Rozdział 5
Nie bój się niczego oprócz siebie samego
- W porządku, proszę powiedźcie mi, że nie jestem jedyną idiotką, która oszalała, gdy dowiedziała się o tym wszystkim - powiedziałam, odstawiając tacę z jedzeniem na stolik i wślizgując się na siedzenie.
Cece usiadła za mną.
- Oczywiście, że nie zwariowałaś. To samo działo się z nami, gdy byliśmy jeszcze pierwszakami - co było już dawno temu, ale było tak czy owak. Dowiedziałyśmy się o tym w drugim dniu pobytu tutaj. Starszoklasiści mieli zachować to w tajemnicy, aż nowicjusze zaskoczą co się tak naprawdę dzieje w tej szkole. Ale panują inne reguły, gdy przenosi się tutaj. Dowiadujesz się o tym wtedy na własną rękę.
Sophie potaknęła.
- Pamiętam jak wkurzona byłam, gdy się o tym dowiedziałam. To znaczy moja cała rodzina wykłada na uniwersytetach, a ja jeszcze nigdy nie spotkałam przedtem nikogo z jakimiś szczególnymi darami.
- Na szczęście, Marissa wprowadzała nas w to wszystko - powiedziała Cece - gdyż dostała swój dar w spadku. Wiedziała o tym, dlatego dla niej było to najłatwiejsze.
Rozejrzałam się dookoła, na grupkę dziewczyn stojących wokół mnie.
- Więc poza Marissą, nikt z waszych krewnych… no wiecie, nie jest obdarzony takimi zdolnościami?
Cece pokiwała głową.
- Moja prababcia jest. Pamiętacie te rzeczy voodoo, o których wam opowiadałam? Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale to jest tylko kwestią zrozumienia, rozumiecie?
- Nikt w mojej rodzinie nie posiada takich zdolności - powiedziała Kate, trzęsąc głową. - Chyba że po stronie ojca.
- Mój tata nawet nie wie o mnie ani o mojej matce - wtrąciła się Marissa. - Zdecydowałyśmy się, że tak będzie najlepiej. W każdym razie, to nie jest tak, że mamy dar, który wszyscy mogą zobaczyć.
Wciąż nie byłam do końca pewna, jaki dar posiada Marissa. Zastanawiałam się, czy warunki przyjmowania tutaj ludzi dostających dary w spadku są inne niż pozostałych, lecz nie śmiałam o to pytać.
- A co z nią? - zapytałam, wskazując głową wysoką brunetkę siedzącą przy stoliku obok. - Dlaczego ma na sobie rękawiczki?
- Clairsentience - powiedziała Sophie. - Jest taka sama jak ja, lecz widzi w inny sposób. Gdy dotyka rzeczy pochłania całą energię od ludzi, którzy dotykali to przedtem. Zupełnie rozprasza. Rękawiczki chronią ją przed tym.
- A ta blondi siedząca tuż za nią?
- To Stacy Delton, główna cheerleaderka - odpowiedziała Cece. - Też włada pełną formą clairsencji - takie typki zazwyczaj trzymają się razem. Nie jestem pewna, lecz wydaje mi się, że dar Stacy jest dość słaby. Całkiem niejasny.
Marissa spojrzała na nią z marsową miną w poprzek stołu.
- Jeżeli uważasz, że wyjście z ciała i podróżowanie bez niego czymś osobliwym, to się mylisz.
- Ja nie „wychodzę z ciała”. Jedynie moje astralne ja to potrafi - powiedziała szczerząc się.
Wciąż nie wiedziałam, co to wszystko oznaczało, te wszystkie astralne projekcyjne rzeczy. Będę musiała zapytać ją o to później. Było tyle rzeczy, których nie mogłam pojąć. Autostopowicze przynajmniej mieli swoją Drogę przez Galaktykę. Ja natomiast nie miałam niczego.
Po tym jak wyszła Pani Girard, usiadłam czytać Kodeks Paranormalnych Działalności, podczas gdy dziewczęta szykowały się na kolację. Czułam się głupio, totalnie zakręcona przez te wszystkie rzeczy, do których musiałam się przyzwyczaić.
To wszystko było takie surrealistyczne. Przyjechałam do Nowego Jorku z jednego powodu - aby żyć normalnie. Ukryć tak zwany dar przed światem. Taki właśnie miałam plan, którego zobowiązałam się trzymać. Ale zdumiewającą rzeczą było to, że według standardów Winterhaven byłam normalna. Nie miałam nic do ukrycia.
- A co z nim?
Wskazałam na wysokiego, jasnowłosego chłopaka tarasującego naszą drogę. Wyglądał całkiem normalnie, jak każdy zapalony sportowiec z liceum.
- Ten to Jack Delafield - odpowiedziała Kate, uśmiechając się. - Telekinetyk tak samo jak ja i jeszcze jedna uwaga, trzymaj łapska z dala od niego, jest mój.
- Hej - zawołał, schylając się, aby pocałować ją w policzek. - Trener zwołał dodatkowy trening, ale po nim będę wolny, jak będziesz coś chcieć.
- Pewnie. Hej Jack, to Violet. Violet, Jack. Kate przedstawiła nas sobie. - Jest nową współlokatorką Cece. Prekognikiem.
Prekognik? Chyba minie wieczność, zanim nauczę się tego języka.
- Fajnie. Miło cię poznać. Jack uśmiechnął się ciepło, a następnie znów odwrócił się do Kate. - Zadzwonię do ciebie, gdy skończę, okej?
- 'Kej - odpowiedziała i posłała mu całusa, gdy oddalał się.
- Wygląda na miłego - powiedziałam, gdy odszedł tak daleko, że nie byłby zdolny tego usłyszeć. - Jak długo chodzicie ze sobą?
- Prawie rok. Jest gwiazdą drużyny piłkarskiej - powiedziała z dumą.
- Powiedziałaś, że on jest tele… telegenetikiem, tak?
- Telekinetykiem - poprawiła. - Tak, ale istnieją dwa rodzaje telekinezy. Jestem makro, a on mikro.
- Jest więcej niż jeden typ?
- Pokaż jej, Kate - powiedziała Marissa, wskazując ręką solniczkę stojącą na stoliku przed nami.
Kate potrząsnęła głową.
- Nah, nie powinnam. Nie możemy..
- Och, po prostu to zrób.
Marissa podniosła solniczkę i postawiła przed Kate.
- O Boże, w porządku.
Wzięła głęboki wdech i skupiła się na solniczce.
Moje serce zastygło w oczekiwaniu, a ja ściskałam ręce pod stołem. Sekundę później, solniczka cicho przesunęła się wzdłuż stołu, zatrzymując się tuż nad krawędzią, po przeciwnej stronie. Wypuściłam powietrze w pośpiechu, aż poczułam na całej skórze dziwne mrowienie.
- Już, jesteś szczęśliwa? - spytała Kate. - W każdym bądź razie Violet, to nazywa się makro. Mogę przemieszczać duże przedmioty, przedmioty, które możesz zobaczyć. Ale Jack jest mikro. Może poruszać molekuly, atomy i temu podobne rzeczy. Przedmioty, które zobaczysz jedynie pod mikroskopem. Podobno jest to bardzo przydatne w laboratorium chemicznym.
- Ale… ale myślałam, że nie możesz używać swych zdolności w szkole - wyjąkałam. - Czy to nie jest wbrew COPA?
- Nie może używać tego podczas lekcji chemii. Ale może robić to we własnym laboratorium, w wolnym czasie. On oraz Aidan pracują razem nad jakimś projektem.
- On i Aidan są przyjaciółmi? - zapytałam, i nie wiem czemu, ale mnie to dziwiło.
- Cóż, nie nazwałabym tego tak, nie nazwałabym. Nie trzymają się razem, jedynie w chemicznej pracowni. Och, spójrz tam. To są zmiennokształtni, ta grupka w rogu.
Odwróciłam się, aby zobaczyć jak grupka pięciu normalnie wyglądających dzieciaków usiadła razem i zaczęła jeść - trzy dziewczyny, dwóch chłopaków, nic szczególnego.
- Nie gap się - szepnęła Cece, a ja odwróciłam się z powrotem, marznąc. Gulasz, nie był taki całkiem zły, ale jakoś nie miałam apetytu.
- Więc nad jakim rodzajem projektu pracują? Aidan i Jack - wyjaśniłam zaciekawiona tym.
- Badania - odpowiedziała Kate. - Medyczne rzeczy. Nie wiem nad czym pracuje Aidan, ale Jack.. cóż, jego młodszy brat ma naprawdę dziwny, uciążliwy rodzaj padaczki, więc Jack pracuje nad tym.
- Wciąż nie rozumiem tych wszystkich braterskich stosunków - powiedziała Sophie. - To dziwne, czyż nie?
- Co? Że ma padaczkę? - spytałam.
Sophie potrząsnęła głową.
- Nie, fakt że ma brata.
Teraz naprawdę nie wiedziałam, co mam sobie myśleć. Co było dziwnego w tym, że miał brata?
- Nie łapię tego - powiedziałam w końcu.
Siedząca za mną Cece, wzruszyła ramionami.
- Większość ludzi znajdujących się w Winterhaven są jedynakami - przynajmniej ci, których znam.
- Z wyjątkiem Jacka - wtrąciła się Kate.
- Ale.. ale dlaczego? - wyjąkałam, rozglądając się dookoła, w oczekiwaniu na jakieś wyjaśnienie. - To znaczy, dlaczego wszyscy są jedynakami? To musi być coś więcej, niż zbieg okoliczności, prawda?
- Nie wiem - powiedziała Sophie, potrząsając głową. - Nikt nie jest w stanie tego wyjaśnić.
Zmieniłam pozycję, gdyż poczułam się niewygodnie, słysząc to ostatnie.
- Powinnam już iść - powiedziałam, wstając od stołu. - Muszę pójść do biura Dr. Blackwella, jeżeli go tam znajdę.
- Zaprowadzę cię tam - zaoferowała Cece, a ja potaknęłam wdzięczna, gdy wstała i podniosła swoją tacę.
Minutę potem podążałam za Cece kilkoma podobnymi do labiryntów korytarzami, wspinając się po schodach oraz wędrując w dół korytarzami, które ciągnęły się bez końca. W końcu wspięłyśmy się kolejnymi schodami, znaleźliśmy się przy portretach dawnych dyrektorów tej szkoły, aż dopiero po chwili dotarliśmy przed rzeźbione, drewniane drzwi, które prowadziły do biura Dr. Blackwella.
- No i jesteśmy - powiedziała, lekko dysząc. - Chcesz, abym na ciebie poczekała?
- Nie, w porządku. - Też się lekko zadyszałam. Prawdopodobnie denerwowałam się bardziej, niż zwykle. - Dzięki.
- Okej, zatem zobaczymy się później. Dobrze się baw - dodała dokuczliwie, odwracając się i pozostawiając mnie tutaj.
Wzięłam głęboki, uspokajający oddech, próbując odzyskać równowagę, zanim stanęłabym przed obliczem dyrektora szkoły i prawdy, którą z pewnością miał zamiar mnie poczęstować. Gdy tylko zbliżyłam dłoń do drzwi, aby zapukać, otworzyły się, skrzypiąc nawiasami.
- Wejdź, panienko McKenna - zawołał więc weszłam do środka, z dłońmi wilgotnymi od potu, jak cholera.
- Usiądź - powiedział, wskazując ręką to samo krzesło, co noc przedtem.
Zrobiłam to, co powiedział, wycierając ręce o dżinsy.
- Dziękuję - wymruczałam.
- Opowiedz mi jak wrażenia po pierwszym dniu w Winterhaven?
- W miarę dobre - powiedziałam, ledwo zdolna do mówienia. Dlaczego tak okropnie się denerwowałam? Był bardzo przyjazny. Nawet teraz uśmiechał się ciepło do mnie, a jego srebrne oczy migotały w blasku ognia.
- Cieszę się. Pan Gray zapewniał mnie, że nie będziesz miała żadnych problemów z nadrobieniem zaległości. Czy wszystkie zajęcia spełniają twoje oczekiwania?
Odchrząknęłam, zanim odpowiedziałam.
- Tak, proszę pana. Ja.. umm.. niestety przegapiłam lekcję szermierki, ale..
- Nic się nie stało, nie martw się - powiedział i machną ręką. - Pójdziesz na nie jutro.
Przez całą minutę nic nie powiedział, a ja zaczęłam kręcić się w krześle. W końcu przemówił.
- Mam nadzieję, że teraz zobaczysz że Winterhaven jest unikalne w więcej niż tylko jeden sposób oraz że nie poczujesz się dzięki temu niezręcznie.
- Nie, ja… jestem po prostu lekko zdziwiona, to wszystko. - Nie mogłam przestać zastanawiać się, jakie zdolności posiada dyrektor. Poza tym, dziewczyny powiedziały, że każdy w Winterhaven posiada jakieś pewne zdolności, nawet on.
- Przeczytałaś kodeks?
- Tak, proszę pana.
Poszperałam w kieszeni i wyciągnęłam go, przerzucając kartki spoconymi dłońmi.
- Żadnych pytań?
- Nie, tutaj jest wszystko bardzo dobrze wyjaśnione, tak prosto. Większość z tego nie dotyczy mnie, dopóki nie nauczę się kontrolować swoich wizji. One po prostu.. przychodzą.
- Przeciwnie, panno McKenna. Wydaje mi się, że twoje wizje można wykorzystać, a nawet dobrze je wykorzystać. Ale to wszystko, we właściwym czasie.
Pęcherzyk nadziei urósł w mojej klatce piersiowej, a ja potaknęłam.
- Pamiętaj też, że trzymanie się kodeksu jest bardzo ważne, a dotyczy to zwłaszcza zajęć lekcyjnych. Chcemy, aby twoje szkolne lekcje przebiegały normalnie, dlatego pozwalamy uczestniczyć naszym uczniom w Ivy League. Podczas interakcji z uczniami innych szkół, ważne jest aby pamiętać o COPA przez cały czas.
- Oczywiście - powiedziałam. Rozumiałam to - nie pozwólmy innym dzieciakom wiedzieć, jakimi świrami jesteśmy.
- Bardzo dobrze, że nie masz pytań. Zabieram twoją kopię kodu. Musisz podpisać się tutaj - podał mi kolejny kawałek papieru - aby było wiadomo, że to przeczytałaś i się na to zgadzasz. Taki pakt, pewnego rodzaju.
Podniosłam kartkę, spojrzałam na nią, a moje oczy szybko przesuwały się po tekście.
Ja, Violet Ashton McKenna, ślubuję, że przeczytałam Kodeks Paranormalnych Działalności niniejszym znanym jako COPA. Mój podpis potwierdza, że w pełni rozumiem COPA i zgadzam stosować się do niego przez cały czas, za wszelką cenę. Również przyznaję, że jeśli nie będę stosować się do COPA, zostanę wydalona z Winterhaven. podpisuję ten dokument w obecności Dr. Blackwella, Dyrektora szkoły Winterhaven, trzeciego dnia października, we wsi Tarrytown, w Nowym Jorku.
Pod tym znajdowało się puste miejsce na podpis. Dr. Blackwell podał mi długopis, a ja drżącymi rękoma napisałam na nim swoje imię.
Ot tak, zrobiłam wszystko. Podpisałam się, jeszcze trochę ogłuszona absurdalnością tej sytuacji.
Dr. Blackwell odzyskał papier, złożył go na trzy części zanim zapieczętował to staromodną pieczęcią.
- Powędruje to do ognia - powiedział, podnosząc złożony papier wraz z moją kopią kodeksu. Wrzucał obydwa dokumenty w płomienie wzbijające się tuż za nim. - Tajemnica jest bardzo ceniona tutaj, w Winterhaven, dlatego nie zostawiamy sobie żadnych tajemnic spisanych na piśmie, jeżeli chcemy aby to nadal było naszą tajemnicą. Umowa jest symboliczna - taki dżentelmeński kontrakt, nazwijmy to tak.
Potaknęłam, obserwując płomienie liżące kartki papieru, zwijające ich krawędzie, zanim całkowicie je pochłonęły. Minutę później stały się zwęglonymi kawałkami leżącymi na dnie kominka.
- Musisz zrozumieć, jak ważne jest surowe trzymanie się zasad kodeksu, dla bezpieczeństwa naszej szkoły, dla własnej integralności - powiedział, obracając się znowu ku mnie.
- Tak, proszę pana - powiedziałam przełykając ciężko ślinę. - Rozumiem.
- Bardzo dobrze. - Popukał palcami po biurku, obserwując mnie. - Niektórzy uczniowie uczęszczają na zajęcia, które uczą ich blokowania własnych myśli, dla własnego spokoju. Jeżeli chciałabyś nauczyć się tego, możemy załatwić ci trenera.
- Pewnie - powiedziałam, przytaknąwszy. Wyglądało na to, że wszyscy w Winterhaven wiedzieli jak to zrobić, więc też powinnam była się tego nauczyć. Szczególnie dlatego, że Aidan umiał czytać w myślach, a będąc przy nim nie chciałabym tego.
- Uzgodnimy to wszystko razem z panią Girard. Wydaje mi się, że wszystko już załatwiłaś. Podniósł się i podał mi swoją rękę. - Ale nie bój się tutaj wrócić, jeśli nasuną ci się jakieś pytania, na które pani Girard nie odpowie wystarczająco zrozumiale.
- Dzięki.
Tak jak przedtem, jego ręka była po prostu lodowata.
- Wiesz jak wrócić do dormitorium? - zapytał.
- Tak - zapewniłam go, chociaż w rzeczywistości nie wiedziałam, jak mam tam trafić.
- Hmm, może powinienem wysłać kogoś, aby sprawdził, czy dotarłaś bezpiecznie - powiedział, dławiąc chichot i sięgając po telefon leżący na jego biurku.
- Naprawdę, wiem jak znaleźć dormitorium - powiedziałam. Jak ciężko było znaleźć pokój? Korytarzem w dół, do góry schodami…
Odłożył słuchawkę, wzruszając ramionami.
- Jeżeli jesteś taka pewna. Muszę przypomnieć ci, że powinnaś znaleźć się w łóżku o godzinie jedenastej. Jego srebrne oczy znów zamigotały. - Dobrej nocy, moja droga. I powodzenia.
Wciąż słyszałam, jak śmiał się po cichu, gdy zamknęłam drzwi i odeszłam.
Ćwierć godziny później, byłam gotowa przyznać się do tego, że całkowicie i beznadziejnie się zgubiłam. Przechodziłam wzdłuż tego samego korytarza - tego, z wiszącymi na ścianach portretami dyrektorów tej szkoły - przynajmniej trzy razy, oraz wspinałam się po tych samych schodach już dwa razy. Zaczynałam panikować, gdy dojrzałam drzwi, których nigdy przedtem nie widziałam.
Przyśpieszyłam kroku, mając nadzieję, że odnalazłam w końcu drogę ucieczki stąd. Prowadziły na zewnątrz; widziałam księżyc przez kwadratowe szybki na samej górze. Przez minutę lub więcej wpatrywałam się w te drzwi, rozważając wszystkie opcje. Prawdopodobnie zgubiłabym się również na zewnątrz, lecz było to lepszą możliwością, niż błądzenie w kółko po tych samych korytarzach
Proszę, niech będą otwarte - pomyślałam, naciskając na nie całą swą siłą. Na szczęście nie były zamknięte i znalazłam się nagle sama w chłodnej, bezchmurnej nocy.
Nie wiedząc dokąd mam iść.
Zielony trawnik rozciągał się przede mną, zapewne na jakieś sto jardów dalej. Widziałam jakieś nikłe zarysy budynków znajdujących się za trawnikiem, ale nie miałam pojęcia, który z budynków mieści w sobie dormitorium. Zawsze przechadzałam się wewnątrz pomiędzy budynkiem administracji, a akademikami, które połączone były pewnego rodzaju korytarzami. Gdybym tylko udało mi się znaleźć dziedziniec, odnalazłabym drogę do…
- Potrzebujesz pomocy? - dotarł do mnie głos zza moich pleców, niemal krzyknęłam z przerażenia.
Moje serce biło jak oszalałe. Odwróciłam się by zobaczyć Aidana, opierającego się o bok budynku.
- Próbujesz przyprawić mnie o zawał serca? - spytałam, przeczesując ręką włosy. Już po raz drugi dzisiaj tak mnie znienacka zaskoczył. Jednak musiałam przyznać, że ucieszyłam się na jego widok - prawie tak, że się roztrzepałam.
Z rękoma schowanymi w kieszeniach, podszedł do mnie.
- Przepraszam za to. Cieszysz się, że mnie widzisz, huh?
Wyszczerzył się do mnie w świetle pełni księżyca.
Cieszyłam się, że na dworze panowała noc, gdyż moje zaróżowione policzki nie były widoczne.
- Wiesz, że nie możesz tego robić - zrugałam go. - To jest wbrew kodeksowi.
- Co jest wbrew przepisom, skradanie się ku tobie, czy czytanie w myślach?
- Obydwa. Wydaje mi się, że muszę się nauczyć blokowania myśli przed tobą.
- Mam nadzieję, że nie - powiedział. - Twoje przemyślenia są bardzo ciekawe. - Nagle przestał się uśmiechać. - Słyszałaś mnie dzisiaj, czyż nie?
Zaczęłam szybciej oddychać, tworząc obłoczki dymu w powietrzu.
- Co masz na myśli? - zapytałam, przygryzając język.
- Wiesz co mam na myśli, Violet. Słyszałaś mnie. W swojej głowie. To czyni z ciebie telepatę, tak przy okazji.
- Naprawdę?
Nie byłam pewna, czy chciałabym być telepatą.
- Tak, ale wiesz, co jest naprawdę dziwaczne? - zapytał, podchodząc jeszcze bliżej ku mnie. Nie odpowiedziałam - po prostu stałam tam jak jakaś idiotka. - Naprawdę dziwne jest to - kontynuował - że nikt inny tego nie potrafi. Nikt nie słyszy moich myśli.
- To… to nie może być prawdą - wyjęczałam. - Jestem pewna, że inni ludzie też to potrafią. Ta szkoła ponoć jest pewna dzieciaków, które potrafią robić takie rzeczy.
Jego wzrok napotkał moje spojrzenie.
- Och, tutaj jest mnóstwo ludzi, którzy potrafią słyszeć telepatycznie. Ale po prostu nie potrafią usłyszeć mnie.
Instynktownie się cofnęłam. Mój wzrok w końcu przyzwyczaił się do ciemności panujących wokół, więc mogłam zobaczyć jego twarz, jego oczy. Wyglądały teraz jak prawdziwe srebro, odbijając światło księżyca. Im dłużej się na niego gapiłam, tym ciężej było oderwać od niego wzrok.
- Boisz się mnie, prawda? - zapytał.
Przełknęłam ślinę.
- A powinnam?
- Ty mi to powiedz.
- Umm.. wyglądasz na nieszkodliwego - powiedziałam wzruszając ramionami. Usiłowałam nie myśleć - przynajmniej o nim. Jak do cholery oni potrafią blokować swoje myśli?
Bez ostrzeżenia wyciągnął rękę i przejechał palucem po mojej twarzy. Och, człowieku, efekt Aidana działał na mnie całą swą mocą - nie mogłam oddychać, nie mogłam mówić, a moje nogi trzęsły się jak galaretka. Jak to było możliwe, że bałam się go jednocześnie odczuwając do niego pewien pociąg?
Może to ja powinienem się ciebie bać - powiedział, a raczej jego głos wyszeptał w mojej głowie te słowa. Jego usta nawet nie poruszyły się, a ja jednak go słyszałam, tak wyraźnie jak to tylko było możliwe, a tym słowom towarzyszyły jakieś dziwne elektryczne pobrzękiwania.
Strach usadowił się na dole mojego żołądka, a ja zapragnęłam pocałować jego blade usta. A wiecie, co było najgorszą w tym wszystkim rzeczą? To, że on o tym doskonale wiedział.
- Muszę wracać do dormitorium - wyrzuciłam z siebie.
- Odprowadzę cię - powiedział, a ja odetchnęłam szybko.
Bez żadnego słowa, poszłam za nim.
Prekognik - osoba, która widzi rzeczy, które wydarzą się w przyszłości. Podobna do jasnowidza.
Ivy League - stowarzyszenie ośmiu elitarnych uniwersytetów amerykańskich znajdujących się w północno-wschodniej części USA.
str. 11