Leopold Tyrmand (1920 - 1985).
Prozaik, dziennikarz, publicysta. Urodził się w 1920 r. w rodzinie Żydowskiej, średnio zamożnej. Studiował architekturę w Paryżu (1938 - 1939) - klepał biedę, ale zdołał zdobyć podstawy wiedzy architektonicznej. Jego biografia wojenna obfituje w niezwykłe przygody. Skazany przez władzę radziecką na 25 lat zsyłki, został uwolniony z transportu dzięki atakowi Niemiec na Wilno. Wyjechał na roboty do Rzeszy i posługując się fałszywym paszportem jeździł po Europie, wykonując rozmaite zawody (tłumacza, kreślarza, kelnera, marynarza).
W Norwegii za próbę ucieczki trafił do obozu koncentracyjnego. Po wojnie wrócił do kraju i pracował jako dziennikarz. Stał się bardzo rozchwytywanym felietonistą. Wyrzucony z Przekroju i ze związku dziennikarzy za komentarz na temat meczu bokserskiego Polska - ZSRR (felieton o ustawionym meczu), przyjął pracę w Tygodniku Powszechnym (Turowicz jako jego mistrz) i prowadził tam dział recenzji muzycznych i teatralnych (1950 - 1953). W 1953 r. Tygodnik Powszechny został zamknięty wskutek opublikowania nekrologu Stalina w określonym kształcie (Turowicz się na to nie godził).
1954r. - podejmuje się różnych zajęć: pisze scenariusze, udziela korepetycji…
Rok później zostaje wydany ,,Zły”. Jest to powieść, która go rozsławia. Jest apologią Warszawy, środowisko lumpenproletariatu.
1955 - 1960 - Tyrmandowi ciężko się wzbogacić, kolejne jego utwory trafiają na coraz znaczące opory cenzury.
1964 - ,,Życie towarzyskie i uczuciowe” - opis życia kulturalnego Warszawy, pamflet; są nawet nazwiska postaci nieżyjących :D
Coraz mocniej reaguje na symptomy zachłyśnięcia się myślą amerykańską.
Był entuzjastą jazzu i prezesem Jazz-Clubu. W 1965 r. wyjechał do Francji, a później do USA, gdzie wykładał literatury słowiańskie (1968 - 1969) i zrobił karierę dziennikarską. Pisał opowiadania i powieści, z których bestsellerem okazał się ,,Zły” (1955).
Pod koniec lat siedemdziesiątych Tyrmand się bardzo zradykalizował. Tworzył pamflety pokazujące diaboliczne oblicze Stalina.
Środowisko literackie i życie w PRL-u opisał w Dzienniku 1954 (1980). Ma opinię samotnego kontestatora - modnego ,,bikiniarza” - w czasach socrealizmu.
Ok. 1981 r. urodziły mu się bliźniaki w Ameryce
Tyrmand to osoba bardzo wszechstronna. Był obdarzony lekkim, drapieżnym piórem. Był nazywany pozerem. To mało ortodoksyjny katolik. Pod koniec życia odkrywa swoje żydowskie pochodzenie. Jest postacią niespokojną, która ciągle czegoś szuka.
Dziennik 1954.
,,Nieprzypadkowo w tytule tej książki znalazła się data jej powstania. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że Dziennik 1954 jest kroniką określonego czasu, i to czasu jak na dziennik wyjątkowo krótkiego: nie jednego roku nawet, lecz zaledwie jednego kwartału, okresu od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954. Stało się tak też dlatego, że w postaci książki dziennik Tyrmanda ukazał się po raz pierwszy po ćwierćwieczu od napisania, w roku 1980 i autor pragnął zaznaczyć ten dystans”.
Dedykacja Dziennika Tyrmanda brzmi: Stefanowi Kisielewskiemu: Był w moim życiu obecny...często tak mały jak my wszyscy, lecz fakt, ze miałem mu to za złe, czynił go jakoś większym...
Krystalizacja poglądów
Degradacja społeczeństwa, kultury, architektury, czego symbolem jest tramwaj
Umiejętność autorefleksji
Rozmowy z Kisielewskim - różnica poglądów, ale wspólne przekonania.
Stosunek Tyrmanda do komunizmu:
- degraduje moralnie
- podział ludzi na grupy
- tlenem komunizmu jest strach
- nie da się być obojętnym - albo się jest za, ale nie będzie się miało co jeść.
Znaczącą postacią jest Kałużyński. Potępia on Hemingwaya po to, by udowodnić, że to, co zachodnie jest niewarte uwagi. Zdaje sobie sprawę, że się sprzedaje, przyznaje się do tego.
Iwaszkiewicz - przez komunistów traktowany jako ,,nasz pisarz”.
OPIS KULTURY CODZIENNOŚCI
Pełna problemów, np. z mieszkaniem, które jest dla niego enklawą, problem z przejazdem tramwajem, domówki, ludzie chodzą na wystawy; brud, błoto, obraz rozkładającego miasta. Ciekawe jest, jak system reaguje na rzeczywistość. Tyrmand ogląda film, jak Skandynawowie umierają na gruźlicę - u nas to nie dziwne, ale władza o tym nie mówi.
Egzekwowanie odpowiedzialności - denerwuje go nazywanie chuligaństwem - za pobicie na rok do więzienia, za opowiadanie antykomunistycznych dowcipów na 5 lat.
Co zarzuca socrealizmowi?
To szczęście podejrzanego lukru. Naginanie doktryny. Postać staje się typowa o tyle, o ile niesie ze sobą ideologię.
Enklawy Tyrmanda:
Dom
Dziennik, bo może wypowiedzieć wszystko. Kisielewski mówi, że odkąd zaczął pisać dziennik, stał się kimś nudnym.
Tyrmand ma poczucie, że musi dokumentować rzeczywistość. Dziennik jest dla niego najważniejszy:
Wolność artystyczna - jest bliski całkowitej rezygnacji, jako mężczyzna, pisarz człowiek
Relacje z ludźmi, szczególnie z kobietami ;) - opisy czasem drastyczne, imponujące szczerością.
Religijność jest czymś, co bierze pod uwagę i traktuje ją jako coś istotnego. Elementarna religijność pozwala mu pewnych rzeczy nie robić.
Sfera intymna
Życie towarzyskie otwarte - ma najważniejszych powierników, z którymi całe noce przegaduje.
Sport - tenis.
Świat mody - krawiec, który przerabia kołnierzyki. To zadziwiające, że w takim baraku zachowały się właśnie takie miejsca.
Coraz trudniej jest o ciuchy
Tyrmand ma przekonanie, że z religii bierze się jakaś siła. Wielokrotnie kończy swoje notatki krótkim zawołaniem do Boga. Nie prosi o jakieś konkretne rzeczy, bardziej o to, by nie ulec skażeniu moralnemu, by kogoś nie skrzywdzić.
Katolicyzm kojarzy mu się z płytkością moralną; franciszkanizm zawsze bardzo radykalny. Metafizyczne przekonanie, mające związek z etyką - możliwość współdziałania z Bogiem. Katolicyzm kojarzy się z oportunizmem. Kościół kojarzy się ze sprzeciwem.
PORTRET TYRMANDA
Trudność sytuacji, zmęczenie życiem. Łączą go stosunki partnerskie, czuje się nauczycielem i ojcem
Do niego o każdej porze można było przyjść i z nim porozmawiać (niezbyt mu to wychodzi, gdy przychodzi do niego kobieta nieatrakcyjna ;))
Niby stara się pomagać, ale często podchodzi so sprawy jak playboy, samiec, co mu przesłania pełnię człowieczeństwa.
Jak Tyrmand widzi przyszłość obozu komunistycznego?
Nie wierzy, aby komunizm mógł trwać wiecznie. Inaczej myśli Kisiel. Tyrmand widzi słabe punkty komunizmu. Ma wielką nadzieję, że kiedyś się skończy. Czuje taką niesprawiedliwość: dlaczego ja muszę żyć teraz, kiedy jest tak źle, a inni po mnie będą mieli lepiej?!
Tyrmand ma wrażenie, że wszystko się rozsypie, a to, co będzie później zależy tylko od Polaków.
Dziennik powstał ponad pół roku po tym, gdy Tyrmand stracił pracę w Tygodniku Powszechnym - wraz z całą redakcją - za odmowę druku nekrologu Stalina w wersji podyktowanej przez władze. Został wtedy, podobnie jak inni pracownicy Tygodnika obłożony nieoficjalnym zakazem druku. Utrzymywał się z przypadkowych zajęć: korepetycji, pisania reklam i sprzedaży własnych opowiadań na scenariusze filmowe.
Zapiski prowadzone były niemal codziennie w dniach 1 stycznia - 2 kwietnia 1954 i zajmowały 800 stron. Ostatni akapit urywa się w połowie zdania, Tyrmand wyjaśniał to po latach: Ostatniego wieczoru, zmęczony pisaniem, jak zdarzało się często, urwałem zdanie zamierzając nazajutrz do niego wrócić. Lecz już nie wróciłem. Następnego dnia "Czytelnik" zaoferował mi kontrakt na napisanie "Złego". Z początku zamierzałem kontynuować dziennik, lecz mijały dni, nagle wypełnione odmienną sytuacją i wymaganiami.
W 1956 Tygodnik Powszechny opublikował fragment dziennika. Po emigracji w 1965 Tyrmand dziennik zdeponował w redakcji paryskiej Kultury, odebrał go po czterech latach.
Ponowne redagowanie swoich zapisków rozpoczął Tyrmand w 1973. Fragmenty opublikowane zostały przez londyński periodyk Wiadomości w latach 1974-1978. Pierwsze wydanie książkowe ukazało się w Londynie w 1980 nakładem Polonia Book Fund. Wstęp do pierwszego wydania zawierał zdanie: niniejsza książka zawiera całość dziennika, nie naruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koncesje. Tymczasem na okładce znajdowało się zdjęcie rękopisu, na którym tekst był niezgodny z treścią książki. Zwracano też uwagę na kalki z języka angielskiego i niezręczności stylu. Wielu rozmówców Mariusza Urbanka (autora książki Zły Tyrmand) było przekonanych że książka powstała niemal w całości w Stanach Zjednoczonych. Z kolei "Literatura Polska 1939-91" określa publikację jako apokryf.
Dopiero w 1999 ukazała się wersja oryginalna Dziennika w oparciu o notatki udostępnione przez żonę Tyrmanda i przechowywane na uniwersytecie Stanforda.
Dziennik prowadzony jest w oparciu o codzienne zdarzenia, są one jednak punktem wyjścia do kilku rodzajów rozważań. Tyrmand analizuje swoją osobę, swoje życie i podjęte decyzje, najwięcej miejsca poświęca analizie Polski okresu stalinizmu, w której wówczas żył.
Tyrmand, choć deklaruje się jako zdecydowany antykomunista, nie podejmuje z komunizmem polemiki politycznej czy ideologicznej. Józef Hen zauważył: w Dzienniku nie ma ani słowa o wywózkach, procesach, Tito, Korei, szpiegach, torturach więziennych. Czasami autor wypowiada się wręcz pozytywnie, np. o Leninie. Krytyka panującego w Polsce ustroju dotyczy jego aspektów cywilizacyjnych i estetycznych. Np. w kilku miejscach Tyrmand narzeka na panujący w Warszawie brud.
Dziennik zawiera wiele krytyki personalnej dotyczącej zarówno znajomych Tyrmanda (często ukrytych pod inicjałami), jak i osób publicznych. Krytykuje przede wszystkim postawę moralną twórców, którzy wg niego wysługiwali się państwu. Tyrmand podejmuje też polemikę na temat twórczości Hemingwaya z Zygmuntem Kałużyńskim. Szczegółowo opisuje swoje dyskusje z przyjacielem Stefanem Kisielewskim. W całym dzienniku pojawia się ponad 570 nazwisk, w tym osób, które wtedy dopiero zaczynały być znane np. Stanisław Lem, Zbigniew Herbert, Jan Lenica, Julia Hartwig.
Liczne są opisy perypetii miłosnych i seksualnych Tyrmanda. Autor związany wówczas z osiemnastoletnią dziewczyną (w pierwszym wydaniu nosiła imię Bogna, w wersji oryginalnej Krystyna), wraca również do poprzednich znajomości. Wiele z sytuacji opisanych w Dzienniku Tyrmand wykorzystał potem w powieściach Zły oraz Życie towarzyskie i uczuciowe.
Zmiany redakcyjne w pierwszym wydaniu polegały na poprawieniu wizerunku Tyrmanda w taki sposób, by pasował do tego, który tworzył w latach 70. Pisarzowi zależało na pokazaniu niezmienności jego poglądów przez wiele lat: Ten dziennik, pisany w pełni wieku męskiego, zaś odczytywany na nowo u schyłku wieku średniego, daje mi poczucie wierności samemu sobie - co zawsze wydawało mi się godne pożądania i wyrzeczeń. Poprawki w latach 70. polegały też na dopracowaniu i wzbogaceniu niektórych opisów, np. narady Związku Literatów Polskich.
Jak zauważa biograf, Henryk Dasko, Dziennik 1954 odgrywać miał istotną rolę w autokreacji legendy Tyrmanda, jako niezależnego i niezłomnego twórcy.
Wydania:
pierwsze emigracyjne: Polonia Book Fund, Londyn 1980
pierwsze krajowe (oficjalne): Res Publica, 1989, ISBN 83-7046-008-9 (niektóre teksty, np. wypowiedzi nt. przywódców ZSRR zostały usunięte przez cenzurę).
wersja oryginalna w opracowaniu i z przedmową Henryka Dasko
Tenten, 1995, ISBN 8386628049
Prószyński&S-ka, Warszawa 1999, ISBN 83-7255-238-X (II wydanie)
Tyrmand czuje się osaczony. Pisanie - jedyna rzecz, którą umie robić, lubi robić, która jest sensem jego życia - jest mu zabronione. To znaczy może sobie pisać, do szuflady, a raczej do tajnej skrytki, gdyż nawet ten Dziennik, gdyby wpadł w ręce UB, mógłby być niebezpieczny dla niego lub osób, o których pisze. Dzień Tyrmanda jest dość typowy - przegląd prasy, dokładne czytanie artykułów politycznych i wściekłość, że robią człowiekowi wodę z mózgu. Po przeglądzie prasy, Tyrmand idzie na obiad do Związku Literatów. To istotne, gdyż cierpi on dotkliwą biedę a u Literatów dostanie skromny lecz przyzwoity obiad za 8zł. Z tego powodu obawia się, co też będzie jeśli wyrzucą go ze Związku, a mogą gdyż przecież nic nie pisze. A nic nie pisze, bo nikomu nie wolno go drukować.
Kisielewski a Tyrmand
Bardzo istotny wątek Dziennika to rozmowy ze Stefanem Kisielewskim. Kisielewski jawi się jako pragmatyk i pozytywista - oczywiście, pisać! A najlepiej założyć rodzinę, wtedy obudzisz się w świecie prawdziwych potrzeb i konieczności i przestaniesz zadawać głupie pytania.
Przyjaźń Kisiela z Tyrmandem zasadzała się, na przyciąganiu przeciwieństw. Tyrmand był autokreatywnie upozowany, w Kisielu nie było krztyny pozy, Tyrmand pokazywał się najchętniej w nienagannie skrojonym garniturku, Kisiel nie rozstawał się z wiatrówką, Tyrmanda raczej nie mieliśmy okazji spotkać przy kiosku z piwem ( jeśli coś spożywał na stojąco, to tylko na wytwornych przyjęciach d la fourc/iette) Kisiel nie gardził piwem wlanym przy kiosku prosto z butelki do wyschniętego gardła, obaj byli wielbicielami plebejskiego folkloru, ale Kisiel chętnie mieszał się w tłum, Tyrmand najchętniej oglądał tłum z daleka. Niby łączyły ich liberalne poglądy, ale Tyrmand wyznawał liberalizm, jeśli można tak rzec, ortodoksyjny, Kisiel, jeśli w ogóle cokolwiek wyznawał, liberalizm otwarty na wszystko, co rozsądne.
Zbigniew Herbert w "Dzienniku 1954" Leopolda Tyrmanda
Jak postrzegany był Zbigniew Herbert przez Leopolda Tyrmanda w ciężkim dla nich roku 1954, możemy się dowiedzieć z głośnego w latach 80-ych „Dziennika 1954”. Zapisy z tego diariusza uznawane są za najlepsze dzieło.
Tyrmand pisał dziennik od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954 r. Nawet przez taką szczelinę możemy dużo zobaczyć: autor swym ostrym, dowcipnym i inteligentnym piórem kreśli niektóre znane mu osoby: przyjaciela Stefana Kisielewskiego, Jerzego Turowicza, Wojciecha Brzozowskiego; ukazuje pełnię „niedowładu” umysłowego, fałszu, zakłamania i służalstwa u takich znanych obecnie, wręcz „pomnikowych” i „benefisowych” postaci jak Zygmunt Kałużyński, Krzysztof Teodor Toeplitz (KTT), Stanisław Lem, Tadeusz Konwicki, Kazimierz Koźniewski (z którym zresztą utrzymywał dobre stosunki; jak teraz wiemy Koźniewski był seksotem ubecji i jako TW "33" był jednym z najgorliwszych donosicieli UB/SB w środowisku literackim i nie tylko), oraz superszkodnika lewicy Jean Paul Sartre'a.
Leopold wiedział, że dziennik nie ma żadnej szansy na publikację - jest on tym bardziej wartościowy. O „szkodliwości” „Dziennika” świadczyć może fakt, iż niektórzy współcześni Tyrmandowi utrzymywali, że „Dziennik” był apokryfem, że został napisany dopiero w USA. Wszelkie spekulacje ucięły oświadczenia Stefana Kisielewskiego i Jana Józefa Szczepańskiego, którzy potwierdzili wszem i wobec, iż Tyrmand czytał im w 1954 r. fragmenty „Dziennika”.
Wersja oryginalna opublikowana została stosunkowo niedawno, bo w 1999 r., bardzo pięknie zresztą, z licznymi zdjęciami cząstek tamtej rzeczywistości: „Leopold Tyrmand. Dziennik 1954 wersja oryginalna”, wstęp i opracowanie Henryk Dasko, Prószyński i S-ka (Warszawa 1999).
W 1954 r. Zbyszek Herbert miał 30 lat (1924-1998), Lolek Tyrmand 34 (1920-1985). Uczucie przyjaźni, czy też silnej więzi, jaka między nimi istniała, można odczytać wprost z niektórych fragmentów wspomnień, listów bądź pośrednio, jak w poniższym przykładzie składającym się z cytatów Tyrmandowskiego diariusza.
Na koniec wstępu „kawałek” o Tyrmandzie, jaki napisał Herbert w 1990 r. w liście do Stanisława Barańczaka, opisując tamte chwile lat 50. XX w.:
„Najgorsze w tym czasie było ostre widzenie nonsensu, całego tego życia, zupełne osamotnienie i raz po raz nachodzące wątpliwości, że Oni mają rację. Jedynymi przyjaciółmi w Warszawie byli mój gospodarz, wierny i nieodżałowany Przyjaciel Władysław Walczykiewicz, urzędnik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, oraz nade wszystko Leopold Tyrmand, który wspierał mnie moralnie i materialnie. Na jego postawie moralnej wzorowałem się i naprawdę nie wiem, czy przeżyłbym bez niego te ciemne czasy” („Zbigniew Herbert. «Węzeł gordyjski» oraz inne pisma rozproszone 1948-1998”, zebranie, opracowanie i opatrzenie notami Paweł Kądziela, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2001, s. 531; pierwodruk „Gazeta Wyborcza”, nr 203 z 1990 r.).
7 stycznia [1954]
Przechodzę znów na surową dietę. Uważam, że to nie fair ze strony wątroby, te nagłe impertynencje i pogorszenia. Ale wątroba to nie gentleman, powiedział kiedyś Zbyszek Herbert i chyba miał rację. On się na tym zna. (...)
Po południu był u mnie Herbert. To jeden z najlepszych moich współczesnych. Moim zdaniem - poeta numer jeden swego pokolenia, a może i całej naszej połaci dziejów powojennej Polski. Wie się o nim jeszcze niewiele, drukował w „Tygodniku Powszechnym”. Nie spotkał się zresztą z entuzjastycznym uznaniem wśród katolików, ale my wszyscy w „Tygodniku” byliśmy zgodni, że to klasa sama dla siebie. Że on jeszcze pokaże, jak mu tylko pozwolą.
Zbyszek nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, trochę słabowity, o za szerokich biodrach. Ma uczniakowaty, wesoło zadarty nos i podejrzanie łagodne, jasne oczy. W ich błękitnej miękkości jest nieszczerość i upór. Jest grzeczny, życzliwy, spokojny, lecz w uprzejmości czai się wola i krnąbrność i jakaś wyczulona przewrotność, z którą lepiej się liczyć. Mówi cicho, interesująco i wie, o czym mówi, nosi w sobie dużą i bezinteresowną erudycję, którą bez wysiłku przetapia na dowcip i wdzięk. Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku.
Oczywiście cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów [prawo, ekonomia, filozofia], jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii. Ta pogoda to precyzyjnie skonstruowana maska: kryje się pod nią rozpacz człowieka, który boi się, że przegrał życie w niepoważnym pokerze historii, w którym stawką były ideologiczne przywiązania i honory. W konsekwencji tego zgubnego nałogu nie jest w stanie pomóc schorowanym rodzicom czy wymknąć się innym zgryzotom. Przypomina człowieka, który pochylił się nad studnią życia i którego doszedł stamtąd przeraźliwy smród, ale który się także wpił spazmatycznie w krawędź, aby się nie cofnąć i za żadną cenę nie przenieść rozmarzonego wzroku w cukierkowe landszafty.
Mnie łączy z Herbertem przyjaźń dziwna: wiemy mnóstwo o naszych myślach i wzajemnych zaufaniach, ale oddzielamy od nich skrupulatnie sprawy naprawdę osobiste. Nie zwierzamy się sobie, więc nie wiemy o sobie rzeczy najważniejszych. Każdego z nas gniotą z pewnością intymności do przekazania, z potrzeby najprostszej higieny psychicznej, lecz jest między nami coś nieprzekraczalnego. Może to i lepiej. Zbyszek był kilka dni temu w Krakowie i na przyjęciu noworocznym u pani Starowieyskiej-Morstinowej. Byli tam Turowicz, Gołubiew, Stomma, Kisielewski, Woźniakowski, Szczepański, ich żony, ksiądz Bardecki, Golomontówna i jeszcze kilku najbliższych ze środowiska „Tygodnika”. Nastrój en famille i serdeczne dopytywania się o mnie. Jakoby żadnych pesymizmów, załamań i upadków, mimo nader ciężkich warunków materialnych i borykania się z tzw. życiem, żadnych kapitulacji. Nadal przechowują metr wzorcowy świeckiego katolicyzmu w Polsce dla przyszłości - zajęcie godne poparcia i słów otuchy. Tylko dla jakiej przyszłości? Ja tam z chęcią się przyłożę do tego przechowywania, mnie i tak wszystko jedno. I tak nic mi nie pozostało, poza grą w nonkonformizm. O autentycznych katolikach nie mówię, ale ciekawym, czy liberał Kisiel, radykał Szczepański i estetyzujący chrześcijanin Herbert napędzani są innym paliwem, a jeśli tak, to jakim? Pożądam utwierdzeń w wierze, przydałoby mi się podtrzymanie w jakimś modnym i efektownym kolorze.
Poza tym, według Herberta, kościół Mariacki stoi, u Noworola siedzą ludzie ubrani jak z „Zielonego Balonika” i piją powolutku kawę, co czyni z Krakowa duchową stolice Polski, a może i nawet Arkę Przymierza.
Powiedziałem Zbyszkowi o tym dzienniku. Przyjął to poważnie i powiedział, że rozumie, co to dla mnie znaczy i jak rehabilituje czas trwoniony na przymusową bierność. Powiedział, że spodziewa się po mnie bezlitosnej szczerości, i że tylko taka szczerość to conditio sine qua non przedsięwzięcia, i że nawet najbłahszy dziennik pensjonarki staje się pasjonujący poprzez szczerość, bowiem nie ma w literaturze rzeczy bardziej pochłaniającej ludzką uwagę niż wysiłek zapisania tego, co szczere. I że tylko dekoratywność uczuć i myśli jest źródłem nudy.
Zbyszek jest ostatnio pod wpływem Kisiela, więc zapewnił mnie, że nie tyle pokój, ile brak starcia potrwa jeszcze około pół wieku, po czym Rosja osiągnie taką przewagę gospodarczą, militarną, a nawet moralną nad Ameryką, że należy liczyć się ze zwycięstwem rosyjskiej koncepcji świata. To być może, ale coś mi się wydaje, że nawet najpełniejszy triumf komunistycznej koncepcji nie oznacza jeszcze jej wewnętrznej nienaruszalności: mogą nastąpić jakieś fluktuacje i wypadki, których na razie nie ma w naszym obrazie rzeczywistości i których nie sposób przewidzieć.
15 stycznia
Moje życie codzienne konstruuje się wokół tego dziennika Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie. Tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: „Ostatniego dnia napiszesz: «Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem dziennik...» Po czym znajdą cię na podłodze i obdukcja wykaże śmierć z wyczerpania”.
Zbyszek przyszedł rano pogawędzić. Zmienia pracę. Losy człowieka siedzą w nim samym albo: pewne rzeczy zdarzają się wyłącznie pewnym ludziom. Tylko Herbert mógł zostać kalkulatorem-chronometrażystą w nauczycielskiej spółdzielni zabawkarskiej. Co to znaczy? Nie wiem, co to chronometrażysta, ale wiem, co to ta spółdzielnia. To dno upodlenia i nędzy. Starzy, emerytowani nauczyciele, których renta wynosi kilkadziesiąt złotych miesięcznie, zarabiają tam dodatkowe dwieście, klejąc z pudełka tektury i strugając drewniane żyrafy. Ludzie, którzy niegdyś czytali na głos Pindara, Kochanowskiego i Byrona, dożywają swych dni o jednym posiłku na dobę, w najlichszym obuwiu i strzępie okrycia na zimę. Los starca w systemie, w którym tajna instrukcja dla lekarzy i aptek zaleca oszczędne wydawanie drogich lekarstw ludziom po sześćdziesiątce, czyli mało wydajnym w pracy. I teraz proszę sobie wyobrazić masówkę z okazji zwycięstwa rewolucji październikowej, na której spędzeni trwogą o tę bolesną parodię bytu starcy zapewniają reżym o swej wdzięczności za nowe, radosne życie. Zbyszek opowiadał o pewnym staruszku, lat siedemdziesiąt osiem, samotnym jak palec, który zabrał głos na takim zebraniu. Mówił, że stracił dwóch synów w Powstaniu Warszawskim i że jest nauczycielem geografii, że chciałby jeszcze uczyć, że czuje się na siłach, że każą mu robić baloniki i że on nic z tego nie rozumie... I w tym wszystkim Zbyszek, wrażliwy jak otwarta rana, uczulenie to jego zawód i powołanie, Wergiliusz w piekle współczucia. Dziś Zbyszek powiedział: „Mam dość, nie mogę dłużej. Czy ty pojmujesz, co znaczy być kalkulatorem wysiłku jakiejś żałosnej resztki człowieka, który uśmiecha się do mnie bezzębnie, bo od postawionych przeze mnie cyfr zależy, czy zje jeszcze raz w życiu talerz zupy... I patrzy na mnie rozpłyniętymi oczyma, które kiedyś rozumiały Schopenhauera... To koniec. Rzucam robotę...” Znam trudności, jakie towarzyszyły zdobyciu tej posady, rzekłem bez entuzjazmu: „Więc co będziesz robił?” „Mam coś na widoku - rzekł Hebert - w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Tam będę na swoim miejscu”. Emeryci, inwalidzi, torfowiska - Herberta metafizyka osobowości. Intensywny trening rozpaczy.
2 lutego
Pod wieczór Zbyszek Herbert. Już pracuje w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Trochę jak Lejzorek Rojsztwanc. Mówił o antycypacji. Okazuje się, że katastrofa samolotu Hemingwaya zdarzyła się niewiele kilometrów od miejsca śmierci bohatera noweli „The Snows of Kilimanjaro”, napisanej jeszcze przed wojną. Oczywiście bohater ginie w wypadku samolotowym. O czym to świadczy? Zbyszek siedział do wpół do jedenastej i oczy kleiły mu się ze znużenia. Boję się, że nie będzie dziś poezji pisanej nocą. Zaś jutro rano znów torfowiska
5 lutego
Wieczorem Herbert i czytał nowe wiersze. Wydaje się, że praca w torfie wpływa nań urzyźniająco. Do roboty nie ma tam nic, czytać gazet w godzinach urzędowych nie wypada, wobec tego Zbyszek siedzi przy biurku i pisze wiersze i bajki. Każdy myśli, jaki on przykładny i gorliwy, podczas gdy Zbyszek boryka się z obsesją zmarnowanego życia, co - jak wiadomo - stanowi najlepszy nawóz sztuczny poezji. W wierszach daje wyraz obawom i przygnębieniu, że nie zostawi śladu istnienia. Przeraża go grząskość ludzkiego losu. Powiedziałem mu, że jest to uczucie naturalne wśród torfowisk. Musi zmienić pracę i poszukać czegoś w cemencie czy betonie.
21 lutego
Wieczorem wpadłem na chwilę do Zbyszka Herberta, na Wiejską. Dzieli on sublokatorski pokój, o wysokim suficie i raczej obdarty, z niejakim Walczykiewiczem Władziem, urzędnikiem i mecenasem poezji. Walczykiewicz to cichy, bezinteresowny i fanatyczny wielbiciel Herberta, wierzy w jego geniusz i delektuje się chłodnym racjonalizmem jego wierszy, ich klasycystyczną pozą. Zjawisko niezwykłe, jako że sam jest specjalistą od buchalterii w Ministerstwie Handlu Zagranicznego.
Herbert jadł właśnie przedwczorajszy, na oko, chleb z tanią marmoladą i popijał herbatą ze szczerbatego kubka. Na mój widok, drzwi wejściowe otworzyła gospodyni, zawstydził się i jakby chciał uniewidocznić tę kolację. Dlaczego Herbert wstydzi się nędzy, a Michałowscy, Gembiccy, Chylińskie nie wstydzą się dobrobytu w komuniźmie?
22 lutego
Wieczorem był Herbert. Rozmawialiśmy o Rubensie, widocznie nie bez przyczyny. Także o samobójstwach i heroizmie. Zastanawialiśmy się, czy Bóg zajmuje się wyłącznie nagrodą i karą jednostek, czy także ingeruje w sprawy społeczne. Doszliśmy do wniosku, że nie.
16 marca
Późnym wieczorem był Zbyszek Herbert, zły i śpiący. Powiedział, że jak sprawy stoją, obawia się, iż czeka go wielka kariera w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Może się to okazać katastrofą, albowiem pokusa dużych zarobków i urlopów w Dusznikach-Zdroju jest nie do przezwyciężenia
27 marca
Bogna [16-letnia nad wyraz rozwinięta i piękna dziewczyna, której Lolek był dubeltowym korepetytorem; w wersji londyńskiej Bogna to zmienione imię] domaga się rozrywki, pragnie wieczoru w „Kameralnej”, nawet jej się to należy, gdyż pracowała ostatnio solidnie i sumiennie. Ale ja nie mam ochoty na wyjścia, ciągnie mnie tylko pisanie dziennika, czytanie dobrych książek, pogaduszka z Kisielem, Herbertem lub Wojtkiem [Brzozowskim - przyjacielem Tyrmanda, „drugim po Kisielu”] (...). Myśl o głupich, spoconych twarzach w barze „Kameralnej” jakby mnie rozjuszyła, zaś to, że Bogna w takiej scenerii szuka wytchnienia i przyjemności, uczyniła z niej doraźnego prześladowcę.
30 marca
Spotkałem na ulicy Krystynę Sznerr. To aktorka, miła i zabawna (...). „Wie pan - powiedziała Sznerrówna - w Warszawie mówią o panu, że pan jest w UB”. „To postęp - musiałem się uśmiechnąć. - Jeszcze niedawno mówiono, że pracuję dla Intelligence Service. Mogę się mniej bać”.
W ciągu dnia zapomniałem o tej rozmowie. Wieczorem nie mogłem przez nią zasnąć. Dziś zatruła mi dzień. Z kimkolwiek rozmawiałem, szukałem w jego oczach usilnie skrywanej ostrożności. Sztuczność, nieszczerość, krzywość rządziły mną, wkładały mi głupie słowa w usta, czułem, jak wypełniają mi spojrzenie. Tropiłem nieufność bliźnich, węszyłem ich powściągliwość, obronny fałsz, podejrzenia skierowane we mnie. Wreszcie poszedłem do Zbyszka Herberta i powiedziałem mu, co się ze mną dzieje. Wyśmiał mnie. Starałem się wytłumaczyć mu, jak czyste sumienie warunkuje w totalitaryzmie złe samopoczucie, jak naturalność obraca się przeciw naturalności poprzez odwrócenie norm i rozkład kryteriów, jak zwykle a rebours staje się niezwykłą udręką, zaś to, co dobre przeobraża się w podejrzane dlatego właśnie, że służy dobru Powiedział mi, że mnie rozumie, że coś w tym jest, że im dłużej mu t o przedstawiam, tym wyraźniej widzi t e g o grozę, ale że ja jestem maniak.
Ze Wstępu J. Zielińskiego