Simmons Dan Pod prąd Styksu


Autor: Dan Simmons

Tytul: Pod prąd Styksu

Z "NF" 7/94

(The River Styx Runs Upstream)

To co kochasz pozostanie reszta jest prochem

To co kochasz najbardziej nie będzie ci odebrane

To co kochasz najbardziej jest twoim dziedzictwem prawdziwym...

Ezra Pound

Canto LXXXI

Bardzo kochałem mamę. Po pogrzebie, po opuszczeniu trumny

do grobu, cała rodzina pojechała do domu i czekała na jej

powrót.

Miałem wtedy dopiero osiem lat i niewiele sobie

przypominam z całej ceremonii. Pamiętam o wiele za ciasny

kołnierzyk koszuli z zeszłego roku i krawat niby pętlę na

szyi. Pamiętam, że czerwcowy dzień był zbyt piękny na to

smutne zgromadzenie. Pamiętam wujka Willa, który pił od

samego rana, i butelkę Jacka Danielsa, którą wyjął w drodze

do domu. Pamiętam twarz ojca.

Popołudnie ciągnęło się długo. W rodzinnym zebraniu nie

odgrywałem żadnej roli i dorośli nie zwracali na mnie uwagi.

Kręciłem się po pokoju ze szklanką ciepłej oranżady, aż

wreszcie zdołałem wymknąć się na podwórze. Nawet dobrze

znany teren zabaw i odosobnienia został obrócony w ruinę

przez widok bladych, tłustych twarzy spoglądających z okien

sąsiada. Liczyli, że coś zobaczą. Miałem ochotę krzyczeć na

nich i rzucać kamieniami. Zamiast tego usiadłem na starej

oponie traktora, która służyła za piaskownicę. Bardzo powoli

wylałem oranżadę na piasek i obserwowałem, jak rozszerza się

czerwona plama, tworząc niewielkie zagłębienie.

Teraz właśnie ją odkopują.

Podbiegłem do huśtawki i zacząłem wściekle odpychać się

nogami od nagiej ziemi. Zardzewiała konstrukcja skrzypiała,

a jeden wspornik wyrwał się z gruntu.

Nie, głuptasie. To już zrobili. Teraz podłączają ją do

wielkich maszyn. Ciekawe, czy z powrotem wpompują do niej

krew.

Myślałem o wiszących butelkach. Wspomniałem tłuste,

czerwone kleszcze, które latem przyczepiały się do skóry

naszego psa. Rozzłoszczony, huśtałem się coraz wyżej i

odpychałem od ziemi nawet wtedy, gdy wyżej już się nie dało.

Czy najpierw poruszy palcami? A może na początku otworzy

oczy jak sowa, kiedy się budzi?

Dotarłem do najwyższego punktu łuku i skoczyłem. Przez

sekundę pozbawiony ciężaru zawisłem nad ziemią nieważki jak

Superman, jak duch ulatujący z ciała. Później pochwyciła

mnie grawitacja i wylądowałem ciężko na rękach i kolanach.

Podrapałem dłonie, a na kolanie miałem plamę od trawy. Mama

by się gniewała.

Teraz prowadzą ją dookoła. Może ją ubierają, jak te

manekiny na wystawie sklepu pana Feldmana.

Na podwórze wyszedł mój brat, Simon. Chociaż był tylko o

dwa lata starszy, tamtego dnia wydawał mi się dorosły. I

stary. Jasne włosy, podcinane tak samo niedawno jak moje, w

nieporządnych kosmykach opadały na blade czoło. W oczach

miał zmęczenie. Simon prawie nigdy na mnie nie wrzeszczał.

Ale tamtego dnia wrzasnął.

- Chodź do domu. Już prawie pora.

Wróciłem za nim tylnymi drzwiami. Większość krewnych już

wyszła, ale z salonu słyszeliśmy wujka Willa. Krzyczał.

Przystanęliśmy w korytarzu, żeby posłuchać.

- Na miłość boską, Les, masz jeszcze czas. Nie wolno

ci tego zrobić.

- To już zostało zrobione.

- Pomyśl o... Jezu Chryste... o dzieciach.

Słyszeliśmy bełkotliwe głosy i wiedzieliśmy, że wuj

Will pił jeszcze więcej. Simon przyłożył palec do warg.

Panowała cisza.

- Les, weź pod uwagę stronę finansową. Jak to... ile...

to dwadzieścia pięć procent wszystkiego, co masz. Na ile

lat, Les? Pomyśl o chłopcach. Jak to wpłynie...

- To się stało, Will.

Nigdy nie słyszeliśmy, by ojciec mówił takim tonem. Nie

był przekonujący, jak wtedy, kiedy z wujkiem Willem

dyskutowali o polityce. Nie był smutny, jak wtedy, kiedy

rozmawiał ze mną i Simonem, gdy pierwszy raz przywiózł mamę

ze szpitala. Był... ostateczny.

Rozmowa się skończyła. Wujek Will zaczął krzyczeć. Nawet

cisza była gniewna. Poszliśmy do kuchni, żeby wziąć sobie

colę. Kiedy wróciliśmy na korytarz, wujek Will niemal nas

przewrócił pędząc do drzwi. Zatrzasnął je za sobą. Nigdy

więcej nie przekroczył progu naszego domu.

Przywieźli mamę zaraz po zmroku. Simon i ja wyglądaliśmy

przez szybę przy drzwiach i czuliśmy, że sąsiedzi też

patrzą. W domu została tylko ciocia Helen i kilkoro

najbliższych krewnych. Widziałem, że tato był zdziwiony,

kiedy zobaczył samochód. Nie wiem, czego się spodziewał -

może długiego karawanu, jak ten, który rano zabrał mamę na

cmentarz.

Przyjechali żółtą toyotą. Oprócz mamy w samochodzie było

czterech mężczyzn. Zamiast ciemnych garniturów, podobnych do

tego, jaki nosił tato, mieli jasne, kolorowe koszule z

krótkimi rękawami. Jeden z mężczyzn wysiadł i podał mamie

dłoń.

Chciałem wybiec jej na spotkanie, ale Simon chwycił mnie

za rękę. Staliśmy pod ścianą w korytarzu, a tato i inni

dorośli otworzyli drzwi.

Przeszli chodnikiem w blasku ogrodowej lampy gazowej.

Mama szła między dwoma mężczyznami, ale nie podtrzymywali

jej, tylko kierowali nią delikatnie. Miała na sobie

jasnoniebieską sukienkę, którą kupiła u Scotta tuż przed

chorobą. Myślałem, że będzie woskowoblada - jak wtedy, gdy

zajrzałem przez szparę w drzwiach sypialni, zanim ludzie z

przedsiębiorstwa pogrzebowego przyjechali zabrać jej ciało -

ale cerę miała zdrową i rumianą, jak od słońca.

Kiedy stanęli w progu, zauważyłem, że jest mocno

umalowana. Mama nigdy się nie malowała. Dwaj mężczyźni też

mieli uróżowane policzki. I wszyscy troje tak samo się

uśmiechali.

Gdy weszli, wszyscy chyba cofnęli się o krok - oprócz

taty. Chwycił mamę za ramiona, przyglądał jej się długo,

potem ucałował w policzek. Nie sądzę, by ona też go

pocałowała, a jej uśmiech wcale się nie zmienił. Łzy

spływały ojcu po twarzy. Byłem zakłopotany.

Rezurekcjoniści coś mówili, a tato i ciocia Helen kiwali

głowami. Mama po prostu stała z tym samym lekkim uśmiechem,

i patrzyła uprzejmie na mężczyznę w żółtej koszuli, który

mówił, żartował i klepał tatę po ramieniu. Potem przyszła

nasza kolej, żeby się przywitać. Ciocia Helen wypchnęła do

przodu Simona, a ja wciąż trzymałem go za rękę. Pocałował

mamę w policzek i szybko stanął obok taty. Ja objąłem ją za

szyję i pocałowałem w usta. Naprawdę za nią tęskniłem.

Jej skóra nie była zimna. Była inna.

Patrzyła prosto na mnie. Baxter, nasz owczarek alzacki,

zaczął piszczeć i drapać w tylne drzwi.

Tato zabrał Rezurekcjonistów do gabinetu. W korytarzu

słyszeliśmy urywki zdań.

- ...proszę myśleć o tym jak o ataku...

- Jak długo będzie...

- Rozumie pan chyba, że ze względu na miesięczne koszty

opieki niezbędne jest pobieranie odpowiedniego procentu...

Nasze ciotki stały wokół mamy. Były zakłopotane, póki nie

uświadomiły sobie, że mama nie mówi. Ciocia Helen wyciągnęła

dłoń do jej policzka, a mama uśmiechała się i uśmiechała.

Po chwili wrócił tato. Głośno i wesoło tłumaczył, jak

bardzo jest to podobne do lekkiego wylewu - pamiętamy wujka

Richarda? Poza tym co chwilę kogoś całował i bez przerwy

dziękował wszystkim.

Rezurekcjoniści odjechali ze swymi uśmiechami i podpisami

na dokumentach. Krewni zaczęli wychodzić niedługo potem.

Tato odprowadzał ich do furtki, uśmiechał się i ściskał

dłonie.

- Wyobraźcie sobie, że była ciężko chora i wyzdrowiała

- powtarzał. - Myślcie, że wróciła do domu ze szpitala.

Ciocia Helen wyszła ostatnia. Bardzo długo siedziała

przy mamie, mówiła do niej cicho i patrzyła w twarz szukając

reakcji. Po pewnym czasie zaczęła płakać.

- Wyobraź sobie, że wyzdrowiała z ciężkiej choroby -

powiedział tato, odprowadzając ją do samochodu. - Myśl,

że wróciła do domu ze szpitala.

Ciocia Helen kiwnęła głową. Odjeżdżając płakała ciągle.

Chyba pojmowała to, co wiedzieliśmy ja i Simon: mama nie

wróciła do domu ze szpitala. Wróciła z grobu.

Noc trwała długo. Kilka razy zdawało mi się, że słyszę

ciche człapanie maminych kapci na podłodze korytarza.

Wstrzymywałem oddech czekając, aż otworzą się drzwi. Ale

nie. Promień księżyca padał na moje nogi i oświetlał kawałek

tapety przy szafie. Kwiecisty deseń przypominał pysk

jakiegoś wielkiego, smutnego zwierzęcia. Tuż przed świtem

Simon wychylił się z łóżka i szepnął "Śpij, głuptasie". I

tak zrobiłem.

Przez pierwszy tydzień tato spał z mamą w tym samym

pokoju, w którym zawsze sypiali. Rano miał zapadniętą twarz

i pokrzykiwał na nas, kiedy jedliśmy owsiankę. Potem przeniósł

się do gabinetu i spał na kanapie.

Lato było upalne. Nikt nie chciał się z nami bawić,

więc Simon i ja bawiliśmy się razem. Tato tylko rano miał

wykłady na uniwersytecie. Mama chodziła po domu i często

podlewała kwiaty. Raz z Simonem widzieliśmy, jak podlewa

kwiatek, który wysechł i został wyrzucony, kiedy w kwietniu

poszła do szpitala. Woda spływała po szafce na podłogę,

a mama nic nie zauważyła.

Kiedy mama wychodziła na dwór, pociągał ją leśny rezerwat

na naszym domem. Może to z powodu ciemności. Simon i ja

lubiliśmy bawić się wieczorami na samym skraju lasu.

Łapaliśmy do słojów świetliki albo z koców budowaliśmy

namioty. Kiedy mama zaczęła tam chodzić, Simon spędzał

wieczory w domu albo na trawniku od frontu. Ja zostałem, bo

mama czasem błądziła, a wtedy brałem ją za ramię i

prowadziłem z powrotem.

Mama wkładała to, co tato kazał jej włożyć. Czasem

spieszył się na zajęcia i mówił "Załóż czerwoną sukienkę", a

mama spędzała upalny lipcowy dzień ubrana w grubą wełnę. Nie

pociła się. Czasami, kiedy jej nie powiedział, żeby zeszła

na dół, do jego powrotu zostawała w sypialni. W takie dni

próbowałem namówić Simona, żeby poszedł na górę i popatrzył

na nią razem ze mną. Ale on tylko się gapił i kręcił głową.

Tato pił coraz więcej, jak wujek Will, i krzyczał na nas bez

żadnego powodu. Zawsze płakałem, kiedy tato krzyczał; ale

Simon nie płakał już nigdy.

Mama nie mrugała. Z początku tego nie zauważyłem, ale

potem czułem się nieprzyjemnie, kiedy widziałem, że nigdy

nie mruga.

Ani Simon, ani ja nie mogliśmy zasnąć wieczorami. Kiedyś

mama przychodziła nas okryć i opowiadała długie historie

o czarodzieju imieniem Yandy, który zabierał naszego psa

Baxtera - kiedy się z nim nie bawimy - na wspaniałe, pełne

przygód wyprawy. Tato nie wymyślał bajek, ale czytał nam

wielką księgę, którą nazywał Cantami Pounda. Nie rozumiałem

większości tego co czyta, ale słowa wydawały się dobre.

Uwielbiałem brzmienie tych, które, jak twierdził, pochodziły

z greki. Teraz po kąpieli nikt do nas nie przychodził.

Przez kilka nocy próbowałem opowiadać historie Simonowi.

Były do niczego i poprosił mnie, żebym przestał.

W święto Czwartego Lipca Tommy Wiedermeyer, który w

zeszłym roku chodził ze mną do jednej klasy, utonął w

niedawno otwartym basenie.

Tej nocy siedzieliśmy wszyscy na dworze i patrzyliśmy na

sztuczne ognie nad oddalonym o kilometr parkiem. Rezerwat

leśny zasłaniał fajerwerki płonące na ziemi, ale race były

wyraźnie widoczne. Najpierw widziało się eksplozję kolorów,

a potem - zdawało się, że cztery, może nawet pięć sekund

później - docierał dźwięk. Odwróciłem się, żeby powiedzieć

coś do cioci Helen, i zobaczyłem, że mama wygląda przez okno

na piętrze. Twarz miała bladą na tle ciemnego pokoju, a

kolory ściekały po niej jak barwne płyny.

Wkrótce po Czwartym Lipca znalazłem martwą wiewiórkę.

Bawiliśmy się z Simonem w lesie w Indian i kawalerzystów.

Na zmianę napadaliśmy na siebie, strzelaliśmy i umieraliśmy

w trawie, póki nie trzeba było zaczynać od początku. Ale nie

mogłem go znaleźć. Znalazłem za to polanę.

Była dobrze schowana, otoczona krzakami gęstymi jak

nasz żywopłot. Przeczołgałem się pod gałęziami i stałem

jeszcze na czworakach, kiedy zobaczyłem wiewiórkę. Była

duża, ruda i już dość dawno martwa. Miała wygiętą do tyłu

głowę, a krew zaschła jej przy jednym uchu. Jedną łapkę

zacisnęła, ale druga leżała otwarta na patyczku, jakby

wiewiórka ją tam oparła. Brakowało jednego oka, a drugie

patrzyło tępo w sklepienie gałęzi. Miała otwarty lekko

pyszczek i odsłaniała zadziwiająco duże zęby, trochę żółte

przy korzeniach. Kiedy się przyglądałem, z pyszczka wyszła

mrówka, przebiegła po ciemnym nosie i weszła na otwarte

oko.

Więc na tym polega śmierć, pomyślałem.

Krzaki wibrowały od jakiegoś niewyczuwalnego wiatru.

Przestraszyłem się nagle i zawróciłem. Czołgałem się prosto

przed siebie, a gałęzie chwytały mnie za koszulę.

Jesienią wróciłem do szkoły Longfellowa, ale wkrótce

przeniosłem się do prywatnej. Rodziny Rezurekcjonistów w

tamtych czasach były dyskryminowane. Dzieci wyśmiewały się z

nas i przezywały, i nikt nie chciał się z nami bawić. W

nowej szkole też nikt się z nami nie bawił, ale nas nie

przezywali.

W naszej sypialni nie było przełącznika na ścianie, tylko

staromodna lampa z łańcuszkiem. łeby zapalić światło,

musiałem wyjść na środek ciemnego pokoju i macać rękami,

póki go nie znalazłem. Kiedyś Simon musiał siedzieć do późna

nad pracą domową, a ja poszedłem sam na górę. Po ciemku

machałem ręką i wtedy trafiłem dłonią w twarz mamy. Jej zęby

były zimne i śliskie. Cofnąłem rękę i przez minutę stałem

nieruchomo w ciemności, nim znalazłem łańcuszek i zapaliłem

światło.

- Cześć, mamo - powiedziałem. Usiadłem na łóżku i

spojrzałem na nią. Patrzyła na puste posłanie Simona.

Wziąłem ją za rękę. - Tęsknię za tobą - dodałem. Mówiłem

jeszcze inne rzeczy, ale słowa jakoś się pomieszały i

brzmiały głupio, i w końcu tylko siedziałem, trzymałem ją i

czekałem, żeby uścisnęła mi dłoń. Ręka mi się zmęczyła, ale

wciąż ściskałem w palcach palce mamy. Aż przyszedł Simon.

Zatrzymał się w drzwiach i popatrzył na nas. Odwróciłem

głowę i puściłem jej rękę. Po kilku minutach wyszła.

Tuż przed Dziękczynieniem tato kazał uśpić Baxtera. To

nie był stary pies, ale zachowywał się jak bardzo stary.

Warczał i szczekał nawet na nas, i nigdy nie wchodził do

domu. Kiedy uciekł po raz trzeci, zadzwonili do nas ze

schroniska.

- Uśpijcie go - powiedział tato i odłożył słuchawkę.

Przysłali nam rachunek.

Na zajęciach taty było coraz mniej studentów. W końcu

wziął urlop, żeby napisać książkę o Ezra Poundzie. Przez

cały rok siedział w domu, ale nie pisał wiele. Czasami

jechał rano do biblioteki, wracał o pierwszej i oglądał

telewizję. Zaczynał pić przed kolacją i siedział przed

telewizorem aż do późna. Simon i ja zostawaliśmy z nim

czasem, ale programy nam się nie podobały.

Mniej więcej wtedy Simon zaczął miewać ten sen. Opowiedział mi

go kiedyś w drodze do szkoły. Mówił, że sen zawsze był taki

sam. Kiedy zasypiał, śniło mu się, że czyta komiks. Potem

chce go odłożyć na nocną szafkę, a on spada na podłogę.

Kiedy Simon sięga, żeby go podnieść, ręka mamy wysuwa się

spod łóżka i chwyta go za nadgarstek swymi białymi palcami.

Mówił, że trzyma go bardzo mocno i Simon wie, że mama

pragnie, by był tam pod łóżkiem razem z nią. Simon łapie się

kołdry, ale pojmuje, że za kilka sekund pościel się zsunie i

on spadnie.

Powiedział jeszcze, że ostatniej nocy sen w końcu trochę

się zmienił. Mama wystawiła spod łóżka głowę. Simon

twierdzi, że wyglądała jak mechanik spod samochodu. I że

uśmiechała się do niego, nie tak normalnie, ale od ucha do

ucha. I miała wszystkie zęby spiłowane w szpic.

- Czy ty nigdy nie masz takich snów? - zapytał. W tej

chwili już żałował, że mi opowiedział.

- Nie - odparłem. Kochałem mamę.

W kwietniu bliźniaki Farleyów przypadkiem zatrzasnęły się

w wyrzuconej na dwór zamrażarce i udusiły. Pani Hargill,

która u nas sprząta, znalazła je za garażem. Thomas Farley

był ostatnim chłopakiem, który zapraszał jeszcze Simona na

podwórko. Teraz Simonowi zostałem tylko ja.

Tuż przed Świętem Pracy i początkiem szkoły Simon

postanowił, że uciekniemy z domu. Nie chciałem uciekać z

domu, ale kochałem Simona. Był moim bratem.

- Gdzie pojedziemy? - zapytałem.

- Musimy się stąd wydostać - odparł. Niewiele mi to

powiedziało.

Lecz Simon przygotował cały stos ekwipunku, a nawet

ściągnął gdzieś plan miasta. Naszkicował naszą trasę przez

rezerwat, wiaduktem Laurel Street przez Sherman, aż do domu

wujka Willa. Nawet nie musieliśmy przechodzić przez żadną

większą ulicę.

- Rozbijemy obóz - oświadczył. Pokazał mi kawał odciętego

sznura od bielizny. - U wujka Willa będziemy mogli pracować

na farmie. Kiedy wiosną pojedzie na swoje ranczo, zabierze

nas ze sobą.

Wyruszyliśmy o zmroku. Nie chciałem wieczorem wychodzić z

domu, ale Simon powiedział, że tato nic nie zauważy aż do

rana, kiedy się obudzi. Niosłem mały plecak z jedzeniem,

które Simon wykradł z lodówki. On miał parę rzeczy

zawiniętych w koc i przywiązanych do ramion kawałkiem sznura

od bielizny. Było całkiem jasno, dopóki nie weszliśmy

głębiej w las. Strumyk wydawał cichy bulgot, jak dźwięk,

który dobiegał z mamy pokoju tamtej nocy, kiedy umarła.

Korzenie i gałęzie były tak gęste, że Simon musiał cały czas

świecić latarką i wydawało się, że jest jeszcze ciemniej.

Zatrzymaliśmy się wkrótce i Simon uwiązał linę do dwóch

drzew. Ja przerzuciłem przez nią koc, a potem obaj na

czworakach szukaliśmy kamieni.

Po ciemku zjedliśmy kanapki, a strumień chlupał cicho

wśród nocy. Rozmawialiśmy chwilę, ale nasze głosy były zbyt

słabe. Potem zasnęliśmy, przykryci kurtkami, z nylonowym

plecakiem pod głowami. Las wokół rozbrzmiewał dźwiękami.

Obudziłem się w środku nocy. Panowała cisza. Obaj

kuliliśmy się pod kurtkami, a Simon chrapał. Gałęzie

znieruchomiały, zniknęły owady, ustał nawet szum strumyka.

Otwory po obu stronach namiotu były jasnymi trójkątami w

morzu ciemności.

Usiadłem. Serce biło mi mocno.

Nic nie zauważyłem, gdy wysunąłem głowę przez otwór. Ale

dokładnie wiedziałem, co tam jest. Nakryłem się kurtką i

odsunąłem od ściany namiotu.

Czekałem, aż coś dotknie mnie przez koc. Z początku

myślałem o mamie, która nas goni, mamie idącej za nami przez

las, gdy ostre gałązki zaczepiają o jej oczy. Ale to nie

była mama.

Za ściankami namiotu trwała chłodna, ciężka noc. Była tak

czarna jak oko martwej wiewiórki, i chciała wejść do środka.

Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że ciemność nie kończy

się ze światłem poranka. Zęby mi dzwoniły. Przytuliłem się

do Simona i okradłem go z części ciepła. Jego powolny oddech

owiewał mój policzek. Po chwili obudziłem go i powiedziałem,

że kiedy wzejdzie słońce, wracamy do domu. łe nie pójdę z

nim dalej. Próbował się spierać, ale wtedy usłyszał coś w

moim głosie - coś czego nie rozumiał. Skinął więc tylko ze

znużeniem głową i zasnął znowu.

Rankiem koc był mokry od rosy, a my czuliśmy, że mamy

lepką skórę. Zwinęliśmy wszystko, zostawiliśmy leżące

nieregularnie kamienie i ruszyliśmy do domu.

Żaden z nas się nie odzywał.

Tato spał jeszcze, kiedy wróciliśmy. Simon wrzucił rzeczy

do sypialni i wyszedł na słońce. Ja zszedłem do piwnicy.

Na dole było bardzo ciemno, ale usiadłem na drewnianych

schodach i nie zapalałem światła. Z mrocznych kątów nie

dochodził żaden dźwięk, lecz wiedziałem, że jest tam mama.

- Uciekliśmy, ale wróciliśmy - powiedziałem w końcu.

- To ja chciałem wracać.

Przez wąskie okienka widziałem zieloną trawę. Z głośnym

westchnieniem zaczął pracować zraszacz. W sąsiedztwie

krzyczały dzieci. Ja patrzyłem wyłącznie w ciemność.

- Simon chciał iść dalej - oznajmiłem. - Ale ja go

namówiłem, żeby wrócić. To był mój pomysł, żebyśmy przyszli

do domu.

Siedziałem tam jeszcze przez kilka minut, ale nie miałem

pojęcia, co by jeszcze powiedzieć. W końcu wstałem,

otrzepałem spodnie i poszedłem na górę, żeby się przespać.

Tydzień po ćwięcie Pracy tato uparł się, żebyśmy spędzili

weekend nad morzem. Wyjechaliśmy w piątek po południu i

ruszyliśmy wprost do Ocean City. Mama siedziała samotnie na

tylnym siedzeniu, tato i ciocia Helen jechali z przodu.

Simon i ja cisnęliśmy się na tyle combi, ale on nie chciał

razem ze mną liczyć krów ani nawet bawić się samolocikami,

które ze sobą zabrałem.

Zatrzymaliśmy się w starym hotelu tuż koło molo. Polecili

nam go Rezurekcjoniści z wtorkowej grupy taty, ale budynek

pachniał starością, zgniizną i szczurami w ścianach.

Korytarze były koloru wyblakłej zieleni, pokoje ciemniejszej

zieleni, i paliła się co trzecia lampa. Korytarze tworzyły

mroczny labirynt i nawet żeby dojść do windy trzeba było

skręcać dwa razy. Wszyscy oprócz Simona spędzili sobotę w

pokoju, siedząc przed ciężko pracującym klimatyzatorem i

oglądając telewizję. Spotykało się teraz coraz więcej

wskrzeszonych, i słyszałem, jak szurając nogami krążą po

ciemnych korytarzach. Po zachodzie słońca wyszli na plażę,

a my razem z nimi.

Starałem się, żeby mamie było wygodnie. Rozłożyłem dla

niej ręcznik i odwróciłem ją twarzą w stronę morza.

Tymczasem pojawił się księżyc i dmuchnął chłodny wiatr, więc

okryłem jej ramiona swetrem. Z deptaka za nami spływało na molo

światło latarni, a kolejka górska warczała i huczała.

Nie odszedłbym, gdyby nie zirytował mnie głos taty.

Mówił za głośno, śmiał się bez powodu i pił z butelki w

papierowej torbie. Ciocia Helen prawie się nie odzywała,

tylko patrzyła na tatę ze smutkiem i starała się uśmiechać,

gdy on wybuchał śmiechem. Mama siedziała spokojnie, więc

przeprosiłem i ruszyłem na deptak szukać Simona - bez niego

czułem się samotny. Na chodniku nie było już rodzin z

dziećmi, ale karuzele wciąż działały. Co kilka minut

słyszałem huk i krzyki jadących, gdy kolejka górska spadała

w najbardziej stromy zjazd. Zjadłem hot doga i rozglądałem

się pilnie, ale nigdzie nie zauważyłem Simona.

Wracając plażą zobaczyłem, jak tato pochyla się i szybko

całuje ciocię Helen w policzek. Mama gdzieś poszła, więc

zaproponowałem szybko, że ją znajdę. Musiałem jakoś ukryć

łzy wściekłości. Minąłem miejsce, gdzie tydzień temu utonęła

para nastolatków. Siedziało tu kilkoro wskrzeszonych z

rodzinami, ale nie zauważyłem wśród nich mamy. Już chciałem

wracać, kiedy wydało mi się, że pod molo coś się poruszyło.

Było tam strasznie ciemno. Przez szczeliny między deskami

wpadały wąskie pasma światła pocięte w dziwaczne wzory

kratownicą drewnianych filarów i wsporników. Kroki i hałasy

z deptaka przypominały bębnienie pięściami o wieko trumny.

Znieruchomiałem. Nagle wyobraziłem sobie, że są ich tu

dziesiątki, wśród nich mama, a promienie światła padają na

nich tak, że można dostrzec rękę, koszulę, wytrzeszczone

oko... Ale ich tu nie było. Mamy nie było. Było za to coś

innego.

Nie wiem, dlaczego popatrzyłem w górę. Czyjeś kroki na

molo. Obrót, powolny obrót. Coś obracało się w mroku.

Widziałem, którędy wszedł na wspornik, tutaj oparł but, tam

się podciągnął na szeroką belkę. Nikt by niczego nie

usłyszał. Tysiące razy wspinaliśmy się w ten sposób.

Spoglądałem mu prosto w twarz, ale najpierw poznałem sznur

od bielizny.

Po śmierci Simona tato rzucił uczelnię. Nie wrócił z

urlopu, a notatki do książki o Poundzie leżały w piwnicy

obok zeszłorocznych gazet. Rezurekcjoniści pomogli mu

znaleźć pracę stróża w pobliskim centrum handlowym, więc

zwykle nie wracał do domu przed drugą w nocy.

Po świętach wyjechałem do szkoły z internatem, dwa stany

dalej. Rezurekcjoniści otworzyli w tym czasie instytut, do

którego trafiało coraz więcej rodzin. Potem dostałem

stypendium i mogłem rozpocząć studia. Przez te lata rzadko

bywałem w domu. Podczas moich nielicznych wizyt tato był

zwykle pijany. Raz upiłem się z nim, a potem siedzieliśmy w

kuchni i płakaliśmy razem. Prawie zupełnie stracił włosy;

pozostały tylko rzadkie, siwe kosmyki po bokach. Oczy miał

zapadnięte w pomarszczonej twarzy. Alkohol pozostawił na

jego policzkach niezliczone pęknięte żyłki i wyglądał, jakby

malował się mocniej niż mama.

Pani Hargill zadzwoniła trzy dni przed obroną. Tato

napuścił do wanny ciepłej wody, po czym rozciął żyletką żyły

- wzdłuż, nie w poprzek. Czytał Plutarcha. Gospodyni

znalazła go dopiero po dwóch dniach, a gdy przyjechałem

nazajutrz, na wannie pozostały jeszcze kręgi zakrzepłej

krwi. Po pogrzebie przejrzałem wszystkie jego papiery i

znalazłem dziennik, który prowadził od kilku lat. Spaliłem

go razem z notatkami z nie dokończonej książki.

Mimo okoliczności, Instytut dotrzymał warunków polisy, co

pomogło mi przetrwać następne kilka lat. Moja praca to dla

mnie coś więcej, niż tylko źródło zarobków - wierzę w to, co

robię, i robię to dobrze. To ja wpadłem na pomysł, by

wynająć puste szkolne budynki na nasze nowe sąsiedzkie

ośrodki spotkań.

W zeszłym tygodniu utknąłem w korku na drodze, a kiedy

powoli mijałem miejsce wypadku, zobaczyłem drobną figurkę

przykrytą kocem i mnóstwo rozbitego szkła. Zobaczyłem także

grupkę n i c h, zebraną przy krawężniku. Ostatnio tak wielu

się ich spotyka...

Miałem mieszkanie w bloku w jednej z ostatnich

oświetlonych dzielnic miasta, ale kiedy wystawiono na

sprzedaż nasz dom, natychmiast skorzystałem z okazji.

Zachowałem wiele starych mebli, wymieniłem inne, i teraz

wygląda prawie tak samo jak dawniej. Utrzymanie takiego domu

jest kosztowne, ale nie wydaję pieniędzy na głupstwa. Po

pracy wielu chłopaków z Instytutu chodzi do barów; ja nie.

Kiedy pochowam już sprzęt i wyszoruję stalowe blaty, wracam

prosto do domu. Tam jest moja rodzina. Czekają na mnie.

Przełożył Piotr W. Cholewa

DAN SIMMONS

Amerykański autor, rocznik 1948. Rozpoczął karierę

opowiadaniem "Pod prąd Styksu", które od razu dało mu

popularność. Jego preferowane gatunki literackie to horror i

fantasy. Za wydaną w 1989 r. powięść "Hyperion" otrzymał

Hugo i Nebulę. Sukces ten powtórzył dwa lata później

"Upadkiem Hyperionu". Obie książki przygotowuje do wydania

Amber.

Twórczość Simmonsa, wysoce intelektualna, odbierana jest

jako bardzo chłodna. Dobry tego przykład stanowi

prezentowane przez nas opowiadanie.

D.M.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Simmons?n Pod prąd Styksu
ks Małkowski pod prad
Nie idź pod prąd!, szkolne, uroczystości, Scenariusze inscenizacji
Z prądem czy pod prąd, Ekologia - materiały do zajęć
Simmons Dan Wydrążony człowiek
POD PRĄD
Lew Dawidowicz Trocki – Walcząc pod prąd (1939 rok)
Simmons, Dan Song of Kali
Simmons, Dan Carrion Comfort
Simmons, Dan On K2 with Kanakaredes
Simmons, Dan E Ticket to Namland

więcej podobnych podstron