Autor: Ardath Mayhar
Tytul: Z obcego łona
(From What Alien Womb)
Z "NF" 1/95
Statek podskoczył w turbulencji, naprężony jak cięciwa.
Popędzany przez światło i wiatr leciał w górę przez
ciemność, otoczony skłębionymi ołowianymi chmurami. Wtem coś
go pochwyciło w morderczy uścisk. Statek szaleńczo
zawirował, żyroskop zajęczał, spokojne dotąd silniki
wariacko zawyły próbując oprzeć się potężnej sile,
ciskającej pojazdem w obce niebo. Nikt z załogi nie czuł
nawet, kiedy statek rozbił się o ziemię.
Młody kapitan, wygląda na kompletnie zielonego, pomyślał
generał Tellure. Zignorował jednak ten fakt i drobiazgowo go
przepytywał.
- Czyli był to latający talerz. Co możemy wywnioskować ze
szczątków?
Kapitan wyprężył się na baczność.
- Trzymają je w laboratorium. Uważają, że sporo się z
nich dowiedzą, chociaż zupełnie nie wiemy, jak zbadać napęd.
Materiały są nieznane.
- Obcy w środku... Obaj nie żyją?
Kapitan z trudnością przełknął ślinę.
- Jeden. Drugi jeszcze żyje. Ledwo. Nie są zbyt piękni,
generale. W wypadku zostali mocno pokiereszowani, trudno
więc powiedzieć, jak powinni wyglądać. Kiedy drugi umrze,
zrobimy sekcję. Pułkownik Evenrade myśli, że to już nie
potrwa długo.
- Chcę mieć wszystkie informacje, rozumie pan? - warknął
Tellure. - Nawet hipotezy - rozsądne, zwariowane. Wszystko.
Jeśli ten mały statek był w naszej atmosferze, to oznacza,
że w pobliżu znajduje się baza międzygwiezdna albo
przynajmniej międzyplanetarna. Rozumie pan więc, że muszę
otrzymać każdą, nawet najdrobniejszą informację!
Kapitan strzelił obcasami i zasalutował.
- Tajest!
Generał odprowadził go wzrokiem do drzwi i pogrążył się w
myślach.
ŚCIŚLE TAJNE!
Od: Pułkownika Evenrade
Do: Generała Tellure
W sprawie: Niezidentyfikowanych istot ocalałych w wypadku
Tom!
To jest nieoficjalna, sporządzona bez kopii notatka.
Oddaję moją karierę w twoje ręce. NASA chce wszystko
utrzymać w tajemnicy, ale ja sądzę, że wojsko powinno o tym
wiedzieć. Raport będzie niezwykle ostrożny w
sformułowaniach. Tylko ciebie informuję o faktach.
Istoty w rozbitym statku nie były ludźmi, ale
humanoidami, o wzroście około półtora metra. Jeden ważył
pięćdziesiąt, drugi siedemdziesiąt kilogramów. Jeden z
osobników był płci męskiej, drugi żeńskiej, system
reprodukcji analogiczny do naszego. DNA jest identyczne do
dziesiątej cyfry po przecinku. Samica była w ciąży,
wczesnej, jeśli trzymać się tej analogii. Uratowałem płód in
vitro. Żyje.
Potrzebujemy matki zastępczej do donoszenia ciąży. Jestem
przekonany, że płód można implantować, jeśli znajdziemy
matkę o charakterystyce fizycznej w granicach parametrów,
jakie określiłem w załączonym raporcie.
Proponuję, by doprowadzić do narodzin tej obcej istoty,
wychować ją w naszych warunkach i nauczyć się od niej,
czego tylko będzie można o rasie, do której należy. O tym
możemy wiedzieć tylko my dwaj oraz kilku techników i
lekarzy, bez których eksperyment jest niemożliwy. To będzie
inteligentna istota. Jeśli wydostanie się choć jedno słowo,
będą na pewno zewnętrzne próby kontrolowania naszego
postępowania. Nie muszę chyba dodawać, że gdyby coś nie
wyszło lub, co gorsza, wydało się, to będzie koniec nas obu.
Tom, ZNAJDŹ MI ZASTĘPCZĄ MATKĘ!
Generał Tellure przeczytał wiadomość trzykrotnie.
Przejrzał załączony raport, potem przytknął papier do żaru
swojego cygara i zamienił go w popiół. Odstawił popielniczkę
i pieczołowicie zgniótł cygaro, by jasny popiół zamienić w
pył.
Obrócił się w swoim fotelu i wysunął szufladę na
wysokości oczu. Przetrząsnął segregatory i wyjął najgrubszy.
Uważnie go przestudiował, przeszedł do pokoju komputerowego,
gdzie wrzucił w terminal komplet danych. Po chwili trzymał w
ręku wydruk.
Kapitan Jellicoe przeczytała otrzymane rozkazy.
Zmarszczka między jej brwiami pogłębiła się. Specjalne
zadania były chlebem powszednim dla jej utalentowanej grupy,
ale to wydawało się co najmniej dziwne, a wydruk z komputera
nie zawierał żadnych dodatkowych wyjaśnień.
Wyprostowała się i dotknęła przycisku interkomu.
- Shelley, wyślij gońca po porucznik Ash. Zadanie
specjalne. Natychmiast.
Ponownie przeczytała rozkazy. Coś jej podpowiadało, że
pewnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi na swoje pytania...
Lucilli Ash udało się ukryć przyjemne podniecenie, jakie
odczuwała. Chociaż lubiła swoją pracę, nie było w niej
przygód, jakie spodziewała się znaleźć wstępując do wojska.
Podczas treningu służby zasadniczej, odpowiednim może dla
otępiałych dzieciaków, nie było miejsca na dreszczyk emocji,
ale teraz wszystko wskazywało na to, że właśnie zaczyna się
prawdziwa kariera wojskowa.
Szybko się spakowała. Udało jej się ukryć swoje
podekscytowanie przed kierowcą oczekującego samochodu, ale
kiedy jechali przez tunel, pozwoliła sobie na uśmiech.
Jej zadowolenie przygasło nieco, kiedy kierowca skręcił w
stronę wojskowego szpitala. Oni też są skomputeryzowani,
uspokoiła samą siebie. Ale cóż to za upokorzenie obmyślać
system zarządzania szpitalem, skoro miała nadzieję na tyle
więcej! W takim miejscu nie ma wiele szans na przygodę,
pomyślała wchodząc za kierowcą i swoją walizką do budynku.
Ku jej zaskoczeniu przywitał ją funkcjonariusz
Żandarmerii Wojskowej. Eskortował ją do poczekalni i
postawił przy niej strażników, kiedy siedziała i czekała.
Po dłuższym czasie wpadła jakaś kobieta z teczką pod
pachą i spiesznie rzuciła:
- Porucznik Ash? Dobrze. Podpisz tu... i tu... i tu...
Nie, nie czytaj tego, nie mamy czasu. To rozkazy. Tutaj
również. Tak. Dziękuję. W porządku. Zaraz ktoś przyjdzie.
Powodzenia! - i zniknęła.
Lucilla tępo spojrzała na zamknięte drzwi. Co tu się
dzieje? Do pracy przy komputerach nie były potrzebne
zaświadczenie lekarskie. A ostatni formularz nosił nagłówek
"orzeczenie chirurgiczne".
Do pokoju wetknął głowę łysy lekarz, znad jego ramienia
zaglądał policjant.
- Ash? Wchodzić - wepchnął ją w fotel na kółkach. - No,
to jedziemy. Podnieś rękę. Tak! - i zanim zdążyła
zaprotestować zrobił jej jakiś zastrzyk.
Co-do-diabła-tu-się-dzieje?
Zapadła w sen. W ciężki sen z ruchem, brzęczeniem,
szelestami i szmerami w tle. Jasne światło nad głową... a
potem głębia nieświadomości.
Lucilla wypłynęła z otchłani wewnętrznego oceanu. Unosząc
się na powierzchni spróbowała otworzyć oczy. Miała wrażenie,
że powieki się zacięły.
- Och - jęknęła. Jej język i usta były zbyt suche i
zdrętwiałe, by cokolwiek wymówić.
Poczuła dotyk czyjejś dłoni.
- ...przechodziłem. Minęło już dość czasu?
- Trzy dni. Ani śladu krwawienia. Zdaje się, że leki
utrzymują wszystko w normie. Teraz chyba już można ją
obudzić. Mam nadzieję, że starczy jej odwagi.
Umysł Lucilli był już w pełni przebudzony, chociaż ciało
jeszcze odrętwiałe. Usiłowała odzyskać przytomność, próbując
wsłuchać się w samą siebie. Coś jej zrobili... coś dziwnego.
Coś strasznego.
W końcu otworzyła oczy. Spojrzała w górę na zamglony
owal, który zamienił się w okrągłą różową fizjonomię
wieńczącą pulchnego, niskiego człowieka w bieli.
- Co, na Boga, tu się dzieje? - spróbowała krzyknąć, ale
słowa, które zdołała wypowiedzieć, były tylko szeptem.
Mężczyzna nerwowo się uśmiechnął.
- Zaraz przyjdzie doktor Evenrade. On wszystko pani
wyjaśni... O, już jest. Doktorze, pacjentka się obudziła. I,
oczywiście, jest ciekawa, co się stało.
Różową twarz zastąpiła ziemista i chuda. Wystający
podbródek otaczały znajome zmarszczki. Lucilla zmrużyła oczy
i wyrecytowała:
- Grant Catherwood Evenrade, pułkownik Sił Powietrznych
Stanów Zjednoczonych. Odkomenderowany do Szpitalnego Zakładu
Najwyższego Stopnia Utajnienia. Żona Evelyn Underhill
Evenrade, alkoholiczka, stwarza zagrożenie bezpieczeństwa.
Czworo dzieci - trzech synów, jedna córka.
Głowa gwałtownie podskoczyła. Peryferyjne widzenie
Lucilli zdawało się wracać, nie miała już kłopotów z
ostrością wzroku.
- Pamiętam wszystko, co wprowadziłam do komputera,
doktorze. Pułkowniku. Niewiele osób to robi, czy nawet
potrafi. Czasami myślę, że sama jestem częścią komputera.
Spojrzał zaszokowany, jakby ośmieliło się do niego
przemówić któreś ze zwierząt laboratoryjnych.
- Chcę wiedzieć, co mi bez mojej zgody zrobiliście.
- Mamy formularze, na których wyraziła pani zgodę. Może
nie wszystko zostało załatwione całkowicie legalnie, ale
sytuacja nagliła...
Lucilla spróbowała usiąść. Pułkownik podskoczył, żeby
pomóc jej ponownie się położyć, podtrzymując jej plecy.
- Żadnych wysiłków i stresów przez co najmniej tydzień.
Mogłaby pani poronić... - urwał nagle.
- Mogłabym... poronić? Przecież nie jestem w ciąży!
Jedyne dziecko z mojego małżeństwa zmarło w wieku 4 miesięcy
na zapalenie opon mózgowych. Tak samo mój mąż. Nie mam
żadnego romansu. Nie mogę być w ciąży!
Wyglądał nieswojo.
- Właściwie... Zaimplantowaliśmy pani embriona. Była pani
fizycznie jedyną odpowiednią osobą, jaką mieliśmy pod ręką.
Przed zabiegiem wszechstronnie panią przetestowaliśmy, na
reakcje uczuleniowe, zgodność chemiczną, wszystko. Nie było
żadnych większych przeciwwskazań, że płód się nie przyjmie.
Umarłby bez matki zastępczej.
Nie patrzył na nią, wbijał wzrok w okno.
- Nie mogliśmy użyć osoby cywilnej. Musiał to być ktoś na
służbie, kto nie zadawałby niepotrzebnych pytań.
Wzbierała w niej wściekłość.
- Co mi zaimplantowaliście? - czuła, jak narasta w niej
straszne podejrzenie.
Z trudnością się podniosła.
- Był wypadek. Statek obcych prawdopodobnie wpadł w
tornado. Namierzył ich radar meteorologiczny i natychmiast
wysłano ratunek. Było dwóch członków załogi. Jeden nie żył,
drugi umierał. Nie był... nie był człowiekiem. Rozumie pani?
Lucilla skinęła głową zachowując zimną krew.
- Samica była w ciąży. Ocaliliśmy embriona. Dlatego
potrzebowaliśmy panią.
- Włożyliście jakiegoś nieludzkiego potwora do mojej
macicy? - żołądek podszedł jej do gardła.
- Humanoida - powiedział. - Podobnego pod wieloma
względami. Kompatybilnego. Całkowicie kompatybilnego. Pani
jako żołnierz dobrze wie, jaką to nam daje szansę. Możemy
się wszystkiego o nich dowiedzieć. Nie ma lepszego sposobu
na stwierdzenie, czym są i co potrafią. To przełom w nauce,
który daje nam nieprawdopodobną przewagę militarną.
Wpatrywała się w jego twarz. Naprawdę wierzył, że może z
równą łatwością przeznaczyć jej ciało na inkubator dla
jakiegoś pozaziemskiego horroru, jak rozkazać strażnikowi
stać na baczność albo przekazać wiadomość. Narastała w niej
furia, ale potrafiła doskonale kontrolować swoje uczucia.
Nie okazała ani odrobiny gniewu. Na to przyjdzie czas
później.
Okazało się, że czasu ma całe mnóstwo. Płód rozwijał się
o wiele wolniej niż ludzkie dziecko. W odległej placówce
wywiadu, gdzie ją przeniesiono, męczyła się miesiąc po
miesiącu.
Nie było tu nic, co mogłoby ją rozerwać. Umieścili ją na
farmie okolonej wieloma milami jałowej ziemi, na stoku
wzgórza gdzieś we wschodnim Colorado. Kiedy tu leciała,
zapamiętywała rozkład gór i dolin z nadzieją wykorzystania
tych informacji, gdy tylko nadarzy się sposobność ucieczki.
Okazja jednak nie nadchodziła.
Na tym stoku nigdy nie było prawdziwej farmy, co do tego
nie miała żadnych wątpliwości. Góry były za daleko, by dojść
do nich na piechotę w jej obecnym stanie, chociaż dorastała
w otoczeniu bardzo podobnym do tej części Colorado. Nie było
żadnej drogi prowadzącej stąd na zewnątrz.
Helikopter, jedyny łącznik ze światem, przywiózł ją tutaj
razem z pielęgniarką. Podczas podróży ciągle myślała o tym,
że mąż nauczył ją pilotować helikopter, ale śmigłowiec
odleciał, gdy tylko pozbył się swojego ładunku.
Dwóch mężczyzn podających się za kucharza i gospodarza
było naturalnie obstawą. Nawet w towarzystwie tej trójki
czuła się samotna. Wyglądali, jakby się bali, w jej
obecności stawali się nerwowi. Zapewne powiedziano im, że
jest szpiegiem albo mordercą. W normalnej sytuacji
spacyfikowałaby nocnych strażników posługując się karate,
którego armia oczywiście nauczyła ją, i uciekłaby w góry.
Ale mdłości i opuchlizny męczyły ją i zdawała sobie sprawę,
że nie jest w formie do takiego stresu. Leki, które
uniemożliwiały jej organizmowi odrzucenie płodu, rozchwiały
cały system do tego stopnia, że nie była w stanie nawet
przejść się wokół piaszczystego podwórka bez zatrzymywania
się, by zwymiotować.
Książki po jakimś czasie się oczytały, a telewizja była
zbyt nierzeczywista, by pomóc. Towarzystwa dotrzymywały jej
jedynie sny. Były wyraziste, o wiele bardziej fascynujące
niż wszystko, co mogła sobie przypomnieć. Z tego powodu
chodziła spać coraz wcześniej, kojąc swoją rosnącą
niezdarność, chorobę i ciężar.
Żyła tymi snami, chociaż po przebudzeniu rzadko pamiętała
cokolwiek prócz poczucia ciepła i lekkości. I, oczywiście,
dziwnego języka, który czasami wyłaniał się ze snów i
intrygował ją jeszcze długo po przebudzeniu. Miała wrażenie,
że język był prawdziwy, chociaż całkowicie obcy.
Minęło dziewięć miesięcy. Dziesięć. Była wprost
niewiarygodnie znużona. Zaczęła mieć kłopoty z nerkami, a
wycieńczenie stało się stanem normalnym.
To właśnie dzięki nerkom odkryła kolejny spisek, o wiele
groźniejszy niż operacja. Pewnego dnia zastała w swojej
łazience wannę lepiącą się od osiadłego brudu. Podreptała na
dół przez hol do drugiej łazienki. Przy drzwiach siostry
Kelley zatrzymał ją dźwięk przytłumionych głosów.
- ...trwa zbyt długo. Nikt nie nosi dziecka przez
cholerny rok! I nie wydaje się, żeby była niebezpieczna. Nie
podoba mi się to, Ferguson! - to był głos Garnera.
- Takie są rozkazy, kapralu. Nie obawiaj się... rób, co
ci kazali - to był Ferguson, kucharz.
- Te rozkazy mnie niepokoją - to była Kelley. Była
zmartwiona. - Czemu mamy... to... zrobić... jeśli poroni?
Nigdy w życiu nie skrzywdziłam pacjenta. Rozkazy, nawet od
samego Pana Boga, mnie nie rozgrzeszą!
Zaskrzypiał fotel. Lucilla z walącym sercem wycofała się
do swojej brudnej łazienki. Jeśli coś się nie powiedzie,
mają ją zabić, żeby nie zdradziła. A co się stanie, kiedy
dziecko się urodzi? Miała ponure przeczucie, że gdy urodzi
tutaj, na farmie, pielęgniarka i strażnicy zostaną
zlikwidowani, żeby uchronić tajemnicę.
Położyła się do łóżka i skuliła na boku. Zdwała sobie
sprawę, że obstawa miała na sumieniu setki grzechów. Zbyt
wiele danych wprowadzała do komputera, by się łudzić.
Oczywiście, że ją zabiją, obojętnie, czy urodzi, czy poroni.
W szpitalu nietrudno o śmierć.
Jedna rzecz podtrzymywała ją na duchu. Wyrosła w
otoczeniu bardzo przypominającym okolice tego domu. Miała
wrodzony talent do walki. Dzięki temu może jakoś z tego
wybrnie. Jeśli tylko dopisze jej choć odrobina szczęścia.
W czerwcowy poranek, pod koniec dwunastego miesiąca,
Lucilla obudziła się z wrażeniem, że ktoś ją woła.
Niedługo potem dopadły ją bóle.
Wstała i wsłuchała się w cichy dom. Potem zeszła do
kuchni. Wzięła ostry nóż i kłębek sznurka, zabrała też
krakersy i ser. Zrobiłaby to już dawniej, ale codziennie
przeszukiwali jej pokój.
Gdy ponownie znalazła się na górze, przepakowała walizkę,
wyrzucając przybory toaletowe i koszule nocne, by zmieściły
się spodnie i bluzka, które miała na sobie, gdy przyjechała.
Dorzuciła też buty do wspinaczki, w których ćwiczyła.
Wszystko przykryła elegancką suknią - prezentem od Evenrada.
W końcu z nożem ukrytym pod szeroką jak namiot sukienką
zastukała w drzwi siostry Kelley.
- Myślę, że już się zaczęło. Wezwij śmigłowiec.
Za drzwiami zaplaskały stopy. Wyjrzała potargana Kelley.
- Jesteś pewna? - krzyknęła.
- Mam bóle już co piętnaście minut. To nie jest moje pierwsze
dziecko. Zanim helikopter doleci tutaj i z powrotem do
Denver, może być po wszystkim.
Helikopter przyleciał po pół godzinie. Zamiast wielkiej
maszyny, jaka ich przywiozła, przybył szybki, dwuosobowy
śmigłowiec, pilotowany przez łysego dzieciaka. Chociaż
chłopak nosił mundur i broń, nie był tak odpychający, jak
mógłby być.
Nie zniosłaby chyba jakiegoś starego tępego oficera.
Pilot miał trudności z udźwignięciem jej walizki. Kiedy ją
jakoś wpakował, z niepokojem spojrzał na brzuch Lucilli.
- Jest pani pewna, że zdążymy, zanim się urodzi? -
zapytał wyraźnie zdenerwowany. - Nie możemy zabrać
pielęgniarki do pomocy. Rozkazy, które dostałem, mówiły
tylko o pani i o mnie.
- To nie jest mój pierwszy poród. Wiem, co się dzieje.
Ale lepiej od razu ruszajmy - odwróciła się i pomachała
Kelley i dwóm mężczyznom. Stali nieruchomo.
Podczas podróży w tę stronę między dwoma potężnymi górami
zauważyła długi grzbiet górski - miejsce wprost stworzone do
ucieczki, jeśli będzie do niej zdolna. Z jednej strony po
stoku spływała rzeka. Dalej była pokaźna łacha drzew
iglastych, ciągnąca się po nierównym terenie na zachód.
Dobra okolica na kryjówki. Jeśli trafi tam na dół, na pewno
jej się uda.
Kiedy śmigłowiec przelatywał nad grzbietem, obróciła się
w fotelu luzując pasy. Ze względu na jej stan i tak były
zapięte bardzo luźno i miała pole do manewru. Pilot nie miał
szans się zorientować, skąd otrzymał cios w potylicę.
Uspokoiła maszynę, błogosławiąc Marka. W podzięce za
naukę latania helikopterem nauczyła go obsługi komputera.
Chwycił ją atak bólu, ale nie poddała się. Była zajęta
wybieraniem miejsca na lądowisko i sprowadzaniem maszyny na
dół w burzy piaskowej. Kiedy wylądowała, upewniła się, że
pilot ciągle jest nieprzytomny. Nie potrafiłaby go zabić,
gdyby na nią patrzył.
I tak nie było łatwo. W końcu wyciągnęła swoją walizkę z
przegródki za siedzeniami i położyła w bezpieczne miejsce.
Długi, solidny knot ze skradzionego sznurka powędrował do
baku z paliwem. Zapaliła koniec lontu i ukryła się za
walizką pod osłoną obrośniętego krzewami osypiska skalnego.
Śmigłowiec wyleciał w powietrze z głośnym bum, po którym w
niebo strzelił słup ognia. Osypał ją deszcz odłamków. Przez
chwilę miała wyrzuty sumienia, dopóki sobie nie uzmysłowiła,
że pilot bez wątpienia otrzymał rozkaz, żeby ją zabić, gdyby
dziecko urodziło się w drodze do szpitala.
Później była już zbyt zajęta, żeby czuć winę. Rozpoczął
się poród. Była niezmiernie szczęśliwa, że przed urodzeniem
ich syna ona i Mark przeszli szkołę rodzenia. Wiedziała, co
robić i zrobiła to bez większych trudności. Poszło jak z
płatka.
Wiele ją kosztowało spojrzenie na wilgotnego,
zakrwawionego noworodka. Mógł okazać się potworem, którego
trzeba by udusić, a to byłoby zdecydowanie za dużo na jeden
dzień. Ale miał kształt ludzkiego dziecka i to pomogło.
Wytarła go do sucha używając ręcznika z walizki i natarła
kremem do rąk. Skóra była gładka, o mahoniowym odcieniu, a
dłonie miały po trzy palce z przeciwstawnym kciukiem. Stopy
mocne, bez palców, bardzo giętkie, o wysokim podbiciu. Poza
tym było to ciało normalnego noworodka płci męskiej.
Poza głową. Z małej czaszki sterczały spiczaste
czarne wąsy. Głowa była wysoko sklepiona, broda mała i ostro
zakończona. Nos nie dzielił policzków na dwie części,
tworzył tylko wąską szczelinę między brwiami a kośćmi
policzkowymi, a nozdrza wybrzuszały się nad okrągłymi,
podobnymi do ssawek ustami.
Choć dość dziwny, nie był odpychający. Po prostu inny.
Jego oczy otworzyły się i studiowały ją, skoncentrowane i
świadome w sposób, jaki wydawał się niemożliwy u tak młodego
osobnika. Oczy bez tęczówek, gałka oczna o maleńkiej źrenicy
miała odcień wypolerowanego ołowiu.
Lucilla nagle poczuła silne wspomnienie swoich snów...
był w nich zielony ocean, olbrzymie połacie pustyni, małe
żółte słońce i kilka księżyców. Czyżby śniła odziedziczone
wspomnienia ojczystego domu rosnącego w niej dziecka? Czy
porozumiewało się z nią przez te długie miesiące,
wiedząc, że urodzi się z obcego łona, z kogoś obcego dla
swojego gatunku?
Co za nonsens! Nie miał jeszcze nawet trzydziestu minut.
Popuściła wodze fantazji, ale teraz musi uciekać, nawet
jeśli jej organizm gwałtownie przeciw temu protestował.
Wzmocniła się najlepiej jak mogła zapasami wyniesionymi z
domu. Tego dnia nie zdążyli jej podać środków
uspokajających, więc czuła się rześka i przytomna. Ciało
wprawdzie było obolałe i zmęczone, ale wydawało jej się, że
podoła.
Ukryła walizkę za kaskadą luźnych skał, wzięła dziecko i
ruszyła w stronę stoku, po którym płynęła rzeka. Miała
nadzieję, że jeśli ktoś pojawi się w poszukiwaniu śmigłowca,
pomyśli, że zginęła w wypadku. Krzywiąc się z bólu zatarła
ślady porodu.
Znajomy ciężar na ręku i ciepło noworodka przypominał jej
własnego małego Marka. Tak krótkie życie, a pozostawiło po sobie
tak wielką pustkę! Ta maleńka istota była nowa i nietknięta,
podobnie jak jej własna. Zasłużył na szansę istnienia,
czymkolwiek miałby być. Nie odda go tym ludziom, których
ambicje przewyższały człowieczeństwo.
- Uda nam się, Mark - powiedziała, unosząc dziecko na
ramieniu i mocniej przyciskając do siebie. Zastanawiała się,
czy ludzki pokarm będzie się nadawał... to byłby prawdziwy
problem. Między dwoma gatunkami mogły istnieć zdecydowane
różnice w żywieniu.
Wszystko ją bolało, stopy ciążyły jak ołów, kiedy
przekraczała grań i spoglądała na dolinę, którą płynęła
rzeka. W dół prowadziła wydeptana przez jelenie dróżka. Szła
nią, dopóki zasłaniały ją skały. Potem położyła się i
spojrzała w dół.
Czekał tam statek osiadły na płaszczyźnie na brzegu
rzeki. Nie był podobny do niczego, co kiedykolwiek widziała,
stał na trzech wiotkich nogach dźwigając pajęczy korpus. Z
widocznej strony wpatrywał się w nią iluminator.
W cieniu statku stał smukły Obcy o ludzkiej sylwetce,
średniego wzrostu. Podniosła się i zeszła do niego. Dziecko
wierciło się w jej objęciach, jakby wiedziało, co się
dzieje. Kiedy istota wyszła z cienia, Lucilla przez długą
chwilę się jej przypatrywała. Ciemnobrązowa cera, sterczące
włosy - to był na pewno ten sam gatunek, co dziecko.
- Możesz polecieć z nami - powiedział.
Nie mówił po angielsku, ale go rozumiała. To był ten sam
język, który słyszała w swoich snach.
- Nauczył mnie z łona? - spytała. Ku swemu zdumieniu
użyła tego samego języka.
- Nie on. My. Gdzie jest jeden z nas, są wszyscy.
Jesteśmy jednością, nie tak jak wy, ludzie, odseparowani od
siebie, bojący się siebie nawzajem. Poczuliśmy, że cząstka
nas umarła i poczuliśmy też, że on żyje dalej. Czekaliśmy,
żeby go zobaczyć i poprzez niego poczuliśmy ciebie. Chociaż
przedstawiciele twojego gatunku noszą w sobie gniew, ty
potrafisz również kochać. Teraz go zabierzemy, bo jest nami.
A my jesteśmy nim. Dziękujemy, że go dla nas ocaliłaś.
Uścisnęła noworodka, czując, jak się do niej tuli. Czuła
przy sobie jego wilgoć i ciepło. Po raz ostatni. Przeniosła
jego ciężar w inne ręce.
- Dziękuję, że mi go pożyczyliście. Pozwolił mi
przypomnieć sobie czasy, kiedy nie zawsze czułam gniew -
spojrzała w wielkie stalowe oczy. - Nie kontaktujcie się tu
z nikim. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jesteśmy
nikczemni. Większość z nas jest bezmyślna, a pomimo to
często jest gruboskórna, głupia, nieczuła. Nie można nam
ufać. Jeśli coś takiego zrobili mnie, jednej ze swojego
gatunku, możecie sobie wyobrazić, co mogą zrobić komuś tak
innemu jak wy.
Oczy patrzyły chyba ze smutkiem.
- Wiemy. Nie podchodzimy. Tylko obserwujemy. Jest wiele
światów podobnych do tego i w ciągu wieków odkryliśmy inne
systemy. Prowadzimy badania i powracamy do naszych światów,
żeby pokazać naszemu gatunkowi cuda i niebezpieczeństwa.
Poczuła przypływ radości.
- Straszycie złym przykładem? - zapytała po angielsku.
Nie zrozumiał.
Dotknęła rączki dziecka.
- Zatroszczcie się o niego. Nie mogę iść z wami, bo nie
jestem aż tak wściekła na mój gatunek - pomyślała o
wszystkich tych tajemnicach w jej pamięci, o danych, które
przez jej palce przechodziły do komputerów. Może są godni
zaufania, ale nie ryzykowałaby dla nich zdrady swojego
gatunku.
Szpiczasta głowa skinęła.
- Nadlatuje statek. Muszę iść.
- Ukryję się - powiedziała Lucilla. Wiedziała, że uda jej
się przeżyć całkiem długo, ze swoim zdrowiem wychowanej w
górach dziewczyny i zawartością walizki. Kiedy ponownie
poczuje się silna, może powróci do swoich.
Gdy istoty wchodziły na pokład, rozległ się delikatny
dźwięk. Statek nagle rozświetlił się, jakby zbierał energię,
i wystrzelił w górę z wąwozu, niknął z pola widzenia.
Usłyszała z oddali warkot śmigłowca i ukryła się pod nawisem
skalnym. Czyżby generał przyjechał obejrzeć koniec swoich
marzeń?
Usiadła na skale, rozluźniając obolałe ciało. Niech sobie
popatrzą. Niech opowiadają kłamstwa o niej reszcie ludzi. Za
jakiś czas ona sama powie prawdę tym wszystkim, którym nie
jest obojętne, że żyje.
Kiedy wyleczy swoje ciało i duszę, wróci rozliczyć się z
tymi, którzy wykorzystali ją dla własnych celów. Wiedziała,
jak się za to zabrać i do kogo się zwrócić o pomoc.
Uśmiechnęła się z zawziętością, kiedy usłyszała
śmigłowiec lądujący obok rozbitego helikoptera. Jeśli
generał czuje się teraz nieszczęśliwy, to nic w porównaniu z
tym, co miało nastąpić. Kiedy nadejdzie czas, rozliczy się z
nim, tak samo jak z pułkownikiem Evenradem.
Teraz będzie odpoczywać i słuchać. Teraz będzie zbierać
siły i... czekać.
Przełożyła Joanna Czaplińska
ARDATH MAYHAR
Rocznik 1930. Autorka westernów, powieści historycznych i
poezji. W SF debiutowała opowiadaniem "The Cat with Sopphire
Eyes" (1973) i powieścią "How the Gods Wove in Kyrannon"
(1973).
Jej pisarstwo ma w sobie dużą intensywność, w krótkich
formach potrafi zawrzeć tyle treści, ile innym autorom
wystarcza na całą powieść.
Czytelnicy "NF" znają ją już z opowiadań "Kameleon" ("NF"
12/92) oraz "Mały palec lewej ręki" ("NF" 3/94).
D.M.