Emma Richmond
Za bogaty na męża
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zwariowałam, po prostu zupełnie oszalałam! Mogłam przecież poczekać w jego domu. To znaczy... miałam taką możliwość, poprawiła się w myślach. Kobieta, która otworzyła drzwi, nie zaprosiła jej co prawda do środka, ale trzeba było oczywiście zapytać, czy może zaczekać na pana Chevenaya. Jednak ona - Panna Raptusińska - uważała, że musi zobaczyć się z nim natychmiast, teraz, zaraz. Właściwie dlaczego? - zastanawiała się rozgoryczona.
Odskoczyła raptownie, unikając wdepnięcia w coś, co wyglądało na... no, powiedzmy, niezbyt przyjemnie.
Od miesięcy poszukiwała pracy, pięć minut nie zrobiłoby przecież żadnej różnicy. To nerwy, po prostu głupota z jej strony. Zwykle nie czuła tremy przed spotkaniami z całkowicie obcymi ludźmi, właściwie to cały czas spotykała się z kimś nieznajomym. Tylko to jego nazwisko - Garde Chevenay - brzmiało jakoś tak... onieśmielająco. Dźwięczało zbyt wyniośle. No i co z tego? Prawdopodobnie z powodu wyraźnie francuskiego pochodzenia. Sorrel skarciła się w duchu - jesteś kompletną idiotką!
No dobrze, a jeśli to nie nerwy, tylko rozpacz? Poszukiwanie pracy doprowadziło ją do desperacji. Naturalnie nie musi mu okazywać, jak bardzo jest niecierpliwa. Z drugiej jednak strony, może on dostrzeże w jej niecierpliwości entuzjazm? To by się dobrze składało. Przyszli pracodawcy lubią entuzjastów. Więc dlaczego nie odpowiedział na jej list?
Wysoka i smukła Sorrel mozolnie pokonywała zabłocone zbocze. Dotknęła ręką głowy. Była mokra. Uporczywie padający drobny deszczyk wcale nie pomógł jej kręconym włosom, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej skręcił je w długie mokre grajcarki. Pochłonięta własnymi myślami, zatrzymała się na chwilę, by odpocząć. Dlaczego podczas mżawki człowiek wydaje się bardziej moknąć niż kiedy porządnie leje? Rozejrzała się dookoła po pustej okolicy. Ani żywej duszy. Pan Chevenay miał być gdzieś tutaj, według niejasnej wskazówki, której jej udzielono.
Wspinając się dalej na wzgórze, nagle krzyknęła przestraszona. O mało się o niego nie potknęła. Miała przynajmniej nadzieję, że to on.
Leżał płasko na brzuchu, z ramionami zanurzonymi w jakąś szczelinę w ziemi. Widziała jego twarz z profilu. Był młody, w każdym razie młodszy, niż się spodziewała. Czy jednak wyglądał na człowieka, który da jej pracę? Oto jest pytanie.
Domyśliła się, że pan Chevenay zgubił coś w tej dziurze i teraz próbuje tego dosięgnąć, jak na razie bez rezultatu.
- Jestem szczupła. Może ja zdołam to wydobyć, cokolwiek to jest - odezwała się.
Odwrócił głowę i zmierzył ją wzrokiem. Spojrzenie ciemnoszarych oczu nie mówiło nic. Wyczuła, że jest zdenerwowany i rozdrażniony, co nie wróżyło dobrze jej staraniom. Kiedy podniósł się, odkryła, że jest wysoki i mocno zbudowany.
- Zdejmij płaszcz - rozkazał.
- Co?
- Płaszcz! Szybko! - rzucił, widząc wahanie Sorrel. - Jeśli on ześliźnie się głębiej, będziemy musieli przekopać całe wzgórze - wyjaśnił lapidarnie. Nie czekał, aż ona go posłucha, chwycił ją, przyciągnął do siebie i zaczął rozpinać guziki jej płaszcza.
- On?
- Pies - dodał zwięźle. Ściągnął z niej płaszcz i cisnął na ziemię. Wziął w rękę jej mokre, rozpuszczone włosy i zaczął wpychać je za sweter Sorrel.
- Tam na dole jest pies? - spytała z niedowierzaniem. Nie zawracał sobie głowy odpowiedzią - nie wyglądał na
człowieka, który się powtarza.
- Będę cię trzymał za kostki.
- Za kostki? - przestraszyła się. - Jak głęboko wpadł?
- Zbyt głęboko, żebym ja go dosięgnął - rzucił sucho. Ponaglił ją, by uklękła.
- A czy sam nie zdoła się wydostać? Psy często...
- Nie.
Lekko zdegustowana zajrzała do jamy. Zobaczyła tylko błoto na dnie i coś, co w tym błocie wierciło się gwałtownie.
- Och, Boże - wyszeptała. - Jakżebym mogła...
- Nie mieszaj w to Wszechmocnego. Po prostu wyciągnij stamtąd psa - polecił.
Najwyraźniej nie mając żadnego wyboru, najpierw wsadziła do wąskiego otworu ramiona, a potem cała się wsunęła. Poczuła, że Garde chwycił ją za kostki i aż stęknęła ze strachu i bólu, kiedy wyprostował ją jednym mocnym szarpnięciem, by łatwiej jej było wśliznąć się do dziury. Nie była w stanie niczego dojrzeć ani poruszyć głową, szukała dłońmi po omacku, aż jej palce poczuły lekkie jak piórko muśnięcie psiego ogona. Jednym ruchem chwyciła mocno oburącz zadek psa i stłumionym głosem krzyknęła, by Garde ją wyciągnął.
Nie był zbyt delikatny, ale z drugiej strony nie zakładała, że w tej sytuacji może zdobyć się na delikatność. Najpierw próbował pociągnąć ją za kolana, a kiedy mu się to nie udało, chwycił ją za biodra, a potem złapał za pasek spodni i powoli wyciągał z tej wąskiej dziury. Ze strachu, że z jej mokrych rąk wyśliźnie się ubłocone futerko zwierzaka, wzmocniła uchwyt. Zagryzła wargę, kiedy pies zaskomlał z bólu i w tym samym momencie poczuła, jak jej ciało, wyciągnięte poza krawędź jamy, znalazło się na mokrej ziemi. Przez chwilę leżała nieruchomo z niemiłosiernie zesztywniałymi ramionami, po czym podniosła głowę. Zobaczyła, jak Garde bierze na ręce małego teriera i uważnie go ogląda.
- Nic ci nie jest - orzekł szorstko, stawiając pieska na ziemi. Ton głosu świadczył, że jego zły nastrój bynajmniej się nie poprawił.
Rzecz jasna, że psu nic się nie stało. Kilka razy otrząsnął się z błota i popędził przed siebie, z nosem przy ziemi. Sorrel miała nadzieję, że jej też nic nie jest, chociaż czuła się tak, jak gdyby zdarto jej skórę z brzucha i klatki piersiowej.
- Czy nie powinieneś go zawołać do nogi? - zaproponowała od niechcenia. Obróciła się na plecy i usiadła, podciągając sweter. Musiała sprawdzić, czy jest cała.
- Nie - odparł mrukliwie. - Skaleczyłaś się?
Pokręciła głową. Dostrzegła tylko zaczerwienienie w okolicy żeber i nic poza tym. Obciągnęła sweter i spojrzała na niego. Wysoki, szeroki w barach, nie ogolony, z potarganymi włosami, budził lęk samym swym wyglądem i opryskliwym głosem.
- Dziękuję za pomoc - dodał z wyraźną niechęcią.
- Nie ma za co. Wszystko w porządku - powiedziała spokojnie. - Posiadanie szczupłej figury ma swoje dobre strony i nieraz bardzo pomaga.
- Owszem.
Odszedł i próbował podnieść duży głaz zaryty w ziemi.
Garde Chevenay na pewno nie był szczupły, miał szerokie plecy i był mocno zbudowany. Pod swetrem widać było jego prężące się muskuły.
- Pomożesz mi z tym, dobrze? Chcę przykryć kamieniem tę dziurę, zanim pies znowu do niej wpadnie.
Wstała i najpierw podniosła płaszcz, a potem wydała okrzyk przerażenia, zobaczywszy, w jakim jest stanie.
- Czy musiałeś rzucić go w kałużę błota? - zapytała, zapominając na chwilę, że rozmawia z przyszłym pracodawcą.
Nie odpowiedział, tylko ciągle próbował podnieść głaz, targając nim na wszystkie strony. Krzywiąc się, wsunęła ramiona w rękawy płaszcza i podeszła, aby mu pomóc. Po kilku minutach zdołali zatoczyć głaz i zablokować szczelinę.
Garde Chevenay otrzepał ręce i oddalił się bez słowa.
- Halo! Zaczekaj! Chcę z tobą pomówić! - zawołała bez tchu, bo spieszyła się, by go dogonić.
- Nie udzielam wywiadów.
- Nie proszę o wywiad - odcięła się odruchowo. Przystanęła, marszcząc brwi. Czyżby często prześladowali
go dziennikarze? Udzielanie wywiadów, czy też, jak w tym przypadku, odmawianie, pachniało sławą.
Zobaczyła, że znowu się oddala, więc podbiegła, by się z nim zrównać.
- Jesteś sławny? - spytała, idąc obok niego.
- Nie. Kto ci powiedział, że jestem?
- Kobieta, która w twoim domu otworzyła mi drzwi... - zaczęła, ale dostrzegła, że gniewnie zacisnął wargi. Ta miła kobieta na pewno będzie miała kłopoty tylko dlatego, że jej powiedziała, gdzie go szukać. Niech to licho. - Posłuchaj - podjęła raz jeszcze. - Chciałam cię tylko o coś poprosić.
- Nie udzielam wywiadów i nie wyświadczam żadnych przysług.
- Nie proszę cię o przysługę! Faktycznie to ja chcę wyświadczyć ci... no... uprzejmość. Chociaż - uściśliła - może to nie tylko uprzejmość, bo zjawiłam się tutaj w związku z moim listem. Czy dostałeś mój list? Jestem...
- Nie. - Zmierzał prosto do domu.
Zaskoczyło ją to niezmiernie, ponieważ musiał otrzymać list. Jedynie przez moment wahała się, zanim pognała za nim.
- Skąd wiesz, że nie dostałeś? - dopytywała się. - Przecież nawet nie wiesz, kim jestem! Wysłałam go pocztą poleconą.
Wciąż milczał.
- Musiałeś pokwitować odbiór. Nic nie odpowiedział.
- Chyba że nie było cię w domu, kiedy nadszedł - wymamrotała. - I list czeka na poczcie.
Ponieważ nadal milczał, zaczęła zastanawiać się, czy rozmawia z właściwym człowiekiem. Faktycznie, nie powiedział, kto zacz.
- Jesteś Garde Chevenay, prawda?
Przystanął, zmierzył ją ponurym spojrzeniem i poszedł dalej.
- Cóż, to na pewno nie tajemnica - mruknęła. Zaczęło ją to złościć.
Przeskoczył przez wąski rów oddzielający wzgórze od żwirowanej drogi i zawrócił w stronę starego domostwa.
Podążyła za nim z mocnym postanowieniem, że się nie podda, póki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi.
- Mój list dotyczył twoich ogrodów. Zajmuję się architekturą zielem i w ogóle architekturą krajobrazu - dorzuciła dla jasności, wchodząc za nim do jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. - Więc widzisz...
- Zmierzasz dokądś? - zapytał ironicznym tonem.
- Tak - potwierdziła zdecydowanie. - Zmierzam do wyłożenia ci wszystkiego, co mogę dla ciebie zrobić.
- Nie wiedziałem, że okazuję jakieś zainteresowanie tym tematem.
- Nie okazujesz. Jeszcze nie. Ale, Garde, posłuchaj...
- Pan Chevenay dla ciebie, i nie nanoś mi tego błota do środka.
- Ty sam naniosłeś - wytknęła.
- Ja tu mieszkam.
Z lekkim zniecierpliwieniem zdjęła znajdujące się w katastrofalnym stanie buty i podreptała za nim w przemoczonych skarpetkach. Wpadła na jego plecy, kiedy nagle się zatrzymał, żeby zdjąć obuwie.
- Przepraszam - bąknęła.
Powiedział coś, czego nie dosłyszała, ściągnął z siebie mokry sweter, rzucił go od niechcenia w kąt i pchnął jakieś drzwi, przez które wszedł, podwijając rękawy koszuli. Drzwi gwałtownie zakołysały się i zamknęły za nim. Musiała je mocno pchnąć, żeby się otworzyły.
- Jesteś taki nieuprzejmy! - poskarżyła się, doganiając go i idąc tuż za nim po kamiennej brązowej posadzce.
- Prawdopodobnie dlatego, że cię nie zapraszałem.
- A powinieneś być zainteresowany! Twoje ogrody to absolutny chaos... - Stanęła, przyjemnie zaskoczona.
Rozglądała się dookoła, patrząc na białe ściany. Otoczenie było puste, prawie klasztorne, chyba dlatego, że rzeczywiście kiedyś mieścił się tu klasztor. Mały stolik w kształcie półksiężyca stał między pięknymi starymi schodami a rzeźbionymi frontowymi drzwiami. Na prawo, pod schodami, Sorrel zauważyła jeszcze jedne drzwi, a na lewo następne trzy. Między pierwszymi drzwiami a stolikiem znajdowała się pusta nisza.
- Jak tu jest ładnie... - zaczęła.
- Miło mi, że to przyznajesz - zaśmiał się szyderczo. Podeszła do dużego gobelinu, który wisiał nad starym rzeźbionym kufrem, stojącym tuż obok drzwi.
- Trochę wystrzępiony - szepnęła ze smutkiem. - No, ale jak przypuszczam, na pewno jest wiekowy.
Nie było odpowiedzi. Obejrzała się i odkryła, że jest sama. Jedynie lekkie trzaśniecie tych trzecich, najdalszych drzwi wskazywało, gdzie znikł. Rzuciła się w tamtą stronę, pchnęła je i weszła do pomieszczenia, które najwidoczniej stanowiło jego gabinet. Wnętrze było bardzo nowoczesne, funkcjonalne. Znajdowały się tu, o ile mogła się zorientować, wszelkie możliwe techniczne udogodnienia.
- Rozumiem, że pracujesz w domu - wyszeptała, rozglądając się po pokoju.
Nie odpowiedział, tylko usiadł za masywnym biurkiem. Pomyślała, że potrzebował przecież solidnego biurka, bo sam był masywnym mężczyzną. A następnie z zadowoleniem stwierdziła w duchu, że jednak przyjemnie jest spotkać kogoś wyższego od siebie. Przeważnie wszędzie górowała nad innymi wzrostem, co nie zawsze jej się podobało.
Przestała rozglądać się po gabinecie i wróciła do najważniejszej dla niej sprawy - kwestii pracy.
- Więc rzeczywiście nie dostałeś mojego listu?
- Nie mam zwyczaju zaglądać do korespondencji, której się nie spodziewam.
- Nawet z ciekawości? - zdumiała się.
- Nie. - Splótł ręce na biurku zarzuconym papierami i arogancko mierzył ją wzrokiem. Nie ukrywał, że jej się bacznie przygląda.
Wiedziała dobrze, co zobaczył - bociana, zbyt chudego i zbyt wysokiego. Jej włosy o miedzianej barwie były jeszcze bardziej poskręcane niż zwykle, bo przecież zmokła. Nawet suche, układały się w loki niemożliwe do rozczesania. Oczy miała zbyt jasne, rzęsy zbyt ciemne, a nos prawdopodobnie lekko zaróżowiony na czubku. Mimo drobnych rysów twarzy nie mogła uchodzić za piękność, ale wiedziała, że na pierwszy rzut oka robiła wrażenie. Z błyskiem rozbawienia w oku skierowała się ku pokrytemu płóciennym pokrowcem krzesłu, stojącemu w kącie.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz siadać w tym ubłoconym płaszczu - zauważył obojętnym tonem.
- A kto go tak ubłocił? - rzuciła lekko, zdejmując płaszcz. Rozejrzała się, chcąc zorientować się, gdzie go umieścić, ale nic takiego nie znalazła, więc wywróciła płaszcz na lewą stronę i położyła go na podłodze. Usiadła, podkulając nogi i z zaciekawieniem spojrzała na Garde'a.
- Zawsze jesteś w takim podłym nastroju? - zapytała z uśmiechem.
- Tak, a jedynie pięknym kobietom może ujść na sucho taka bezczelność.
- Bzdury - orzekła lekceważąco. - Może to ujść na sucho każdemu. Ludzie są tak zaskoczeni twoją impertynencją, że pozwalają ci na nią. Są speszeni, a tobie zawsze jakoś udaje się wykręcić od przeprosin. Jeśli myślisz, że bezczelnością jest to, co teraz robię, to nie widziałeś mnie, kiedy...
- Nie, dziękuję - przerwał. Wyciągnął do niej rękę i czekał. Zdezorientowana patrzyła na jego otwartą dłoń.
- Masz kopię tego listu? - zapytał.
- Nie, oczywiście, że nie mam kopii! - zaprzeczyła z irytacją. - Dlaczego miałabym mieć? Korespondencja funkcjonuje w inny sposób. Ja piszę, ty odpowiadasz...
- Jednakże nie odpowiedziałem.
- Cóż, nie, ale...
- Nie ma żadnego ale. Dlaczego przyszłaś? - zapytał, nie owijając w bawełnę.
Ponieważ wpadłam w rozpacz. Tego przecież nie mogła powiedzieć. Co to, to nie.
- Byłam tu w okolicy - skłamała gładko. Cały czas nie spuszczała z niego wzroku, przyglądając się jego surowej, raczej kwadratowej twarzy z ciemnoszarymi oczyma bez wyrazu. - Miło byłoby napić się kawy.
- Przypuszczam, że tak, panno... ?
- James. Sorrel James. - Skrzywiła się lekko na widok jego miny. - Idiotyczne, prawda? Moja matka przepadała za końmi, a ja urodziłam się z brązowymi włosami o lekko pomarańczowym odcieniu...
- Nadal są brązowopornarańczowe - zauważył.
- Tak - przyznała. - I nie wiem, skąd bierzesz czelność, aby śmiać się z mojego imienia, gdy tymczasem twoje jest jeszcze bardziej dziwaczne. Przynajmniej ludzie wiedzą, że sorrel znaczy „gniady". Natomiast Garde nie jest właściwie zwyczajnym imieniem. Czyżby jakaś tajemnicza tradycja rodzinna?
- Nie. I nie mam pojęcia, za czym przepadała moja matka
- odparował szorstko.
- Kawa? - uśmiechnęła się szeroko.
Przyglądał się jej przez chwilę. Zastanawiał się, czy powiedziała to szczerze, czy stroiła sobie żarciki. Mogłoby być interesujące rozszyfrowanie gierki, jaką ona prowadzi. Nacisnął guzik interkomu. Rozległ się słaby skrzek.
- Proszę o dwie kawy, pani Davies - polecił spokojnie.
- Dlaczego znalazłaś się w tej okolicy? - spytał, wciąż ze wzrokiem utkwionym w Sorrel.
Spuściła powieki i z roztargnieniem zeskrobywała kawałek błota przyczepionego do spodni na kolanie. Nie opowiadaj kłamstw, Sorrel. Powiedz prawdę, rozkazała sobie w duchu.
- To, co wcześniej mówiłam, to była... bujda - wyznała.
- Przyjechałam tu specjalnie, aby zobaczyć się z tobą. - Podniosła na niego wzrok. - Chcę zaprojektować i urządzić twoje ogrody. Jestem o wiele lepsza, niż na to wyglądam - obiecała, widząc w jego wzroku sceptycyzm. - Jestem bardzo dobra - dodała. - Nie będziesz zawiedziony.
- Nie będę? - powtórzył obojętnie.
- Nie.
- A ty zawsze w ten sposób wyszukujesz klientów? Stukasz po prostu do ich drzwi?
- Czasami - potwierdziła cicho.
- Jak często? Proszę wejść! - zawołał, słysząc nieśmiałe pukanie.
Kobieta, która weszła niosąc tacę, wyglądała na osobę tuż po pięćdziesiątce. Miała zatroskany wyraz twarzy. Uśmiechnęła się nerwowo do Garde'a, rzuciła zaciekawione spojrzenie na Sorrel i postawiła kawę na biurku.
- Dziękuję, pani Davies, a na przyszłość - dodał głosem, który na pewno zasiałby strach w każdym bojaźliwym sercu - jeśli ktoś jeszcze zadzwoni do drzwi, nie ma mnie w domu. Jak również nie wie pani, gdzie jestem albo co robię. Czy to jasne?
- Tak, sir.
- To nie była jej wina - wtrąciła Sorrel szybko, posyłając kobiecie współczujący uśmiech. - Powiedziałam, że jesteśmy starymi przyjaciółmi.
- To samo dotyczy starych przyjaciół - powiedział ze wzrokiem utkwionym w panią Davies. - Proszę tylko zapisać ich nazwisko, telefon kontaktowy i adres.
- Tak - wyszeptała. - Przepraszam. - Obdarzyła go jeszcze jednym nerwowym uśmiechem i cicho zamknęła za sobą drzwi.
- Czy nie byłeś nieco za szorstki?
Nic nie odrzekł, machnął tylko w stronę tacy, co, jak sądziła Sorrel, znaczyło, że to ona ma nalewać. Wstała więc z krzesła i z nieco wymuszonym uśmiechem spytała:
- Jaką pijesz?
- Czarną.
Nalała kawę jemu, potem sobie, dodając obficie śmietanki i cukru, i usiadła z powrotem na krześle.
- Na punkcie własnej prywatności wydajesz się mieć lekkiego bzika - zauważyła, obserwując go. Milczał, patrząc na nią.
- Dlaczego? Kim jesteś? Kimś sławnym? Bogatym? Ważnym?
- Nie. Jak często stukasz tak po prostu do drzwi klientów?
- wrócił do swego pytania.
- No, w rzeczywistości ani razu - przyznała się, robiąc jednocześnie śmieszny grymas twarzy. - To był pierwszy raz.
Sprawiał wrażenie, że mógłby w to uwierzyć, ale...
- Jak mnie znalazłaś?
- Znalazłam cię? - powtórzyła. - W twoich ustach to tak brzmi, jakbym cię długo szukała, a nawet śledziła. Na wzgórzu powiedziałeś, że nie udzielasz wywiadów. Myślałeś, że jestem dziennikarką - dodała z namysłem, przypominając sobie nagle jego wcześniejsze uwagi.
Milcząc, cierpliwie czekał na odpowiedź, więc uśmiechnęła się do niego lekko. Zaczynała właśnie lubić tego szorstkiego mężczyznę.
- Znalazłam cię u dentysty - wyjaśniła w końcu i roześmiała się cichym, zaraźliwym śmiechem. - Czekałam, jak wszyscy, przeglądałam czasopismo i w nim zobaczyłam ciebie. Garde Chevenay, nowy właściciel Blakeborough Abbey. Zamieszczono tam zdjęcie terenów z lotu ptaka i zamarzyłam, żeby je urządzić - wyłożyła wprost. - Przede wszystkim trzeba się zająć starą nawierzchnią, ale jeżeli nie chciałbyś albo nie mógłbyś pozwolić sobie, żeby zlecić wykonanie wszystkiego za jednym zamachem - dodała szybko - zrobiłabym to etapami. Albo po prostu tylko żwir. Jestem bardzo dobra, jeśli chodzi o żwir.
- Zaskakujesz mnie - roześmiał się sardonicznie. - Dentysta był tutejszy?
- Ach, nie - przyznała się z lekkim uśmiechem. - W Londynie. Nie mam teraz zbyt wiele pracy.
- I trzeba łapać każdą okazję, jaka się pojawia?
- Tak, więc widzisz...
- Czy masz dowód tożsamości? - przerwał.
- Nie - zaprzeczyła zakłopotana. - Nie przy sobie. A dlaczego pytasz?
- Ponieważ chcę wiedzieć, kim jesteś.
- Przecież wiesz, kim jestem. Powiedziałam ci.
- Naprawdę?
- Tak. - Poczuła się lekko zbita z tropu.
- Ale nie przyniosłaś dokumentów? - Cedził słowa z sarkazmem. - To niezbyt profesjonalne zachowanie.
- Nie, to znaczy tak - potwierdziła. Wzięła głęboki oddech.
- Przywiozłam swoje portfolio. - Skoczyła na równe nogi.
- Pobiegnę i zaraz przyniosę - zapowiedziała skwapliwie. - Zostało w mojej ciężarówce. Będziesz mógł zobaczyć, co potrafię zrobić... - Zanim zdołał się odezwać, wypadła z gabinetu.
W skarpetkach przebiegła ostrożnie przez żwir i zabrała z szoferki portfolio. Szybko wróciwszy, położyła je na biurku przed nim.
- Moja wizytówka jest na drugiej stronie okładki. Skinął głową i otworzył album z fotografiami. Wyciągnął
arkusik papieru i zapisał uważnie jej nazwisko i adres. Potem zamknął portfolio. Widząc to, poczuła przemożną ochotę, by zniknąć.
- Nie chcesz obejrzeć zdjęć?
- Nie - odrzekł lekceważąco.
- Więc czemu zażyczyłeś sobie jakiegoś dokumentu?
- Żeby cię sprawdzić.
Wziął album i chciał go jej oddać. Schowała ręce za plecy.
- Zostawiam ci te zdjęcia. Mogę je zabrać jutro. Nigdy nie wiadomo, może zechcesz obejrzeć i znajdziesz tu jakieś dobre pomysły...
- Nie - zaprzeczył cicho.
- Tak. A jeśli naprawdę nie chcesz...
- Nie chcę.
- Mógłbyś odesłać mi to pocztą.
- Mogłoby zaginąć - stwierdził ironicznie.
- Zaryzykuję. Ja naprawdę jestem bardzo dobra.
- I tania? - spytał, udając zainteresowanie.
- No cóż, nie, ale...
- Do widzenia, panno James - odprawił ją cicho.
Z lekkim grymasem dopiła szybko kawę i wzięła płaszcz.
- Przynajmniej popatrz na te fotografie - poprosiła. - Jestem otwarta na wszelkie propozycje. - Kiedy zdała sobie sprawę, że to, co powiedziała, mogło zabrzmieć dwuznacznie, parsknęła śmiechem. - No, nie na wszystkie propozycje. Po prostu miałam na myśli...
- Wiem, co miałaś na myśli.
Skrzywiła się, narzucając ubłocony płaszcz na ramiona.
- Do zobaczenia jutro.
W powietrzu wisiała jego odpowiedź: „Jeśli ja zobaczę cię pierwszy, to ty na pewno mnie nie zobaczysz".
Uśmiechnęła się smutno. Otworzyła drzwi, ale cofnęła się po tacę.
- Zabiorę ją do kuchni. Mogę?
- Nic ci to nie da.
- Ja nie dlatego... Przepraszam, daję się trochę ponieść fantazji...
- I unieść entuzjazmem? - Przyjrzał się jej uważnie z takim zainteresowaniem, że się roześmiała.
- W porządku, idę sobie. - Nie przeciągaj struny, Sorrel, ostrzegła się w myślach. Umknęła w pośpiechu, niezręcznie zamykając za sobą drzwi.
Wiedziała, że zdarza się jej zachowywać zbyt bezceremonialnie i unosić entuzjazmem w towarzystwie obcych ludzi, lecz prawdopodobnie działo się tak dlatego, że zwykle pracowała właśnie w cudzych domach, wśród całkiem obcych ludzi.
Na szczęście nie wmusił jej z powrotem portfolia, więc wciąż jest nadzieja, czyż nie? - pomyślała jak niewzruszona optymistka i z uśmiechem na wargach przeszła przez hol.
Zakładając, że kuchnie zazwyczaj znajdują się na tyłach posiadłości, pchnęła drzwi znajdujące się pod schodami i stanęła jak wryta. Znalazła się w pomieszczeniu wyjętym wprost z epoki średniowiecza Kontrast z holem był doprawdy oszałamiający.
Zapłakana pani Davies siedziała przy długim wyszorowanym stole. Sorrel postawiła na nim tacę.
- Dobrze się pani czuje? - zapytała.
- Tak. Nie. Ja nie wiem, co mam robić! - wykrzyknęła gosposia. - On nic nie mówi! Pan Craddock, poprzedni właściciel, był taki... nie wymagający. Potrzebuję tej pracy - wybuchnęła, patrząc na Sorrel. - Clive nie ma teraz roboty. Clive to mój mąż - wyjaśniła. - Chociaż pan Chevenay powiedział, że mogę tu zostać, nie wiem, czego on się po mnie spodziewa...
- Ponieważ nic nie mówi - dopowiedziała ze współczuciem Sorrel. - Przepraszam, że wpędziłam panią w kłopoty.
- To nie była pani wina. A czy mogłaby go pani spytać, jakie są moje obowiązki? - poprosiła błagalnym tonem.
- Ja?! - wykrzyknęła zdumiona Sorrel. - Przecież ja go nie znam! Tak naprawdę nie przyjaźnię się z nim...
- Kiedy odkurzam, prosi mnie, żebym przestała, a gdy przygotowuję dla niego posiłki, to ich nie zjada. Nie mam pojęcia, czy powinnam odbierać telefony! A teraz chce, żebym zmieniła wystrój kuchni! Wiem, że jest trochę staroświecka, ale jak to zmienić?!
- Proszę kupić kilka czasopism poświęconych wnętrzarstwu - poradziła Sorrel. - Ludzie tak najczęściej robią. Pokaże mu pani kilka fotografii nowocześnie zaprojektowanych kuchni. On musi się zdecydować na jakiś projekt i wtedy trzeba zamówić ten wystrój wnętrza u architekta. W takiej nowocześnie urządzonej kuchni na pewno będzie się pani lepiej pracowało.
- Przypuszczam - zgodziła się pani Davies. - Oczywiście, jeżeli zostanę tu tak długo... Nie sądzę nawet, żeby on mnie lubił. Proszę go i proszę, żeby mówił do mnie Davey, tak jak nazywał mnie pan Craddock, ale on nie. Pani Davies, mówi. Taki... taki niby grzeczny!
- Dobrze. Zapytam go - przyrzekła Sorrel, ponieważ doskonale wiedziała, co pani Davies ma na myśli, i co to znaczy nie mieć pracy i pieniędzy.
- Dziękuję. - Gosposia smutno westchnęła. - Musi pani wiedzieć, że zwykle tak się nie zachowuję - wyznała. - Histeryzuję jak jakaś kretynka. Może to klimakterium?
- Ojej - wykrztusiła Sorrel.
- Tak. I ciągle robi mi się gorąco... - Znowu westchnęła.
- A on wyprowadza mnie z równowagi. Sprawia wrażenie takiego... gniewnego, prawda?
- Owszem. - Sorrel też tak sądziła.
- A mówi takim tonem...
- Wzgardliwym? - podpowiedziała Sorrel, skrywając lekką ironię.
- Tak, jakby o nikim nie miał dobrej opinii.
- Może i nie ma - wymamrotała Sorrel. Łatwo w to było uwierzyć.
- Przy nim czuję się po prostu głupia - ciągnęła pani Davies.
- Nie twierdzę, że jestem bardzo inteligentna, ale przecież potrafię gotować, sprzątać i robić wszystko, co potrzebne jest do utrzymania domu na wysokim poziomie. Kiedy pracowałam u pana Craddocka, nie miałam żadnych kłopotów. Szkoda, że wyjechał.
- Więc niech pani popatrzy na to, jak na wyzwanie. - Sorrel starała się ją pocieszyć. - Przyzwyczai się pani do niego, jestem pewna...
- A teraz jeszcze ci dziennikarze i to wszystko... - Pani Davies mówiła nadal, jakby wcale nie słuchała Sorrel. - Po prostu nie wiem, co począć.
- Dziennikarze?
- Tak. Wydaje się, że oni wszyscy go nienawidzą.
- Dlaczego, na miłość boską, mieliby go nienawidzić? - zdziwiła się Sorrel.
- Och, nie wiem - rzekła gosposia znużonym tonem. Wstała, wzięła tacę i postawiła ją na blacie kredensu.
- Czy on jest sławny? - spytała Sorrel, wstając jednocześnie od stołu i kierując się w stronę kredensu.
- Sławny? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że za każdym razem, kiedy wychodzę, potykam się o reporterów gromadzących się przy bramie. Ale nie wolno mi z nimi rozmawiać - dorzuciła gniewnie, jak gdyby to stanowiło jeszcze jeden sporny punkt między nią a pracodawcą.
Sorrel miała już prosić ją o wyjaśnienia, ale nagle ujrzała swoje odbicie w lustrze nad kredensem. Zagapiła się na siebie ze zdumieniem.
- O rany - wyszeptała. - Nie wiedziałam, że tak fatalnie wyglądam.
Jej twarz była brudna! Włosy, ciągle wetknięte za sweter, ozdobione były bryłkami błota i suchą trawą.
Szybko uporządkowała fryzurę, strzepując największe grudy zaschniętego błota i wyjmując z włosów źdźbła trawy, po czym wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i patrząc w lustro, zaczęła czyścić twarz.
- Nie jest idealnie - westchnęła. - Ale lepiej niż było. No nic. - Lekko skinąwszy głową pani Davies, podeszła do drzwi.
- Muszę już iść. Do widzenia!
- Na pewno nie zapomni pani zapytać? - zaczęła pani Davies proszącym tonem.
- Nie, nie, proszę się nie martwić.
- Teraz? - zapytała z nadzieją.
- Teraz? - Sorrel się przestraszyła. Nie sądziła, żeby to był dobry pomysł.
- Proszę.
- No dobrze, ale nie mogę niczego obiecać - zgodziła się niechętnie. Stanowczo miała zbyt miękkie serce.
Zebrała się na odwagę i wróciła pod drzwi gabinetu Garde'a. Lekko zapukała i nie czekając na zaproszenie, szybko wsadziła głowę do środka.
- Przepraszam, że przeszkadzam... - zaczęła.
- Tak szybko z powrotem, panno James? - zadrwił, zerkając na nią znad otwartego albumu, który najwyraźniej przeglądał.
- Hm... - chrząknęła niepewnie. - Jest jeszcze jedna rzecz...
- Przypuszczałem, że będzie.
- Chodzi o panią Davies - powiedziała spokojnie, patrząc na niego surowym wzrokiem. - Zdaje się, że bardzo przestraszyłeś biedną kobietę. Jestem pewna, że nienaumyślnie - dodała prędko. - Jednak gdybyś mógł powiedzieć jej po prostu, jakie są jej obowiązki, kiedy ma odkurzać, gotować, i tak dalej...
- Dzięki - rzekł obojętnie. - Na pewno tak zrobię.
- To dobrze. I jeszcze jedno... Dlaczego nie powiedziałeś mi, że mam błoto na twarzy? - zapytała ze słabym uśmiechem.
- A dlaczego miałbym mówić ci o tym?
- Dlaczego?! - krzyknęła. - Ponieważ...
- Proszę już iść - rozkazał spokojnie.
- No cóż. Do widzenia, do jutra! - Szeroko uśmiechnęła się, szczelniej owinęła się płaszczem i wyszła.
Bardzo starannie zaniknęła za sobą drzwi i dopiero wtedy roześmiała się głośno i radośnie.
Pomyślała, że jeśli przeglądał jej prace, to znaczy, iż nie był tak zupełnie nie zainteresowany, na jakiego się zgrywał, prawda? I jeżeli nawet nie dostanie tej roboty, na dobrą sprawę cieszyła się, że przyszła tutaj. Prawdę powiedziawszy, polubiła go. O kimś takim można było tylko marzyć, a ona przecież poznała go osobiście! I to był powód do radości.
Garde roześmiał się krótko, patrząc na zamknięte drzwi. Ten korowód ludzi składających mu swoje propozycje robił się z każdą minutą coraz dziwaczniejszy. Nie myślał, że kiedykolwiek spotka kogoś tak - no, powiedzmy - prostolinijnego. Powinno spodobać mu się, że ona jest aż tak swobodna i naturalna, tyle że bardzo w to wątpił. Jak, do Ucha, udało im się zwerbować ogrodniczkę? Jeżeli oczywiście ona naprawdę zajmowała się ogrodami. Rzecz jasna, nie powinien nigdy wpuszczać jej do tego domu. Nie bardzo wiedział, jak to się stało, że pozwolił jej wejść. A jutro, niestety, ona tu wróci. Ta jakaś panna James. A po pannie James znajdzie się jeszcze ktoś, kto będzie chciał urządzać jego ogród albo umyć jego samochód, lub przeczyścić kominy... Ich wynalazczość doprawdy była nieograniczona!
Nagle przyszło mu do głowy, że gdyby zatrudnił tę jakąś pannę James, to być może prześladowanie zostanie na jakiś czas przerwane.
Z lekkim, trochę cynicznym uśmieszkiem zaczął uważnie przeglądać portfolio. Wiedział, że powinien doprowadzić do porządku swój ogród. Mógłby więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A jeśli nie będzie dobra w swoim fachu, po prostu nie dostanie zapłaty.
Wrócił do pierwszej strony albumu, na której była jej wizytówka, przyklejona taśmą klejącą, zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie aparat telefoniczny i wystukał numer prywatnego detektywa.
Sorrel zajrzała do kuchni, aby zapewnić gosposię, że pan Chevenay w najbliższej przyszłości na pewno zmieni się na lepsze. Potem włożyła buty i wyszła z domu.
Żwir chrzęścił pod jej stopami, kiedy okrążała dom. Zauważyła, że chmury wisiały nisko, a przecież w czerwcu powinno być słonecznie, a nie stale mżyć. To pora roku, kiedy ludzie powinni czuć się radośnie i pogodnie. Niestety, w domu, z którego przed chwilą wyszła, też nie było pogody, panowała tam raczej ponura atmosfera. A według słów pani Davies równie niemiła atmosfera panuje w środowisku lokalnej prasy. Dlaczego tak nienawidzili tego młodego człowieka? Cóż, nie takiego znów młodego, poprawiła się w myślach. Przypuszczała, że miał około trzydziestu pięciu lat albo i bliżej czterdziestki. I był niesłychanie atrakcyjny, mimo swoich dość szorstkich manier. Ale nienawidzić go? Za co?
Wspięła się do kabiny swojej starej ciężarówki. Przekręciła kluczyk w stacyjce, modląc się, żeby silnik dało się uruchomić za pierwszym razem.
Garde Chevenay. Nazwisko, którym niewątpliwie można uwodzić kobiety. Uświadomiła sobie, że upłynęło dużo czasu od jej ostatniego niezobowiązującego flirtu z atrakcyjnym facetem. Flirt? Czemu nie? Sama myśl o tym nastroiła ją beztrosko. Oczywiście nie spodziewała się wzajemności ze strony pana Chevenaya, ale uznała, że byłoby zabawnie poflirtować z nim przez jakiś czas. Jeśli tylko on zezwoli jej na urządzenie swego ogrodu, w co nadal wątpiła.
Czyżby jej przyjazd do posiadłości Garde'a Chevenaya był jednak daremnym wysiłkiem? Szkoda, bo frontem domu rzeczywiście trzeba się zająć. Trawa, która kiedyś, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tworzyła piękny równo przystrzyżony trawnik, teraz wybujała zbyt wysoko i zarosła chwastami. Drzewa, stare i pochyłe, należałoby koniecznie poprzycinać, a niektóre nawet wyciąć. Sporo pracy wymagał także podjazd. Strumień, który płynął w niższej części posiadłości, powinno się oczyścić, a rzut oka na zabudowania z tyłu powiedział jej... No cóż... To tylko twoje marzenia. Sorrel z westchnieniem przywołała się do porządku.
Nawet gdyby był zainteresowany urządzeniem ogrodu, nie miała referencji, by udowodnić, że jest osobą zasługującą na zaufanie. Garde Chevenay sprawiał wrażenie człowieka, który zdecydowanie zażądałby referencji. Zresztą, jak wszyscy przed nim. Jej zmartwienie polegało na tym, że dopiero po robocie dla Nicka zaczęła potrzebować formalnego potwierdzenia swoich umiejętności. Przedtem zawsze dostawała pracę dzięki ustnym referencjom, po prostu jeden klient polecał ją drugiemu. Teraz nagle okazało się, że każdy klient żąda referencji na piśmie od ostatniego pracodawcy.
Westchnęła, uśmiechając się do swoich myśli niemal tak cynicznie jak Garde. To bardzo prawdopodobne, że za tym wszystkim musiał stać Nick. Referencje od Nicka? No właśnie. Dostała kilka propozycji po ogłoszeniach, które dała, nawet dostarczono jej kosztorysy, wszystko wyglądało pięknie, a potem nagle zaczęły nadchodzić usprawiedliwienia. „To nie całkiem to, o co nam chodzi. Przykro nam". Albo: „To jest zbyt drogie". Lub: „Za dużo tego, za mało tamtego i, oczywiście, brak referencji od pani ostatniego pracodawcy uniemożliwia nam dalszą współpracę. Teraz trzeba być tak ostrożnym".
Jeżeli wkrótce nie znajdzie pracy...
Znowu pogrążona w czarnych myślach podjechała pod mały hotelik, w którym zarezerwowała nocleg. Weszła na górę do swojego pokoju. Postanowiła zatelefonować do siostry, żeby się dowiedzieć, czy Jen udało się zdobyć to czasopismo, które zaczęła czytać u dentysty. Nawet jeśli Jen nie byłaby w stanie dowiedzieć się o Chevenaym czegoś nowego, to artykuł w tym magazynie mógł podsunąć jej wskazówkę, jak go ostatecznie przekonać, że jest mu potrzebna. Jen lubiła trudne zadania. Obie lubiły.
Rozłożyła się wygodnie na łóżku, wzięła telefon i wybrała numer siostry. Jen podniosła słuchawkę po drugim dzwonku.
- Sorrel! Gdzie, do licha, się podziewasz? Przez cały dzień próbuję cię złapać!
- Naprawdę? - Sorrel się przestraszyła. - Dlaczego? Czy coś się stało?
- Co? Nie! Jesteś w domu?
- Nie. W hrabstwie Wiltshire.
- Wiltshire! - wykrzyknęła Jen. - Co, u licha... Nie! - powiedziała wzburzona. - Tylko mi nie mów, że... To dlatego chciałaś, żebym znalazła ten artykuł! Pojechałaś zobaczyć się z nim! Sorrel! Nie możesz tak po prostu nachodzić obcych ludzi!
- Oczywiście, że mogę - przekonywała ją Sorrel spokojnie. Przed oczyma natychmiast stanęła jej twarz Garde'a i uśmiechnęła się do siebie. - Czasami można spotkać niezwykle interesujących ludzi.
Zapadło krótkie milczenie.
- Nie podoba mi się twój ton - upomniała ją surowo Jen. - Co się stało?
- Nic.
- Sorrel! - ostrzegła Jen. - Wiesz, że w końcu wyciągnę to z ciebie, więc równie dobrze możesz powiedzieć mi wszystko teraz. Co zaszło?
- Nic nie zaszło. - Śmiejąc się, przymknęła powieki. - Po prostu... ten mężczyzna wydał mi się bardzo, ale to bardzo interesujący - wyznała cicho.
Jen odchrząknęła zdegustowana.
- Cóż, lepiej nie interesuj się nim za bardzo - uprzedziła ją szorstko.
- Dlaczego nie? - uśmiechnęła się Sorrel. - Od wieków nie miałam przyzwoitego flirtu!
- Ponieważ on jest umierający!
ROZDZIAŁ DRUGI
Sorrel poczuła nagle pustkę w głowie, a jej ciało ogarnął stan nieważkości.
- Umierający? - wyszeptała w szoku. - Nie może być umierający. Wygląda tak zdrowo.
- Cóż, tak właśnie napisali w tym artykule, który znalazłam. W tym, którego nie zdążyłaś przeczytać do końca. Zaczekaj moment, zaraz przyniosę to czasopismo. - Po chwili ciszy, przerywanej szelestem przewracanych kartek, rozległ się głos Jen: - Posłuchaj, w zakończeniu artykułu napisano, chociaż muszę przyznać, że to dość dziwny wniosek... - stwierdziła zaintrygowana. - Najpierw wspomina się o jakichś operacjach handlowych i że ostatnio odprzedał swoją spółkę Amerykanom. Pamiętaj, że to artykuł sprzed sześciu miesięcy - dodała. - I potem piszą, że może nie jest to zaskakujące, iż odnosi takie finansowe sukcesy, ponieważ ma raka.
- Raka? - powtórzyła Sorrel jak echo. Ogarnęło ją przerażenie i litość, uczucia tak silne, że aż niewspółmierne wobec faktu, że właściwie go nie znała. - Jesteś pewna, że tam tak napisano?
- Oczywiście, że jestem pewna.
- Przecież to nie ma sensu!
- Owszem, nie ma, ale tak piszą. - Znowu zapanowało krótkie milczenie. - Ty chyba zdążyłaś już go polubić - stwierdziła po chwili Jen z irytacją w głosie.
- Tak, polubiłam go, ale proszę cię, nie mów mi tylko, że mam wypaczony gust i mylne sądy o ludziach...
- Jednak masz.
- Nie zawsze - broniła się.
- Zawsze, Sorrel, zawsze. - Jen trwała przy swoim.
- Zapewniam cię, że Garde ani trochę nie przypomina Nicka - zaprotestowała Sorrel. - Czy naprawdę uważasz, że już zawsze powinnam każdego podejrzewać?
- Każdego... nie - westchnęła Jen. - Po prostu... no, martwię się o ciebie, Sorrel. Do cholery, opowiedz mi wreszcie o nim!
- Nie musisz do mnie tak mówić! On naprawdę nie jest podobny do Nicka.
- To jaki jest?
- Och, wielki, szorstki, ironiczny. Raczej nieuprzejmy.
- I polubiłaś go?
- Tak - przytaknęła odważnie. - Bo był inny niż... Wprost nie mogę uwierzyć, że jest chory! Wyglądał tak zdrowo! Bardzo zdrowo!
- Może choroba akurat się cofnęła - bąknęła Jen. - Czy on zamierza pozwolić ci urządzić swoje ogrody?
- Nie wiem. Jutro rano znowu się z nim zobaczę.
- Nie rozumiem. Powiedz mi, po co osobiście pojechałaś do Wiltshire? - dopytywała się zmartwiona Jen.
- Ponieważ nie przypuszczam, żeby Nick miał tam jakieś wpływy - oznajmiła gniewnie Sorrel. - A poza tym, ta dziewczyna, którą zastępuję w centrum ogrodniczym, wraca w poniedziałek - dodała posępnie.
- A niech to. Miałam nadzieję, że ona nie wróci.
- Ja też.
- Kochanie, tak mi przykro. Czy ta praca zapowiada się ciekawie? Chociaż, jeśli on jest umierający - martwiła się Jen - prawdopodobnie lepiej byłoby nie wiązać się uczuciowo. Nie zniosę, jeśli ktoś znowu cię zrani!
- Nie zamierzam się wiązać! Powiedziałam jedynie, że wydał mi się interesujący! - W każdym razie, nawet gdyby chciała, prawdopodobnie w ogóle nie będzie miała okazji, żeby się z kimkolwiek wiązać.
Sorrel postanowiła szybko zmienić temat. Odkryła, że nie ma ochoty rozmawiać nadal o nim, nawet z własną siostrą.
- Co porabia mój siostrzeniec?
- Wstyd przynosi! - Jen zaczęła się śmiać. - Zerwał tapetę ze ściany nad swoim łóżeczkiem, a kiedy robiłam mu wyrzuty, mały łobuziak tylko na mnie patrzył tymi swoimi wielkimi błękitnymi oczyma i szeptał: „ojej, ojej".
- Chyba przypominam sobie, jak ktoś inny dawno temu zachowywał się identycznie. - Sorrel się roześmiała. - Tradycja rodzinna musi być podtrzymywana.
- Różnica jest taka, że ja wtedy dostałam klapsa!
- Aha, pamiętam.
- Kiedy przyjeżdżasz do domu?
- Och, mam nadzieję, że jutro. Ucałuj ode mnie tego małego łobuziaka i swojego czarującego męża. Powinnam wrócić koło piątej... Wierz mi, naprawdę u mnie wszystko jest w porządku
- podkreśliła. - Trzymaj się. - Wolno odłożyła słuchawkę i przez kilka minut siedziała ze wzrokiem utkwionym w aparat. Nie chciała, żeby on był chory. Nie mogła w to uwierzyć. Czy dlatego powiedział, że nie udziela wywiadów? Możliwe. Po tym, jak opublikowali ten artykuł o raku...
Próbowała przestać myśleć o nim. Wstała, żeby wziąć prysznic i umyć głowę, zanim zejdzie na dół coś zjeść. Jednak nie umiała zostawić go w spokoju. Przez cały wieczór i długo w nocy nie opuszczały jej myśli o tym mężczyźnie.
Myślała o nim także następnego poranka, jadąc do jego domu. Zanim zdążyła dotknąć starego sznura od dzwonka, sam otworzył jej drzwi. Albo był to zbieg okoliczności, albo też musiał na nią czatować. Szybko zorientowała się, że ani jedno, ani drugie, bo z domu wybiegł mały terier, którego uratowali wczorajszego dnia. Widocznie jego pan akurat miał zamiar wypuścić go na dwór.
- A więc wrócił do domu cały i zdrowy - wymamrotała bezmyślnie.
- Można tak przypuszczać. Nie jest mój - dodał, widząc jej zdziwione spojrzenie.
- Ach.
- Wpada z wizytą.
- Ach - powiedziała jeszcze raz. - Czy miałeś... hm... czas, żeby przejrzeć fotografie?
- Tak. Proszę, wejdź. - Przytrzymał drzwi, a potem zamknął za nią i poprowadził do gabinetu.
Namyślał się nad tym wszystkim długo. Poprzedniego wieczora prawie zdołał przekonać samego siebie, że ona działa z wyrachowaniem. Jednakże dziś nie sprawiała takiego wrażenia. Wyglądało na to, że zaskoczyło ją zaproszenie do środka, jak gdyby spodziewała się, że on po prostu odda jej w drzwiach portfolio.
Zasiadł za biurkiem i spojrzał na leżący przed nim album. Ciągle jeszcze mógł zmienić decyzję. Rzucił okiem na Sorrel, starając się jakoś zinterpretować wyraz jej twarzy, ale szybko zrezygnował i ponownie skoncentrował się na albumie.
- Czy coś ci się tu spodobało? - spytała. Podeszła i stanęła za nim. - Wszystkie fotografie pokazują stan przed i po...
Otworzyła portfolio.
Popatrzył na nią tak, jakby chciał skarcić ją wzrokiem.
- Przepraszam - wymamrotała zasmucona.
- Siadaj - polecił.
Posłusznie wykonała w tył zwrot i pomaszerowała do krzesła, na którym siedziała wczoraj. Kiedy zaniknął album i zaczął bębnić palcami w okładkę, przywarła wzrokiem do jego czerstwej twarzy, szukając oznak choroby, ale nie potrafiła ich znaleźć. Nie był ani mizerny, ani blady, i na pewno nie wypadały mu włosy - z drugiej strony może nie przechodził chemoterapii. Albo może już mu odrosły? Niewykluczone, że jest już wyleczony. Nie każdy typ raka jest śmiertelny, a szczególnie jeśli nie stwierdzono przerzutów. Jen powiedziała, że artykuł pochodził sprzed sześciu miesięcy. Z pewnością Garde wyglądał w istocie dość... no cóż... dość krzepko. Świeżo ogolony, ubrany był w elegancką jasnoszarą koszulę z krótkimi rękawami i w czyściutkie jasnoniebieskie dżinsy, które ciasno opinały jego szczupłe długie nogi. Otaczała go aura siły i zdecydowania. W żadnym razie nie sprawiał wrażenia człowieka, który umiera.
Na dźwięk dzwonka telefonicznego lekko się wzdrygnęła. Garde nie ruszył się z miejsca.
- Nie zamierzasz odebrać? - spytała, kiedy już dłużej nie mogła znieść natarczywego dzwonka.
- Nie.
- To dlaczego nie masz automatycznej sekretarki? Telefon w końcu przestał dzwonić.
- Czy widziałeś listy... hm... pochwalne? Są wetknięte za tylną okładkę albumu - zagadnęła. Pomyślała, że jednak powinna o nich wspomnieć, a być może on nie zauważy, że ostatni Ust został niestety napisany przeszło rok temu.
Nic nie odrzekł, ale zdaje się, że on w ogóle nie odpowiadał, jeśli nie miał na to ochoty. Także, jeśli nie chciał, nie odbierał telefonu. Bardzo śmieszny sposób prowadzenia firmy. Jeżeli on w ogóle miał jeszcze jakąś własną firmę. Powinna była uważniej słuchać tego, co mówiła o nim Jen.
Zatrzymał na niej wzrok długą, długą chwilę. Nie była pewna, co to ma znaczyć, więc odezwała się szybko.
- Dzwoniłam do mojej siostry wczoraj wieczorem, żeby powiedzieć jej o tobie. Prosiłam ją, żeby postarała się o czasopismo, które przeglądałam u dentysty i nie zdążyłam przeczytać do końca artykułu o tobie, w którym napisali, że podobno masz raka - palnęła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Ku jej zdziwieniu roześmiał się. Był wyraźnie rozbawiony.
- I to jest przyczyna twojej zmartwionej miny tego ranka? - zakpił.
- Tak - przyznała. - Przez pół nocy nie spałam, myśląc o tym Tak mi przykro.
- Niepotrzebnie - powiedział ze zdumiewającą obojętnością. - To była pomyłka w druku, a raczej błąd w korekcie.
- Pomyłka?
- Tak. Mówiłem, że mam Raka, ale... w horoskopie. Powiedziałem, że urodziłem się pod tym znakiem, a nie, że jestem chory na raka. Dziennikarz, któremu udzielałem wywiadu, interesował się astrologią i dlatego mnie o to zapytał. Widocznie przy opracowywaniu artykułu do druku jakiś adiustator zrobił ten błąd, a korekta tego nie wyłapała. Być może nie wszyscy się znają na horoskopach i astrologicznych znakach Zodiaku.
- Och - uśmiechnęła się z ulgą. - Tak się cieszę.
- Ja również - przyznał oschle.
- Napisali, że dlatego odnosisz sukcesy. Nie widziałam w tym sensu.
- Naprawdę? - spytał z drwiną w głosie.
- Tak. - Cichutko zachichotała, ale szybko powstrzymała śmiech i zaczęła obserwować jego szerokie, zręczne ręce, porządkujące papiery na biurku.
Czuła się podniesiona na duchu. Przyglądając się uważnie jego profilowi, zdecydowała, że bardzo jej się podoba to, co widzi. Miał wyrazistą twarz. Oto człowiek, który szybko podejmuje decyzje i trzyma się ich. Człowiek, który nie traci czasu na pustą gadaninę. Który nie oszukuje? Ktoś, kto przypuszczalnie nieco onieśmiela wszystkich oprócz Sorrel, i kto sam rzadko czuje się onieśmielony.
- Kto zrobił te zdjęcia? - zapytał ni stąd, ni zowąd.
- Ja. Skinął głową.
- Nie wierzysz, że jestem architektem zieleni, że projektuję ogrody i krajobrazy, prawda? - spokojnie zadała pytanie.
- Wierzę, że znasz się na ogrodach.
Lekko marszcząc brwi, przypomniała sobie jego wczorajszą skrytość i nieufność wobec niej. Sprawiał wrażenie, że o coś ją podejrzewa. Tylko o co? Postanowiła wyjaśnić to teraz.
- Pewnie podejrzewasz, że te ogrody na fotografiach to nie ja zaprojektowałam.
- A zaprojektowałaś?
- Tak. Wczoraj... a nawet teraz - dodała po namyśle - wydajesz się sugerować, że mogę być kimś innym. Wyczuwam, że mi nie ufasz. Czy jest tak? - Czyżby Nick do niego dotarł? A może jakoś odkrył, że ona jest w dołku? Nie, tego nie mógłby odkryć. Więc dlaczego Garde Chevenay jest taki podejrzliwy? - Nie rozumiem, dlaczego posądzasz mnie o działanie z ukrytych pobudek. Cały czas czuję, że mi nie wierzysz.
- Może z powodu twojego zachowania? - podsunął.
- Ale ja zawsze jestem taka. Czy masz na myśli to, że zjawiłam się tak niespodziewanie? Nie zapowiedziana? Stało się tak dlatego, że...
- Że nie odpowiedziałem na twój list - dokończył za nią i dodał: - Już mi o tym wczoraj wspominałaś. Owszem, nie odpowiedziałem. No i co teraz? - zapytał.
- Co teraz? - powtórzyła zmieszana - Co teraz robisz, panno James?
On nie zamierza mnie zaangażować, pomyślała przygnębiona. Po co więc zaprosił do gabinetu? Dlaczego przedłuża tę agonię?
- Nic nie robię - odrzekła. - Jeśli nie chcesz, żebym zajęła się twoimi ogrodami, po prostu odejdę tam, skąd przyszłam.
- Żeby robić co?
- Cokolwiek. Wszystko, co mogę robić. Wszystko, co potrafię - oznajmiła niemal wyzywająco, wahając się między dumą a uczciwością. - Przez kilka ostatnich miesięcy pracowałam w centrum ogrodniczym. - Nie musiała wspominać, że już jej tam nie potrzebują. Pamiętała, co sprawiło, że z takim trudem wiązała koniec z końcem, i nie była w nastroju, by dalej ciągnąć rozmowę o swojej pracy czy też jej braku. Wstała. - No cóż - powiedziała lekkim tonem. - Lepiej już pójdę. Przede mną długa jazda. Miło mi było pana poznać, panie Chevenay. - Pochyliła się i zabrała swoje portfolio.
- Już nie chcesz zająć się moimi ogrodami? - spytał z sarkazmem.
- Ależ oczywiście, że chcę! Ale ty nie masz zamiaru mnie zatrudnić, prawda? Toteż nie ma co...
- Nie mam zamiaru? Spojrzała na niego uważnie.
- Nie jesteś jedyną osobą, która chwyta każdą okazję, panno James. - Podniósł się, nie czekając na jej odpowiedź.
- Zamierzasz zatrudnić mnie, żebym doprowadziła do porządku twoje ogrody?
- Tak - potwierdził.
- Więc po co były te wszystkie gierki słowne? - zapytała z irytacją.
Musiał zdawać sobie sprawę, ile to dla niej znaczy, a bawił się z nią jak kot z myszką.
- Dlaczego tak nagle zachciało ci się, żebym zaprojektowała twoje ogrody? Wczoraj nie chciałeś - przypomniała z wzrastającą irytacją w głosie.
- Może chcę mieć na ciebie oko? Prychnęła.
- Albo może pomyślałem, że potrzebujesz pracy.
- Nie zrobiłeś na mnie wrażenia filantropa - zaserwowała mu lekceważącą ripostę.
- To co? Nie chcesz zaprojektować moich ogrodów? Oczywiście, że chce! Wprost marzyła o tym! Tylko że on na pewno zażąda referencji. W każdej chwili może o nie poprosić. Taki człowiek jak Garde nie zatrudniłby byle kogo. Łudziła się, że mogłaby przekonać go do swych kwalifikacji tak, żeby nie poprosił o referencje. Tak jak łudziła się wiele razy w ciągu fatalnych ubiegłych miesięcy. Jak zwykle, za tym wszystkim musiał stać Nick. Lecz jak mogłaby to udowodnić? Patrzyła na Garde'a pustym wzrokiem. Nagle uświadomiła sobie, że on wciąż czeka na odpowiedź.
- Bardzo chcę zaprojektować ci ogrody - powiedziała spokojnie, a zaraz potem pomyślała, że powinna dodać coś jeszcze, by wytłumaczyć swoje długie milczenie. - Zastanawiałam się tylko, dlaczego nie skorzystasz z usług lokalnej firmy, Jakieś muszą tutaj być.
- Są. I nawet dostałem listę architektów krajobrazu, cieszących się uznaniem w całym kraju. Ale ciebie nie ma na tej liście - dorzucił cicho.
Cóż, nie mogło być tam jej nazwiska. Zostało usunięte wiele miesięcy temu. Za podszeptem Nicka.
- Czy masz referencje?
- Nie - odrzekła odważnie. Nie ma co kręcić. - Nigdy dotąd ich nie potrzebowałam - oświadczyła wyzywająco. - Dopiero ostatnio.
Pokiwał głową.
- Więc jaka jest procedura?
- Procedura? - powtórzyła. Była zdumiona, że temat referencji został tak szybko porzucony.
- Tak - powiedział lekko zniecierpliwiony. - Co robisz wpierw? Szkice? Projekty? Wykopy?
- Ach, oczywiście projekty. Możesz je zaakceptować albo nie, możesz także przekazać mi własne propozycje. Niektórzy dokładnie wiedzą, czego chcą. Inni nie.
- Więc przygotuj mi kilka szkiców projektów, może je zatwierdzę.
- Dziękuję. Kiedy chcesz, żebym zaczęła?
- Jak najszybciej.
Wpatrując się w ogród przed domem, zastanawiała się, dlaczego nie czuje radości. Powinna się cieszyć, a zamiast tego zachowywała się z rezerwą.
- Będę chciała poznać twoje upodobania, muszę wiedzieć, czy chcesz mieć drzewa, kaskady...
- Nie wiem, czego chcę. Poszukaj sama natchnienia, panno James. Czy obejrzysz teren? - zapytał i nagle szpetnie zaklął.
Zaskoczona, ujrzała młodego człowieka wyskakującego z samochodu stojącego przy bramie. Na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny.
- Kto to jest?
- Bardzo dobrze, panno James, znakomicie - zadrwił z niej.
- O co chodzi? - zmieszała się.
- Twoje zdumienie wygląda niemal naturalnie.
- Jest naturalne! Skąd, u licha, miałabym...
- To reporter - przerwał jej.
Ze złością pomyślał, że pewnie ten dziennikarz przyjechał sprawdzić, czy jego wysłanniczka uzyskała dostęp do domu i zaufanie jego gospodarza. Możliwe. A nawet bardzo prawdopodobne...
- Po prostu nie zwracaj na niego uwagi, a kiedy będzie zagadywał, nie odpowiadaj - dodał szorstko, zły na siebie i na nią.
- Ale czego on chce? Hej! - zawołała wzburzona, kiedy niemal oślepił ją błysk flesza. - Cholera! On właśnie zrobił mi zdjęcie! To bezczelność!
- Bez przesady - wymamrotał do siebie. - Nie musisz być aż tak przekonująca.
Ignorując dziennikarza, który okrzykami chciał przyciągnąć jego uwagę, poprowadził ją za dom. Znikli tamtemu z oczu.
- Co mówiłeś? - spytała zakłopotana. - Nie dosłyszałam.
- Nieważne.
- Czy on za nami pójdzie?
- Nie - zaprzeczył ponuro. - Jeżeli ceni swój sprzęt.
- Ale czego on chce?
- Doprowadzić mnie do upadku - rzekł ze wzgardą. - Możesz trzymać swoje narzędzia i całą resztę rzeczy tam, w składziku. - Stanął, obejmując wzrokiem żałosną ruinę ogrodu na tyłach domu. - Ta brama na końcu muru okalającego ogród prowadzi do padoku, który tutejsza rodzina wynajęła dla swoich koni. Niżej jest pole uprawne dla warzyw, a tędy... - Przeszedł przez zburzony taras do bramy z kutego żelaza, która chwiała się na jednym zawiasie. - Tutaj są mocno zniszczone cieplarnie, dalej stoi stary składzik z cegły, a tam śmietnisko, które jest w trakcie porządkowania. Ale to, co powinno cię teraz interesować, znajduje się na froncie domu.
- A co chcesz, żebym zrobiła? - zaciekawiła się od razu.
- Zapleczem zajmiesz się potem. Czytałem coś o klombach, ale biorąc pod uwagę, że nie zauważę klombu, dopóki się o niego nie potknę, to sprawa dyskusyjna.
Wątpiła w to. Podejrzewała, że on wie dobrze, co to jest klomb. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma mnóstwo wiadomości z wielu dziedzin.
- Chodź - polecił lakonicznie i poprowadził ją do tylnych drzwi. - Pewnie potrzebujesz pomieszczenia, gdzie będziesz rysowała projekty.
- Mogę szkicować na dworze albo... - zaczęła zaaferowana.
- Cóż, jeśli zmienisz zdanie, możesz korzystać ze starego refektarza - zaznaczył cicho i dodał: - Oczywiście refektarza w czasach, kiedy tu było opactwo.
Otworzył pierwsze drzwi po lewej.
Wkroczyła do długiego, pustego pokoju. Speszyło ją głośno rozlegające się echo kroków. Rozejrzała się wokół. Pomieszczenie wyłożone było tymi samymi płytami co hol, ale w przeciwieństwie do holu tutaj jeszcze nie rozpoczęto remontu. Łukowo sklepione okna nie miały zasłon, duży kominek stał zakurzony i najwidoczniej od długiego czasu nie używany.
- Wstawię tu dla ciebie krzesło i stół do pracy.
- Dziękuję.
- Tu jest dobre światło, a wyobrażam sobie, że światło jest ważne przy projektowaniu.
- Oczywiście.
Podeszła do okna, by popatrzeć na zarośnięty ogród na tyłach domostwa. Dołączył do niej.
- To dawny krużganek klasztorny. Albo krużganki... nie wiem, czy stosuje się w tym przypadku liczbę pojedynczą czy mnogą. Pierwotnie w opactwie istniały też inne budynki. Kaplica, sypialnie, mleczarnia, pomieszczenie, gdzie mnisi robili wino, składali zapasy warzyw. Ciągle są tu cele...
- Tak - przytaknęła machinalnie. Coś, może kawałek rozbitego szkła zaświeciło jej nagle w oczy. Przypomniała sobie fotoreportera. - Dlaczego on zrobił mi zdjęcie? - spytała zafrasowana.
- Ten reporter? Kto wie? Może po to, aby zachować pozory?
- Jakie pozory... - zaczęła oszołomiona.
- Co ci się nie podoba? Że sfotografował nas oboje?
- Nie - zaprzeczyła bez przekonania. - Ale on mógłby pomyśleć sobie...
- Że co? Że łączy nas romantyczny związek? - podsunął szyderczym tonem.
- Nie ma potrzeby mówić o tym takim tonem - zbeształa go. - Niektórzy uważają, że jestem atrakcyjna.
- Nie wątpię, że tak uważają - zgodził się obojętnie. Uśmiechnęła się lekko. On najwidoczniej nie zaliczał się do tych, którzy widzą w niej atrakcyjną kobietę.
- Kobiety o pełnych kształtach... pewnie tylko takie lubisz? - zapytała z ironią.
- Lubię takie, które siedzą cicho. - Popatrzył na nią oczyma bez wyrazu.
Sorrel zaśmiała się krótko i starała się skupić całą uwagę na ogrodzie.
- Jeśli ta fotografia zostanie opublikowana - ciągnął - czy jest ktoś na tyle ci bliski, że mógłby poczuć się niemile zaskoczony lub nawet obrażony?
- Nie.
- To dobrze.
Zanim zdążyła spytać, dlaczego dobrze, odwrócił się i wyszedł z refektarza. Nie pozostało jej nic innego, jak pójść w jego ślady. Bardzo dziwne, bo gdy tylko przestąpiła próg, drzwi same zamknęły się cicho za nią. Wyglądało to tak, jakby ktoś wiedział, że wychodzą i bezszelestnie je za nimi zamknął. Zagapiła się na te zamknięte drzwi i została w tyle za Garde'em. Dogoniła go dopiero przy klatce schodowej, obwieszonej od góry do dołu starymi mapami.
- Kolekcjonujesz je? - Wskazała na mapy. Niewątpliwie było to swego rodzaju hobby. Ciekawe, jakie miał jeszcze inne zainteresowania? Wyjąwszy oczywiście zatrudnianie nieznanych architektów i przyjmowanie wizyt obcych psów, pomyślała złośliwie.
Czekała na odpowiedź, ale on milczał. Postanowiła więc sprowokować go do rozmowy, zadając jej zdaniem dość irytujące pytanie.
- Czy nadal nie wierzysz, że jestem tą, za którą się podaję? Niestety, zignorował pytanie. Westchnęła. Temat zamknięty?
I dlaczego nie poruszał już kwestii referencji? Nie był głupcem, czemu więc zaangażował kogoś nieznajomego? To wszystko nie miało sensu.
- O to się nie martw - odezwał się wreszcie, idąc w stronę gabinetu. - Pomyśl raczej o kosztach, którymi zamierzasz mnie obciążyć.
- To nie o pieniądze chodzi - zaprzeczyła spokojnie.
- Nie? - Otworzył drzwi i gestem nakazał jej wejść. - A jeśli nie pieniędzy, to czego innego będziesz potrzebowała?
- Czego będę potrzebowała? - powtórzyła zdziwiona, zanim weszła go gabinetu. - Niczego, dopóki nie zaakceptujesz projektów.
- A ilu będziesz potrzebowała robotników? Pokręciła głową.
- Zwykle wszystko wykonuję sama.
- A twoja kwatera?
- Zarezerwuję sobie pokój tam, gdzie zatrzymałam się wczorajszej nocy. To taki mały, skromny hotelik.
- A zaliczka? Ile?
Zmieszana spojrzała na niego. Czuła się niezręcznie. Zawsze nienawidziła tej kwestii, pojawiającej się w rozmowie o jej honorarium. Z jakichś głupich powodów jej serce zaczęło bić niezwykle szybko.
- Dlaczego pracowałaś w centrum ogrodniczym? - Popatrzył na nią przenikliwie ciemnoszarymi oczyma, które zdawały się sondować jej duszę.
- No wiesz, zima i w ogóle - wymamrotała, unikając jego wzroku. - Ludzie zaczynają myśleć o swoich ogrodach dopiero wiosną.
- Teraz jest lato - podkreślił rzeczowo.
- Owszem, no... ale tak jakoś się stało, że...
- Co prawdopodobnie znaczy, że twoja sytuacja finansowa...
- ...pogorszyła się. Zgadza się - przyznała uczciwie, wpadając mu w słowo.
Ciągle miała małą kwotę na rachunku oszczędnościowym - to, co zostało po sprzedaży domu - ale czynsz i rachunki za jej ciasne mieszkanko sprawiały, że suma ta topniała w zatrważającym tempie. Zarobki w centrum ogrodniczym nie były zbyt wysokie.
- W takim razie zapłacę twój rachunek w hotelu i kiedy będziesz gotowa, by coś kupować... darń, rośliny... daj mi znać.
- Tak. Dziękuję. Oczywiście.
- Czemu jesteś taka zakłopotana?
- Nie wiem. - I naprawdę nie wiedziała. Przypomniała sobie słowa Jen, że nie zna się na ludziach, że błędnie ich ocenia. Czy rzeczywiście fałszywie oceniała ludzkie charaktery? Czy pomyliła się co do tego człowieka? Jakimi motywami on się kierował, przyjmując ją do pracy? Tak bardzo chciała dostać tę pracę, a teraz poczuła się nieswojo. Po prostu coś tu nie grało. Po chwili milczenia dodała: - Chyba nie spodziewałam się... To znaczy myślałam, że dzisiaj stanowczo mnie odprawisz. Że już cię nie zobaczę... No, a teraz muszę już jechać do domu, zabrać rzeczy... - dodała z zabawnym wzruszeniem ramion.
- Kiedy wrócisz?
Potrzebowała kilku dni, żeby się zorganizować, zrobić pranie, prasowanie.
- Poniedziałek? - zaproponowała.
- Poniedziałek będzie dobry.
- Znam się na swojej robocie - podkreśliła.
- Mam nadzieję, że się znasz. - Jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie.
- Ciągle jednak nie rozumiem, dlaczego mimo wszystko dałeś mi tę pracę! - wykrzyknęła.
- Nie myślałem, że zrozumiesz. - Uważnie spojrzał jej prosto w oczy.
- I nie zamierzasz mi powiedzieć?
- Jeszcze nie. Nie martw się o to, panno James - zadrwił. - Sądziłem, że są zielone.
- Przepraszam? - wyszeptała trochę speszona. Czuła się jak zahipnotyzowana.
- Twoje oczy. Myślałem, że są zielone, ale nie. Są niebieskie z zielonymi plamkami.
- Tak.
Uśmiechnął się lekko, powoli, bez odrobiny ciepła, a potem ją pocałował.
ROZDZIAŁ TRZECI
Długi pocałunek przyprawił ją o zawrót głowy.
- Dlaczego to zrobiłeś? - Z trudem złapała oddech.
- Żeby sprawdzić różnicę wzrostu. Jak się nazywa to twoje centrum ogrodnicze?
- Patterson - odrzekła, niemal bezmyślnie. Co to ma znaczyć, sprawdzić różnicę wzrostu?
- Gdzie to jest?
- W Fulham.
- Więc jedź ostrożnie, zobaczę cię w poniedziałek.
- Tak - szepnęła.
- I nie rozmawiaj z tym reporterem.
- Dobrze.
Usunął się na bok, a ona szybko wyszła z gabinetu. Szarpnęła jedno skrzydło imponujących drzwi wejściowych i wydostała się na podwórze oświetlone rachitycznym słońcem.
Czemu on ją pocałował? Po co? I dlaczego ją zatrudnił?
- Panienko? Panienko! - wołał fotoreporter.
Ignorując dziennikarza tkwiącego na posterunku, wspięła się do szoferki ciężarówki i ogarnęła wzrokiem domostwo. Ledwo zresztą je dostrzegała, bo zapatrzyła się na szary kamień, na bluszcz niesfornie pnący się po ceglanym murze. Starała się wyobrazić sobie, jak było tu kiedyś. Tymi ścieżkami chodzili mnisi, modlili się, chowając ręce w szerokich rękawach habitów i pochylając głowy w pokorze. Gdzieś tu rozbrzmiewał dzwon... Z westchnieniem spojrzała w górę, ale nie zobaczyła niczego przypominającego dzwonnicę. Gdzie podział się jej wczorajszy wesoły nastrój? I dlaczego koło bramy kręcił się reporter? Z czego słynął Garde?
Czuła się coraz bardziej rozkojarzona. Miała rozbiegane myśli. Weź się w garść, Sorrel, upomniała się w duchu. No tak, ale ona naprawdę musi wiedzieć, dlaczego ją pocałował, co miała znaczyć ta „różnica wzrostu". Nie zamierza pracować dla niego, jeśli on będzie taki... nonszalancki. Chociaż, z drugiej strony, nie sprawiał wrażenia człowieka, który narzucałby się z niechcianymi zalotami. Nie pragnęła z nikim wiązać się na serio, w każdym razie jeszcze nie teraz. Po kłopotach z Nickiem było na to o wiele za wcześnie. Jednak, pomimo że przed wszystkimi udawała, że sobie poradziła z całą sprawą, sama nie była całkiem pewna, czy tak jest naprawdę.
Sorrel! - skarciła siebie w myślach. On cię nawet nie lubi! Więc dlaczego mnie pocałował? Bo miał przyjaciółkę niższą od ciebie i ciekawiło go, jak się całuje kogoś wyższego? Och, nie bądź taka głupia! To dlatego, że... ponieważ jest taki jak Nick? Nie, nic podobnego! W ogóle go w niczym nie przypomina! Jednak za nieprzystępnością Garde'a kryło się coś zupełnie innego. Tylko co?
Ciągle mając zamęt w głowie, uruchomiła silnik.
Gdyby Jen nie zarzucała jej, że zawsze się myli i błędnie ocenia zachowania innych ludzi, to przypuszczałaby, że on po prostu flirtuje z nią. Coraz bardziej zakłopotana, odrzuciła jednak taką możliwość. Nie, on wcale z nią nie flirtował. Czemu więc ją pocałował?
Najważniejsze, że znowu będzie pracować. Jen prawdopodobnie zmartwi się i powie jej, że postępuje głupio. Możliwe, że była głupia, ale będzie zajmować się znów tym, co kocha...
Rzuciła okiem na teren przed domem. Jej myśli zaczęły koncentrować się na różnych pomysłach i planach. W jej umyśle zaczęły powstawać pierwsze projekty. Minęła reportera i ruszyła w długą podróż do domu.
- Co będziesz robić? - spytała Jen.
- Pracować dla niego. I nie patrz tak na mnie. Bardzo potrzebuję tej roboty.
- Tak, tak... ale ty nic o nim nie wiesz!
- Posłuchaj, to ja jestem starszą siostrą. I nie musisz mnie ciągle pilnować.
Jen prychnęła.
- Młodsze siostry powinny mieć szacunek dla starszych.
- Młodsze siostry, które mają więcej rozsądku, powinny opiekować się starszymi siostrami! A jeśli nadal będziesz w ten sposób upychać rzeczy do pudła, nie będziesz miała co na siebie włożyć, kiedy je wyjmiesz! Daj mi to tutaj!
Sorrel zostawiła Jen pakowanie i usiadła na brzegu łóżka.
Siostry nie były do siebie podobne. Młodsza, niższa i ładniejsza Jen, odznaczała się zawsze skutecznością w działaniu, gdy tymczasem Sorrel lubiła pogrążać się w marzeniach. Jen miała ciemne włosy, grube i proste, zadarty nos, szerokie usta. Zaś Sorrel miała bardzo delikatne rysy twarzy, prosty nosek, drobne usta i długie jedwabiste rude loki.
- Wszystko będzie w porządku - starała się przekonać ją Sorrel.
- Więc dlaczego od razu, kiedy przyjechałaś, nie powiedziałaś mi, że będziesz dla niego pracować? Jeśli to wszystko jest uczciwe...
- Oczywiście, że jest uczciwe!
- A co on powiedział o twoich referencjach?
- Nic.
- Nic?
- Wiesz, on chyba mnie nie lubi.
- To dlaczego cię zatrudnił? Sadzę, że Giles powinien tam pojechać i go sprawdzić.
- Tylko to zrób - ostrzegła Sorrel. - Mam dwadzieścia osiem lat.
- Tak, a ktoś pomyślałby, że pięć. Mały Marcus ma więcej rozsądku od ciebie.
- Dzięki!
- Będziesz ostrożna, prawda? - Jen popatrzyła na siostrę, głęboko wzdychając.
- Tak.
- I weź gotówkę od razu.
- Tak
- I nie mów mu niczego o sobie. Nie wchodź do domu...
- Nie dotykaj żadnych pieniędzy - mruknęła Sorrel, z większym rozgoryczeniem, niż zamierzała. - Może powinnaś go przestrzec.
- Och, Sorrel, nie! - wykrzyknęła Jen. Usiadła obok siostry i objęła ją. - Wiesz przecież, że za to, co ci zrobił Nick, mogłabym go zabić.
- Ja także.
- Czy naprawdę wszystko będzie w porządku? - zapytała Jen, kończąc dyskusję o nowej pracy siostry.
- Tak.
- Zatrzymasz się w tym samym hotelu co przedtem?
- Tak, zarezerwowałam pokój przed odjazdem.
- Pożyczę ci komórkę. Bardzo rzadko jej używam. Jesteś pewna, że dobrze postępujesz?
- Tak - potwierdziła zdecydowanie. - Koniecznie muszę pracować, Jen.
- Wiem, ale jeżeli...
- ...coś nie wyjdzie, natychmiast wrócę prosto do domu - dokończyła za nią.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Czy nie masz do mnie za grosz zaufania, Jen?
- Oczywiście, że mam! Po prostu martwię się o ciebie, to wszystko. Jesteś taka ufna.
- Już nie jestem - sprostowała ze smutkiem Sorrel. - Ale Garde naprawdę w niczym nie przypomina Nicka.
- Musi być bogaty, jeśli mógł sobie pozwolić na kupno opactwa.
- Ale nie taki bogaty jak Nick - spierała się z siostrą Sorrel. - Czy może udało ci się odkryć, dlaczego bramę Garde'a nawiedzają reporterzy?
- Nie. - Jen roześmiała się. - Chociaż „nawiedzają" to właściwe słowo.
- Naprawdę? Dlaczego? - Zaintrygowana Sorrel poczuła się niepewnie.
- Bo opactwo uchodzi za nawiedzone.
Sorrel parsknęła drwiącym śmiechem, ale zaraz przypomniała sobie, jak drzwi same zamknęły się za nimi. Nie, nie wierzyła w duchy.
- Reporterzy przyjeżdżają, bo Garde jest człowiekiem interesu - zawyrokowała. - O bogatych zawsze opłaca się pisać, nieprawdaż? - Zamilkła na chwilę. - Pani Davies powiedziała, że go nienawidzą - dodała, ociągając się.
- Nienawidzą?
- Tak, reporterzy. Chyba będę musiała dowiedzieć się, dlaczego. I nie rób takiej zmartwionej miny, Jen. Nic mi się nie stanie!
- Jesteś pewna, że on cię nie lubi? - westchnęła Jen.
- Tak - z naciskiem powiedziała Sorrel. - Dlaczego miałby mnie lubić? Wyglądam jak bocian.
- Ani trochę nie przypominasz bociana - zaprotestowała siostra. - Naprawdę, nigdy nie zrozumiem, czemu uważasz się za osobę nieatrakcyjną. Podobasz się mężczyznom, Sorrel! Zwykle są to nieodpowiedni mężczyźni, ale...
- Dziękuję - rzekła Sorrel oschle.
- I gdyby Nick ciebie nie chciał...
- Nic by się nie stało? Myślisz, że tego nie wiem?
- Bo nie wierzyłaś, że on może być tobą zainteresowany - stwierdziła Jen. - Zawsze masz z tym problem. Wysyłasz mylne sygnały.
- Nie sądzę. Po prostu nigdy mi się nie zdarza, żeby naprawdę fajni mężczyźni interesowali się mną. No, popatrz na mnie!
- Patrzę i chociaż ja nic pociągającego nie widzę - przekomarzała się Jen - wydaje się, że faceci widzą i myślą, iż...
- .. .jestem zabawową dziewczyną?
- No cóż, tak.
- Nic nie może być dalsze od prawdy. W porządku, nic więcej nie powiem. Niech ci będzie.
- I nie śmiej się, bo widzę po twoich oczach, że się śmiejesz. Giles zawsze mówi, że wyglądasz tak, jakbyś znała rzeczy, których znać nie powinnaś.
- Na przykład? - Sorrel roześmiała się.
- Hm... Na przykład Kamasutrę?
Obie zaczęły chichotać, ale Sorrel w głębi duszy martwiła się naprawdę. Czy Garde widział w niej zabawową dziewczynę? Czy dlatego ją pocałował? Mężczyzna taki jak on miał przecież prawdopodobnie tuziny przyjaciółek, wyrafinowanych, eleganckich...
- Od teraz - obiecała Sorrel - będę ukazywała światu poważną twarz pracusia.
- Niestety, twoja twarz mówi co innego - zaprotestowała Jen. - Zawsze wyglądasz tak, jakbyś miała za chwilę się roześmiać. Nawet po tym, co przeszłaś... Ja pewnie myślałabym o samobójstwie, a ty potrafiłaś traktować to tak... filozoficznie!
- Nie czułam się filozoficznie po tym, co się stało - wyznała Sorrel. - Byłam zdruzgotana.
- Ja to wiem - szepnęła Jen, ściskając ją. - Ale inni myśleli, że to cię nie obeszło.
- I myśleli, że jestem winna. Ale nie mogłam dać im tej satysfakcji, żeby zobaczyli, jak bardzo on mnie zranił. Nie chciałam do tego dopuścić, Jen.
- Wiem, kochanie. Żałuję tylko, że nie było żadnego sposobu, by udowodnić, że Nick jest kłamcą. A biorąc pod uwagę tę jego złośliwą zemstę, to uważam, że musi być chory na umyśle.
- Nie, on jest po prostu mściwy. Nie powinnam była sobie z niego żartować. Zresztą wcale nie zamierzałam, byłam po prostu zaskoczona, kiedy tak nagle wyznał mi dozgonną miłość. Zachowywał się tak teatralnie, że myślałam, iż żartuje.
- Zrobiłaś z niego głupca.
- Tak. - Sorrel wolno przytaknęła. - Ale skąd mogłam wiedzieć, że powiedział wszystkim przyjaciołom, że się ze mną żeni? To było głupie!
- Raczej aroganckie - poprawiła Jen. - Jak każdy arogant i pyszałek po prostu nie spodziewał się odmowy.
Jasne, że się nie spodziewał! Oczekiwał przecież, że ona będzie wdzięczna, zaszczycona i zachwycona. Taka nikomu nie znana panienka ma poślubić takiego wspaniałego arystokratę! Jakiś czas potem dowiedziała się, że jego rodzina już od dawna żądała od niego, by się ożenił i spłodził potomków rodu, najlepiej oczywiście synów. Odkryła również, że żadna z kobiet z jego środowiska nie chciała mieć z nim do czynienia. Nie wiedziała, czemu. Chociaż, jeśli zachowywał się przy nich tak, jak ostatnio przy niej...
- Było, minęło, i nic tego nie zmieni - ucięła. - Mam przynajmniej taką nadzieję. Tylko, Jen, na miłość boską, nie wygadaj się nikomu, że jestem w Wiltshire! Wydaje się, że Nick wszędzie zna wszystkich!
- Miejmy jednak nadzieję, że nie zna Garde'a Chevenaya.
- Miejmy nadzieję - powtórzyła Sorrel i ciężko wzdychając, dodała: - Wiesz przecież, że to Nick śledził mnie i mówił ludziom, którym robiłam kosztorysy, żeby mnie nie zatrudniali!
- Tak - zgodziła się z powagą Jen. - Sądzę jednak, że nie robił tego osobiście, ale wynajął kogoś, kto, jak myślę, podjął się tej roboty za pieniądze. No, ale wiesz przecież, że nic nie wskórasz bez dowodów.
- Wiem, wiem! Na wszystko trzeba mieć dowody! - wykrzyknęła z animuszem. - A w ogóle prawo to potęga! - dorzuciła z kpiną w głosie, ale już po chwili spoważniała. - A teraz posłuchaj, Jen. Wyjeżdżam z samego rana. Nie chciałabym cię obudzić, kiedy przyjdę wziąć moje rzeczy z waszego garażu, więc może...
- Nie budź mnie, miej litość! - poprosiła Jen żartobliwie. - Zabierz swoje bagaże teraz i pożegnajmy się, a kiedy przyjedziesz na miejsce, od razu zadzwoń do mnie, dobrze?
- Tak, mamusiu.
Jen roześmiała się i uścisnęła siostrę, a potem pozwoliła jej trochę się przespać przed podróżą.
Sorrel zajechała na miejsce bez kłopotów. Po deszczu przejaśniło się, niebo było niebieskie. Reporter znikł, więc zatrzymała się na drodze naprzeciwko domu, aby z tej perspektywy przyjrzeć się ogrodowi.
Widziała go oczyma duszy - jak mógłby wyglądać i jaki będzie. Wydawało się jej, że już cały projekt ma w głowie. Trawnik o owalnych kształtach także tam, na zboczu opadającym aż do strumienia. Szeroki żwirowany podjazd zakręcający przed wejściowymi drzwiami.
Miała nadzieję, że Garde nie zechce zamknąć domu za wysokim ochronnym murem...
Trzeba też posadzić krzewy, z gatunku tych wiecznie zielonych, także zimą, ale tylko takie, które łatwo będzie utrzymać. Może wierzba zwisająca nad wodą? Gdyby jeszcze odnowić dom, naprawdę byłoby tu pięknie. Okna umyte, błyszczące, przycięty bluszcz. Nic wymyślnego, trzeba tylko uwydatnić proste, czyste linie. Lecz najpierw musi posprzątać teren. Zacznie od razu jutro rano.
Teraz powinna zameldować Garde'owi, że właśnie stawiła się do pracy, potem wyładować ekwipunek, uważnie przyjrzeć się ukształtowaniu terenu, a następnie pojechać do hotelu i tam, w swoim pokoju, przelać pierwsze pomysły na papier.
Znów uruchomiła silnik, przejechała przez most i zaparkowała wóz za niebieską furgonetką z napisem „Kuchnie". Ktoś inny, pomyślała z rozbawieniem, pewnie czekałby miesiącami, żeby zainstalować kuchnię. Garde najwyraźniej nie należał do ludzi odkładających na jutro realizację swoich planów. Działał błyskawicznie! Miała nadzieję, że pani Davies posłuchała jej rad i nie bierze już sobie aż tak do serca dziwnego zachowania pana Chevenaya.
Otworzyła drzwi składziku i zaczęła przenosić ekwipunek.
- Potrzebujesz pomocy?
Odwróciła się, zaskoczona. Za nią stał Garde. Popatrzyła w jego szare oczy, które obserwowały ją beznamiętnie. Serce zabiło jej mocno. Uspokoiła je szybko.
- Nie - zaprzeczyła bez tchu. - Wyładuję tylko swoje rzeczy, obejrzę teren, zrobię kilka szkiców, które oczywiście pokażę ci, a jutro zacznę robotę z samego rana.
Skinął głową.
- Czy przyniosłaś ze sobą swoje portfolio? Chciałbym je jeszcze raz obejrzeć.
- Och, tak, zaraz przyniosę. - Pobiegła do ciężarówki po album z fotografiami i podała mu, mówiąc zdyszanym głosem: - Możemy wykorzystać wszystko, co ci się tutaj spodoba, ale wolałabym zapoznać cię najpierw z moim szkicami. Oczywiście, jeśli ci to odpowiada - dodała pospiesznie.
- Znakomicie. Czemu jesteś taka nerwowa, panno James?
- Nie denerwuję się. Uśmiechnął się sceptycznie.
- Więc zobaczę cię jutro rano?
- Tak - powiedziała już do jego pleców, bowiem równie szybko znikł, jak się pojawił.
Nieco zdziwiona jego nagłym odejściem, odetchnęła głęboko. Czego się spodziewałaś, Sorrel? Że będzie przyjacielski? Przecież nie chcesz, żeby zachowywał się poufale, prawda?
Postanowiła, że bez zaproszenia nie wejdzie do tego domu. Jeśli nadal utrzyma się taka ładna pogoda, może robić szkice na dworze, a jeśli będzie chłodno albo zacznie padać, usiądzie w ciężarówce. Jutro zabierze ze sobą jakiś zimny napój i kanapki, a pani Davies na pewno poczęstuje ją filiżanką gorącej herbaty. Powiedziała sobie, że powinna przestać myśleć o panu Chevenayu, a zacząć po prostu robić swoje.
Skoro tylko ciężarówka została opróżniona, a wszystko porządnie ułożone w składziku, od razu poszła przejść się i spędziła dłuższy czas w terenie. Sprawdzała, czy gdzieś nie ma jakichś ukrytych dziur czy przeszkód, które będzie musiała usunąć, ale na szczęście nie odkryła niczego takiego. Zauważyła, że jedno ze starych drzew trzeba będzie koniecznie ściąć i wykarczować ziemię. Będzie potrzebowała przy tym pomocy. Musi więc rozeznać się w miejscowych centrach ogrodniczych, aby zdecydować, od kogo wynająć wywrotkę.
Kontynuowała swoją inspekcję, pracowicie wyliczając w myśli metraż górnego poziomu gleby i torfu, na wypadek gdyby Garde'owi spodobały się jej pomysły. Z drugiej strony liczyła się z tym, że on może zechcieć niestety wybrukować cały teren.
W końcu zdecydowała, że już czas, aby pojechać do hotelu. Obejrzała wynajęty pokój i zaczęła rozpakowywać bagaże. Po godzinie zadzwoniła do Jen, by zapewnić ją, że dotarła bezpiecznie. Następnie zeszła na dół do recepcji, skąd wypożyczyła lokalną książkę telefoniczną. Wróciła do pokoju i zajadając ogromne sandwicze, które wcześniej zamówiła w hotelowym barku, rozpoczęła zbieranie informacji, wydzwaniając do różnych miejscowych sklepów i instytucji. Kiedy już odłożyła na bok książkę telefoniczną, usiadła na łóżku i wreszcie zaczęła szkicować swoje pomysły.
O ósmej zeszła na dół, do hotelowej restauracji, by coś zjeść i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła Garde'a, który czekał na nią w holu.
- Pomyślałem, że przyłączę się do ciebie i razem zjemy kolację - oznajmił lakonicznie.
Żadnego serdecznego uśmiechu, po prostu zwykłe stwierdzenie faktu.
- Dobrze - zgodziła się tak jakoś bezmyślnie. - Miło mi. Czy już...
- Zamówiłem stolik? Tak. Do restauracji chyba tedy. Oszołomiona, szła za nim, po drodze kilka razy lekko się potykając.
- Zamierzałam spytać nie o rezerwację stolika, ale o panią Davies. Czy powiedziałeś jej, że zjesz kolację na mieście - sprostowała cicho, kiedy już usadowił ją przy stoliku pod oknem. - Zamierzałam spytać, czy dałeś znać pani Davies, że wychodzisz. Bo widzisz... ona jest taka przewrażliwiona na twoim punkcie.
Wręczając jej menu, pokręcił głową.
- Pani Davies nie ma.
- Odprawiłeś ją? - zapytała wstrząśnięta.
- Nie i nie powinnaś wyciągać pochopnych wniosków. Dałem jej urlop na czas remontu kuchni. Oczywiście płatny. - Przez chwilę skupił uwagę na karcie dań. - Jak wszędzie i tu także polecają stek - powiedział znużonym tonem.
- Wezmę rybę - zadecydowała szybko. Czuła, że jest w przekornym nastroju, ponieważ była zaskoczona i zakłopotana. Z trzaskiem zamknęła menu i spojrzała mu w oczy. - Nie lubisz jej, prawda?
- Nie lubię niezdecydowania. Wino?
- Kto płaci?
- Ja.
- W takim razie proszę.
Odwrócił się, by przywołać kelnera, który cierpliwie czekał, by ich obsłużyć. Chłopak miał najwyżej siedemnaście lat i wyglądał na śmiertelnie znudzonego, co nie mogło dziwić, zważywszy, że Sorrel była teraz jedynym gościem w tym małym prowincjonalnym hoteliku.
Garde złożył zamówienie i popatrzył na nią.
- Co myślałaś o pocałunku? - zapytał.
- Co ja myślałam... ? - wybełkotała zdumiona. No, doprawdy, pytać o takie rzeczy! Obserwował ją i czekał. Odchrząknęła zmieszana.
- Nic o tym nie myślałam! - wykrztusiła. - Dlaczego miałabym o tym myśleć? To nic nie znaczyło.
- Nie sprawił ci radości?
- Nie - zaprzeczyła z kamienną twarzą.
- Jak myślisz, dlaczego to zrobiłem?
- Nie wiem! - krzyknęła. - Ponieważ masz niższą przyjaciółkę i chciałeś wiedzieć, jak to jest całować kogoś wyższego? Albo... albo może dlatego, że... - Zaplątała się i zamilkła.
- Nie chciałaś, żeby ten pocałunek coś znaczył? - przerwał łagodnie.
- Nie.
W jego oczach błysnęło rozbawienie. Gdyby to był ktoś inny, pomyślałaby, że jej nie uwierzył, ale w przypadku Garde'a, to kto wie? Być może uwierzył. Bawiła się nożem i widelcem, broniąc się przed wciągnięciem jej w konwersację na niechciany temat.
- Przejrzałeś jeszcze raz portfolio? - zapytała znienacka.
- Tak. I nie chcę żadnych takich różnych śliczności, które tam są.
- Dobrze - zgodziła się. - Myślałam... Poczekaj chwilkę. - Zerwała się z krzesła i pobiegła na górę do pokoju.
Chwyciła swój szkicownik i pędem wróciła na dół. Omal nie przewróciła kelnera, który właśnie niósł ich talerze. Przeprosiła go pospiesznie, uśmiechając się szeroko, i usiadła bez tchu, ze szkicownikiem na kolanach.
- Gdy już zjemy, pokażę ci moje pomysły. Dobrze? Kiwnął głową, podziękował kelnerowi i zabrał się do jedzenia zupy.
Najwidoczniej nie zamierzał rozmawiać. Skończyli pierwsze danie, przyniesiono im drugie. Kiedy postawiono przed nią rybę, miała już dość milczenia, ale nie była na niego zła. Nawet miała ochotę uśmiechnąć się. Pomyślała, że jest najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. Większość ludzi przynajmniej próbuje zagadywać, czują, że trzeba przerwać kłopotliwą ciszę, ale nie on, potężny i niezależny. Uważała, że jest niewiarygodnie atrakcyjny z tą swoją mroczną rezerwą. Licho wie, dlaczego. Jednak, gdyby ją pytano, odpowiedziałaby, że zdecydowanie woli ludzi takich jak ona sama, pogodnych, otwartych, może nawet lekkoduchów. Właśnie taki był Nick, w każdym razie na początku ich znajomości. Być może jej zafascynowanie Garde'em tłumaczyło się tym, że stanowił przeciwieństwo Nicka. Przypomniała sobie ostrzeżenia siostry i postanowiła, że będzie czujna. Musi powściągnąć swoje naturalne odruchy, które, co zawsze podkreślała Jen, były z reguły opacznie rozumiane przez ludzi i przez to obfitowały w przykre konsekwencje.
- Skąd to nachmurzenie?
Odkryła z zaskoczeniem, że on cały czas obserwuje ją swymi ciemnoszarymi, przenikliwymi oczyma. Patrzył na nią tak, jakby znał wszystkie jej myśli.
- Ach, nic takiego, po prostu myślę sobie. Uśmiechnęła się w duchu, bo przytaknął, jak gdyby wziął to
za dobrą monetę albo jakby w ogóle go to nie obchodziło. Zjadł, odstawił talerz i rozsiadł się wygodnie, bawiąc się pustym kieliszkiem. Ona także skończyła swoje danie i zrobiła dokładnie to samo co on. Siedzieli, patrząc na siebie. Czuła, że jej wargi zaczynają drgać, starała się opanować, ale w końcu poddała się i wybuchnęła śmiechem.
W jego oczach pokazał się słaby błysk rozweselenia i szybko zgasł. Poważna twarz o mocno zarysowanych rysach tylko na moment się rozluźniła.
Młodziutki kelner zabrał ich talerze i przyniósł menu deserów. Sorrel wybrała pudding czekoladowy, a Garde pokręcił jedynie głową i odłożył kartę na stół.
- Dlaczego ogrody? - zapytał znienacka.
- Nie wiem - odparła po prostu. - Kocham to. Doglądać, patrzeć, jak wszystko się rozwija. Od najmłodszych lat pragnęłam zajmować się tym i niczym więcej. Nie stawiałam babek z piasku, robiłam klomby. Układałam różne wzory z kamieni i z roślin. Zwykle protestowałam gwałtownie, kiedy zmuszano mnie, żebym siedziała w domu. Zawsze miałam coś do zrobienia na dworze. Więc nie wiem, dlaczego, po prostu jest coś takiego w mojej naturze, co zmusza mnie do zajmowania się ogrodami. Nie wyssałam tego z mlekiem matki, bo moja mamusia była nauczycielką, ani nie mam tego po tatusiu, bo ojciec był hydraulikiem.
- Była? Był?
- Tak - potwierdziła ze smutkiem. - Oboje zginęli w wypadku wiele lat temu. Ale mam jeszcze siostrę, Jen - dodała pospiesznie, bo naprawdę nie chciała rozmawiać o rodzicach. Jeszcze nie teraz. To wciąż strasznie bolało. - Zanim wyszła za mąż i założyła rodzinę, pracowała jako technik informatyk. Moi dziadkowie również nie byli ogrodnikami, a nawet nigdy nie traktowali ogrodnictwa poważnie. A dlaczego ty robisz to, co robisz, cokolwiek to jest?
- Ponieważ potrafię to robić. Kawy?
- Proszę.
Kelner podał jej deser i zaczęła jeść w roztargnieniu.
Chciała nadal rozmawiać z Garde'em, przedłużyć tę konwersację, ale nie była w stanie zbliżyć się do niego i traktować go jak dobrego znajomego. Jen twierdziła, że Sorrel wpędza się w kłopoty właśnie przez to spoufalanie się i zbytnie ufanie ludziom. Lecz trudno jej było postępować inaczej, już taka była. Jedno wiedziała na pewno. Nigdy więcej nie zdarzy się jej nic takiego jak ta przykra sprawa z Nickiem.
Spojrzała na talerz i ze zdumieniem odkryła, że spałaszowała niemal cały pudding. Odsunęła talerz i postanowiła milczeć. Pomyślała, że jeśli będzie chciał rozmawiać, sam zacznie. I miała rację. Po kilku minutach ciszy wreszcie się odezwał.
- Nie mam teraz przyjaciółki - oświadczył. - Ani niskiej, ani żadnej innej.
Zerknęła na niego i w panice pomyślała, że nie wie, co mu odpowiedzieć. Żadna błyskotliwa riposta nie przychodziła jej do głowy.
- To na czym stanęliśmy z tym pocałunkiem? - Uśmiechnął się do niej.
O, Boże, ten uśmiech nie był jej obojętny. Przeraziła się.
- Nie rób tego - wypaliła bez namysłu, bardzo zmieszana.
- Czego?
- Nie uśmiechaj się tak. Wiesz, że to twoja sekretna broń. Nie możesz się obyć bez niej? Proszę, bądź znowu nieprzyjemny. Przecież nie lubisz mnie, panie Chevenay - przypomniała niecierpliwie.
- Garde - poprawił. I pomyślał, że niech go licho weźmie, ale ta dziewczyna naprawdę go rozśmieszyła. - Pokaż mi, czego chcesz.
- Co? - Odebrało jej mowę.
- Pokaż mi twoje szkice - sprecyzował. Nie spuszczał z niej wzroku, a jego rozbawienie zdawało się wzrastać.
- Ach. - Poczuła, że rumieniec wypływa jej na policzki. Pospiesznie podała mu szkicownik. - Proszę. - Szybko opanowała się. - Myślałam o zaprojektowaniu dużego trawnika, sięgającego aż do rzeki, o wierzbie...
Rzucił jej lekko ironiczne spojrzenie, więc zamilkła.
Oglądał wszystkie rysunki, wracał do nich, analizował je uważnie, a jego umysł przez cały ten czas krążył wokół zagadki, jaką stanowiła dla niego panna James.
Wcale nie zachowywała się tak, jak się spodziewał. Może rzeczywiście była tą osobą, za którą się podawała? Nie bardzo chciał w to wierzyć, ale intrygowała go tym, co wydawało się być naturalną naiwnością. Zastanawiał się, co porabiała od zeszłego lata? Ostatni list pochwalny w jej portfolio został napisany w lipcu zeszłego roku. Czy przez ten czas wykonywała
prace, za które nikt jej nie pochwalił? Centrum ogrodnicze, gdzie ostatnio pracowała, zostało sprawdzone. Owszem, nie kłamała, ale jej odpowiedzi na wszystkie inne pytania były raczej wymijające. Toteż postanowił, że będzie nadal szukać wiarygodnego wyjaśnienia. Starał się wciąż wyprowadzać ją z równowagi, ale problem polegał na tym, że wbrew własnej woli zaczynał ją lubić. A to głupota.
- Podoba mi się japoński klon - oznajmił, nie patrząc na Sorrel. Zamknął szkicownik i oddał jej. - Pierwszy szkic. To sporo roboty na jedną osobę.
- Poradzę sobie.
Skinął z aprobatą. Była mu za to wdzięczna. Mężczyźni nigdy nie oczekiwali, że ona sama będzie podnosić i przenosić wszystkie te ciężkie rzeczy. A przecież zawsze dawała sobie radę. Nie była aż taką idiotką, żeby podejmować się czegoś, czego nie byłaby w stanie wykonać. Znała granice własnych możliwości. Kobiety częściej akceptowały jej dzielność, mężczyźni - bardzo rzadko. Prawie cały czas nalegali, że jej pomogą, wręcz narzucali jej swoją pomoc, podczas gdy ona czuła się znacznie lepiej, jeśli mogła działać samodzielnie. Przypuszczała, że inne kobiety, pracujące w tradycyjnie męskich zawodach, takich jak na przykład mechanik samochodowy czy hydraulik, borykały się z tymi samymi kłopotami.
- Ile ci to czasu zabierze?
- Zależy od pogody, prawdopodobnie około dwóch tygodni. Będę potrzebowała wywrotki.
- Tak myślałem.
- Bałam się, że zechcesz mieć dwumetrowy mur z nabitymi kolcami.
- Nie. Coś jeszcze? Pokręciła głową.
- Więc zobaczymy się jutro rano. Przynieś orientacyjny kosztorys - dorzucił. - Dobranoc, panno James. - Wstał od stołu z drwiącym uśmiechem, skłonił się i wyszedł z sali hotelowej restauracji.
W ogóle nie potrafiła zinterpretować tych jego drwin. Patrzyła za nim z pobladłą twarzą. Nie sądziła, że będzie jej łatwo zrozumieć Garde'a Chevenaya. Na pewno nie spotkała przedtem nikogo podobnego do niego. I prawdopodobnie tylko dlatego ją zatrudnił, żeby, jak powiedział, mieć na nią oko, ponieważ jej nie ufał.
- Musisz cały czas pamiętać o tym, Sorrel - szepnęła do siebie. - Dobrze ci to zrobi.
Punkt ósma następnego ranka zaparkowała za niebieską furgonetką. Była ubrana tak jak zwykle do pracy - w wytarte dżinsy, rozciągnięty sweter i starą koszulę. Wzięła aparat fotograficzny i wyskoczyła z szoferki ciężarówki. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Garde'em. Stał nieruchomo, patrząc jej w oczy. W końcu skinął w stronę aparatu i zapytał:
- Do portfolio?
- Co? Aparat? A, tak.
Kiwnął głową, zrobił w tył zwrot i odszedł w kierunku budynków za domem.
- Garde! - zawołała. Zatrzymał się, obracając na pięcie.
- Zapomniałam zapytać cię o sad. Czy zostawić go tak, jak jest?
- Tak. Jeśli czegoś będziesz potrzebować, krzycz - powiedział, uśmiechnął się i poszedł dalej.
Przynajmniej raz się uśmiechnął, pomyślała, ale zaraz skarciła się w duchu - przestań! Przyjechałaś tutaj do pracy!
Zdecydowanym ruchem zawiesiła sobie na szyi aparat fotograficzny. Zaczęła od zrobienia kilku różnych ujęć ogrodu przed domem. Usiłując oderwać myśli od swego pracodawcy, zostawiła aparat w wozie i korzystając z komórki Jen, zadzwoniła pod numer, który sobie zapisała, w sprawie dostarczenia wywrotki.
Kilka godzin później było jej tak gorąco, że zdjęła sweter i rzuciła go na stopień frontowych schodów prowadzących do domu.
Przez te pierwsze godziny pracy zdążyła przyciąć wybujałą trawę i wszystko wrzucić na wywrotkę, a teraz zaczęła usuwać stary torf.
Ani razu nie widziała Garde'a, tylko jakiegoś młodego człowieka, który wynosił wszystko z kuchni. Był młody, w każdym razie młodszy od niej, muskularny, niebrzydki, z ładnymi włosami opadającymi na czoło. Kiedy szedł do swojej furgonetki, skinął jej głową i zagadał. Zaczął narzekać, jak ciężka jest jego praca, co najpierw rozbawiło Sorrel, potem zaczęło irytować. Jednak nic nie mówiła, tylko leciutko uśmiechała się w odpowiedzi.
Siadła w słońcu, opierając się o ścianę domu, i zabrała się do jedzenia lunchu, który przygotowano dla niej rano w hotelu. Chłopak dosiadł się do niej.
Tłumiąc westchnienie, zmusiła się do uśmiechu.
- Jak leci? - zapytała uprzejmie.
- Pomału. Cholerne są te stare domy. Rury zardzewiałe, tynk popękany. A tak, przy okazji, mów mi Sean.
- Sorrel - rzekła krótko.
- Zrobisz to wszystko sama?
- Tak. - Z rozmysłem odwróciła od niego głowę i spojrzała w bok, mając nadzieję, że on zrozumie jej niechęć do dalszej rozmowy. Patrzyła na jabłonie w sadzie. Drzewa wyglądały na bardzo stare i powinny być przycięte.
Skończyła jeść sandwicze i otworzyła termos.
- Dasz trochę się napić? - spytał Sean z nadzieją.
- Tak, oczywiście.
Na szczęście były dwa kubeczki. Nalała mu herbaty. Ukryła rozdrażnienie, kiedy zobaczyła, że pijąc, krzywi się ze wstrętem.
- Osłodzona! Fuj! Obrzydliwa!
- Przykro mi - wycedziła przez zęby.
Była wściekła na niego. Nawet nie podziękował, tylko się krzywił. A w kuchni przecież musi być elektryczność, dlaczego więc sam sobie nie zrobi herbaty? Szybko wypiła swoją i wstała.
- Cześć - rzuciła oschłym tonem. - Wracam do roboty.
- Chcesz wyciąć to stare drzewo? - Nie ruszył się z miejsca.
- Tak - przytaknęła chłodno.
- Nie będzie łatwo.
- Nie.
- Dobrze go znasz? Garde'a?
- Nie - rzekła lakonicznie i podeszła do ciężarówki. Otworzyła drzwiczki szoferki i położyła na siedzeniu pudełko na lunch i termos.
Kiedy obejrzała się, Seana już nie było. Westchnęła z ulgą. Nie lubiła za długich przerw w pracy. Uśmiechnęła się, kiedy uświadomiła sobie, że zachowywała się wobec tego chłopaka tak samo nieprzystępnie jak jej szef wobec niej.
Pewnie by się nie uśmiechała, gdyby wiedziała, że Sean akurat zdaje sprawozdanie swemu pracodawcy.
- O co cię pytała?
- O nic - odparł Sean. - Zupełnie o nic. Spytałem, czy zna właściciela domu, a ona odpowiedziała, że nie. Po prostu. Nie okazała żadnej ciekawości, nic. Bardzo niechętnie poczęstowała mnie herbatą i była zła, że mi nie smakowała. Krzywiłem się, bo nie lubię słodzonej - roześmiał się.
Garde też lekko się uśmiechnął i powiedział:
- No cóż, dobrze się spisałeś, dziękuję ci. Możesz już wracać do pracy. Zobaczę się z tobą później.
Stojąc w oknie swego gabinetu, poza polem jej widzenia, Garde zaczął znowu ją obserwować. Była pracowita, to musiał jej przyznać. Lecz, niestety, nadal nie mógł jej zaufać, czego bardzo żałował, bo zaczynał dobrze się czuć w jej towarzystwie. Była dobrym kumplem i prawdopodobnie dlatego ten dziennikarz ją wynajął. To, że została wynajęta, wydawało się bardziej niż prawdopodobne. Tym bardziej że po jej przyjeździe tutaj nie pojawił się pod domem żaden reporter.
Garde patrzył, jak Sorrel z włosami w nieładzie, czerwoną z wysiłku twarzą i podrapanymi ramionami zmaga się z korzeniem. Nagle korzeń się poddał i Sorrel wylądowała na pupie. Zamiast zakląć albo wpaść w złość, roześmiała się i szybko wstała z ziemi. Otrzepała energicznie spodnie i zabrała się za następny korzeń.
Jednak powinien trzymać się od niej z daleka, pomyślał w panice. Jeszcze kilka spotkań z nią, a za bardzo polubi tę dziewczynę o roześmianych oczach.
Sorrel, przyzwyczajonej do ustawicznego hałasu londyńskich ulic, wiejska cisza koiła nerwy. Po raz pierwszy od miesięcy czuła spokój. Opactwo otaczały same uprawne pola, ciszę mógłby więc zakłócić jakiś pojedynczy traktor albo turyści. Lecz akurat teraz słychać było jedynie rytmiczny odgłos maszyny tnącej torf.
Przed piątą niemal całkowicie oczyściła duży obszar trawnika, przygotowując cały teren pod wyrównanie, które planowała zrobić jutro. Nie powinno to jej zająć wiele czasu, a potem zabierze się do starych drzew i pomyśli o klombach i o terenie wokół strumienia.
Złożyła swój sprzęt, wsiadła do ciężarówki, a Garde ciągle się nie pokazywał. Odjechała więc bez pożegnania. Trudno. Postanowiła, że nie będzie się narzucać ze swoim towarzystwem.
Obolała wróciła do hotelu. Przez całą drogę marzyła o letnim prysznicu i mimo zmęczenia wbiegła na piętro do swojego pokoju. Już po pięciu minutach czuła rozkosznie chłodną wodę spływającą po jej bolących plecach.
Garde, tak jak poprzedniego wieczoru, znowu pojawił się w hotelu w porze kolacji i znowu zjedli razem wieczorny posiłek. Niewiele mówił, zauważył tylko, że się opaliła, spytał, czy napije się wina, i ulotnił się tak samo nagle, jak się pojawił.
Ten schemat wspólnych kolacji powtarzał się przez cały tydzień. Czasami jego samochód stał zaparkowany przed domem, czasami go nie było. Wiedziała o nim tyle samo co pierwszego dnia. Nic więcej.
Rośliny, które wybrała z katalogu, dostarczono w piątek rano. Wyjęła sadzonki z doniczek i zaczęła rozmieszczać je na terenie ogrodu według różnych koncepcji. Robiła to dopóty, dopóki nie uznała, że nareszcie jest dobrze. To jest to, pomyślała z satysfakcją i poszła poszukać Garde'a, żeby go spytać, czy się zgodzi na takie rozplanowanie sadzonek.
Pamiętając, co zaszło pewnego razu, kiedy pracowała u Nicka, nie chciała wejść do cudzego domu nie zapraszana. Zajrzała w okno gabinetu, ale pokój był pusty, więc okrążyła dom, kierując się do kuchni. Już chciała zastukać w szybę, żeby przyciągnąć uwagę Seana, ale stanęła jak wryta, zdumiona widokiem niesamowitego bałaganu. W jednym kącie leżała kupa gruzu, ze starym zlewem na wierzchu. Zerwany ze ścian tynk odsłaniał krzywo zwisające rury, pomieszczenie wypełniał unoszący się wszędzie pył. Sean siedział na przewróconej do góry dnem skrzynce i popijał coś z dużego kubka.
Sorrel, pracując, zawsze starała się utrzymać porządek i nie mogła uwierzyć własnym oczom, widząc takie niedbalstwo. Czy nie byłoby łatwiej sprzątać na bieżąco? Zdegustowana, zastukała lekko w otwarte okno.
Sean zauważył ją, uśmiechnął się i podszedł do niej.
- Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła.
- Żaden kłopot. Chcesz herbaty? Udało mi się podłączyć czajnik elektryczny.
- Nie, dziękuję. Szukam pana Chevenaya. Widziałeś go?
- Chyba jest na końcu pola, jak myślę. W każdym razie jeszcze godzinę temu był tam.
Skinęła głową i poszła przez ogród aż do ostatniej bramy. Już z daleka zobaczyła Garde'a. Był bez koszuli, w rękach trzymał motykę i ostrożnie dziobał nią w ziemi.
Przecinając padok, wolno zbliżała się do niego. Nie zauważył jej od razu, pochłonięty tym, co robił, i najwyraźniej wsłuchany w sprawozdanie z meczu krykieta, płynące z małego radia stojącego w trawie. Toteż miała czas przyjrzeć się i... przestraszyć, bowiem nagle zauważyła różowe, guzowate blizny pokrywające jego obie łopatki. Domyślała się, że to po oparzeniach, i to stosunkowo niedawnych. Kark, ramiona i tors pozostały nietknięte.
W końcu uświadomił sobie czyjąś obecność i odwrócił się. Jego spojrzenie pozbawione było emocji. Widocznie spodziewał się, że zobaczy grozę na jej twarzy, bo zdziwił się, widząc w jej oczach wyraz współczucia i troski.
- Niezbyt ładne - zauważył.
- Niezbyt - przytaknęła i poczuła się bardzo niezręcznie. - Ból musiał być straszliwy.
- Owszem. Czym mogę ci służyć?
- Myślałam, że może chciałbyś zaaprobować rozmieszczenie sadzonek - powiedziała cicho.
- Dobrze. Zobaczę. - Wbił motykę w ziemię, zdjął z krzaka koszulę i narzucił ją na plecy.
Prawie przez cały tydzień nie widział Sorrel. W istocie, poza posiłkami w hotelu unikał jej z premedytacją. Zaskoczyło go to, że nie próbowała pod byle jakim pretekstem kontaktować się z nim. Obserwował ją i czekał, jednak nie działo się nic takiego, co potwierdzałoby jego podejrzenia. Nie wchodziła ani do domu, ani do jego gabinetu. Nie była wścibska i nie wypytywała Seana. Myślał, że ona wie, jak wyglądają jego plecy, ale sądząc po jej reakcji, chyba nie wiedziała. A jeśli wiedziała, no cóż, to jest bardzo dobrą aktorką...
Niczym nie zdradzając swoich myśli i wątpliwości, posłusznie przyjrzał się roślinom poukładanym na ziemi przed domem.
- Bardzo dobrze - pochwalił i bez słowa odszedł.
Sadząc i obficie podlewając roślinki, Sorrel cały czas zastanawiała się, czy krępowało go to, że zobaczyła blizny na jego plecach. Nie, zadecydowała, Garde ani przez moment nie okazywał zakłopotania. Ciekawe, jak to się stało. W artykule o nim sprzed sześciu miesięcy nie wspominano o żadnym wypadku. Czy dlatego, że on był w szpitalu, w domu zrobiono dotąd tak niewiele?
To nie twój interes, Sorrel, upomniała się w duchu.
Uporządkowała wszystkie swoje rzeczy, ostatni raz rzuciła okiem na posadzone rośliny, z satysfakcją pokiwała głową, wsiadła do ciężarówki i pojechała do hotelu.
Tego wieczoru Garde nie przyszedł na kolację. Zdziwiła się, że tęskni za nim, chociaż w czasie ich wspólnych kolacji z reguły był milczący i bardzo skryty.
Długo nie mogła zasnąć, rozmyślając o nim, o jego oszpeconych plecach i w ogóle o jego zachowaniu. Spała źle i obudziła się wcześnie rano z uczuciem zmęczenia.
Jeszcze kilka dni i front domu będzie gotowy. Czy wtedy Garde zechce, żeby zajęła się zapleczem? Nie miała pojęcia. Nie wiedziała nawet, czy podoba mu się to, co dotąd zrobiła. Żadnych pochwał, żadnego uznania, jak gdyby wygląd ogrodu w ogóle go nie obchodził. Uśmiechnęła się lekko, bo nagle przypomniała sobie, że jednak na czymś mu zależało. Powiedział przecież, że nie chce żadnych „śliczności".
Cóż, nie potrzebowała pochwał, była profesjonalistką, osobą praktyczną, przekonywała siebie. Nieprawda. Nie była praktyczna. Nienawidziła przedkładania klientom faktur, rozmawiania o pieniądzach i tłumaczenia się z wydatków. A ponieważ zawsze zaprzyjaźniała się z ludźmi, dla których pracowała, było jej trudno prosić ich o pieniądze. Z wyjątkiem Garde'a, z którym nie zdołała się zaprzyjaźnić... jak dotąd.
Ubrała się w czyste, robocze dżinsy, włożyła bawełniany podkoszulek i wciąż czując zmęczenie po źle przespanej nocy, pojechała do opactwa. Nie dojeżdżając do domu, zatrzymała się na drodze, chcąc z tej perspektywy obejrzeć, jak zmienił się widok terenu okalającego dom. Wyłączyła silnik i wychyliła się przez okno szoferki, żeby popatrzeć i... wstrząśnięta patrzyła, patrzyła i patrzyła, ciągle nie wierząc własnym oczom.
To, co zobaczyła, nie mieściło się jej w głowie.
Wszystkie rośliny, które tak pieczołowicie wczoraj posadziła, zostały wyrwane.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zdjęta niewyobrażalną grozą, nadal nie pojmując, co się stało, otworzyła drzwiczki szoferki i wysiadła. Chciało jej się płakać. Jak lunatyczka ruszyła przed siebie. Doszła do strumienia i stamtąd zobaczyła, że wszystkie wyrwane krzewy zostały porozrzucane po całym obszarze wyznaczonym na trawnik. Po drugiej stronie strumienia stał Garde i spokojnie oglądał to spustoszenie.
- Co ty zrobiłeś! - krzyknęła.
- To nie ja - zaprzeczył stanowczo. - Myślisz, że mógłbym coś takiego zrobić?
- Więc kto? Dlaczego? Komu zależało, żeby... - zaczęła chaotycznie.
- Nie wiem. Czy odżyją, jeśli wsadzimy je z powrotem?
- Może. Niektóre - szepnęła z nieszczęśliwym wyrazem twarzy.
- Więc zróbmy to - zaproponował łagodnie.
Spojrzała na niego, ale nie dostrzegła na jego twarzy żadnej reakcji. Opuściła głowę i znowu skupiła wzrok na biednych roślinach.
- Ale kto mógł to zrobić? Nie możemy przecież oskarżać o to ducha.
- Ducha?
- Opactwo uchodzi za nawiedzone. Nie słyszałeś o tym?
- Słyszałem. Owszem, niektórzy tak mówią.
- Nic nie widziałeś?
- Nic.
- Nic - powtórzyła jak echo. To przecież nie mógł być on. Nie bądź śmieszna, Sorrel, skarciła się w myślach. - Jakiś sąsiad? A może ten dziennikarz? - podsunęła. - Pani Davies niedawno powiedziała...
- Że prasa mnie nienawidzi?
- Tak - przytaknęła cicho.
- To możliwe.
Ale nieprawdopodobne. Rozważył już każdą możliwość i niczego nie wymyślił. Jedno było pewne - ktoś zrobił to złośliwie.
Jakoś trudno mu było patrzeć na wyraz rozpaczy rysujący się na twarzy tej dziewczyny. Nie znał jej, oczywiście nie był pewien, czy zasługuje na zaufanie, nie wiedział nawet, czy ona sama tego nie zrobiła, choć trudno w to uwierzyć. Frustrowało go to, że ciągle na próżno czekał, aż na jej nieskazitelnej postaci pojawią się jakieś rysy.
- Nie płacz - powiedział szorstko, bo zobaczył, że łzy drżą jej pod powiekami
- Nie płaczę! - Szybko otarła oczy. - Ale dlaczego oni to zrobili? Po co? Na złość? Ale komu? Tobie?
- Nie wiem.
Rozległ się klakson. Odwrócili się. Ciężarówka zablokowała drogę i furgonetka Seana nie mogła przejechać.
- Ja przestawię twój wóz - zapowiedział krótko Garde. Przejechał ciężarówką przez most i z gracją zaparkował przed garażem.
- A niech to! - wykrzyknął Sean, wysiadając z furgonetki. - Kto to zrobił?
- Nie wiem.
- Czy ona dobrze się czuje?
- A jak myślisz? - spytał lakonicznie.
Garde zostawił Seana i podszedł do zmartwionej Sorrel.
- Rezygnacja nic nie pomoże - oświadczył. - Wściekaj się, szalej, ale się nie poddawaj.
- Ty tak robisz? Wpadasz w szał? - W jej spojrzeniu dojrzał udrękę.
- Tak,
- No cóż. - Głęboko westchnęła. - I ja się nie poddam. Nie wiedziała, czemu się tak cynicznie uśmiechnął. Pokiwał głową, podniósł dwie sadzonki i rzucił je na grządkę.
- Nie tutaj. - Szturchnęła go i zabrała rośliny. Nie pojmowała jego zachowania. Zdawało się, że on zupełnie nie przejmuje się dewastacją. Dotknęło ją to bardziej, niż wyrządzone szkody. - Czy zniszczono coś jeszcze?
- Nie.
- A twoje grządki warzywne?
- Nie. Powiedz mi, gdzie wsadzić te rośliny.
Wzięła swój szpadel i udzieliła mu wskazówek. W ciągu dwóch godzin posadzili wszystko jeszcze raz i podlali. Ogród jednak wyglądał jakoś inaczej, nie tak ładnie jak wczoraj, i straciła do niego serce.
- Możemy zastąpić nowymi sadzonkami wszystkie, które zwiędną - uspokoił ją.
- To nie o to chodzi. Czy nie powinniśmy jednak zawiadomić policji?
- Już ich zawiadomiłem, ale niewiele będą mogli zrobić w tej sprawie.
- Nie wydajesz się tym zaniepokojony.
- Nie? Prawdopodobnie tak ci się zdaje, bo mnie nie znasz za dobrze. Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?
Pokręciła głową.
- Wkrótce przywiozą torf. Wspominali, że koło południa. Skończę wyrównywać trawnik.
- Muszę wyjechać na trochę. Dasz sobie radę?
- Tak.
- Poproszę Seana, żeby miał na ciebie oko.
Zdobyła się na smutny półuśmiech. Z tego, co dotąd zaobserwowała, nie sądziła, by Sean bardzo się przydał w razie nagłej potrzeby.
Garde odjechał, a ona poszła po swoje grabie i poziomnicę.
Kto? - zastanawiała się ciągle. I dlaczego?
Gdyby to zdarzyło się w Londynie, od razu podejrzewałaby Nicka, ale on przecież nie wiedział, gdzie ona teraz przebywa. A może wiedział? Nie, to jakaś paranoja, ofuknęła się w myślach. A nawet gdyby wiedział, to raczej napisałby do Garde'a albo sam by przyjechał zobaczyć się z nim, tak jak z jej poprzednimi klientami. Nie miała oczywiście żadnych dowodów, że to Nick zniechęcał jej potencjalnych klientów, lecz ktoś był za to odpowiedzialny.... i ten ktoś mógł znowu zacząć działać.
Myślała o tym bezustannie, ciągle się martwiąc, aż w końcu rozgniewała się na siebie i na... Garde'a. Raz taki, raz owaki. W jednej minucie miły, w następnej szorstki.
Mój Boże, pierwsza praca od miesięcy i od razu coś takiego... Może tu jednak nie chodziło o Garde'a, być może to ona nadepnęła komuś na odcisk? Trochę krytykowała rośliny w pierwszym centrum ogrodniczym, do którego zajrzała. A właściciel nieco się zdenerwował jej zjadliwymi komentarzami.
Była zbyt wzburzona, żeby zjeść lunch. Cały czas, bez odpoczynku, rozkładała torf, ugniatała go nogami, podlewała. W końcu stanęła z boku, by obejrzeć własną robotę. Nowy japoński klon pośrodku trawnika w kształcie wydłużonej litery S wyglądał trochę ponuro. Chyba trzeba będzie jutro go wymienić. A te inne? No cóż, nie są złe, ale jutro się okaże, czy przeżyją, czy nie.
Lecz jeśli oni wrócą - kimkolwiek są ci „oni" - postanowiła na nich zaczekać. Nawet jeśli będzie musiała siedzieć tu przez całą noc.
Po powrocie do hotelu ledwo tknęła swoją kolację. Zadowolona, że Garde nie przyszedł, z roztargnieniem dłubała w talerzu. Postanowiła, że zaczai się, by sprawdzić, czy wandale znowu nie przyjdą. Prawdopodobnie nic się nie zdarzy, zanim się nie ściemni. Miała mnóstwo czasu, żeby się przygotować do czuwania. A jeśli oni wrócą...
Odsunęła talerz i nie czekając na kawę, pobiegła do pokoju. Przebrała się w ciemne spodnie i ciemną bluzę, czując się w tym stroju nieco teatralnie i głupio. Wzięła swoją małą latarkę, notes oraz pióro, i zadzwoniła do recepcji z prośbą, czy kuchnia hotelowa może przygotować dla niej termos z gorącą herbatą. Uprzedziła, że musi wyjechać, żeby nie martwili się, jeśli wróci późno, i wyruszyła w stronę opactwa.
Niebo dopiero zaczynało się ściemniać, kiedy ostrożnie manewrując, wjechała ciężarówką pomiędzy drzewa naprzeciwko sadu. Sprawdziła, czy jej nie widać, i przebiegła ukradkiem drogę, by zobaczyć, czy Garde wrócił.
W domu nie paliło się światło, nie dostrzegła też jego samochodu przed domem. Czy nie byłoby zabawne, gdyby on stał na czatach w ciemnym pokoju, gdy tymczasem ona chowała się w zaroślach? Może powinna była mu powiedzieć, co planuje? Jednak przez cały czas tak się zachowywał, że w ogóle nie chciało jej się z nim rozmawiać.
Szybko wróciła do samochodu i usadowiła się, by czekać.
Po godzinie zaczęła zastanawiać się, czy Garde już wrócił. Czy to nie dziwne? Wyjechał i zostawił dom bez opieki po tym, co się stało? A może to go wcale nie obeszło? Z pewnością nie wydawał się bardzo zaniepokojony. Możliwe, że spodziewał się tego albo czegoś podobnego. Bez wątpienia był dziwnym człowiekiem, trudnym do przeniknięcia. Stale łapała się na tym, że bez przerwy o nim myśli. Na przykład, skąd się wzięły blizny na jego plecach. I czy nie wpływało to na jego nieustanny zły nastrój. Może wciąż odczuwał ból?
Obserwowała księżyc, który płynął po niebie. Z zarośli dobiegały tajemnicze odgłosy, niesamowite pohukiwanie sowy. Zadrżała. Nie było tu świecących lamp ulicznych, tylko światło księżyca, rzucające niespokojne cienie. Czując się jak idiotka, podskoczyła nerwowo, kiedy gdzieś trzasnęła jakaś gałąź. Przestań, skarciła się. Tam nic nie ma. Wzięła jednak latarkę i zapaliła ją dla własnej wygody. Nie wiadomo który już raz spojrzała na zegarek, ziewnęła, poprawiła się w fotelu. Nie istniało niebezpieczeństwo, że zaśnie - ciągle była zbyt podekscytowana.
Dziesięć po drugiej. Pomyślała, że chyba trzeba już wracać do hotelu i przespać się trochę. Jeszcze tylko pięć minut, zadecydowała. Wzięła termos, odkręciła zakrętkę i zamarła. Nasłuchiwała uważnie, skłoniwszy głowę. Czy to nie samochód? Zakręciła termos i postawiła go na podłodze, starając się nie zwracać uwagi na to, że jej serce trzepocze się nerwowo. Z rękami na kierownicy wpatrywała się w ciemność.
To był niewątpliwie warkot silnika, ale nie widziała świateł. W końcu dostrzegła samochód. Sunął wolno wzdłuż drogi. Zatrzymał się niedaleko od niej i silnik ucichł.
Wstrzymała oddech, czekając. Zobaczyła, jak z samochodu wychodzi jakaś wysoka postać. Człowiek ten niósł coś w ręku. Szedł cicho i szybko, w pewnym momencie przeskoczył niskie ogrodzenie sadu i zniknął wśród drzew.
Delikatnie uchyliła drzwiczki ciężarówki, wzięła notes, pióro oraz latarkę, i wyskoczyła z samochodu, uważając, by nie robić hałasu. Osłaniając światełko latarki, drżącą ręką zapisała markę i numer rejestracyjny samochodu i podążyła za intruzem. Nie miała pojęcia, co zrobić, przypuszczała, że będzie po prostu obserwować go, po to, by później móc go zidentyfikować. Rzecz jasna nie zamierzała stanąć z nim twarzą w twarz, kimkolwiek był. Nie była aż tak głupia. Jednak gdy zobaczyła, że przystanął na środku trawnika i odkręca kanister, który przyniósł, przestała myśleć racjonalnie.
Z przeszywającym uszy wrzaskiem rzuciła się przez niski płotek, oddzielający sad od ogrodu. Przygwoździła intruza do ziemi jak zawodowy rugbista.
W domu ktoś krzyknął. Jasne światło oświeciło cały trawnik. Zmrużyła oczy, bynajmniej nie rozluźniając chwytu. Człowiek, z którym walczyła, był od niej silniejszy i prawdopodobnie bardziej wysportowany. Nie wiedziała, czy to ona stęka, czy on, starając się uwolnić. Nie zamierzała pozwolić mu uciec i uniknąć kary. Kiedy zaczął się podnosić, chwyciła go za stopę. Uwolnił się szarpnięciem, a ona w tym momencie zainkasowała silne uderzenie w żebra.
Zwinęła się z bólu, jęcząc i raczej poczuła niż zobaczyła, że jej napastnik uciekł. Kilka chwil później rozległ się odgłos silnika, pracującego na wysokich obrotach i pisk opon szybko ruszającego wozu.
- Co ty sobie myślisz, na miłość boską! Czy wiesz, co zrobiłaś? - Garde, rozwścieczony, ukląkł przy niej.
- Za to ty nic nie zrobiłeś! - wrzasnęła piskliwym głosem, czując się jak oszukane i skrzywdzone dziecko.
- Zrobiłem wiele rzeczy. Gdzie cię boli?
- Żebra, głowa... och, nie wiem! - krzyknęła rozdrażniona. - A teraz on ucieka - Przypomniała sobie, co tamten zamierzał, wyprostowała się nagle. - Miał kanister...
- Wiem, że miał kanister, i gdybyś się nie wmieszała...
- Ja, wmieszała? - oburzyła się. - Czy ja jestem wariatką? Mogłeś uprzedzić mnie, co zamierzasz.
- Ty też mogłaś - powiedział. - Dasz radę wstać?
- Nie - mruknęła. - A jeśli ta bańka przecieka... Wziął kanister, znalazł zakrętkę i dokładnie ją zakręcił.
I dopiero teraz pomógł wstać Sorrel. Trzymając się za bolące żebra, pozwoliła, żeby pomógł jej dojść do domu.
- Miałam notes - zaczęła gderliwie. - Musiałam go gdzieś upuścić.
- Znajdę później - powiedział zniecierpliwiony. Dotarli do gabinetu. Posadził ją w obrotowym fotelu za biurkiem. - Pozwól mi zobaczyć.
- Nie. - Zgarbiła się.
- Żebra są złamane?
- Nie wiem
- Więc daj mi obejrzeć.
Pomału, wstrzymując oddech, podniosła się z fotela.
- Oddychaj normalnie - rozkazał.
- Nie mogę - odparła płaczliwym głosem. Czuła, że zachowuje się dziecinnie. - To boli.
- Więc może to nauczy cię nie rzucać się na obcych silnych mężczyzn. - Łagodnie popchnął ją na fotel, podciągnął jej sweter i lekko obmacał żebra.
- Oj, boli...
- Nie sądzę, żeby były złamane.
- Dobrze. - Oparła łokcie o biurko, zamknęła oczy, ukryła twarz w dłoniach i raptownie je cofnęła z okrzykiem bólu. Na palcach ujrzała krew.
- On mnie zranił w głowę!
Popatrzyła na Garde'a, lecz na jego twarzy nie dostrzegła nawet śladu współczucia, tylko coś w rodzaju irytacji. Westchnęła, oparła się wygodniej i przymknęła oczy.
- Nie leżałeś w łóżku - stwierdziła.
- Nie - przyznał, delikatnie badając ranę na jej skroni, która zaczynała już lekko puchnąć. Ostrożnie odgarnął opadające długie włosy.
Cofnęła się, bo jego dotyk, jego bliskość, zapierały jej dech, co rozdrażniało ją jeszcze bardziej.
- Rozpoznasz go? - spytała szorstko. Pokręcił głową.
- Mam jego numer. Zapisałam w notesie. Policja prawdopodobnie mogłaby go namierzyć. Czy zadzwoniłeś do nich?
- Nie.
- Dlaczego? - Otworzyła szeroko oczy.
- Nie miałem czasu! Chcesz jechać do szpitala?
- Nie.
- Rana nie jest głęboka. Nie trzeba jej zszywać. Wystarczy plaster. Za chwilę dam ci aspirynę i filiżankę herbaty. I dopiero teraz mogę zadzwonić na policję - dodał zgryźliwie.
Wziął aparat, wybrał numer miejscowego komisariatu, zwięźle wyjaśnił, co się stało, i wyszedł.
Trzasnął kuchennymi drzwiami o wiele mocniej, niż zamierzał. Zapalił światło, popatrzył na bałagan i gorzko się uśmiechnął. Przez jedną straszną, głupią chwilę, pod wpływem impulsu, chciał ją przytulić. Wspaniale, tylko tak dalej, panie Chevenay, szydził z siebie, nastawiając czajnik. Nigdy nie powinien jej zatrudniać. Powinna była odejść, zabierając ze sobą swoją historyjkę, obojętnie jaką. Jednakże na pewno znała się na ogrodach, musiał jej to oddać. Lecz kim jeszcze była? Kimś, kto go bawił, pomyślał z tęsknotą, a od bardzo, bardzo długiego czasu nie czuł się rozbawiony. Była wysoka, chuda, niezręczna, uparta, denerwująca. Przyznał jednak, że odważna. Mogła nawet zostać zabita. Zapłacą za to, postanowił. Kimkolwiek są.
Chciał jej zaufać, ale nie mógł się na to zdobyć - zaufać, komuś, kogo nie znał? Kiedyś, dawno temu, zapłacił za to wysoką cenę. Nienawidził podejrzewać o najgorsze każdego obcego przechodnia, ale już nie umiał inaczej...
Zirytowany na siebie, próbował odzyskać spokój ducha i zajął się parzeniem herbaty. Postawił kubki na tacy i zaniósł do gabinetu. Otworzył drzwi i zanim wszedł, przyjrzał się Sorrel. Z zamkniętymi oczyma siedziała w fotelu. Włosy miała rozczochrane, ręce i twarz brudne. Nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ta bardzo dziwna dziewczyna. Powiedziałby, że wniosła w jego życie ożywcze prądy, gdyby... Mój Boże, gdyby tak mógł obdarzyć ją zaufaniem... Ale nie mógł.
- Herbata - oznajmił szorstko.
Otworzyła oczy. Podał jej kubek, obszedł biurko i z górnej szuflady wyjął pudełko z plastrami i chusteczkami. Oczyścił ranę na jej skroni i ostrożnie przykleił opatrunek. Schował pudełko, wyjął buteleczkę z aspiryną, wysypał na rękę dwie tabletki i podał jej.
- Dzięki. Nie chciałam, żeby zniszczył trawnik - zaczęła się tłumaczyć. - Zamierzałam tylko zdobyć jego numer rejestracyjny i zapamiętać jego wygląd na tyle, aby policja mogła zrobić jakiś przybliżony rysopis. Nie wiedziałam, że poczyniłeś aż takie przygotowania... te reflektory i w ogóle. Myślałam, że zasnąłeś albo że cię wciąż nie ma. Nie zauważyłam twojego samochodu.
- Stoi w garażu.
- No tak. Nie pomyślałam. - Szybko połknęła tabletki, pociągając łyk herbaty. Trzymając kubek oburącz, rzuciła na niego ukradkowe spojrzenie. Z ciemnym śladem zarostu na podbródku znowu wyglądał groźnie, tak jak podczas ich pierwszego spotkania. Potężny i srogi. - Powinnam była pozwolić, żebyś to ty się na niego rzucił, prawda? - zapytała. - Jednak mógłbyś poranić sobie plecy... - Urwała gwałtownie, czując, że popełnia nietakt. W ogóle była coraz bardziej zła na siebie, że z jakichś idiotycznych przyczyn czuje się przy nim onieśmielona i mówi same głupoty. Nie mogła powstrzymać ziewania, usiadła wygodniej i głęboko westchnęła. - No cóż, myślałam, że nie interesują cię moje rośliny.
- To źle myślałaś. Pójdę teraz i poszukam twojego notesu. Z ulgą patrzyła, jak odchodzi. Obróciła fotel i patrzyła przez
okno. Teren zalewało silne światło. Powinna była wszystko pozostawić Garde'owi. Chociaż skąd mogła wiedzieć, że on zamierza coś przedsięwziąć, jeśli nic nie powiedział. Ale z drugiej strony ona też z niczym się nie zdradziła. Totalny brak porozumienia. Co takiego w nim było, że czuła się tak nieswojo? Od kilku dni starała się swój niepokój zwalczyć, sądziła, iż z dobrym rezultatem. A teraz... Teraz jesteś zmęczona, pokaleczona i... głupia, tłumaczyła sobie, zniecierpliwiona swoim złym nastrojem.
Słyszała, jak zamykają się drzwi wejściowe i Garde wchodzi po schodach. Gdy się uważniej przysłuchała, wyłowiła ciche odgłosy na górze. Silne światło zgasło, widziała tylko własne odbicie w szybie. Usłyszała, że on znowu wraca na dół i natychmiast się zdenerwowała. Co za głupota. Co ją tak przy nim wyprowadza z równowagi? Późna pora i ciemność? Poza tym, co ona o nim wie? Nic.
Obróciła fotel i zobaczyła, że już przyszedł. Położył na biurku jej notes i jakiś mały aparat fotograficzny.
O tym nie pomyślała, a powinna była. Wprawdzie jej aparat nie miał lampy błyskowej, ale sklepy były przecież otwarte i można ją było wieczorem kupić.
- Nie przemyślałam tego dobrze, prawda? - spytała skruszonym tonem.
- Nie przemyślałaś. Jak się czujesz?
- W porządku. Trochę obolała i kręci mi się w głowie... O, chyba słyszę samochód?
- Policja, mam nadzieję.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że zastawiłeś pułapkę? - W końcu odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy.
- Nie zapytałaś. Nie, nie zapytała.
- Często się tym zajmujesz? - W jego głosie zabrzmiał nieprzyjemny podejrzliwy ton.
- Czym?
- Śledztwem.
- Ach - szepnęła, wzdychając ciężko. - Nie. W ogóle się tym nie zajmuję. Nie mam żadnego doświadczenia w prowadzeniu śledztwa.
- Gdzie zostawiłaś ciężarówkę?
- Między drzewami po drugiej stronie sadu. Uprzedzam, że nie jestem detektywem w spódnicy, jeśli o to pytasz. Niestety, nie jestem żadną panną Marple - dodała z godnością, lekko się uśmiechając.
- Nie? Ale to był niezły chwyt.
- Mimo to dał mi radę. Był młody i silny - dodała po chwili milczenia. - Chyba jakiś dwudziestolatek. - Usłyszała jadący po żwirze samochód i odwróciła się, by wyjrzeć przez okno. Dostrzegła wóz policyjny.
Funkcjonariusze policji nie zabawili długo. Spisali tylko zeznania ich obojga, zanotowali sobie numer rejestracyjny i markę samochodu napastnika, zabrali aparat fotograficzny i poszli, obiecując, że będą w kontakcie. Ocenili, że bardzo głupio ze strony Sorrel było rzucać się na tego człowieka.
Garde odprowadził policjantów. Wrócił, podszedł do okna i wpatrzył się w noc. Sorrel mogła go teraz dyskretnie obserwować.
- Skąd masz te rany na plecach? - spytała nagle, nie zastanawiając się nad tym, czy aby nie popełnia kolejnego nietaktu.
- Katastrofa helikoptera - odparł krótko. Był rozczarowany.
W końcu zadała pytanie, którego od dawna oczekiwał. A jednak je zadała...
- Ktoś jeszcze był ranny?
- Nie.
- Powinieneś smarować oliwą.
- Helikopter?
- Nie, głuptasie, twoje plecy.
- Nie mogę dosięgnąć - stwierdził z lekką kpiną w głosie.
- Nie znasz nikogo, kto mógłby ci posmarować? - zapytała z niedowierzaniem.
- Nikogo, kogo chciałbym o to prosić.
- Och. Szkoda.
- Składasz mi propozycję, Sorrel? - zapytał cicho, odwracając się do niej.
Pokręciła głową i zaraz tego pożałowała, bo poczuła zawrót głowy.
- Powinnam wrócić do hotelu.
- Po co? Żeby spotkać się tam ze swoim napastnikiem, który może teraz żywić do ciebie urazę? - zadrwił. - Zostań tu na noc. Pościelę ci łóżko na górze.
- Nie.
- Słuchaj, jest noc. Nigdzie teraz nie będziesz jeździła - oświadczył rozkazująco.
- Dobrze - westchnęła i wstała z fotela, czując dziwne skrępowanie.
- Jutro weź wolne.
- Zobaczę, jak się będę czuła.
Poprowadził ją po schodach, otworzył drzwi na końcu korytarza i przepuścił ją przodem. W pokoju stało tylko łóżko bez pościeli. Wyszedł i po chwili wrócił, niosąc prześcieradła, poszewki na poduszki i dwa koce, które rzucił na łóżko.
- Łazienka jest obok. Chcesz coś do włożenia na noc?
- Nie - rzekła cicho.
- Więc zobaczymy się rano. I nie włócz się po nocy.
- Bo duch mnie złapie? - spytała sennie.
- Coś w tym rodzaju.
Wtedy nagle przypomniała sobie, że w ogóle nie powinna być w tym domu, niezależnie od ducha. Jen ją uprzedzała.
- Garde... - zaczęła pospiesznie. Przystanął i odwrócił się do niej. - Nie mogę tutaj zostać.
- Nie bądź śmieszna - rzucił lekceważąco, zabierając się do wyjścia.
- Ale ja naprawdę nie mogę! - Dogoniła go i dotknęła jego pleców. Wzdrygnął się. - Przepraszam - szepnęła i gwałtownie cofnęła dłoń.
Stał zbyt blisko. Poczuła się dziwnie. Na jego twarzy malował się wyraz niesmaku.
- Czego chcesz? - spytał zdecydowanym głosem.
- Czego chcę? - powtórzyła. Pachniał chyba płynem po goleniu albo mydłem. Nad jego lewą brwią zauważyła małą bliznę, na jego podbródku ciemny ślad, a jego usta ...
- Sorrel! - zniecierpliwił się. - Czego chcesz? Znać szczegóły katastrofy? Moich transakcji? Spytaj mnie o to jutro, kiedy nie będę tak zmęczony i może w lepszym nastroju do gierek niż teraz.
- To nie gra - wyszeptała, marszcząc czoło. - Chcę cię...
- Pocałować? - podpowiedział.
- Nie.
- Nie? - zakpił. - Więc czego chcesz? Masz ochotę na mały flirt? Uwiedzenie?
- Nie - zaprzeczyła, czując, że kręci jej się w głowie. - Chcę, żebyś zaczekał, bo muszę cię o coś zapytać.
Och, jakie to wszystko głupie. Odurzona, zmęczona i w ogóle słaba - przypuszczała, że wciąż jest w stanie szoku - oparta się o framugę drzwi, starając się nie zwracać uwagi na to, że Garde stoi tuż obok niej, stanowczo za blisko.
- Czy w domu są jakieś pieniądze?
- Pieniądze?
- Tak.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie.
- To idź do łóżka. Dobranoc.
Słyszała, jak wszedł do pokoju na drugim końcu korytarza. Czuła, że nie wyjaśniła tego do końca, tak jak powinna. A teraz on sobie pomyśli, że...
Nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, pobiegła za nim i bez pukania otworzyła drzwi jego pokoju.
- Garde...
- Odejdź! - zagrzmiał.
- Ale ja nie wyjaśniłam ci...
- Nie chcę, żebyś cokolwiek mi wyjaśniała. - Podszedł do niej, chwycił za ramiona i obrócił w stronę drzwi. - Chcę, żebyś poszła spać do swojego pokoju! Sama!
- Zawsze śpię sama - szepnęła, zdumiona jego gwałtowną reakcją.
Czemu pokój się kręcił? Czepiając się framugi, czuła, jak kolana się pod nią uginają. Raczej zaintrygowana niż przestraszona, podniosła głowę, by na niego spojrzeć... i straciła przytomność.
Osunęła się jak szmaciana lalka.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Och, na miłość boską... - zaczął.
Rozczarowany i rozjuszony, bo sądził, że to jakaś komedia, szarpnął ją, by wstała z podłogi. Nagle uświadomił sobie, że ona nie udaje i trochę się przestraszył. Wziął ją na ręce i położył na łóżku. Otworzyła oczy. Wątpił, żeby nawet najlepsza aktorka umiała tak dobrze udawać oszołomienie i zdumienie, które teraz malowały się na jej twarzy.
- Nie pytaj mnie, gdzie jesteś - uprzedził łagodnie. Zamrugała, nie spuszczając z niego wzroku.
- Zemdlałaś.
Wzruszyła ramionami i oblizała wargi.
- Nigdy w życiu nie zemdlałam.
- Ale teraz zemdlałaś. Jak się czujesz?
- Troszkę dziwnie. Przepraszam.
- Moja wina. Powinienem zabrać cię do szpitala. Pokręciła głową i skrzywiła się z bólu. Drżącą ręką dotknęła skroni. Opuchlizna wyraźnie powiększyła się.
- Zaraz będzie mi lepiej. - Chciała wstać, ale on delikatnie popchnął ją z powrotem na łóżko.
- Leż spokojnie.
- Przypuszczam, że to szok. Albo to, że przez cały dzień prawie nic nie jadłam.
- Prawdopodobnie - przytaknął. - Kim jesteś, Sorrel? - Nie był to najodpowiedniejszy moment, by o to pytać, ale on naprawdę musiał wiedzieć.
- Kim? - zdziwiła się.
- Tak. Po co faktycznie tu przyjechałaś?
- Zaprojektować i założyć ci ogród. - Lekko marszcząc brwi, uważnie przyglądała się jego twarzy. - A po cóż innego miałabym tu przyjeżdżać?
- Żeby się czegoś o mnie dowiedzieć.
- Czego?
- To właśnie mnie interesuje. - Lekko westchnął.
- Masz coś ciemnego na podbródku... Chyba ubrudziłeś się. - Ułożyła głowę wygodniej i ciągle patrzyła mu prosto w oczy.
- Naprawdę?
- Tak. Spytałeś mnie, czy chcę cię pocałować. Dlaczego?
- Ponieważ myślałem, że właśnie odgrywasz swoją wielką scenę uwodzenia.
- Nie jestem stworzona do uwodzenia.
- Nie jesteś? - spytał miękko.
- Nie. Moja siostra Jen powiedziała... - urwała. Dlaczego, u licha, prowadzą tę bezsensowną rozmowę?
- Co twoja siostra powiedziała? - dopytywał się.
- Że moje spojrzenie sprawia, iż ludzie myślą, że wiem więcej niż wiem. A ja nie wiem. To naprawdę mnie irytuje.
- Dlaczego pytałaś o pieniądze?
- Ponieważ... - Patrząc w jego oczy, zadecydowała, że najlepiej będzie, gdy uczciwie przedstawi sprawę. - Ponieważ raz zostałam oskarżona o to, że wzięłam pieniądze.
- Przez kogoś, dla kogo pracowałaś?
- Tak. Nie potrafiłam dowieść, że to nie ja, i Jen ostrzegała mnie...
- Twoja siostra?
- Tak. Ostrzegała mnie, żebym w ogóle nie wchodziła do twojego domu. Ale ja mówiłam jej, że ty jesteś inny niż on. Nie znasz go, prawda? Przez chwilę myślałam, że to on mógł powyrywać rośliny. To oczywiście niemożliwe. On nie wie, gdzie ja jestem. - Zamilkła, bo nagle poczuła się bardzo śpiąca, skuliła się pod narzutą i zamknęła oczy.
Patrzył, jak ufnie zasypia i czuł zmieszanie. Ostrożnie podniósł koc, który się zsunął, i okrył ją.
Wzdychając głęboko, zaczął zastanawiać się, co w nim jest takiego, co tak komplikuje mu życie. Tęsknie spojrzał na puste miejsce po drugiej stronie łóżka. Przecież nie można zostawiać jej samej. Och, do Ucha z tym! Jeśli ona zechce wykorzystać sytuację, to wykorzysta. Lecz czy to byłoby przyzwoite, jeżeli jest osobą, za którą się podaje? Stanowczo za dużo o niej myślał i to wbrew własnej woli.
Podjął decyzję - będzie tu spał. Zdjął buty, sięgnął po drugi koc i ostrożnie położył się obok niej. Ostatnio bardzo brakowało mu snu. Zamknął oczy z mocnym postanowieniem, by zaraz usnąć. Jednak zanim w końcu zmorzył go sen, długo przysłuchiwał się jej równemu oddechowi i dziwnym odgłosom, którymi wypełnione są stare domy.
Jasność pod powiekami obudziła ją z dziwnego snu, w którym widma mnichów niosły jakieś rośliny. Słyszała ich głęboki, regularny oddech. Otworzyła oczy i leżąc nieruchomo, patrzyła na jasny kwadrat słonecznego światła widoczny naprzeciwko na ścianie. Ciągle słyszała czyjś głęboki, regularny oddech.
Pamiętała, że straciła przytomność. Wydawało się to absurdalne, ale faktycznie zemdlała. I Garde położył ją na swoim łóżku, gdzie prawdopodobnie nadał się znajdowała, razem z Garde'em, który spał obok niej.
Bała się poruszyć, żeby go nie obudzić. Ostrożnie wysunęła spod koca lewe ramię i spojrzała na zegarek. Ósma godzina. Kiedy weszli na górę, chyba była już czwarta rano. Cztery godziny snu nikomu nie wystarczą. Czemu więc się obudziła?
Słyszała, jak na dworze śpiewały ptaki? Czyżby to one ją obudziły? Z ulgą odkryła, że spała w ubraniu. A on? Poruszył się, więc znowu zamarła. Leżała nieruchomo, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w jasny prostokąt na ścianie. Och, na miłość boską, zbeształa siebie w myślach, przecież on tylko śpi! Bądź beztroska! Przewróć się na plecy, ziewnij i wstań! Nie leż tutaj jak kukła!
Odwracając się ostrożnie, zobaczyła tył głowy Garde'a i kołnierz jego koszuli tuż nad żółtym rąbkiem koca. Włosy mocne i ciemne, lekko kędzierzawe, rozczochrane, aż prosiły się, by je rozczesać palcami. Nie, Sorrel, powiedziała sobie stanowczo. Nie wolno! Jednak bardzo ją kusiły. Podobnie jak jego szerokie ramiona. Miała ochotę dmuchnąć śpiącemu w kark i objąć go. Chciała, żeby ją przytulił. Już dawno nikt jej nie przytulał. Lubiła go, ciekawił ją. Szaleństwo, zupełne szaleństwo.
- No, nareszcie się obudziłaś - odezwał się cicho. Zaskoczona, nerwowo drgnęła.
- Tak - szepnęła.
- Jak się czujesz? - Obrócił się twarzą do niej i przyglądał się jej.
- Dobrze - odrzekła szybko.
- Na pewno?
- Tak. Dziękuję.
- Za co? - spytał od niechcenia.
- Nie wiem. - Spojrzała na niego zbita z tropu.
- Już dawno nie budziłem się obok kobiety - mruknął. - Czy naprawdę jesteś tą osobą, za którą się podajesz?
- Tak.
Popatrzył w jej oczy, jak gdyby chciał odkryć w nich prawdę, i w końcu lekko skinął głową.
- Dzień dobry.
Uśmiechnęła się do niego. Wydawał się rozbawiony. Nerwowo, nic nie mówiąc, odgarnęła niesforne włosy z twarzy. Obmacała ostrożnie guz na skroni.
- I jak? - zapytał.
- Nieźle.
- Przestraszyłaś mnie śmiertelnie.
- Czyżby? Wątpię - zadrwiła lekko. - I nie śmiej się. Nie mogę wstać... Chyba leżysz na moim kocu.
- Wydaje się, że jesteś zdenerwowana. - Podparł głowę prawą ręką, ciągle jej się bacznie przyglądając.
- Ani trochę - skłamała dumnie.
- Kim był człowiek, który oskarżył cię o kradzież?
- Powiedziałam ci, pracowałam dla niego.
- Dlaczego cię oskarżył? Wzruszyła ramionami.
- Sorrel... - ostrzegł ją łagodnie.
- Chciał się ze mną ożenić - wydusiła z siebie.
- A ty nie chciałaś wyjść za niego?
- Nie.
- Więc oskarżył cię o kradzież? - spytał z niedowierzaniem.
- Tak. Zatrudniał mnie, toteż kiedy znikły jakieś pieniądze, skorzystał z okazji, by mnie skompromitować. Wiedział, że nie jestem złodziejką, ale w ten sposób mścił się na mnie. - Twarz Garde'a wyrażała sceptycyzm. Westchnęła i dodała: - Wiem, że to brzmi dość niewiarygodnie, ale tak właśnie rzeczy się miały. Chciałabym teraz wstać - oznajmiła zdecydowanie.
- Żadnego flirtowania?
- Żadnego.
Przesunął się i wrócił to poprzedniej pozycji. Ciągle mając się na baczności, patrzyła na niego z ulgą, a może i z rozczarowaniem?
- Zmieniłaś zdanie? - spytał cicho, kiedy wciąż nie ruszała się ż miejsca.
- Nie! Nie! - zaprzeczyła. Odrzuciła na bok żółty koc i szybko wstała. Dopiero teraz zauważyła, że na nogach ma buty.
- Ojej! Spałam w butach! Powinieneś mi je zdjąć - powiedziała z wyrzutem w głosie.
- Nie myślałem rozsądnie - odrzekł z ironią.
Nie była pewna, co chciał przez to powiedzieć, o ile rzeczywiście istniał tu jakiś podtekst.
- Czy mogę skorzystać z łazienki? - zapytała.
- Oczywiście. Ja pójdę do łazienki obok. Powinna być wciąż ciepła woda, jeżeli bojler się nie zepsuł - dodał posępnie. - Daj mi pięć minut na prysznic i golenie. Potem zaparzę nam kawy.
Skinęła głową. Stojąc, czuła się stosunkowo bezpieczniej niż przedtem leżąc z nim w łóżku.
- Kim jesteś, Garde? - wymamrotała.
- Nikim - odparł lekceważąco.
- O nie, ty musisz być KIMŚ - sprzeciwiła się. - Gdybyś był nikim, nie miałbyś bramy, przy której stale czatują reporterzy. Pan Nikt nie oczekiwałby, że niewinna ogrodniczka będzie go wypytywać.
- Czy naprawdę jesteś niewinną ogrodniczką, Sorrel?
- Oczywiście, że tak! - podkreśliła.
- To wszystko może dzieje się z powodu pasa startowego, który rzekomo zamierzam zbudować - podsunął z nonszalanckim uśmieszkiem.
- Pasa startowego? O nieba, po co ktoś chciałby mieć pas startowy?
- Może dla samolotów? - podpowiedział rozbawiony.
- Z drugiej strony może ich tylko ciekawi, dlaczego sprzedałem wszystkie moje firmy...
- Wszystkie? - zapytała słabym głosem. - A ile ich miałeś?
- Kilka. Jestem bardzo bogatym człowiekiem - dorzucił spokojnie, uważnie obserwując jej reakcję. Jeszcze raz go zaskoczyła.
- Tak myślałam - zgodziła się z roztargnieniem. - Przypuszczałam, że jesteś bogaty, skoro mogłeś sobie pozwolić na kupno opactwa.
- Części opactwa. W większości zostało zniszczone.
- Jeśli starasz się wywrzeć na mnie wrażenie opowieściami o swoim majątku, to oświadczam, że ci się nie udało - oznajmiła miażdżącym tonem. - Niełatwo mi zaimponować.
- Idź się umyć - polecił z lekkim uśmiechem.
- Jednak to wcale nie wyjaśnia, dlaczego ci reporterzy tak cię nienawidzą. - Zatrzymała się w drodze do drzwi.
- Ach, prawdopodobnie dlatego, że skonfiskowałem im część sprzętu.
- Zabrałeś ich drogie aparaty?
- Tak.
- Dlaczego?
- Byli natrętni.
- Z powodu pasa startowego?
- Nie. - Roześmiał się.
- Więc to oni mogli powyrywać moje rośliny, żeby się zemścić na tobie albo...
- Mogli.
- To czemu nie powyrywali twoich warzyw, a tylko moje rośliny?
Pomyślała, że znowu zareagowała jak mała dziewczynka, bo nagle poczuła się bardzo urażona.
- Powiedziałem, że „mogli", a nie, że „powyrywali". Jeśli to byli oni, w co wątpię, nie mogli zaatakować moich warzyw, ponieważ na polach położonych niżej jest zainstalowany alarm... - Zamilkł i po chwili dodał: - Sorrel, ja bardzo nie lubię czegokolwiek wyjaśniać. - Ona jednak nadal czekała.
Westchnął i dokończył: - Kilka lat temu, zanim tu zamieszkałem, zdarzało się mnóstwo kradzieży koni. Craddock, poprzedni właściciel, który także pozwalał trzymać tu konie, kazał założyć na tych polach alarm.
- O czym wiedział każdy w okolicy?
- Tak.
- Ale w ogrodzie przed domem nie ma alarmu?
- Nie.
- Więc może powinieneś pomyśleć o tym...
- Idź już - powiedział stanowczo.
Wzruszyła ramionami, ale posłusznie poszła do łazienki. W pomieszczeniu wciąż unosił się zapach farby i tynku. Obejrzała nowiutkie białe kafelki, umywalkę, klozet i wannę w rogu. Przy prysznicu brakowało jakiejś zasłonki czy ścianki. Zamknęła więc drzwi za sobą, chwilę się wahała, nim przekręciła klucz. Czy on z nią flirtował, czy też tylko starał się dowiedzieć, kim ona jest? Lecz jeśli jej nie ufał albo podejrzewał, że ona miała ukryty motyw, by tu przyjechać, co dawał wyraźnie do zrozumienia, dlaczego ją zatrudnił?
Tylko kim był właściwie Garde Chevenay? Dlaczego ktoś miałby sądzić, że on chce zbudować pas startowy? Bo posiadał prywatny samolot? Wspomniał, że latał helikopterem... Nie mogła go wypytywać, ponieważ spodziewał się właśnie takiej indagacji.
Z westchnieniem podeszła do lustra. Wyglądała strasznie. Przechylając głowę, obejrzała błękitną opuchliznę na skroni. Nagle, nie wiadomo dlaczego, znowu rozbolały ją żebra. Podciągnęła bluzę i ostrożnie je zbadała. Trochę były wrażliwe na dotyk, poza tym tuż pod sercem miała czerwoną pręgę, ale nie znalazła żadnych sińców ani obrzęków.
Miała wielką ochotę wziąć prysznic i umyć zęby, odkryła jednak, że nie ma ani mydła, ani pasty i szczoteczki, a także nie ma ręczników. Poradziła sobie, wycierając papierem toaletowym twarz i dłonie. Jako tako przygładziła włosy i na tym skończyła toaletę. Z pokoju Garde'a nie dobiegały żadne odgłosy, więc zeszła do kuchni.
Stał tam z włosami jeszcze wilgotnymi po prysznicu. Gdy weszła, odwrócił się i przyjrzał się jej, a gdyby go nie znała, przysięgłaby, że w jego oczach zamigotał figlarny ognik. Ogolił się, włożył czystą koszulę i szare spodnie. Zastanawiała się, kto mu pierze i prasuje, kiedy nie ma pani Davies.
- Nie wzięłaś prysznica? - spytał z zainteresowaniem.
- Nie, nie znalazłam żadnych ręczników. Ani mydła.
- A niech to, przepraszam...
- W porządku. Wezmę prysznic, gdy wrócę do hotelu. - Rozejrzała się wokół, raczej po to, by unikać wzroku Garde'a niż przez ciekawość. W kącie ciągle piętrzyła się kupa gruzu, a w powietrzu unosił się kurz. - Czy Sean mówił, ile czasu mu to zajmie? - zapytała, wskazując ręką na gruz.
- A jak myślisz, biorąc pod uwagę, że kafelki są zbyt szerokie i trudne do cięcia? Że ściany nie są kwadratowe? Że...
- Dobrze, dobrze - roześmiała się. - Już rozumiem.
- Jest powolny, bezustannie narzeka, ale pracuje dobrze.
I oczywiście, co ważniejsze, jest dyskretny, dodał już w myślach.
- To on odnowił łazienkę?
- Tak. Słodzisz? Ile?
- To kawa?
- Tak.
- W takim razie poproszę dwie kostki. Dziękuję. Wzięła kubek, uprzedzając, że będzie piła na dworze, by
uniknąć kurzu. Nie czekała na jego odpowiedź, wyszła przed dom. Świeciło słońce. Przyjrzała się uważnie ogrodowi. Na szczęście tylko dwa kwadraty torfu wymagały wymiany i tylko jeden krzew sprawiał wrażenie nieuleczalnie chorego. Wydawało się, że inne doszły do siebie. Słyszała, że Garde idzie za nią. Przykucnęła na schodach. Usiadł obok niej.
- Tu jest przyjemniej - stwierdził rzeczowo.
Oparła się o skrzydło starych drzwi, obserwując ogród. Czuła, że spływa na nią spokój. Rezerwa Garde'a teraz ani jej dokuczała, ani przerażała, lecz była na rękę.
- To będzie naprawdę ładnie wyglądało - zauważyła.
- Hm...
- Do Ucha z takimi pochwałami - mruknęła cicho, lekko się uśmiechając.
Spojrzał na nią z ukosa i też się uśmiechnął.
- Nie widuję ostatnio małego pieska - zauważyła.
- Zjawi się - stwierdził lekkim tonem. - Widocznie ma na razie lepsze rzeczy do zrobienia.
- Dlaczego tu przychodzi? - zaciekawiła się.
- Ponieważ, jak podejrzewam, pani Davies go karmi. - Dopił kawę i wstał. - Pójdę po twoją ciężarówkę. Kluczyki?
Gapiła się na niego, próbując sobie przypomnieć, gdzie je zostawiła.
- Och, do licha, ciągle są w stacyjce! - wykrzyknęła.
- Rozsądnie - zadrwił.
- Miałam inne rzeczy na głowie - zaznaczyła.
- Niby tak... - Postawił kubek na wywrotce, przeciął trawnik i przeszedł przez płot do sadu.
Śledziła go wzrokiem. Podobał jej się sposób, w jaki się poruszał. Sprawiał wrażenie człowieka kompetentnego i trochę niebezpiecznego. Nadzwyczaj atrakcyjne wyzwanie dla każdej kobiety z temperamentem. Zamknij się, Sorrel, zbeształa się w myślach i natychmiast zaczęła zastanawiać się, czy będzie mogła urządzić teraz teren z tyłu domu? I czy on najpierw zapłaci jej za ogród przed domem?
Kilka chwil później przejechał wolno drogą, potem przez most i zaparkował ciężarówkę za wywrotką. Wysiadł, zamknął drzwiczki, a kluczyki schował do kieszeni.
- Znalazłem to w sadzie. - Podał jej latarkę. - Muszę załatwić kilka telefonów, a potem odwiozę cię do hotelu.
- Mogę doskonale prowadzić sama - sprzeciwiła się łagodnym tonem.
- Nie wątpię w to. - Odszedł, zostawiając jej czas na dopicie kawy.
- Despota - powiedziała tak cicho, żeby jej nie usłyszał. Czuła się odprężona, przymknęła powieki i wystawiła twarz do słońca. Zastanawiała się leniwie, czemu podejrzewał, że ona podszywa się pod kogoś. Czyżby jacyś ludzie przychodzili tu z fałszywymi dokumentami, chcąc zasięgnąć o nim informacji? Co chcieli wiedzieć? Kim jest Garde Chevenay?
Usłyszała stłumiony warkot silnika jego samochodu. Niechętnie otworzyła oczy i zobaczyła, że zatrzymał wóz obok jej ciężarówki, otworzył drzwiczki od strony pasażera i czekał.
Westchnęła, nie chciało jej się ruszyć, ale odstawiła kubek, podniosła się i wsiadła do wozu.
- Zamówiłem dla nas śniadanie w hotelu i wyjaśniłem, że nie wróciłaś na noc, bo zepsuła ci się ciężarówka. Zadzwoniłem także na policję. Ciągle zajmują się tą sprawą.
- Nie traktują jej priorytetowo, jak przypuszczam - rzekła z oburzeniem. - Więc ciągle nie wiemy, kim on był?
- Nie.
- Odciski palców? Wzruszył ramionami.
- A wywołali już film, który był w aparacie fotograficznym? I co? Nie rozpoznali go na zdjęciach?
- Najwidoczniej nie, ale dopóki go nie złapią, nie ruszysz się nigdzie bez obstawy.
- Ale ja... - zaczęła protestować.
- Żadnych ale, Sorrel. Będę po ciebie przyjeżdżał każdego ranka i odwoził wieczorem do hotelu. Chyba że chcesz zamieszkać w moim domu - dodał cicho.
- Nie - sprzeciwiła się natychmiast.
- Więc będzie tak, jak powiedziałem.
- On prawdopodobnie już nie odważy się spróbować po raz kolejny.
- Może nie, a może tak.
- Czy ty podejrzewasz kogoś? Wiesz, co się dzieje? - Odwróciła głowę i uważnie popatrzyła na niego.
- Nikogo nie podejrzewam i nic nie wiem. A ty?
- Nic nie wiem i nic z tego nie rozumiem.
- Więc nic nie będziesz robiła - rozkazał. - Żadnych nocnych przygód, żadnego... śledztwa. - Zerkając na nią, czekał na jej obietnicę. - Chcę mieć twoje słowo, Sorrel - przynaglił, kiedy się nie odzywała.
- I uwierzysz mi? - zapytała z lekką ironią w głosie. - Osobie, która może być kimś innym, niż twierdzi?
- Przecież zapewniłaś mnie, że jesteś tą, za którą się podajesz. Czy to prawda?
- Tak.
- W takim razie uwierzę ci na słowo.
- Dobrze, ale nie podoba mi się to - zgodziła się, chcąc nie chcąc, lekko zniecierpliwiona.
- Nie prosiłem cię, by ci się to podobało. Zatrzymał się przed hotelikiem. Wysiadła z ociąganiem.
- Jak długo to może trwać? To znaczy, zanim go znajdą? Teraz, kiedy front domu już skończyłam...
- Możesz zacząć ogród z tyłu domu - powiedział, uprzejmie otwierając dla niej hotelowe drzwi.
- Nie to miałam na myśli i ty dobrze o tym wiesz! - zaprotestowała. - Potrzebny mi transport, żeby objechać centra ogrodnicze.
- Masz transport. Mnie. Idź i weź prysznic. Poczekam na ciebie w restauracji.
Wzięła swój klucz od recepcjonisty, który najwyraźniej odnosił się do Garde'a z szacunkiem, i poszła do siebie, ciągle niezadowolona.
Dwadzieścia minut później usiadła obok niego w sali restauracyjnej.
- Ja zawsze zamawiam tylko tost i kawę - powiedziała na widok ogromnego śniadania, które przyniesiono dla nich obojga.
- Jedz - nakazał.
Z głębokim westchnieniem zaczęła jeść. Ku swojemu niezmiernemu zaskoczeniu pochłonęła wszystko.
- Nie śmiej się - mruknęła. Odstawiła talerz i nalała sobie kawy.
- Dzisiaj powinnaś zostać w pokoju albo poruszać się tylko na terenie hotelu. Nie wychodź - poinstruował ją spokojnie.
- A ty, gdzie będziesz? - zainteresowała się.
- Będę bardzo zajęty. Przyjadę po ciebie jutro rano za kwadrans ósma.
Dopił kawę i wyszedł.
Sorrel pożyczyła książkę w recepcji i usiadła w ogrodzie, ale nie po to, żeby czytać, ale by się zastanawiać, czym zajmuje się Garde. Ponieważ najwyraźniej czymś się zajmował.
Po wyjściu z hotelu Garde najpierw zadzwonił na posterunek policji, by zapytać, czy jest jakiś postęp w sprawie, a potem pojechał do Devizes, gdzie mieszkał właściciel lokalnej gazety, George Wentsham. Typ człowieka, którego Garde najbardziej nie znosił - zarozumiały bogacz, nadęty i bez skrupułów.
Wprawdzie nie sądził, by za tą sprawą stał pewien dziennikarz, którego mógł podejrzewać o nocną wizytę w ogrodzie, uznał jednak, że powinien się upewnić. Zamierzał trochę przycisnąć Wentshama i zmusić go do podania adresu tego reportera.
Pół godziny później skręcił na wysadzaną drzewami aleję i zaparkował, nie dojeżdżając do dużego domu. Uśmiechnął się drwiąco, widząc rolls - royce'a ostentacyjnie ustawionego przed drzwiami podwójnego garażu. Przeszedł przez starannie wybrukowany podjazd i pociągnął za sznur dzwonka. Drzwi otworzyła młoda pokojówka. Spytał, czy może widzieć się z George'em Wentshamem.
- Nie jestem pewna, czy jest... - zaczęła.
- Czyżby poszedł na spacer? - zapytał z drwiną w głosie. Spojrzał na samochód, a potem znowu na dziewczynę.
Ten George Wentsham, którego znał, nigdy nie chodził na spacer. Poruszał się wyłącznie samochodem. Garde delikatnie zdjął dłoń pokojówki z klamki i wszedł do środka. Rozejrzał się po holu i widząc wystawione na pokaz kiczowate dowody bogactwa, pokręcił ze smutkiem głową. Dobry smak to jedna z tych rzeczy, jakich nie można kupić.
- Gdzie on jest?
Pokojówka, nic nie mówiąc, wzrokiem wskazała drzwi po lewej stronie. Uśmiechnął się do niej w podzięce. Najwyraźniej ona także nie lubiła Wentshama.
Otworzył wskazane drzwi. Za biurkiem siedział otyły mężczyzna.
- Powiedziałem, że nie chcę, by mi przeszkadzano - warknął, nie patrząc na intruza.
- Więc powinieneś zamknąć drzwi na klucz - stwierdził Garde spokojnie.
Wentsham podniósł głowę.
- Co, u licha, tu robisz? - zapytał opryskliwym tonem.
- Szukam informacji.
- To szukaj sobie gdzie indziej! - burknął niegrzecznie. - Jestem bardzo zajętym człowiekiem i nie życzę sobie, żeby mi przeszkadzano w niedzielny poranek.
- Ja też nie mam dużo czasu - odparł Garde cicho. - Potrzebny mi adres reportera, który ciągle sterczy przed moją bramą. Wiesz, o kim mówię. - Popatrzył twardo na Wentshama.
- Mówiłem ci kilka tygodni temu, że go ostrzegłem, by nie wchodził na twój teren. I więcej tego nie zrobił - podkreślił mocno.
- Nie powiedziałem, że wszedł. - Słowa Garde'a brzmiały niemal łagodnie. - Daj mi jego adres. Wiesz przecież, że mnie się nie odmawia.
Patrzyli na siebie w milczeniu przez bardzo długą chwilę, a potem Wentsham z zaciśniętymi ustami wyciągnął z trzaskiem szufladę biurka i wyjął notes. Otworzył, napisał adres na kartce i podał ją Garde'owi.
- Dziękuję. - Garde wziął podsuniętą mu kartkę papieru, skinął głową i odwrócił się do drzwi.
- Zobaczysz, że pewnego dnia... - wymamrotał Wentsham jadowicie.
- Tak - zgodził się Garde. - Pewnego dnia. - Wyszedł, cicho zamykając drzwi za sobą.
Pół godziny później, siedząc już w samochodzie, zadzwonił z komórki do prywatnego detektywa, podał mu adres reportera uzyskany od Wentshama i wyjaśnił, czego oczekuje. Potem pojechał do firmy zakładającej alarmy, w której jako zamożny klient zawsze był chętnie widziany, nawet w niedzielę. Posiadanie pieniędzy może nie robiło wrażenia na Sorrel, ale z pewnością miało swoje korzystne strony, jeśli chodzi o kontakty z ludźmi interesu. Ci zawsze umieli je docenić.
Następnie odwiedził centrum ogrodnicze.
- Kto to? - spytała Sorrel, kiedy następnego ranka wjechali na jego podjazd.
Garde udawał, że nie dostrzega eleganckiej młodej kobiety stojącej przed frontowymi drzwiami, na którą patrzyła Sorrel. Patrzył na mężczyznę przykucniętego przy moście.
- Specjalista od alarmów - wyjaśnił lakonicznie ze szczyptą ironii w głosie. - Widzisz, że posłuchałem twojej rady.
- Ona jest specjalistą od alarmów?
- Nie - zaprzeczył spokojnie. - On. Zdezorientowana, odwróciła się. Wskazał jej mężczyznę przy moście.
- Aha. Więc ona, kim jest...?
- Moją księgową. Wysiadaj - powiedział i otworzył drzwiczki samochodu.
Sorrel wysiadła, nie odrywając wzroku od młodej eleganckiej kobiety, ubranej w klasyczny popielaty kostium i buty na wysokich obcasach. Miała piękne połyskliwe włosy. Sorrel za takie włosy chyba byłaby gotowa oddać życie.
- Kupiłem trochę torfu do wymiany - powiedział. - I zabrałem uszkodzone kawałki.
- Właśnie widzę. - Zobaczyła również Seana, który ładował na wywrotkę gruz z kuchni. - Zbyt długo czekał z usunięciem tego całego kramu, prawda? Niestety, wywrotkę zabierają już dziś rano.
- To właśnie dlatego zwlekał - stwierdził niejasno. Zmarszczyła brwi, patrząc na niego.
- Nie martw się o to - mruknął.
- Nie mogę zacząć robić czegokolwiek na podjeździe, zanim nie zabiorą wywrotki - oznajmiła rzeczowo. Stała i czekała.
- Wiem. Połóż torf i przyjdź do mnie do ogrodu za domem. Możemy przelać kilka pomysłów na papier.
Z lekkim uśmiechem podszedł do młodej kobiety, nadal stojącej przy drzwiach. Rozmawiali krótko, a potem ona wsiadła do zgrabnego sportowego wozu, którego jedno koło wjechało na świeżo położony torf i przejechała obok, jak gdyby nikt dla niej nie istniał. Omal nie przewróciła specjalisty od alarmów, potem skręciła gwałtownie, by ominąć furgonetkę z pocztą, i oddaliła się z warkotem silnika.
Całkowicie straciwszy humor, Sorrel zabrała się do wymieniania torfu, a Garde w tym czasie pokwitował i odebrał grubą kopertę od kierowcy pocztowej furgonetki.
Pół godziny później wywrotkę wypełniał gruz.
Sorrel umyła ręce pod kranem, który był zainstalowany na zewnątrz domu, wytarła dłonie o dżinsy i okrążyła dom, szukając Garde'a.
Siedział na rozwalonym murku obok wyrośniętego ligustrowego żywopłotu, z łokciami opartymi na kolanach, w ręce trzymał niedbale jakieś papiery. Pustym wzrokiem patrzył gdzieś w dal. Myślał o swojej księgowej? A może była ona dla niego czymś więcej niż tylko księgową? Może odkryła, że jakaś inna kobieta spędziła noc w opactwie? Przestań, Sorrel, upomniała się w myślach, ale zdecydowanie straciła swoją zwykłą beztroskę. Przyszła jej do głowy nieprzyjemna myśl, że w istocie od dawna nie jest sobą. Wszystko z powodu Garde'a.
Zaczęła iść ku niemu, ale tak zagapiona, że nie patrzyła pod nogi i nie zauważyła sporego odłamka brukowej kostki. Potknęła się o nią, straciła równowagę i upadła z okrzykiem przerażenia. Garde zerwał się i wyciągnął ramiona, daremnie próbując przeszkodzić jej w upadku na twarz.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sorrel zwaliła się na Garde'a, i chociaż była od niego lżejsza i niższa, on także stracił równowagę. Oboje przewrócili się na żywopłot.
Wydała z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Nie była w stanie nic powiedzieć. Zaparło jej dech, patrzyła tylko w jego oczy, leżąc na jego piersi. On też nie odzywał się, tylko na nią patrzył. Chciała się wyswobodzić, ale przytrzymał ją. Teraz ona leżała na plecach, a on zaglądał głęboko w jej oczy i nagle pocałował ją.
Zarośla, w które upadli, były giętkie i okazałe, gałązki kłuły ją w szyję i plecy, ale wiedziała, że te krzaki osłaniają ich i że nikt ich tu nie zobaczy. Jej ręce, jak gdyby bezwolne, powędrowały na ramiona Garde'a i Sorrel zatonęła w pocałunku, którego przecież wcale nie chciała i na który nie była przygotowana. Rozsądek mówił jej, że to szaleństwo. Jednak uczciwie musiała przyznać przed sobą, że od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła, było to jej pragnieniem, chciała, aby ją pocałował. Ciągle pamiętała ten pierwszy pocałunek, kiedy to rzekomo sprawdzał różnicę wzrostu.
Starała się przekonać samą siebie, że to przecież tylko pocałunek. Zwykły pocałunek. Raczej pocałunki, poprawiła się. Są cudowne i powodują coraz większy niedosyt, zwiększają pragnienie. Zamknęła oczy, ale szybko je otworzyła, trwożliwie nasłuchując. Jechał jakiś samochód.
On też usłyszał nadjeżdżającą platformę. Przyjechali, aby zabrać wypożyczoną wywrotkę. Garde podniósł głowę i popatrzył na zarumienioną twarz Sorrel, jej nabrzmiałe usta, szeroko otwarte oczy, w których dostrzegł oszołomienie i zmieszanie. Znowu ją pocałował. Chciał tego - intrygowała go, bawiła i ustawicznie zaskakiwała.
- Jeszcze raz sprawdzasz różnicę wzrostu? - spytała drżącym głosem.
- Nie.
- To było miłe - wyznała naiwnie.
- Owszem, było - przyznał. W oczach zamigotał mu uśmiech. - Chcesz coś jeszcze powiedzieć?
- Powiedzieć? - Patrzyła mu w oczy. - Na przykład co?
- To nieważne. Platforma przyjechała.
- Powinnam coś powiedzieć o platformie?
- Nie. - Uśmiechnął się. Podniósł się niezgrabnie i wyciągnął do niej rękę. - Lepiej wyjdźmy już z tych krzaków.
Nie odpowiedziała, wyglądała wciąż na lekko oszołomioną i strapioną. Pokręciła głową. Było jej głupio i trochę się wstydziła. Owszem, chciała z nim poflirtować, ale to nie był przecież flirt.
- Czy mogę spytać cię o tamten pierwszy pocałunek?
- Tak - zgodził się uprzejmie. - Możesz o to spytać. Kiedy nie wiedziałem, kim jesteś, i nie ufałem ci, ponieważ twoje zachowanie było trochę osobliwe, to wydawało się łatwym sposobem odkrycia prawdy.
- Pocałunek to był ten łatwy sposób?
- Tak, a ściślej, twoja reakcja. Chciałem wiedzieć, czy dasz mi w twarz, czy mnie obejmiesz, czy będziesz zaintrygowana. Powiedziałaś - dorzucił tonem jeszcze bardziej uprzejmym - że nie sprawiło ci to radości, prawda?
Przezornie nie odzywała się, tylko wbiła wzrok w ziemię, żeby umknąć jego spojrzenia, które zdawało się ją hipnotyzować i zmuszać do mówienia rzeczy, których nie zamierzała mówić. Zobaczyła, że papiery, które trzymał w ręku, leżą porozrzucane wzdłuż ścieżki. Schyliła się, by je pozbierać, ale ją powstrzymał.
- Ja to zrobię - uprzedził.
Wyprostowała się, upuszczając jedyną kartkę, którą zdołała podnieść.
- Nie chciałam tego - wyznała spokojnie. - Nie chciałam się angażować uczuciowo. Obiecałam Jen, że będę zajmować się swoją robotą, że nie będę wchodzić do domu i że wezmę zaliczkę - dodała ze smutnym uśmiechem.
- Nie trzeba żadnego zaangażowania - zaznaczył.
- Nie trzeba - zgodziła się bez przekonania i jednocześnie pomyślała, co by było, gdyby nie nadjechała platforma... - Lepiej pójdę i zapłacę kierowcy.
- Tak. - Strzepując zabłąkany liść z jej włosów, spontanicznie pocałował ją jeszcze raz, lekko, w usta. Odkrył, że wciąż nie ma dosyć.
Uśmiechnęła się nieśmiało i odeszła.
Wszystko wydawało się jej nierealne. Zanim skręciła za dom, zatrzymała się i obejrzała. Obserwował ją. Nie przywiązuj do tego pocałunku większej wagi, przestrzegła siebie. To tylko pocałunek, nic więcej. Pocałował ją, bo ona tam była, po prostu. A może dawała mu fałszywe sygnały? Tak właśnie mówiła Jen. Lecz czy to były fałszywe sygnały? Przecież chciała tych pocałunków.
Wyjęła pieniądze z tylnej kieszeni, zapłaciła kierowcy, wzięła pokwitowanie, uśmiechnęła się z roztargnieniem do Seana, który kręcił się w pobliżu, i przysiadła na schodach, żeby zastanowić się, gdzie położyć żwir.
Dziwny dzień, myślała, kiedy Garde odwoził ją do hotelu. Prawie go nie widziała po zabraniu wywrotki. Przestawił jej ciężarówkę i swój samochód, żeby mogła położyć żwir, a potem gdzieś odjechał. Teraz, siedząc obok niej, świeżo ogolony i przebrany, nic nie mówił. Bo nic nie było do powiedzenia? Bo nie chciał rozmawiać o pocałunku? Odczuwała intensywnie jego obecność, bardziej niż kogokolwiek dotąd.
- Dlaczego Sean dopiero dziś wyrzucał gruz i śmieci? Mówiłeś, że celowo czekał na ostatni dzień, kiedy przyjadą po wywrotkę. - Spytała o to, bo nic innego nie umiała wymyślić.
- Ludzie przeglądają moje śmieci - odparł po prostu, lekko się uśmiechając.
- Ale dlaczego? - wyszeptała, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Wiem, że biedni, bezdomni ludzie przeglądają wysypiska śmieci w poszukiwaniu rzeczy użytecznych, ale tam był sam gruz!
- Możesz dowiedzieć się wiele o ludziach także z gruzu
- uświadomił ją spokojnie. - A do śmieci wyrzucam jedynie rzeczy, których nie można zniszczyć, takie jak na przykład blaszane puszki. Ale nawet one znikają po kilku minutach, zanim śmieciarka je zabierze.
- Kim ty jesteś, Garde, że grzebią w twoich śmieciach? - szepnęła po chwili, nie odrywając od niego wzroku.
- Może paranoikiem? - zażartował. Zatrzymał się niedaleko hotelu, zgasił silnik i odwrócił się do niej. - Kim jestem? Uciekinierem od sławy.
- Od sławy?
- To żart - powiedział cicho. - Słyszałaś kiedyś o szpiegostwie przemysłowym?
- Oczywiście, że słyszałam - odparła zaintrygowana.
- Więc będziesz wiedziała, że ci, którzy kierują przemysłem, wielkimi firmami finansowymi, czymkolwiek o kluczowym znaczeniu dla państwa, tak zwane osoby publiczne, ludzie z reguły bardzo majętni, są niezwykle ostrożni i rzadko zostawiają cokolwiek na wierzchu. Ich działalność okrywa tajemnica państwowa. Muszą się liczyć z tym, że szpiedzy są wszędzie. Nie tylko szpiedzy z innych państw, ale także z firm konkurencyjnych. Byłem właścicielem kilku firm, które można określić jako mające duże znaczenie dla gospodarki naszego kraju. Ale już nie jestem - dodał. - Sprzedałem je, lecz to nie zlikwidowało zainteresowania moją osobą i nadal są podejmowane próby zbierania informacji na mój temat. Mówiłem ci już, że jestem bogaty.
- Tak, mówiłeś - burknęła lekceważąco i wydęła wargi w grymasie niezadowolenia.
Roześmiał się, widząc jej naburmuszenie.
- Bardzo bogaty - podkreślił. - Ludzie pukają do mych drzwi, prosząc o jałmużnę. Otrzymuję różne wariackie listy, grożą mi śmiercią.
- Otrzymujesz pogróżki? - przeraziła się. - Anonimy też?
- Tak.
- Więc dlaczego nie masz ochroniarzy dla większego bezpieczeństwa? - zmartwiła się.
- Zawsze miałem ochronę. Teraz jednak prowadzę inny styl życia, w którym nie ma miejsca dla ochroniarzy. Miałem tego dość. Czy ty nigdy nie czytasz gazet? - zaciekawił się, rozbawiony.
- Czytam. - Znowu lekko się nadąsała. - Oczywiście nie czytuję artykułów o tematyce finansowej - przyznała. - Ale...
- To by wszystko tłumaczyło - rzekł drwiąco.
- Śmiejesz się ze mnie?
- Tak, ale tylko trochę - przyznał. - To taka ożywcza zmiana, być nie rozpoznanym,
- Uważałeś, że powinnam wiedzieć, kim jesteś? - Poczuła się głupio, całkiem zdezorientowana.
- Hm... Może powinnaś.
- Ale ja nie wiem.
- Nie wiesz - zgodził się.
- Więc powiedz mi.
- Miałem firmę komputerową, firmę produkującą filmy dla telewizji, małą linię lotniczą...
- Stąd ten pas startowy? - skojarzyła.
- Tak. To nie znaczy, że chcę mieć tutaj lotnisko, jednak...
- Ludzie snują domysły, plotkują?
- Właśnie. Miałem także wydawnictwo, magazyny, dużą firmę finansową...
- Którą sprzedałeś Amerykanom. - Skinęła głową. - To akurat wiem. Przeczytałam w tym artykule u dentysty. Ale te inne... - Zmarszczyła brwi. - Dlaczego nic o nich nie pisali?
- Nie były na moje nazwisko - wyjaśnił.
- Aha, ale ludzie najwidoczniej wiedzieli, że ty za nimi stałeś?
- Tak. Nie robiłem z tego tajemnicy.
Nie spuszczała z niego oczu, starając się uzmysłowić sobie, że on nie jest zwyczajnie bogaty, ale ma miliony. Zastanawiała się też, czy to, co jej powiedział, nie stanowi swego rodzaju ostrzeżenia. Czegoś w rodzaju: „Uważaj, jestem poza twoim zasięgiem, więc niech ci nic nie przychodzi do głowy" i tak dalej.
- Dlaczego wszystko sprzedałeś? - zaciekawiła się.
- Bo się znudziłem. Chciałem robić w życiu coś innego. Zmęczyli mnie ludzie, z którymi musiałem się zadawać jako właściciel tych firm. Lubię ciszę i spokój. Lubię być sam. O mało nie zginąłem w wypadku helikoptera - dodał z ironicznym uśmiechem. - Byłem o krok od śmierci. Tuż przed wypadkiem zacząłem właśnie zmieniać swój styl życia, a leżenie na szpitalnym łóżku tylko mnie utwierdziło w tej decyzji. Chciałem mieć wokół siebie wolną przestrzeń... jeśli wolisz, czas na ponowne uporządkowanie spraw, więc kiedy wyszedłem ze szpitala, kupiłem opactwo i postanowiłem, że je sam wyremontuję. Wtedy właśnie prasa zaczęła interesować się, czemu wszystko sprzedałem. Obawiali się, że postradałem zmysły - wyznał i na chwilę zamilkł.
- Przypuszczam, że cierpiałeś po tym wypadku - powiedziała współczująco.
- Może trochę. - Uśmiechnął się lekko i kontynuował swoją opowieść. - Dziennikarze stali się coraz bardziej natarczywi. I kiedy schwytałem jednego, gdy próbował robić zdjęcia wewnątrz domu, skonfiskowałem mu aparat i zniszczyłem film. Niezbyt to było mądre, bo tylko sprawiło, że działali z jeszcze większą determinacją, przekonani, że mam coś do ukrycia. Wymyślali o mnie rozmaite historyjki, rozważali, czy jestem chory, czy może straciłem żyłkę do zarabiania pieniędzy, i tym podobne bzdury. Nikogo nie obchodziła prawda. Węszyli sensację. Niewiele się tutaj dzieje, więc wzięli mnie na cel. Ostatnio doszli do wniosku, że katastrofa helikoptera była zaaranżowana, że próbowałem popełnić samobójstwo.
- To straszne! - krzyknęła.
- Tak - zgodził się, raczej rozweselony jej reakcją.
- Ale to nie był sabotaż?
- Nie - zaprzeczył bez wahania. - Błąd techniczny.
- Ludzie są tacy wścibscy! - wybuchnęła.
- Owszem.
- A dlaczego byłeś taki zrzędliwy tego dnia, kiedy przyjechałam? - zapytała. - Byłeś bardzo niesympatyczny dla mnie.
- Och, miałem zły dzień - zażartował. - Od rana kręcili się reporterzy. Wdałem się w scysję z panią Davies. Wyszedłem na spacer, żeby się uspokoić, i natknąłem się na kilku wojowniczo nastawionych turystów, którzy uważali, że nie mam prawa nie wpuszczać ich na mój teren, tłumaczyli mi, że żyjemy w społeczeństwie bezklasowym i że człowiek bogaty nigdy nie zdobył legalnie swoich pieniędzy, a więc nie jest legalnym właścicielem swoich gruntów i tak dalej. A kiedy wreszcie przekonałem ich, by sobie poszli, znalazłem tego psa, który utkwił na dnie szczeliny. - Znowu zamilkł na moment.
Nie była pewna, czy wierzyć jego słowom, ale nawet jeśli istniało jakieś inne wyjaśnienie, na pewno nie zamierzał jej o tym powiedzieć.
- I wtedy ty się zjawiłaś - podjął swoje wyjaśnienia. - I nie wiedziałem, co z tobą począć.
Ciągle nie wiedział. Raport prywatnego detektywa nie ujawnił jej powiązań z żadną gazetą, ale z wielce arystokratycznym panem Nicholasem Paigntonem. Garde nagle uświadomił sobie, że nie bardzo mu się to podoba.
- I ciągle nie masz pojęcia, kto mógł zdewastować ogród? - zapytała po chwili milczenia.
- Nie - odrzekł niezadowolony. - Byłem u właściciela lokalnej gazety i kazałem komuś wyśledzić jego reportera, ale nie sądzę, żeby to był któryś z dziennikarzy. I chociaż właściciel gazety bardzo mnie nie lubi, zresztą podobnie jak ja jego, to uważam, że tych zniszczeń w ogrodzie dokonano raczej ze złości, a nie z antypatii do mnie. To była zemsta z niskich pobudek. Wątpię, czy kiedykolwiek poznamy sprawcę. To ktoś, kogo ty albo ja zlekceważyliśmy, zirytowaliśmy... i nawet nie zauważyliśmy tego.
- Nadal nic nie wiadomo? A co z odciskami palców? A samochód?
- Wóz był kradziony. Obiecałaś mi, że nie będziesz prowadzić śledztwa - dodał, patrząc na nią.
Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się lekko, z psotnym błyskiem w oku.
- Wystarczy tych kłopotów, które mi już sprawiłaś.
- Naprawdę? - zdziwiła się. - Jakie to kłopoty?
- Jesteś inna od wszystkich, których dotąd spotykałem. Intrygujesz mnie, irytujesz i bawisz. Sprawia mi przyjemność całowanie ciebie, ale związek z tobą, panno James, stanowiłby prawdopodobnie katastrofę. - Mówił o tym lekko, ale nie traktował tego lekko. Nie umiał się jednak do tego przyznać", nawet przed samym sobą.
- Kto powiedział, że ja chcę związku? - zapytała.
- Nikt - przyznał spokojnie. - Ale coraz trudniej jest mi zostawiać cię samą.
Więc nie zostawiaj, chciała powiedzieć, ale nie powiedziała tego, bo nie wiedziała, czy wolno jej kierować się emocjami. Powinna raczej słuchać własnego rozsądku. Bo Nick, bo Jen... I Garde przecież ciągle jej nie ufa. Dlatego, że jest tak nieprawdopodobnie bogaty, sądzi, że ona mogłaby chcieć tylko jego forsy. Oderwała od niego spojrzenie, czując się nieswojo. Starała się wszystko zbagatelizować, tak jak on.
- To, co mówisz, brzmi jak opowieść z dziewiętnastego wieku - docięła mu. - Pan domu poczuł sympatię do najemnej sługi.
- To zupełnie nie tak. I czasy się zmieniły. Owszem, zmieniły się, ale zastanawiała się, jak bardzo.
- Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz - powiedziała poważnie - byłam bardzo nieszczęśliwa. Zachowywałeś się tak niesamowicie opryskliwie, że było mi bardzo przykro i głupio. Mimo to przekomarzałam się z tobą wesoło, bo chciałam, abyś przestał być taki ponury i nieprzystępny. Potem mnie pocałowałeś i sprawy się nieco skomplikowały. Wszystko byłoby dobrze, gdybyś tego nie zrobił.
- Doprawdy?
- Tak - zapewniła bez przekonania. - Wiem, że czasami zachowuję się trochę dziwnie. Jen uważa, że sprawiam mylne wrażenie, bo nadaję fałszywe sygnały. Moje życie to same kłopoty!
- Bo ktoś oskarżył cię o kradzież? - spytał z troską.
- Tak.
- Opowiedz mi o tym.
- Co tu opowiadać? Nie wniesiono przeciwko mnie sprawy do sądu, a to już coś, jak sądzę. Znalazłam się jednak na czarnej liście i nie mogłam znaleźć pracy. Nie mogłam sobie pozwolić na to, by pozwać go o zniesławienie czy jak to nazwać i nie potrafiłam dowieść, że on kłamie. Toteż kiedy zamówień ciągle nie było, musiałam najpierw sprzedać samochód, który dopiero co kupiłam, potem sprzedać także dom i wszystkie rzeczy przenieść do Jen... Naprawdę się nie spodziewałam, że zatrudnisz mnie bez referencji. Nikt z moich potencjalnych klientów nie zdecydował się na to - stwierdziła z większą goryczą niż chciała. - Dlaczego się na to zdecydowałeś?
- Mówiłem ci już. Żeby mieć na ciebie oko. I odkryć, o co ci chodzi.
- O nic mi nie chodzi - zaprotestowała. - Tylko o pracę.
- Wiem.
Chyba że chodzi tu o mały szantażyk, pomyślał z goryczą. Dawno przeminęły czasy, kiedy wierzył w to, co ludzie mówią. Nawet tacy mili jak Sorrel. Tego właśnie najbardziej u siebie nienawidził: że nie jest w stanie ufać ludziom bez nieodpartych dowodów.
- Gdybym wiedziała, że jesteś taki bogaty, znaczy... aż tak bardzo bogaty, to w ogóle bym nie przyjechała. Kiedy jednak przeczytałam ten artykuł i zobaczyłam, w jakim opłakanym stanie jest teren opactwa i że to spory kawałek od Londynu...
- Idź i weź prysznic - polecił łagodnie.
Westchnęła i otworzyła drzwiczki wozu. Nie oglądając się, weszła do hotelu i poszła na górę do swojego pokoju. Miała zamęt w głowie. Tak wiele rzeczy musi przemyśleć, o tyle rzeczy się martwić. Czego on od niej chciał, jeżeli w ogóle czegoś chciał? Czy to miało być ostrzeżenie? Nie potrzebowała, by ją ostrzegano. Była ślepa i naiwna, będąc z Nickiem i wystarczy. Nie może znowu popełnić takiego samego błędu.
Rozebrała się i stanęła pod strumieniem wody. Znów zaczęła zastanawiać się nad tym, dlaczego tak wielu mężczyzn nadal uważa, że może mieć każdą swoją pracownicę, jeśli tylko zażyczą sobie tego, bez względu na to, czy to zatrudniona przez nich kucharka, pokojówka, czy... ogrodniczka. Dlaczego to wywoływało wciąż podobne wrażenie jak sto lat temu, chociaż Garde słusznie zauważył, że czasy się zmieniły? Gdyby ona zaczęła pierwsza, on pomyślałby... Niekoniecznie... Zła na siebie i zniecierpliwiona wyskoczyła spod prysznica. Wysuszyła włosy, przebrała się w sukienkę i nagle opadły ją wątpliwości, czy on sobie nie pomyśli, że ona wystroiła się specjalnie dla niego.
Och, Sorrel, na litość boską! - zbeształa się w duchu. Wsunęła stopy w sandałki na wysokich obcasach, umalowała się i zeszła na dół.
Natknęła się na niego przy recepcji. Oczywiście nie była świadoma, że na jej twarzy rysuje się wyraz buntu, który go rozbawił.
- Jestem gotowa - zapowiedziała.
- Do walki? Właśnie widzę - skomentował żartobliwie. Wziął ją za rękę i poprowadził do wyjścia.
- Do sali restauracyjnej idzie się tędy. - Łagodnie wyswobodziła ramię.
- Nie pójdziemy do restauracji hotelowej. Zjemy w opactwie. Hotel na moją prośbę przygotował nam jedzenie na wynos. Myślałem, że powinniśmy jakoś uczcić zakończenie prac. Ogród aa froncie domu jest już gotowy, prawda?
- Uczcić zakończenie prac? To chyba nie jest dobry pomysł - oznajmiła. - A gdzie będziemy jeść? - zapytała. - W twoim gabinecie?
- Zobaczysz.
Po kilkunastu minutach skręcał na podjazd. Słuchała z satysfakcją, jak opony trzeszczą na świeżo położonym żwirze. Zatrzymał wóz, wysiadł i otworzył bagażnik. Z lekkim westchnieniem wzięła jeden z dwu pojemników i skierowała się do domu.
- Ostatnie drzwi - poinstruował ją.
- To refektarz.
- Wiem, że to refektarz.
Otworzyła drzwi i stanęła w progu z okrzykiem zdumienia. Pomieszczenie bardzo się zmieniło. Cztery wysokie świeczniki z kutego żelaza stały na wyczyszczonym kominku. Na środku pysznił się piękny długi stół z ośmioma krzesłami, a pod oknami, które wciąż nie miały zasłon, stała wielka kanapa.
- Poleciłem, żeby umieścili tutaj meble, w czasie kiedy wiozłem cię do hotelu - wyjaśnił, stojąc za nią. - To miała być niespodzianka. Widzę, że się udała. Może jednak ruszysz się z miejsca, bo chciałbym wejść.
- Och, tak. Przepraszam. - Szybko weszła do pokoju i postawiła pojemnik na stole, on swój również.
Wziął zapałki, leżące na gzymsie kominka, i zapalił świece.
- Nie jest jeszcze dość ciemno na efektowną iluminację, ale myślałem, że tak będzie przyjemniej. Bądź co bądź to uroczystość. - Uśmiechnął się do niej.
Podszedł do stołu, otworzył jeden z pojemników i wyjął po kolei serwetki, zestaw przypraw, noże i widelce, szklaneczki, talerze, półmiski i butelkę wina. Kiedy już nakrył stół, kładąc jedno nakrycie u szczytu stołu, a drugie naprzeciwko, kazał jej usiąść i rozpakował jedzenie. Na początek była gorąca zupa z termosu, potem kurczak z ryżem w sosie śmietanowym, sałatka, wreszcie owoce i lody, które już zaczynały się roztapiać.
Ciągle oszołomiona, nie wierząc własnym oczom, jadła, prawie się nie odzywając. Cisza sprawiła, że zaczęła się coraz bardziej denerwować. Obserwował ją, a ona skupiła się na swoim talerzu. Nigdy nie powiedziałaby o sobie, że należy do tych, którzy lubią się zamartwiać na zapas, ale teraz naprawdę się martwiła Zastanawiała się, dlaczego. Tylko dlatego, że powiedział, iż jest interesująca? To przecież przyjemne, że tak o tobie myślą, przekonywała się w duchu. Nie ma się czym martwić. Jednak ona naprawdę nie chciała się wiązać. Pocałunek to co innego.
- Jeszcze wina?
Wzdrygnęła się nerwowo. Napełnił jej szklaneczkę, nie czekając na zgodę. Nie pamiętała, która to szklaneczka, prawdopodobnie jedna za dużo.
- Podoba ci się ogród? - Odstawił talerz i bawił się szklaneczką wina.
- Och, tak. Potrzebuje jeszcze kilku... muśnięć. - Nie potrafiła wymyślić lepszego określenia. - Pomyślałam, że wysoka emaliowana donica ładnie by wyglądała przy drzwiach wejściowych i...
- Przestań paplać - upomniał ją. - Tłumione instynkty mogą wymknąć się spod kontroli, nie uważasz? - dodał bez najmniejszej zmiany intonacji.
- Nie tłumię żadnych instynktów. - Zaniepokojona, spojrzała na niego, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Nie? To dlaczego jesteś taka zdenerwowana?
- A ty nie byłbyś? - odparowała śmiało.
- Nie - roześmiał się lekko. - Kobiety zwykle nie denerwują się w mojej obecności.
- A jakie są? Spokojne? Obojętne?
- Och, nie! Są raczej podekscytowane, kokieteryjne...
- No, to przynajmniej ty nie musisz wstrzymywać oddechu z wrażenia - odgryzła się.
Wybuchnął szczerym śmiechem. Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Może powinienem się z tobą ożenić - zażartował uprzejmym tonem.
- Tak? - zadrwiła. - A może jednak nie powinieneś.
- Chciałbym cię teraz pocałować - szepnął.
Spojrzała w jego oczy, które straciły stalowoszarą twardość, stając się ciepłe jak aksamit.
- Czy chcesz obejrzeć opactwo? - zapytał już normalnym głosem.
- Tak - zgodziła się zbyt szybko. Odsunęła krzesło i wstała.
- Weź swoje wino. - Uśmiechnął się do niej przewrotnie. Posłuchała, nie myśląc, co robi. Pragnęła jak najszybciej się
stąd wydostać, być jak najdalej od tej intymnej atmosfery, która powodowała, że słabły wszystkie jej mocne postanowienia. Porwała prawie pełną szklaneczkę i szybko skierowała się ku drzwiom.
On też wziął swoją szklaneczkę i dołączył do niej.
- Czy nie powinieneś zgasić świec? - zapytała, z trudem wydobywając głos ze ściśniętego gardła.
- Nic się nie stanie - powiedział lekceważąco. - Nie ma tu żadnych przeciągów. - Otworzył drzwi, czekając, aż Sorrel przejdzie przez próg.
Drzwi same zamknęły się za nimi.
- To naprawdę niesamowite - wyszeptała. - Te drzwi.
- To nie jest to, o czym myślisz - sprzeciwił się od niechcenia. - To tylko nie dopasowana framuga. Tędy. - Otworzył środkowe drzwi i stanął, by przepuścić ją w wąskim kamiennym korytarzyku. Musiała otrzeć się o niego. Szła spięta, pamiętając cały czas o tym, że on idzie tuż za jej plecami.
- Kiedyś to przejście prowadziło do kaplicy - objaśnił cichym głosem.
Czuła jego oddech na swoim karku. Zadrżała i przyśpieszyła kroku. Panował tu mrok, nie było żadnych okien, które wpuszczałyby światło.
- Gdzie jest teraz kaplica?
- Nie istnieje, jak wiele innych rzeczy.
Na prawo zobaczyła drzwi i zatrzymała się, niepewna. Minął ją, otworzył drzwi i przytrzymał dla niej.
W małym i pustym pokoju jedno duże okno wychodziło na ogród przed domem.
- Prawdopodobnie urządzę tu małą bibliotekę - powiedział, stając tak blisko za nią, że aż musnął brodą jej włosy. O mało nie wylała na siebie wina. - Teraz? - szepnął.
- Co... teraz? - wyszeptała łamiącym się głosem. Czuła, że się dusi, nie mogła złapać oddechu.
- Pocałunek. To nieuniknione. Popatrz na mnie.
Wieki trwało, zanim zebrała się na odwagę. Czuła się wykończona, kiedy odwracała głowę. Mogła widzieć jedynie jego usta. Zamknęła oczy i czekała na pocałunek, a kiedy jego wargi dotknęły jej ust, chwyciła go za koszulę i przyciągnęła do siebie. Po chwili on przygarnął ją mocniej do siebie, a ona zarzuciła ramiona na jego szyję, by być jeszcze bliżej. Wymieniali pocałunki, smakujące jak wino. Kiedy podniósł głowę, wolno otworzyła oczy.
- Lepiej? - spytał.
- Nie - rzekła zduszonym głosem.
Przytuliła głowę do jego piersi. Cały czas głaskał jej plecy.
- Gotowa? - Poczuła we włosach jego oddech lekki jak piórko.
- Gotowa? - powtórzyła oszołomiona. - Na co?
- Na dalszy obchód opactwa.
Zaskoczona, podniosła głowę i popatrzyła na niego. Wyglądał wyjątkowo poważnie. Nie uśmiechał się. Wziął ją za rękę i wyprowadził z pokoju. Drzwi tym razem same się nie zamknęły, zostawił je otwarte.
Poszli dalej korytarzem, który kończył się obszernym, kwadratowym pomieszczeniem wyłożonym kamienną podłogą. Zatrzymał się, odwrócił do niej i podał jej swoją szklaneczkę wina, żeby się napiła. Posłuchała jak urzeczona.
- Nie wiem, co się dzieje - szepnęła.
- Uwodzenie - powiedział miękko.
- Cóż, jest bardzo skuteczne - odrzekła tym samym tonem. Zaśmiał się krótko i cicho.
Nie znam cię, pomyślała. Przecież w ogóle cię nie znam. Nie puszczał jej ręki, kiedy przecinając pomieszczenie, poprowadził ją do drzwi po lewej stronie. Otworzył je kopnięciem.
- Klamka nie działa - usprawiedliwił się. - Tu prawdopodobnie była garderoba.
Trzymając ją za rękę, oparł się o framugę, przyciągnął ją do siebie i znowu pocałował.
- Jak się czujesz?
- Niepewnie - odpowiedziała bez namysłu.
- Ja też. Drzwi naprzeciwko prowadzą do cel. Chcesz je zobaczyć?
Pokręciła głową.
Ruszyli w powrotną drogę. Na chwilę puścił jej dłoń i otworzył drzwi po drugiej stronie kwadratowego pomieszczenia. Prowadziły do pokoju długiego i szerokiego jak refektarz. Na przeciwległej ścianie był rząd okien. Pozostałe ściany do połowy ich wysokości zdobiła boazeria, a nad nią ciągnęła się listwa jak wąska półeczka. Zachodzące słońce rozlewało pomarańczowy blask na pokrytej warstwą kurzu podłodze.
- Basen albo pokój do gier, jeszcze się nie zdecydowałem. Co o tym sądzisz?
- Nie wiem - odparła bezradnie.
Stali blisko siebie w drzwiach. W lewej dłoni trzymał szklaneczkę wina, w prawej jej dłoń. Czuła ciepło jego ramienia. Zastanawiała się, co zrobiłby Garde, gdyby ona teraz wyjęła szklaneczkę z jego dłoni, odstawiła własną, i sama zaczęła go całować. Czy rozbawiłoby go to? Jak zareagowałby?
Spojrzała na jego surowy profil, na wargi, które się nie uśmiechały i ogarnęła ją beznadziejna tęsknota.
Jak gdyby czuł to samo, jakby wiedział, co ona czuje, bo nagle odwrócił głowę i popatrzył na nią. Odstawiła na listwę własną szklankę, potem jego. Nie odrywając od niego oczu, może czekając na jakąś oznakę niezadowolenia, a może na coś innego, objęła go, przytuliła się, zamknęła oczy i pocałowała. To było jednocześnie straszne i podniecające. Nigdy się tak nie czuła.
Garde oparł głowę o framugę, przymknął powieki i trzymał ją w objęciach. Obrócił ją lekko, by spojrzeć jej w twarz.
- To nie wszystko, prawda? - zapytał.
- Nie. - Teraz wiedziała, że ta tęsknota będzie trwała. Gładził z roztargnieniem jej rozwichrzone włosy, ciesząc się
ich jedwabistością.
- A więc romans? - zapytał.
- To określenie brzmi okropnie konwencjonalnie - szepnęła, wpatrzona w niego.
- Nie czuję się konwencjonalnie.
- Ja też nie.
- Kogo masz przed sobą? - spytał cicho.
- Kogoś, kto potrafi wyzwolić we mnie uczucia. Moja siostra będzie wściekła.
- Jen? Dlaczego?
- Ponieważ kazała mi przyrzec, że nie będę się angażować.
- A czy od początku istniała taka możliwość?
- Nie sądziłam, a jednak... - Uśmiechnęła się niepewnie.
- Jednak?
- Chyba od razu poznała po moim głosie, że cię lubię. Powiedziałam jej, że owszem, jestem zainteresowana, ale tylko flirtem - dodała szybko. - Wtedy ona ostrzegła mnie, mówiąc, że mam wypaczone pojęcie o ludziach i błędne sądy.
- A masz?
- Nie wiem. - Westchnęła. - Staram się wierzyć w ludzi. A ty kogo masz przed sobą?
- Młodą kobietę, która wydaje się dezorganizować moje życie. - Jego uśmiech stał się ironiczny. - Młodą kobietę, której prawdopodobnie nie powinienem był całować, ponieważ te pocałunki zaczęły mieć znaczenie.
- Doprawdy? - spytała cichym i słabym głosem.
- Tak.
Podniosła rękę i musnęła jego podbródek.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ciągle uważnie przyglądał się jej twarzy. Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, wcale nie wydała mu się ładna. Teraz uważał, że jest prawie piękna. Miała najcudowniejsze oczy, niebieskozielone z ciemną obwódką dookoła źrenicy. Pełne wargi prosiły się, by je całować. Piegi na nosie...
Gwałtownym ruchem, który ją zaskoczył, wyprostował się, zmuszając, by też się wyprostowała, raptownie chwycił jej rękę i pociągnął z powrotem do refektarza.
Świece wciąż paliły się jasno w lichtarzach. Wydawały się płonąć jeszcze jaśniej, bo zachodzące słońce nie zaglądało do tej części domostwa. Garde podszedł do kominka i zdmuchnął je. W mroku wydawał się wyższy, potężniejszy. Pomieszczenie nabrało aury tajemniczości. Stali w milczeniu, blisko siebie, ale się nie dotykali.
- Sorrel? - odezwał się cicho.
- Co? - wyszeptała. - Ja... - Patrzyła mu w twarz, badając uważnie jego rysy. Wiedziała, że nie jest podobny do Nicka. Nie, nie pozwoli, żeby Nick to zepsuł, tak jak zniszczył wszystko. Wolno podniosła ramię i niemal nieświadomie powiodła palcami po jego twarzy. Ciągle obawiała się, że jednak może mylić się co do niego, tak jak przedtem myliła się co do Nicka. Pomyślała, że jednak, mimo wszystko,' musi uwierzyć swojej intuicji, inaczej jej życie nic nie będzie warte. - Czuję się tak, jakbym znała cię bardzo dobrze - wyszeptała. - Czy to nie dziwne?
- Niesamowite - rzekł cicho. Dostrzegła błysk jego zębów, kiedy się uśmiechnął.
Znowu go objęła i przytuliła się do jego piersi. Powinna uwierzyć w niego i uwierzyć swojej intuicji. To nic, że raz się pomyliła. Musi zdobyć się na tę wiarę. Musi zaufać jemu i sobie.
- Jakie to dziwne, ale nawet się nie denerwuję, jak gdyby... - Jak gdybyśmy od zawsze należeli do siebie, dokończyła w myślach i uśmiechnęła się. - A byłam przecież zdecydowana unikać angażowania się...
- Ja też - przerwał jej. - Ale od samego początku intrygowałaś mnie. W życiu nie spotkałem nikogo takiego. Obserwowałem, jak kopiesz w ziemi, jak chodzisz ubrudzona... i coraz bardziej mnie fascynowałaś.
- Żałujesz tego?
- Ależ nie - zaprzeczył zdumiony. - Dlaczego miałbym żałować?
- Nie wiem. Przypuszczam, że chyba mężczyźni żałują, kiedy tracą panowanie nad swoimi uczuciami. Te wszystkie męskie ambicje...
- Jakie męskie ambicje? - Roześmiał się. - Może są tacy mężczyźni, którzy zachowują się idiotycznie, by udowodnić własną wyższość. Ale, jak sądzę, jest ich zdecydowana mniejszość. Bowiem większości mężczyzn sprawia przyjemność samo przebywanie z piękną kobietą.
- Ale ja nie jestem piękna. To twoja księgowa jest piękna.
- Owszem, ale to jeszcze jedna kobieta, która hołduje fałszywym przekonaniom na temat męskiej psychiki. Rozmawia ze mną, jakbym miał cztery łata.
- Jednym słowem, ciągle cię prowokuje intelektualnie? - uśmiechnęła się.
- Coś w tym rodzaju. Myślę, że ty masz piękniejsze od niej wnętrze.
Nie wiedziała, czy to na pewno był komplement.
- Nie - sprzeciwiła się, kręcąc głową. - Powinnam być bardziej miła dla mężczyzn. Czasami...
- Nie kpij z tego. - Położył palec na jej ustach. Przyszedł mu do głowy Nick Paignton, ale szybko odsunął myśl o nim.
- Miło, że tak mówisz - wyszeptała z uśmiechem.
- Naprawdę? Ludzie nie mówią ci zwykle miłych rzeczy?
- Czasem - wyznała. - Kiedyś ktoś powiedział, że zawsze ładnie pachnę. Chociaż nie przypuszczam, bo jeśli ktoś, tak jak ja, grzebie się w ziemi cały dzień...
- Może powinniśmy napić się jeszcze wina? - przerwał jej.
- Dobry pomysł.
Pocałował ją w czoło i wyszedł po następną butelkę.
Usiadła przy stole, zapatrzyła się w ciemne okno i starała się zanalizować własne uczucia. Próbowała myśleć o przyszłości i nie potrafiła. Czemu powinna o niej myśleć? Dlatego, że kobiety są z natury przewidujące? Dlaczego nie może po prostu cieszyć się chwilą? Jen mówiła jej zawsze, że powinna patrzeć w przyszłość, myśleć o następstwach, o bezpieczeństwie. Wszystko w porządku, jeśli chodzi o oszczędności czy emeryturę, ale dlaczego miało to dotyczyć także uczuć? Pod tym względem różniły się z siostrą, toteż naprawdę nie musiała starać się przeżyć swojego życia, we wszystkim wzorując się na niej. Jen była opiekuńcza, zdawało się, że wręcz musi troszczyć się o ludzi. Znalazła swoje spełnienie w byciu żoną i matką. I to było wspaniałe - ale dla niej. Sorrel nie sądziła, że jest ulepiona z tej samej gliny, co Jen. Nie tęskniła do tego, by wyjść za mąż i mieć dzieci - w każdym razie jeszcze nie teraz. Prawdopodobnie zmieni się, ale na razie chciała cieszyć się życiem, mieć dużo pracy i dość pieniędzy, by się samodzielnie utrzymać. Więc po co dociekać, co w przyszłości stanie się z nią i z Garde'em? Dlaczego po prostu nie bawić się przyjemnie? Dobrze wiedziała, że on nie myślał o przyszłości i zobowiązaniach. To miał być romans. Nic więcej. Romans, o którym on myślał od pewnego czasu, jeśli mogła wierzyć jego słowom. A to znaczyło, że Garde postępuje w sposób przemyślany, ostrożnie. Podobnie jak ona.
Usłyszała jego kroki. Zaraz wejdzie. Lubiła go. Bycie z nim sprawiało jej przyjemność. Więc co w tym złego? Jeśli ona czuje, że do niego należy - to wspaniale, powinna cieszyć się tym uczuciem, dopóki będzie trwało. Naprawdę nie musi mierzyć rzeczy miarką Jen. Może popełniać własne błędy i mieć własne przyjemności.
- Wstawaj - uśmiechnął się do niej w mroku. - Mam wino. Chodźmy na górę.
W ciągu następnego tygodnia bardzo się do siebie zbliżyli. A jednak wciąż odczuwała dzielącą ich barierę. Przecież to jedynie romans, tłumaczyła sobie. Jednak wiedziała, że to nie tylko dlatego. Może ona sama była zbyt ostrożna, czekając, aż on się zmieni, tak jak zmienił się Nick, a może to on wciąż zachowywał się asekurancko? Czasami rozmyślnie podkreślał dystans między nimi, a potem uśmiechał się i wszystko znowu było w porządku.
Nie przeniosła się do jego domu, w każdym razie nie całkiem. Spędzała z nim noce, i oczywiście dni, bo pracowała na terenie opactwa. Nie było więcej żadnego sabotażu, mimo że policja nie znalazła mężczyzny, który zniszczył ogród.
Od dawna nie czuła się tak szczęśliwa. Każdego wieczoru jechała do hotelu przebrać się i wziąć prysznic, a potem razem z Garde'em jedli kolację. Czasami siedział w jej pokoju, kiedy brała prysznic, zdarzało się, że przyłączał się do niej, a czasem czekał w holu. Pracownicy hotelu musieli wiedzieć, co się dzieje, ale nikt ani spojrzeniem, ani gestem, ani tym bardziej słowem nie uczynił żadnej aluzji. Nie było głupich uśmieszków ani porozumiewawczych mrugnięć. Przyjęto ich romans jako naturalną rzecz.
Po kolacji zabierała z pokoju odzież roboczą na następny dzień i wracali razem do opactwa. Nierzadko siadywali za domem i cieszyli się letnimi wieczorami, rozmawiając na różne tematy i ustalając, co ona ma zrobić w ogrodzie i jakie rośliny on chciałby mieć. Rozmawiali o muzyce, sztuce, a nawet trochę o polityce, ale najczęściej o tym, jak rosną warzywa i o postępach w odnawianiu domu.
W środę wieczorem Garde zaproponował, że następnego dnia zabierze ją na wycieczkę po okolicy. Zwiedzili wszystkie okoliczne wsie i miasteczka, a wracając do opactwa, przejeżdżali przez Stonehenge, gdzie zjechali się ludzie na festyn z okazji letniego zrównania dnia z nocą.
Zanim nadszedł piątek, kuchnia miała przyzwoitą podłogę, zlewozmywak, pralkę, zmywarkę i piecyk.
Sorrel nie zamierzała myśleć, co się stanie, kiedy ogród będzie skończony.
On także nie chciał się nad tym zastanawiać. Poza tym wciąż myślami krążył wokół Nicka. Wbrew jego woli Nick wydawał się nieustannie być z nimi, jak nawiedzający domostwo duch. Garde nie wiedział, czy ona miała z Nickiem romans, i nie pytał o to. Nie chciał wiedzieć. Nie, jednak chyba chciał. W swoim pierwszym raporcie detektyw wspominał coś o kradzieży, o której mu ona opowiadała. Wspominał również o szantażu. Jutro dostanie końcowy raport o Sorrel i pozna prawdę. Czuł się winny, ale, do licha, musiał wiedzieć.
Utrzymywała się ładna pogoda, więc Sorrel następnego dnia włożyła króciutkie dżinsy. Nie brała pod uwagę, że w szortach jej długie nogi wyglądają cudownie, w ogóle jej to nie obchodziło. Garde czasem obserwował ją z okna albo z tarasu i z reguły miał zachwyconą minę. Nie czuła się tym skrępowana, lecz podbudowana.
Pod wieczór każdego dnia spływała potem i była bardzo brudna, ale jednocześnie zadowolona - niemal szczęśliwa. Nie wiedziała, czego jej brak do pełnej satysfakcji, której wciąż nie mogła osiągnąć. Odsunęła jednak na bok swoje wątpliwości, co Jen na pewno nazwałaby krótkowzrocznością, i nadal poświęcała się pracy, która zawsze przynosiła jej prawdziwą radość.
Nawet wizyta pięknej księgowej nie zmąciła jej dobrego samopoczucia.
Garde gdzieś pojechał, nie mówiąc ani słowa dokąd, a ona wyznaczała obwody klombów, sypiąc świeży piasek w skomplikowane wzory, które wkrótce miała zamiar obsadzić karłowatym żywopłotem, specjalnie zamówionym, bo trudno go było dostać. Sorrel nawet nie usłyszała, jak przyjechała księgowa. Zorientowała się natomiast, że ktoś na nią patrzy. Wyprostowała się, powoli odwróciła i uśmiechnęła się do niezwykle elegancko i schludnie ubranej kobiety.
- Ale kontrast. Pani i ja. Chyba trudno o większy. - Stłumiła śmiech, patrząc na swoje brudne kolana, poplamione szorty i powalane ręce.
- Owszem - przyznała tamta bez cienia humoru. - Czy jest tu gdzieś Garde?
- Garde wyskoczył gdzieś na krótko. Mówił, że niedługo wróci. Jeśli nie chce pani czekać, proszę mi zostawić wiadomość, to powtórzę mu.
Kobieta zmierzyła wzrokiem Sorrel i pokręciła głową.
- Nie sądzę.
- Dlaczego? Bo jestem ogrodniczką? - spytała rozbawiona Sorrel.
- Ponieważ wątpię, czy zrozumie pani wiadomość - dobiła ją tamta. - Nie zamierzam nikogo obrazić, ale...
- Księgowe są bystre, a dziewczyny od ogrodów raczej nie?
- Z moich doświadczeń wynika, że nie. Tak jak ja nie mogłabym pracować w ogrodzie - dodała z lekkim niesmakiem
- tak samo pani nie mogłaby...
- Prowadzić księgowości? - Sorrel weszła jej w słowo.
- Nie powinna pani tak szybko oceniać ludzi, panno...?
- Wild.
- Jednak ma pani prawdopodobnie rację. Naprawdę nie wiem nic o świecie wielkich finansów.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się panna Wild, jak gdyby to nie stanowiło dla niej żadnej niespodzianki.
- Potrafię uporać się jedynie z własnymi rachunkami, a w szkole byłam całkiem niezła z angielskiego i historii...
- Chciało jej się śmiać, bo mogła dodać, że posiada stopień naukowy w obu tych dziedzinach. - Czy chce pani poczekać w domu? Może zrobić pani kawy?
- Nie, dziękuję. - Panna Wild spojrzała na ręce Sorrel i wzruszyła ramionami. - Poczekam w samochodzie. Do widzenia. - Okręciła się na swoich wysokich obcasach i znikła za rogiem domu.
Sorrel z uśmiechem kiwnęła głową i podniosła worek piasku. Nie, naprawdę nie potrafiła wyobrazić sobie panny Wild pracującej w ogrodzie. Po pierwsze, połamałaby sobie paznokcie. Sorrel spojrzała na swoje. Zawsze były krótko obcięte, a teraz także bardzo brudne. Oczywiście panna Wild nigdy by nie dopuściła do tego, aby jej ręce nosiły ślady pracy w ziemi. No cóż, panna Wild była elegancką kobietą, a nie takim kocmołuchem jak ona. Kpiła i drwiła sobie w myślach, nie bardzo wiedząc z kogo bardziej - z siebie, czy z księgowej?
W pewnym momencie usłyszała samochód Garde'a i chwilę później ryk silnika odjeżdżającego wozu panny Wild.
- Nie składa długich wizyt, prawda? - zauważył, idąc w jej kierunku. W ręku trzymał grubą brązową kopertę. Wyglądał na niezwykle szczęśliwego.
- Mówisz o twojej księgowej? - Uśmiechnęła się.
- Tak. Miałaś z nią miłą pogawędkę?
- Uhm. - Z szelmowskim błyskiem w oku pocałowała go w usta. - Czy to nie potworne, że taka ładna kobieta jest całkowicie pozbawiona poczucia humoru? Czy ona o nas wie?
- Nie ode mnie. Czemu pytasz?
- Ponieważ, jeśli wie, to musi bardzo nisko oceniać twój gust i intelekt.
- Może wobec tego powinienem powiedzieć jej o twoich stopniach naukowych... O, podoba mi się ten wzór - dodał, patrząc ponad jej ramieniem. - Bardzo awangardowy. Łebska jesteś.
- Tak - zgodziła się z zadowoloną miną.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zaskoczona, z uwagą spojrzała mu w oczy.
- Wydajesz się jakiś inny.
- Bo jestem inny. Chodź i porozmawiaj ze mną.
- Teraz? - zdumiała się. - To ważne? - Przyglądała mu się, przechylając na bok głowę.
- Myślę, że tak.
- A mogę to skończyć?
- No cóż, jeśli musisz. Ale nie zajmuj się tym zbyt długo - powiedział i obdarzył, ją ironicznym uśmiechem, którego nie rozumiała.
Patrzyła, jak idzie do domu, a potem wróciła do układania z piasku wzorów. Co sprawiło, że zachowywał się inaczej? Ten list, który przyniósł? A może wiadomość od panny Wild? Zachichotała, myśląc o księgowej. Może przy następnym spotkaniu on jednak powie tej zarozumiałej kobiecie o jej o stopniach naukowych...
Nagle zamarła, nie zwracając uwagi na piasek, z którego usypał się nie planowany kopczyk. Przecież nigdy nie wspominała mu o swoich stopniach naukowych, więc skąd o tym wiedział?
Wyprostowała się i zagapiła mało przytomnym wzrokiem na ogród. Ona mu nie powiedziała, była tego pewna. Chciał, aby zaraz porozmawiali. Ciekawe o czym. Nie miał ani poważnej, ani uroczystej miny, ale wyglądał na szczęśliwego. Odwróciła się w stronę domu, zobaczyła górkę piasku i zaklęła. Przykucnęła i zaczęła rękami wsypywać piasek z powrotem do torby.
Obchodziła ogród, teraz już w pośpiechu, od czasu do czasu zaglądając do swojego projektu. Ciągle się zastanawiała. Może rozmawiał z Jen, przecież siostra mogła zadzwonić w jakiejś sprawie... Co prawda zwykle nie odbierał telefonów, zostawiał po prostu automatyczną sekretarkę, lecz istniała możliwość, że jednak rozmawiał z Jen, a wtedy to mogło wyjść w rozmowie. Jen lubiła się chwalić wykształceniem siostry i ubolewać nad tym, że Sorrel się marnuje, zajmując się ogrodami.
Nie zdawała sobie sprawy, że już od kilku minut opuścił ją dobry humor i że wręcz była nachmurzona. Powoli poszła do drugiego ogrodu i rzuciła pustą torbę po piasku na rosnącą kupę gruzu przy cieplarni.
Z drugiej strony, jeśli on znał prywatnego detektywa... Zatrzymała się, patrząc gdzieś w dal. Kazał ją sprawdzić. Na pewno ją sprawdzał. No i co z tego? Co mógł odkryć? Nic, jedynie to, że znalazła się na czarnej liście. Wiedział już o tym. A czy nie sprawdzałabyś kogoś, kto nie ma referencji, spytała siebie. No tak, ale mógł ją uprzedzić...
Wolno zawróciła do domu. Ciągle rozmyślając nad tą sprawą, nie była pewna, czy gniewać się, czy nie. Pochyliła się, by odkręcić kran przy składziku, i usłyszała dwa męskie głosy.
Ciekawa, kto to może być, zajrzała do ogrodu przed domem i znieruchomiała z wrażenia.
Garde stał na żwirowanym podjeździe i rozmawiał z jakimś szczupłym, wysokim blondynem. Ten mężczyzna był bardzo podobny do Nicka, ale przecież to nie mógł być on...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sorrel wmawiała w siebie, że to nie może być Nick. Przecież nie wiedział, gdzie ona jest. Chyba że Garde go znał i doniósł mu...
Powoli się wyprostowała. Patrzyła na nich i nagle ogarnął ją gniew, tak gwałtowny, że przez chwilę było jej słabo. Nie namyślając się, w niepohamowanej furii podbiegła do szczupłego blondyna i uderzyła go z całej siły w twarz.
- Wynoś się! - krzyknęła. - Jak śmiesz tu przychodzić! Ty intrygancie! Znam ciebie i te twoje podstępne, nikczemne metody! Jak śmiesz?!
Wyraz zdumienia na jego twarzy mógłby ją rozbawić, gdyby była w nastroju do żartów.
- Ja...
- Zamknij się! - wrzasnęła. Wściekła, zmusiła go, żeby się cofał. - To koniec tej historii! Finito! Rozumiesz?! Nie będziesz już dłużej niszczył mojego życia! A jeśli będę miała chociaż cień podejrzenia, że mnie śledzisz albo że kazałeś mnie śledzić, wytoczę ci proces o molestowanie psychiczne i fizyczne! Już dawno powinnam była cię oskarżyć o zniesławienie! Postawić cię przed sądem za te twoje kłamstwa i manipulacje! Bóg wie, czemu tego nie zrobiłam!
Oboje byli już prawie na moście, ale Sorrel wciąż na niego napierała, a on się cofał z wyrazem przerażenia na twarzy. Pomyślała, że pewnie strasznie wygląda, jak rozczochrana, brudna jędza. Ale było jej wszystko jedno. W zacietrzewieniu krzyczała na niego w ogóle bez zastanowienia.
- Jesteś taki żałosny! Zakłamany, tchórzliwy, ograniczony zarozumialec! - Obrzucała go epitetami z pogardą w głosie. - Podstępny, obrzydliwy, arogancki, głupi, zły! Cały ten twój majątek i twoje arystokratyczne pochodzenie nie dają ci prawa do znęcania się nad ludźmi! Ale ludzie i tak śmieją się z ciebie, z tych twoich arystokratycznych póz! Tylko że ty tego nie dostrzegasz, bo jesteś aż tak zapatrzony w czubek swego głupiego nosa! Jesteś małym człowieczkiem, który myśli, że kobiety powinny padać do jego stóp i być wdzięczne, że je zauważył! Jesteś małym człowieczkiem, który myśli, że wszystkich można kupić! A teraz posłuchaj, mam dla ciebie wiadomość - ciągnęła bez tchu, spychając go prosto na drogę. - Nicholasie Paignton, gardzę tobą! Zjeżdżaj stąd i więcej się do mnie nawet nie zbliżaj! Nigdy! - Odwróciła się i pobiegła do domu.
Biegła, dopóki nie zatrzymała się przed tylną bramą. Zacisnęła pięści na prętach, jak gdyby znalazła się w więziennej celi. Jak on śmiał? Jak śmiał?! Trzęsła się tak, że czuła się chora, łzy gniewu napłynęły jej do oczu, z trudem łapała oddech. To Nick zniszczył ogród. To on wynajął kogoś, żeby powyrywał rośliny, zdewastował trawnik...
Usłyszała za sobą kroki Garde'a i mocniej ścisnęła pręty.
- Nie mów nic - zasyczała. - Ani słowa. Nie odezwał się.
Oparta czoło o bramę, wzięła głęboki oddech i spytała gorzkim tonem:
- Co on ci naopowiadał? Tym swoim miękkim, niepewnym, chłopięcym głosikiem, na który wszyscy się nabierają? Że byłam zabawową dziewczyną? Że go okradłam? Że obiecałam wyjść za niego, a potem odrzuciłam go w obecności jego przyjaciół? Czy że jestem małą dziwką, która... Jest godny pogardy
- rzuciła gniewnie, uderzając pięścią w metalowe pręty bramy.
- Mówił, że podejrzewał, iż jesteś zawodową złodziejką
- powiedział łagodnym tonem.
- Wspaniale! - krzyknęła szyderczo. - I założę się, że zachowywał się nieśmiało, przepraszał, mówił, że bardzo mu przykro, że sprawia kłopot, ale uważa, że to jego obowiązek, bla, bla, bla. Nienawidzę go!
- Tak, wyobrażam sobie, że go nienawidzisz - przyznał spokojnie.
- Mogłabym godzinami opisywać jego perfidię - ciągnęła z zawziętością. Nie była w stanie powstrzymać łez, które płynęły po jej brudnej twarzy. Otarła je wierzchem dłoni.
- Powiedział również, iż dał się całkowicie nabrać na twoją pozorną szczerość i na twoją ciężką pracę - relacjonował spokojnie dalej. - Przyznał, że jesteś bardzo dobrą ogrodniczką.
- Jak to miło z jego strony - syknęła.
- Mówił też, że flirtowałaś z nim, rozśmieszałaś go i sugerowałaś, iż byłoby ci bardzo przyjemnie mieć z nim romans. Przyznaje, że jest naiwny i głupi, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że będziesz chciała czegoś więcej niż romansu, a mianowicie jego majątku, pieniędzy... Czuł się wręcz szantażowany.
- Ach tak, jestem więc także szantażystką? - rzekła sarkastycznie. - Zastanawiam się, co takiego bym musiała odkryć, żeby móc go szantażować. Powiedz - zwróciła się do Garde'a.
- Zaprosiłeś go? Znasz go?
- Nie.
- Więc jak się dowiedział, gdzie jestem?
- Pamiętasz, że zrobiono ci zdjęcie?
- Jakże mogłabym zapomnieć ten historyczny moment w moim życiu? - zadrwiła z gniewem. - A Nick oczywiście czyta uważnie każdą lokalną gazetę, z każdego hrabstwa, z każdego miasta...
- Najwyraźniej opublikowano twoje zdjęcie w jednym z tych plotkarskich pisemek.
- No tak. - W popłochu pomyślała, że Jen też mogła natknąć się na to pismo. - Ale ty kazałeś mnie sprawdzić, prawda? Więc mogłeś się z nim spotkać.
- Mogłem - zgodził się. - Ale się nie spotkałem.
- A teraz pewnie myślisz, że przyjechałam tutaj, żeby ciebie z kolei szantażować? - zapytała. - Jakie to szczęście, że Nick w porę się zjawił. Garde, zostałeś cudownie ocalony - rzekła z wyraźną kpiną w głosie.
- Sorrel...
Nagle usłyszeli krzyk. Garde odwrócił się szybko i pobiegł w kierunku kuchni, skąd dochodził krzyk Seana. Był to chyba krzyk bólu.
Została przy bramie. Nie miała ochoty się ruszyć, chociaż wiedziała, że nie może tak tu stać w nieskończoność.
- Mógł, ale się nie spotkał - szepnęła, machinalnie powtarzając słowa Garde'a.
Więc wiedział o Nicku od początku. A może nie od początku? Jak szybko pracują detektywi? Nie miała pojęcia. Ale to już nieważne. Nick zrobił swoje, znowu wyrządził jej krzywdę. Ale czy Garde uwierzył mu? Zwykle wszyscy mu wierzyli, pomyślała gorzko. On i Garde wyszli przecież z tej samej szkoły. Obaj korzystają z przywilejów ludzi majętnych. Tacy zawsze lgną do siebie, ufają sobie. Naprawdę nie chciała stać tu i czekać na Garde'a po to tylko, żeby zaczął ją wypytywać. Gdyby mu na niej rzeczywiście zależało, przytuliłby ją i pocieszył.
Puściła pręty bramy i nie spiesząc się, jak automat, chwiejnie szła tam, gdzie zaparkowała swoją ciężarówkę. Po drodze zerknęła przez okno w głąb kuchni i zobaczyła. że drabina stoi jakoś tak niedbale oparta o ścianę, a Garde i Sean dźwigają ogromny kredens, wynosząc go przed dom.
Kluczyki tkwiły w stacyjce. Uruchomiła silnik i odjechała. Przez moment zdawało jej się, że słyszy, jak on woła za nią, ale to chyba było złudzenie. Nie mogła niczego słyszeć wyraźnie przez warkot silnika. Nie wiedziała, dokąd jedzie. Nie obchodziło jej to. Nie chciała o niczym myśleć, niczego planować, chciała po prostu być sama. Nie troszczyła się o to, że łzy wyżłobiły jasne smugi na jej pokrytej skorupą brudu twarzy. Przemierzyła kilometry z zamętem w głowie. Dlaczego przedtem nie zaatakowała Nicka? Czemu była taka głupia? Ponieważ ją zranił i nie potrafiła jasno myśleć? A może przeważyła duma? Powiedziała sobie, że nie zależy jej na opinii, niech ludzie wierzą w to, co chcą, więc dlaczego teraz zareagowała inaczej? Z powodu Garde'a? Tak. Ten związek liczył się dla niej. Zakochała się w nim.
Gorzko się śmiejąc, zjechała na pobocze, wyłączyła silnik i położyła głowę na kierownicy.
Naprawdę zakochana? - zapytałby, gdyby mu to wyznała, ale nie wyzna, bo to, co ich łączy, to tylko romans, przelotny związek... bez zobowiązań... Nie chciała ani małżeństwa, ani dzieci... Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha, skarciła się w duchu. Wmawiasz to sobie, Sorrel. Właśnie, że chcesz, bo go kochasz i to bardzo.
Pragnęła, by odwzajemnił jej miłość. Ukrywała prawdę, była ostrożna, bo on chciał tylko romansu.
Zaciskając powieki, próbowała powstrzymać płynące łzy. Podskoczyła, kiedy zadzwoniła komórka.
- Sorrel? Tu Jen. - Głos siostry był pełen wigoru, podekscytowany. - Nie wspominałaś mi, że ten Garde jest aż taki przystojny. Nic dziwnego, że się nim zainteresowałaś.
- O czym ty mówisz? - wymamrotała zmieszana Sorrel.
- O twoim pracodawcy. Dobrze się czujesz? - spytała Jen.
- Masz taki dziwny głos...
- Wszystko w porządku - rzuciła Sorrel lekko. - Tylko naprawdę nie wiem, o czym ty mówisz.
Czyżby Garde cały czas działał za jej plecami, spotykał się nie tylko z Nickiem, ale także z jej siostrą? - myślała gorączkowo.
- Mówię o panu Chevenay! - powtórzyła Jen. - Wyobraź sobie, że wpadł mi w ręce artykuł o nim, zamieszczony w jednym z tych drogich plotkarskich pism ilustrowanych. Wiesz, że zawsze kupuję takie pisma. Jesteś tam jeszcze?
- Tak.
- Przeczytałam więc i nie wiesz nawet, jak mi ulżyło! - z triumfem oznajmiła Jen.
- Ulżyło? - powtórzyła słabo Sorrel.
- Tak! Nie ma mowy, żeby ktoś taki zainteresował się tobą. Muszę przyznać, że się martwiłam, ale kiedy zobaczyłam na zdjęciu, jak on się prezentuje, i przeczytałam, z jakimi kobietami się zadaje, to natychmiast przestałam się martwić! Czy wiesz, że on spotykał się z Vereną McCoist, tą sławną top modelką? Najwyraźniej są parą. Albo byli. Sorrel, on jest multimilionerem! - wykrzyknęła, mocno akcentując ostatnie słowo.
- Tak, wiem.
- Oszałamiająco przystojny, prawda?
- Tak.
- A ten jego uśmiech! Więc pomyślałam - ciągnęła uszczęśliwiona Jen - że nie może być żadnych kłopotów. Tacy mężczyźni po prostu nigdy nie spotykają się z ogrodniczkami.
- Nie spotykają się - przytaknęła Sorrel i od razu z goryczą pomyślała: Ale po cichu z nimi romansują.
- Jaki on jest?
- Miły - określiła Sorrel niezbyt trafnie.
- Cóż, możemy mieć jedynie nadzieję, że będzie hojny. Czy już ci zapłacił?
- Nie, jeszcze nie.
- Sorrel! Mówiłam ci. Pieniądze z góry.
- Tak, mówiłaś.
- Na pewno dobrze się czujesz? - spytała Jen z troską po krótkiej pauzie. - Masz ciągle taki dziwny głos.
- To chyba wina niezbyt dobrego połączenia - szybko zmyśliła Sorrel. - Słuchaj, muszę już jechać. Właśnie siedzę w ciężarówce.
- Och, nie wiedziałam. No, to zadzwoń do mnie później, dobrze?
- Dobrze, zadzwonię. - Sorrel odłożyła komórkę i pustym wzrokiem gapiła się na drogę.
Co Jen mówiła? Że tacy mężczyźni jak on... Ale Garde przecież nie zaliczał się do „takich mężczyzn". Może się jednak zmieni, po tym, jak okazała się jędzą. Prawdopodobnie nie był przyzwyczajony, że jego kobiety zachowują się jak przekupki. Bawiła go przez chwilę, bo była inna niż kobiety, które znał. Ale, jak powiedziała Jen, tacy mężczyźni nie wiążą się z dziewczynami takimi jak ona.
Nick jednak chciał się z nią ożenić... No tak, ale Nick to śmieć.
Jeśli nawet jakimś cudem Garde nie miałby jej za złe, że zachowała się jak przekupka, i uwierzyłby jej, a nie Nickowi, to i tak przecież jej nie kochał. Chciał mieć tylko przelotny romansik i miał go. Gdyby go obchodziła, gdyby jej wierzył, przytuliłby ją i powiedział, że wszystko jest w porządku, a nie recytowałby spokojnie tego, co mówił mu Nick, tym swoim rzeczowym tonem, jak gdyby zresztą już to wszystko i tak wiedział.
Zastanawiała się, kiedy otrzymał raport o niej. Zanim jej opowiedział o sobie? Prawdopodobnie przed czułościami w zaroślach. Pocałował ją jednak, nim odkrył, że może jej zaufać?
Nie powinna była uciekać, powinna raczej poczekać, aż zakończy się jego interwencja w kuchni, a potem porozmawiać z nim i dowiedzieć się wszystkiego, tak czy inaczej. Na samą myśl o tym poczuła się niedobrze, ale przecież musiała wrócić. Chociażby tylko po pieniądze, które był jej winny.
Zawróciła i pojechała z powrotem tą samą drogą, albo przynajmniej wydawało się jej, że tą samą. Zabrało jej to dwie godziny. Okazało się, że Garde wyjechał. Sean nie wiedział, dokąd.
- Dobrze się czujesz? - spytał po prostu. ,
- Ja? Tak - odparła obojętnie. - A ty? - Wreszcie przypomniała sobie, że wypadało zapytać. - Przepraszam, że nie zaczekałam, żeby zobaczyć, co ci się stało. Byłam...
- .. .zdenerwowana - dokończył za nią i lekko zakłopotany dodał: - Słyszałem tę kłótnię przed domem.
- Trudno było nie słyszeć, wyobrażam sobie - powiedziała z goryczą. - Cóż, jeśli Garde wróci, powiedz mu, że jestem w hotelu... - Nie, postanowiła nagle. Zostanie tutaj. Skończy, co rozpoczęła. Tym razem nie zamierza uciekać. Jeśli on chce, żeby sobie poszła, będzie musiał jej to powiedzieć. - Nie. Zmieniłam zdanie. Będę tutaj - zakończyła spokojnie.
- Dobrze, ale powinnaś, hm, umyć najpierw twarz. Odruchowo dotknęła czoła, uśmiechnęła się słabo i poszła opłukać twarz pod kranem.
Głupio robisz, mówiła sobie, skręcając za dom. Mogłabyś równie dobrze zostawić ogród w obecnym stanie. To już koniec z pracą i koniec z romansem, Sorrel, przekonywała siebie. No tak, a jeżeli wróci do hotelu, a on nie przyjedzie, będzie musiała przecież i tak tu się zjawić po swoje honorarium. Więc równie dobrze może jeszcze trochę popracować, czekając na niego.
Oczy Sorrel wypełniły się łzami. Otarła je niecierpliwie. Płacz nic tu nie pomoże. Patrzyła pustym wzrokiem na smugi piasku, które rozwiał wiatr. Czuła, że ogarnia ją rozpacz, a przecież jeszcze wczoraj była taka szczęśliwa. Wydawało się, że tak dawno przyjechała do tego opactwa, a to zaledwie kilka tygodni temu... Były to tygodnie szczęścia, ciężkiej pracy, radości, kochania. Westchnęła. Uznała, że najlepiej będzie od razu zająć się ogrodem i czekać, co Garde jej powie. Postanowiła, że zacznie od ścieżek.
Wróciła do składziku, skąd wyciągnęła ciężki worek mieszanki piasku z cementem i zaciągnęła go do ogrodu za domem, gdzie piętrzył się stos porządnie ułożonych kostek brukowych, które zamierzała położyć. Wzięła scyzoryk i już chciała rozciąć opakowanie, kiedy usłyszała samochód Garde'a i znieruchomiała. Jego kroki zaskrzypiały na żwirze, a po chwili dobiegły ją ciche głosy. Rozmawiał z Seanem. Powinna była pojechać do hotelu i zobaczyć się z nim dopiero jutro rano, kiedy już uspokoi się i opanuje. No, ale nie odjechała stąd, więc musi teraz stanąć z nim twarzą w twarz. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się, słysząc jego kroki.
Wyglądał na bardzo zmęczonego, chciała podbiec do niego i przytulić się mocno, ale opanowała się. Nie wolno jej okazywać swoich uczuć, szczególnie teraz, kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo go kocha.
- To na mnie? - zapytał spokojnie. Gestem wskazał śmiercionośną broń w jej ręce.
Zmieszana, schowała ostrze i wsadziła scyzoryk do kieszeni.
- Wróciłam - oświadczyła lekko wyzywającym tonem.
Właśnie widzę - przyznał spokojnie. - Dobrze się czujesz?
- Tak. - skłamała, bo przecież wcale nie czuła się dobrze. - Nie wiem, czy jeszcze mam pracę - dodała prowokująco.
- Ja też nie. Dokąd pojechałaś? - spytał.
- Donikąd. - Uciekła wzrokiem w bok. - Po prostu jechałam jakiś czas przed siebie, a potem zawróciłam.
- Czy ty i Nick...?
- Nie! - zaprzeczyła zaszokowana. - Urządzałam mu ogród. - Tak jak tobie, pomyślała. - Również mi nie zapłacił.
- Jak to... również? Myślisz, że ja ci nie zapłacę?
- Nie wiem, nie wiem, nie wiem! - powtórzyła trzy razy i z rozpaczą w głosie dodała: - Ja już nic nie wiem! Pracowałam dla niego i to wszystko. Za każdym razem, kiedy kończyłam pracę i prosiłam o pieniądze, wynajdywał mi jeszcze coś do zrobienia. Mówił, że zapłaci mi po zakończeniu wszystkich prac i da mi jeszcze premię. Dlaczego, na miłość boską, przyszło mu do głowy, by ożenić się ze mną?
- Myślał, że jesteś głupia. Jego błąd.
- Dlaczego żadna nie chce za niego wyjść? To znaczy ja wiem, że on ma...
- Złośliwy charakter?
- Tak - szepnęła.
- Jest nie tylko złośliwy, mściwy, ale przede wszystkim głupi - dodał lekceważąco.
- Co mu powiedziałeś? Jeśli go nie znałeś...
- Nie znałem. To on napisał do mnie...
- Ale przecież ty nie odpowiadasz na listy, których się nie spodziewasz... więc?
- Więc nie odpowiedziałem na jego list. Kiedy się zorientował, że nie otrzyma odpowiedzi, przyjechał. Poprosiłem go, żeby się wyniósł.
- Uprzejmie?
- Nie, niezbyt uprzejmie. - Uśmiechnął się, ale w jego oczach widziała zmęczenie. Wyciągnął do niej rękę i czekał, aż poda mu swoją dłoń. - Chodź. Musimy porozmawiać, a wolałbym nie mieć słuchaczy.
Pomyślała, że pewnie chodziło mu o Seana, który już dosyć dzisiaj widział i słyszał. Garde pociągnął ją do bocznych drzwi i zamknął je pieczołowicie za sobą.
- Idziemy do mojego gabinetu albo do sypialni. Zależy, jaka będzie rozmowa.
- Oficjalna czy nieoficjalna?
- Tak.
- Jen znalazła jakieś pismo z twoją fotografią i tej znanej modelki i powiedziała mi...
- Jen powinna pilnować własnych interesów - przerwał jej i zapytał: - Jaką chcesz rozmowę?
- A ty?
- Chodźmy do sypialni. Poszła za nim po schodach.
- Siadaj - polecił.
Usiadła posłusznie na brzegu łóżka, spuściła wzrok, a ręce splotła na podołku.
- Damy mają pierwszeństwo. Mów - powiedział cicho. Nie wyglądał na rozbawionego, raczej na wyczerpanego psychicznie i fizycznie.
Podniosła wzrok, spojrzała na niego i odkryła, że ma w głowie pustkę. Była kłębkiem nerwów.
- Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, od czego zacząć. Przyjmiesz przeprosiny za moje histeryczne zachowanie? Dobrze, że żaden reporter tego nie widział ani nie słyszał...
- Przestań - skarcił ją spokojnie.
- Przepraszam. Wpadłam w straszny gniew. Te wszystkie miesiące bez pracy... i to tylko z jego powodu! Te wszystkie pieniądze, które jest mi winien... Kazał mnie aresztować, mówiłam ci o tym? Kiedy powiedziałam mu, że nie wyjdę za niego, nie chciał mi zapłacić. Zagroziłam, że podam go do sądu, a wtedy on kazał mnie aresztować. Powiedział policji, że ukradłam pieniądze z jego domu. Wprawdzie wycofał skargę, zanim nadano bieg sprawie, ale już i tak nikt mi nie wierzył!
- Uwierzą ci teraz - oświadczył ponuro.
- Dlaczego tak myślisz?
- Zobaczysz. Teraz ci uwierzą - powtórzył. - Publiczne przeprosiny będą wydrukowane w londyńskich gazetach i ten pan odda ci pieniądze, które jest winny. Teraz mam już absolutną pewność, że to on zorganizował ten sabotaż w ogrodzie, żeby cię znowu nękać.
- Ale jak możesz zmusić go, żeby mi zapłacił?
- Mogę.
Wierzyła mu całkowicie, ale czy on zaczął jej ufać?
- Doprawdy nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Nie jestem pewna, czy mi ufasz.
- Wiem. To moja wina. Długo nie mogłem się zdobyć na zaufanie do ciebie. Jednak bardzo chciałem ci ufać i dlatego kazałem cię sprawdzić. Musiałem rozwiać wszystkie swoje wątpliwości. Na początku podejrzewałem, że pracujesz dla prasy. - Spojrzał na jej smutną twarz. - Przepraszam - dodał łagodnym głosem.
- To zrozumiałe. - Wstała i podeszła do okna. - Jesteś bogatym człowiekiem. Pocałowałeś mnie dopiero wtedy, kiedy już dostałeś raport detektywa, prawda?
- Tak.
- A chciałeś mnie pocałować przedtem?
- Tak.
- I raport donosił, że nie popełniłam niczego, o co oskarżał mnie Nick? - Oparła się o parapet i patrzyła w dół na swoje krzewy.
- Uhm.
- I uwierzyłeś temu detektywowi?
Nie odpowiedział od razu, więc odwróciła się, by na niego spojrzeć.
- Chciałem uwierzyć. Ale końcowy raport dostałem dopiero dzisiaj. Zatrudniony przeze mnie detektyw rozmawiał z różnymi ludźmi, którzy znali Nicka i wyciągnął własne wnioski. Nie uważał, że jesteś winna. Ja też nie.
- Dlaczego?
- Przypuszczam, że głównie dlatego, że nie chciałem, żebyś była winna - uśmiechnął się ironicznie.
- Przed przyjazdem Nicka byłeś zupełnie inny, taki szczęśliwy... A potem przyjechał Nick i... Naprawdę mu nie uwierzyłeś? - Teraz ona, dla odmiany, trwała przy swoich wątpliwościach.
- Nie.
- Ani przez moment?
- Dzisiaj nie - rzekł po chwili wahania.
- A przedtem? Wtedy, kiedy miałeś już pierwszy raport?
- Nie uwierzyłem, ale ciągle nie mogłem się wyzbyć pewnych wątpliwości. Chodzi o to... No, obawiałem się, że jednak mogłabyś polować na moje pieniądze - w końcu przyznał uczciwie. - A czy ty od samego początku miałaś we wszystkim do mnie zaufanie?
- Nie. Jen wmawia mi, że często mam błędne sądy o ludziach i możliwe, że tak jest. Jednak nie chcę być podejrzliwa w stosunku do ludzi, nie chcę nieufnie czekać i ciągle spodziewać się, że na pewno zmienią się na gorsze, pokazując nową twarz, która mnie rozczaruje... Nie chcę być taka.
- Tak, to nie jest przyjemne - zgodził się. - I naprawdę pomyślałaś, że ci nie zapłacę?
Pokręciła głową.
- Nie, w każdym razie do dzisiaj nie podejrzewałam cię o to. Dopiero po wizycie Nicka. Posłuchaj... - Chciała koniecznie zmienić temat i zadać mu pytanie, które nurtowało ją od czasu ostatniej rozmowy telefonicznej z Jen. - Czy ty naprawdę jesteś sławny?
- Nie... tak, przypuszczam, że tak. Sporo mnie fotografowali. Dość szybko zarobiłem dużo pieniędzy, więc zapraszano mnie tu i tam, właściwie wszędzie... Ale ten styl życia szybko mi się znudził...
- Jaka ona była? - spytała lekko, zbyt lekko.
- Kto?
- Ta modelka. Serena jakaś tam...
- Verena - poprawił. - Była bardzo miła, ale nie zostaliśmy kochankami, jeśli o to pytasz. Nie lubię kochać się w pełnym blasku jupiterów, a nasz związek wzbudzał zbyt duże zainteresowanie mediów.
- Okłamałeś mnie, prawda?
- Czyżby? Kiedy? - spytał delikatnie, ciągle nie chcąc jej urazić.
- Kiedy tłumaczyłeś mi, dlaczego byłeś w złym humorze tamtego pierwszego dnia, gdy się spotkaliśmy. To nie było z powodu pani Davies ani wycieczkowiczów, prawda?
- Nie - uśmiechnął się. - Dziennikarze właśnie odkryli coś, co chciałem przed nimi ukryć.
Czekała. Zrozumiał, że tym razem się nie wyłga. Musi powiedzieć prawdę.
- Dałem trochę pieniędzy na cele dobroczynne, to wszystko.
- Dużo pieniędzy - domyśliła się.
- Co chcesz jeszcze o mnie wiedzieć? Nigdy nie pytałaś o moich rodziców. No cóż, mój ojciec zmarł we śnie kilka lat temu, a matka przy moim urodzeniu. Ciągle się gniewasz?
- Nigdy nie gniewałam się na ciebie.
- Nawet wtedy, gdy czułaś, że ci nie ufam?
- Nie, bo ja też ci nie ufałam. Co teraz będzie?
- Teraz będziemy żyć przyzwoicie.
- Co to znaczy? - spytała zaskoczona.
- Dzieląc się wszystkim, troszcząc się o siebie, ufając sobie. A tak na wszelki wypadek - dodał ironicznie - gdybyś tego nie zauważyła, to chcę ci powiedzieć, że zakochałem się w tobie.
- Ty... zakochałeś się we mnie? - Nie mogła uwierzyć.
- Kiedy?
- Nie wiem. - Roześmiał się krótko i dalej mówił rwącym się ze wzruszenia głosem. - Wiem tylko, że nienawidziłem siebie za to, że ci nie ufałem. Jeździłem po całej okolicy, żeby cię odszukać. Odchodziłem od zmysłów ze zmartwienia...
- Naprawdę? - Sorrel zdumiała się. - Pojechałeś, aby mnie szukać?
- Słyszałem, jak odjeżdżasz, i wtedy upuściłem kredens na podłogę i wybiegłem z kuchni, żeby cię dogonić i zatrzymać, ale nim wyprowadziłem wóz z garażu, byłaś już daleko. - Zamilkł na chwilę, westchnął głęboko i zapytał, patrząc jej w oczy:
- Sorrel, czy nie chcesz mojej miłości?
- Nie... Tak... Och, nie wiem! - jęknęła. Tak, chciała, bardzo chciała, ale... - Ale ty jesteś taki sławny!
- A ty ciągle nie wiesz, dlaczego każdy chce się z tobą ożenić, prawda?
- Każdy? Myślisz o Nicku? Och, nie. Ożenić? Ty ze mną?
- spytała łamiącym się głosem.
- Tak, tego właśnie pragnę.
- Ale dlaczego?
- Może przyjemnie jest mieć ciebie przy sobie?
- Cóż, to naprawdę dobry powód. Jednak ja nadal nie wiem, czy chcę, żeby ktoś się ze mną ożenił.
- Ale ja wiem i mam nadzieję, że cię przekonam. Patrzyła na niego, ciągle strapiona i zdziwiona. Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Niedawno skończyłem trzydzieści siedem lat - odezwał się po chwili kłopotliwego milczenia.
- Co to ma do rzeczy?
- Chcę mieć rodzinę.
- Pomyśl o adopcji. - Odwróciła się do okna.
- Chcesz mieć moje dzieci, Sorrel?
- Nie - zaprzeczyła słabym głosem.
Jego dzieci? - myślała w popłochu. Co on sobie wyobraża? Przecież dopiero co się poznali. Ich romans trwał tak krótko. Zaledwie kilka tygodni. Uderzyła ręką w parapet i z oburzeniem w głosie powiedziała:
- Nie dałam ci żadnego powodu, byś myślał, że chcę małżeństwa. Nigdy, przenigdy nie mówiłam, że się czegoś takiego spodziewam.
- To prawda.
- Więc dlaczego?
- Nie lubisz mnie, Sorrel?
- Wiesz dobrze, że cię lubię!
- Więc wyjdź za mnie.
- Nie.
- Okrutna kobieta, całkiem bez serca - zakpił łagodnie. - I to akurat, kiedy wreszcie znalazłem kogoś, kto nacierałby oliwą moje biedne plecy, ten ktoś mnie nie chce.
- Przecież nie kochasz mnie tak naprawdę - wyszeptała. Podszedł do niej, odwrócił ją do siebie. Ujmując jej podbródek, spojrzał w piękne oczy Sorrel.
- Właśnie ci powiedziałem, że cię kocham.
- Ale... - Spuściła wzrok i zobaczyła, że ręce ma pokryte cementowym pyłem. Schowała je szybko za siebie.
- A nie sądzisz, że mogłabyś mnie pokochać?
Nie odpowiedziała, wciąż odwracając od niego wzrok.
- Czy to moje pieniądze cię odstraszają? - spytał delikatnie.
- Pieniądze mi nie imponują. - Pokręciła głową. - Prawdopodobnie dlatego, że nigdy ich nie miałam. Więc nie posługuj się nimi jako argumentem.
- Nie będę - zgodził się. - Ale rozpacz zmusza do szukania rozpaczliwych środków. A co byś powiedziała, gdybym rozdał wszystkie swoje pieniądze?
- Nie bądź śmiesz... - Spojrzała na niego i przerwała, bo zobaczyła wyraz jego oczu. Były pełne miłości. Poczuła łzy zbierające się pod powiekami. - Jak możesz być pewny, że mnie kochasz?
- Jestem pewny - odparł miękko. - Wiem, że oddałbym za ciebie życie, wiem, że mi się podobasz, że mnie bawisz. Jedno spojrzenie na ciebie, a już się uśmiecham. Przy tobie czuję się opiekuńczy i dumny... - Delikatnie odgarniając niesforne loki, ujął jej twarz w dłonie. - Czekałem bardzo długo, żeby cię spotkać, a potem nie umiałem od razu ci zaufać, a to boli, Sorrel, naprawdę boli, bo tak bardzo chciałem kogoś pokochać. Dzielić z tym kimś wszystko, należeć do kogoś. Mieć dzieci, normalne życie. Kiedy dziś pojechałem cię szukać i nie mogłem cię znaleźć, kiedy nikt, kogo pytałem, nie widział twojej wysłużonej ciężarówki, zamartwiałem się o ciebie. I wtedy zrozumiałem, jak bardzo jesteś dla mnie ważna i że nie chcę cię stracić. Bałem się, że mogłaś mieć wypadek. Byłaś taka wzburzona...
- I brudna - weszła mu w słowo, chcąc chociaż trochę rozładować napięcie, z jakim słuchała jego wyznań.
- I brudna - zgodził się z lekkim uśmiechem. - Bardzo brudna, ale lubię cię taką. Czasami, kiedy patrzyłem przez okno, jak pracujesz, chciałem zejść do ciebie, objąć cię i mocno przytulić. Z włosami rozczochranymi, spocona i umorusana, zawsze wyglądałaś na zadowoloną, szczęśliwą jak dziecko. Nie wiem, dlaczego cię kocham, tak naprawdę, to chyba nawet nie wiem, czym jest miłość, wiem tylko, że nie chcę cię stracić, że dajesz mi poczucie spełnienia.
- Przynależności - rzekła miękko.
- Tak. To też.
Zamknęła oczy i stała tak, z głową opartą o jego pierś.
- Nie znamy się zbyt długo. A małżeństwo to bardzo poważny krok.
- Nie musimy od razu mieć dzieci, jeśli to cię przeraża. - Gładził jej twarz. - Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty i wątpię, czy kiedykolwiek spotkam taką drugą dzielną i wspaniałą dziewczynę. Chcę jak najszybciej przedstawić cię wszystkim moim przyjaciołom.
- Więc ty jednak masz przyjaciół? Już się zaczęłam zastanawiać, czy ich masz, bo przecież nie odpowiadałeś na żadne telefony - szepnęła cicho, patrząc mu w oczy.
- Nie odpowiadałem tylko wtedy, kiedy byłem w twoim towarzystwie. Nie wiedziałem, kim jesteś, więc nie chciałem, żebyś cokolwiek słyszała. A poza tym wielu z moich przyjaciół opuściło mnie, kiedy zaszyłem się na wsi. Uznali, że nie trzeba mi przeszkadzać w mojej wiejskiej samotni.
- Pewnie czekają na twój powrót. A co będziesz robił, kiedy porzucisz wieś?
- Nie wiem. Może to być całkiem zabawna niespodzianka, odkryć, co będę robił. Ty możesz nadal projektować swoje ogrody. Całkiem nieźle potrafisz lekceważyć reporterów, prawda? Nie twierdzę, że twój styl życia się nie zmieni, ale chyba nie będziesz mnie ciągnęła na przyjęcia, kolacje, zakupy, prawda?
- Nie będę. Nie lubisz takich rzeczy?
- Nie. Kiedy w końcu znowu zacznę pracować, na pewno znajdę sobie coś sensownego do roboty, ale przede wszystkim chcę wracać wieczorem do domu i wiedzieć, że ty tam będziesz, żeby poflirtować ze mną, rozśmieszyć mnie, a także uczyć, jak na wszystko patrzeć z dystansem. Czy to dla ciebie nudna perspektywa? Ten mój męski szowinizm?
Pokręciła przecząco głową.
Objął ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
- Pamiętaj, że nigdy nie pozwolę ci odejść, Sorrel - ostrzegł.
- O, tak - rzekła wzruszonym głosem. - Nigdy nie pozwól mi odejść.
EPILOG
Ślub wzięli we wrześniu.
Sorrel ostatnią noc jako panna James spędziła w swoim małym hoteliku, gdzie poprzedniego dnia zatrzymała się także jej siostra z mężem i małym Marcusem. Giles miał ją prowadzić do ołtarza, a dla jej siostrzeńca przeznaczono w ceremonii ślubnej rolę pazia.
Od kilku minut wszyscy byli już gotowi i czekali w pokoju hotelowym Sorrel na samochód.
- Zdenerwowana? - szepnęła Jen, poprawiając jej welon co najmniej już piąty raz.
- Nie - odrzekła cicho Sorrel, biorąc do ręki bukiet róż, ściętych w ogrodzie opactwa zaledwie pół godziny wcześniej.
- A ja, niestety, ciągle się denerwuję - wyznała Jen.
- Widzę, ale zupełnie niepotrzebnie - powiedziała z uśmiechem Sorrel.
- Nie mogę uwierzyć, że wychodzisz za mąż za kogoś tak... - Tak wyjątkowego?
- Tak bogatego - poprawiła Jen. - On jest stanowczo za bogaty... jak na twojego męża.
- Jego majątek naprawdę nie ma dla mnie znaczenia. Owszem, przyjemnie jest mieć pieniądze i nie mieć żadnych trosk materialnych, ale... - Sorrel na moment zawiesiła głos i uśmiechnęła się do Jen - ale nie to się liczy w miłości.
- Nie - zgodziła się Jen. - Wiem, że żyłabyś z nim nawet na bezludnej wyspie, bez żadnego komfortu, gdyby tylko cię o to poprosił, prawda? Czemu się tak uśmiechasz?
- Och, do moich wspomnień... te ostatnie tygodnie były takie wspaniałe! - Wszystko się zmieniło od tamtego dnia, kiedy w opactwie zjawił się Nick, by ją oczernić, oszkalować w oczach Garde'a. Ale on już wtedy ją kochał i zmusił Nicka, aby zwrócił jej dobre imię.
- Kocham cię, siostrzyczko - odezwała się Jen.
- Wiem. - Wzruszenie ścisnęło gardło Sorrel. - Ja też cię kocham.
- Wiesz, chyba jestem nawet troszeczkę zazdrosna o ciebie. Powiedz, czy to nie głupie? Od śmierci mamy i taty czułam coś w rodzaju przymusu, żeby się tobą opiekować, mimo że jesteś moją starszą siostrą. A teraz... - Jen zabawnie pociągnęła nosem i spróbowała uśmiechnąć się. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem po prostu zbyt uczuciowa. Mam nadzieję, że się nie rozbeczę na twoim ślubie. Przecież powinnam się cieszyć, a nie płakać.
- Są już samochody - oznajmił Giles. Wszedł do pokoju, niosąc na ręku synka. Uśmiechnął się do żony, a następnie z zachwytem popatrzył na szwagierkę. - Sorrel, wyglądasz ślicznie, co prawda trochę jak bocian, ale naprawdę ślicznie. Ten twój Garde jest szczęściarzem.
- Dzięki.
- Chyba powinnaś wiedzieć, że na dole czeka sporo dziennikarzy.
- O, chole...
- Nic nie mów! - ostrzegł ją szybko, patrząc wymownie na synka. - Dzieci wszystko słyszą i powtarzają... - Oddał Marcusa żonie. Poczekał, aż Jen wyjdzie z małym z pokoju i szarmancko podał ramie Sorrel. - Dziękuje, że mnie o to poprosiłaś - szepnął. - To dla mnie wielki zaszczyt.
- A ja dziękuję, że się zgodziłeś. Jesteście dla mnie wszyscy tacy dobrzy. - Nagle zebrało jej się na płacz. Jen, Giles i mały Marcus, to przecież była cała jej rodzina, jedyna zresztą, jaką miała. I oni naprawdę bardzo ją kochali, troszczyli się o nią i pomagali jej w trudnych chwilach. A teraz oddają ją jakiemuś obcemu mężczyźnie, o którym wiedzą tylko tyle, że jest ogromnie bogaty. No cóż, już niedługo będą mieli okazję poznać go bliżej i na pewno go polubią, pomyślała z typowym dla niej optymizmem i już nie chciało się jej płakać. Uśmiechnęła się do Gilesa i wyszeptała: - Bardzo, bardzo wam dziękuję.
- Zawsze się bałem - wyznał Giles, ostrożnie prowadząc ją po frontowych schodach - że nie będzie mi się podobał twój wybranek. Ale na szczęście podoba mi się, nawet bardzo. Mogę z czystym sumieniem oddać cię pod jego opiekę.
- Jest miły, prawda? - spytała naiwnie i nagle szybko zamrugała, oślepiona błyskami fleszy.
Szybko przeszli przez hol i Sorrel zgrabnie wśliznęła się do samochodu.
Jechali do domu pana młodego, gdzie miał odbyć się ślub. Garde od tygodnia nie pozwalał jej się zbliżyć do opactwa. Bóg wie, co tam wyczyniał. Wiedziała tylko tyle, że kuchnia jest już gotowa, ogrody skończone, na dole urządzono małą garderobę, a refektarz doprowadzono do połysku. Podobno pani Davies działała jak w transie, chociaż już wiadomo było, że za kilka dni odejdzie z opactwa. Jej mąż dostał pracę w Bristolu i oboje przenosili się do miasta
A Sorrel wychodziła za mąż. Nagle stało się to rzeczywistością. Za niecałą godzinę będzie już panią Chevenay.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho Giles. Przytaknęła, z uśmiechem patrząc na mijaną kępę drzew, w której kiedyś ukryła samochód i czatowała w nocy na tego kogoś, kto zniszczył jej sadzonki. Odwróciła głowę na prawo, wypatrując ogrodu. Z okna samochodu sprawiał wrażenie, jak gdyby zielenił się od dawna, nikt by się nie domyślił, że urządzono go zaledwie kilka tygodni temu. Zadowolona, spojrzała przed siebie i nagle aż podskoczyła, przestraszona kawalkadą samochodów, która minęła ich z rykiem silników i zatrzymała się zaraz za mostem. Z aut zaczęli wyskakiwać fotoreporterzy gazet i telewizyjni dziennikarze z kamerami.
Sorrel popatrzyła na Gilesa i wybuchnęła śmiechem. Miała nadzieję, że wynajęty przez nich fotograf znajduje się wśród tego tłumu reporterów, ale nawet gdyby go tam nie było, to nic nie szkodzi. Postanowiła bowiem, że nic nie może zepsuć tego wspaniałego dnia. Słońce świeciło i ptaki śpiewały, a na żwirowanym podjeździe zaparkowano już mnóstwo samochodów. To goście pana młodego, który na pewno już czeka na nią w holu. Zastanawiała się, czy jest zdenerwowany. Przypuszczała, że jednak nie.
W otwartych drzwiach wejściowych nie było nikogo. Samochód zatrzymał się i Giles pomógł jej wyjść, a wtedy podszedł do niej młody człowiek z aparatem w ręku, przedstawił się i poprosił, żeby pozowała mu do zdjęcia. Kiedy wszedł za nimi do domu, domyśliła się, że to jest właśnie ten fotograf, którego zatrudnili do obsługi ceremonii ślubnej.
Wolno podążali do refektarza, a wokół rozlegało się głośne echo ich kroków. Giles otworzył przed nią drzwi. Przystanęła w progu i rozejrzała się po sali zdumiona Po prawej stronie zauważyła kilka rzędów pozłacanych krzeseł. Wszystkie były zajęte przez zaproszonych gości. Ściany refektarza, przedtem nagie, ozdobiono pięknymi obrazami. Na kominku i jeszcze w kilku miejscach sali poustawiano na wysokich stojakach wazony z kwiatami. Lewą stronę zajmował ogromny fortepian, na którym grał jakiś wytwornie ubrany dżentelmen we fraku i w białym krawacie.
Sorrel wędrowała wzrokiem po refektarzu, oszołomiona, z dziwnym uczuciem, że to wszystko jest jakieś nierzeczywiste, wręcz bajkowe. Jej uwagę zwróciły przejrzyste białe zasłony, poruszane lekkim wietrzykiem, wpadającym przez otwarte francuskie drzwi, które wychodziły na ogród. Dopiero teraz zauważyła kapłana, który na nią czekał, a tuż przed nim stał pan młody ze swoim drużbą. Garde patrzył na nią zachwyconym wzrokiem, a ona od tego momentu widziała już tylko jego.
Nagle roześmiała się zaraźliwym, radosnym śmiechem i podbiegła do niego. Schwycił ją i serdecznie uściskał.
- Witaj - szepnął.
- Witaj - powtórzyła i potarła nosem o jego nos.
Z krzeseł gości dobiegł cichy śmiech. Kapłan też się lekko uśmiechnął, ale już za moment odchrząknął, dając młodej parze znać, że jest gotowy, aby zacząć ślubną ceremonię.
Pół godziny później poproszono Garde'a, by pocałował pannę młodą. Uczynił to z wielkim entuzjazmem. Zdjęcia zostały zrobione, i to nie tylko przez ich fotografa. Garde poprowadził swoją żonę na taras, gdzie gromada dziennikarzy zaczęła trzaskać migawkami aparatów fotograficznych, a potem szybko się rozproszyła, odsłaniając przed Sorrel dużą śnieżnobiałą markizę stojącą na miejscu starych cieplarni.
- Ostatnio byłem bardzo zajęty - powiedział cicho Garde.
- Ale teraz chcę cię tylko dla siebie. Teraz. Zaraz. Kocham cię. Nigdy przedtem nie mówiłem tego nikomu, a teraz pragnę to powtarzać bezustannie. - I nie zwracając uwagi na otaczających ich gości, którzy właśnie zmierzali do białego namiotu, podziwiając po drodze ogród, nagle przygarnął ją do siebie i pocałował w usta, ale bardzo, bardzo delikatnie.
- Ja także cię kocham. Umarłabym dla ciebie, wiesz o tym - wyszeptała, palcami musnęła jego twarz i raptownie przytuliła się do niego. - Tylko nie dzisiaj. Dzisiaj nie chcę umierać, dzisiaj chcę żyć dla ciebie.
- A ja dla ciebie.
- Dokąd pojedziemy po weselu? - spytała z filuternym błyskiem w oku. - Obiecałeś, że mi powiesz zaraz po ślubie.
- To tajemnica. Tylko jedną rzecz mogę ci zdradzić.
- Jaką?
- Tam, gdzie pojedziemy, nikogo nie będzie. Jedynie ty i ja.
- Brzmi interesująco. Czyżby to była bezludna wyspa?
- Zobaczysz. Ma to być prawdziwa niespodzianka. Powiedz mi, czy te śmieszne białe guziczki się rozpinają, czy to tylko ozdoba?
Uśmiechnęła się radośnie i szepnęła:
- Chyba będziesz musiał sam sprawdzić.
Wziął z tacy przechodzącego obok kelnera kieliszek szampana i podał jej, a następnie sięgnął po drugi kieliszek i wzniósł toast, z miłością patrząc jej w oczy.
- Za moją żonę.
W jego oczach ujrzała wzruszenie, ciepły blask i obietnicę szczęścia.