30 dni i 30 nocy
Wszędzie czuł smak jego ust. Na czole, na czubku nosa, za płatkiem ucha; niżej - na klatce piersiowej, na sutkach. Był pewien, że gdyby w tym ciasnym, ciemnym pomieszczeniu było jakiekolwiek otwarte okno - a jakże tego pragnął - to przez powiew powietrza mógłby poczuć na swojej skórze, od pępka w dół, cienki, wilgotny szlaczek. A gdyby zamknął oczy, kraniec języka znów nieprzerwanie pląsałby na jego ciele. A ułamki sekund, kiedy szczytował, znów stałyby się wiecznością.
Ale jego już nie ma, pomyślał. Jak zawsze; skradzione minuty na równie zakazane pocałunki, a potem ciche, z chrypką: do zobaczenia.
I jak dobrze było słyszeć, że nie padło: żegnaj.
***
Przed kominkiem, w którym nie było nawet śladu ognia, siedział mały człowieczek. Trząsł się jak w febrze, zagryzał usta. Strach był widoczny nawet dla nie bystrego obserwatora - Rudolf Lestrange był na skraju załamania psychicznego. Wziął nieufnie szklankę zaoferowanej mu wody i zaczął mówić wolno i wyraźnie, mimo drgawek, które przechodziły przez jego ciało raz za razem. Umiał opanować swój umysł, ale władzę nad ciałem dawno stracił.
- Nie mam nic do stracenia. Wiem, że umrę, nieważne, czy tam, czy tu. I wiem, że jego gniew jest najgorszą karą za zdradę, która mnie czeka, powolna śmierć, łamane kości, ból bez dna. Ale też wiem, że jestem silniejszy od niego!
- Ty? Kpisz? Nie dorastasz mu do pięt, śmieciu - powiedział Ron, ale przerwał, gdy napotkał zmęczone spojrzenie McGonagall - przywódczyni Zakonu Feniksa.
- Panie Weasley, to nasza ostatnia linia, która może doprowadzić nas chociaż do jednej odpowiedzi. Bardzo ważnej, Ron. - wyszeptała Minerwa. Lestrange ciągnął dalej.
- Nie, nie dorastam mu do pięt. Ale mam jedną zaletę, której on nie posiada - wierzę, że każdy kiedyś poniesie klęskę - mówił to pewnym siebie głosem, z którego przedzierała się rozpacz i gorączka. - I boję się. Dlatego tu przyszedłem, on zaczyna zabijać własnych ludzi, w obłędzie niszczy swoją armię za najmniejsze przewinienia.
Po pokoju przeszedł szmer zdziwienia i niedowierzania; Voldemort, genialny strateg, popada w zaślepienie? Mężczyzna kontynuował: - Chcę zasłużyć, by wiedzieć, za co umrę. Wydam wam podwójnego agenta.
***
Harry leżał na łóżku, od paru godzin nieustannie wpatrując się w zegar. Czekał, mając mętlik w głowie, próbując znaleźć rozwiązanie. Nie wiedział nawet, gdzie powinien szukać, czy tym bardziej - co myśleć, co czuć.
Wojna trwała od czterech lat, zbierając coraz większe plony. Robił wszystko, by móc ją pokonać - bo nie chodziło tu tylko o Voldemorta, chodziło o całą ideologię, którą on plenił. Była jak hydra - kiedy odcinało się jedną głowę, wyrastały następne.
A teraz dowiedział się, że jedyna osoba, której ufał, pomagała odrosnąć tym głowom. Czekał właśnie na nią, lecz co mógł powiedzieć? „Przepraszam, ale czy jesteś podwójnym agentem?” Albo „Chodzą na mieście plotki, że masz nowych przyjaciół?”; i najgorsze - „Pieprzyłeś mnie tylko dla informacji?”
Też się bał, jak każdy na wojnie, że z kolejną minutą może kogoś utracić. Tylko iż on doskonale wiedział, że jeśli straci ostatnią iskierkę, on też zgaśnie.
Ponure przemyślenia przerwał stukot od drzwi - dwa szybkie, trzy wolne. Otworzył zaklęciem drzwi. Zamknął oczy.
Chwilę później poczuł znajome usta na swoich, znajomy zapach, znajomy dotyk. Znów go czuł, całego, mógł go smakować tego zdrajcę.
- Tęskniłem. Za bardzo, wiesz.
Nie odpowiedział, nie chciał, może nie umiał. Te usta, te dłonie za paskiem.
- To źle? - Wciąż mruczał.
Druga dłoń, rozpinająca i zdejmująca mu koszulę, chwilę później głaszcząca go wzdłuż linii krzyża, do lędźwi.
- Chciałem znów mieć cię w sobie, tak głęboko. Czuć twoje ciepło, słyszeć jak jęczysz, wiedząc, że ja jestem tego przyczyną.
I wtedy przepadł, złamał się. Zaczął oddawać jego pieszczoty, delikatnie, rozkoszując się obecną chwilą.
Zatopił się w nim, zapominając o wszystkim innym.
**
Leżeli zdyszani, na sobie, zmęczeni. Policzek Draco przylegał do klatki piersiowej Harry'ego. Jego oddech delikatnie łaskotał bruneta, frywolnie i lekko, gdy usta Dracona niemalże muskały jego gors. Właśnie tak - w ciszy, w minutach po fali orgazmów, po tysiącu pocałunkach, tak po prostu, zwyczajnie, Harry czuł, że mogłoby się im udać, że ta wolność… ta specyficzna wolność mogłaby dać mu szczęście.
Starał się od dwóch miesięcy odsunąć od siebie wspomnienie pamiętnego zebrania Zakonu, gdy dowiedział się, że jego mężczyzna, jego człowiek, nie jest tym, za kogo się podawał. Nie był Draconem, którego kochał Harry - nie był bez skazy, jak śniada filiżanka herbaty, która stała w jego mieszkaniu. Chińska, tak cienka, że bał się jej dotknąć, z ornamentem róży, w delikatnym odcieniu różu. Precyzyjna, idealna. Myślał, że jest to wzorzec platoński, który przeniknął do ich świata zmysłów. Tak samo jak ich związek, którego drugą rocznicę uczcili parą chińskich filiżanek.
Był zdrajcą, od którego nie umiał odejść.
- Draco?
Poczuł, jak głowa blondyna unosi się, a na jej miejsce wchodzi nieprzyjemne uczucie pustki.
- Co jest, Złoty Chłopczyku?
- Czemu tu wciąż jesteś? - wychrypiał, niepewny swoich słów.
Przez chwilę jedyną odpowiedzią była cisza. Zacisnął mocno powieki, nie chcąc dać folgę językowi i powiedzieć o jedno słowo za dużo, chociaż… jedno słowo, które wciąż uciążliwie powracało do jego myśli, niezależnie od sytuacji. Robiąc pranie, przypominał sobie o tym, jak kochali się w łazience na świeżo wyjętych ubraniach i potem, gdy śmiał się, że włosy Dracona pachną lawendowym płynem do płukania. Zaraz po tym, blondyn wyszedł; i wtedy wkradało się pytanie: czy poszedł służyć Czarnemu Panu? A gdy był na misji, walcząc, rzucając klątwy na wszystko, co się ruszło bał się. Po raz pierwszy - bał się jak małe dziecko, podczas gdy zawsze przedtem nie odczuwał strachu, nie odczuwał niczego. Nie myślał, tylko działał, walczył, zabijał. A teraz trwoga opanowywała jego dłonie, powodując ich drżenie, wywołując pot na twarzy, dreszcze. Bo może on jest po drugiej stronie barykady i może to w niego uderzy klątwa, która wypływa właśnie z jego różdżki…?
- Mam wstać i nago wyjść z pokoju? -powiedział z niedowierzaniem blondyn, głośniej niż Harry.
- Nie. Po prostu zawsze wychodzisz, zaraz po. A teraz… - Przełknął ślinę, starając się skupić. - A teraz jesteś tu jeszcze. Czemu?
- Może mam ochotę pobyć z tobą trochę dłużej niż czas trwania possij-włóż-wyłóż. I może chcę z tobą porozmawiać?
- O czym? - odpowiedział wolno i cicho. Nie, niech nie mówi nic teraz, proszę. Nie, nie teraz, nie w tej chwili, nie…
- O pogodzie. O polityce. O pokoju na świecie. O nas. O boskich ciuchach. O nas. O knajpach. O…
- … nas. Co tu jest do powiedzenia? Chyba nic, Draco. Prawda, że nic?
- Jeżeli niczym nazwiesz to, co ja…
- Zamknij się, Draco, zamknij!
- Czemu nie chcesz, bym powiedział ci to, o czym doskonale wiesz? Nie zaprzeczaj.
- Nie, nie teraz, nie, proszę.
- Harry…
- NIE!
- Czemu nie chcesz, do cholery, żebym powiedział ci o tym, jak bardzo…
Nie dokończył zdania; nie mógł. Brunet zrzucił go z łóżka, rozpaczliwie i nagle, bez żadnej zapowiedzi. Wstawszy, zebrał swoje ubranie z podłogi i opuścił motelowy pokój w ciągu minuty.
Draco siedział z otwartymi ustami; kołdra zsunęła się z niego i przez chłód panujący w pomieszczeniu na jego skórze pojawiła się gęsia skórka. Wciąż był w szoku, bo jego… partner nigdy tak się nie zachowywał, nigdy. Odchylił z niedowierzaniem głowę, wpatrując się w punkt, w którym zniknął Harry. Rozchylił zaczerwienione od pocałunków usta, zawahał się przez chwilę i powiedział wolno, szeptem, prawie niedosłyszalnie:
- …jak bardzo cię kocham, matole?
***
Minął miesiąc, od kiedy ostatni raz się widzieli. Tęsknił, lecz wmawiał sobie, że musi skończyć tę znajomość, więc czemu nie teraz?
Owszem, Dracon kilka razy dzwonił do niego, wysyłał sowy, lecz za którąś odmową dał mu spokój. Nawet nie pojawiał się na zebraniach Zakonu - może bał się, że któregoś dnia odkryją, kim naprawdę jest - synem swego ojca. Chociaż wszyscy byli już praktycznie pewni o tym, że Malfoy zdradził. Potter nawet cieszył się, że Draco pracuje z drugim członem siedziby Zakonu, w sekcji strategicznej, pod wodzą Severusa Snape'a - nie chciał nawet wyobrazić sobie, jak na swoich oczach jego… były mężczyzna zostaje zdemaskowany.
Po kątach huczały nieustannie plotki. Jedyną osobą, która milczała, była Minerwa McGonagall.
***
- Ta filiżanka doprowadza mnie do szału - myślał Harry, spędzając samotnie zimowy wieczór, z erekcją i tysiącami wspomnień, których świadkiem i dowodem była ta mała, krucha filiżaneczka. Bo chyba tylko to mu zostało.
***
Ostatnie miesiące były bardzo napięte - potyczki między dwoma stronami zdarzały się praktycznie na każdym kroku, coraz brutalniejsze i coraz bardziej krwawe. Bezsensowne, lecz wciąż silne i dające w kość zmniejszającemu się składu Zakonu. Nerwy, strach - powietrze było tym przesiąknięte, gdy raz po raz przychodziły wiadomości o kolejnych walkach - i ofiarach. Widać było, że Voldemort jak najszybciej chce zakończyć stan prawie już pięcioletniej wojny; posuwał się wciąż dalej i dalej, za każdym razem coraz agresywniej. Wysyłał większe siły, atakował częściej. Dochodziło do niego coraz więcej czarodziei, w momencie gdy ilość członków Jasnej Strony kurczyła się z każdą potyczką.
Jednakże ostatni tydzień był spokojny, wręcz nużący swą ciszą i brakiem jakichkolwiek wydarzeń. Wiadome było, że wojna stoi nad przepaścią, na jej progu; następna bitwa będzie ostateczną i wystarczy jeden błąd stron, by potknąć się i przegrać.
- Cisza przed burzą - mruczały posępnie głosy po kątach, gdy dłonie kartkowały księgi w poszukiwaniu nowych zaklęć do obrony i ataku.
***
jutro
o dwudziestej
tam, gdzie zawsze
proszę
d.
***
Harry kroczył wolno ulicą, bardzo, bardzo wolno, w myślach wciąż i wciąż wałkując list, który otrzymał wczoraj wieczorem, tuż po akcji. Sabotowali akcję śmierciożerców nieopodal Trafalgar Square. Był zmęczony, stał na cienkiej granicy wykończenia fizycznego jak i psychicznego. I właśnie wtedy, ten list, na ich poduszce, którą „przypadkowo” zapomniał wyrzucić w głąb piwnicy.
A teraz jest tutaj, przy Boston Street, w ciemnej uliczce z tysiącami małych kałuż, które barwiły się na delikatny pomarańcz, napływający z światła jedynej latarni. Już był tuż koło niej, pięć metrów, gdy…
Poczuł znajome dreszcze na karku, zimny pot na czole i suchość w ustach. Czuł. Czuł niebezpieczeństwo.
Pułapka? Zasadzka?
- Draco…?
Nie zdążył nic więcej powiedzieć, gdy jakaś dłoń zakryła mu usta i przyciągnęła do siebie, spychając tym samym go do małego, ślepego zaułka; jedynym oświetleniem było nikłe światło dochodzące z mieszkania na parterze, niebieskie - zapewne od telewizora. W efekcie, obraz, który ujrzał, był ciemnosrebrny.
Usłyszał oddech - płytki i urywany, tak znajomy; poczuł zapach - malinę z cytrusami, tak znajomy; i wreszcie, zobaczył - jego twarz - tak czule znajomą. Idealne czoło, linię brwi, małą zmarszczkę między nimi, rumieńce na policzkach, delikatnie zadarty nosek - przyczyna jedynego kompleksu - i usta, jego usta. Nie pełne, nie wąskie, zawsze zadbane i delikatne. Chociaż nigdy do tego się nie przyznawał -pomyślał bezwiednie Harry - Draco zawsze nosił cytrusową pomadkę do ust w kieszeni płaszcza i dlatego jego usta zawsze smakowały tak wiosennie.
Przyciśnięty do niego stał Draco Malfoy. Przerażony, dygoczący Draco Malfoy, który właśnie uronił jedną łzę. Zniknęła w materiale czarnego szalika.
Popatrzył na niego. Takiego go jeszcze nie widział… tak bezbronnego, jak małe dziecko.
- Co się dzieje, Draco, co się…
Harry nie dokończył, gdyż ramiona Dracona objęły go mocno, przylgnęły, zasklepiły się w nim. Po chwili oprzytomniał na tyle, że poczuł natarczywe pragnienie wewnątrz siebie, które nakazywało mu również przytulić do siebie to biedne ciałko, tę samotność, jego Dracona.
tego mi trzeba
twoich dwóch ramion zamkniętych
dwóch promieni wszechświata**
Przytulali się do siebie kilkanaście sekund. Harry podniósł głowę, która była wtulona w zagłębienie szyi blondyna, i napotkał na sobie spojrzenie srebrnych oczu.
Nie minęła nawet nanosekunda a, gdy ich usta złączyły się, delikatnie się muskając, dotykając. Kruche pocałunki nieśmiałe, tak jak nigdy wcześniej - nie było już gwałtownej namiętności, brutalności, zaborczego pożądania. Byli tylko oni, złączeni ze sobą swoimi - cytrusowymi - ustami, a cały świat już się nie liczył, zapomnieli o nim.
Nieśmiałe pierwsze ruchy języka, później już trochę pewniejsze, warga przy wardze, on przy nim, razem.
***
Harry oparł swoje czoło o jego czoło. Nie wiedział, co się dzieje - wciąż czuł ciarki na plecach, ale nie wiedział już, czy spowodował do Dracon, czy złowróżbne przeczucie.
Jedyne, czego był pewien, to ciało blondyna w jego ramionach, jego ciepło mimo wszechobecnego zimna przeszywającego kości.
- Harry, ja nie wiedziałem, ja nie chciałem, ja musiałem. Ciągnąłem bycie podwójnym agentem, nawet po tym, jak Albus odszedł, choć nie chciałem, ale McGonagall mi kazała, Harry, naprawdę, Harry…
Szept.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Nie wiedział.
- Ja wtedy, w łóżku, ja chciałem powiedzieć ci, jak bardzo cię kocham, Harry. A teraz, przepraszam, Harry, przepraszam…
Podniesienie głosu, drżenie. Przełykane łkanie.
- Teraz, to pułapka. Musisz uciekać Harry, mam dla ciebie świstoklik, ucieknij. Proszę…
Wciąż nie umiał wydusić z siebie ani jednego słowa. Zapomniał, jak się mówi.
- Harry… gdybym mógł cofnąć czas, wiem, teraz wiem, że byłbym z tobą, gdzieś, gdzie pełno jest filiżanek naszych, tyle, tyle lat. Gdzieś na wsi, pamiętasz? Ja miałbym kota, ty - psa i tak byłoby doskonale. Doskonale. Pamiętasz? Powiedz, że pamiętasz.
Przytaknął.
- Ja… Weź to. Jeszcze parę sekund i obiecuję, że wyjaśnię ci wszystko, jak się spotkamy, dobrze?
Popatrzył mu w oczy, biorąc od niego mugolską piersiówkę. Miał go tu zostawić i uciec? A potem zapomnieć o tym, co się stało na Boston Street i tyle dni wcześniej? Jak?
Nie, nie wiedział; aczkolwiek wiedział, że musi się z nim spotkać, spróbować zrozumieć, przecież mają jeszcze szansę… Mają, prawda?
- Tak, Draco, spotkamy się, obiecuję.
Popatrzył na niego i pocałował. Odsunął się nieznacznie, gdy poczuł znajome szarpnięcie wokół pępka. Spojrzał mu w oczy, delikatnie się uśmiechnął; Draco odwzajemnił mu słaby uśmiech, lecz zamarł w pół słowa, gdy oczy jego kochanka, otworzyły się w przerażaniu. Nie wiedział, co Harry zobaczył za jego plecami.
A Gryfon zobaczył skradającego się seniora rodu Malfoyów z wyciągniętą przed siebie różdżką, tuż koło latarni. Smętne światło oświetlało jego prawie białe włosy, jednocześnie odsłaniając wyraz złości na twarzy Lucjusza oraz zaczerwienioną bliznę na jego policzku, na której były skrzepy krwi.
Nie zdążył nic powiedzieć; usłyszał jedynie `Cruciatus! ' i po chwili wylądował na trawie w parku koło Soho.
***
To wszystko działo się tak szybko. Nie miał czasu na myślenie, na zamartwianie się, na nic.
Z tego wieczoru zapamiętał krótkie spotkanie z Draco, mokrą trawę Soho i twarz Lucjusza Malfoya.
Później był zamęt; bezwiednie dał znać McGonagall aportując się w pobliże kwatery. Przybył z innymi na Boston Street nie dłużej niż w pięć minut od ostatniego tu pobytu. Przyłapanie Zabiniego wyczarowującego Mroczny Znak nad Trafalgar Square, później bitwa w centrum placu, zbiorowisko mugoli. I oddziały Ministerstwa.
Wszędzie szukał Draco, lecz bez skutku.
Minęły trzy godziny bitwy; dla niego tysiące lat, gdy zobaczył Dracona - całego we krwi - Zaklęcie Wściekłych Noży?- ciągniętego przez Lucjusza. Oddał syna w ręce dementorów - ulubieńców Czarnego Pana. Pamiętał siebie, biegnącego jak szaleniec w ich kierunku, lecz na próżno.
Został złożony pocałunek.
I nie zapamiętał niczego już więcej.
***
Teraz siedzi przy jego łóżku. Obok jest szafka, na której leży Order Merlina. Został wręczony, gdy wyszło na jaw, że owszem, Dracon był podwójnym agentem, ale na korzyść Jasnej Strony. To takie typowe, myśli Harry o Ministerstwie, nagradzać, by samemu dostać troszkę uwagi ze strony mediów.
Dotyka jego włosów, już nie tak pięknych, jak kiedyś. Dotyka jego ust, które nie pachną i nie smakują cytrusami.
Kładzie głowę na jego klatce piersiowej, głęboko wdychając zapach nie przypominający maliny.
Nawet, gdy Draco czasem otworzy oczy - wciąż stalowoszare - to nie przypomina mu to dawnego Dracona, który patrzył na niego z pożądaniem i miłością, na swój pokręcony sposób. Teraz widzi tam pustkę.
Ale przychodzi co dzień, bo gdy dotyka jego ręki, ta wciąż jest ciepła. Czasem ma wrażenie, że blondyn odwzajemnia jego uścisk.
I wciąż czuje tę samotność.
Stara się nie myśleć o tym, że tylko to ma - przekonuje się, że ma więcej, niż los mógłby mu dać. Ale tak nie jest, zwłaszcza wtedy, kiedy nalewa wody do tej filiżanki i wlewa mu ją w pół rozchylone usta; gdy mu się trochę rozleje, scałowuje mokry szlak.
Odpycha od siebie myśl, że lepsza byłaby śmierć dla nich obu, gdy myje ciało swego partnera - nie wierzy już w magię.
Jedyne, w czym pokłada wiarę, to te wieczory, kiedy leży obok Dracona, wtulony i wszystko zdaje się być idealnie „po”.
Nie prosi o nic więcej.
Koniec