Jak być asertywnym?
fot. rgbstock.com / brainloc
Człowiek musi na siebie uważać bez przerwy. Szczególnie dotyczy to sytuacji w środowisku zawodowym, kiedy mamy do wykonania jakieś zadania i ciążą na nas obowiązki. Bywa, że niespostrzeżenie dla samych siebie stajemy się wykonawcami cudzych zadań i przejmujemy nie swoje obowiązki. Robimy to z uśmiechem na ustach, w przekonaniu że wszystko jest w porządku. Niestety nie jest.
Nawet jeśli już dojrzeliśmy zawodowo, to znaczy nie angażujemy się ślepo we wszystkie genialne pomysły szefa i nie podrywamy się pierwsi z krzesła, kiedy pada propozycja pozostania po godzinach za darmo, nawet wtedy nie możemy być pewni, czy nie zastawił na nas swych sideł człowiek nałogowo uchylający się od pracy - naciągacz. Figury takie spotkać możemy właściwie wszędzie, snują się po biurach, redakcjach i hurtowniach, w każdej firmie spedycyjnej jest przynajmniej jedna taka osoba, a w wydawnictwach druków zwartych, szczególnie tych wielkich można liczyć takich na dziesiątki.
Naciągacz opanował właściwie tylko dwie umiejętności - zrzucanie na bliźnich tego, co powinien zrobić sam oraz tworzenie chaosu, nawet w sytuacjach gdy na zdrowy rozum nie da się nabałaganić. On potrafi, robi to z wdziękiem lub bez, to zależy od klasy człowieka. Dla nas nie ma to znaczenia, bo jego obecność jest po prostu szkodliwa, niestety jakoś tak się w życiu układa, że naciągacz jest najczęściej osobą, której nie można się pozbyć. O tym, by wyleciał z pracy, nie może być nawet mowy.
Zwalanie niewinnej osobie roboty na głowę odbywa się, jak świat światem, zawsze w ten sam sposób i nie wiadomo, dlaczego zawsze jest skuteczne. Naciągacz to zwykle ten facet, który jest najbardziej zapracowany, zalatany, który nie ma na nic czasu i jest tak „obłożony robotą”, że z trudem łapie oddech. Jeśli uwierzymy w jego malownicze opowieści o cudach, których dokonuje, żeby firma nie zbankrutowała i żeby wszyscy - cała załoga - miała nadal pracę, wtedy jesteśmy całkowicie w jego mocy.
Zacznie się, jak zwykle od tego, że poprosi nas, byśmy zrobili za niego jakąś małą robótkę, coś naprawdę niewielkiego. Zajmie nam to tylko kilka minut i będzie po wszystkim. On w tym czasie musi robić coś innego, lub musi wcześniej wyjść z pracy, bo czekają go jeszcze jakieś sprawy na mieście. Oczywiście jest to klasyczna podpucha, facet nie ma nic do roboty, a jedyne zadanie jakie miał wykonać tego dnia przekazał nam. Powodowani uprzejmością robimy jego robotę i zostajemy za to wynagrodzeni pochwałą, lub kawą zafundowaną w kantynie. Ba! Być może o naszym poświęceniu dowie się nawet szef (oby nie)! Być może szef spojrzy na nas przychylnie zza swych złoconych oprawek, a przynajmniej nam będzie się wydawało, że było to spojrzenie przychylne.
Kiedy już przekonamy sami siebie, że wykonaliśmy dobrą robotę, nic nie stanie na przeszkodzie, by zrobić ją jeszcze raz, jeśli tylko nazywający się już teraz naszym przyjacielem naciągacz poprosi o to po raz kolejny. Potem zrobimy to jeszcze raz i znowu, a po kilku tygodniach szef powie nam, że skoro tak świetnie nam ta praca wychodzi, to może będziemy wykonywać ją stale. Oczywiście zgodzimy się.
Po czymś takim wszyscy w firmie będą już wiedzieli, że jeśli kogoś można tutaj nazwać frajerem, to właśnie nas. Propozycje, by robić coś za kogoś zaczną się mnożyć, a kiedy zdarzy się nam odmówić dostrzeżemy, że w oczach składających je kolegów pojawiają się błyski zniecierpliwienia i złości. No bo właściwie o co chodzi? Jednemu pomagamy, a nie chcemy pomagać innym? Kto to widział!
Wkrótce zauważamy, że ludzie patrzą na nas dziwnie i nie ma dnia, by ktoś nie pozwolił sobie na jakąś kąśliwą uwagę skierowaną w naszą stronę. Niestety nie możemy się do tego przyzwyczaić i atmosfera w pracy zaczyna się nam wydawać nie do zniesienia. Naciągacz, który przez kilka tygodni udawał najbliższą nam osobę przynosi już tylko jakieś papiery, rzuca je na nasze biurko i patrząc wymownie, domaga się byśmy się nimi zajęli. Na korytarzach widzimy go, jak szepce coś z innymi, a kiedy go mijamy, wskazuje na nas palcem i uśmiecha się krzywo. Jednym słowem - mamy przechlapane. Nie możemy właściwie zrobić nic.
Oczywiście możemy się zbuntować i głośnym krzykiem połączonym z wyzwiskami spróbować uwolnić się od etykietki roboczego woła. Nie jest to skuteczne, bo natychmiast przypięta nam zostanie etykietka „roboczego woła, który jest skończonym chamem”. Jedynym ratunkiem jest pilnowanie się od samego początku. Kiedy mamy w firmie jasno określone obowiązki, starajmy się nie wykraczać poza ich zakres. Entuzjazm jest sympatyczną cechą, ale lepiej zachować go na wieczory spędzane z ukochaną kobietą lub kolegami ze szkoły średniej. Nie przyjmujmy za dobrą monetę każdej biurowej opowieści, nie wierzmy w to, że pracownik musi się wykazać jakimiś nadludzkimi cechami, by zdobyć uznanie i zaufanie szefa. Poczekajmy, aż sam szef powie nam jakie są jego oczekiwania, poczekajmy do pierwszej oceny, do pierwszej pochwały lub do pierwszych krytycznych uwag. Nie rwijmy do przodu w wyścigu, którego stawka jest dla nas zagadką.
To jest kluczowa sprawa w każdej firmie, w której spędzamy przecież większość naszego życia. To, z kim nawiążemy bliższe kontakty, określi nas i naszą pozycję na bardzo długi czas. Od tego zależeć będzie także, czy będziemy mogli dać skuteczny odpór rozmaitym „propozycjom nie do odrzucenia”, związanym z dokładaniem nam pracy.
Nie warto więc na samym początku angażować się w najbardziej widowiskowe i barwne układy towarzyskie, jakie przesuwają się przed naszymi oczami. Doświadczenie, jeśli je posiadamy, lub intuicja - gdy nam go brakuje, powinny podpowiedzieć nam, że są one nietrwałe i konstruowane przez ludzi, których celem jest imponowanie bliźnim za wszelką cenę. Wejście w taki układ odbywać się musi wyłącznie na zasadzie zapłacenia haraczu przez nowicjusza, czyli przez nas. Na pewno nie uda nam się dorównać ludziom, którzy stanowią zworniki biurowej cyganerii, a łatwo możemy się narazić na śmieszność próbując to zrobić. Lepiej poszukać przyjaciół zachowujących się w mniej widowiskowy sposób, za to działających skuteczniej i mądrzej.
Musimy znaleźć kogoś, bo podstawowa zasada, która jest fundamentem asertywności, brzmi: nigdy nie działaj samotnie. Człowiek odizolowany, bez zaplecza towarzyskiego, wzbudza litość lub pogardę albo jedno i drugie na raz. Kiedy już zostaniemy zaakceptowani przez jakąś biurową grupę, zyskujemy solidne podstawy do samodzielnych działań. Ewentualne próby wciskania nam dodatkowych zajęć będziemy mogli omawiać z innymi przychylnie do nas nastawionymi pracownikami. Nawet gdy ktoś będzie próbował nas zastraszyć i w ten sposób uczynić z nas ofiarę, przyjdzie mu to dużo trudniej.