MARIA MROZIŃSKA 9. Kościół z nich nie zrezygnował |
(Rozmowa z ojcem dr Romanem Dudakiem, kapucynem z kościoła Św. Jakuba w Gdańsku)
"Zaliczam siebie do grupy ludzi zagubionych. Ucieszyłam się, że ktoś pomyślał o tym, by do mnie mówić o Bogu, bliźnich, życiu... I przyszłam do kościoła Św. Jakuba ze swoim okaleczonym sercem, a po czterech dniach wyszłam z tego kościoła ubogacona." |
"GWIAZDA MORZA": Pozwoliłam sobie przytoczyć te "krótkie fragmenty z dwóch spośród wielkiej liczby listów, kierowanych do Ojca. Określają one chyba najlepiej rodzaj i cele podjętej przez Ojca przed trzema laty pracy duszpasterskiej. Dzięki tej inicjatywie znów zbliżyli się do Kościoła (bądź przynajmniej zapragnęli się zbliżyć) ludzie znajdujący się dotąd, z różnych powodów, z dala od niego. o. ROMAN DUDAK: Tak, postanowiłem zająć się ludźmi żyjącymi w nieformalnych związkach "małżeńskich", "małżeństwami" cywilnymi, rozbitymi, porzuconymi bądź niezamężnymi kobietami wychowującymi dzieci, w ogóle wszystkimi, którym pokomplikowało się życie rodzinne, przez co oddalili się od Kościoła. Także i tymi, którzy z różnych powodów, niekoniecznie z racji komplikacji rodzinnych, przez lata całe byli od Kościoła daleko, a teraz pragną powrócić. Niełatwo jednak przychodzi im przełamanie wielu uprzedzeń, oporów. "G.M.": Skąd się wzięło to postanowienie? o. R.D.: Myślałem o tym już dużo wcześniej. Szczególną inspirację stanowiła adhortacja apostolska Jana Pawła II "Familiaris consortio" (zwłaszcza p. 83 i 84). Bezpośrednio na decyzję podjęcia tej formy pracy duszpasterskiej wpłynęła doroczna wizytacja rodzin zimą 1982/83. Zetknąłem się z tak wieloma rodzinami pozostającymi w takich właśnie sytuacjach, o których mówiliśmy, iż zrozumiałem, że nie można tego tak zostawić. Zresztą tego rodzaju posługiwanie wypływa z ducha naszego zakonu. Kapłan kapucyn powinien umieć pójść tam, gdzie być może inni już pójść nie zechcą, aż do leprozoriów ludzkiego ducha. |
"G.M.": O ile się orientuję, inicjatywa Ojca była swego rodzaju eksperymentem i to chyba nie tylko w Polsce. o. R.D.: Tak. Później słyszałem o rekolekcjach dla tych grup ludzi zorganizowanych w Budapeszcie, z inicjatywy kardynała Lekai. Ale to było później. Gdańsk był pierwszy. Gdańskim "eksperymentem" zainteresowało się Radio Watykańskie. Mówił o nim w wywiadzie udzielonym temuż radiu ks. bp Lech Kaczmarek jesienią 1983 roku. "G.M.": Od czego Ojciec zaczął? o. R.D.: Od rekolekcji. Oczywiście projekt stworzenia tego rodzaju duszpasterstwa oraz inicjatywę zorganizowania rekolekcji przedstawiłem ówczesnemu biskupowi gdańskiemu śp. Lechowi Kaczmarkowi. Otrzymałem zgodę, a także poparcie polegające na poinformowaniu gdańskiego duchowieństwa specjalnym komunikatem o tych właśnie rekolekcjach w kościele Św. Jakuba w marcu 1983 r. Zacząłem skromnie. Sam napisałem odręcznie osiem ogłoszeń, które umieściłem na drzwiach kościoła. Przyznaję, że nawet ksiądz biskup, a również wielu księży obawiało się fiaska. Przewidywano obecność kilkunastu osób. Przyszło czterysta pięćdziesiąt. W następnym roku już sześćset, w kolejnym jeszcze trochę więcej. "G.M.": A więc nie było to tylko chwilowe zainteresowanie, ciekawość czy też nadzieja, że coś radykalnie zmieniło się w nauczaniu Kościoła na temat małżeństwa i rodziny. o. R.D.: Tu właśnie tkwiła przyczyna obaw niektórych duszpasterzy, że tak może być odczytane zorganizowanie takich rekolekcji. Z przykrością muszę powiedzieć, że i dziś jeszcze, po trzyletnich doświadczeniach, nie zawsze spotykam się ze zrozumieniem. Niektórzy kapłani nawet nie ogłaszają w swoich parafiach komunikatów o tego rodzaju rekolekcjach. A przecież przydałoby się jeszcze kilka serdecznych słów zachęty do udziału w nich. Oczywiście cała sprawa wymaga wyważonej roztropności i jednoznacznego wyjaśnienia, że nic się nie zmieniło w dotychczasowej doktrynie Kościoła na temat małżeństwa i etyki małżeńskiej, trzymając się ściśle Kodeksu Prawa Kanonicznego i wspomnianej adhortacji papieskiej. Ale jednocześnie trzeba serca, okazania tym 1udziom miłości, powiedzenia im, że Kościół z nich nie zrezygnował. Wielu z nich tak właśnie sądziło. Wielu było bliskich załamania, rezygnacji z jakichkolwiek kontaktów z Kościołem, w którym czuli się gorsi od innych. Mimo iż dzisiaj społeczna wrażliwość na wszelkie nieformalne związki ulega stępieniu, ludzie ci często odczuwają izolację, odsunięcie. Nieformalne związki komplikują na ogół ich stosunki z bliższą i dalszą rodziną, wieloma znajomymi. Nierzadko czują się opuszczeni, samotni. A my, tak zwani dobrzy katolicy, nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo są oni spragnieni Boga, kontaktu z Kościołem. Jakże często dominującym stanem ducha u nich jest, czasami wręcz obsesyjne, poczucie winy i brak nadziei. Pobyt w kościele bywa dla nich wręcz bolesny. Tu wszystko przypomina im ich stan grzechu: modlitwa, Msza święta, kapłan, liturgia, kazanie, dni świąteczne, sakramenty przyjmowane przez ich dzieci. Ale mimo to bardzo pragną być w Kościele. I dobrze, bo Kościół jest przede wszystkim dla grzeszników. |
"G.M.": Ojciec tak wiele o nich wie. Przecież nie tylko ze "spotkań rekolekcyjnych. o. R.D.: Oczywiście. Bardzo ważne znaczenie mają kontakty indywidualne. Od początku na nie postawiłem. Z wieloma osobami utrzymuję kontakt stały. W czasie rekolekcji pełnię dyżury, każdego dnia od godziny 8 do 12 i od 14 do 17. Przychodzi wielu. Wysłuchuję historii ich życia, właściwie szczerej spowiedzi. Przychodzą najczęściej w czasie trwania rekolekcji, ponieważ sam fakt uczestnictwa w nich już jest dowodem dobrej woli z ich strony. Właściwie trzeba powiedzieć więcej, dowodem pokory, ale również duchowego męstwa. Udział w takich rekolekcjach jest bowiem niejako publicznym uznaniem się za grzesznika. Nie wiadomo, czy za kilka dni człowiek taki zdolny będzie do podobnego wysiłku. A dla tych, którym nie można konkretnie pomóc, już sama możliwość rozmowy, "otwarcia duszy" stanowi jednak jakąś pomoc. "Dziękuję za iskrę nadziei, która, pomimo splątanych dróg życiowych, pozwala myśleć, że nie wszystko ostatecznie stracone, choć po ludzku rzecz biorąc, szans nie ma" - to też fragment z listu. Ile ludzkich tragedii, ile udręki i bólu przeżywanych często w osamotnieniu. Trzeba cierpliwie wysłuchać i z dobrocią wyjaśnić stanowisko Kościoła, odwołując się przede wszystkim do nieskończonej Bożej miłości. Nawet wówczas, kiedy trzeba powiedzieć, "nie", to można to przecież zrobić w taki sposób, by ów nieszczęśliwy był przekonany, że tego rodzaju odpowiedź służy wyłącznie jego duchowemu dobru, że nie jest to wyrok potępiający, a zbawcza diagnoza służąca ocaleniu jego duszy. "G.M.": W pracy duszpasterskiej z tego rodzaju ludźmi to bolesne "nie" musi Ojciec wypowiadać chyba bardzo często. Rozumiem, że już sama rozmowa stanowi pewien rodzaj terapii dla cierpiącego człowieka i jest to już dostatecznym bodźcem do działania. Czy stawia Ojciec przed sobą inne jeszcze cele, spotykając się z taką sytuacją? o. R.D.: Tak, trzeba ocalić choćby istniejący stan rzeczy, dbać, aby nie było gorzej. A więc podtrzymywać więzi tych ludzi z Kościołem, zachęcić do udziału w dostępnych im praktykach religijnych. Ogromne znaczenie ma sprawa religijnego wychowania dzieci. Wskazują na to choćby moje doświadczenia na innym polu. Jako kapelan więzienny wiem, że mniej więcej połowa więźniów kryminalnych pochodzi z rodzin rozbitych. Wychowanie dzieci w wierze to także pewien rodzaj zadośćuczynienia. Niemożność wspólnego z dziećmi przyjmowania sakramentów może, choć w drobnej mierze, wynagrodzić wspólna rodzinna modlitwa. Znam takie rodziny, które podjęły tę praktykę, na początku z oporami i bez przekonania. Wydawało im się to jakieś sztuczne, naciągane, a teraz twierdzą, iż ogromnie pomaga w codziennym życiu. Religijne, dobre wychowanie dzieci to zasługa przed Bogiem, która na pewno znajdzie miejsce w Boskim rejestrze ludzkich uczynków. |
"G.M.": A jakie są szanse prostowania ścieżek tych ludzi, spragnionych pełnego udziału w życiu Kościoła, z zazdrością patrzących, jak czytaliśmy w liście, na przystępujących do Komunii świętej? o. R.D.: Chciałbym przytoczyć fragment papieskiej adhortacji: "Niech wiedzą duszpasterze, że dla miłości prawdy mają obowiązek właściwego rozeznania sytuacji. Zachodzi bowiem różnica między tymi, którzy szczerze usiłowali ocalić pierwsze małżeństwo i zostali całkiem niesprawiedliwie porzuceni, a tymi, którzy z własnej ciężkiej winy zniszczyli ważne kanoniczne małżeństwo. Są wreszcie tacy, którzy zawarli nowy związek ze względu na wychowanie dzieci, często subiektywnie pewni, że poprzednie małżeństwo, w sposób nieodwracalny zniszczone, nigdy nie było ważne. Niech będą zachęcani przez swoich duszpasterzy do słuchania słowa Bożego, do uczęszczania na Mszę świętą, do trwania na modlitwie, do wychowywania dzieci w wierze chrześcijańskiej. Niech Kościół modli się za nich, niech okaże się miłosierną matką podtrzymującą ich w wierze i nadziei". Trzeba więc rozpatrzyć każdy przypadek indywidualnie. Jeśli chodzi o separację, samotne matki, ludzi starszych to trudności są do pokonania. W przypadku "małżeństw" cywilnych, o ile nie istnieją przeszkody kanoniczne, trzeba robić wszystko, by doprowadzić do związku sakramentalnego. Tym, których powstrzymuje przed decyzją wstyd, obawa ośmieszenia się przed sąsiadami, pragnę powiedzieć, że ślub nie musi być zawierany "szumnie". Można to uczynić nawet przy zamkniętych drzwiach kościoła. "G.M.": Co Ojciec miał na myśli mówiąc o szansach dla ludzi starszych? o. R.D.: No, nie jest to zastrzeżone tylko dla nich, ale im może łatwiej to przyjdzie. Mam tu na myśli postanowienie życia w czystości, a więc przekształcenie dotychczasowego niesakramentalnego związku w związek siostrzano - braterski. Decyzja ta winna przybrać formę zobowiązania, o którym powinien być powiadomiony proboszcz parafii. Ci, którzy zdobędą się na takie postanowienie, mogą przystępować do sakramentów. W celu uniknięcia ciągłych wątpliwości i każdorazowego powtarzania historii swego życia lepiej, żeby mieli stałego, znającego ich losy spowiednika. "G.M.": Czy Ojciec zna ze swej duszpasterskiej praktyki takie przykłady? o. R.D.: Tak, kilkanaście. Jestem pełen podziwu dla tych ludzi. "G.M.": Zainteresowanie tych, dla których ta forma pracy duszpasterskiej została podjęta, listy z serdecznymi podziękowaniami, w których wciąż przewija się motyw przywrócenia nadziei, i te inne, pełne cierpienia i rozterki, wskazują, że ludzie na to czekali. Takich ludzi jest dużo, nie tylko w Gdańsku, nie tylko w Polsce. o. R.D.: Dlatego jest taki pomysł, by zajęli się nimi właśnie kapucyni. Generał naszego zakonu prosił mnie o przekazanie refleksji z dotychczasowych doświadczeń w tej pracy. Zostanie to wydrukowane w rocznikach zakonu kapucynów w czterech językach. Natomiast, jeśli chodzi o Polskę, to już trochę się ruszyło. Wiem, że sprawa "mojego" duszpasterstwa bardzo leży na sercu obecnemu ordynariuszowi diecezji gdańskiej, biskupowi Tadeuszowi Gocłowskiemu. Wzbudziła także zainteresowanie metropolity wrocławskiego, kardynała Henryka Gulbinowicza. Niedawno prowadziłem we Wrocławiu, w kościele Św. Augustyna, rekolekcje na wzór gdańskich. Słuchało ich około tysiąca osób. Wielu także przyszło na indywidualne rozmowy. Teraz już wrocławscy kapucyni będą to ciągnąć. W najbliższym czasie wybieram się w tym samym celu do Piły. Marzy mi się podjęcie sprawy przez moich zakonnych współbraci w metropolii krakowskiej i warszawskiej. "G.M.": Skąd Ojciec bierze na to wszystko siły, czas, no i ten optymizm? o. R.D.: W tego rodzaju pracy nie można zrażać się niepowodzeniami. Zresztą, ja wierzę w dobro w człowieku. Powiedział kiedyś o. Piotr Rostworowski przy okazji konkursów pianistycznych, że surowe jury dyskwalifikuje uczestnika takiego konkursu za pięć fałszywych uderzeń w klawisze. A przecież on w czasie przesłuchania uderza w nie około dziesięciu tysięcy razy. Tak jakby zapomina się o dziewięciu tysiącach dziewięćset dziewięćdziesięciu pięciu prawidłowych uderzeniach. Ja chcę o nich pamiętać. Człowiek nie może stale grzeszyć, stale uderzać fałszywie. Ileś razy wydobywa przecież czysty, piękny ton. To jest to dobro w nim, o którym może on sam nie wie lub nie chce wiedzieć. Trzeba umieć je dostrzec, podtrzymać, rozdmuchać. I to jest rola kapłana, Kościoła. ("Gwiazda Morza" 16 i 23 III 1986, nr 6. s. 1 i 5) |