóżku Jake'a.
Casey spojrzała w lustro na odbicie przyjaciółki i uniosła brwi.
Annie roześmiała się i uniosła w górę ręce.
- Dobrze, dobrze. Wiem co się stało. Nie mam tylko pojęcia, dlaczego.
- Pewnie nie najlepiej sobie o mnie pomyślisz, jeśli ci powiem, że ja też nie wiem.
- Posłuchaj, Case. - Annie wsparła się łokciami o kolana i nachyliła ku przyjaciółce. - Kiedy ostatni raz ze sobą rozmawiałyśmy, szykowałaś się do ślubu z tym, jak mu tam... o, właśnie, ze Stevenem.
- Zgadza się - odparła Casey. - Ja szykowałam się do ślubu, a on obmyślał ucieczkę. W przeciwnym kierunku. I beze mnie.
- Jezus Maria. Dostałaś kosza? Ten cham wystawił cię do wiatru?
- Czy zauważyłaś, jakie to ładne określenie? Wystawić kogoś do wiatru.
- Ładne?
Annie w zamyśleniu przechyliła głowę, zasłaniając twarz gęstymi, czarnymi włosami.
Casey odwróciła się i przysiadła na toaletce. Zakłopotanie przyjaciółki wcale jej nie zdziwiło. Ona sama zresztą, też powinna być co najmniej zakłopotana. A, o dziwo, wcale nie była.
Czuła się tak, jakby uciekła z więzienia w szeroki, wspaniały świat. Zgoda. Steven był w gruncie rzeczy całkiem w porządku, a więzienie to może zbyt drastyczne określenie. Kiedy jednak przypomniała sobie szybkie, pozbawione namiętności pocałunki, jakie wymieniała ze swym byłym narzeczonym, i porównała je z pocałunkami Jake'a... Nie, tego nie dało się porównać.
Wczoraj omal nie poślubiła niewłaściwego mężczyzny. Tylko po to, żeby sprawić przyjemność rodzinie. Żeby nie zranić uczuć Stevena. I ponieważ nie wyobrażała sobie, by po tych wszystkich wysiłkach i wydatkach można było ślub odwołać.
Dziś jednak wszystko wydawało jej się możliwe. Mimo że przyłapano ją nagą w łóżku Jake'a. I to kto? Jego własny ojciec!
- Nigdy nie będę mogła spojrzeć w twarz twojemu tacie.
- Podejrzewam, że nikt nie patrzył wtedy na twoją twarz, Casey.
- O Boże.
Annie parsknęła śmiechem, wstała z łóżka i podeszła do przyjaciółki.
- Nie martw się tym wszystkim.
- Ale twój wuj Harry jest pastorem.
- O ile wiem, pastorzy też uprawiają seks. Annie zamilkła na moment i aż się wzdrygnęła.
- Choć na samą myśl o nim i ciotce Emmie w łóżku poważnie zastanawiam się nad wstąpieniem do klasztoru.
Casey roześmiała się i od razu poczuła się lepiej.
- Widzisz? Śmiech to najlepsze lekarstwo.
- Ciekawe, czy powiesz to samo, kiedy zobaczysz, co Lisa zrobiła ze swą piękną, nową sukienką.
W drzwiach stał Jake.
- Co stało się tym razem? - spytała z wyraźną rezygnacją Annie.
- Nie wiem na pewno. - Jake wzruszył ramionami. - Wysmarowała się czymś czarnym i, moim zdaniem, trudno zmywalnym.
- O Boże - westchnęła Annie i wstała. - Zaraz wrócę, Case. Nie odchodź.
- Nie odejdzie na pewno - zapewnił siostrą Jake. Casey spojrzała na jego poważną minę.
- Bo?
- Bo najpierw musimy porozmawiać.
- O czym?
- O naszym ślubie.
Świat nagle zawirował i Casey musiała przytrzymać się toaletki.
Jake wziął ją za rękę i podprowadził do łóżka.
- O ślubie? - Casey z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Casey - zaczął Jake. - Emma marzy tylko, żeby jak najszybciej dorwać się do telefonu. Za chwilę Harry i tata nie będą już w stanie jej powstrzymać.
- Więc?
- Telefon w jej ręku to siła potężniejsza od najgorszych plotkarskich pism.
- Masz coś przeciw plotkom?
Casey natychmiast pożałowała swoich słów. Z tego, co mówiła jej Annie, rozwód Jake'a nie był sprawą przyjemną. I na pewno niejednej plotce musiał wtedy stawić czoło.
- Tym razem to nie o mnie będą mówić - rzekł Jake, nerwowo spacerując po pokoju. - Nie budzę już żadnych sensacji. Za to ty...
- Ja...
Casey nie odrywała od niego swoich zielonych oczu. Nawet w tym starym, granatowym, za dużym dresie wyglądała cholernie pociągająco. Jake zacisnął zęby, ignorując falę gorąca, ogarniającą jego krocze. Wiedział, że musi chronić tę dziewczynę przed plotkami i pomówieniami.
- Jake, przecież ja już tu nawet nie mieszkam. Niewiele mnie obchodzi, co mówią o mnie ludzie z Simpson!
- Morgan Hill wcale nie jest tak daleko - przypomniał. - A nazwisko Oakes jest dobrze znane w tych stronach.
Na wspomnienie rodziny Casey zbladła.
Nic dziwnego. Jej rodzice na pewno nie będą zachwyceni, kiedy ich córka stanie się tematem plotek. Jake zaklął pod nosem i odwrócił się. Czemu się tak tym przejmuje? Miał ją przecież tylko poprosić o rękę. Zrobić to, co należy. Dlaczego stara się ją namówić, żeby powiedziała „tak”, skoro przyszedł tu z nadzieją, że odmówi?
Wystarczy. Koniec. To nie jego sprawa. Skoro Casey uważa, że da sobie radę z Emmą i jej przyjaciółeczkami - nie mówiąc już o jej ojcu, Hendersonie Oakesie - to niech się z nimi zmierzy. On zrobił już wszystko, co mógł i powinien. Zaproponował jej małżeństwo.
O Boże, czy ten dzień kiedyś się skończy? Potarł mocno kark, jakby chciał rozluźnić nie istniejącą muszkę. Do licha, nie miał nawet okazji, by powiedzieć rodzinie o ziemi, którą wreszcie udało mu się kupić. To miał być wielki dzień. Powinien czuć się zwycięzcą.
- No cóż.
- Dobrze, Jake - powiedziała cicho Casey.
- Co dobrze? - Jake był wyraźnie zaskoczony.
- Dobrze, wyjdę za ciebie.
Muszka wróciła na miejsce. Jej ucisk był jeszcze silniejszy.
Piękna i Bestia.
To określenie wpadło mu do głowy, kiedy patrzył na idącą ku niemu swoją narzeczoną wspartą na ramieniu ojca. Casey wyglądała przepięknie. Jej włosy, podtrzymywane koroną z czerwonych róż i goździków, spływały lśniącą kaskadą na ramiona. Delikatna bawełna sukni, dużo ładniejszej niż poprzednia, oplatała jej nogi. Piękna.
Potem Jake przeniósł wzrok na Bestię. Henderson Oakes. Człowiek niecierpliwy i pozbawiony poczucia humoru. Z ponurą miną, jakby pod przymusem, prowadził swą uśmiechniętą córkę ku narzeczonemu.
W pierwszym rzędzie krzeseł siedział Frank Parrish w towarzystwie Emmy, która co chwila ocierała koronkową chusteczką swe zupełnie suche oczy. Po drugiej stronie prowizorycznej nawy siedziała matka Casey, Hilary, wystrojona w jedwab i diamenty. Przez cały czas kręciła się na krześle, jakby bała się, że się rozpadnie pod jej idealnie wyrzeźbionym ciałem.
Nic dziwnego, że Casey postanowiła zawiadomić rodziców o swojej decyzji dopiero w przeddzień ślubu. Właściwie Jake nie miałby nic przeciw temu, gdyby nie zawiadomiła ich w ogóle. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego zgodziła się na to małżeństwo. Nawet ono było lepsze niż ciągłe wysłuchiwanie ich uwag o tym, jaka to jest do niczego.
Bestia nareszcie stanęła przed nim. Włożyła rękę Pięknej w dłoń Jake'a i odeszła, z ulgą dystansując się do tego związku.
Casey ujęła Jake'a pod ramię i zwróciła się ku wujowi Harry'emu, który miał odprawić nabożeństwo. Od razu się uspokoiła. Czuła, co prawda, wbijające się w jej plecy niechętne spojrzenia rodziców, ale wiedziała, że oprócz nich wszyscy dobrze jej życzą. Obok niej stali jej bracia. J. T. nawet puścił do niej oko.
Wyprostowała się, uśmiechnęła do Annie i w końcu skupiła się na pastorze.
W lekko rozświetlonym słońcem salonie pachniało świeżymi gałęziami sosny. Ten cichy, zwyczajny s lub był, według niej, dużo piękniejszy niż „wydarzenie”, które przez cztery miesiące przygotowywała osobista sekretarka matki.
Z kominka rozległ się trzask i Casey przysunęła się bliżej do Jake'a.
Ależ to się wszystko skomplikowało. Teoretycznie powinna być w tej chwili na Hawajach. Z innym mężczyzną. A jednak bierze ślub z człowiekiem, którego kocha od dziecka. I wcale jej nie zniechęca jego brak entuzjazmu.
- Tak - rzekł Jake i Casey wróciła do rzeczywistości. Akurat w samą porę, by i ona wypowiedziała słowa przysięgi.
- Ogłaszam was mężem i żoną. - Wuj Harry uśmiechnął się do nowożeńców. - Możesz teraz pocałować pannę młodą, Jake.
Jake posłusznie zwrócił się w stronę Casey i spojrzał w jej zielone, pełne nadziei oczy. Gdzieś w głębi duszy na ułamek sekundy poczuł lekki żal, ale szybko go odsunął od siebie. Wiedział już, czym naprawdę jest małżeństwo. Szkoda, że akurat on będzie naocznym świadkiem edukacji Casey w tych sprawach. Żałował, że życie nauczyło go nie wierzyć w „miłość aż do grobowej deski”.
Nieliczni zgromadzeni goście klaskaniem w dłonie domagali się pocałunku. W oczach Casey pojawiła się niepewność. Jake wiedział, że to on jest tego przyczyną. Schylił się, by złożyć na jej wargach ten obowiązkowy pocałunek. Ledwo jednak ich dotknął, nie mogło być już mowy o jakimkolwiek obowiązku. Casey objęła go za szyję, a jej język połączył się z jego językiem w milczącym tańcu.
Gdzieś, jakby z oddali, słychać było gorący aplauz gości, ktoś nawet gwizdnął przeciągle.
- Prawdziwe małżeństwo z miłości - podsumował imprezę wuj Harry.
Tego Jake nie był wcale pewien. Tylko pożądanie na pewno było szczere.
- Powiedz otwarcie, Cassandro - rzekł Henderson Oakes. - Zgodziłaś się na ten... ślub, żeby zachować twarz. Steven nas upokorzył i chciałaś to jakoś naprawić.
Casey z trudem przełknęła ślinę i spojrzała przez otwarte drzwi na salon i wesoło bawiących się gości. O ileż wolałaby być tam z nimi, niż w kuchni wysłuchiwać tego wykładu.
- Nie rozumiem tylko, jak mogłaś przypuszczać, że ślub z mężczyzną, którego prawie nie znasz, i to zaledwie tydzień po tym, jak dostałaś kosza od innego, wymaże to publiczne upokorzenie.
Matka też, oczywiście, musiała powiedzieć swoje.
- Znam Jake'a od lat, mamo.
Hilary ściągnęła brwi, lecz zaraz przypomniała sobie, że od tego robią się zmarszczki. Jej twarz znów przypominała maskę.
- Owszem, wiem, że znasz tę rodzinę. Ale naprawdę, Cassandra, nie przebiera się w narzeczonych jak w ulęgałkach.
Casey głęboko westchnęła.
- Jestem pewien, że Steven wkrótce by się opamiętał. - Głos ojca był ostry jak sztylet. - Niepotrzebnie wpadłaś w panikę.
- Wcale nie wpadłam w panikę - odparła zdecydowanie Casey. - I gdyby nawet Steven wrócił, na pewno bym za niego nie wyszła.
- Ależ wyszłabyś, moja droga. Drobne nieporozumienie to jeszcze nie powód, by odrzucać taką dobrą partię. Takie rzeczy się zdarzają.
Matka podkreśliła swoje słowa machnięciem chusteczki, obficie skropionej najmodniejszymi perfumami.
Drobne nieporozumienie? Wystawienie narzeczonej do wiatru przed ołtarzem w obecności kilku setek ludzi naprawdę trudno nazwać drobnym nieporozumieniem.
- Rozmawiałem już z ojcem Stevena. Załatwi to z synem i wszystko jakoś się ułoży. Jak tylko zajmiemy się tym twoim małżeństwem, Cassandra - dodał z ożywieniem ojciec - do którego w ogóle by nie doszło, gdybyś wcześniej powiadomiła nas o swych planach.
Właśnie dlatego dopiero wczoraj wieczorem powiedziała rodzicom o ślubie. A najchętniej, gdyby Jake tak nie nalegał, wcale by ich o tym nie uprzedziła.
Jakie to typowe dla Hendersona Oakesa... Przyjeżdża na ślub, wydaje swoją córkę za mąż i przez cały czas kombinuje, jak tu unieważnić to małżeństwo. Casey ani przez chwilę nie wątpiła, że rodzice przyjadą. Hendersonowi i Hilary zawsze zależało na pozorach. Uważają, że dopóki wyglądają jak rodzina, to nią naprawdę są.
- Tato. - Casey zdecydowanym tonem zmusiła ojca do słuchania. - Teraz jestem już żoną Jake'a. I tak zostanie.
- Bzdura.
Nic się nie zmieniło. Ale czy mogła się spodziewać, że będzie inaczej? Rodzice nigdy jej nie słuchali. Nigdy nie interesowali się tym, co ma do powiedzenia. Casey zapragnęła uciec do salonu. Śmiać się, tańczyć i bawić jak reszta gości. Uciec od tych ludzi, którzy przecież powinni ją kochać najbardziej.
- Casey, kochanie, rozwód też jest dla ludzi. - Hilary Oakes znów pomachała chusteczką. - Nawet w najlepszych rodzinach stał się czymś... zwyczajnym.
- Każę mojemu księgowemu skontaktować się z panem Parrishem - rzekł Henderson. - Jestem pewien, że znajdziemy jakieś rozsądne rozwiązanie i zrekompensujemy mu wszelkie poniesione wydatki i kłopoty.
Casey mocno zacisnęła pięści. Skoncentrowała się na bólu fizycznym, bo wtedy łatwiej jej było znieść słowa rodziców. Kłopoty? Ciekawe, czy Jake też uważa ją za kłopot...
- Casey?
Casey ze szczerą radością powitała Jake'a. Jeszcze nigdy jego widok nie sprawił jej takiej radości. W smokingu wyglądał wspaniale, choć wiedziała, że wcale nie jest zachwycony tym „idiotycznym przebraniem”, jak to określił.
Jake skinął głową jej matce, a do ojca wyciągnął rękę. Henderson, wyraźnie niechętnie, przywitał się ze swym nowym zięciem. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz Jake go uprzedził. Wziął Casey za ręce i delikatnie je ścisnął.
- Zapraszam do naszego pierwszego tańca, pani Parrish.
- Z przyjemnością, drogi mężu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Przeniosłem moje rzeczy do pokoju gościnnego - rzekł Jake, unikając jej wzroku.
- Nie rozumiem.
On też tego nie rozumiał. Wiedział tylko, i to na pewno, że sama przysięga nie oznacza jeszcze małżeństwa. Do tego potrzebna jest miłość. Przekonał się o tym aż nadto boleśnie.
Goście już odjechali. Resztki po przyjęciu włożono do lodówki. Większość bałaganu posprzątano. Jake i Casey zostali sami.
A w domu było tak cicho.
Intymnie.
- Posłuchaj, Casey... - zaczął mówić Jake i spojrzał jej prosto w oczy. Nie był przecież tchórzem. - Oboje wiemy, że nie jest to normalne małżeństwo.
- Ale mogłoby być normalne.
Jedna z róż wysunęła się z jej wianka i opadła na policzek. Casey była lekko zarumieniona, a na prawej piersi miała kilka maleńkich malinowych plamek. Najwyraźniej mała Lisa wymogła na swej nowej ciotce taniec czy dwa i nie umyła przedtem rąk.
Maliny i piersi Casey. Intrygująca kombinacja.
Jake zesztywniał, ale zignorował sygnały swego ciała. Mowy nie ma. Nie będą rządziły nim hormony.
- Casey, po prostu zobaczmy, jak się nam ułoży, dobrze? Powoli, bez pośpiechu. Przyzwyczajmy się najpierw do siebie.
Casey przechyliła głowę i przez chwilę wpatrywała się w Jake'a w milczeniu.
- Dlaczego poprosiłeś mnie o rękę?
- Z wielu powodów.
- Podaj mi choć jeden - poprosiła i złożyła ręce na piersiach.
Jake spojrzał na biust Casey i przez ułamek sekundy, zanim się zorientował i spuścił oczy, wydawało mu się, że przez materiał jej sukni dojrzał ciemnoróżowe sutki. Jak to możliwe, by taka skromna sukienka była tak kusząca?
- Dobrze - mruknął. - Może jesteś w ciąży.
- Kiepski wykręt. Za tydzień czy dwa będziemy znali prawdę. Mogłeś zaczekać.
- No, dobrze, a co z moją rodziną, która przyłapała nas w łóżku?
Na wspomnienie jej chłodnej, jedwabistej skóry pod swoimi dłońmi z trudem stłumił jęk. Przez cały miniony tydzień torturowały i prześladowały go te obrazy. Tak dobrze pamiętał jej głośne westchnienia. Ciche okrzyki radości i wilgotną, gorącą kobiecość, zaciskającą się wokół niego.
Poczuł, że jego męskość też reaguje na te wspomnienia. Zmienił pozycję, oparł się o framugę, ale niewiele to pomogło.
- Owszem, było to dość krępujące, ale świat się od tego nie zawalił.
- Do jasnej cholery, Casey! Jakie to ma znaczenie, dlaczego poprosiłem cię o rękę? Poprosiłem, zgodziłaś się i teraz jesteśmy małżeństwem.
- To ma znaczenie, Jake. - Casey rozplotła ręce i zrobiła krok w jego stronę. - Tak samo jak powód, dla którego ocaliłeś mnie przed przesłuchaniem rodziców.
Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. Po prostu zauważył, że Casey samotnie zmaga się z dwojgiem najbardziej onieśmielających ludzi na świecie, i pospieszył jej na ratunek. Instynkt opiekuńczy. Po prostu instynkt.
- Miałem wrażenie, że potrzebujesz wsparcia życzliwej osoby - powiedział tylko.
- I zgłosiłeś się na ochotnika.
- Jestem twoim mężem.
- Właśnie.
Casey machinalnie kiwnęła głową. Potem objęła go za szyję.
- Casey.
Jake nagle zesztywniał. Potrzebował całej swojej siły woli, by nie chwycić jej w ramiona i nie przytulić do siebie.
- Jake - szepnęła i wspięła się na palce. - Nie chcesz wiedzieć, czemu zgodziłam się za ciebie wyjść? - spytała, niemal dotykając ustami jego warg.
- Nie - odparł, choć bardzo chciał wiedzieć, czemu to zrobiła. - Może z tych samych powodów, dla których ja ci się oświadczyłem.
- Nie. - Leciutko musnęła wargami jego usta.
Jake głośno wciągnął powietrze i mocno zacisnął pięści.
- To bardzo proste - zaczęła, lecz przerwała, by go pocałować. - Ja sama doszłam do tego dopiero dziś po południu.
Jake wiedział, co nastąpi. Przygotował się na jej deklarację.
- Kocham cię, Jake. Zawsze cię kochałam. - Znów go pocałowała. - I zawsze będę cię kochała.
Jego hormony uspokoiły się. Pożądanie zgasło jak żagiew oblana kubłem zimnej wody. Patrzył tylko na Casey w milczeniu, a ona od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Zobaczył to w jej oczach. Rozplotła ręce i cofnęła się o krok.
- Jake?
- Kochasz mnie?
- Tak.
- A zaledwie tydzień temu miałaś zamiar wyjść za kogoś innego - przypomniał. - Jego też kochałaś?
- Nie.
- Ale mimo to wyszłabyś za niego?
- Może w ostatniej chwili powiedziałabym: nie, ale tego się nigdy nie dowiemy, prawda?
- Rzeczywiście.
Jake oderwał się od framugi i głęboko wciągnął powietrze, ignorując zapach perfum Casey. Cholera, nie może sobie pozwolić na uczucia wobec jakiejkolwiek kobiety. Na zależność od niej. Dla nich przecież słowo „kocham” nic nie znaczy. I jeśli mężczyzna im uwierzy, przepada.
No, ale nie Jake Parrish.
Drugi raz nie da się żadnej nabrać.
Miał nadzieję, że uda im się osiągnąć jakiś kompromis. Wierzył, że będą przyjaciółmi - i kochankami. Przecież już się przekonali, że w łóżku są idealnymi partnerami.
Ale skoro Casey mówi o miłości, on nie może ryzykować. Choćby nie wiadomo jak tego pragnął, nie będzie się kochał z Casey, dopóki ta kobieta nie zrozumie, że on nie może jej kochać. Nie chciał już nigdy więcej mieć do czynienia z miłością.
Casey wstrzymała oddech. Jake patrzył na nią w milczeniu i pomimo usilnych starań czuł, jak budzi się jego ciało. Ono najwyraźniej miało inne plany.
- Dobranoc, Casey - mruknął i wyszedł, póki jeszcze było go na to stać.
Minął już ponad tydzień, ale nic się nie zmieniło.
Casey siedziała przy kuchennym stole i nie widzącym wzrokiem patrzyła w okno. Jake był gdzieś na terenie rancza ze swoim pracownikiem. Tak jak każdego dnia od ich ślubu. Robił wszystko, co mógł, by jej unikać. Nawet wieczorem, kiedy cała robota była już zrobiona i mogliby trochę porozmawiać, on chował się w swoim gabinecie. Drzwi do tego pokoju, tak jak i do jego serca, były przed nią. zamknięte.
Patrząc w przeszłość, Casey doszła do wniosku, że prawdziwe problemy zaczęły się, kiedy powiedziała swojemu świeżo poślubionemu małżonkowi, że go kocha. Na jej twarzy pojawił się krzywy uśmiech. To nie były słowa, które w normalnej sytuacji mogłyby stać się zarzewiem wojny.
No, tak, ale nie była to przecież sytuacja normalna.
Casey westchnęła i wypiła łyk kawy. Już zapomniała, ile filiżanek tego dnia opróżniła. Uznała jednak, że powinna się nią cieszyć, dopóki może.
Jeśli to, co podejrzewa, okaże się prawdą, przez najbliższe dziewięć miesięcy będzie się musiała obejść bez kofeiny.
Z przyjemnością sączyła gorący, czarny napar. Prawdziwa, mroźna zima zaczęła się w Simpson przed kilkoma dniami, ale to było nic w porównaniu z lodowatą atmosferą, jaka panowała w domu państwa Parrishów.
Chyba zaskoczyła Jake'a swą miłosną deklaracją. Ona też była zaskoczona, kiedy sama sobie uświadomiła, że kocha Jake'a. Nie podejrzewała jednak, że po usłyszeniu jej wyznania mąż zmieni się w nieczuły na nic głaz.
Dzwonek telefonu przerwał te smutne rozmyślania i rozdrapywanie ran.
Zanim rozległ się po raz drugi, Casey chwyciła słuchawką.
- Halo? - warknęła.
- Dzień dobry, słoneczko, cieszę się, że jesteś w dobrym humorze - odrzekła Annie.
- Przepraszam. Nie jestem dziś w sosie.
- Rozumiem, pamiętam doskonale, jak ja się czułam w tych pierwszych dniach.
- Annie...
W ogóle nie powinna o tym mówić. Nawet swojej najlepszej przyjaciółce. Najpierw musi być pewna. No i porozmawiać z Jakiem.
- Więc jeszcze nie zrobiłaś testu?
- Nie.
- Dlaczego? Na co czekasz? Casey zmarszczyła brwi.
- Jeśli wynik będzie pozytywny, to dopiero się tu wszystko pokomplikuje.
- Case, kochanie, nierobienie tego testu również niczego nie zmieni.
- Wiem, wiem.
Casey sięgnęła do szuflady i wyjęła różowo-białe pudełko, które poprzedniego dnia kupiła w aptece.
- Zresztą to mało prawdopodobne - powiedziała z wymuszoną swobodą. - No, wiesz, szanse są niewielkie. Może jedna na milion.
- To prawda.
- Już wcześniej mój okres czasem się opóźniał.
- Tak bywa.
- Więc nie ma się czym martwic, prawda?
- Prawda.
- Kłamczucha.
- Tchórz.
- No, dobrze - westchnęła Casey. - Zrobię ten test.
- Teraz?
- Jak tylko odłożę słuchawkę.
- Pa.
Casey odłożyła słuchawkę i przez chwilę wpatrywała się w biało-różowe pudełko.
- Nadchodzi moment prawdy - mruknęła i powędrowała do łazienki.
Jake wszedł do kuchni i stanął jak wryty.
Nie poczuł żadnego smakowitego aromatu.
Rozejrzał się dokoła. Na kuchni nie perkotał żaden garnek. Na marmurowym blacie nie było patery z deserem. Nawet dzbanek od kawy był pusty, choć palnik włączono.
Wszedł do środka, wyłączył palnik i rozejrzał się po pustym wnętrzu, szukając Casey. Gdzie ona się podziewa? Po raz pierwszy w czasie ich krótkiego małżeństwa niczego nie ugotowała.
To dziwne, jak szybko człowiek się przyzwyczaja. Bo on przywykł już do brzęku naczyń, podśpiewywania Casey i przede wszystkim do przygotowywanych przez nią potraw.
Ta kobieta była Michałem Aniołem kuchni. Po ich weselu ludzie w Simpson mówili prawie wyłącznie o przyjęciu, które praktycznie przygotowała samodzielnie. Nic dziwnego, że zadzwoniło do niej już kilkanaście osób z prośbą - nie, z błaganiem - by zorganizowała im przyjęcia.
Jake zdjął kapelusz, podrapał się w głowę i wszedł do mrocznego holu. Nie paliło się tam żadne światło. W salonie też nie. Coś było nie w porządku.
A czy w ogóle coś było w porządku? Byli chyba jedyną świeżo poślubioną parą, która nie tylko ze sobą nie sypiała, ale właściwie nawet się do siebie nie odzywała. Jake wiedział, że to jego wina. Casey próbowała nawiązać z nim kontakt. Ale za każdym razem, kiedy czuł, że za chwilę ulegnie, weźmie ją w ramiona i zacznie całować, w głębi duszy słyszał jej głos mówiący te dwa słowa „kocham cię” i całe pożądanie nagle znikało.
Jake skrzywił się i przyspieszył kroku. Na końcu korytarza drzwi do jego sypialni - a teraz sypialni Casey - były szeroko otwarte. Zajrzał do mrocznego pokoju i wyszeptał jej imię. Cisza. Co się dzieje? W tej chwili dostrzegł smugę światła pod drzwiami do łazienki. Podszedł tam ostrożnie.
Zza zamkniętych drzwi słyszał jej głos, mruczący coś pod nosem, i od razu poczuł ulgę. Zapukał delikatnie.
- Jake?
- Tak. To ja. Wszystko w porządku?
- Jasne - odparła i pociągnęła nosem. - Na różowo. Coś w jej głosie go zaniepokoiło. Musiał się dowiedzieć, o co chodzi.
- Casey? Otwórz.
- Idź sobie, Jake.
Akurat. Tym bardziej musiał się dowiedzieć. Rzucił kapelusz na łóżko i z groźną miną stanął przed zamkniętymi drzwiami.
- Casey, nie odejdę, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi. Casey zaśmiała się. Ale był to śmiech zduszony i pełen bólu.
- Casey, do jasnej cholery...
- Odejdź...
- Otworzysz te drzwi, czy mam je wyjąć z zawiasów? Znów ten sam bolesny śmiech.
- Prościej będzie nacisnąć klamkę - powiedziała w końcu. - Wcale nie są zamknięte.
Jake natychmiast otworzył drzwi. Światło oślepiło go i dopiero po chwili ujrzał siedzącą na brzegu wanny Casey. W ręku trzymała biały plastikowy pręcik.
- Casey?
- Biały, nie. Różowy, tak.
- Co mówisz?
- Biały, nie. Różowy, tak.
Nie patrzyła na niego. Jak zaczarowana wpatrywała się w ten cholerny pręcik.
- Jak myślisz, dlaczego jest różowy?
- Co jest różowe?
Jake rozejrzał się po łazience. Szukał jakiejś podpowiedzi, bo Casey najwyraźniej nie kwapiła się do wyjaśnień. Musiał poradzić sobie sam. Od dnia ślubu nie był w tej łazience. Kiedy ona zdążyła zasadzić kwiatki w stojącej na oknie terakotowej skrzynce?
Jake pokręcił głową i kontynuował inspekcję. Zaskoczył go widok kobiecych kosmetyków na półeczkach, na których do tej pory stała tylko tubka z pastą do zębów i płyn po goleniu. Wtedy na brzegu umywalki zauważył jakąś instrukcję. Sięgnął po nią i w tej samej chwili odezwała się Casey.
- Różowy to chyba znaczy, że urodzi się dziewczynka. Jake znieruchomiał, a potem spojrzał na jej pochyloną głowę.
- Nie - mówiła dalej do siebie. - Różowy po prostu oznacza ciążę. To może być równie dobrze chłopiec.
Dziewczynka? Chłopiec? Jake'owi zaschło w ustach, a jego mózg na moment przestał pracować. Czy ona rzeczywiście powiedziała to, co usłyszał? Nie, oczywiście, że nie. Przecież to było tylko raz. Szanse są znikome.
Casey uniosła głowę i spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Natychmiast zapomniał o statystyce. Już wiedział. Na pewno.
- Gratulacje, Jake. Jesteśmy w ciąży.
Casey wciągnęła powietrze, palce mocno zacisnęła na plastikowym pręciku i skuliła ramiona. Była gotowa na wszystko.
W ciąży.
Minęło kilka chwil. Zaledwie dwa lub trzy uderzenia serca. A jednak przez ten moment zobaczył w jej oczach wszystko. Zdziwienie. Radość. Strach. Niepewność. Zdecydowanie.
Przyklęknął przed nią i aż się wzdrygnął, czując poprzez materiał dżinsów zimne kafelki. Przez głowę przemknęła mu myśl, że koniecznie musi położyć tu wykładzinę. Nie chce przecież, żeby Casey się przeziębiła albo, co gorsza, pośliznęła.
Wyjął jej z ręki plastikowy pręcik zabarwiony na intensywnie różowy kolor. Natychmiast ujął jej lodowate dłonie.
- Niczego nie żałuję, Jake - szepnęła przez łzy. - Wiem, że nie chcesz tego dziecka, ale ja tak. I będę je kochała za nas oboje.
- Mylisz się, Casey. To nasze dziecko. To my będziemy mieli dziecko. - Jake przysiadł na brzegu wanny i objął ją ramieniem. - To najwspanialszy prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek dostałem. I choć wszystko zaczęło się nie tak, teraz staliśmy się rodziną.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dziecko.
Zaledwie przed trzema tygodniami był zadowolonym z życia kawalerem. Teraz jest mężem kobiety, której nie widział od lat, i wkrótce zostanie ojcem. Jake wzniósł oczy do nieba. Ten tam w górze ma osobliwe poczucie humoru.
Casey wyprostowała ramiona i potrząsnęła głową. Wciąż wpatrywała się w plastikowy pręcik, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi.
- Patrzeniem nie zmienisz jego koloru.
- To takie dziwne - mruknęła.
- Ciąża?
- Nie tylko. Choć to jest najdziwniejsze. Ale mam na myśli w ogóle całą naszą sytuację.
Jake opuścił ramię i przysunął się bliżej niej.
- Trzy tygodnie temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej - powiedziała.
Jake spochmurniał, mimo że przed chwilą i on pomyślał to samo.
- Miałam przecież wyjść za Stevena.
Casey spuściła wzrok na trzymany w ręku pręcik.
Na szczęście nie zauważyła reakcji Jake'a, który wciąż nie mógł zrozumieć, że narzeczonych można zmieniać jak rękawiczki.
- I gdybym za niego wyszła - mówiła bardziej do siebie niż do niego - sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
Owszem, ale co to ma do rzeczy? Nie wyszła za Stevena. Poślubiła Jake'a i pora się z tym pogodzić.
- Steven chyba nawet nie chciał mieć dzieci. Zaciekawiła go ta uwaga.
- Nie wiesz tego na pewno? Casey pokręciła głową.
- Właściwie niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Chyba nie świadczy to o mnie dobrze, co? Byłam gotowa wyjść za człowieka, z którym nawet nie rozmawiałam.
- Casey, nie wiem.
Rzeczywiście nie wiedział, jak to ocenić. Nie sprawiała wrażenia osoby lekkomyślnej, ale cóż on wiedział o kobietach? Najlepszym dowodem było to, że ożenił się z Lindą.
- Nawet nie wiem, jak doszło do naszych zaręczyn.
- Co takiego?
- Naprawdę. Czasami próbuję sobie dokładnie przypomnieć, kiedy Steven mi się oświadczył...
Jake nie był wcale zachwycony, że Casey wciąż myśli o swym byłym narzeczonym, choć jest już jego żoną.
- Chyba w ogóle mi się nie oświadczył. Po prostu tak samo wyszło. Oczywiście nasi rodzice byli tym zachwyceni.
Jake od początku nie lubił Stevena, ale świadomość, że rodzice Casey go aprobowali, sprawiła, że teraz lubił go jeszcze mniej.
Uznał nagle, że ma już dość słuchania o tym wiarołomnym narzeczonym, wstał więc i wyciągnął rękę do żony.
- Wystarczy tego gadania o Stevenie, Casey. Spojrzała na niego, ale nie podała mu ręki.
- To my jesteśmy teraz małżeństwem. My będziemy mieli dziecko.
- Jeśli chodzi o dziecko, Jake, to masz rację. Rzeczywiście będziemy je mieli. Ale co do małżeństwa, to łączy nas wyłącznie tamta krótka ceremonia.
- Co? - Jake'owi zrobiło się głupio i opuścił rękę. - O czym ty mówisz?
- Mówię o nas. O tobie i o mnie.
- To, co mówisz, nie ma sensu.
- Nie, to nasze małżeństwo nie ma sensu.
Jake westchnął głęboko. Przez ostatnie dwa tygodnie przykładnie pracował. Trzymał się od Casey z daleka. W nocy nie mógł usnąć, myśląc, że w drugiej sypialni leży w łóżku ona I to wszystko dla jej dobra. Czy Casey nie potrafi zrozumieć, że trzymanie się od niej z daleka tyle go kosztuje? Czy nie widzi jego podpuchniętych od bezsenności oczu? Czy ma jej powiedzieć, że marzy o niej po nocach? Że wspomina jej pieszczoty, jej zapach, jej smak?
- Skoro jesteśmy małżeństwem - mówiła dalej, nie zrażona jego surową miną i milczeniem - to czy nie powinniśmy przynajmniej udawać, że jesteśmy prawdziwą parą?
- Nie musimy niczego udawać. Jesteśmy prawdziwą parą. Harry udzielił nam ślubu.
- Nie jesteśmy parą, Jake, tylko dwojgiem ludzi żyjących pod jednym dachem. Jesteśmy zaledwie współlokatorami.
- Casey, mówiłem ci już, że moim zdaniem potrzeba nam trochę czasu, by do tego przywyknąć.
- Jeśli żałujesz, że się ze mną ożeniłeś, Jake, to po prostu to powiedz. Poproszę ojca, żeby załatwił nam rozwód. Możesz być pewien, że on o niczym innym nie marzy.
Jake'a ogarnęła niesamowita złość. Czy miało to sens, czy nie, był wściekły, że Casey tak beztrosko mówi o rozwodzie.
- Nie będzie żadnego rozwodu, Casey - warknął przez zaciśnięte zęby. - Im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej. Nie mam zamiaru przez cos takiego po raz drugi przechodzić. Poza tym mam na względzie dobro mojego dziecka.
Casey zesztywniała. Przecież tak naprawdę wcale nie chciała rozwodu. Pragnęła mieć męża. Męża, którego mogłaby kochać.
- Masz rację. Nie będzie żadnego rozwodu. Ja też go nie chcę.
Jake trochę się odprężył, postanowiła więc atakować dalej.
- Ale chcę mieć przy sobie kogoś bliskiego, a nie tylko współlokatora. - Czekała, żeby Jake podjął dyskusję, lecz kiedy milczał, mówiła dalej. - Chcę kogoś, z kim mogłabym rozmawiać. Śmiać się. Snuć wspólne plany.
Jake spuścił głowę.
- Kogo mogłabym kochać - dodała i natychmiast przeraziła się chłodem, który znów pojawił się w jego spojrzeniu.
- Nie mieszaj do tego miłości, dobrze?
- Jak można nie mieszać miłości do małżeństwa? Jake uśmiechnął się kwaśno.
- Uwierz mi. Dużo łatwiej jest jej nie mieszać, niż próbować ją zatrzymać.
Casey poczuła rozczarowanie. Jake zawsze był uparty. Każdy mężczyzna poddałby się tamtej niezręcznej próbie uwiedzenia sprzed pięciu lat i oszczędził im obojgu utraconej szansy na szczęście.
Z powodu jego poczucia honoru stracili pięć lat. Casey nie miała wątpliwości, że gdyby wtedy Jake jej uległ, obudziłaby się w nich uśpiona miłość. Byliby od tamtej pory razem. I może dziecko, którego teraz oczekują, byłoby ich drugim. A może nawet trzecim.
- No, chodźmy już - rzekł w końcu Jake i wziął ją za rękę. - Powinnaś coś zjeść.
Przechodząc przez dom, Jake zapalał światła we wszystkich mijanych pomieszczeniach. Wkrótce w ogromnym domisku zapanował miły, rodzinny nastrój.
Casey nagle zrozumiała, w jaki sposób powinna zdobyć swego męża. Zapalać stopniowo kolejne światełka, aż całkowicie rozświetli jego duszę.
- Widzisz?
Jake rozprostował leżącą na biurku mapę okolicy i wskazał kawałek gruntu, zakreślony czerwonym atramentem.
Casey nachyliła się nad nim, a on od razu zaczął szybciej oddychać. Już sam jej zapach doprowadzał go do szaleństwa. Pukiel delikatnych, lśniących włosów, muskający mu policzek, był szczególnie niebezpieczny. Wiedział, jak pachną jej włosy. Różami i obietnicą.
- Kto narysował tę linię? - spytała.
- Ja.
Jake celowo unikał patrzenia w jej oczy. Tylko dzięki temu jakoś się trzymał.
- Od lat miałem ochotę na tę ziemię. Zakreśliłem ją sobie jako obiekt marzeń.
- Aha.
Mimo iż wiedział, że nie powinien, zrozumienie w jej głosie kazało mu jednak na nią spojrzeć. Od kilku dni, od wieczora, kiedy dowiedzieli się o jej ciąży, starał się być lepszym mężem.
Po kolacji siadywali teraz w salonie. Oglądali filmy i jakieś idiotyczne programy rozrywkowe, lecz mając ją tuż obok na kanapie, Jake zupełnie nie potrafił się skoncentrować. Rozmawiali o jego planach związanych z ranczem i o przyjęciach, których zorganizowanie zamówiono u Casey. Słuchał, jak z przejęciem opowiada o ich pierwszym wspólnym Bożym Narodzeniu, ale nie podzielał jej zapału.
Robili wszystko razem, nie dzielili tylko sypialni. A on cały czas myślał o byciu z nią. O trzymaniu jej w objęciach i wtulaniu się w ciepło jej ciała. I były to myśli bardzo niebezpieczne. Nie mógł podjąć takiego ryzyka. Jeszcze nie.
Jednak nad pewnymi rzeczami trzeba się było zastanowić. Nie mógł przecież do końca życia żyć w celibacie. Musiał więc najpierw nabrać do Casey emocjonalnego dystansu, a dopiero potem skoncentrować się na fizycznej stronie ich małżeństwa. Wtedy już wszystko pójdzie gładko.
Casey uważnie go obserwowała.
Odsunął na bok te niewygodne myśli i wrócił do przerwanej rozmowy.
- Co to znaczy „aha”?
- Nic. - Casey elegancko wzruszyła ramieniem. - Po prostu nie miałam pojęcia, że uprawiasz pozytywną wizualizację.
- Co takiego?
- Pozytywną wizualizację.
Casey odsunęła się trochę, a on nareszcie był w stanie normalnie oddychać.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - rzekł. - Ja tylko zakreśliłem miejsce, na którym mi zależy.
- Właśnie. Pozytywna wizualizacja oznacza, że skupiasz swoją energię na przedmiocie pożądania i ściągasz na pomoc wszystkie energie wszechświata.
Jake nie mógł się nie roześmiać. Miała tak bardzo poważną minę. Jakby była przekonana, że energia wszechświata pomoże w rozwiązaniu wszystkich problemów. Śmiech uwiązł mu w gardle, kiedy zauważył, że śmieje się tylko on.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to napisano na ten temat kilka książek.
- O UFO też pisano.
- To nie to samo.
- Zgadza się. Chodzi o inne wszechświaty.
- Choć są to bardzo ciekawe książki - dodała w zamyśleniu - moją ulubioną jest ta o bogach jeżdżących na rydwanach.
Jake znów parsknął śmiechem.
- Niech ci będzie - mruknęła, ruszając ku drzwiom. - Miałam na myśli tylko to, że dzięki skupieniu energii swojej i wszechświata udało ci się osiągnąć cel.
- Jasne - odparował Jake, podążając za nią. - Jak tylko zebrałem forsę, którą Don chciał za tę ziemię.
- Właśnie.
Jake znów się roześmiał. Już od dawna tak często się nie śmiał jak ostatnio.
- Co właśnie?
Casey usiadła na kanapie i zaczekała, aż Jake do niej dołączy.
- Zdobyłeś te pieniądze, bo pomogły ci energie wszechświata.
- Jesteś niesamowita.
- Dzięki.
Jake był zupełnie nie przygotowany. Niczego nie słyszał. Kiedy co najmniej trzynaście kilo sapiącej, zaślinionej futrzanej masy wylądowało mu na brzuchu, jęknął przerażony.
- Cześć, maleńki - zapiszczała uradowana Casey.
- Spadaj, ty zapchlony kundlu!
Wielki szczeniak spojrzał na niego z wyraźnym wyrzutem.
- Ranisz jego uczucia, Jake.
Gdyby pies wylądował parę centymetrów niżej, zraniłby coś dużo dla Jake'a cenniejszego niż uczucia. Patrząc jednak w brązowe, smutne oczy omal nie poczuł się winny.
- Nie przejmuj się, Stumbles - uspokoiła psa Casey. - Chodź tutaj i nie przejmuj się tatusiem.
- Nie jestem żadnym tatusiem dla tego kundla - oburzył się Jake.
Casey nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Pies zresztą też nie.
W zdumieniu patrzył, jak jego żona pieści to najbrzydsze zwierzę na świecie. Jego szaroczarna sierść sterczała kępkami we wszystkie strony. Miał krzywe, długie uszy, które sprawiały, że wyglądał na wiecznie zdziwionego. Miał też ogromne łapy. Aż strach było pomyśleć, jak wielkie wyrośnie z niego zwierzę.
Jake nie miał pojęcia, jak do tego doszło, że stał się właścicielem tego psa. Podejrzewał, że Casey też nie ma pojęcia, jak to się stało. Szczeniak po prostu zjawił się tam któregoś wieczora i został.
Casey od razu nazwała psa ich „bożonarodzeniowym gościem” i chłodno poinformowała Jake'a, że ściągnie na nich straszne nieszczęście, jeśli go wyrzuci.
- Wcale nie jest brzydki - powiedziała cicho.
- Skąd wiedziałaś, o czym myślę?
- To wcale nie było trudne. Ciągle to powtarzasz. Stumbles przez chwilę kręcił się po kanapie, aż umościł się wygodnie pomiędzy Casey i Jakiem. Położył głowę na kolanach swej pani, zamknął oczy i od razu zaczął chrapać. Jake zmarszczył brwi, widząc pozycję psiaka. Musiał przyznać w duchu, że mu zazdrości.
- Zawsze chciałam mieć psa - szepnęła Casey.
Jake patrzył, jak szczupłe palce gładzą gęste futro kundla. W jej głosie było tyle smutku, że nie mógł jej nie współczuć. Już sobie wyobrażał reakcję jej rodziców na takiego psa. Natychmiast wezwaliby kogoś ze schroniska dla bezdomnych zwierząt i biedactwo spędziłoby tam resztę życia, bo takiego brzydactwa nikt by nigdy nie chciał wziąć.
Jake zmarszczył brwi i spojrzał na szczęśliwe, pochrapujące zwierzę. Gdyby nie czułe serce Casey, marny by był jego los.
Natychmiast przypomniał sobie Casey jako nastolatką. Pamiętał, jak bardzo lubiła wszystkie zwierzęta. Od kotów-dachowców po konie. Nigdy nie miała ich dość. A jedynym zwierzęciem, jakie tolerowali jej rodzice, był bawół na pięciocentówce.
Komuś tak czułemu i wrażliwemu jak Casey na pewno trudno się żyło wśród takich ludzi.
- Jeśli to zwierzę ma u nas zostać, trzeba go będzie zawieźć do weterynarza i zaszczepić.
Casey uśmiechnęła się, a dla Jake'a było to cudowną nagrodą.
- Powinniśmy mu także sprawić obrożę - powiedziała. - I znaczek z adresem właściciela. Nie chcielibyśmy przecież, żeby ktoś go ukradł.
Jake wybuchnął śmiechem, a psina poruszyła się, wyraźnie niezadowolona. Na całym świecie nie znalazłby się wariat, który chciałby ukraść tego potwora. Ale skoro Casey chce, żeby miał obrożę i wizytówkę, będzie ją miał.
Jake starał się być dla niej miły. Przecież, poza wszystkim, była matką jego dziecka.
Kilka dni później Casey stała w nowocześnie urządzonej kuchni i oglądała dzieło swych rąk. Bolały ją wszystkie mięśnie. Przez pół nocy pracowała nad zrealizowaniem tego zamówienia, ale rezultat wart był takiego wysiłku.
Tyle nowych rzeczy ostatnio się w jej życiu wydarzyło. Wyszła za mąż, zaszła w ciążę i rozpoczęła nową, obiecującą karierę.
- Kto by to pomyślał, co, psinko? - mruknęła do leżącego pod kuchennym stołem zwierzęcia.
Odpowiedziało jej bicie ogona o posadzkę i ciche skomlenie.
- Nie ma mowy - zaśmiała się. - Te smakołyki nie są dla ciebie.
Pies z rezygnacją złożył łeb na łapach i przyglądał się swojej pani spod oka.
Casey uważnie oglądała ustawione na blatach półmiski. Po raz trzeci sprawdzała listę.
- Napoleonki są. Ptysie są. Ekierki są... Kruche ciasteczka są.
I to ogromna rozmaitość - gwiazdki, aniołki, święte mikołaje - wszystkie posypane grubym cukrem.
Mogła odetchnąć z ulgą. Koniec. Odwaliła kawał dobrej roboty.
Było to najważniejsze zamówienie, jakie dostała od dnia swojego ślubu. Gwiazdkowa loteria zorganizowana przez Koło Pań z Simpson może oznaczać dla niej wspaniały start. Albo kompletną katastrofę.
- Gotowa?
W drzwiach stanął Jake. Ubrany w dżinsy, spraną flanelową koszulę z rękawami zawiniętymi po łokcie, wyglądał oszałamiająco. Patrzył na nią tak, że w gardle jej zaschło, a serce zaczęło szybciej bić.
Szybko jednak to, co dostrzegła w jego spojrzeniu, przeistoczyło się w coś dobrze Casey znanego i wyłącznie przyjacielskiego. Znów zrobiło się jej przykro. Owszem, ich życie coraz lepiej się układało. Ale nadal nie dzielili łoża. Jake wciąż odmawiał jej swego ciała. Nie tylko zresztą ciała.
Serca też.
- Casey?
- Hm? Przepraszam. Zamyśliłam się. Jake kiwnął głową i wszedł do kuchni.
- Możemy jechać?
- Jake, nie musisz mnie zawozić. Mogę sama poprowadzić furgonetkę.
- Nie ma sprawy. Poza tym nie chcę, żebyś nosiła te tace i półmiski.
Casey westchnęła i skinęła głową.
- Wyglądasz na zmęczoną.
- Bo jestem. Pracowałam do późnej nocy.
- Nie powinnaś tego robić. Nie wolno ci ciężko pracować. Jesteś w ciąży. Casey. Musisz dużo odpoczywać.
- Czuję się znakomicie.
Jake nie był bynajmniej o tym przekonany.
- Kiedy masz kontrolę u lekarza?
- Dziś po południu. O trzeciej.
- Myślisz, że lekarce będzie przeszkadzała moja obecność?
- Mówiła, że ojcowie są zawsze mile widziani. O ile będą grzeczni - uśmiechnęła się Casey.
- Dobrze. - Jake wziął do ręki jeden ze złożonych kartonów na ciasta i zaczął go rozkładać. - Muszę zapytać, co sądzi o tej twojej pracy. Nie chcę, żeby zaszkodziła tobie albo dziecku.
- Jake...
- Chcę tylko zapytać.
Casey westchnęła i zmieniła temat.
- Myślałam, że przed wizytą u lekarza odwiedzę jeszcze Annie.
- Dobrze - zgodził się Jake i wstawił tacę z ekierkami do przygotowanego pudełka. - Muszę coś załatwić w mieście, więc najpierw dostarczymy te pyszności, a potem podrzucę cię do Annie. Przed trzecią po ciebie wrócę.
Casey wiedziała już, że dyskusja z nim nie ma sensu. Najwyraźniej postanowił być doskonałym ojcem. Na początek dobre i to. Prawda?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Mam wrażenie, że zaczynam wariować.
Poważny ton wypowiedzi syna rozbawił Franka Parrisha.
- Nic podobnego, synu. Po prostu zbyt dużo czasu poświęcasz na kłótnie ze swoim zdrowym rozsądkiem, zamiast w końcu go posłuchać.
Jake przez chwilę patrzył przez okno na miejski park. Jacyś mężczyźni ubierali choinkę. On sam, niestety, nie był w świątecznym nastroju.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi - zwrócił się do ojca, siedzącego w starym, ale wygodnym fotelu.
- Myślę, że rozumiesz i właśnie tego się boisz.
- Boję się? - parsknął ponurym śmiechem Jake. - Niczego się nie boję, tato.
- Ciekawe, jak inaczej można by to nazwać? Masz miłą i ładną żonę, która urodzi twoje dziecko, masz ranczo, duży dom i tę ziemię, o której tak długo marzyłeś. Skoro niczego się nie boisz, to dlaczego nie jesteś szczęśliwy?
Brzmiało to rzeczywiście absurdalnie, ale przecież większość tych rzeczy miał wcześniej. Pomimo to jednak Linda go zostawiła. A on długo potem nie mógł dojść do siebie.
Nie będzie ryzykował po raz drugi. Nawet z Casey.
- Casey jest zupełnie inna niż Linda - rzekł cicho ojciec.
- Nigdy nie twierdziłem, że ją przypomina.
- Nie musiałeś. Codziennie widać to w twoich oczach.
- Co takiego?
- Jakbyś każdego dnia czekał, że wiszący nad tobą topór w końcu opadnie. Uważasz na burzę, ale nie zauważasz słońca.
- Jeśli nie będę uważał, wpadnę w sam środek burzy. I co wtedy?
- Zmokniesz.
Jake roześmiał się, choć wcale nie było mu wesoło.
- Potem się wysuszysz i zaczniesz od nowa.
- Nie, dzięki.
Jake wiedział, że to, co przeżył z Lindą, byłoby niczym w porównaniu z tym, co groziło mu tym razem. Był tego pewien, bo jego uczuć do Casey nie dało się z niczym porównać.
Każdy spędzony z nią dzień był wspaniały. Jej głos, jej kroki rozbrzmiewające po kiedyś tak cichym domu, były dla niego jak najpiękniejsza muzyka. Dopiero kiedy pojawiła się, Casey, Jake zrozumiał, jak bardzo był samotny.
Gdyby jednak pozwolił sobie na miłość, gdyby powiedział Casey, że ją kocha, a potem by ją stracił, nie przeżyłby tego.
- To, oczywiście, twoja decyzja.
- Co takiego?
Jake spojrzał ojcu prosto w oczy.
- Możesz wykorzystać tę drugą szansę, jaka ci się w życiu trafiła.
Jake pokręcił głową.
- Albo - mówił dalej Frank - odwrócić się do niej plecami i dalej żyć samotnie tak jak przez ostatnie kilka lat.
Też mi wybór.
Samotność.
Albo wewnętrzna śmierć, jeśli znów miałby zostać sam.
- Więc jak się czuje moja ciężarna? Casey uśmiechnęła się do Annie.
- Wspaniale. - Szybko jednak spoważniała. - A może powinnam czuć się okropnie? Myślisz, że może coś jest ze mną nie w porządku?
- Myślę, że wszystko jest w porządku, tylko za bardzo się przejmujesz. - Annie przeciągnęła rzadkim grzebieniem po wilgotnych, siwych włosach klientki. - Popatrz na panią Dieter. Ona niczym się nie martwi. - Annie podniosła głos prawie do krzyku. - Prawda, proszę pani?
- Jakiej marchwi? - zadudnił głos staruszki.
Casey zaśmiała się cicho i wymieniła z Annie rozbawione spojrzenie. W powietrzu unosił się ostry, drażniący nozdrza zapach płynu do trwałej ondulacji.
Annie była właścicielką i jedyną pracownicą tego salonu fryzjerskiego, więc jej klientki zawsze musiały trochę poczekać, ale, jak przekonywała je Annie, jej usługi były tego warte.
Casey przechadzała się po niewielkim pomieszczeniu, podziwiając gąszcze roślin, które nadawały wnętrzu wygląd tropikalnego lasu. Wśród zieleni połyskiwały srebrne i złote gwiazdki, a na ścianach wisiały ogromne plakaty ze Świętym Mikołajem i bałwankami. Wokół okien rozwieszono różnokolorowe lampki, a z magnetofonu płynęły cicho dźwięki kolędy.
Ogromna, sięgająca sufitu półka pełna była romansów i kolorowych pism oraz katalogów. W rogu stał niski stolik i cztery miękkie fotele.
Ponieważ za chwilę wybierały się razem na obiad, Casey usiadła w jednym z foteli i wzięła do ręki jakiś katalog.
- To nie potrwa długo - zapewniła ją Annie. - Musiałam dziś przyjąć panią Dieter, bo przyjeżdża jej wnuk i zabiera ją do siebie na święta. - Annie znów podniosła głos. - Joe jest znakomitym tancerzem.
- Jak mogę odpowiedzieć na twoje pytanie, kochaniutka, skoro go wcale nie słyszę.
Starsza pani zamknęła oczy, najwyraźniej gotując się do krótkiej drzemki.
- A więc jak mój braciszek przyjął wiadomość o swoim ojcostwie? - Annie z uśmiechem zwróciła się do bratowej.
- Wydaje się zadowolony.
Casey nie była wcale tego taka pewna, ale nieraz słyszała, jak mruczy pod nosem „dziecko”, więc wygląda na to, że często o nim myśli.
- Wcale mnie to nie dziwi.
Casey chciałaby tylko, by Jake choć w połowie był tak zadowolony z tego, że jest jej mężem. Owszem, od czasu, kiedy zrobiła ten test ciążowy, sprawy między nimi bardzo się poprawiły. Wieczorami naprawdę ze sobą rozmawiali. Jake był bardzo troskliwy, często proponował jej herbatę, przynosił poduszkę i tak dalej. Zachowywał się zupełnie jak przyszły ojciec z filmów z lat pięćdziesiątych.
Wciąż jednak sypiali w oddzielnych pokojach i za każdym razem, kiedy rozmowa zbaczała na tematy bardziej osobiste, pod jakimś pretekstem wychodził z pokoju.
- A jak... inne sprawy?
- Bez zmian.
W głosie Casey brzmiała wyraźna była nuta zawodu. Ale cóż mogła na to poradzić? Już przed pięciu laty próbowała uwieść Jake'a. Najwyraźniej nie jest w tym dobra.
A poza tym jak uwodzi się własnego męża?
- Jake był zawsze niesamowicie uparty. Dziwią się, że w ogóle zaszłaś w ciążę. - Annie machinalnie zbyt mocno pociągnęła lokówkę i starsza pani otworzyła oczy.
Casey zagięła w katalogu róg strony, na której znalazła kilka rzeczy, które chciała zamówić.
- Myślisz, że w którymś z pism znajdę radę, jak uwieść własnego męża?
Annie otworzyła usta, żeby jej odpowiedzieć, ale pani Dieter była szybsza.
- Niech go pani powita w drzwiach naga - powiedziała zdecydowanie. - Mój mąż zawsze się na to łapał.
Casey i Annie wymieniły spojrzenia.
Potem obie spojrzały na zasuszoną staruszkę.
- Na Boże Narodzenie - mówiła dalej pani Dieter - obwiązywałam się szeroką, czerwoną wstążką, z ogromną kokardą między piersiami. - Starsza pani ze smutkiem spojrzała na swój obwisły biust. - Kiedyś miałam niezłe balony. Mąż zawsze się rozpromieniał na ich widok. - Myślicie, że ja zawsze byłam stara? - spytała, kiedy odpowiedziało jej tylko pełne zdziwienia milczenie obu kobiet.
Annie roześmiała się i pocałowała suchy jak pergamin policzek swoje klientki.
- Pani Dieter, dzisiejsze strzyżenie było na koszt firmy.
- Możesz nazywać mnie Agnes.
Nie słuchając paplaniny Annie i Agnes, Casey pogrążyła się w zadumie. Może to, co działało na pana Dietera, podziała i na pana Parrisha...
Po drodze przez zaśnieżony parking do przychodni, Casey i Jake spotkali cztery osoby, które pogratulowały im dziecka.
- Ciekawe, skąd wszyscy już wiedzą o tym, że jestem w ciąży? - powiedziała Casey, kiedy przyjęli ostatnie życzenia.
Jake wziął ją za rękę i ostrożnie prowadził w stronę błyszczącego, nowoczesnego budynku.
- Nie domyślasz się? - spytał z krzywym uśmiechem. - Mówiłem ci, że Emma ze słuchawką w ręce jest lepsza niż wysokonakładowe pismo z plotkami z wielkiego świata.
- Niezła jest - mruknęła Casey.
- Całe szczęście, że powiedzieliśmy im o tym dopiero wczoraj. Wyobrażasz sobie, co będzie za tydzień?
- Aż mi się robi zimno.
Casey potrząsnęła głową i przyspieszyła kroku. Trudno jej było nadążyć za Jakiem.
Emma i Harry nie byli jedynymi osobami, z których powiadomieniem o dziecku zwlekali. Swoim rodzicom Casey też jeszcze nie powiedziała, że wkrótce będą mieli wnuka.
Kilka minut później wprowadzono ich do gabinetu. Casey od razu weszła za parawan, rozebrała się i włożyła dziwny, różowy, rozcięty z tyłu fartuch. Kiedy wspięła się na fotel, spojrzała na Jake'a.
- Wiesz, przy tej części wizyty wcale nie musisz być obecny. Wrócisz po badaniu i zapytasz o wszystko, co cię interesuje.
Jake niepewnie spojrzał na metalowe strzemiona fotela. Postanowił jednak być prawdziwym, dzielnym ojcem.
- Jeśli tobie to nie przeszkadza, wolałbym zostać.
- Dobrze - odparła Casey, z trudem kryjąc wzruszenie. W tej chwili weszła do gabinetu uśmiechnięta doktor Dianna Hauck. Towarzyszyła jej pielęgniarka.
- Witam państwa. Domyślam się, że chodzi o ciążę, tak?
- Taki był wynik testu.
Lekarka z niechęcią potrząsnęła głową.
- Te testy wkrótce pozbawią mnie chleba. Pan zostaje?
- dodała, spoglądając na Jake'a.
- Jeśli można?
- Mnie to nie przeszkadza, proszę tylko stanąć gdzieś z boku. - Doktor Hauck roześmiała się i przysiadła na stołku.
- To samo powiem panu na porodówce, więc może i lepiej, że się pan przyzwyczai.
Jake tylko głęboko wciągnął powietrze.
- Proszę, niech się pani położy. - Lekarka włożyła parę lateksowych rękawiczek.
Jake posłusznie stanął u wezgłowia i ujął Casey za rękę. Była lodowata. Czyżby jego żona tak samo się denerwowała jak on?
A jeśli wynik testu ciążowego był zły? Jeśli nie będzie żadnego dziecka? Czy byłby zadowolony? A może rozczarowany? Jake spojrzał w zielone oczy Casey i dostrzegł w nich ten sam niepokój.
Po kilku minutach było po wszystkim.
- Może już pani usiąść - powiedziała lekarka. Podeszła do umywalki, zdjęła rękawiczki i zaczęła myć ręce. - Wszystko się zgadza - rzuciła przez ramię. - Wynik badania wskazuje na to, że za około osiem miesięcy będą państwo rodzicami.
Jake odetchnął z ulgą. Nawet nie zauważył, że przez cały czas badania praktycznie nie oddychał. Nie podejrzewał, ze aż tak bardzo się ucieszy.
Instynktownie zacisnął mocniej dłoń na ręce Casey i zadał całą serię pytań typowych dla przyszłego ojca.
Już następnego wieczora Casey przyćmiła wszystkie światła w kuchni. Zajrzała do garnka i wymieszała jego zawartość.
Rozejrzała się po wnętrzu. Psa nie było, leżał na swym posłaniu w gabinecie Jake'a. Stół był elegancko nakryty. Blaty posprzątane i dokładnie wytarte. W kominku płonął ogień. Duszona wołowina pachniała rozkosznie. W lodówce czekały świeżo upieczone eklery.
Wszystko było gotowe.
Nawet ona.
Słysząc warkot podjeżdżającego pod dom dżipa, jeszcze raz przygładziła włosy. Odsunęła odrobinę zasłonę i zobaczyła wysiadającego z samochodu Jake'a.
W żołądku poczuła dziwny skurcz. Głęboko wciągnęła powietrze. Dla uspokojenia. Przyszła pora, by sprawdzić, czy pani Dieter miała rację.
Spojrzała na siebie, westchnęła i poprawiła szeroką, czerwoną wstążkę, którą była obwiązana. Kokarda, mieszcząca się dokładnie między jej piersiami, była trochę przekrzywiona, ale Casey miała nadzieję, że Jake'owi nie będzie to przeszkadzało. Miała nadzieję, że będzie zbyt zajęty czym innym, by zwracać uwagę na estetykę.
Było jej zimno i właściwie powinna stanąć bliżej kominka. Miała przecież na sobie wyłącznie tę czerwoną wstążkę.
Nie mogła nie myśleć o tym, w co się pakuje. Co będzie, jeśli Jake po prostu na jej widok wybuchnie śmiechem? Albo, co byłoby jeszcze gorsze, minie ją i nawet nie zauważy, że jest naga?
Nie, to niemożliwe. Była pewna, że on pragnie jej tak samo jak ona jego.
Usłyszała, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe, i zesztywniała. Jeśli ta sztuczka na niego nie podziała, to koniec. Przybrała pozę, która wydała jej się nonszalancka, i czekała.
Jake był w sieni. Postawił na podłodze torbą z nowo zakupionymi narzędziami, potem zdjął kurtkę i buty. Przykładnie postawił je na gazecie. Z przyjemnością wciągnął dochodzący z kuchni aromatyczny zapach. Do takich rzeczy człowiek łatwo się przyzwyczaja. Przecież jeszcze tak niedawno wracał po ciężkim dniu do pustego domu i kolacji z kuchenki mikrofalowej.
Ale to było przed pojawieniem się Casey.
Oparty o ścianę, pytał sam siebie, jak długo ma jeszcze zamiar mieszkać ze swoją żoną i nie kochać się z nią. Z każdym dniem trudniej mu było nie zwracać na nią uwagi. Nie zauważać drobnych, ale miłych zmian, jakie wprowadziła do jego domu. I do jego życia.
Jak może z nią mieszkać i nie zakochać się w niej?
Przypomnij sobie Lindę. Pamiętaj, co czułeś, kiedy dowiedziałeś się, że cię oszukuje. Przypomnij sobie tamten ból.
Gwałtownie potrząsnął głową, wyprostował się i wszedł do ciepłej, pachnącej kuchni. W jednej chwili stracił resztki rozsądku.
- Wesołych świąt, Jake.
Jake zamrugał powiekami, potrząsnął głową i zamarł w bezruchu. Chyba liczył, że stojąca przed nim zjawa zniknie.
- Casey?
W słabym świetle lampy jej skóra była kremowa jak delikatna porcelana. Oplatająca ją czerwona wstążka łączyła się między piersiami w ogromną kokardę. Końce wstążki spływały w dół, ku jasnobrązowemu trójkątowi jedwabistych włosów między udami. Kiedy ją podziwiał, poruszyła się lekko i końce wstążki zawirowały.
W ustach mu zaschło, serce w piersi waliło jak oszalałe. Wiedział, że to koniec jego mężnej walki. Nie będzie już stawiał oporu swych zmysłom i instynktom. Nie potrafi już przed nią uciekać. Znajdzie jakiś sposób, by mieszkać z tą niesamowitą, zaskakującą kobietą i nie zakochać się w niej.
Ale nie dzisiaj.
- Boże Narodzenie jest dopiero za trzy tygodnie - udało mu się w końcu wyjąkać.
- Zgadza się.
Casey wzruszyła ramionami i kokarda wsunęła się głębiej między jej nagie piersi.
Jego wzrok przesuwał się po jej ciele, uważny, spragniony. Prezent gwiazdkowy. Święty Mikołaj chyba nigdy jeszcze nie był dla niego taki hojny.
Mijały minuty. Czuł, że musi coś powiedzieć. Ale co?
- Kolacja cudownie pachnie. Tylko tyle wymyślił.
- To gulasz wołowy.
Jake skinął głową. Zauważył palce Casey mocno zaciśnięte na brzegu blatu. Aż całe zbielały. Czyżby się denerwowała?
- A co na deser? - spytał.
Casey odchrząknęła, przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała na lodówkę.
- Czekoladowe eklery.
- Wolałbym ciebie.
Casey wstrzymała oddech, z ulgą opuściła ramiona i puściła brzeg blatu. Kiedy zrobiła jeden niepewny krok w stronę Jake'a, zrozumiał, co przeżywa. To wszystko przez niego. Przez niego jest taka zdenerwowana, taka niepewna siebie. Dzieje się tak z jego powodu.
A on myślał głównie o sobie. Też mi powód do dumy. Nieważne, czy planowali to małżeństwo, czy nie, Casey była teraz jego żoną i zasługiwała na wiele więcej. Dlaczego tak długo jej tego odmawiał? I sobie.
Od tej chwili da jej wszystko, co będzie w stanie ofiarować tej niezwykłej istocie. I może wtedy przestanie tęsknić za tym, czego dać jej nie będzie mógł?
- Jake?
Jake uśmiechnął się i z ulgą zauważył, że wygładza się jej zmarszczone czoło.
- Jeszcze nigdy nikt mnie tak gorąco nie witał.
- Owszem, witam cię. Ale nie jest mi gorąco. - Casey lekko zadrżała.
Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Jake podszedł do niej i wziął ją w ramiona.
- Może powinnaś zaczekać z takim prezentem do lata?
- szepnął.
- Nie chciałam czekać - odparła i spojrzała mu w oczy.
- Już dłużej nie mogłam zwlekać.
Jake pogładził ją po policzku i jęknął, kiedy pocałowała jego dłoń.
- Cieszę się, że nie czekałaś.
- Ja też.
Jake z uśmiechem spojrzał na jej obwiązane wstążką nagie ciało.
- Czy mogę już dziś rozpakować mój gwiazdkowy prezent?
- Dziś wieczór możesz zrobić wszystko - szepnęła i znów lekko zadrżała.
- Zimno ci?
- Już nie.
- To dobrze.
Jake schylił głowę po pocałunek, o którym od tylu dni marzył i śnił.
I ledwo dotknął jej warg, ledwo powitał go jej niecierpliwy język, wiedział, że niezależnie od tego, co jeszcze się między nimi wydarzy, nigdy już nie będzie trzymał się od niej z daleka. Dopóki będzie go chciała, on zawsze będzie przy niej.
Ręce Casey błądziły po jego ciele. On odkrywał ją na nowo z taką samą niecierpliwością i podnieceniem jak za pierwszym razem.
Potem ujął w dłoń jej pierś i kciukiem muskał twardą, różową sutkę. Z ust Casey wyrwał się stłumiony krzyk. Wygięła się w łuk, a Jake objął ją jeszcze mocniej.
Casey wsunęła dłonie pod jego flanelową koszulę i pieściła owłosioną pierś. Jake zadrżał, odsunął się odrobinę, jednym błyskawicznym ruchem zerwał z siebie koszulę i rzucił ją na ziemię.
Chciała go znów pieścić, ale przytrzymał jej ręce. Pieścił ją teraz tylko wzrokiem, wolno, z zachwytem.
- Kiedy ktoś daje mi prezent, w dodatku tak ładnie opakowany, to jest już mój prezent. Zgadza się?
- Tak...
- Powiedziałaś, że dziś wieczorem mogę zrobić wszystko, prawda? - rzekł i sięgnął po jeden koniec wstążki.
- Tak, tak powiedziałam.
W mgnieniu oka prezent został rozwinięty. Wstążka opadła na podłogę.
Jake uśmiechnął się, ujął Casey w pasie i posadził na brzegu kuchennego blatu.
- Co chcesz zrobić? - spytała.
- Ależ, Casey - skarcił ją Jake. - Czyżbyś mi nie ufała?
- Oczywiście, że ci ufam, ale co...
Przerwała, widząc, że wyjmuje z lodówki czekoladowe eklery.
Wziął do ręki jedno ciastko i wrócił do niej. Zanurzył palec wskazujący w gęstym kremie i wyciągnął go w jej stronę.
- Najpierw mam ochotę na deser - szepnął.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Blat, na którym siedziała Casey, był zimny, ale grzało ją spojrzenie Jake'a.
Z trudem przełknęła ślinę. Zatrzymał się dopiero, kiedy swą nagą piersią dotknął jej kolan. Nie odrywając od niej wzroku zbliżył do jej warg palec pokryty gęstym, słodkim kremem. Zlizała ów krem łakomie, ale kiedy sięgnęła po ciastko, by i jemu dać kawałek, zaprotestował.
- Sam się poczęstuję moim deserem - rzekł cicho. Schylił się i wziął do ust najpierw jedną jej sutkę, potem drugą. Czule, delikatnie pieścił je językiem, jakby rzeczywiście był to jakiś bardzo wymyślny deser. Casey znów zacisnęła mocno palce na brzegu blatu. Ogarnęła ją fala gorącej rozkoszy.
Poczuła, jak bardzo go pragnie. Już, teraz, natychmiast. Pragnienie to pulsowało jednym rytmem z jej sercem.
Jake westchnął i na moment uniósł głowę.
- To mój prezent - przypomniał jej, obdarowując jednym krótkim pocałunkiem.
Dziwne, bo nagle poczuła się... niepewnie. To powitanie go nago w kuchni wcześniej wydawało jej się takim znakomitym pomysłem. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w jego oczy, by ta niepewność minęła.
- Jake - powiedziała z powagą - porządni mężczyźni nie torturują swoich żon.
- No, tak. - Jake puścił do niej oko. - Ale która żona chciałaby, by jej mąż był przyzwoity?
- Może ja?
- Na pewno nie - zapewnił ją i delikatnie opuścił na plecy, tak że leżała teraz płasko na blacie, a nogi jej zwisały. - Założę się, że bardziej ci się spodobam jako śmiały facet niż przyzwoity.
- To zależy, do jakiego stopnia śmiały. - Casey znów poczuła się trochę niepewnie. - Może powinnam cię ostrzec, że zazwyczaj nie jestem miłośniczką przygód.
- Ta wstążka świadczyła zupełnie o czymś innym.
Zgadza się. Trudno temu zaprzeczyć. Zresztą w ogóle Casey nie miała ochoty o cokolwiek się z nim spierać. Tak długo czekała na tę chwilę i miała zamiar się nią cieszyć za wszelką cenę.
Uniosła odrobinę głowę i zobaczyła, że Jake stoi między jej nogami. Jęknęła, kiedy znów zanurzył palec w nadzieniu eklera i wyciągnął go w jej stronę.
- Jake...
- To mój prezent - przypomniał. - Mój deser.
Kiedy zimny krem dotknął jej najgorętszego miejsca, drgnęła gwałtownie.
- Zimne!
- Tylko przez chwilkę.
Casey wzdrygnęła się. Przez półprzymknięte oczy patrzyła, jak Jake zbliża usta do tego, pokrytego teraz kremem, miejsca. Kiedy go dotknął, jęknęła cicho i opuściła głowę z powrotem na blat.
Z każdą, tak przecież intymną, pieszczotą Jake stawał się trochę bardziej częścią jej samej. Dotykał nie tylko jej ciała, ale także serca i duszy.
Od zawsze wiedziała, że są sobie przeznaczeni.
Że będą razem.
Na zawsze.
- Jake...
Czuła, że to nadchodzi... Wygięła się w łuk... Nagle znieruchomiała i przez zaciśnięte gardło wykrzyczała imię męża.
Kilka chwil później leżała bezwładnie na blacie i czuła, jak Jake delikatnie zmywa z niej resztki kremu. Drgnęła, kiedy przy okazji musnął lekko jej nabrzmiałą kobiecość.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Choć zaledwie przed chwilą przeżyła orgazm, znów go zapragnęła. Chciała poczuć na sobie ciało Jake'a. Poczuć go w sobie. Połączyć się z nim w jedno, tak jak w tamtą cudowną noc przedślubną.
Jake pochylił się i wziął ją na ręce. Casey wtuliła się w niego i pozwoliła zanieść do sypialni.
Tam Jake ułożył ją delikatnie na materacu, zdjął z siebie resztę ubrania i położył się obok niej. Jego ręce niecierpliwie błądziły po jej ciele.
Jeszcze nigdy żadnej kobiety tak nie pożądał. Pragnął jej aż do bólu.
A kiedy już nie mógł wytrzymać, kiedy poczuł, że musi się z nią natychmiast połączyć, otworzyła przed nim swe spragnione ciało.
Później leżeli spleceni na łóżku. Głowa Casey spoczywała na piersi męża jak na poduszce. Jake muskał w zamyśleniu jej plecy. Zachwycała go ich jedwabista miękkość. Radowało go pojawienie się tej kobiety w jego życiu. Miał wrażenie, że to dar, na który nie zasłużył.
A jednak równolegle z tymi myślami pojawiły się inne. Wiedział, że zaczyna mu na Casey coraz bardziej zależeć i że nie powinien na to pozwolić. Już raz w życiu się zakochał i do dziś pamiętał, jak się to dla niego skończyło.
Casey poruszyła się w półśnie, leciutko pocałowała go w pierś i objęła go ramieniem.
Było to coś cudownego. Wspaniałego. Oczywistego i normalnego.
A także przerażającego.
- Myślisz, że z kolacji coś jeszcze zostało?
Zadał to pytanie w odruchu samoobrony. Bał się zapuścić zbyt daleko w te rozmyślania. Było to bardzo niebezpieczne.
- Możesz w takiej chwili myśleć o jedzeniu? - udała oburzenie Casey.
- Nie mam siły, by myśleć o czymkolwiek innym. - Jake spojrzał na nią z figlarnym uśmiechem. - Najpierw naprawdę muszę coś zjeść.
- W takim razie chodźmy natychmiast do kuchni. Casey wyciągnęła rękę i z leżącej na krześle kupki czystej bielizny wzięła jakąś jego koszulkę.
- Ubieramy się do obiadu? - spytała, przykładając ją do siebie.
Koszulka nie osłaniała jej kształtnych nóg. Bioder zresztą też.
- Porządne żony nie torturują swoich mężów.
- Wspominałeś nie tak dawno, że od porządnych lepsze są śmiałe.
- Nie igraj z głodnym mężczyzną, kobieto. Podaj mi ten dres.
- Widzę, że już po miodowym miesiącu - westchnęła teatralnie Casey i obciągnęła na sobie koszulkę.
Osobiście wręczyła mężowi granatowy dres i jeszcze na chwilę przysiadła obok niego na łóżku.
- Kocham cię, Jake.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, zdawała się trwać wieki.
Co mógł jej na to odpowiedzieć, żeby nie wyjść na łajdaka, którym zresztą się czuł? Nie rzekł więc nic, lecz usiadł, włożył spodnie od dresu, a potem wstał i podszedł do komody po koszulkę. Przynajmniej nie musiał patrzeć Casey w oczy i reagować na to, co by w nich zobaczył.
- Miałam rację - zauważyła Casey i uklękła na brzegu łóżka. - Już po miodowym miesiącu.
Jake głęboko wciągnął powietrze i włożył zwyczajny, biały podkoszulek. Kiedy już nie mógł nic wymyślić, odwrócił się i spojrzał na żonę.
- Casey...
- Nie. - Powstrzymała go gestem dłoni i zdecydowanie pokręciła głową.
- Co: nie?
- Nie mów mi, że to szczególne małżeństwo i że nie obiecywaliśmy sobie miłości.
- A nie było tak?
- Dla mnie miłość i małżeństwo to jedno. - Casey wstała z łóżka i zrobiła krok w stronę drzwi. Potem zatrzymała się i spojrzała na Jake'a. Jej wzrok przeszywał go jak sztylet. Nie protestował, bo wiedział, że na to zasłużył. - Dobrze. Nie kochasz mnie i nie pokochasz.
- Tu nie chodzi o ciebie - odrzekł.
Nie chciał sprawić jej przykrości, więc wyjawił jej tylko część prawdy.
- Ale tylko i wyłącznie o mnie. Ja po prostu nie jestem już zdolny do miłości.
- Bzdura, Jake.
- Co takiego? - Spojrzał na nią zdziwiony i nawet z takiej odległości zauważył w jej oczach gniew.
- Przecież słyszałeś.
- Casey...
- Nie. To, co było między nami, jest...
- Pożądaniem - dokończył za nią. - Tylko i wyłącznie.
- Tylko tyle czułeś? Naprawdę?
Jake spuścił wzrok, lecz Casey dostrzegła wyraz jego twarzy. Wiedziała, że to, co do niej czuje, to dużo więcej niż pożądanie. Odkrywała to w jego pieszczotach. W jego pocałunkach. Widziała w jego oczach. Kochał ją, lecz był zbyt uparty, by się do tego przyznać.
- Nie ma powodu, byśmy w tym małżeństwie nie zaznali szczęścia, Casey. Możemy być mężem i żoną. Cieszyć się sobą. Wychowywać dzieci i żyć w takim samym związku, jeśli nie w lepszym, jak większość ludzi.
Casey skinęła głową i czekała w milczeniu.
- Nie proś o to, czego nie mogę ci dać, Casey. Oboje będziemy przez to cierpieli.
Niesamowite. Czyżby on rzeczywiście wierzył w to co wygaduje?
Casey skrzyżowała ręce na piersiach i przechyliwszy głowę, przyglądała mu się uważnie.
- Mylisz się, Jake.
Jake zamrugał gwałtownie powiekami i obronnym gestem też tak samo skrzyżował ręce.
- Nie chcesz, żebym czekała, aż mnie pokochasz? Dobrze, nie będę. Ale to twoja strata, Jake, nie moja.
Jake uniósł głowę, jakby spodziewał się ciosu. Owszem, wymierzyła go, ale słowami.
- Kocham cię ty idioto. Ale od tej pory nigdy ci o tym nie będę mówiła.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To mianowicie, że możesz sobie udawać, co chcesz. Ale ja i tak wiem, że mnie kochasz.
Casey kilkoma szybkimi krokami przeszła przez pokój i zatrzymała się dopiero tuż przed Jakiem.
Palcem wskazującym stukała go w pierś, podkreślając tym każde wypowiedziane słowo.
- Staliśmy się mężem i żoną. Będzie nam ze sobą dobrze. Wychowamy wspólnie nasze dzieci. Ale dopóki nie przyznasz, że mnie kochasz, będzie to tylko namiastka małżeństwa.
- Casey...
- I ty będziesz musiał wyznać mi miłość. Ode mnie nie usłyszysz już ani słowa na ten temat. Poczekam, aż się w końcu zdecydujesz.
Jake lekko pokręcił głową. Casey ledwo się powstrzymała, by go nie kopnąć.
- Powiesz to, Jake. Powiesz albo dalej sam się będziesz oszukiwał. I tym samym pozbawisz nas oboje czegoś bardzo cennego i wyjątkowego.
Jake wyciągnął do niej rękę, ale błyskawicznie odskoczyła.
- Casey, czy nie rozumiesz, że ja tylko staram się nas oboje ochronić?
- Nie. Widzę tylko zawziętego faceta, który będzie bardzo żałował swojego uporu.
Jake mocno zacisnął szczęki i przyglądał się jej spod oka. Casey znudziło się czekanie. Odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom.
- Chodź na kolację, Jake - mruknęła, spoglądając na męża przez ramię. - Mimo wszystko siła będzie ci potrzebna.
- Tak?
- Pewnie - uśmiechnęła się trochę do siebie, trochę do niego. - Nie mam zamiaru z powodu twego uporu rezygnować z kochania się z tobą.
- Casey... - zaczął, ale jej już nie było.
A więc postanowiła zachowywać się tak, jakby nic szczególnego się nie działo. Wyszła za mąż i będzie z tego korzystać. On zaś czuł się jak idiota.
Ciekawe, co się stało z jego tak rozsądnym planem?
Tydzień później nadal się nad tym zastanawiał.
Zsunął szczeniaka ze swoich kolan na fotel dla pasażera i bezmyślnie patrzył przez przednią szybę samochodu. Śnieg nie padał od tygodnia i wszystko pokryło się błotnistą mazią. Równie obrzydliwą jak jego nastrój.
Tyle razy przemierzał już tę drogę, że mógłby to robić z zamkniętymi oczami. Ponieważ nie musiał się koncentrować, jego myśli zaczęły wędrować swobodnie. Nie, wcale tak się nie działo. Powędrowały prosto do Casey.
Przez cały miniony tydzień dotrzymywała słowa. Nie pisnęła ani słowa o miłości i życiu razem, póki śmierć ich nie rozłączy. Kochali się, spędzali razem dni i wieczory. Pomagał jej w realizacji zamówień związanych z organizacją przyjęć, a miała ich coraz więcej. Z wdzięcznością przyjął jej pomoc w prowadzeniu księgowości rancza. Rozmawiali o dziecku i o Bożym Narodzeniu, bawili się z psem i planowali urządzenie pokoju dziecinnego. Wczoraj poszedł do lasu, ściął ogromną choinkę i przytargał ją do domu. Jadali razem, sypiali razem i robili wszystko, co robiły inne małżeństwa.
Jake zaklął pod nosem, zmienił pozycję i mocno walnął ręką w kierownicę.
Szczeniak zaskomlał.
- Przepraszam - rzekł i roześmiał się, że przeprasza psa.
Kurczę, przecież jest dokładnie tak, jak tego chciał. Dlaczego wobec tego nie czuje się szczęśliwy? Bo brakuje mu tych dwóch jej słów.
- A tobie nadal mówi, że cię kocha - mruknął, z niechęcią patrząc na psa.
Szczeniak zapiszczał, przeciągnął się i położył głowę na udzie swego pana.
- Tak, tak, wiem. Ja też cię kocham.
Jake wyciągnął rękę i podrapał psa za uchem.
- Dziwne, nie uważasz? Tobie mogę to wyznać. A jej nie. Widok odjeżdżającego sprzed domu samochodu dostawcy podziałał na niego jak kubeł zimnej wody.
Musiał zjechać na pobocze i przez chwilę głęboko oddychał.
A więc znowu to samo.
- Tak, wiem, mamo - mówiła do słuchawki Casey, kiedy Jake wszedł do kuchni. - Myślałam tylko, że chciałabyś może wiedzieć. Nie proszę, żebyś cokolwiek zrobiła.
Uśmiechnęła się do Jake'a, ale nie był w stanie odpowiedzieć jej tym samym. Nie w tej chwili. Nie teraz, kiedy właśnie zaczęło się to, czego tak bardzo się bał.
- Jestem pewna, że tata nie może już doczekać się wyjazdu - mówiła dalej Casey, robiąc do niego miny. - O tej porze roku Paryż musi być cudowny.
Paryż.
Casey ruchem ręki dała mu znać, że za chwilę skończy.
- Mamo, wiem, że nie masz w sobie nic z babci. Nikt się nie spodziewa, że będziesz piekła biszkopty czy zmieniała pieluszki.
Boże broń!
- Wiem, mamo. Tak, jestem pewna, że Jake zrozumie, iż kobieta ciężarna musi przybrać na wadze i wyglądać niezbyt estetycznie.
Najwyraźniej rozmowa telefoniczna z matką była tak samo trudna jak dyskusja w cztery oczy. Jake nie był jednak w stanie współczuć Casey. Nie teraz, bo jedyne, co w tej chwili czuł, to gniew i rozczarowanie. Okazało się, że miał rację. Wiedział przecież od początku, że nic z tego małżeństwa nie będzie.
Przebiegł przez kuchnię, potem na moment zajrzał do salonu. Nie zwrócił nawet uwagi na stojącą w rogu nie ubraną jeszcze choinkę, lecz pobiegł dalej korytarzem. Wiedział, gdzie znajdzie to, czego szuka. Paczki. Tak, muszą być w sypialni.
Zawsze, kiedy poczta dostarczała którąś z nie kończącej się serii paczek, zamawianych przez Lindą, leżała ona potem na łóżku, by jego oddana małżonka mogła do woli cieszyć się jej zawartością.
Mowy nie ma, by miał znów na coś takiego pozwolić. Linda swymi zachciankami i zamiłowaniem do luksusu omal nie doprowadziła go do ruiny. Była jedyną znaną mu kobietą, która co sześć tygodni potrzebowała dwunastu par nowych butów.
Od razu je zauważył. Na krześle przy drzwiach leżała raczej nieduża sterta pakunków. Chwycił pierwszy z brzegu, rozerwał brązowy papier i oto miał w rękach namacalny dowód zakupowego szaleństwa Casey.
Flanelową koszulę.
Dla niego.
Jake zmarszczył brwi, ale zabrał się do następnej paczki. Nerwowo rozrywał papier i rzucał go na podłogą.
Flanelowe koszule.
Skarpety.
Dwie pary dżinsów.
Kurtka przeciwdeszczowa.
Wszystko dla niego!
I w dodatku były to tylko i wyłącznie rzeczy, których naprawdę od dawna potrzebował. Sam by sobie je kupił, gdyby tylko miał czas i lubił chodzić po sklepach.
Nerwowym gestem przeczesał palcami włosy. Już nie wiedział, co ma o tym myśleć. Wszystkie jego teorie wzięły w łeb.
- No, no - odezwał się za jego plecami chłodny głos Casey. - Już sobie ciebie wyobrażam w dniu Bożego Narodzenia.
Jake odwrócił się i spojrzał na nią bardzo poważnie. Casey uśmiechnęła się i skrzywiła na widok bałaganu.
- Jak to dobrze, że twój prezent gwiazdkowy jeszcze nie przyszedł. Jesteś gorszy niż dziecko.
- To wszystko dla mnie - rzekł w końcu.
- A masz coś przeciwko temu? - spytała i zaczęła zbierać z podłogi porozrywane opakowania.
- Nie - odparł. Żaden problem. Raczej coś bardzo dziwnego. - Ale dlaczego? Gdzie to wszystko kupiłaś?
- W salonie u Annie znalazłam katalog. Nie przypuszczałam, że będziesz zły. Twoje dżinsy się rozlatują. W tym starym płaszczu przeciwdeszczowym przemakasz do suchej nitki. A naszemu szczeniaczkowi bardzo zasmakowały twoje skarpetki.
A więc zauważyła to wszystko. Zamówiła dla niego ubrania. Jake, wyraźnie zakłopotany, przykucnął i zebrał resztę podartego papieru. Kiedy się podniósł, spojrzała na niego uważnie.
- To, że kupiłam ci ubranie, wyraźnie cię zaskoczyło, prawda?
- Tak - przyznał niechętnie. - Można tak powiedzieć.
- O, rany, Jake, przecież jestem twoją żoną. - Casey wspięła się na palce i pocałowała go lekko w policzek. - Ja...
W samą porę się powstrzymała.
Mocno zacisnęła usta i tylko pokręciła głową.
Dziwne, jak bardzo mogą boleć słowa nie wypowiedziane.
- Cieszę się, że już wróciłeś - powiedziała, zmieniając temat. - Chciałabym, żebyśmy dzisiaj ubrali choinkę.
- Dobrze - mruknął w zamyśleniu Jake.
Wciąż nie mógł ochłonąć ze zdziwienia, że istnieje na świecie kobieta, która kupuje ubrania dla niego, a nie dla siebie.
- Właśnie się zastanawiałam - zaczęła głośno Casey, by zwrócić jego uwagę. - Chyba najpierw trzeba powiesić lampki, prawda? Zrobisz to, czy wolisz, żebym ja je zawiesiła?
- Lampki? - powtórzył Jake, wracając do rzeczywistości. Przypomniał sobie, jak wysoką choinkę przyciągnął z lasu. - Ja to zrobię. Ty musiałabyś użyć drabiny, a to jest niebezpieczne.
- Dzięki. A, wiesz, znalazłam w garażu pudło ze starymi ozdobami i przyniosłam je do domu. Nie masz nic przeciw temu, prawda?
Jake już w ogóle nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
- Ale przecież wczoraj pokazałem ci, gdzie są nowe zabawki.
Importowane bombki i pasujące do nich łańcuchy kosztowały go majątek. Linda uznawała tylko rzeczy w najlepszym gatunku.
- Wiem, ale stare zabawki były takie... Po prostu przypomniałam sobie rzeczy, które wasza mama zawsze wieszała na choince i zaczęłam ich szukać.
- Dlaczego?
- Oj, Jake - westchnęła smutno Casey. - Te zabawki, które pokazałeś mi wczoraj, są piękne, ale... przypominają mi rzeczy, które widywałam w domu rodziców, gdzie choinkę ubiera zawodowy dekorator. Chciałabym, żeby nasze pierwsze wspólne Boże Narodzenie było...
- Idealne?
- Domowe - poprawiła go. - Nie będziesz miał nic przeciw temu, że powieszę ozdoby twojej mamy, co?
- Nie, oczywiście że nie.
I rzeczywiście nie miał nic przeciwko. Tyle tylko, że przestawał cokolwiek rozumieć.
- Cieszę się.
Casey uśmiechnęła się i podeszła do drzwi.
- Umyj się przed kolacją, a potem zaczniemy nasze gwiazdkowe przygotowania!
Boże Narodzenie, pomyślał, przysiadając na łóżku. Boże Narodzenie z choinkowymi ozdobami jego matki, prawdziwą choinką i Casey.
Powinien być szczęśliwy.
Do jasnej cholery, dlaczego nie może sobie na to pozwolić?
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Nazajutrz wczesnym rankiem w salonie Casey żegnała męża.
- Będziesz się trzymała z dala od drabiny? - spytał Jake. Casey zaśmiała się i uniosła do góry rękę.
- Obiecuję. Poza tym już wcale nie jest potrzebna. Casey spojrzała na sznury lampek okalających ogromne okna.
- Są piękne, prawda?
- Cudowne - rzekł cicho Jake.
Casey odwróciła się ku niemu i zauważyła, że wcale nie patrzy na lampki, które własnoręcznie powiesił, lecz na nią. I to o niej mówi z takim zachwytem. A więc ją kocha. Wyczytała to w jego oczach. Nie po raz pierwszy zresztą. Dlaczego on sam nie jest w stanie tego dostrzec? Czemu nie chce się do tego przyznać?
- Jesteś pewna, że chcesz jechać do miasta swoim autem? - spytał nagle Jake. - Mógłbym zostawić ci dżipa, a sam pojechać z którymś z twoich braci.
Casey pokręciła głową. Ciekawe, jak będzie się zachowywał ten jej mężuś pod koniec ciąży? Martwi się wszystkim, niepokoi, pilnuje jej diety i wciąż nie może zrozumieć tego, że ją kocha.
- Jedź ty - powiedziała. - Założyłeś mi przecież zimowe opony. Wszystko będzie w porządku.
Jake skinął głową i wziął wędkę.
- Wrócę przed zmrokiem.
- Będę na ciebie czekała.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, potem nachylił się, by ją pocałować. Chciał, by było to tylko lekkie muśnięcie, ale Casey wyszła mu na powitanie, objęła go mocno za szyję i przyciągnęła do siebie.
Jake jęknął cicho i upuścił wędkę na podłogę. Tak było zawsze. Wystarczyło, by jej dotknął, żeby zapomniał o całym świecie.
Kiedy Casey upewniła się, że cała jego uwaga skupiła się na niej, przerwała pocałunek i cofnęła się o krok. Zaskoczenie i cierpienie, jakie zobaczyła w jego oczach, ucieszyło ją. Owszem, zgodziła się udawać, że ich małżeństwo będzie takie, jak on sobie tego życzy. Ale nigdy mu nie obiecywała, że będzie to łatwe.
- Baw się dobrze - powiedziała. - Pozdrów ode mnie Nathana i J. T.
Jake wciągnął głęboko powietrze, zmrużył oczy i skinął jej lekko głową.
- Wiesz, ja właściwie wcale nie muszę iść na te ryby.
Miło było wiedzieć, że gotów jest zrezygnować z wędkowania z jej braćmi tylko po to, żeby dotrzymać jej towarzystwa, lecz mimo to Casey zdecydowanie wypchnęła go z kuchni.
- Musisz, musisz. Od wesela przez cały czas gadacie wyłącznie o łowieniu ryb.
Jake z rezygnacją sięgnął po wędkę, wziął pudło ze sprzętem wędkarskim i ruszył ku drzwiom.
- Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem - rzucił. Casey uśmiechnęła się i postawiła mu kołnierz kurtki, - Nie rozumiem, jak wycinanie dziury w lodzie i wyczekiwanie przy niej godzinami na jakąś przepływającą rybę może kiedykolwiek wydawać się dobrym pomysłem.
- Bo jesteś dziewczyną - odparł. - Dziewczyny nie znają się na męskich sprawach.
Może i nie, pomyślała. Ale dziewczyny wiedzą, jak wykorzystać czas, kiedy ich mężczyźni zajmują się męskimi sprawami. Podczas nieobecności Jake'a Casey miała zamiar spotkać się z Annie. Doszła bowiem w końcu do wniosku, że by zwalczyć wspomnienia Jake'a o jego byłej żonie, musi dokładnie wiedzieć, co się między nimi wydarzyło.
Dzień dopiero wstawał, na niebie pojawiły się delikatne różowe obłoczki. Niestety, z telefonem do Annie trzeba będzie poczekać jeszcze parę godzin.
Casey podeszła do okna i pomachała ręką na pożegnanie Jake'owi, aż zniknął jej z oczu. Potem z kubkiem gorącego kakao usiadła przy kominku. Patrząc w ogień, układała plany.
- Wydała praktycznie wszystkie jego pieniądze - powiedziała Annie i sięgnęła po następną świeżo upieczoną bułeczkę z cynamonem. - Pyszne, Casey. Ale naprawdę nie musiałaś mnie nimi przekupywać.
- Wcale nie miałam zamiaru cię przekupywać. Może tylko trochę zachęcić.
- No, to wyjaśnienie mogę przyjąć - odparła Annie. Bułeczki te Casey piekła przede wszystkim dlatego, żeby móc czymś zająć umysł i ręce. Te dwie godziny między świtem i ósmą, którą uznała za wystarczająco przyzwoitą godzinę, by zadzwonić do szwagierki, zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
- A więc Jake rozwiódł się z Lindą dlatego, że wydawała wszystkie jego pieniądze? - zapytała Casey, sięgając po dzbanek z kawą.
To wyjaśniało jego zachowanie tego dnia, kiedy facet z poczty dostarczył paczki z zakupami.
- Częściowo. Ale stało się coś, co o tym przesądziło. Casey spojrzała przez ramię na salon. Nie chciała, by mała Lisa podsłuchiwała, jak matka z ciotką rozmawiają o jej wujku. Z pokoju dobiegały odgłosy porannego programu telewizyjnego dla dzieci i śmiech Lisy. Mała natychmiast zaprzyjaźniła się z psem. Prawdopodobnie dlatego, że dzieliła się z nim cynamonowymi bułeczkami.
- Co takiego?
- Po pierwsze musisz wiedzieć, że Jake był przekonany, iż naprawdę kocha swoją żonę.
Dziwne, jak bardzo zabolały ją te słowa. No, ale cóż, musiał przecież ją kochać, skoro się z nią ożenił. Nie, Casey uśmiechnęła się gorzko. To jeszcze żaden dowód. Z nią też się ożenił. I przez cały czas jej udowadnia, że wcale jej nie kocha.
- Szczerze mówiąc - ciągnęła dalej Annie, oblizując palce - nigdy nie mogłam zrozumieć, co on w niej widział. Miała takie chytre spojrzenie.
- Dobrze, dobrze. To nie ma znaczenia. - Casey poklepała przyjaciółkę po ramieniu. - Mów, co się stało.
- Nic nadzwyczajnego - mruknęła Annie. - Po prostu któregoś dnia wrócił wcześniej do domu i zastał Lindę w łóżku z dealerem BMW z Reno.
- Co takiego?
- Właśnie. - Annie na samo wspomnienie skrzywiła się z niesmakiem. - Stał pod drzwiami sypialni i słuchał, jak jego żona mówi swemu kochankowi, że nie musi się bać, iż jej mąż się dowie o ich romansie. Mówiła, że z Jake'a straszny kretyn, który jest w niej ślepo zakochany. I wszystko jej wybaczy.
Wielki Boże, co za okropna kobieta, pomyślała w duchu Casey. Najpierw poczuła złość. Na Lindę, że skrzywdziła Jake'a. A potem współczucie. Współczucie wobec Jake'a, którego ta wiedźma tak głęboko zraniła.
Nic dziwnego, że nie chce rozmawiać o miłości i nie chce przyznać, że coś do kogoś czuje. Raz już spróbował i do dziś pamięta tamtą bolesną nauczkę.
- Tak, z początku to wszystko było straszne - powiedziała w zamyśleniu Annie. - Ale wiesz, potem zrozumiałam, że on tak naprawdę wcale tej suki nie kochał.
- Nie rozumiem?
- Był bardziej wściekły niż dotknięty. I to przede wszystkim na siebie.
- Na siebie?
- Tak, bo źle ulokował swoje uczucia.
- I wtedy postanowił, że już nigdy nikogo nie pokocha, tak?
- Coś w tym rodzaju. Ale to mu przejdzie. Wcześniej czy później.
- Nie jestem taka pewna. - Casey sięgnęła po następną bułeczkę, przełamała ją na pół i odłożyła na talerzyk. - Zresztą po co mu to?
- Nie rozumiem.
- Popatrz na to wszystko z jego punktu widzenia. Ma żonę. Dziecko jest w drodze. Wie, że go kocham, ale nie chce o tym rozmawiać. Postanowił, że będziemy dla siebie mili i życzliwi, ale nie będziemy sobie zawracać głowy miłością.
- Ciekawa koncepcja. I wygodna.
- Tak, i ja się na to zgodziłam.
- Zwariowałaś?
- Mamo! - zawołała z salonu Lisa. - Siusiu!
- Idź do łazienki, córeczko. Zaraz przyjdę.
- Nie, nie zwariowałam - odparła Casey i ugryzła kawałek bułeczki. - Tak było na początku, ale teraz mam dość, Annie. Miałam okazję obserwować kulturalne małżeństwo. Przez wiele lat i to z bliska.
Casey wiedziała, że Annie rozumie, co ma na myśli. W dzieciństwie często bywała u Oakesów i widziała ten związek oparty na bogactwie, umiłowaniu podróży i przymykaniu oka na niedyskrecje.
Ale ona, Casey, zawsze chciała czegoś więcej. Marzenia były jej jedyną pociechą w tamtych chłodnych, pozbawionych prawdziwych uczuć czasach. A od kiedy skończyła piętnaście lat, marzenia te nierozerwalnie wiązały się z Jakiem.
Teraz te marzenia mogły się spełnić. Musi tylko w jakiś sposób przekonać Jake'a, że go kocha. I że on może pokochać ją.
- Mamo! Ju-uż! - dobiegł z daleka dźwięczny głosik Lisy.
Annie uśmiechnęła się i wstała.
- Przyzwyczajaj się do tego, bratowo! Wkrótce i na ciebie przyjdzie kolej.
Casey została sama. Wzięła do ręki leżącą na stole lokalną gazetę. „Harry Biggs wygrywa główną nagrodę na kościelnej loterii” głosił tytuł na pierwszej stronie.
Casey parsknęła śmiechem. W takiej mieścinie najdrobniejsza i najgłupsza rzecz może się znaleźć na pierwszej stronie gazety.
Ale, ale, może to wcale nie jest takie śmieszne.
Trzy dni później to, co miało być rozwiązaniem jej małżeńskich problemów, leżało nie otwarte na kuchennym stole. Casey spojrzała na porządnie złożoną gazetę i uśmiechnęła się. Była pewna, że jej pomysł jest doskonały.
Uśmiechnęła się i powróciła do rzeczywistości. I do pracy. W stojącym na kuchni wielkim garze ubijała sok z cytryny z cukrem. Skrzywiła się, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
Śpiący pod stołem pies, który miał być jej dzielnym obrońcą, nawet nie drgnął.
A Casey nie mogła przerwać ubijania. Zestawione z ognia nadzienie do ciasta natychmiast się zwarzy. A jeśli zostawi je na ogniu i pójdzie otworzyć drzwi, wykipi.
- Otwarte! - krzyknęła z nadzieją, że przecież morderca nie pukałby do drzwi.
Nie przerywając ubijania, spojrzała w stronę holu.
- Casey?
Usłyszała niski, męski głos. Głos, który dobrze znała. I za którym wcale nie tęskniła. Głos, który kiedyś miał powiedzieć „tak” przed ołtarzem.
Ale nie powiedział.
Steven!
- Casey? Gdzie jesteś?
Casey odchrząknęła i przełknęła ślinę. - Tutaj - zawołała. Steven pojawił się w drzwiach. Oparł się o framugę i przez dłuższą chwilę nic nie mówił.
- Mogę wejść? - spytał w końcu.
- Przecież już wszedłeś - zauważyła Casey.
Uznała, że nie ma powodu być nieuprzejmą. Poza tym, szczerze mówiąc, powinna być mu wdzięczna. Gdyby nie wybrał się wtedy do Meksyku, ona może nigdy nie wróciłaby do Jake'a.
- Wejdź, Steven, wejdź - uśmiechnęła się.
Wyraźnie odprężony, Steven wszedł do środka, zdjął szalik i rozpiął płaszcz. Znakomicie wyglądał. Pobyt w Meksyku wyraźnie dobrze mu zrobił. Był opalony i, jak zawsze, uroczy. Choć nie tak wysoki ani przystojny jak Jake, mógł się podobać kobietom.
Miękkie, brązowe włosy wiły się delikatnie nad czołem, brązowe oczy patrzyły na nią poważnie. W czarnym płaszczu, stalowoszarym garniturze, białej koszuli i czerwonym krawacie wyglądał w tej przytulnej kuchni zupełnie nie na miejscu. I tak się też chyba czuł.
- Uspokój się - powiedziała ze śmiechem Casey. - Nic ci nie zrobię.
- Nawet nie miałbym do ciebie o to pretensji - odparł. - Ale dziękuję.
- Po co tu przyjechałeś?
I to akurat dzisiaj? W dniu jej ostatecznej konfrontacji z Jakiem.
- Kiedy wróciłem z Meksyku, twoja matka powiedziała mi, gdzie cię mogę znaleźć.
- To nie wyjaśnia powodu tej wizyty.
- Zgadza się.
Steven zajrzał do garnka, w którym Casey cały czas mieszała, a potem zaczął spacerować po kuchni. Zatrzymał się przed zaparowanym oknem. Odezwał się dopiero wtedy, kiedy dzieliło ich od siebie kilka metrów.
- Po prostu chciałem zobaczyć, jak się miewasz.
- Teraz dobrze. Ale nie wtedy, kiedy dostałam twój list. Steven schylił się i pogłaskał oblizującego jego eleganckie pantofle psa.
- Bardzo cię za tamto przepraszam, Casey.
- To już coś.
Casey ze zdziwieniem zauważyła, że coraz mocniej wali ubijaczką. A więc wciąż jeszcze nie do końca mu wybaczyła.
- Wiesz, w przeddzień ślubu wieczorem chciałem z tobą porozmawiać.
- Co takiego?
- Zadzwoniłem do domu twoich rodziców. Rozmawiałem z twoim ojcem. - Steven wyprostował się i z niesmakiem spojrzał na liżącego mu buty psiaka. - Powiedziałem, że chcę z tobą pogadać, ale ojciec twierdził, że jesteś zajęta i nie można ci przeszkadzać.
Ojciec z nim rozmawiał? Ale jej nie wspomniał o tym ani słowem.
- Nie powiedział ci, prawda?
- Że dzwoniłeś? Nie.
Casey pokręciła głową. Poczuła, że jakaś niewidzialna obręcz ściska jej serce. Nie znała jeszcze dalszego ciągu tej opowieści, ale podejrzewała, że nie będzie się jej ona podobała.
- Nie tylko - rzekł cicho Steven. - Także tego, że nie będę w kościele.
Cały świat zawirował jej przed oczami. Mocno zacisnęła palce na rączce rondla. Niewidzialna obręcz zacisnęła się jeszcze mocniej. Prawie nie była w stanie oddychać. Jej własny ojciec wiedział, że jej narzeczonego nie będzie przed ołtarzem. Dlaczego nic jej nie powiedział? Dlaczego pozwolił, by przez to wszystko przeszła? Dlaczego naraził ją, na upokorzenie na oczach setek ludzi? Chciała zadać na głos te wszystkie pytania. Zażądać na nie odpowiedzi.
- Ojciec o tym wiedział? - szepnęła tylko.
- Tak, wiedział. Powiedziałem mu, że nie jestem w stanie podjąć tej decyzji. - Steven przeczesał palcami swoje znakomicie ostrzyżone włosy. - Powiedziałem mu zresztą, iż myślę, że ty też nie chcesz wychodzić za mąż. - Tu Steven rozejrzał się po kuchni i głupio uśmiechnął. - W każdym razie nie za mnie.
- Nie chciałam - przyznała, zdziwiona, że udało jej się wydobyć z siebie głos.
Steven nawet nie zwrócił uwagi na jej słowa. Pospiesznie mówił dalej.
- Znasz swojego ojca. Po prostu to zlekceważył. Powiedział, że to zwyczajna trema, kazał mi się nie spóźnić i stwierdził, że wszystko się dobrze ułoży.
Steven przerwał i przez chwilę patrzył na nią bardzo poważnie. Zauważyła w jego oczach szczery żal i smutek.
- Naprawdę myślałem, że ci powie, Casey. Byłem pewny, że i ciebie nie będzie w kościele. Że nie będziesz na mnie czekała.
Cały ojciec! Oczywiście, że nie uwierzył Stevenowi. Nie dopuszczał do siebie myśli, by ktoś z ich kręgów towarzyskich mógł zepsuć tak starannie zaplanowane i przygotowane wesele. Wobec tego nie uznał nawet za stosowne poinformować swojej własnej córki o tym, co może ją spotkać. Casey aż poczerwieniała na twarzy.
- Ale jednak byłeś tam. Przekazałeś mi list.
- Tak. Przejeżdżałem obok kościoła i zobaczyłem te wszystkie samochody. Wtedy zrozumiałem, że ojciec o niczym ci nie powiedział. - Były narzeczony Casey zrobił kilka kroków w jej stronę i przystanął. - Zatrzymałem się więc na chwilę, napisałem te kilka słów i podałem kartkę jednemu z moich drużbów.
- Nie mogłeś wejść do środka i powiedzieć mi tego osobiście?
- Tak powinienem zrobić.
- To prawda - zgodziła się Casey i wyłączyła palnik. Przeniosła rondel na blat i zaczęła ostrożnie wylewać polewę na czekające tam świeżo upieczone ciasto. - Ale chyba cię rozumiem.
Aż jej się zimno zrobiło na myśl, jak jej i jego rodzice zareagowaliby na taką wiadomość. Przekazaną im przez niego osobiście.
Pamiętała aż za dobrze, jakimi spojrzeniami obrzucali się w kościele Oakesowie i Millerowie, winiąc jedni drugich za to, co się stało. Gdyby Steven pojawił się tam osobiście, wrzaski i upokorzenie byłyby dużo trudniejsze do zniesienia.
- A jak żyjesz teraz? - spytał Steven, rozglądając się dokoła. - Jesteś szczęśliwa? Mama mówiła mi, że wyszłaś za mąż.
- I jestem w ciąży.
Brwi Stevena uniosły się do góry.
- Jestem bardzo szczęśliwa. Steven - powiedziała. - Właściwie chyba powinnam ci podziękować. Nie zrobię tego, ale wiem, że powinnam.
- Cieszę się, Casey. - Steven zaśmiał się, by przerwać niezręczną ciszę. - Kamień spadł mi z serca.
Casey podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
- Wybaczam ci. Nie musisz się już bać.
Steven skinął głową, wziął ją w ramiona i uniósł do góry.
- Szczęściarz z twojego męża - rzeki wesoło.
Śmiech zamarł mu w gardle, kiedy ktoś z impetem otworzył drzwi.
- A żebyś wiedział - warknął z furią Jake.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Steven tak gwałtownie wypuścił Casey z objęć, że aż się zatoczyła. Spojrzała na Jake'a i stwierdziła, że jeszcze nigdy nie widziała go tak rozzłoszczonego. Na policzki wystąpiły mu czerwone plamy - i to wcale nie od mrozu - a jego oczy płonęły gniewem.
- Do jasnej cholery, ręce precz od mojej żony! - wrzasnął z dziką, zwierzęcą furią.
- To wcale nie tak, jak pan myśli - próbował tłumaczyć Steven.
- Uspokój się, Jake. - Casey stanęła przed nim i odważnie popatrzyła mu prosto w oczy. - Zachowujesz się, jak wariat.
Podbiegła do drzwi i szybko je zamknęła. Ona śmie krytykować jego zachowanie?
- Niech pan posłucha - odezwał się znów przybysz. - Może najpierw powinienem się przedstawić. Nazywam się Steven Miller - rzekł i wyciągnął rękę.
Steven?
Jake rzucił krótkie, znaczące spojrzenie na Casey, a potem znów spojrzał na tego elegancko ubranego mężczyznę. Kiedyś słyszał, jak ludzie mówili, że z wściekłości krew ich zalewa. Bardzo go to dziwiło. Dopiero teraz zrozumiał, na czym to polega. Nie tylko po raz drugi wszedł do swego własnego domu i zastał swą żonę w ramionach jakiegoś mężczyzny. Tym razem było jeszcze gorzej, bo nie był to jakiś tam mężczyzna, lecz ten drugi. Ten, którego miała zamiar poślubić.
Zanim zdał sobie sprawę, co robi, ruszył do przodu, odepchnął wyciągniętą ku niemu rękę i walnął pięścią w szczękę Stevena.
Nawet nie poczuł bólu, bo widok padającego na ziemię mężczyzny sprawił mu ogromną przyjemność. Nie przejął się tym, że Steven potrącił stół i wraz z nim na podłogę upadła nie dokończona cytrynowa tarta.
Dopiero wtedy Jake spojrzał znów na swoją żonę. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe. W głowie szumiało. Krew nadal wrzała. Choć cały czas podświadomie się tego obawiał, nie spodziewał się, że Casey mogłaby go zdradzić. I nawet nie podejrzewał, jaki ból mogłoby mu to sprawić.
W ogóle nie dało się tego porównać z tym, co przeszedł z Lindą. Ból, jaki czuł w tej chwili, miał charakter wręcz fizyczny. I z każdą chwilą stawał się silniejszy.
- Czyś ty zwariował? - krzyknęła Casey.
- Co takiego?
Oddychając ciężko, Jake patrzył na Casey z niedowierzaniem. Ona jest na niego zła? Ona?
Casey pochyliła się i pomogła wstać Stevenowi.
Widząc, że facet trzyma się od niej z daleka, Jake wcale się nie uspokoił.
- Dlaczego go uderzyłeś? - spytała oburzona Casey.
- A dlaczego on obściskiwał moją żonę?
- To był zwykły przyjacielski uścisk. - Casey wymownie wskazała ręką na podłogę, zasłaną kawałkami ciasta i lukru.
- Piekłam ciasto, Jake. Na miłość boską, to jest kuchnia. Nie sypialnia.
Jake uniósł brwi. Chciał, by przypomniała sobie, co nie tak dawno robili razem w tej samej kuchni. Casey zarumieniła się. A więc pamięta.
- Wiem, co widziałem, Casey.
Czyżby nie rozumiała, co czuł, widząc ją w ramionach kogoś innego?
- Widziałeś to, czego się spodziewałeś. - Casey uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Od dnia naszego ślubu czekałeś na coś takiego.
- Co?
Czyżby wiedziała?
- Myślałeś, że nie wiem, prawda?
- Annie - westchnął Jake.
- Tak, Annie. Twoja siostra powiedziała mi to, co powinieneś powiedzieć ty.
Jake zamarł. Nie chciał, żeby wiedziała o Lindzie. Nie mógł dopuścić, by Casey dowiedziała się, że jego była żona do tego stopnia miała go za nic, że zabawiała się z kochankami w jego własnym domu. Czy nie rozumie, jak on się z tym wszystkim czuł? Czy naprawdę myślała, że mógłby jej o tym powiedzieć?
- Nie było powodu, bym opowiadał ci o Lindzie. To nie miało nic wspólnego z nami.
Jakby chciał uspokoić swoje serce, Jake złożył ręce na piersi.
- To nie miało nic wspólnego z nami? - powtórzyła Casey i zrobiła krok w jego stronę.
- Przepraszam - odezwał się stojący gdzieś za nią Steven.
- Chyba powinienem już sobie pójść.
- Zamknij się - warknął Jake.
- Zamknij się - zawtórowała mu Casey.
Steven wzruszył ramionami i zaczął przyglądać się psu, metodycznie wylizującemu podłogę.
- Jak możesz mówić, że to, co zdarzyło się z Lindą, nie ma nic wspólnego z nami?
- To było dawno temu - stwierdził Jake.
- Ale wpływa na to wszystko, co dzieje się teraz.
- Casey...
- Nie, najwyższy czas, żebyśmy to sobie powiedzieli. To i w ogóle wszystko.
Jake wzdrygnął się, widząc mgiełkę łez, zasnuwającą oczy żony. Chciał wybiec z tego pokoju, uciec. Zapomnieć o bólu i o widoku Casey w ramionach Stevena. Wrócić do tego, co było między nimi wcześniej.
Wiedział, że musi podjąć ostatnią próbę, by choćby trochę odwlec to, co wydawało mu się nieuniknione.
- Przestań, Casey! Przestań w tej chwili! Możemy zapomnieć o wszystkim, co się dziś wydarzyło.
Steven zakasłał.
Ani Casey, ani Jake nie zwrócili na niego uwagi.
- Możemy wrócić do tego, co było do tej pory - mówił dalej Jake. - Było w porządku, prawda?
- „W porządku” nie wystarczy, Jake - odparła cicho Casey. - Już nie. Pragnę być kochana. Chcę prawdziwego małżeństwa. A w prawdziwych małżeństwach ludzie ze sobą rozmawiają. Ufają sobie. - Dolna warga zaczęła jej lekko drżeć, ale atakowała dalej. - Od tygodni mnie obserwujesz, czekasz, żebym zrobiła coś, czym udowodnię ci, że jestem taka sama jak Linda. Wstrzymujesz oddech i prawie masz nadzieję, że w końcu będziesz mógł powiedzieć: „Widzisz? Wiedziałem, że nie powinienem cię kochać”. Zamiast uświadomić sobie, że nie jestem ani trochę podobna do Lindy, zamiast wykorzystać szansę na nasze wspólne szczęście, wolałeś siedzieć i rzucać kamieniami we wszystko, co mieliśmy.
- Nigdy nie mówiłem, że jesteś taka jak Linda.
Casey westchnęła i wolno przesunęła wzrokiem po całej postaci Jake'a. Dopiero potem spojrzała mu znów w oczy. Ujrzał w nich rozczarowanie.
- Nie musiałeś tego mówić. To się po prostu czuło, bo cały czas było między nami. Każdego dnia.
Casey wzięła z blatu swoją torebkę i chwyciła Stevena za ramię. Ciągnąc byłego narzeczonego ku drzwiom, jeszcze raz zwróciła się do męża.
- Odchodzę, Jake. Skoro sądzisz, że to, co widziałeś, jest wystarczającym powodem, by odrzucić moją miłość... Wygrałeś. Nie będziesz już musiał mnie znosić.
- Dokąd się wybierasz? - Jake stał już tuż obok niej.
- A co cię to obchodzi! - Casey wypchnęła Stevena za drzwi, chwyciła płaszcz i z wściekłością spojrzała na mężczyznę, którego tak bardzo kochała. - Sama nie rozumiem, jak mogłam się zakochać w takim ślepym, głupim i upartym człowieku jak ty! Ale myślę, że jak się bardzo postaram, to mi to przejdzie.
I po chwili już jej nie było, a jemu, jako jedyne towarzystwo, został wylizujący podłogę pies i echo zatrzaskiwanych drzwi.
- Gdzie jesteśmy?
Casey oprzytomniała i spojrzała na Stevena.
- Co mówiłeś?
- Pytałem, gdzie jesteśmy - powtórzył Steven, masując obolałą szczękę.
Casey spojrzała na budynek, przed którym stali. Świąteczne plakaty dekorowały okna w salonie fryzjerskim Annie. Święty Mikołaj i jego dobre duszki wydały jej się zupełnie nie na miejscu. Dziwne, bo w ogóle nie pamiętała, jak się tam znalazła. W ogóle ledwo pamiętała jazdę do miasta. Była tak zła na Jake'a, że nie mogła mówić. Po prostu zażądała od Stevena kluczyków, wsiadła za kierownicą jego porsche'a i ruszyła. Na szczęście on w ostatniej chwili zdążył wskoczyć na fotel obok kierowcy.
Nerwowymi ruchami zmieniała biegi i ostro deptała po hamulcach, ignorując jęki byłego narzeczonego, trzęsącego się nad swym cennym autem. Była w stanie myśleć tylko i wyłącznie o mężu.
O tym upartym, ślepym, głupim neandertalczyku, Jake'u Parrishu.
Pomyśleć tylko, że ten kretyn podejrzewał ją o zdradę! Owszem, wierzyła, że Linda go głęboko zraniła. Ale dlaczego ją mierzył tą samą miarą?
- Casey - rzekł w pewnej chwili Steven - czy znasz tu jakiegoś dobrego lekarza? Chyba ktoś powinien obejrzeć moją szczękę.
Casey spojrzała na niego kątem oka.
- Skoro jesteś w stanie mówić, to na pewno nie jest złamana.
- Nie wiem. - Steven znów pomacał szczękę. - Jak jej dotykam, to słyszę jakiś dziwny trzask.
- To jej nie dotykaj.
Mrucząc coś pod nosem, Casey wysiadła z auta i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Nie czekała na Stevena. Nie oglądając się za siebie, wpadła jak burza do salonu Annie.
Cisza była ogłuszająca.
Jake spojrzał na psa i skrzywił się.
- Z czego ty się tak śmiejesz? Szczeniak spuścił głowę i wyszedł z kuchni.
Jake, wściekły na siebie i na całą sytuację, nerwowo spacerował po wyłożonej hiszpańskimi kafelkami, pustej teraz kuchni.
- A co innego mogłem sobie pomyśleć? - rzucił w próżnię. - Wchodzę do własnego domu, zastaję żonę z innym mężczyzną i mam się nie wściec?!
Jego słowa rozeszły się głuchym echem po całym wnętrzu.
Jake przystanął i spojrzał na dokładnie wylizany przez psa talerz.
Tarta cytrynowa.
Jego ulubiona.
Piekła jego ulubione ciasto. Własnoręcznie. Dla niego.
Na stole zauważył gazetę oraz świąteczny katalog z listą prezentów, które Casey wybrała dla Lisy, Annie, jego ciotki, wuja i ojca.
Myślała o nim. Przez cały czas myślała o nim.
- A ja wparowałem do domu i zachowałem się jak bohater jakiegoś szmatławego romansu.
Jake oparł się o blat i wrócił pamięcią do minionych paru tygodni.
Dom pełen był śmiechu. Panowało w nim ciepło, jakiego nie pamiętał od dzieciństwa. Zapach choinki i świąt. Za każdym razem, wchodząc do środka, wiedział, że jest mile widziany. Czuł miłość Casey.
Od tygodni żył otoczony miłością. Los dał mu jeszcze jedną szansę. Ta zbyt młoda dziewczyna, której tak bardzo pragnął przed pięciu laty, znów zjawiła się w jego życiu i dała mu wszystko, o czym marzył.
A on z obawy, że mógłby to szczęście utracić, zrobił wszystko, by tak się właśnie stało.
Oczywiście, że Casey w niczym nie przypomina Lindy. Gdzieś w głębi duszy zawsze o tym wiedział. Tylko duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. A teraz jest już za późno. Czy odeszła na zawsze? Czy tak ją obraził, że nie zechce go widzieć?
Czy mógłby żyć bez niej?
Nie.
Nie mógłby. Nie może.
- Więc co masz zamiar zrobić? - mruknął sam do siebie.
Zacisnął mocno ręce na kancie blatu i przypominał sobie Casey, czekoladowe eklery i ich długie, namiętne pocałunki.
Casey. Jej ciepły, dobry uśmiech i miłość w jej oczach, kiedy na niego patrzyła.
Casey, która za kilka tygodni będzie nosiła przed sobą duży, ciężki brzuch. Nie, nie brzuch. Ich dziecko.
Wiedział już, co musi zrobić.
Musi ją odzyskać. Za wszelką cenę.
Tu przecież jest jej miejsce. Z nim. Przy nim.
Z tym postanowieniem wybiegł z domu.
- Casey! - powitała ją serdecznie Annie. - Właśnie miałam zamiar do ciebie dzwonić. Przeglądałam gazetę.
Casey skuliła się i rozejrzała po niewielkim salonie. Na fotelu siedziała klientka, dalsze dwie na kanapie czekały na swoją kolej.
Nie chciała rozmawiać o ogłoszeniu, które zamieściła w lokalnej gazecie. Nie teraz. Nie dziś, kiedy wszystko uległo takiej dramatycznej zmianie. A przecież była pewna, że ogłoszenie w gazecie pomoże Jake'owi w podjęciu decyzji.
- Co się stało? - spytała Annie. Zapomniawszy o klientkach, podeszła do bratowej i przyjaciółki w jednej osobie.
- Lepiej zapytaj, co się nie stało - mruknęła Casey. - To zabierze dużo mniej czasu.
- No, nie. Co tym razem nawyprawiał ten idiota? Nagle otworzyły się drzwi i wzrok Annie spoczął na nowo przybyłym.
- Annie, to Steven - przedstawiła go z nie ukrywaną niechęcią Casey.
- Steven? Ten Steven?
- Niech się pani nie boi, nie jestem mordercą - zażartował głupio Steven.
- Przepraszam pana, nie miałam nic takiego na myśli. Ojej, co się panu stało? - Annie była kobietą inteligentną, więc od razu spojrzała na Casey. - Jake?
- Jake.
- Nie chciałbym przeszkadzać - przerwał im Steven. - Ale może ma pani trochę lodu?
- Jasne. Niech pan sobie weźmie. - Annie wskazała głową zaplecze.
Steven lekko się zdziwił, ale posłusznie podążył we wskazanym kierunku.
- Co się dzieje? - zwróciła się Annie do Casey.
- Sama nie wiem, Annie. Jake przyszedł do domu, zastał mnie ściskającą Stevena i dał mu w szczękę.
- O rany!
Od stojącej w kącie kanapy dobiegł je szmer podnieconych głosów. Kiedy Casey spojrzała w tamtą stronę, oczekujące na swoją kolej klientki opuściły głowy z udawaną obojętnością. Kobieta siedząca przed lustrem niczego nawet nie próbowała udawać. Tak nadstawiała ucha, że aż dziw, że jej się szyja nie urwała.
Jake sam jest temu winien. Skoro tak bardzo nie znosi plotek, nie powinien tak sobie, bez powodu, bić obcych ludzi.
Po chwili wrócił Steven z plastikową torebką pełną lodu przy twarzy. Ze szczerym zainteresowaniem przyjrzał się Annie, ale kiedy napotkał spojrzenie jej stalowo-błękitnych oczu, wzruszył tylko bezradnie ramionami i zwrócił się do Casey.
- Czy nie będziesz miała nic przeciw temu, że już sobie pójdę?
- Znowu pan od niej ucieka, co? - spytała Annie. Steven zesztywniał.
- Wcale od niej nie uciekłem.
- Dał jej pan kosza. Tak wolałby pan to określić?
W kącie salonu znowu rozległy się szepty. Casey wiedziała już, że przed dobrych kilka miesięcy będzie na językach całego Simpson. A może nawet dłużej. Jeszcze po kilkudziesięciu latach jej wnuki słuchać będą opowieści o tym, jak to pewnego dnia były narzeczony babci dostał w papą od dziadka.
- Oczywiście, że nie będzie miała nic przeciw temu - warknęła Annie. - Czemu miałoby być inaczej?
- Tak tylko zapytałem.
Casey nie miała siły włączyć się w tę słowną potyczkę. Spojrzała przez okno na ulicę, na udekorowane wystawy i uliczne latarnie. Kiedy zauważyła podjeżdżające auto Jake'a, poczuła, jak opuszcza ją resztka sił.
- Cześć, Jake - powitał go pan Holbrook, stojący przed swoim sklepem z towarami żelaznymi. - Moje gratulacje.
Jake uśmiechnął się i skinął głową, ale nie miał pojęcia, o co starszemu panu chodzi.
- To takie urocze! - zapiszczała przechodząca obok Dolly Fenwick. - I takie romantyczne - dodała z westchnieniem. - Złóż ode mnie Casey najlepsze życzenia świąteczne.
Jake znów skinął głową. O co tu chodzi? Spojrzał na auto, którym uciekła Casey. Zablokowane przez jego dżipa, eleganckie porsche Stevena nigdzie nie odjedzie. W każdym razie nie z Casey w środku.
Jake stanął przed salonem fryzjerskim siostry, otworzył drzwi i ruszył do najważniejszej walki w swym życiu.
Steven wypuścił torebkę z lodem, ugiął kolana i uniósł do góry pięści. Podskakiwał i wymachiwał rękami jak prawdziwy bokser.
- Nie przyszedłem do ciebie - mruknął do niego Jake. Steven zmarszczył brwi, ale opuścił ręce i przestał podskakiwać.
- A do kogo? I po co? - spytała zmęczonym głosem Casey.
- Po ciebie.
- Dlaczego? Podejrzewasz, że ukradłam wasze rodzinne srebra?
W rogu na kanapie znowu zawrzało.
- Przestań, Casey. - Jake zdał sobie sprawę, że krzyczy, i zniżył głos. - Przyjechałem, żeby zabrać cię do domu.
- Nie jadę do domu.
- Dzielna dziewczynka - mruknął ktoś.
- Nie możesz mnie zostawić.
Aż dziwne, że udało mu się wypowiedzieć te słowa. Rozejrzał się po niewielkim salonie siostry, zauważył zdegustowaną minę Annie, zaskoczonego Stevena i podniecone starsze panie. Było mu wszystko jedno, kto na niego patrzy i kto go słucha. Nawet gdyby miało o nim potem plotkować całe miasto. Wiedział tylko, że musi przekonać swoją żonę, by dała mu jeszcze jedną szansę. Miał nadzieję, że będzie mógł znaleźć właściwe słowa.
- Nie pozwolę, żebyś ode mnie odeszła.
- Co takiego?
- Wszystko, co mówiłaś, to prawda - ciągnął Jake i zrobił krok w jej stronę. - Byłem idiotą. Wycofałem się i nie pozwoliłem sobie na uczucia. Nie na wiele się to jednak zdało.
- Nie rozumiem - powiedziała ostrożnie Casey.
Jake podszedł już bardzo blisko żony. Nie dotykał jej jednak. Jeszcze nie mógł podjąć takiego ryzyka. Gdyby się odsunęła, odczułby to jak policzek.
- Kochałem cię od samego początku, Casey.
- Powiedz to jeszcze raz. Jake uśmiechnął się.
- Kocham cię. Zawsze będę cię kochał. Proszę, Casey, nie zostawiaj mnie. Ani ja, ani psiak nie chcemy bez ciebie żyć.
- To chwyt poniżej pasa. Nasz ukochany kundel nie ma z tym nic wspólnego.
- To chwyt rozpaczy.
- Rozpaczy?
- Tak, Casey. Zrobię wszystko i powiem wszystko, bylebyś tylko do mnie wróciła. Kocham cię! Wróć ze mną do domu. Pokażę ci, że i ja potrafię być zakochany po uszy. - Teraz dopiero odważył się jej dotknąć. Położył ręce na jej ramionach. - Nie odchodź ode mnie, Casey. - Jake mówił teraz prawie szeptem. Te słowa były przeznaczone tylko dla niej. - Jeśli odejdziesz, umrę.
- Ty głuptasie.
Jake zmarszczył brwi.
- Co takiego?
- Straszny z ciebie głuptas, Jake. - Casey uśmiechnęła się do niego i pokiwała głową. - Wcale nie miałam zamiaru cię opuszczać.
- Nie? - Dopiero teraz powietrze bez przeszkód dotarło do jego płuc.
- Oczywiście, że nie. - Casey wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku. - Ja się tak łatwo nie poddaję - oświadczyła z powagą. - Czasem mnie denerwujesz, ale cię kocham.
Jake odetchnął jeszcze swobodniej.
- Nie potrafiłabym przestać cię kochać tylko dlatego, że mnie rozzłościłeś. Opuściłam dom, bo nie byłam pewna, czy za chwilę nie dam ci w łeb. A Bóg mi świadkiem, że na to zasłużyłeś.
- Od dziś masz na to moje pozwolenie.
- Zapamiętam to sobie.
Casey spojrzała na uśmiechniętą i wyraźnie wzruszoną Annie.
- Bądź taka dobra i podaj mi gazetę.
Jake patrzył zdziwiony, jak siostra wsuwa dziennik na wyciągnięte ręce Casey.
- Gdybyś tak, jak wszyscy w mieście, przeczytał rano gazetę - zaczęła Casey - wiedziałbyś o tym dużo wcześniej.
Rozłożyła pierwszą stronę i trzymając ją przed sobą jak tarczę, czekała, żeby Jake przeczytał nagłówek artykułu.
Wzrok Jake'a przemknął przez nagłówek raz, po chwili drugi. Musiał się upewnić, że nie śni. Nie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Zrozumiał wreszcie, o czym mówili tamci ludzie na ulicy. Zresztą całe miasto na pewno jeszcze długo będzie miało o czym rozmawiać.
Ale nie miał nic przeciwko takiemu rodzajowi plotek.
Jeszcze raz spojrzał na nagłówek i opuściły go już resztki wątpliwości.
Na samej górze strony ogromnymi literami napisane było: „Casey kocha Jake'a”.
Jake spojrzał na uśmiechniętą twarz żony. Wyjął jej z rąk gazetę, rzucił ją na podłogę i wziął Casey w ramiona.
I dopiero wtedy poczuł, że znów żyje.
Miał teraz wszystko, o czym marzył.
Kiedy ją pocałował, nawet nie słyszał aplauzu zachwyconych świadków rozgrywającej się sceny.
EPILOG
Wśród nocnej ciszy...
- Chyba powinniśmy wziąć się do roboty - szepnęła Casey, tuląc się do Jake'a. Leżeli oboje w salonie na kanapie. - Zaraz wszyscy się tu zjawią.
- Nie ma się co tak spieszyć - mruknął jej mąż, przyciągając ją do siebie.
Casey roześmiała się i uniosła głowę, by na niego spojrzeć.
- Przez cały dzień tak mówisz, Jake.
Oczywiście tak naprawdę wcale się nie skarżyła. Dzień Bożego Narodzenia spędzony na kochaniu się z uwielbiającym ją mężem był spełnieniem jej marzeń.
Jake też się uśmiechnął i pogładził ją po policzku.
- Mężczyzna przecież ma prawo spędzić swoje pierwsze święta ze świeżo poślubioną żoną w taki sposób, na jaki ma ochotę.
- Naprawdę?
- Taka jest zasada.
Casey złożyła mu głowę na piersi i zapatrzyła się na stojącą w rogu pokoju choinkę.
- Cudowne Boże Narodzenie, prawda? - szepnęła.
- Cudowne - powtórzył Jake i objął ją ramionami.
Za oknem szalał zimny wiatr, ale pokój ogrzewał płonący na kominku ogień i miłość łącząca tych dwoje.
Pod choinką leżały pięknie opakowane prezenty. Tuż obok spał ukochany szczeniak.
- Nie chcesz otworzyć prezentu przed przyjazdem rodziny? - spytała Casey, wsłuchując się w spokojne bicie serca Jake'a.
- Nie. - Mąż delikatnie pogładził ją po plecach. - Ja już dostałem wszystkie moje prezenty.
- Naprawdę?
- Tak. Ty zawsze będziesz moim najcenniejszym prezentem. Ty i nasze dziecko.
- To już mówiłeś.
- Wiem i będę wciąż to powtarzał. Tyle razy, ile będziesz w stanie znieść. Kocham cię, Casey. Nawet nie przypuszczałem, że można kochać aż tak bardzo. Każdy dzień z tobą to cud. Każdy dzień to Boże Narodzenie.
Do oczu Casey napłynęły łzy, ale powstrzymała je gwałtownym mruganiem powiek. Uniosła głowę i delikatnie go pocałowała.
- Ja też cię kocham, Jake. Wesołych świąt.
- Wesołych świąt.