Emma Richmond
Za bogaty na męża
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zwariowałam, po prostu zupełnie oszalałam! Mogłam
przecież poczekać w jego domu. To znaczy... miałam taką
możliwość, poprawiła się w myślach. Kobieta, która
otworzyła drzwi, nie zaprosiła jej co prawda do środka, ale
trzeba było oczywiście zapytać, czy może zaczekać na pana
Chevenaya. Jednak ona - Panna Raptusińska - uważała, że
musi zobaczyć się z nim natychmiast, teraz, zaraz. Właściwie
dlaczego? - zastanawiała się rozgoryczona.
Odskoczyła raptownie, unikając wdepnięcia w coś, co
wyglądało na... no, powiedzmy, niezbyt przyjemnie.
Od miesięcy poszukiwała pracy, pięć minut nie zrobiłoby
przecież żadnej różnicy. To nerwy, po prostu głupota z jej
strony. Zwykle nie czuła tremy przed spotkaniami z
całkowicie obcymi ludźmi, właściwie to cały czas spotykała
się z kimś nieznajomym. Tylko to jego nazwisko - Garde
Chevenay - brzmiało jakoś tak... onieśmielająco. Dźwięczało
zbyt wyniośle. No i co z tego? Prawdopodobnie z powodu
wyraźnie francuskiego pochodzenia. Sorrel skarciła się w
duchu - jesteś kompletną idiotką!
No dobrze, a jeśli to nie nerwy, tylko rozpacz?
Poszukiwanie pracy doprowadziło ją do desperacji. Naturalnie
nie musi mu okazywać, jak bardzo jest niecierpliwa. Z drugiej
jednak strony, może on dostrzeże w jej niecierpliwości
entuzjazm? To by się dobrze składało. Przyszli pracodawcy
lubią entuzjastów. Więc dlaczego nie odpowiedział na jej list?
Wysoka i smukła Sorrel mozolnie pokonywała zabłocone
zbocze. Dotknęła ręką głowy. Była mokra. Uporczywie
padający drobny deszczyk wcale nie pomógł jej kręconym
włosom, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej skręcił je w
długie mokre grajcarki. Pochłonięta własnymi myślami,
zatrzymała się na chwilę, by odpocząć. Dlaczego podczas
mżawki człowiek wydaje się bardziej moknąć niż kiedy
porządnie leje? Rozejrzała się dookoła po pustej okolicy. Ani
żywej duszy. Pan Chevenay miał być gdzieś tutaj, według
niejasnej wskazówki, której jej udzielono.
Wspinając się dalej na wzgórze, nagle krzyknęła
przestraszona. O mało się o niego nie potknęła. Miała
przynajmniej nadzieję, że to on.
Leżał płasko na brzuchu, z ramionami zanurzonymi w
jakąś szczelinę w ziemi. Widziała jego twarz z profilu. Był
młody, w każdym razie młodszy, niż się spodziewała. Czy
jednak wyglądał na człowieka, który da jej pracę? Oto jest
pytanie.
Domyśliła się, że pan Chevenay zgubił coś w tej dziurze i
teraz próbuje tego dosięgnąć, jak na razie bez rezultatu.
- Jestem szczupła. Może ja zdołam to wydobyć,
cokolwiek to jest - odezwała się.
Odwrócił głowę i zmierzył ją wzrokiem. Spojrzenie
ciemnoszarych oczu nie mówiło nic. Wyczuła, że jest
zdenerwowany i rozdrażniony, co nie wróżyło dobrze jej
staraniom. Kiedy podniósł się, odkryła, że jest wysoki i mocno
zbudowany.
- Zdejmij płaszcz - rozkazał.
- Co?
- Płaszcz! Szybko! - rzucił, widząc wahanie Sorrel. - Jeśli
on ześliźnie się głębiej, będziemy musieli przekopać całe
wzgórze - wyjaśnił lapidarnie. Nie czekał, aż ona go posłucha,
chwycił ją, przyciągnął do siebie i zaczął rozpinać guziki jej
płaszcza.
- On?
- Pies - dodał zwięźle. Ściągnął z niej płaszcz i cisnął na
ziemię. Wziął w rękę jej mokre, rozpuszczone włosy i zaczął
wpychać je za sweter Sorrel.
- Tam na dole jest pies? - spytała z niedowierzaniem. Nie
zawracał sobie głowy odpowiedzią - nie wyglądał na
człowieka, który się powtarza.
- Będę cię trzymał za kostki.
- Za kostki? - przestraszyła się. - Jak głęboko wpadł?
- Zbyt głęboko, żebym ja go dosięgnął - rzucił sucho.
Ponaglił ją, by uklękła.
- A czy sam nie zdoła się wydostać? Psy często...
- Nie.
Lekko zdegustowana zajrzała do jamy. Zobaczyła tylko
błoto na dnie i coś, co w tym błocie wierciło się gwałtownie.
- Och, Boże - wyszeptała. - Jakżebym mogła...
- Nie mieszaj w to Wszechmocnego. Po prostu wyciągnij
stamtąd psa - polecił.
Najwyraźniej nie mając żadnego wyboru, najpierw
wsadziła do wąskiego otworu ramiona, a potem cała się
wsunęła. Poczuła, że Garde chwycił ją za kostki i aż stęknęła
ze strachu i bólu, kiedy wyprostował ją jednym mocnym
szarpnięciem, by łatwiej jej było wśliznąć się do dziury. Nie
była w stanie niczego dojrzeć ani poruszyć głową, szukała
dłońmi po omacku, aż jej palce poczuły lekkie jak piórko
muśnięcie psiego ogona. Jednym ruchem chwyciła mocno
oburącz zadek psa i stłumionym głosem krzyknęła, by Garde
ją wyciągnął.
Nie był zbyt delikatny, ale z drugiej strony nie zakładała,
że w tej sytuacji może zdobyć się na delikatność. Najpierw
próbował pociągnąć ją za kolana, a kiedy mu się to nie udało,
chwycił ją za biodra, a potem złapał za pasek spodni i powoli
wyciągał z tej wąskiej dziury. Ze strachu, że z jej mokrych rąk
wyśliźnie się ubłocone futerko zwierzaka, wzmocniła uchwyt.
Zagryzła wargę, kiedy pies zaskomlał z bólu i w tym samym
momencie poczuła, jak jej ciało, wyciągnięte poza krawędź
jamy, znalazło się na mokrej ziemi. Przez chwilę leżała
nieruchomo z niemiłosiernie zesztywniałymi ramionami, po
czym podniosła głowę. Zobaczyła, jak Garde bierze na ręce
małego teriera i uważnie go ogląda.
- Nic ci nie jest - orzekł szorstko, stawiając pieska na
ziemi. Ton głosu świadczył, że jego zły nastrój bynajmniej się
nie poprawił.
Rzecz jasna, że psu nic się nie stało. Kilka razy otrząsnął
się z błota i popędził przed siebie, z nosem przy ziemi. Sorrel
miała nadzieję, że jej też nic nie jest, chociaż czuła się tak, jak
gdyby zdarto jej skórę z brzucha i klatki piersiowej.
- Czy nie powinieneś go zawołać do nogi? -
zaproponowała od niechcenia. Obróciła się na plecy i usiadła,
podciągając sweter. Musiała sprawdzić, czy jest cała.
- Nie - odparł mrukliwie. - Skaleczyłaś się?
Pokręciła głową. Dostrzegła tylko zaczerwienienie w
okolicy żeber i nic poza tym. Obciągnęła sweter i spojrzała na
niego. Wysoki, szeroki w barach, nie ogolony, z potarganymi
włosami, budził lęk samym swym wyglądem i opryskliwym
głosem.
- Dziękuję za pomoc - dodał z wyraźną niechęcią.
- Nie ma za co. Wszystko w porządku - powiedziała
spokojnie. - Posiadanie szczupłej figury ma swoje dobre
strony i nieraz bardzo pomaga.
- Owszem.
Odszedł i próbował podnieść duży głaz zaryty w ziemi.
Garde Chevenay na pewno nie był szczupły, miał szerokie
plecy i był mocno zbudowany. Pod swetrem widać było jego
prężące się muskuły.
- Pomożesz mi z tym, dobrze? Chcę przykryć kamieniem
tę dziurę, zanim pies znowu do niej wpadnie.
Wstała i najpierw podniosła płaszcz, a potem wydała
okrzyk przerażenia, zobaczywszy, w jakim jest stanie.
- Czy musiałeś rzucić go w kałużę błota? - zapytała,
zapominając na chwilę, że rozmawia z przyszłym pracodawcą.
Nie odpowiedział, tylko ciągle próbował podnieść głaz,
targając nim na wszystkie strony. Krzywiąc się, wsunęła
ramiona w rękawy płaszcza i podeszła, aby mu pomóc. Po
kilku minutach zdołali zatoczyć głaz i zablokować szczelinę.
Garde Chevenay otrzepał ręce i oddalił się bez słowa.
- Halo! Zaczekaj! Chcę z tobą pomówić! - zawołała bez
tchu, bo spieszyła się, by go dogonić.
- Nie udzielam wywiadów.
- Nie proszę o wywiad - odcięła się odruchowo.
Przystanęła, marszcząc brwi. Czyżby często prześladowali
go dziennikarze? Udzielanie wywiadów, czy też, jak w
tym przypadku, odmawianie, pachniało sławą.
Zobaczyła, że znowu się oddala, więc podbiegła, by się z
nim zrównać.
- Jesteś sławny? - spytała, idąc obok niego.
- Nie. Kto ci powiedział, że jestem?
- Kobieta, która w twoim domu otworzyła mi drzwi... -
zaczęła, ale dostrzegła, że gniewnie zacisnął wargi. Ta miła
kobieta na pewno będzie miała kłopoty tylko dlatego, że jej
powiedziała, gdzie go szukać. Niech to licho. - Posłuchaj -
podjęła raz jeszcze. - Chciałam cię tylko o coś poprosić.
- Nie udzielam wywiadów i nie wyświadczam żadnych
przysług.
- Nie proszę cię o przysługę! Faktycznie to ja chcę
wyświadczyć ci... no... uprzejmość. Chociaż - uściśliła - może
to nie tylko uprzejmość, bo zjawiłam się tutaj w związku z
moim listem. Czy dostałeś mój list? Jestem...
- Nie. - Zmierzał prosto do domu.
Zaskoczyło ją to niezmiernie, ponieważ musiał otrzymać
list. Jedynie przez moment wahała się, zanim pognała za nim.
- Skąd wiesz, że nie dostałeś? - dopytywała się. - Przecież
nawet nie wiesz, kim jestem! Wysłałam go pocztą poleconą.
Wciąż milczał.
- Musiałeś pokwitować odbiór. Nic nie odpowiedział.
- Chyba że nie było cię w domu, kiedy nadszedł -
wymamrotała. - I list czeka na poczcie.
Ponieważ nadal milczał, zaczęła zastanawiać się, czy
rozmawia z właściwym człowiekiem. Faktycznie, nie
powiedział, kto zacz.
- Jesteś Garde Chevenay, prawda?
Przystanął, zmierzył ją ponurym spojrzeniem i poszedł
dalej.
- Cóż, to na pewno nie tajemnica - mruknęła. Zaczęło ją
to złościć.
Przeskoczył przez wąski rów oddzielający wzgórze od
żwirowanej drogi i zawrócił w stronę starego domostwa.
Podążyła za nim z mocnym postanowieniem, że się nie
podda, póki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi.
- Mój list dotyczył twoich ogrodów. Zajmuję się
architekturą zielem i w ogóle architekturą krajobrazu -
dorzuciła dla jasności, wchodząc za nim do jakiegoś
pomieszczenia gospodarczego. - Więc widzisz...
- Zmierzasz dokądś? - zapytał ironicznym tonem.
- Tak - potwierdziła zdecydowanie. - Zmierzam do
wyłożenia ci wszystkiego, co mogę dla ciebie zrobić.
- Nie wiedziałem, że okazuję jakieś zainteresowanie tym
tematem.
- Nie okazujesz. Jeszcze nie. Ale, Garde, posłuchaj...
- Pan Chevenay dla ciebie, i nie nanoś mi tego błota do
środka.
- Ty sam naniosłeś - wytknęła.
- Ja tu mieszkam.
Z lekkim zniecierpliwieniem zdjęła znajdujące się w
katastrofalnym stanie buty i podreptała za nim w
przemoczonych skarpetkach. Wpadła na jego plecy, kiedy
nagle się zatrzymał, żeby zdjąć obuwie.
- Przepraszam - bąknęła.
Powiedział coś, czego nie dosłyszała, ściągnął z siebie
mokry sweter, rzucił go od niechcenia w kąt i pchnął jakieś
drzwi, przez które wszedł, podwijając rękawy koszuli. Drzwi
gwałtownie zakołysały się i zamknęły za nim. Musiała je
mocno pchnąć, żeby się otworzyły.
- Jesteś taki nieuprzejmy! - poskarżyła się, doganiając go i
idąc tuż za nim po kamiennej brązowej posadzce.
- Prawdopodobnie dlatego, że cię nie zapraszałem.
- A powinieneś być zainteresowany! Twoje ogrody to
absolutny chaos... - Stanęła, przyjemnie zaskoczona.
Rozglądała się dookoła, patrząc na białe ściany. Otoczenie
było puste, prawie klasztorne, chyba dlatego, że rzeczywiście
kiedyś mieścił się tu klasztor. Mały stolik w kształcie
półksiężyca stał między pięknymi starymi schodami a
rzeźbionymi frontowymi drzwiami. Na prawo, pod schodami,
Sorrel zauważyła jeszcze jedne drzwi, a na lewo następne trzy.
Między pierwszymi drzwiami a stolikiem znajdowała się pusta
nisza.
- Jak tu jest ładnie... - zaczęła.
- Miło mi, że to przyznajesz - zaśmiał się szyderczo.
Podeszła do dużego gobelinu, który wisiał nad starym
rzeźbionym kufrem, stojącym tuż obok drzwi.
- Trochę wystrzępiony - szepnęła ze smutkiem. - No, ale
jak przypuszczam, na pewno jest wiekowy.
Nie było odpowiedzi. Obejrzała się i odkryła, że jest sama.
Jedynie lekkie trzaśniecie tych trzecich, najdalszych drzwi
wskazywało, gdzie znikł. Rzuciła się w tamtą stronę, pchnęła
je i weszła do pomieszczenia, które najwidoczniej stanowiło
jego gabinet. Wnętrze było bardzo nowoczesne, funkcjonalne.
Znajdowały się tu, o ile mogła się zorientować, wszelkie
możliwe techniczne udogodnienia.
- Rozumiem, że pracujesz w domu - wyszeptała,
rozglądając się po pokoju.
Nie odpowiedział, tylko usiadł za masywnym biurkiem.
Pomyślała, że potrzebował przecież solidnego biurka, bo sam
był masywnym mężczyzną. A następnie z zadowoleniem
stwierdziła w duchu, że jednak przyjemnie jest spotkać kogoś
wyższego od siebie. Przeważnie wszędzie górowała nad
innymi wzrostem, co nie zawsze jej się podobało.
Przestała rozglądać się po gabinecie i wróciła do
najważniejszej dla niej sprawy - kwestii pracy.
- Więc rzeczywiście nie dostałeś mojego listu?
- Nie mam zwyczaju zaglądać do korespondencji, której
się nie spodziewam.
- Nawet z ciekawości? - zdumiała się.
- Nie. - Splótł ręce na biurku zarzuconym papierami i
arogancko mierzył ją wzrokiem. Nie ukrywał, że jej się
bacznie przygląda.
Wiedziała dobrze, co zobaczył - bociana, zbyt chudego i
zbyt wysokiego. Jej włosy o miedzianej barwie były jeszcze
bardziej poskręcane niż zwykle, bo przecież zmokła. Nawet
suche, układały się w loki niemożliwe do rozczesania. Oczy
miała zbyt jasne, rzęsy zbyt ciemne, a nos prawdopodobnie
lekko zaróżowiony na czubku. Mimo drobnych rysów twarzy
nie mogła uchodzić za piękność, ale wiedziała, że na pierwszy
rzut oka robiła wrażenie. Z błyskiem rozbawienia w oku
skierowała się ku pokrytemu płóciennym pokrowcem krzesłu,
stojącemu w kącie.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz siadać w tym
ubłoconym płaszczu - zauważył obojętnym tonem.
- A kto go tak ubłocił? - rzuciła lekko, zdejmując płaszcz.
Rozejrzała się, chcąc zorientować się, gdzie go umieścić, ale
nic takiego nie znalazła, więc wywróciła płaszcz na lewą
stronę i położyła go na podłodze. Usiadła, podkulając nogi i z
zaciekawieniem spojrzała na Garde'a.
- Zawsze jesteś w takim podłym nastroju? - zapytała z
uśmiechem.
- Tak, a jedynie pięknym kobietom może ujść na sucho
taka bezczelność.
- Bzdury - orzekła lekceważąco. - Może to ujść na sucho
każdemu. Ludzie są tak zaskoczeni twoją impertynencją, że
pozwalają ci na nią. Są speszeni, a tobie zawsze jakoś udaje
się wykręcić od przeprosin. Jeśli myślisz, że bezczelnością jest
to, co teraz robię, to nie widziałeś mnie, kiedy...
- Nie, dziękuję - przerwał. Wyciągnął do niej rękę i
czekał. Zdezorientowana patrzyła na jego otwartą dłoń.
- Masz kopię tego listu? - zapytał.
- Nie, oczywiście, że nie mam kopii! - zaprzeczyła z
irytacją. - Dlaczego miałabym mieć? Korespondencja
funkcjonuje w inny sposób. Ja piszę, ty odpowiadasz...
- Jednakże nie odpowiedziałem.
- Cóż, nie, ale...
- Nie ma żadnego ale. Dlaczego przyszłaś? - zapytał, nie
owijając w bawełnę.
Ponieważ wpadłam w rozpacz. Tego przecież nie mogła
powiedzieć. Co to, to nie.
- Byłam tu w okolicy - skłamała gładko. Cały czas nie
spuszczała z niego wzroku, przyglądając się jego surowej,
raczej kwadratowej twarzy z ciemnoszarymi oczyma bez
wyrazu. - Miło byłoby napić się kawy.
- Przypuszczam, że tak, panno... ?
- James. Sorrel James. - Skrzywiła się lekko na widok
jego miny. - Idiotyczne, prawda? Moja matka przepadała za
końmi, a ja urodziłam się z brązowymi włosami o lekko
pomarańczowym odcieniu...
- Nadal są brązowopornarańczowe - zauważył.
- Tak - przyznała. - I nie wiem, skąd bierzesz czelność,
aby śmiać się z mojego imienia, gdy tymczasem twoje jest
jeszcze bardziej dziwaczne. Przynajmniej ludzie wiedzą, że
sorrel znaczy „gniady". Natomiast Garde nie jest właściwie
zwyczajnym imieniem. Czyżby jakaś tajemnicza tradycja
rodzinna?
- Nie. I nie mam pojęcia, za czym przepadała moja matka
- odparował szorstko.
- Kawa? - uśmiechnęła się szeroko.
Przyglądał się jej przez chwilę. Zastanawiał się, czy
powiedziała to szczerze, czy stroiła sobie żarciki. Mogłoby
być interesujące rozszyfrowanie gierki, jaką ona prowadzi.
Nacisnął guzik interkomu. Rozległ się słaby skrzek.
- Proszę o dwie kawy, pani Davies - polecił spokojnie.
- Dlaczego znalazłaś się w tej okolicy? - spytał, wciąż ze
wzrokiem utkwionym w Sorrel.
Spuściła powieki i z roztargnieniem zeskrobywała
kawałek błota przyczepionego do spodni na kolanie. Nie
opowiadaj kłamstw, Sorrel. Powiedz prawdę, rozkazała sobie
w duchu.
- To, co wcześniej mówiłam, to była... bujda - wyznała.
- Przyjechałam tu specjalnie, aby zobaczyć się z tobą. -
Podniosła na niego wzrok. - Chcę zaprojektować i urządzić
twoje ogrody. Jestem o wiele lepsza, niż na to wyglądam -
obiecała, widząc w jego wzroku sceptycyzm. - Jestem bardzo
dobra - dodała. - Nie będziesz zawiedziony.
- Nie będę? - powtórzył obojętnie.
- Nie.
- A ty zawsze w ten sposób wyszukujesz klientów?
Stukasz po prostu do ich drzwi?
- Czasami - potwierdziła cicho.
- Jak często? Proszę wejść! - zawołał, słysząc nieśmiałe
pukanie.
Kobieta, która weszła niosąc tacę, wyglądała na osobę tuż
po pięćdziesiątce. Miała zatroskany wyraz twarzy.
Uśmiechnęła się nerwowo do Garde'a, rzuciła zaciekawione
spojrzenie na Sorrel i postawiła kawę na biurku.
- Dziękuję, pani Davies, a na przyszłość - dodał głosem,
który na pewno zasiałby strach w każdym bojaźliwym sercu -
jeśli ktoś jeszcze zadzwoni do drzwi, nie ma mnie w domu.
Jak również nie wie pani, gdzie jestem albo co robię. Czy to
jasne?
- Tak, sir.
- To nie była jej wina - wtrąciła Sorrel szybko, posyłając
kobiecie współczujący uśmiech. - Powiedziałam, że jesteśmy
starymi przyjaciółmi.
- To samo dotyczy starych przyjaciół - powiedział ze
wzrokiem utkwionym w panią Davies. - Proszę tylko zapisać
ich nazwisko, telefon kontaktowy i adres.
- Tak - wyszeptała. - Przepraszam. - Obdarzyła go jeszcze
jednym nerwowym uśmiechem i cicho zamknęła za sobą
drzwi.
- Czy nie byłeś nieco za szorstki?
Nic nie odrzekł, machnął tylko w stronę tacy, co, jak
sądziła Sorrel, znaczyło, że to ona ma nalewać. Wstała więc z
krzesła i z nieco wymuszonym uśmiechem spytała:
- Jaką pijesz?
- Czarną.
Nalała kawę jemu, potem sobie, dodając obficie śmietanki
i cukru, i usiadła z powrotem na krześle.
- Na punkcie własnej prywatności wydajesz się mieć
lekkiego bzika - zauważyła, obserwując go. Milczał, patrząc
na nią.
- Dlaczego? Kim jesteś? Kimś sławnym? Bogatym?
Ważnym?
- Nie. Jak często stukasz tak po prostu do drzwi klientów?
- wrócił do swego pytania.
- No, w rzeczywistości ani razu - przyznała się, robiąc
jednocześnie śmieszny grymas twarzy. - To był pierwszy raz.
Sprawiał wrażenie, że mógłby w to uwierzyć, ale...
- Jak mnie znalazłaś?
- Znalazłam cię? - powtórzyła. - W twoich ustach to tak
brzmi, jakbym cię długo szukała, a nawet śledziła. Na
wzgórzu powiedziałeś, że nie udzielasz wywiadów. Myślałeś,
że jestem dziennikarką - dodała z namysłem, przypominając
sobie nagle jego wcześniejsze uwagi.
Milcząc, cierpliwie czekał na odpowiedź, więc
uśmiechnęła się do niego lekko. Zaczynała właśnie lubić tego
szorstkiego mężczyznę.
- Znalazłam cię u dentysty - wyjaśniła w końcu i
roześmiała się cichym, zaraźliwym śmiechem. - Czekałam, jak
wszyscy, przeglądałam czasopismo i w nim zobaczyłam
ciebie. Garde Chevenay, nowy właściciel Blakeborough
Abbey. Zamieszczono tam zdjęcie terenów z lotu ptaka i
zamarzyłam, żeby je urządzić - wyłożyła wprost. - Przede
wszystkim trzeba się zająć starą nawierzchnią, ale jeżeli nie
chciałbyś albo nie mógłbyś pozwolić sobie, żeby zlecić
wykonanie wszystkiego za jednym zamachem - dodała szybko
- zrobiłabym to etapami. Albo po prostu tylko żwir. Jestem
bardzo dobra, jeśli chodzi o żwir.
- Zaskakujesz mnie - roześmiał się sardonicznie. -
Dentysta był tutejszy?
- Ach, nie - przyznała się z lekkim uśmiechem. - W
Londynie. Nie mam teraz zbyt wiele pracy.
- I trzeba łapać każdą okazję, jaka się pojawia?
- Tak, więc widzisz...
- Czy masz dowód tożsamości? - przerwał.
- Nie - zaprzeczyła zakłopotana. - Nie przy sobie. A
dlaczego pytasz?
- Ponieważ chcę wiedzieć, kim jesteś.
- Przecież wiesz, kim jestem. Powiedziałam ci.
- Naprawdę?
- Tak. - Poczuła się lekko zbita z tropu.
- Ale nie przyniosłaś dokumentów? - Cedził słowa z
sarkazmem. - To niezbyt profesjonalne zachowanie.
- Nie, to znaczy tak - potwierdziła. Wzięła głęboki
oddech.
- Przywiozłam swoje portfolio. - Skoczyła na równe nogi.
- Pobiegnę i zaraz przyniosę - zapowiedziała skwapliwie.
- Zostało w mojej ciężarówce. Będziesz mógł zobaczyć, co
potrafię zrobić... - Zanim zdołał się odezwać, wypadła z
gabinetu.
W skarpetkach przebiegła ostrożnie przez żwir i zabrała z
szoferki portfolio. Szybko wróciwszy, położyła je na biurku
przed nim.
- Moja wizytówka jest na drugiej stronie okładki. Skinął
głową i otworzył album z fotografiami. Wyciągnął
arkusik papieru i zapisał uważnie jej nazwisko i adres.
Potem zamknął portfolio. Widząc to, poczuła przemożną
ochotę, by zniknąć.
- Nie chcesz obejrzeć zdjęć?
- Nie - odrzekł lekceważąco.
- Więc czemu zażyczyłeś sobie jakiegoś dokumentu?
- Żeby cię sprawdzić.
Wziął album i chciał go jej oddać. Schowała ręce za plecy.
- Zostawiam ci te zdjęcia. Mogę je zabrać jutro. Nigdy nie
wiadomo, może zechcesz obejrzeć i znajdziesz tu jakieś dobre
pomysły...
- Nie - zaprzeczył cicho.
- Tak. A jeśli naprawdę nie chcesz...
- Nie chcę.
- Mógłbyś odesłać mi to pocztą.
- Mogłoby zaginąć - stwierdził ironicznie.
- Zaryzykuję. Ja naprawdę jestem bardzo dobra.
- I tania? - spytał, udając zainteresowanie.
- No cóż, nie, ale...
- Do widzenia, panno James - odprawił ją cicho.
Z lekkim grymasem dopiła szybko kawę i wzięła płaszcz.
- Przynajmniej popatrz na te fotografie - poprosiła. -
Jestem otwarta na wszelkie propozycje. - Kiedy zdała sobie
sprawę, że to, co powiedziała, mogło zabrzmieć dwuznacznie,
parsknęła śmiechem. - No, nie na wszystkie propozycje. Po
prostu miałam na myśli...
- Wiem, co miałaś na myśli.
Skrzywiła się, narzucając ubłocony płaszcz na ramiona.
- Do zobaczenia jutro.
W powietrzu wisiała jego odpowiedź: „Jeśli ja zobaczę cię
pierwszy, to ty na pewno mnie nie zobaczysz".
Uśmiechnęła się smutno. Otworzyła drzwi, ale cofnęła się
po tacę.
- Zabiorę ją do kuchni. Mogę?
- Nic ci to nie da.
- Ja nie dlatego... Przepraszam, daję się trochę ponieść
fantazji...
- I unieść entuzjazmem? - Przyjrzał się jej uważnie z
takim zainteresowaniem, że się roześmiała.
- W porządku, idę sobie. - Nie przeciągaj struny, Sorrel,
ostrzegła się w myślach. Umknęła w pośpiechu, niezręcznie
zamykając za sobą drzwi.
Wiedziała, że zdarza się jej zachowywać zbyt
bezceremonialnie i unosić entuzjazmem w towarzystwie
obcych ludzi, lecz prawdopodobnie działo się tak dlatego, że
zwykle pracowała właśnie w cudzych domach, wśród całkiem
obcych ludzi.
Na szczęście nie wmusił jej z powrotem portfolia, więc
wciąż jest nadzieja, czyż nie? - pomyślała jak niewzruszona
optymistka i z uśmiechem na wargach przeszła przez hol.
Zakładając, że kuchnie zazwyczaj znajdują się na tyłach
posiadłości, pchnęła drzwi znajdujące się pod schodami i
stanęła jak wryta. Znalazła się w pomieszczeniu wyjętym
wprost z epoki średniowiecza Kontrast z holem był doprawdy
oszałamiający.
Zapłakana
pani
Davies
siedziała
przy
długim
wyszorowanym stole. Sorrel postawiła na nim tacę.
- Dobrze się pani czuje? - zapytała.
- Tak. Nie. Ja nie wiem, co mam robić! - wykrzyknęła
gosposia. - On nic nie mówi! Pan Craddock, poprzedni
właściciel, był taki... nie wymagający. Potrzebuję tej pracy -
wybuchnęła, patrząc na Sorrel. - Clive nie ma teraz roboty.
Clive to mój mąż - wyjaśniła. - Chociaż pan Chevenay
powiedział, że mogę tu zostać, nie wiem, czego on się po mnie
spodziewa...
- Ponieważ nic nie mówi - dopowiedziała ze
współczuciem Sorrel. - Przepraszam, że wpędziłam panią w
kłopoty.
- To nie była pani wina. A czy mogłaby go pani spytać,
jakie są moje obowiązki? - poprosiła błagalnym tonem.
- Ja?! - wykrzyknęła zdumiona Sorrel. - Przecież ja go nie
znam! Tak naprawdę nie przyjaźnię się z nim...
- Kiedy odkurzam, prosi mnie, żebym przestała, a gdy
przygotowuję dla niego posiłki, to ich nie zjada. Nie mam
pojęcia, czy powinnam odbierać telefony! A teraz chce,
żebym zmieniła wystrój kuchni! Wiem, że jest trochę
staroświecka, ale jak to zmienić?!
-
Proszę kupić kilka czasopism poświęconych
wnętrzarstwu - poradziła Sorrel. - Ludzie tak najczęściej robią.
Pokaże
mu
pani
kilka
fotografii
nowocześnie
zaprojektowanych kuchni. On musi się zdecydować na jakiś
projekt i wtedy trzeba zamówić ten wystrój wnętrza u
architekta. W takiej nowocześnie urządzonej kuchni na pewno
będzie się pani lepiej pracowało.
- Przypuszczam - zgodziła się pani Davies. - Oczywiście,
jeżeli zostanę tu tak długo... Nie sądzę nawet, żeby on mnie
lubił. Proszę go i proszę, żeby mówił do mnie Davey, tak jak
nazywał mnie pan Craddock, ale on nie. Pani Davies, mówi.
Taki... taki niby grzeczny!
- Dobrze. Zapytam go - przyrzekła Sorrel, ponieważ
doskonale wiedziała, co pani Davies ma na myśli, i co to
znaczy nie mieć pracy i pieniędzy.
- Dziękuję. - Gosposia smutno westchnęła. - Musi pani
wiedzieć, że zwykle tak się nie zachowuję - wyznała. -
Histeryzuję jak jakaś kretynka. Może to klimakterium?
- Ojej - wykrztusiła Sorrel.
- Tak. I ciągle robi mi się gorąco... - Znowu westchnęła.
- A on wyprowadza mnie z równowagi. Sprawia wrażenie
takiego... gniewnego, prawda?
- Owszem. - Sorrel też tak sądziła.
- A mówi takim tonem...
- Wzgardliwym? - podpowiedziała Sorrel, skrywając
lekką ironię.
- Tak, jakby o nikim nie miał dobrej opinii.
- Może i nie ma - wymamrotała Sorrel. Łatwo w to było
uwierzyć.
- Przy nim czuję się po prostu głupia - ciągnęła pani
Davies.
- Nie twierdzę, że jestem bardzo inteligentna, ale przecież
potrafię gotować, sprzątać i robić wszystko, co potrzebne jest
do utrzymania domu na wysokim poziomie. Kiedy
pracowałam u pana Craddocka, nie miałam żadnych kłopotów.
Szkoda, że wyjechał.
- Więc niech pani popatrzy na to, jak na wyzwanie. –
Sorrel starała się ją pocieszyć. - Przyzwyczai się pani do
niego, jestem pewna...
- A teraz jeszcze ci dziennikarze i to wszystko... - Pani
Davies mówiła nadal, jakby wcale nie słuchała Sorrel. - Po
prostu nie wiem, co począć.
- Dziennikarze?
- Tak. Wydaje się, że oni wszyscy go nienawidzą.
- Dlaczego, na miłość boską, mieliby go nienawidzić? -
zdziwiła się Sorrel.
- Och, nie wiem - rzekła gosposia znużonym tonem.
Wstała, wzięła tacę i postawiła ją na blacie kredensu.
- Czy on jest sławny? - spytała Sorrel, wstając
jednocześnie od stołu i kierując się w stronę kredensu.
- Sławny? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że za każdym
razem, kiedy wychodzę, potykam się o reporterów
gromadzących się przy bramie. Ale nie wolno mi z nimi
rozmawiać - dorzuciła gniewnie, jak gdyby to stanowiło
jeszcze jeden sporny punkt między nią a pracodawcą.
Sorrel miała już prosić ją o wyjaśnienia, ale nagle ujrzała
swoje odbicie w lustrze nad kredensem. Zagapiła się na siebie
ze zdumieniem.
- O rany - wyszeptała. - Nie wiedziałam, że tak fatalnie
wyglądam.
Jej twarz była brudna! Włosy, ciągle wetknięte za sweter,
ozdobione były bryłkami błota i suchą trawą.
Szybko uporządkowała fryzurę, strzepując największe
grudy zaschniętego błota i wyjmując z włosów źdźbła trawy,
po czym wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i patrząc w lustro,
zaczęła czyścić twarz.
- Nie jest idealnie - westchnęła. - Ale lepiej niż było. No
nic. - Lekko skinąwszy głową pani Davies, podeszła do drzwi.
- Muszę już iść. Do widzenia!
- Na pewno nie zapomni pani zapytać? - zaczęła pani
Davies proszącym tonem.
- Nie, nie, proszę się nie martwić.
- Teraz? - zapytała z nadzieją.
- Teraz? - Sorrel się przestraszyła. Nie sądziła, żeby to był
dobry pomysł.
- Proszę.
- No dobrze, ale nie mogę niczego obiecać - zgodziła się
niechętnie. Stanowczo miała zbyt miękkie serce.
Zebrała się na odwagę i wróciła pod drzwi gabinetu
Garde'a. Lekko zapukała i nie czekając na zaproszenie, szybko
wsadziła głowę do środka.
- Przepraszam, że przeszkadzam... - zaczęła.
- Tak szybko z powrotem, panno James? - zadrwił,
zerkając na nią znad otwartego albumu, który najwyraźniej
przeglądał.
- Hm... - chrząknęła niepewnie. - Jest jeszcze jedna
rzecz...
- Przypuszczałem, że będzie.
- Chodzi o panią Davies - powiedziała spokojnie, patrząc
na niego surowym wzrokiem. - Zdaje się, że bardzo
przestraszyłeś
biedną
kobietę.
Jestem
pewna,
że
nienaumyślnie - dodała prędko. - Jednak gdybyś mógł
powiedzieć jej po prostu, jakie są jej obowiązki, kiedy ma
odkurzać, gotować, i tak dalej...
- Dzięki - rzekł obojętnie. - Na pewno tak zrobię.
- To dobrze. I jeszcze jedno... Dlaczego nie powiedziałeś
mi, że mam błoto na twarzy? - zapytała ze słabym uśmiechem.
- A dlaczego miałbym mówić ci o tym?
- Dlaczego?! - krzyknęła. - Ponieważ...
- Proszę już iść - rozkazał spokojnie.
- No cóż. Do widzenia, do jutra! - Szeroko uśmiechnęła
się, szczelniej owinęła się płaszczem i wyszła.
Bardzo starannie zaniknęła za sobą drzwi i dopiero wtedy
roześmiała się głośno i radośnie.
Pomyślała, że jeśli przeglądał jej prace, to znaczy, iż nie
był tak zupełnie nie zainteresowany, na jakiego się zgrywał,
prawda? I jeżeli nawet nie dostanie tej roboty, na dobrą
sprawę cieszyła się, że przyszła tutaj. Prawdę powiedziawszy,
polubiła go. O kimś takim można było tylko marzyć, a ona
przecież poznała go osobiście! I to był powód do radości.
Garde roześmiał się krótko, patrząc na zamknięte drzwi.
Ten korowód ludzi składających mu swoje propozycje robił
się z każdą minutą coraz dziwaczniejszy. Nie myślał, że
kiedykolwiek spotka kogoś tak - no, powiedzmy -
prostolinijnego. Powinno spodobać mu się, że ona jest aż tak
swobodna i naturalna, tyle że bardzo w to wątpił. Jak, do
Ucha, udało im się zwerbować ogrodniczkę? Jeżeli oczywiście
ona naprawdę zajmowała się ogrodami. Rzecz jasna, nie
powinien nigdy wpuszczać jej do tego domu. Nie bardzo
wiedział, jak to się stało, że pozwolił jej wejść. A jutro,
niestety, ona tu wróci. Ta jakaś panna James. A po pannie
James znajdzie się jeszcze ktoś, kto będzie chciał urządzać
jego ogród albo umyć jego samochód, lub przeczyścić
kominy... Ich wynalazczość doprawdy była nieograniczona!
Nagle przyszło mu do głowy, że gdyby zatrudnił tę jakąś
pannę James, to być może prześladowanie zostanie na jakiś
czas przerwane.
Z lekkim, trochę cynicznym uśmieszkiem zaczął uważnie
przeglądać portfolio. Wiedział, że powinien doprowadzić do
porządku swój ogród. Mógłby więc upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu. A jeśli nie będzie dobra w swoim fachu, po
prostu nie dostanie zapłaty.
Wrócił do pierwszej strony albumu, na której była jej
wizytówka, przyklejona taśmą klejącą, zdecydowanym
ruchem przyciągnął do siebie aparat telefoniczny i wystukał
numer prywatnego detektywa.
Sorrel zajrzała do kuchni, aby zapewnić gosposię, że pan
Chevenay w najbliższej przyszłości na pewno zmieni się na
lepsze. Potem włożyła buty i wyszła z domu.
Żwir chrzęścił pod jej stopami, kiedy okrążała dom.
Zauważyła, że chmury wisiały nisko, a przecież w czerwcu
powinno być słonecznie, a nie stale mżyć. To pora roku, kiedy
ludzie powinni czuć się radośnie i pogodnie. Niestety, w
domu, z którego przed chwilą wyszła, też nie było pogody,
panowała tam raczej ponura atmosfera. A według słów pani
Davies równie niemiła atmosfera panuje w środowisku
lokalnej prasy. Dlaczego tak nienawidzili tego młodego
człowieka? Cóż, nie takiego znów młodego, poprawiła się w
myślach. Przypuszczała, że miał około trzydziestu pięciu lat
albo i bliżej czterdziestki. I był niesłychanie atrakcyjny, mimo
swoich dość szorstkich manier. Ale nienawidzić go? Za co?
Wspięła się do kabiny swojej starej ciężarówki.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, modląc się, żeby silnik dało
się uruchomić za pierwszym razem.
Garde Chevenay. Nazwisko, którym niewątpliwie można
uwodzić kobiety. Uświadomiła sobie, że upłynęło dużo czasu
od jej ostatniego niezobowiązującego flirtu z atrakcyjnym
facetem. Flirt? Czemu nie? Sama myśl o tym nastroiła ją
beztrosko. Oczywiście nie spodziewała się wzajemności ze
strony pana Chevenaya, ale uznała, że byłoby zabawnie
poflirtować z nim przez jakiś czas. Jeśli tylko on zezwoli jej
na urządzenie swego ogrodu, w co nadal wątpiła.
Czyżby jej przyjazd do posiadłości Garde'a Chevenaya był
jednak daremnym wysiłkiem? Szkoda, bo frontem domu
rzeczywiście trzeba się zająć. Trawa, która kiedyś, według
wszelkiego prawdopodobieństwa, tworzyła piękny równo
przystrzyżony trawnik, teraz wybujała zbyt wysoko i zarosła
chwastami. Drzewa, stare i pochyłe, należałoby koniecznie
poprzycinać, a niektóre nawet wyciąć. Sporo pracy wymagał
także podjazd. Strumień, który płynął w niższej części
posiadłości, powinno się oczyścić, a rzut oka na zabudowania
z tyłu powiedział jej... No cóż... To tylko twoje marzenia.
Sorrel z westchnieniem przywołała się do porządku.
Nawet gdyby był zainteresowany urządzeniem ogrodu, nie
miała referencji, by udowodnić, że jest osobą zasługującą na
zaufanie. Garde Chevenay sprawiał wrażenie człowieka, który
zdecydowanie zażądałby referencji. Zresztą, jak wszyscy
przed nim. Jej zmartwienie polegało na tym, że dopiero po
robocie dla Nicka zaczęła potrzebować formalnego
potwierdzenia swoich umiejętności. Przedtem zawsze
dostawała pracę dzięki ustnym referencjom, po prostu jeden
klient polecał ją drugiemu. Teraz nagle okazało się, że każdy
klient żąda referencji na piśmie od ostatniego pracodawcy.
Westchnęła, uśmiechając się do swoich myśli niemal tak
cynicznie jak Garde. To bardzo prawdopodobne, że za tym
wszystkim musiał stać Nick. Referencje od Nicka? No
właśnie. Dostała kilka propozycji po ogłoszeniach, które dała,
nawet dostarczono jej kosztorysy, wszystko wyglądało
pięknie, a potem nagle zaczęły nadchodzić usprawiedliwienia.
„To nie całkiem to, o co nam chodzi. Przykro nam". Albo: „To
jest zbyt drogie". Lub: „Za dużo tego, za mało tamtego i,
oczywiście, brak referencji od pani ostatniego pracodawcy
uniemożliwia nam dalszą współpracę. Teraz trzeba być tak
ostrożnym".
Jeżeli wkrótce nie znajdzie pracy...
Znowu pogrążona w czarnych myślach podjechała pod
mały hotelik, w którym zarezerwowała nocleg. Weszła na
górę do swojego pokoju. Postanowiła zatelefonować do
siostry, żeby się dowiedzieć, czy Jen udało się zdobyć to
czasopismo, które zaczęła czytać u dentysty. Nawet jeśli Jen
nie byłaby w stanie dowiedzieć się o Chevenaym czegoś
nowego, to artykuł w tym magazynie mógł podsunąć jej
wskazówkę, jak go ostatecznie przekonać, że jest mu
potrzebna. Jen lubiła trudne zadania. Obie lubiły.
Rozłożyła się wygodnie na łóżku, wzięła telefon i wybrała
numer siostry. Jen podniosła słuchawkę po drugim dzwonku.
- Sorrel! Gdzie, do licha, się podziewasz? Przez cały
dzień próbuję cię złapać!
- Naprawdę? - Sorrel się przestraszyła. - Dlaczego? Czy
coś się stało?
- Co? Nie! Jesteś w domu?
- Nie. W hrabstwie Wiltshire.
- Wiltshire! - wykrzyknęła Jen. - Co, u licha... Nie! -
powiedziała wzburzona. - Tylko mi nie mów, że... To dlatego
chciałaś, żebym znalazła ten artykuł! Pojechałaś zobaczyć się
z nim! Sorrel! Nie możesz tak po prostu nachodzić obcych
ludzi!
- Oczywiście, że mogę - przekonywała ją Sorrel
spokojnie. Przed oczyma natychmiast stanęła jej twarz Garde'a
i uśmiechnęła się do siebie. - Czasami można spotkać
niezwykle interesujących ludzi.
Zapadło krótkie milczenie.
- Nie podoba mi się twój ton - upomniała ją surowo Jen. -
Co się stało?
- Nic.
- Sorrel! - ostrzegła Jen. - Wiesz, że w końcu wyciągnę to
z ciebie, więc równie dobrze możesz powiedzieć mi wszystko
teraz. Co zaszło?
- Nic nie zaszło. - Śmiejąc się, przymknęła powieki. - Po
prostu... ten mężczyzna wydał mi się bardzo, ale to bardzo
interesujący - wyznała cicho.
Jen odchrząknęła zdegustowana.
- Cóż, lepiej nie interesuj się nim za bardzo - uprzedziła ją
szorstko.
- Dlaczego nie? - uśmiechnęła się Sorrel. - Od wieków nie
miałam przyzwoitego flirtu!
- Ponieważ on jest umierający!
ROZDZIAŁ DRUGI
Sorrel poczuła nagle pustkę w głowie, a jej ciało ogarnął
stan nieważkości.
- Umierający? - wyszeptała w szoku. - Nie może być
umierający. Wygląda tak zdrowo.
- Cóż, tak właśnie napisali w tym artykule, który
znalazłam. W tym, którego nie zdążyłaś przeczytać do końca.
Zaczekaj moment, zaraz przyniosę to czasopismo. - Po chwili
ciszy, przerywanej szelestem przewracanych kartek, rozległ
się głos Jen: - Posłuchaj, w zakończeniu artykułu napisano,
chociaż muszę przyznać, że to dość dziwny wniosek... -
stwierdziła zaintrygowana. - Najpierw wspomina się o jakichś
operacjach handlowych i że ostatnio odprzedał swoją spółkę
Amerykanom. Pamiętaj, że to artykuł sprzed sześciu miesięcy
- dodała. - I potem piszą, że może nie jest to zaskakujące, iż
odnosi takie finansowe sukcesy, ponieważ ma raka.
- Raka? - powtórzyła Sorrel jak echo. Ogarnęło ją
przerażenie i litość, uczucia tak silne, że aż niewspółmierne
wobec faktu, że właściwie go nie znała. - Jesteś pewna, że tam
tak napisano?
- Oczywiście, że jestem pewna.
- Przecież to nie ma sensu!
- Owszem, nie ma, ale tak piszą. - Znowu zapanowało
krótkie milczenie. - Ty chyba zdążyłaś już go polubić -
stwierdziła po chwili Jen z irytacją w głosie.
- Tak, polubiłam go, ale proszę cię, nie mów mi tylko, że
mam wypaczony gust i mylne sądy o ludziach...
- Jednak masz.
- Nie zawsze - broniła się.
- Zawsze, Sorrel, zawsze. - Jen trwała przy swoim.
- Zapewniam cię, że Garde ani trochę nie przypomina
Nicka - zaprotestowała Sorrel. - Czy naprawdę uważasz, że
już zawsze powinnam każdego podejrzewać?
- Każdego... nie - westchnęła Jen. - Po prostu... no,
martwię się o ciebie, Sorrel. Do cholery, opowiedz mi
wreszcie o nim!
- Nie musisz do mnie tak mówić! On naprawdę nie jest
podobny do Nicka.
- To jaki jest?
- Och, wielki, szorstki, ironiczny. Raczej nieuprzejmy.
- I polubiłaś go?
- Tak - przytaknęła odważnie. - Bo był inny niż... Wprost
nie mogę uwierzyć, że jest chory! Wyglądał tak zdrowo!
Bardzo zdrowo!
- Może choroba akurat się cofnęła - bąknęła Jen. - Czy on
zamierza pozwolić ci urządzić swoje ogrody?
- Nie wiem. Jutro rano znowu się z nim zobaczę.
- Nie rozumiem. Powiedz mi, po co osobiście pojechałaś
do Wiltshire? - dopytywała się zmartwiona Jen.
- Ponieważ nie przypuszczam, żeby Nick miał tam jakieś
wpływy - oznajmiła gniewnie Sorrel. - A poza tym, ta
dziewczyna, którą zastępuję w centrum ogrodniczym, wraca w
poniedziałek - dodała posępnie.
- A niech to. Miałam nadzieję, że ona nie wróci.
- Ja też.
- Kochanie, tak mi przykro. Czy ta praca zapowiada się
ciekawie? Chociaż, jeśli on jest umierający - martwiła się Jen -
prawdopodobnie lepiej byłoby nie wiązać się uczuciowo. Nie
zniosę, jeśli ktoś znowu cię zrani!
- Nie zamierzam się wiązać! Powiedziałam jedynie, że
wydał mi się interesujący! - W każdym razie, nawet gdyby
chciała, prawdopodobnie w ogóle nie będzie miała okazji,
żeby się z kimkolwiek wiązać.
Sorrel postanowiła szybko zmienić temat. Odkryła, że nie
ma ochoty rozmawiać nadal o nim, nawet z własną siostrą.
- Co porabia mój siostrzeniec?
- Wstyd przynosi! - Jen zaczęła się śmiać. - Zerwał tapetę
ze ściany nad swoim łóżeczkiem, a kiedy robiłam mu wyrzuty,
mały łobuziak tylko na mnie patrzył tymi swoimi wielkimi
błękitnymi oczyma i szeptał: „ojej, ojej".
- Chyba przypominam sobie, jak ktoś inny dawno temu
zachowywał się identycznie. - Sorrel się roześmiała. -
Tradycja rodzinna musi być podtrzymywana.
- Różnica jest taka, że ja wtedy dostałam klapsa!
- Aha, pamiętam.
- Kiedy przyjeżdżasz do domu?
- Och, mam nadzieję, że jutro. Ucałuj ode mnie tego
małego łobuziaka i swojego czarującego męża. Powinnam
wrócić koło piątej... Wierz mi, naprawdę u mnie wszystko jest
w porządku
- podkreśliła. - Trzymaj się. - Wolno odłożyła słuchawkę i
przez kilka minut siedziała ze wzrokiem utkwionym w aparat.
Nie chciała, żeby on był chory. Nie mogła w to uwierzyć. Czy
dlatego powiedział, że nie udziela wywiadów? Możliwe. Po
tym, jak opublikowali ten artykuł o raku...
Próbowała przestać myśleć o nim. Wstała, żeby wziąć
prysznic i umyć głowę, zanim zejdzie na dół coś zjeść. Jednak
nie umiała zostawić go w spokoju. Przez cały wieczór i długo
w nocy nie opuszczały jej myśli o tym mężczyźnie.
Myślała o nim także następnego poranka, jadąc do jego
domu. Zanim zdążyła dotknąć starego sznura od dzwonka,
sam otworzył jej drzwi. Albo był to zbieg okoliczności, albo
też musiał na nią czatować. Szybko zorientowała się, że ani
jedno, ani drugie, bo z domu wybiegł mały terier, którego
uratowali wczorajszego dnia. Widocznie jego pan akurat miał
zamiar wypuścić go na dwór.
- A więc wrócił do domu cały i zdrowy - wymamrotała
bezmyślnie.
- Można tak przypuszczać. Nie jest mój - dodał, widząc
jej zdziwione spojrzenie.
- Ach.
- Wpada z wizytą.
- Ach - powiedziała jeszcze raz. - Czy miałeś... hm... czas,
żeby przejrzeć fotografie?
- Tak. Proszę, wejdź. - Przytrzymał drzwi, a potem
zamknął za nią i poprowadził do gabinetu.
Namyślał się nad tym wszystkim długo. Poprzedniego
wieczora prawie zdołał przekonać samego siebie, że ona
działa z wyrachowaniem. Jednakże dziś nie sprawiała takiego
wrażenia. Wyglądało na to, że zaskoczyło ją zaproszenie do
środka, jak gdyby spodziewała się, że on po prostu odda jej w
drzwiach portfolio.
Zasiadł za biurkiem i spojrzał na leżący przed nim album.
Ciągle jeszcze mógł zmienić decyzję. Rzucił okiem na Sorrel,
starając się jakoś zinterpretować wyraz jej twarzy, ale szybko
zrezygnował i ponownie skoncentrował się na albumie.
- Czy coś ci się tu spodobało? - spytała. Podeszła i stanęła
za nim. - Wszystkie fotografie pokazują stan przed i po...
Otworzyła portfolio.
Popatrzył na nią tak, jakby chciał skarcić ją wzrokiem.
- Przepraszam - wymamrotała zasmucona.
- Siadaj - polecił.
Posłusznie wykonała w tył zwrot i pomaszerowała do
krzesła, na którym siedziała wczoraj. Kiedy zaniknął album i
zaczął bębnić palcami w okładkę, przywarła wzrokiem do jego
czerstwej twarzy, szukając oznak choroby, ale nie potrafiła ich
znaleźć. Nie był ani mizerny, ani blady, i na pewno nie
wypadały mu włosy - z drugiej strony może nie przechodził
chemoterapii. Albo może już mu odrosły? Niewykluczone, że
jest już wyleczony. Nie każdy typ raka jest śmiertelny, a
szczególnie jeśli nie stwierdzono przerzutów. Jen powiedziała,
że artykuł pochodził sprzed sześciu miesięcy. Z pewnością
Garde wyglądał w istocie dość... no cóż... dość krzepko.
Świeżo ogolony, ubrany był w elegancką jasnoszarą koszulę z
krótkimi rękawami i w czyściutkie jasnoniebieskie dżinsy,
które ciasno opinały jego szczupłe długie nogi. Otaczała go
aura siły i zdecydowania. W żadnym razie nie sprawiał
wrażenia człowieka, który umiera.
Na dźwięk dzwonka telefonicznego lekko się wzdrygnęła.
Garde nie ruszył się z miejsca.
- Nie zamierzasz odebrać? - spytała, kiedy już dłużej nie
mogła znieść natarczywego dzwonka.
- Nie.
- To dlaczego nie masz automatycznej sekretarki? Telefon
w końcu przestał dzwonić.
- Czy widziałeś listy... hm... pochwalne? Są wetknięte za
tylną okładkę albumu - zagadnęła. Pomyślała, że jednak
powinna o nich wspomnieć, a być może on nie zauważy, że
ostatni Ust został niestety napisany przeszło rok temu.
Nic nie odrzekł, ale zdaje się, że on w ogóle nie
odpowiadał, jeśli nie miał na to ochoty. Także, jeśli nie chciał,
nie odbierał telefonu. Bardzo śmieszny sposób prowadzenia
firmy. Jeżeli on w ogóle miał jeszcze jakąś własną firmę.
Powinna była uważniej słuchać tego, co mówiła o nim Jen.
Zatrzymał na niej wzrok długą, długą chwilę. Nie była
pewna, co to ma znaczyć, więc odezwała się szybko.
- Dzwoniłam do mojej siostry wczoraj wieczorem, żeby
powiedzieć jej o tobie. Prosiłam ją, żeby postarała się o
czasopismo, które przeglądałam u dentysty i nie zdążyłam
przeczytać do końca artykułu o tobie, w którym napisali, że
podobno masz raka - palnęła, zanim zdążyła ugryźć się w
język.
Ku jej zdziwieniu roześmiał się. Był wyraźnie
rozbawiony.
- I to jest przyczyna twojej zmartwionej miny tego ranka?
- zakpił.
- Tak - przyznała. - Przez pół nocy nie spałam, myśląc o
tym Tak mi przykro.
-
Niepotrzebnie
-
powiedział ze zdumiewającą
obojętnością. - To była pomyłka w druku, a raczej błąd w
korekcie.
- Pomyłka?
- Tak. Mówiłem, że mam Raka, ale... w horoskopie.
Powiedziałem, że urodziłem się pod tym znakiem, a nie, że
jestem chory na raka. Dziennikarz, któremu udzielałem
wywiadu, interesował się astrologią i dlatego mnie o to
zapytał. Widocznie przy opracowywaniu artykułu do druku
jakiś adiustator zrobił ten błąd, a korekta tego nie wyłapała.
Być może nie wszyscy się znają na horoskopach i
astrologicznych znakach Zodiaku.
- Och - uśmiechnęła się z ulgą. - Tak się cieszę.
- Ja również - przyznał oschle.
- Napisali, że dlatego odnosisz sukcesy. Nie widziałam w
tym sensu.
- Naprawdę? - spytał z drwiną w głosie.
- Tak. - Cichutko zachichotała, ale szybko powstrzymała
śmiech i zaczęła obserwować jego szerokie, zręczne ręce,
porządkujące papiery na biurku.
Czuła się podniesiona na duchu. Przyglądając się uważnie
jego profilowi, zdecydowała, że bardzo jej się podoba to, co
widzi. Miał wyrazistą twarz. Oto człowiek, który szybko
podejmuje decyzje i trzyma się ich. Człowiek, który nie traci
czasu na pustą gadaninę. Który nie oszukuje? Ktoś, kto
przypuszczalnie nieco onieśmiela wszystkich oprócz Sorrel, i
kto sam rzadko czuje się onieśmielony.
- Kto zrobił te zdjęcia? - zapytał ni stąd, ni zowąd.
- Ja. Skinął głową.
- Nie wierzysz, że jestem architektem zieleni, że
projektuję ogrody i krajobrazy, prawda? - spokojnie zadała
pytanie.
- Wierzę, że znasz się na ogrodach.
Lekko marszcząc brwi, przypomniała sobie jego
wczorajszą skrytość i nieufność wobec niej. Sprawiał
wrażenie, że o coś ją podejrzewa. Tylko o co? Postanowiła
wyjaśnić to teraz.
- Pewnie podejrzewasz, że te ogrody na fotografiach to
nie ja zaprojektowałam.
- A zaprojektowałaś?
- Tak. Wczoraj... a nawet teraz - dodała po namyśle -
wydajesz się sugerować, że mogę być kimś innym.
Wyczuwam, że mi nie ufasz. Czy jest tak? - Czyżby Nick do
niego dotarł? A może jakoś odkrył, że ona jest w dołku? Nie,
tego nie mógłby odkryć. Więc dlaczego Garde Chevenay jest
taki podejrzliwy? - Nie rozumiem, dlaczego posądzasz mnie o
działanie z ukrytych pobudek. Cały czas czuję, że mi nie
wierzysz.
- Może z powodu twojego zachowania? - podsunął.
- Ale ja zawsze jestem taka. Czy masz na myśli to, że
zjawiłam się tak niespodziewanie? Nie zapowiedziana? Stało
się tak dlatego, że...
- Że nie odpowiedziałem na twój list - dokończył za nią i
dodał: - Już mi o tym wczoraj wspominałaś. Owszem, nie
odpowiedziałem. No i co teraz? - zapytał.
- Co teraz? - powtórzyła zmieszana - Co teraz robisz,
panno James?
On nie zamierza mnie zaangażować, pomyślała
przygnębiona. Po co więc zaprosił do gabinetu? Dlaczego
przedłuża tę agonię?
- Nic nie robię - odrzekła. - Jeśli nie chcesz, żebym zajęła
się twoimi ogrodami, po prostu odejdę tam, skąd przyszłam.
- Żeby robić co?
- Cokolwiek. Wszystko, co mogę robić. Wszystko, co
potrafię - oznajmiła niemal wyzywająco, wahając się między
dumą a uczciwością. - Przez kilka ostatnich miesięcy
pracowałam w centrum ogrodniczym. - Nie musiała
wspominać, że już jej tam nie potrzebują. Pamiętała, co
sprawiło, że z takim trudem wiązała koniec z końcem, i nie
była w nastroju, by dalej ciągnąć rozmowę o swojej pracy czy
też jej braku. Wstała. - No cóż - powiedziała lekkim tonem. -
Lepiej już pójdę. Przede mną długa jazda. Miło mi było pana
poznać, panie Chevenay. - Pochyliła się i zabrała swoje
portfolio.
- Już nie chcesz zająć się moimi ogrodami? - spytał z
sarkazmem.
- Ależ oczywiście, że chcę! Ale ty nie masz zamiaru mnie
zatrudnić, prawda? Toteż nie ma co...
- Nie mam zamiaru? Spojrzała na niego uważnie.
- Nie jesteś jedyną osobą, która chwyta każdą okazję,
panno James. - Podniósł się, nie czekając na jej odpowiedź.
- Zamierzasz zatrudnić mnie, żebym doprowadziła do
porządku twoje ogrody?
- Tak - potwierdził.
- Więc po co były te wszystkie gierki słowne? - zapytała z
irytacją.
Musiał zdawać sobie sprawę, ile to dla niej znaczy, a
bawił się z nią jak kot z myszką.
- Dlaczego tak nagle zachciało ci się, żebym
zaprojektowała twoje ogrody? Wczoraj nie chciałeś -
przypomniała z wzrastającą irytacją w głosie.
- Może chcę mieć na ciebie oko? Prychnęła.
- Albo może pomyślałem, że potrzebujesz pracy.
- Nie zrobiłeś na mnie wrażenia filantropa - zaserwowała
mu lekceważącą ripostę.
- To co? Nie chcesz zaprojektować moich ogrodów?
Oczywiście, że chce! Wprost marzyła o tym! Tylko że on na
pewno zażąda referencji. W każdej chwili może o nie
poprosić. Taki człowiek jak Garde nie zatrudniłby byle kogo.
Łudziła się, że mogłaby przekonać go do swych kwalifikacji
tak, żeby nie poprosił o referencje. Tak jak łudziła się wiele
razy w ciągu fatalnych ubiegłych miesięcy. Jak zwykle, za
tym wszystkim musiał stać Nick. Lecz jak mogłaby to
udowodnić? Patrzyła na Garde'a pustym wzrokiem. Nagle
uświadomiła sobie, że on wciąż czeka na odpowiedź.
- Bardzo chcę zaprojektować ci ogrody - powiedziała
spokojnie, a zaraz potem pomyślała, że powinna dodać coś
jeszcze, by wytłumaczyć swoje długie milczenie. -
Zastanawiałam się tylko, dlaczego nie skorzystasz z usług
lokalnej firmy, Jakieś muszą tutaj być.
- Są. I nawet dostałem listę architektów krajobrazu,
cieszących się uznaniem w całym kraju. Ale ciebie nie ma na
tej liście - dorzucił cicho.
Cóż, nie mogło być tam jej nazwiska. Zostało usunięte
wiele miesięcy temu. Za podszeptem Nicka.
- Czy masz referencje?
- Nie - odrzekła odważnie. Nie ma co kręcić. - Nigdy
dotąd ich nie potrzebowałam - oświadczyła wyzywająco. -
Dopiero ostatnio.
Pokiwał głową.
- Więc jaka jest procedura?
- Procedura? - powtórzyła. Była zdumiona, że temat
referencji został tak szybko porzucony.
- Tak - powiedział lekko zniecierpliwiony. - Co robisz
wpierw? Szkice? Projekty? Wykopy?
- Ach, oczywiście projekty. Możesz je zaakceptować albo
nie, możesz także przekazać mi własne propozycje. Niektórzy
dokładnie wiedzą, czego chcą. Inni nie.
- Więc przygotuj mi kilka szkiców projektów, może je
zatwierdzę.
- Dziękuję. Kiedy chcesz, żebym zaczęła?
- Jak najszybciej.
Wpatrując się w ogród przed domem, zastanawiała się,
dlaczego nie czuje radości. Powinna się cieszyć, a zamiast
tego zachowywała się z rezerwą.
- Będę chciała poznać twoje upodobania, muszę wiedzieć,
czy chcesz mieć drzewa, kaskady...
- Nie wiem, czego chcę. Poszukaj sama natchnienia,
panno James. Czy obejrzysz teren? - zapytał i nagle szpetnie
zaklął.
Zaskoczona, ujrzała młodego człowieka wyskakującego z
samochodu stojącego przy bramie. Na szyi miał zawieszony
aparat fotograficzny.
- Kto to jest?
- Bardzo dobrze, panno James, znakomicie - zadrwił z
niej.
- O co chodzi? - zmieszała się.
- Twoje zdumienie wygląda niemal naturalnie.
- Jest naturalne! Skąd, u licha, miałabym...
- To reporter - przerwał jej.
Ze złością pomyślał, że pewnie ten dziennikarz przyjechał
sprawdzić, czy jego wysłanniczka uzyskała dostęp do domu i
zaufanie jego gospodarza. Możliwe. A nawet bardzo
prawdopodobne...
- Po prostu nie zwracaj na niego uwagi, a kiedy będzie
zagadywał, nie odpowiadaj - dodał szorstko, zły na siebie i na
nią.
- Ale czego on chce? Hej! - zawołała wzburzona, kiedy
niemal oślepił ją błysk flesza. - Cholera! On właśnie zrobił mi
zdjęcie! To bezczelność!
- Bez przesady - wymamrotał do siebie. - Nie musisz być
aż tak przekonująca.
Ignorując
dziennikarza,
który
okrzykami
chciał
przyciągnąć jego uwagę, poprowadził ją za dom. Znikli
tamtemu z oczu.
- Co mówiłeś? - spytała zakłopotana. - Nie dosłyszałam.
- Nieważne.
- Czy on za nami pójdzie?
- Nie - zaprzeczył ponuro. - Jeżeli ceni swój sprzęt.
- Ale czego on chce?
- Doprowadzić mnie do upadku - rzekł ze wzgardą. -
Możesz trzymać swoje narzędzia i całą resztę rzeczy tam, w
składziku. - Stanął, obejmując wzrokiem żałosną ruinę ogrodu
na tyłach domu. - Ta brama na końcu muru okalającego ogród
prowadzi do padoku, który tutejsza rodzina wynajęła dla
swoich koni. Niżej jest pole uprawne dla warzyw, a tędy... -
Przeszedł przez zburzony taras do bramy z kutego żelaza,
która chwiała się na jednym zawiasie. - Tutaj są mocno
zniszczone cieplarnie, dalej stoi stary składzik z cegły, a tam
śmietnisko, które jest w trakcie porządkowania. Ale to, co
powinno cię teraz interesować, znajduje się na froncie domu.
- A co chcesz, żebym zrobiła? - zaciekawiła się od razu.
- Zapleczem zajmiesz się potem. Czytałem coś o
klombach, ale biorąc pod uwagę, że nie zauważę klombu,
dopóki się o niego nie potknę, to sprawa dyskusyjna.
Wątpiła w to. Podejrzewała, że on wie dobrze, co to jest
klomb. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma mnóstwo
wiadomości z wielu dziedzin.
- Chodź - polecił lakonicznie i poprowadził ją do tylnych
drzwi. - Pewnie potrzebujesz pomieszczenia, gdzie będziesz
rysowała projekty.
- Mogę szkicować na dworze albo... - zaczęła
zaaferowana.
- Cóż, jeśli zmienisz zdanie, możesz korzystać ze starego
refektarza - zaznaczył cicho i dodał: - Oczywiście refektarza w
czasach, kiedy tu było opactwo.
Otworzył pierwsze drzwi po lewej.
Wkroczyła do długiego, pustego pokoju. Speszyło ją
głośno rozlegające się echo kroków. Rozejrzała się wokół.
Pomieszczenie wyłożone było tymi samymi płytami co hol,
ale w przeciwieństwie do holu tutaj jeszcze nie rozpoczęto
remontu. Łukowo sklepione okna nie miały zasłon, duży
kominek stał zakurzony i najwidoczniej od długiego czasu nie
używany.
- Wstawię tu dla ciebie krzesło i stół do pracy.
- Dziękuję.
- Tu jest dobre światło, a wyobrażam sobie, że światło jest
ważne przy projektowaniu.
- Oczywiście.
Podeszła do okna, by popatrzeć na zarośnięty ogród na
tyłach domostwa. Dołączył do niej.
- To dawny krużganek klasztorny. Albo krużganki... nie
wiem, czy stosuje się w tym przypadku liczbę pojedynczą czy
mnogą. Pierwotnie w opactwie istniały też inne budynki.
Kaplica, sypialnie, mleczarnia, pomieszczenie, gdzie mnisi
robili wino, składali zapasy warzyw. Ciągle są tu cele...
- Tak - przytaknęła machinalnie. Coś, może kawałek
rozbitego szkła zaświeciło jej nagle w oczy. Przypomniała
sobie fotoreportera. - Dlaczego on zrobił mi zdjęcie? - spytała
zafrasowana.
- Ten reporter? Kto wie? Może po to, aby zachować
pozory?
- Jakie pozory... - zaczęła oszołomiona.
- Co ci się nie podoba? Że sfotografował nas oboje?
- Nie - zaprzeczyła bez przekonania. - Ale on mógłby
pomyśleć sobie...
- Że co? Że łączy nas romantyczny związek? - podsunął
szyderczym tonem.
- Nie ma potrzeby mówić o tym takim tonem - zbeształa
go. - Niektórzy uważają, że jestem atrakcyjna.
- Nie wątpię, że tak uważają - zgodził się obojętnie.
Uśmiechnęła się lekko. On najwidoczniej nie zaliczał się do
tych, którzy widzą w niej atrakcyjną kobietę.
- Kobiety o pełnych kształtach... pewnie tylko takie
lubisz? - zapytała z ironią.
- Lubię takie, które siedzą cicho. - Popatrzył na nią
oczyma bez wyrazu.
Sorrel zaśmiała się krótko i starała się skupić całą uwagę
na ogrodzie.
- Jeśli ta fotografia zostanie opublikowana - ciągnął - czy
jest ktoś na tyle ci bliski, że mógłby poczuć się niemile
zaskoczony lub nawet obrażony?
- Nie.
- To dobrze.
Zanim zdążyła spytać, dlaczego dobrze, odwrócił się i
wyszedł z refektarza. Nie pozostało jej nic innego, jak pójść w
jego ślady. Bardzo dziwne, bo gdy tylko przestąpiła próg,
drzwi same zamknęły się cicho za nią. Wyglądało to tak,
jakby ktoś wiedział, że wychodzą i bezszelestnie je za nimi
zamknął. Zagapiła się na te zamknięte drzwi i została w tyle
za Garde'em. Dogoniła go dopiero przy klatce schodowej,
obwieszonej od góry do dołu starymi mapami.
- Kolekcjonujesz je? - Wskazała na mapy. Niewątpliwie
było to swego rodzaju hobby. Ciekawe, jakie miał jeszcze inne
zainteresowania?
Wyjąwszy
oczywiście
zatrudnianie
nieznanych architektów i przyjmowanie wizyt obcych psów,
pomyślała złośliwie.
Czekała na odpowiedź, ale on milczał. Postanowiła więc
sprowokować go do rozmowy, zadając jej zdaniem dość
irytujące pytanie.
- Czy nadal nie wierzysz, że jestem tą, za którą się
podaję? Niestety, zignorował pytanie. Westchnęła. Temat
zamknięty?
I dlaczego nie poruszał już kwestii referencji? Nie był
głupcem, czemu więc zaangażował kogoś nieznajomego? To
wszystko nie miało sensu.
- O to się nie martw - odezwał się wreszcie, idąc w stronę
gabinetu. - Pomyśl raczej o kosztach, którymi zamierzasz
mnie obciążyć.
- To nie o pieniądze chodzi - zaprzeczyła spokojnie.
- Nie? - Otworzył drzwi i gestem nakazał jej wejść. - A
jeśli nie pieniędzy, to czego innego będziesz potrzebowała?
- Czego będę potrzebowała? - powtórzyła zdziwiona,
zanim weszła go gabinetu. - Niczego, dopóki nie
zaakceptujesz projektów.
- A ilu będziesz potrzebowała robotników? Pokręciła
głową.
- Zwykle wszystko wykonuję sama.
- A twoja kwatera?
- Zarezerwuję sobie pokój tam, gdzie zatrzymałam się
wczorajszej nocy. To taki mały, skromny hotelik.
- A zaliczka? Ile?
Zmieszana spojrzała na niego. Czuła się niezręcznie.
Zawsze nienawidziła tej kwestii, pojawiającej się w rozmowie
o jej honorarium. Z jakichś głupich powodów jej serce zaczęło
bić niezwykle szybko.
- Dlaczego pracowałaś w centrum ogrodniczym? -
Popatrzył na nią przenikliwie ciemnoszarymi oczyma, które
zdawały się sondować jej duszę.
- No wiesz, zima i w ogóle - wymamrotała, unikając jego
wzroku. - Ludzie zaczynają myśleć o swoich ogrodach
dopiero wiosną.
- Teraz jest lato - podkreślił rzeczowo.
- Owszem, no... ale tak jakoś się stało, że...
- Co prawdopodobnie znaczy, że twoja sytuacja
finansowa...
- ...pogorszyła się. Zgadza się - przyznała uczciwie,
wpadając mu w słowo.
Ciągle miała małą kwotę na rachunku oszczędnościowym
- to, co zostało po sprzedaży domu - ale czynsz i rachunki za
jej ciasne mieszkanko sprawiały, że suma ta topniała w
zatrważającym tempie. Zarobki w centrum ogrodniczym nie
były zbyt wysokie.
- W takim razie zapłacę twój rachunek w hotelu i kiedy
będziesz gotowa, by coś kupować... darń, rośliny... daj mi
znać.
- Tak. Dziękuję. Oczywiście.
- Czemu jesteś taka zakłopotana?
- Nie wiem. - I naprawdę nie wiedziała. Przypomniała
sobie słowa Jen, że nie zna się na ludziach, że błędnie ich
ocenia. Czy rzeczywiście fałszywie oceniała ludzkie
charaktery? Czy pomyliła się co do tego człowieka? Jakimi
motywami on się kierował, przyjmując ją do pracy? Tak
bardzo chciała dostać tę pracę, a teraz poczuła się nieswojo.
Po prostu coś tu nie grało. Po chwili milczenia dodała: -
Chyba nie spodziewałam się... To znaczy myślałam, że dzisiaj
stanowczo mnie odprawisz. Że już cię nie zobaczę... No, a
teraz muszę już jechać do domu, zabrać rzeczy... - dodała z
zabawnym wzruszeniem ramion.
- Kiedy wrócisz?
Potrzebowała kilku dni, żeby się zorganizować, zrobić
pranie, prasowanie.
- Poniedziałek? - zaproponowała.
- Poniedziałek będzie dobry.
- Znam się na swojej robocie - podkreśliła.
- Mam nadzieję, że się znasz. - Jego słowa zabrzmiały jak
ostrzeżenie.
- Ciągle jednak nie rozumiem, dlaczego mimo wszystko
dałeś mi tę pracę! - wykrzyknęła.
- Nie myślałem, że zrozumiesz. - Uważnie spojrzał jej
prosto w oczy.
- I nie zamierzasz mi powiedzieć?
- Jeszcze nie. Nie martw się o to, panno James - zadrwił. -
Sądziłem, że są zielone.
- Przepraszam? - wyszeptała trochę speszona. Czuła się
jak zahipnotyzowana.
- Twoje oczy. Myślałem, że są zielone, ale nie. Są
niebieskie z zielonymi plamkami.
- Tak.
Uśmiechnął się lekko, powoli, bez odrobiny ciepła, a
potem ją pocałował.
ROZDZIAŁ TRZECI
Długi pocałunek przyprawił ją o zawrót głowy.
- Dlaczego to zrobiłeś? - Z trudem złapała oddech.
- Żeby sprawdzić różnicę wzrostu. Jak się nazywa to
twoje centrum ogrodnicze?
- Patterson - odrzekła, niemal bezmyślnie. Co to ma
znaczyć, sprawdzić różnicę wzrostu?
- Gdzie to jest?
- W Fulham.
- Więc jedź ostrożnie, zobaczę cię w poniedziałek.
- Tak - szepnęła.
- I nie rozmawiaj z tym reporterem.
- Dobrze.
Usunął się na bok, a ona szybko wyszła z gabinetu.
Szarpnęła jedno skrzydło imponujących drzwi wejściowych i
wydostała się na podwórze oświetlone rachitycznym słońcem.
Czemu on ją pocałował? Po co? I dlaczego ją zatrudnił?
- Panienko? Panienko! - wołał fotoreporter.
Ignorując dziennikarza tkwiącego na posterunku, wspięła
się do szoferki ciężarówki i ogarnęła wzrokiem domostwo.
Ledwo zresztą je dostrzegała, bo zapatrzyła się na szary
kamień, na bluszcz niesfornie pnący się po ceglanym murze.
Starała się wyobrazić sobie, jak było tu kiedyś. Tymi
ścieżkami chodzili mnisi, modlili się, chowając ręce w
szerokich rękawach habitów i pochylając głowy w pokorze.
Gdzieś tu rozbrzmiewał dzwon... Z westchnieniem spojrzała w
górę, ale nie zobaczyła niczego przypominającego dzwonnicę.
Gdzie podział się jej wczorajszy wesoły nastrój? I dlaczego
koło bramy kręcił się reporter? Z czego słynął Garde?
Czuła się coraz bardziej rozkojarzona. Miała rozbiegane
myśli. Weź się w garść, Sorrel, upomniała się w duchu. No
tak, ale ona naprawdę musi wiedzieć, dlaczego ją pocałował,
co miała znaczyć ta „różnica wzrostu". Nie zamierza pracować
dla niego, jeśli on będzie taki... nonszalancki. Chociaż, z
drugiej strony, nie sprawiał wrażenia człowieka, który
narzucałby się z niechcianymi zalotami. Nie pragnęła z nikim
wiązać się na serio, w każdym razie jeszcze nie teraz. Po
kłopotach z Nickiem było na to o wiele za wcześnie. Jednak,
pomimo że przed wszystkimi udawała, że sobie poradziła z
całą sprawą, sama nie była całkiem pewna, czy tak jest
naprawdę.
Sorrel! - skarciła siebie w myślach. On cię nawet nie lubi!
Więc dlaczego mnie pocałował? Bo miał przyjaciółkę niższą
od ciebie i ciekawiło go, jak się całuje kogoś wyższego? Och,
nie bądź taka głupia! To dlatego, że... ponieważ jest taki jak
Nick? Nie, nic podobnego! W ogóle go w niczym nie
przypomina! Jednak za nieprzystępnością Garde'a kryło się
coś zupełnie innego. Tylko co?
Ciągle mając zamęt w głowie, uruchomiła silnik.
Gdyby Jen nie zarzucała jej, że zawsze się myli i błędnie
ocenia zachowania innych ludzi, to przypuszczałaby, że on po
prostu flirtuje z nią. Coraz bardziej zakłopotana, odrzuciła
jednak taką możliwość. Nie, on wcale z nią nie flirtował.
Czemu więc ją pocałował?
Najważniejsze, że znowu będzie pracować. Jen
prawdopodobnie zmartwi się i powie jej, że postępuje głupio.
Możliwe, że była głupia, ale będzie zajmować się znów tym,
co kocha...
Rzuciła okiem na teren przed domem. Jej myśli zaczęły
koncentrować się na różnych pomysłach i planach. W jej
umyśle zaczęły powstawać pierwsze projekty. Minęła
reportera i ruszyła w długą podróż do domu.
- Co będziesz robić? - spytała Jen.
- Pracować dla niego. I nie patrz tak na mnie. Bardzo
potrzebuję tej roboty.
- Tak, tak... ale ty nic o nim nie wiesz!
- Posłuchaj, to ja jestem starszą siostrą. I nie musisz mnie
ciągle pilnować.
Jen prychnęła.
- Młodsze siostry powinny mieć szacunek dla starszych.
- Młodsze siostry, które mają więcej rozsądku, powinny
opiekować się starszymi siostrami! A jeśli nadal będziesz w
ten sposób upychać rzeczy do pudła, nie będziesz miała co na
siebie włożyć, kiedy je wyjmiesz! Daj mi to tutaj!
Sorrel zostawiła Jen pakowanie i usiadła na brzegu łóżka.
Siostry nie były do siebie podobne. Młodsza, niższa i
ładniejsza Jen, odznaczała się zawsze skutecznością w
działaniu, gdy tymczasem Sorrel lubiła pogrążać się w
marzeniach. Jen miała ciemne włosy, grube i proste, zadarty
nos, szerokie usta. Zaś Sorrel miała bardzo delikatne rysy
twarzy, prosty nosek, drobne usta i długie jedwabiste rude
loki.
- Wszystko będzie w porządku - starała się przekonać ją
Sorrel.
- Więc dlaczego od razu, kiedy przyjechałaś, nie
powiedziałaś mi, że będziesz dla niego pracować? Jeśli to
wszystko jest uczciwe...
- Oczywiście, że jest uczciwe!
- A co on powiedział o twoich referencjach?
- Nic.
- Nic?
- Wiesz, on chyba mnie nie lubi.
- To dlaczego cię zatrudnił? Sadzę, że Giles powinien tam
pojechać i go sprawdzić.
- Tylko to zrób - ostrzegła Sorrel. - Mam dwadzieścia
osiem lat.
- Tak, a ktoś pomyślałby, że pięć. Mały Marcus ma
więcej rozsądku od ciebie.
- Dzięki!
- Będziesz ostrożna, prawda? - Jen popatrzyła na siostrę,
głęboko wzdychając.
- Tak.
- I weź gotówkę od razu.
- Tak
- I nie mów mu niczego o sobie. Nie wchodź do domu...
- Nie dotykaj żadnych pieniędzy - mruknęła Sorrel, z
większym rozgoryczeniem, niż zamierzała. - Może powinnaś
go przestrzec.
- Och, Sorrel, nie! - wykrzyknęła Jen. Usiadła obok
siostry i objęła ją. - Wiesz przecież, że za to, co ci zrobił Nick,
mogłabym go zabić.
- Ja także.
- Czy naprawdę wszystko będzie w porządku? - zapytała
Jen, kończąc dyskusję o nowej pracy siostry.
- Tak.
- Zatrzymasz się w tym samym hotelu co przedtem?
- Tak, zarezerwowałam pokój przed odjazdem.
- Pożyczę ci komórkę. Bardzo rzadko jej używam. Jesteś
pewna, że dobrze postępujesz?
- Tak - potwierdziła zdecydowanie. - Koniecznie muszę
pracować, Jen.
- Wiem, ale jeżeli...
- ...coś nie wyjdzie, natychmiast wrócę prosto do domu -
dokończyła za nią.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Czy nie masz do mnie za grosz zaufania, Jen?
- Oczywiście, że mam! Po prostu martwię się o ciebie, to
wszystko. Jesteś taka ufna.
- Już nie jestem - sprostowała ze smutkiem Sorrel. - Ale
Garde naprawdę w niczym nie przypomina Nicka.
- Musi być bogaty, jeśli mógł sobie pozwolić na kupno
opactwa.
- Ale nie taki bogaty jak Nick - spierała się z siostrą
Sorrel. - Czy może udało ci się odkryć, dlaczego bramę
Garde'a nawiedzają reporterzy?
- Nie. - Jen roześmiała się. - Chociaż „nawiedzają" to
właściwe słowo.
- Naprawdę? Dlaczego? - Zaintrygowana Sorrel poczuła
się niepewnie.
- Bo opactwo uchodzi za nawiedzone.
Sorrel parsknęła drwiącym śmiechem, ale zaraz
przypomniała sobie, jak drzwi same zamknęły się za nimi.
Nie, nie wierzyła w duchy.
- Reporterzy przyjeżdżają, bo Garde jest człowiekiem
interesu - zawyrokowała. - O bogatych zawsze opłaca się
pisać, nieprawdaż? - Zamilkła na chwilę. - Pani Davies
powiedziała, że go nienawidzą - dodała, ociągając się.
- Nienawidzą?
- Tak, reporterzy. Chyba będę musiała dowiedzieć się,
dlaczego. I nie rób takiej zmartwionej miny, Jen. Nic mi się
nie stanie!
- Jesteś pewna, że on cię nie lubi? - westchnęła Jen.
- Tak - z naciskiem powiedziała Sorrel. - Dlaczego miałby
mnie lubić? Wyglądam jak bocian.
- Ani trochę nie przypominasz bociana - zaprotestowała
siostra. - Naprawdę, nigdy nie zrozumiem, czemu uważasz się
za osobę nieatrakcyjną. Podobasz się mężczyznom, Sorrel!
Zwykle są to nieodpowiedni mężczyźni, ale...
- Dziękuję - rzekła Sorrel oschle.
- I gdyby Nick ciebie nie chciał...
- Nic by się nie stało? Myślisz, że tego nie wiem?
- Bo nie wierzyłaś, że on może być tobą zainteresowany -
stwierdziła Jen. - Zawsze masz z tym problem. Wysyłasz
mylne sygnały.
- Nie sądzę. Po prostu nigdy mi się nie zdarza, żeby
naprawdę fajni mężczyźni interesowali się mną. No, popatrz
na mnie!
- Patrzę i chociaż ja nic pociągającego nie widzę -
przekomarzała się Jen - wydaje się, że faceci widzą i myślą,
iż...
- .. .jestem zabawową dziewczyną?
- No cóż, tak.
- Nic nie może być dalsze od prawdy. W porządku, nic
więcej nie powiem. Niech ci będzie.
- I nie śmiej się, bo widzę po twoich oczach, że się
śmiejesz. Giles zawsze mówi, że wyglądasz tak, jakbyś znała
rzeczy, których znać nie powinnaś.
- Na przykład? - Sorrel roześmiała się.
- Hm... Na przykład Kamasutrę?
Obie zaczęły chichotać, ale Sorrel w głębi duszy martwiła
się naprawdę. Czy Garde widział w niej zabawową
dziewczynę? Czy dlatego ją pocałował? Mężczyzna taki jak
on miał przecież prawdopodobnie tuziny przyjaciółek,
wyrafinowanych, eleganckich...
- Od teraz - obiecała Sorrel - będę ukazywała światu
poważną twarz pracusia.
- Niestety, twoja twarz mówi co innego - zaprotestowała
Jen. - Zawsze wyglądasz tak, jakbyś miała za chwilę się
roześmiać. Nawet po tym, co przeszłaś... Ja pewnie
myślałabym o samobójstwie, a ty potrafiłaś traktować to tak...
filozoficznie!
- Nie czułam się filozoficznie po tym, co się stało -
wyznała Sorrel. - Byłam zdruzgotana.
- Ja to wiem - szepnęła Jen, ściskając ją. - Ale inni
myśleli, że to cię nie obeszło.
- I myśleli, że jestem winna. Ale nie mogłam dać im tej
satysfakcji, żeby zobaczyli, jak bardzo on mnie zranił. Nie
chciałam do tego dopuścić, Jen.
- Wiem, kochanie. Żałuję tylko, że nie było żadnego
sposobu, by udowodnić, że Nick jest kłamcą. A biorąc pod
uwagę tę jego złośliwą zemstę, to uważam, że musi być chory
na umyśle.
- Nie, on jest po prostu mściwy. Nie powinnam była sobie
z niego żartować. Zresztą wcale nie zamierzałam, byłam po
prostu zaskoczona, kiedy tak nagle wyznał mi dozgonną
miłość. Zachowywał się tak teatralnie, że myślałam, iż żartuje.
- Zrobiłaś z niego głupca.
- Tak. - Sorrel wolno przytaknęła. - Ale skąd mogłam
wiedzieć, że powiedział wszystkim przyjaciołom, że się ze
mną żeni? To było głupie!
- Raczej aroganckie - poprawiła Jen. - Jak każdy arogant i
pyszałek po prostu nie spodziewał się odmowy.
Jasne, że się nie spodziewał! Oczekiwał przecież, że ona
będzie wdzięczna, zaszczycona i zachwycona. Taka nikomu
nie znana panienka ma poślubić takiego wspaniałego
arystokratę! Jakiś czas potem dowiedziała się, że jego rodzina
już od dawna żądała od niego, by się ożenił i spłodził
potomków rodu, najlepiej oczywiście synów. Odkryła
również, że żadna z kobiet z jego środowiska nie chciała mieć
z nim do czynienia. Nie wiedziała, czemu. Chociaż, jeśli
zachowywał się przy nich tak, jak ostatnio przy niej...
- Było, minęło, i nic tego nie zmieni - ucięła. - Mam
przynajmniej taką nadzieję. Tylko, Jen, na miłość boską, nie
wygadaj się nikomu, że jestem w Wiltshire! Wydaje się, że
Nick wszędzie zna wszystkich!
- Miejmy jednak nadzieję, że nie zna Garde'a Chevenaya.
- Miejmy nadzieję - powtórzyła Sorrel i ciężko
wzdychając, dodała: - Wiesz przecież, że to Nick śledził mnie
i mówił ludziom, którym robiłam kosztorysy, żeby mnie nie
zatrudniali!
- Tak - zgodziła się z powagą Jen. - Sądzę jednak, że nie
robił tego osobiście, ale wynajął kogoś, kto, jak myślę, podjął
się tej roboty za pieniądze. No, ale wiesz przecież, że nic nie
wskórasz bez dowodów.
- Wiem, wiem! Na wszystko trzeba mieć dowody! -
wykrzyknęła z animuszem. - A w ogóle prawo to potęga! -
dorzuciła z kpiną w głosie, ale już po chwili spoważniała. - A
teraz posłuchaj, Jen. Wyjeżdżam z samego rana. Nie
chciałabym cię obudzić, kiedy przyjdę wziąć moje rzeczy z
waszego garażu, więc może...
- Nie budź mnie, miej litość! - poprosiła Jen żartobliwie. -
Zabierz swoje bagaże teraz i pożegnajmy się, a kiedy
przyjedziesz na miejsce, od razu zadzwoń do mnie, dobrze?
- Tak, mamusiu.
Jen roześmiała się i uścisnęła siostrę, a potem pozwoliła
jej trochę się przespać przed podróżą.
Sorrel zajechała na miejsce bez kłopotów. Po deszczu
przejaśniło się, niebo było niebieskie. Reporter znikł, więc
zatrzymała się na drodze naprzeciwko domu, aby z tej
perspektywy przyjrzeć się ogrodowi.
Widziała go oczyma duszy - jak mógłby wyglądać i jaki
będzie. Wydawało się jej, że już cały projekt ma w głowie.
Trawnik o owalnych kształtach także tam, na zboczu
opadającym aż do strumienia. Szeroki żwirowany podjazd
zakręcający przed wejściowymi drzwiami.
Miała nadzieję, że Garde nie zechce zamknąć domu za
wysokim ochronnym murem...
Trzeba też posadzić krzewy, z gatunku tych wiecznie
zielonych, także zimą, ale tylko takie, które łatwo będzie
utrzymać. Może wierzba zwisająca nad wodą? Gdyby jeszcze
odnowić dom, naprawdę byłoby tu pięknie. Okna umyte,
błyszczące, przycięty bluszcz. Nic wymyślnego, trzeba tylko
uwydatnić proste, czyste linie. Lecz najpierw musi posprzątać
teren. Zacznie od razu jutro rano.
Teraz powinna zameldować Garde'owi, że właśnie stawiła
się do pracy, potem wyładować ekwipunek, uważnie przyjrzeć
się ukształtowaniu terenu, a następnie pojechać do hotelu i
tam, w swoim pokoju, przelać pierwsze pomysły na papier.
Znów uruchomiła silnik, przejechała przez most i
zaparkowała wóz za niebieską furgonetką z napisem
„Kuchnie". Ktoś inny, pomyślała z rozbawieniem, pewnie
czekałby miesiącami, żeby zainstalować kuchnię. Garde
najwyraźniej nie należał do ludzi odkładających na jutro
realizację swoich planów. Działał błyskawicznie! Miała
nadzieję, że pani Davies posłuchała jej rad i nie bierze już
sobie aż tak do serca dziwnego zachowania pana Chevenaya.
Otworzyła drzwi składziku i zaczęła przenosić ekwipunek.
- Potrzebujesz pomocy?
Odwróciła się, zaskoczona. Za nią stał Garde. Popatrzyła
w jego szare oczy, które obserwowały ją beznamiętnie. Serce
zabiło jej mocno. Uspokoiła je szybko.
- Nie - zaprzeczyła bez tchu. - Wyładuję tylko swoje
rzeczy, obejrzę teren, zrobię kilka szkiców, które oczywiście
pokażę ci, a jutro zacznę robotę z samego rana.
Skinął głową.
- Czy przyniosłaś ze sobą swoje portfolio? Chciałbym je
jeszcze raz obejrzeć.
- Och, tak, zaraz przyniosę. - Pobiegła do ciężarówki po
album z fotografiami i podała mu, mówiąc zdyszanym
głosem: - Możemy wykorzystać wszystko, co ci się tutaj
spodoba, ale wolałabym zapoznać cię najpierw z moim
szkicami. Oczywiście, jeśli ci to odpowiada - dodała
pospiesznie.
- Znakomicie. Czemu jesteś taka nerwowa, panno James?
- Nie denerwuję się. Uśmiechnął się sceptycznie.
- Więc zobaczę cię jutro rano?
- Tak - powiedziała już do jego pleców, bowiem równie
szybko znikł, jak się pojawił.
Nieco zdziwiona jego nagłym odejściem, odetchnęła
głęboko. Czego się spodziewałaś, Sorrel? Że będzie
przyjacielski? Przecież nie chcesz, żeby zachowywał się
poufale, prawda?
Postanowiła, że bez zaproszenia nie wejdzie do tego
domu. Jeśli nadal utrzyma się taka ładna pogoda, może robić
szkice na dworze, a jeśli będzie chłodno albo zacznie padać,
usiądzie w ciężarówce. Jutro zabierze ze sobą jakiś zimny
napój i kanapki, a pani Davies na pewno poczęstuje ją
filiżanką gorącej herbaty. Powiedziała sobie, że powinna
przestać myśleć o panu Chevenayu, a zacząć po prostu robić
swoje.
Skoro tylko ciężarówka została opróżniona, a wszystko
porządnie ułożone w składziku, od razu poszła przejść się i
spędziła dłuższy czas w terenie. Sprawdzała, czy gdzieś nie
ma jakichś ukrytych dziur czy przeszkód, które będzie musiała
usunąć, ale na szczęście nie odkryła niczego takiego.
Zauważyła, że jedno ze starych drzew trzeba będzie
koniecznie ściąć i wykarczować ziemię. Będzie potrzebowała
przy tym pomocy. Musi więc rozeznać się w miejscowych
centrach ogrodniczych, aby zdecydować, od kogo wynająć
wywrotkę.
Kontynuowała swoją inspekcję, pracowicie wyliczając w
myśli metraż górnego poziomu gleby i torfu, na wypadek
gdyby Garde'owi spodobały się jej pomysły. Z drugiej strony
liczyła się z tym, że on może zechcieć niestety wybrukować
cały teren.
W końcu zdecydowała, że już czas, aby pojechać do
hotelu. Obejrzała wynajęty pokój i zaczęła rozpakowywać
bagaże. Po godzinie zadzwoniła do Jen, by zapewnić ją, że
dotarła bezpiecznie. Następnie zeszła na dół do recepcji, skąd
wypożyczyła lokalną książkę telefoniczną. Wróciła do pokoju
i zajadając ogromne sandwicze, które wcześniej zamówiła w
hotelowym
barku,
rozpoczęła
zbieranie
informacji,
wydzwaniając do różnych miejscowych sklepów i instytucji.
Kiedy już odłożyła na bok książkę telefoniczną, usiadła na
łóżku i wreszcie zaczęła szkicować swoje pomysły.
O ósmej zeszła na dół, do hotelowej restauracji, by coś
zjeść i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła Garde'a,
który czekał na nią w holu.
- Pomyślałem, że przyłączę się do ciebie i razem zjemy
kolację - oznajmił lakonicznie.
Żadnego serdecznego uśmiechu, po prostu zwykłe
stwierdzenie faktu.
- Dobrze - zgodziła się tak jakoś bezmyślnie. - Miło mi.
Czy już...
- Zamówiłem stolik? Tak. Do restauracji chyba tedy.
Oszołomiona, szła za nim, po drodze kilka razy lekko się
potykając.
- Zamierzałam spytać nie o rezerwację stolika, ale o panią
Davies. Czy powiedziałeś jej, że zjesz kolację na mieście -
sprostowała cicho, kiedy już usadowił ją przy stoliku pod
oknem. - Zamierzałam spytać, czy dałeś znać pani Davies, że
wychodzisz. Bo widzisz... ona jest taka przewrażliwiona na
twoim punkcie.
Wręczając jej menu, pokręcił głową.
- Pani Davies nie ma.
- Odprawiłeś ją? - zapytała wstrząśnięta.
- Nie i nie powinnaś wyciągać pochopnych wniosków.
Dałem jej urlop na czas remontu kuchni. Oczywiście płatny. -
Przez chwilę skupił uwagę na karcie dań. - Jak wszędzie i tu
także polecają stek - powiedział znużonym tonem.
- Wezmę rybę - zadecydowała szybko. Czuła, że jest w
przekornym nastroju, ponieważ była zaskoczona i
zakłopotana. Z trzaskiem zamknęła menu i spojrzała mu w
oczy. - Nie lubisz jej, prawda?
- Nie lubię niezdecydowania. Wino?
- Kto płaci?
- Ja.
- W takim razie proszę.
Odwrócił się, by przywołać kelnera, który cierpliwie
czekał, by ich obsłużyć. Chłopak miał najwyżej siedemnaście
lat i wyglądał na śmiertelnie znudzonego, co nie mogło
dziwić, zważywszy, że Sorrel była teraz jedynym gościem w
tym małym prowincjonalnym hoteliku.
Garde złożył zamówienie i popatrzył na nią.
- Co myślałaś o pocałunku? - zapytał.
- Co ja myślałam... ? - wybełkotała zdumiona. No,
doprawdy, pytać o takie rzeczy! Obserwował ją i czekał.
Odchrząknęła zmieszana.
- Nic o tym nie myślałam! - wykrztusiła. - Dlaczego
miałabym o tym myśleć? To nic nie znaczyło.
- Nie sprawił ci radości?
- Nie - zaprzeczyła z kamienną twarzą.
- Jak myślisz, dlaczego to zrobiłem?
- Nie wiem! - krzyknęła. - Ponieważ masz niższą
przyjaciółkę i chciałeś wiedzieć, jak to jest całować kogoś
wyższego? Albo... albo może dlatego, że... - Zaplątała się i
zamilkła.
- Nie chciałaś, żeby ten pocałunek coś znaczył? - przerwał
łagodnie.
- Nie.
W jego oczach błysnęło rozbawienie. Gdyby to był ktoś
inny, pomyślałaby, że jej nie uwierzył, ale w przypadku
Garde'a, to kto wie? Być może uwierzył. Bawiła się nożem i
widelcem, broniąc się przed wciągnięciem jej w konwersację
na niechciany temat.
- Przejrzałeś jeszcze raz portfolio? - zapytała znienacka.
- Tak. I nie chcę żadnych takich różnych śliczności, które
tam są.
- Dobrze - zgodziła się. - Myślałam... Poczekaj chwilkę. -
Zerwała się z krzesła i pobiegła na górę do pokoju.
Chwyciła swój szkicownik i pędem wróciła na dół. Omal
nie przewróciła kelnera, który właśnie niósł ich talerze.
Przeprosiła go pospiesznie, uśmiechając się szeroko, i usiadła
bez tchu, ze szkicownikiem na kolanach.
- Gdy już zjemy, pokażę ci moje pomysły. Dobrze?
Kiwnął głową, podziękował kelnerowi i zabrał się do jedzenia
zupy.
Najwidoczniej nie zamierzał rozmawiać. Skończyli
pierwsze danie, przyniesiono im drugie. Kiedy postawiono
przed nią rybę, miała już dość milczenia, ale nie była na niego
zła. Nawet miała ochotę uśmiechnąć się. Pomyślała, że jest
najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego w życiu
spotkała. Większość ludzi przynajmniej próbuje zagadywać,
czują, że trzeba przerwać kłopotliwą ciszę, ale nie on, potężny
i niezależny. Uważała, że jest niewiarygodnie atrakcyjny z tą
swoją mroczną rezerwą. Licho wie, dlaczego. Jednak, gdyby
ją pytano, odpowiedziałaby, że zdecydowanie woli ludzi
takich jak ona sama, pogodnych, otwartych, może nawet
lekkoduchów. Właśnie taki był Nick, w każdym razie na
początku ich znajomości. Być może jej zafascynowanie
Garde'em tłumaczyło się tym, że stanowił przeciwieństwo
Nicka. Przypomniała sobie ostrzeżenia siostry i postanowiła,
że będzie czujna. Musi powściągnąć swoje naturalne odruchy,
które, co zawsze podkreślała Jen, były z reguły opacznie
rozumiane przez ludzi i przez to obfitowały w przykre
konsekwencje.
- Skąd to nachmurzenie?
Odkryła z zaskoczeniem, że on cały czas obserwuje ją
swymi ciemnoszarymi, przenikliwymi oczyma. Patrzył na nią
tak, jakby znał wszystkie jej myśli.
- Ach, nic takiego, po prostu myślę sobie. Uśmiechnęła
się w duchu, bo przytaknął, jak gdyby wziął to
za dobrą monetę albo jakby w ogóle go to nie obchodziło.
Zjadł, odstawił talerz i rozsiadł się wygodnie, bawiąc się
pustym kieliszkiem. Ona także skończyła swoje danie i zrobiła
dokładnie to samo co on. Siedzieli, patrząc na siebie. Czuła, że
jej wargi zaczynają drgać, starała się opanować, ale w końcu
poddała się i wybuchnęła śmiechem.
W jego oczach pokazał się słaby błysk rozweselenia i
szybko zgasł. Poważna twarz o mocno zarysowanych rysach
tylko na moment się rozluźniła.
Młodziutki kelner zabrał ich talerze i przyniósł menu
deserów. Sorrel wybrała pudding czekoladowy, a Garde
pokręcił jedynie głową i odłożył kartę na stół.
- Dlaczego ogrody? - zapytał znienacka.
- Nie wiem - odparła po prostu. - Kocham to. Doglądać,
patrzeć, jak wszystko się rozwija. Od najmłodszych lat
pragnęłam zajmować się tym i niczym więcej. Nie stawiałam
babek z piasku, robiłam klomby. Układałam różne wzory z
kamieni i z roślin. Zwykle protestowałam gwałtownie, kiedy
zmuszano mnie, żebym siedziała w domu. Zawsze miałam coś
do zrobienia na dworze. Więc nie wiem, dlaczego, po prostu
jest coś takiego w mojej naturze, co zmusza mnie do
zajmowania się ogrodami. Nie wyssałam tego z mlekiem
matki, bo moja mamusia była nauczycielką, ani nie mam tego
po tatusiu, bo ojciec był hydraulikiem.
- Była? Był?
- Tak - potwierdziła ze smutkiem. - Oboje zginęli w
wypadku wiele lat temu. Ale mam jeszcze siostrę, Jen - dodała
pospiesznie, bo naprawdę nie chciała rozmawiać o rodzicach.
Jeszcze nie teraz. To wciąż strasznie bolało. - Zanim wyszła
za mąż i założyła rodzinę, pracowała jako technik informatyk.
Moi dziadkowie również nie byli ogrodnikami, a nawet nigdy
nie traktowali ogrodnictwa poważnie. A dlaczego ty robisz to,
co robisz, cokolwiek to jest?
- Ponieważ potrafię to robić. Kawy?
- Proszę.
Kelner podał jej deser i zaczęła jeść w roztargnieniu.
Chciała nadal rozmawiać z Garde'em, przedłużyć tę
konwersację, ale nie była w stanie zbliżyć się do niego i
traktować go jak dobrego znajomego. Jen twierdziła, że Sorrel
wpędza się w kłopoty właśnie przez to spoufalanie się i
zbytnie ufanie ludziom. Lecz trudno jej było postępować
inaczej, już taka była. Jedno wiedziała na pewno. Nigdy
więcej nie zdarzy się jej nic takiego jak ta przykra sprawa z
Nickiem.
Spojrzała na talerz i ze zdumieniem odkryła, że
spałaszowała niemal cały pudding. Odsunęła talerz i
postanowiła milczeć. Pomyślała, że jeśli będzie chciał
rozmawiać, sam zacznie. I miała rację. Po kilku minutach
ciszy wreszcie się odezwał.
- Nie mam teraz przyjaciółki - oświadczył. - Ani niskiej,
ani żadnej innej.
Zerknęła na niego i w panice pomyślała, że nie wie, co mu
odpowiedzieć. Żadna błyskotliwa riposta nie przychodziła jej
do głowy.
- To na czym stanęliśmy z tym pocałunkiem? -
Uśmiechnął się do niej.
O, Boże, ten uśmiech nie był jej obojętny. Przeraziła się.
- Nie rób tego - wypaliła bez namysłu, bardzo zmieszana.
- Czego?
- Nie uśmiechaj się tak. Wiesz, że to twoja sekretna broń.
Nie możesz się obyć bez niej? Proszę, bądź znowu
nieprzyjemny. Przecież nie lubisz mnie, panie Chevenay -
przypomniała niecierpliwie.
- Garde - poprawił. I pomyślał, że niech go licho weźmie,
ale ta dziewczyna naprawdę go rozśmieszyła. - Pokaż mi,
czego chcesz.
- Co? - Odebrało jej mowę.
- Pokaż mi twoje szkice - sprecyzował. Nie spuszczał z
niej wzroku, a jego rozbawienie zdawało się wzrastać.
- Ach. - Poczuła, że rumieniec wypływa jej na policzki.
Pospiesznie podała mu szkicownik. - Proszę. - Szybko
opanowała się. - Myślałam o zaprojektowaniu dużego
trawnika, sięgającego aż do rzeki, o wierzbie...
Rzucił jej lekko ironiczne spojrzenie, więc zamilkła.
Oglądał wszystkie rysunki, wracał do nich, analizował je
uważnie, a jego umysł przez cały ten czas krążył wokół
zagadki, jaką stanowiła dla niego panna James.
Wcale nie zachowywała się tak, jak się spodziewał. Może
rzeczywiście była tą osobą, za którą się podawała? Nie bardzo
chciał w to wierzyć, ale intrygowała go tym, co wydawało się
być naturalną naiwnością. Zastanawiał się, co porabiała od
zeszłego lata? Ostatni list pochwalny w jej portfolio został
napisany w lipcu zeszłego roku. Czy przez ten czas
wykonywała
prace, za które nikt jej nie pochwalił? Centrum
ogrodnicze, gdzie ostatnio pracowała, zostało sprawdzone.
Owszem, nie kłamała, ale jej odpowiedzi na wszystkie inne
pytania były raczej wymijające. Toteż postanowił, że będzie
nadal szukać wiarygodnego wyjaśnienia. Starał się wciąż
wyprowadzać ją z równowagi, ale problem polegał na tym, że
wbrew własnej woli zaczynał ją lubić. A to głupota.
- Podoba mi się japoński klon - oznajmił, nie patrząc na
Sorrel. Zamknął szkicownik i oddał jej. - Pierwszy szkic. To
sporo roboty na jedną osobę.
- Poradzę sobie.
Skinął z aprobatą. Była mu za to wdzięczna. Mężczyźni
nigdy nie oczekiwali, że ona sama będzie podnosić i przenosić
wszystkie te ciężkie rzeczy. A przecież zawsze dawała sobie
radę. Nie była aż taką idiotką, żeby podejmować się czegoś,
czego nie byłaby w stanie wykonać. Znała granice własnych
możliwości. Kobiety częściej akceptowały jej dzielność,
mężczyźni - bardzo rzadko. Prawie cały czas nalegali, że jej
pomogą, wręcz narzucali jej swoją pomoc, podczas gdy ona
czuła się znacznie lepiej, jeśli mogła działać samodzielnie.
Przypuszczała, że inne kobiety, pracujące w tradycyjnie
męskich zawodach, takich jak na przykład mechanik
samochodowy czy hydraulik, borykały się z tymi samymi
kłopotami.
- Ile ci to czasu zabierze?
- Zależy od pogody, prawdopodobnie około dwóch
tygodni. Będę potrzebowała wywrotki.
- Tak myślałem.
- Bałam się, że zechcesz mieć dwumetrowy mur z
nabitymi kolcami.
- Nie. Coś jeszcze? Pokręciła głową.
- Więc zobaczymy się jutro rano. Przynieś orientacyjny
kosztorys - dorzucił. - Dobranoc, panno James. - Wstał od
stołu z drwiącym uśmiechem, skłonił się i wyszedł z sali
hotelowej restauracji.
W ogóle nie potrafiła zinterpretować tych jego drwin.
Patrzyła za nim z pobladłą twarzą. Nie sądziła, że będzie jej
łatwo zrozumieć Garde'a Chevenaya. Na pewno nie spotkała
przedtem nikogo podobnego do niego. I prawdopodobnie
tylko dlatego ją zatrudnił, żeby, jak powiedział, mieć na nią
oko, ponieważ jej nie ufał.
- Musisz cały czas pamiętać o tym, Sorrel - szepnęła do
siebie. - Dobrze ci to zrobi.
Punkt ósma następnego ranka zaparkowała za niebieską
furgonetką. Była ubrana tak jak zwykle do pracy - w wytarte
dżinsy, rozciągnięty sweter i starą koszulę. Wzięła aparat
fotograficzny i wyskoczyła z szoferki ciężarówki. Odwróciła
się i stanęła twarzą w twarz z Garde'em. Stał nieruchomo,
patrząc jej w oczy. W końcu skinął w stronę aparatu i zapytał:
- Do portfolio?
- Co? Aparat? A, tak.
Kiwnął głową, zrobił w tył zwrot i odszedł w kierunku
budynków za domem.
- Garde! - zawołała. Zatrzymał się, obracając na pięcie.
- Zapomniałam zapytać cię o sad. Czy zostawić go tak,
jak jest?
- Tak. Jeśli czegoś będziesz potrzebować, krzycz -
powiedział, uśmiechnął się i poszedł dalej.
Przynajmniej raz się uśmiechnął, pomyślała, ale zaraz
skarciła się w duchu - przestań! Przyjechałaś tutaj do pracy!
Zdecydowanym ruchem zawiesiła sobie na szyi aparat
fotograficzny. Zaczęła od zrobienia kilku różnych ujęć ogrodu
przed domem. Usiłując oderwać myśli od swego pracodawcy,
zostawiła aparat w wozie i korzystając z komórki Jen,
zadzwoniła pod numer, który sobie zapisała, w sprawie
dostarczenia wywrotki.
Kilka godzin później było jej tak gorąco, że zdjęła sweter i
rzuciła go na stopień frontowych schodów prowadzących do
domu.
Przez te pierwsze godziny pracy zdążyła przyciąć
wybujałą trawę i wszystko wrzucić na wywrotkę, a teraz
zaczęła usuwać stary torf.
Ani razu nie widziała Garde'a, tylko jakiegoś młodego
człowieka, który wynosił wszystko z kuchni. Był młody, w
każdym razie młodszy od niej, muskularny, niebrzydki, z
ładnymi włosami opadającymi na czoło. Kiedy szedł do
swojej furgonetki, skinął jej głową i zagadał. Zaczął narzekać,
jak ciężka jest jego praca, co najpierw rozbawiło Sorrel, potem
zaczęło irytować. Jednak nic nie mówiła, tylko leciutko
uśmiechała się w odpowiedzi.
Siadła w słońcu, opierając się o ścianę domu, i zabrała się
do jedzenia lunchu, który przygotowano dla niej rano w
hotelu. Chłopak dosiadł się do niej.
Tłumiąc westchnienie, zmusiła się do uśmiechu.
- Jak leci? - zapytała uprzejmie.
- Pomału. Cholerne są te stare domy. Rury zardzewiałe,
tynk popękany. A tak, przy okazji, mów mi Sean.
- Sorrel - rzekła krótko.
- Zrobisz to wszystko sama?
- Tak. - Z rozmysłem odwróciła od niego głowę i
spojrzała w bok, mając nadzieję, że on zrozumie jej niechęć
do dalszej rozmowy. Patrzyła na jabłonie w sadzie. Drzewa
wyglądały na bardzo stare i powinny być przycięte.
Skończyła jeść sandwicze i otworzyła termos.
- Dasz trochę się napić? - spytał Sean z nadzieją.
- Tak, oczywiście.
Na szczęście były dwa kubeczki. Nalała mu herbaty.
Ukryła rozdrażnienie, kiedy zobaczyła, że pijąc, krzywi się ze
wstrętem.
- Osłodzona! Fuj! Obrzydliwa!
- Przykro mi - wycedziła przez zęby.
Była wściekła na niego. Nawet nie podziękował, tylko się
krzywił. A w kuchni przecież musi być elektryczność,
dlaczego więc sam sobie nie zrobi herbaty? Szybko wypiła
swoją i wstała.
- Cześć - rzuciła oschłym tonem. - Wracam do roboty.
- Chcesz wyciąć to stare drzewo? - Nie ruszył się z
miejsca.
- Tak - przytaknęła chłodno.
- Nie będzie łatwo.
- Nie.
- Dobrze go znasz? Garde'a?
- Nie - rzekła lakonicznie i podeszła do ciężarówki.
Otworzyła drzwiczki szoferki i położyła na siedzeniu pudełko
na lunch i termos.
Kiedy obejrzała się, Seana już nie było. Westchnęła z
ulgą. Nie lubiła za długich przerw w pracy. Uśmiechnęła się,
kiedy uświadomiła sobie, że zachowywała się wobec tego
chłopaka tak samo nieprzystępnie jak jej szef wobec niej.
Pewnie by się nie uśmiechała, gdyby wiedziała, że Sean
akurat zdaje sprawozdanie swemu pracodawcy.
- O co cię pytała?
- O nic - odparł Sean. - Zupełnie o nic. Spytałem, czy zna
właściciela domu, a ona odpowiedziała, że nie. Po prostu. Nie
okazała żadnej ciekawości, nic. Bardzo niechętnie
poczęstowała mnie herbatą i była zła, że mi nie smakowała.
Krzywiłem się, bo nie lubię słodzonej - roześmiał się.
Garde też lekko się uśmiechnął i powiedział:
- No cóż, dobrze się spisałeś, dziękuję ci. Możesz już
wracać do pracy. Zobaczę się z tobą później.
Stojąc w oknie swego gabinetu, poza polem jej widzenia,
Garde zaczął znowu ją obserwować. Była pracowita, to musiał
jej przyznać. Lecz, niestety, nadal nie mógł jej zaufać, czego
bardzo żałował, bo zaczynał dobrze się czuć w jej
towarzystwie. Była dobrym kumplem i prawdopodobnie
dlatego ten dziennikarz ją wynajął. To, że została wynajęta,
wydawało się bardziej niż prawdopodobne. Tym bardziej że
po jej przyjeździe tutaj nie pojawił się pod domem żaden
reporter.
Garde patrzył, jak Sorrel z włosami w nieładzie, czerwoną
z wysiłku twarzą i podrapanymi ramionami zmaga się z
korzeniem. Nagle korzeń się poddał i Sorrel wylądowała na
pupie. Zamiast zakląć albo wpaść w złość, roześmiała się i
szybko wstała z ziemi. Otrzepała energicznie spodnie i zabrała
się za następny korzeń.
Jednak powinien trzymać się od niej z daleka, pomyślał w
panice. Jeszcze kilka spotkań z nią, a za bardzo polubi tę
dziewczynę o roześmianych oczach.
Sorrel, przyzwyczajonej do ustawicznego hałasu
londyńskich ulic, wiejska cisza koiła nerwy. Po raz pierwszy
od miesięcy czuła spokój. Opactwo otaczały same uprawne
pola, ciszę mógłby więc zakłócić jakiś pojedynczy traktor albo
turyści. Lecz akurat teraz słychać było jedynie rytmiczny
odgłos maszyny tnącej torf.
Przed piątą niemal całkowicie oczyściła duży obszar
trawnika, przygotowując cały teren pod wyrównanie, które
planowała zrobić jutro. Nie powinno to jej zająć wiele czasu, a
potem zabierze się do starych drzew i pomyśli o klombach i o
terenie wokół strumienia.
Złożyła swój sprzęt, wsiadła do ciężarówki, a Garde ciągle
się nie pokazywał. Odjechała więc bez pożegnania. Trudno.
Postanowiła, że nie będzie się narzucać ze swoim
towarzystwem.
Obolała wróciła do hotelu. Przez całą drogę marzyła o
letnim prysznicu i mimo zmęczenia wbiegła na piętro do
swojego pokoju. Już po pięciu minutach czuła rozkosznie
chłodną wodę spływającą po jej bolących plecach.
Garde, tak jak poprzedniego wieczoru, znowu pojawił się
w hotelu w porze kolacji i znowu zjedli razem wieczorny
posiłek. Niewiele mówił, zauważył tylko, że się opaliła,
spytał, czy napije się wina, i ulotnił się tak samo nagle, jak się
pojawił.
Ten schemat wspólnych kolacji powtarzał się przez cały
tydzień. Czasami jego samochód stał zaparkowany przed
domem, czasami go nie było. Wiedziała o nim tyle samo co
pierwszego dnia. Nic więcej.
Rośliny, które wybrała z katalogu, dostarczono w piątek
rano. Wyjęła sadzonki z doniczek i zaczęła rozmieszczać je na
terenie ogrodu według różnych koncepcji. Robiła to dopóty,
dopóki nie uznała, że nareszcie jest dobrze. To jest to,
pomyślała z satysfakcją i poszła poszukać Garde'a, żeby go
spytać, czy się zgodzi na takie rozplanowanie sadzonek.
Pamiętając, co zaszło pewnego razu, kiedy pracowała u
Nicka, nie chciała wejść do cudzego domu nie zapraszana.
Zajrzała w okno gabinetu, ale pokój był pusty, więc okrążyła
dom, kierując się do kuchni. Już chciała zastukać w szybę,
żeby przyciągnąć uwagę Seana, ale stanęła jak wryta,
zdumiona widokiem niesamowitego bałaganu. W jednym
kącie leżała kupa gruzu, ze starym zlewem na wierzchu.
Zerwany ze ścian tynk odsłaniał krzywo zwisające rury,
pomieszczenie wypełniał unoszący się wszędzie pył. Sean
siedział na przewróconej do góry dnem skrzynce i popijał coś
z dużego kubka.
Sorrel, pracując, zawsze starała się utrzymać porządek i
nie mogła uwierzyć własnym oczom, widząc takie
niedbalstwo. Czy nie byłoby łatwiej sprzątać na bieżąco?
Zdegustowana, zastukała lekko w otwarte okno.
Sean zauważył ją, uśmiechnął się i podszedł do niej.
- Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła.
- Żaden kłopot. Chcesz herbaty? Udało mi się podłączyć
czajnik elektryczny.
- Nie, dziękuję. Szukam pana Chevenaya. Widziałeś go?
- Chyba jest na końcu pola, jak myślę. W każdym razie
jeszcze godzinę temu był tam.
Skinęła głową i poszła przez ogród aż do ostatniej bramy.
Już z daleka zobaczyła Garde'a. Był bez koszuli, w rękach
trzymał motykę i ostrożnie dziobał nią w ziemi.
Przecinając padok, wolno zbliżała się do niego. Nie
zauważył jej od razu, pochłonięty tym, co robił, i najwyraźniej
wsłuchany w sprawozdanie z meczu krykieta, płynące z
małego radia stojącego w trawie. Toteż miała czas przyjrzeć
się i... przestraszyć, bowiem nagle zauważyła różowe,
guzowate blizny pokrywające jego obie łopatki. Domyślała
się, że to po oparzeniach, i to stosunkowo niedawnych. Kark,
ramiona i tors pozostały nietknięte.
W końcu uświadomił sobie czyjąś obecność i odwrócił się.
Jego spojrzenie pozbawione było emocji. Widocznie
spodziewał się, że zobaczy grozę na jej twarzy, bo zdziwił się,
widząc w jej oczach wyraz współczucia i troski.
- Niezbyt ładne - zauważył.
- Niezbyt - przytaknęła i poczuła się bardzo niezręcznie. -
Ból musiał być straszliwy.
- Owszem. Czym mogę ci służyć?
-
Myślałam, że może chciałbyś zaaprobować
rozmieszczenie sadzonek - powiedziała cicho.
- Dobrze. Zobaczę. - Wbił motykę w ziemię, zdjął z
krzaka koszulę i narzucił ją na plecy.
Prawie przez cały tydzień nie widział Sorrel. W istocie,
poza posiłkami w hotelu unikał jej z premedytacją.
Zaskoczyło go to, że nie próbowała pod byle jakim pretekstem
kontaktować się z nim. Obserwował ją i czekał, jednak nie
działo się nic takiego, co potwierdzałoby jego podejrzenia.
Nie wchodziła ani do domu, ani do jego gabinetu. Nie była
wścibska i nie wypytywała Seana. Myślał, że ona wie, jak
wyglądają jego plecy, ale sądząc po jej reakcji, chyba nie
wiedziała. A jeśli wiedziała, no cóż, to jest bardzo dobrą
aktorką...
Niczym nie zdradzając swoich myśli i wątpliwości,
posłusznie przyjrzał się roślinom poukładanym na ziemi przed
domem.
- Bardzo dobrze - pochwalił i bez słowa odszedł.
Sadząc i obficie podlewając roślinki, Sorrel cały czas
zastanawiała się, czy krępowało go to, że zobaczyła blizny na
jego plecach. Nie, zadecydowała, Garde ani przez moment nie
okazywał zakłopotania. Ciekawe, jak to się stało. W artykule o
nim sprzed sześciu miesięcy nie wspominano o żadnym
wypadku. Czy dlatego, że on był w szpitalu, w domu zrobiono
dotąd tak niewiele?
To nie twój interes, Sorrel, upomniała się w duchu.
Uporządkowała wszystkie swoje rzeczy, ostatni raz rzuciła
okiem na posadzone rośliny, z satysfakcją pokiwała głową,
wsiadła do ciężarówki i pojechała do hotelu.
Tego wieczoru Garde nie przyszedł na kolację. Zdziwiła
się, że tęskni za nim, chociaż w czasie ich wspólnych kolacji z
reguły był milczący i bardzo skryty.
Długo nie mogła zasnąć, rozmyślając o nim, o jego
oszpeconych plecach i w ogóle o jego zachowaniu. Spała źle i
obudziła się wcześnie rano z uczuciem zmęczenia.
Jeszcze kilka dni i front domu będzie gotowy. Czy wtedy
Garde zechce, żeby zajęła się zapleczem? Nie miała pojęcia.
Nie wiedziała nawet, czy podoba mu się to, co dotąd zrobiła.
Żadnych pochwał, żadnego uznania, jak gdyby wygląd ogrodu
w ogóle go nie obchodził. Uśmiechnęła się lekko, bo nagle
przypomniała sobie, że jednak na czymś mu zależało.
Powiedział przecież, że nie chce żadnych „śliczności".
Cóż, nie potrzebowała pochwał, była profesjonalistką,
osobą praktyczną, przekonywała siebie. Nieprawda. Nie była
praktyczna. Nienawidziła przedkładania klientom faktur,
rozmawiania o pieniądzach i tłumaczenia się z wydatków. A
ponieważ zawsze zaprzyjaźniała się z ludźmi, dla których
pracowała, było jej trudno prosić ich o pieniądze. Z wyjątkiem
Garde'a, z którym nie zdołała się zaprzyjaźnić... jak dotąd.
Ubrała się w czyste, robocze dżinsy, włożyła bawełniany
podkoszulek i wciąż czując zmęczenie po źle przespanej nocy,
pojechała do opactwa. Nie dojeżdżając do domu, zatrzymała
się na drodze, chcąc z tej perspektywy obejrzeć, jak zmienił
się widok terenu okalającego dom. Wyłączyła silnik i
wychyliła się przez okno szoferki, żeby popatrzeć i...
wstrząśnięta patrzyła, patrzyła i patrzyła, ciągle nie wierząc
własnym oczom.
To, co zobaczyła, nie mieściło się jej w głowie.
Wszystkie rośliny, które tak pieczołowicie wczoraj
posadziła, zostały wyrwane.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zdjęta niewyobrażalną grozą, nadal nie pojmując, co się
stało, otworzyła drzwiczki szoferki i wysiadła. Chciało jej się
płakać. Jak lunatyczka ruszyła przed siebie. Doszła do
strumienia i stamtąd zobaczyła, że wszystkie wyrwane krzewy
zostały porozrzucane po całym obszarze wyznaczonym na
trawnik. Po drugiej stronie strumienia stał Garde i spokojnie
oglądał to spustoszenie.
- Co ty zrobiłeś! - krzyknęła.
- To nie ja - zaprzeczył stanowczo. - Myślisz, że
mógłbym coś takiego zrobić?
- Więc kto? Dlaczego? Komu zależało, żeby... - zaczęła
chaotycznie.
- Nie wiem. Czy odżyją, jeśli wsadzimy je z powrotem?
- Może. Niektóre - szepnęła z nieszczęśliwym wyrazem
twarzy.
- Więc zróbmy to - zaproponował łagodnie.
Spojrzała na niego, ale nie dostrzegła na jego twarzy
żadnej reakcji. Opuściła głowę i znowu skupiła wzrok na
biednych roślinach.
- Ale kto mógł to zrobić? Nie możemy przecież oskarżać
o to ducha.
- Ducha?
- Opactwo uchodzi za nawiedzone. Nie słyszałeś o tym?
- Słyszałem. Owszem, niektórzy tak mówią.
- Nic nie widziałeś?
- Nic.
- Nic - powtórzyła jak echo. To przecież nie mógł być on.
Nie bądź śmieszna, Sorrel, skarciła się w myślach. - Jakiś
sąsiad? A może ten dziennikarz? - podsunęła. - Pani Davies
niedawno powiedziała...
- Że prasa mnie nienawidzi?
- Tak - przytaknęła cicho.
- To możliwe.
Ale nieprawdopodobne. Rozważył już każdą możliwość i
niczego nie wymyślił. Jedno było pewne - ktoś zrobił to
złośliwie.
Jakoś trudno mu było patrzeć na wyraz rozpaczy rysujący
się na twarzy tej dziewczyny. Nie znał jej, oczywiście nie był
pewien, czy zasługuje na zaufanie, nie wiedział nawet, czy
ona sama tego nie zrobiła, choć trudno w to uwierzyć.
Frustrowało go to, że ciągle na próżno czekał, aż na jej
nieskazitelnej postaci pojawią się jakieś rysy.
- Nie płacz - powiedział szorstko, bo zobaczył, że łzy drżą
jej pod powiekami
- Nie płaczę! - Szybko otarła oczy. - Ale dlaczego oni to
zrobili? Po co? Na złość? Ale komu? Tobie?
- Nie wiem.
Rozległ się klakson. Odwrócili się. Ciężarówka
zablokowała drogę i furgonetka Seana nie mogła przejechać.
- Ja przestawię twój wóz - zapowiedział krótko Garde.
Przejechał ciężarówką przez most i z gracją zaparkował przed
garażem.
- A niech to! - wykrzyknął Sean, wysiadając z furgonetki.
- Kto to zrobił?
- Nie wiem.
- Czy ona dobrze się czuje?
- A jak myślisz? - spytał lakonicznie.
Garde zostawił Seana i podszedł do zmartwionej Sorrel.
- Rezygnacja nic nie pomoże - oświadczył. - Wściekaj się,
szalej, ale się nie poddawaj.
- Ty tak robisz? Wpadasz w szał? - W jej spojrzeniu
dojrzał udrękę.
- Tak,
- No cóż. - Głęboko westchnęła. - I ja się nie poddam. Nie
wiedziała, czemu się tak cynicznie uśmiechnął. Pokiwał
głową, podniósł dwie sadzonki i rzucił je na grządkę.
- Nie tutaj. - Szturchnęła go i zabrała rośliny. Nie
pojmowała jego zachowania. Zdawało się, że on zupełnie nie
przejmuje się dewastacją. Dotknęło ją to bardziej, niż
wyrządzone szkody. - Czy zniszczono coś jeszcze?
- Nie.
- A twoje grządki warzywne?
- Nie. Powiedz mi, gdzie wsadzić te rośliny.
Wzięła swój szpadel i udzieliła mu wskazówek. W ciągu
dwóch godzin posadzili wszystko jeszcze raz i podlali. Ogród
jednak wyglądał jakoś inaczej, nie tak ładnie jak wczoraj, i
straciła do niego serce.
- Możemy zastąpić nowymi sadzonkami wszystkie, które
zwiędną - uspokoił ją.
- To nie o to chodzi. Czy nie powinniśmy jednak
zawiadomić policji?
- Już ich zawiadomiłem, ale niewiele będą mogli zrobić w
tej sprawie.
- Nie wydajesz się tym zaniepokojony.
- Nie? Prawdopodobnie tak ci się zdaje, bo mnie nie znasz
za dobrze. Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?
Pokręciła głową.
- Wkrótce przywiozą torf. Wspominali, że koło południa.
Skończę wyrównywać trawnik.
- Muszę wyjechać na trochę. Dasz sobie radę?
- Tak.
- Poproszę Seana, żeby miał na ciebie oko.
Zdobyła się na smutny półuśmiech. Z tego, co dotąd
zaobserwowała, nie sądziła, by Sean bardzo się przydał w
razie nagłej potrzeby.
Garde odjechał, a ona poszła po swoje grabie i
poziomnicę.
Kto? - zastanawiała się ciągle. I dlaczego?
Gdyby to zdarzyło się w Londynie, od razu
podejrzewałaby Nicka, ale on przecież nie wiedział, gdzie ona
teraz przebywa. A może wiedział? Nie, to jakaś paranoja,
ofuknęła się w myślach. A nawet gdyby wiedział, to raczej
napisałby do Garde'a albo sam by przyjechał zobaczyć się z
nim, tak jak z jej poprzednimi klientami. Nie miała oczywiście
żadnych dowodów, że to Nick zniechęcał jej potencjalnych
klientów, lecz ktoś był za to odpowiedzialny.... i ten ktoś mógł
znowu zacząć działać.
Myślała o tym bezustannie, ciągle się martwiąc, aż w
końcu rozgniewała się na siebie i na... Garde'a. Raz taki, raz
owaki. W jednej minucie miły, w następnej szorstki.
Mój Boże, pierwsza praca od miesięcy i od razu coś
takiego... Może tu jednak nie chodziło o Garde'a, być może to
ona nadepnęła komuś na odcisk? Trochę krytykowała rośliny
w pierwszym centrum ogrodniczym, do którego zajrzała. A
właściciel
nieco
się
zdenerwował
jej
zjadliwymi
komentarzami.
Była zbyt wzburzona, żeby zjeść lunch. Cały czas, bez
odpoczynku, rozkładała torf, ugniatała go nogami, podlewała.
W końcu stanęła z boku, by obejrzeć własną robotę. Nowy
japoński klon pośrodku trawnika w kształcie wydłużonej litery
S wyglądał trochę ponuro. Chyba trzeba będzie jutro go
wymienić. A te inne? No cóż, nie są złe, ale jutro się okaże,
czy przeżyją, czy nie.
Lecz jeśli oni wrócą - kimkolwiek są ci „oni" –
postanowiła na nich zaczekać. Nawet jeśli będzie musiała
siedzieć tu przez całą noc.
Po powrocie do hotelu ledwo tknęła swoją kolację.
Zadowolona, że Garde nie przyszedł, z roztargnieniem dłubała
w talerzu. Postanowiła, że zaczai się, by sprawdzić, czy
wandale znowu nie przyjdą. Prawdopodobnie nic się nie
zdarzy, zanim się nie ściemni. Miała mnóstwo czasu, żeby się
przygotować do czuwania. A jeśli oni wrócą...
Odsunęła talerz i nie czekając na kawę, pobiegła do
pokoju. Przebrała się w ciemne spodnie i ciemną bluzę, czując
się w tym stroju nieco teatralnie i głupio. Wzięła swoją małą
latarkę, notes oraz pióro, i zadzwoniła do recepcji z prośbą,
czy kuchnia hotelowa może przygotować dla niej termos z
gorącą herbatą. Uprzedziła, że musi wyjechać, żeby nie
martwili się, jeśli wróci późno, i wyruszyła w stronę opactwa.
Niebo dopiero zaczynało się ściemniać, kiedy ostrożnie
manewrując, wjechała ciężarówką pomiędzy drzewa
naprzeciwko sadu. Sprawdziła, czy jej nie widać, i przebiegła
ukradkiem drogę, by zobaczyć, czy Garde wrócił.
W domu nie paliło się światło, nie dostrzegła też jego
samochodu przed domem. Czy nie byłoby zabawne, gdyby on
stał na czatach w ciemnym pokoju, gdy tymczasem ona
chowała się w zaroślach? Może powinna była mu powiedzieć,
co planuje? Jednak przez cały czas tak się zachowywał, że w
ogóle nie chciało jej się z nim rozmawiać.
Szybko wróciła do samochodu i usadowiła się, by czekać.
Po godzinie zaczęła zastanawiać się, czy Garde już wrócił.
Czy to nie dziwne? Wyjechał i zostawił dom bez opieki po
tym, co się stało? A może to go wcale nie obeszło? Z
pewnością nie wydawał się bardzo zaniepokojony. Możliwe,
że spodziewał się tego albo czegoś podobnego. Bez wątpienia
był dziwnym człowiekiem, trudnym do przeniknięcia. Stale
łapała się na tym, że bez przerwy o nim myśli. Na przykład,
skąd się wzięły blizny na jego plecach. I czy nie wpływało to
na jego nieustanny zły nastrój. Może wciąż odczuwał ból?
Obserwowała księżyc, który płynął po niebie. Z zarośli
dobiegały tajemnicze odgłosy, niesamowite pohukiwanie
sowy. Zadrżała. Nie było tu świecących lamp ulicznych, tylko
światło księżyca, rzucające niespokojne cienie. Czując się jak
idiotka, podskoczyła nerwowo, kiedy gdzieś trzasnęła jakaś
gałąź. Przestań, skarciła się. Tam nic nie ma. Wzięła jednak
latarkę i zapaliła ją dla własnej wygody. Nie wiadomo który
już raz spojrzała na zegarek, ziewnęła, poprawiła się w fotelu.
Nie istniało niebezpieczeństwo, że zaśnie - ciągle była zbyt
podekscytowana.
Dziesięć po drugiej. Pomyślała, że chyba trzeba już
wracać do hotelu i przespać się trochę. Jeszcze tylko pięć
minut, zadecydowała. Wzięła termos, odkręciła zakrętkę i
zamarła. Nasłuchiwała uważnie, skłoniwszy głowę. Czy to nie
samochód? Zakręciła termos i postawiła go na podłodze,
starając się nie zwracać uwagi na to, że jej serce trzepocze się
nerwowo. Z rękami na kierownicy wpatrywała się w
ciemność.
To był niewątpliwie warkot silnika, ale nie widziała
świateł. W końcu dostrzegła samochód. Sunął wolno wzdłuż
drogi. Zatrzymał się niedaleko od niej i silnik ucichł.
Wstrzymała oddech, czekając. Zobaczyła, jak z
samochodu wychodzi jakaś wysoka postać. Człowiek ten niósł
coś w ręku. Szedł cicho i szybko, w pewnym momencie
przeskoczył niskie ogrodzenie sadu i zniknął wśród drzew.
Delikatnie uchyliła drzwiczki ciężarówki, wzięła notes,
pióro oraz latarkę, i wyskoczyła z samochodu, uważając, by
nie robić hałasu. Osłaniając światełko latarki, drżącą ręką
zapisała markę i numer rejestracyjny samochodu i podążyła za
intruzem. Nie miała pojęcia, co zrobić, przypuszczała, że
będzie po prostu obserwować go, po to, by później móc go
zidentyfikować. Rzecz jasna nie zamierzała stanąć z nim
twarzą w twarz, kimkolwiek był. Nie była aż tak głupia.
Jednak gdy zobaczyła, że przystanął na środku trawnika i
odkręca kanister, który przyniósł, przestała myśleć
racjonalnie.
Z przeszywającym uszy wrzaskiem rzuciła się przez niski
płotek, oddzielający sad od ogrodu. Przygwoździła intruza do
ziemi jak zawodowy rugbista.
W domu ktoś krzyknął. Jasne światło oświeciło cały
trawnik. Zmrużyła oczy, bynajmniej nie rozluźniając chwytu.
Człowiek, z którym walczyła, był od niej silniejszy i
prawdopodobnie bardziej wysportowany. Nie wiedziała, czy
to ona stęka, czy on, starając się uwolnić. Nie zamierzała
pozwolić mu uciec i uniknąć kary. Kiedy zaczął się podnosić,
chwyciła go za stopę. Uwolnił się szarpnięciem, a ona w tym
momencie zainkasowała silne uderzenie w żebra.
Zwinęła się z bólu, jęcząc i raczej poczuła niż zobaczyła,
że jej napastnik uciekł. Kilka chwil później rozległ się odgłos
silnika, pracującego na wysokich obrotach i pisk opon szybko
ruszającego wozu.
- Co ty sobie myślisz, na miłość boską! Czy wiesz, co
zrobiłaś? - Garde, rozwścieczony, ukląkł przy niej.
- Za to ty nic nie zrobiłeś! - wrzasnęła piskliwym głosem,
czując się jak oszukane i skrzywdzone dziecko.
- Zrobiłem wiele rzeczy. Gdzie cię boli?
- Żebra, głowa... och, nie wiem! - krzyknęła rozdrażniona.
- A teraz on ucieka - Przypomniała sobie, co tamten zamierzał,
wyprostowała się nagle. - Miał kanister...
- Wiem, że miał kanister, i gdybyś się nie wmieszała...
- Ja, wmieszała? - oburzyła się. - Czy ja jestem wariatką?
Mogłeś uprzedzić mnie, co zamierzasz.
- Ty też mogłaś - powiedział. - Dasz radę wstać?
- Nie - mruknęła. - A jeśli ta bańka przecieka... Wziął
kanister, znalazł zakrętkę i dokładnie ją zakręcił.
I dopiero teraz pomógł wstać Sorrel. Trzymając się za
bolące żebra, pozwoliła, żeby pomógł jej dojść do domu.
- Miałam notes - zaczęła gderliwie. - Musiałam go gdzieś
upuścić.
- Znajdę później - powiedział zniecierpliwiony. Dotarli do
gabinetu. Posadził ją w obrotowym fotelu za biurkiem. -
Pozwól mi zobaczyć.
- Nie. - Zgarbiła się.
- Żebra są złamane?
- Nie wiem
- Więc daj mi obejrzeć.
Pomału, wstrzymując oddech, podniosła się z fotela.
- Oddychaj normalnie - rozkazał.
- Nie mogę - odparła płaczliwym głosem. Czuła, że
zachowuje się dziecinnie. - To boli.
- Więc może to nauczy cię nie rzucać się na obcych
silnych mężczyzn. - Łagodnie popchnął ją na fotel, podciągnął
jej sweter i lekko obmacał żebra.
- Oj, boli...
- Nie sądzę, żeby były złamane.
- Dobrze. - Oparła łokcie o biurko, zamknęła oczy, ukryła
twarz w dłoniach i raptownie je cofnęła z okrzykiem bólu. Na
palcach ujrzała krew.
- On mnie zranił w głowę!
Popatrzyła na Garde'a, lecz na jego twarzy nie dostrzegła
nawet śladu współczucia, tylko coś w rodzaju irytacji.
Westchnęła, oparła się wygodniej i przymknęła oczy.
- Nie leżałeś w łóżku - stwierdziła.
- Nie - przyznał, delikatnie badając ranę na jej skroni,
która zaczynała już lekko puchnąć. Ostrożnie odgarnął
opadające długie włosy.
Cofnęła się, bo jego dotyk, jego bliskość, zapierały jej
dech, co rozdrażniało ją jeszcze bardziej.
- Rozpoznasz go? - spytała szorstko. Pokręcił głową.
- Mam jego numer. Zapisałam w notesie. Policja
prawdopodobnie mogłaby go namierzyć. Czy zadzwoniłeś do
nich?
- Nie.
- Dlaczego? - Otworzyła szeroko oczy.
- Nie miałem czasu! Chcesz jechać do szpitala?
- Nie.
- Rana nie jest głęboka. Nie trzeba jej zszywać.
Wystarczy plaster. Za chwilę dam ci aspirynę i filiżankę
herbaty. I dopiero teraz mogę zadzwonić na policję - dodał
zgryźliwie.
Wziął aparat, wybrał numer miejscowego komisariatu,
zwięźle wyjaśnił, co się stało, i wyszedł.
Trzasnął kuchennymi drzwiami o wiele mocniej, niż
zamierzał. Zapalił światło, popatrzył na bałagan i gorzko się
uśmiechnął. Przez jedną straszną, głupią chwilę, pod
wpływem impulsu, chciał ją przytulić. Wspaniale, tylko tak
dalej, panie Chevenay, szydził z siebie, nastawiając czajnik.
Nigdy nie powinien jej zatrudniać. Powinna była odejść,
zabierając ze sobą swoją historyjkę, obojętnie jaką. Jednakże
na pewno znała się na ogrodach, musiał jej to oddać. Lecz kim
jeszcze była? Kimś, kto go bawił, pomyślał z tęsknotą, a od
bardzo, bardzo długiego czasu nie czuł się rozbawiony. Była
wysoka, chuda, niezręczna, uparta, denerwująca. Przyznał
jednak, że odważna. Mogła nawet zostać zabita. Zapłacą za to,
postanowił. Kimkolwiek są.
Chciał jej zaufać, ale nie mógł się na to zdobyć - zaufać,
komuś, kogo nie znał? Kiedyś, dawno temu, zapłacił za to
wysoką cenę. Nienawidził podejrzewać o najgorsze każdego
obcego przechodnia, ale już nie umiał inaczej...
Zirytowany na siebie, próbował odzyskać spokój ducha i
zajął się parzeniem herbaty. Postawił kubki na tacy i zaniósł
do gabinetu. Otworzył drzwi i zanim wszedł, przyjrzał się
Sorrel. Z zamkniętymi oczyma siedziała w fotelu. Włosy
miała rozczochrane, ręce i twarz brudne. Nigdy nie spotkał
kogoś takiego jak ta bardzo dziwna dziewczyna.
Powiedziałby, że wniosła w jego życie ożywcze prądy,
gdyby... Mój Boże, gdyby tak mógł obdarzyć ją zaufaniem...
Ale nie mógł.
- Herbata - oznajmił szorstko.
Otworzyła oczy. Podał jej kubek, obszedł biurko i z górnej
szuflady wyjął pudełko z plastrami i chusteczkami. Oczyścił
ranę na jej skroni i ostrożnie przykleił opatrunek. Schował
pudełko, wyjął buteleczkę z aspiryną, wysypał na rękę dwie
tabletki i podał jej.
- Dzięki. Nie chciałam, żeby zniszczył trawnik - zaczęła
się tłumaczyć. - Zamierzałam tylko zdobyć jego numer
rejestracyjny i zapamiętać jego wygląd na tyle, aby policja
mogła zrobić jakiś przybliżony rysopis. Nie wiedziałam, że
poczyniłeś aż takie przygotowania... te reflektory i w ogóle.
Myślałam, że zasnąłeś albo że cię wciąż nie ma. Nie
zauważyłam twojego samochodu.
- Stoi w garażu.
- No tak. Nie pomyślałam. - Szybko połknęła tabletki,
pociągając łyk herbaty. Trzymając kubek oburącz, rzuciła na
niego ukradkowe spojrzenie. Z ciemnym śladem zarostu na
podbródku znowu wyglądał groźnie, tak jak podczas ich
pierwszego spotkania. Potężny i srogi. - Powinnam była
pozwolić, żebyś to ty się na niego rzucił, prawda? - zapytała. -
Jednak mógłbyś poranić sobie plecy... - Urwała gwałtownie,
czując, że popełnia nietakt. W ogóle była coraz bardziej zła na
siebie, że z jakichś idiotycznych przyczyn czuje się przy nim
onieśmielona i mówi same głupoty. Nie mogła powstrzymać
ziewania, usiadła wygodniej i głęboko westchnęła. - No cóż,
myślałam, że nie interesują cię moje rośliny.
- To źle myślałaś. Pójdę teraz i poszukam twojego notesu.
Z ulgą patrzyła, jak odchodzi. Obróciła fotel i patrzyła przez
okno. Teren zalewało silne światło. Powinna była
wszystko pozostawić Garde'owi. Chociaż skąd mogła
wiedzieć, że on zamierza coś przedsięwziąć, jeśli nic nie
powiedział. Ale z drugiej strony ona też z niczym się nie
zdradziła. Totalny brak porozumienia. Co takiego w nim było,
że czuła się tak nieswojo? Od kilku dni starała się swój
niepokój zwalczyć, sądziła, iż z dobrym rezultatem. A teraz...
Teraz jesteś zmęczona, pokaleczona i... głupia, tłumaczyła
sobie, zniecierpliwiona swoim złym nastrojem.
Słyszała, jak zamykają się drzwi wejściowe i Garde
wchodzi po schodach. Gdy się uważniej przysłuchała,
wyłowiła ciche odgłosy na górze. Silne światło zgasło,
widziała tylko własne odbicie w szybie. Usłyszała, że on
znowu wraca na dół i natychmiast się zdenerwowała. Co za
głupota. Co ją tak przy nim wyprowadza z równowagi? Późna
pora i ciemność? Poza tym, co ona o nim wie? Nic.
Obróciła fotel i zobaczyła, że już przyszedł. Położył na
biurku jej notes i jakiś mały aparat fotograficzny.
O tym nie pomyślała, a powinna była. Wprawdzie jej
aparat nie miał lampy błyskowej, ale sklepy były przecież
otwarte i można ją było wieczorem kupić.
- Nie przemyślałam tego dobrze, prawda? - spytała
skruszonym tonem.
- Nie przemyślałaś. Jak się czujesz?
- W porządku. Trochę obolała i kręci mi się w głowie... O,
chyba słyszę samochód?
- Policja, mam nadzieję.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że zastawiłeś pułapkę? -
W końcu odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy.
- Nie zapytałaś. Nie, nie zapytała.
- Często się tym zajmujesz? - W jego głosie zabrzmiał
nieprzyjemny podejrzliwy ton.
- Czym?
- Śledztwem.
- Ach - szepnęła, wzdychając ciężko. - Nie. W ogóle się
tym nie zajmuję. Nie mam żadnego doświadczenia w
prowadzeniu śledztwa.
- Gdzie zostawiłaś ciężarówkę?
- Między drzewami po drugiej stronie sadu. Uprzedzam,
że nie jestem detektywem w spódnicy, jeśli o to pytasz.
Niestety, nie jestem żadną panną Marple - dodała z godnością,
lekko się uśmiechając.
- Nie? Ale to był niezły chwyt.
- Mimo to dał mi radę. Był młody i silny - dodała po
chwili milczenia. - Chyba jakiś dwudziestolatek. - Usłyszała
jadący po żwirze samochód i odwróciła się, by wyjrzeć przez
okno. Dostrzegła wóz policyjny.
Funkcjonariusze policji nie zabawili długo. Spisali tylko
zeznania ich obojga, zanotowali sobie numer rejestracyjny i
markę samochodu napastnika, zabrali aparat fotograficzny i
poszli, obiecując, że będą w kontakcie. Ocenili, że bardzo
głupio ze strony Sorrel było rzucać się na tego człowieka.
Garde odprowadził policjantów. Wrócił, podszedł do okna
i wpatrzył się w noc. Sorrel mogła go teraz dyskretnie
obserwować.
- Skąd masz te rany na plecach? - spytała nagle, nie
zastanawiając się nad tym, czy aby nie popełnia kolejnego
nietaktu.
-
Katastrofa helikoptera
-
odparł krótko. Był
rozczarowany.
W końcu zadała pytanie, którego od dawna oczekiwał. A
jednak je zadała...
- Ktoś jeszcze był ranny?
- Nie.
- Powinieneś smarować oliwą.
- Helikopter?
- Nie, głuptasie, twoje plecy.
- Nie mogę dosięgnąć - stwierdził z lekką kpiną w głosie.
- Nie znasz nikogo, kto mógłby ci posmarować? -
zapytała z niedowierzaniem.
- Nikogo, kogo chciałbym o to prosić.
- Och. Szkoda.
- Składasz mi propozycję, Sorrel? - zapytał cicho,
odwracając się do niej.
Pokręciła głową i zaraz tego pożałowała, bo poczuła
zawrót głowy.
- Powinnam wrócić do hotelu.
- Po co? Żeby spotkać się tam ze swoim napastnikiem,
który może teraz żywić do ciebie urazę? - zadrwił. - Zostań tu
na noc. Pościelę ci łóżko na górze.
- Nie.
- Słuchaj, jest noc. Nigdzie teraz nie będziesz jeździła -
oświadczył rozkazująco.
- Dobrze - westchnęła i wstała z fotela, czując dziwne
skrępowanie.
- Jutro weź wolne.
- Zobaczę, jak się będę czuła.
Poprowadził ją po schodach, otworzył drzwi na końcu
korytarza i przepuścił ją przodem. W pokoju stało tylko łóżko
bez pościeli. Wyszedł i po chwili wrócił, niosąc prześcieradła,
poszewki na poduszki i dwa koce, które rzucił na łóżko.
- Łazienka jest obok. Chcesz coś do włożenia na noc?
- Nie - rzekła cicho.
- Więc zobaczymy się rano. I nie włócz się po nocy.
- Bo duch mnie złapie? - spytała sennie.
- Coś w tym rodzaju.
Wtedy nagle przypomniała sobie, że w ogóle nie powinna
być w tym domu, niezależnie od ducha. Jen ją uprzedzała.
- Garde... - zaczęła pospiesznie. Przystanął i odwrócił się
do niej. - Nie mogę tutaj zostać.
- Nie bądź śmieszna - rzucił lekceważąco, zabierając się
do wyjścia.
- Ale ja naprawdę nie mogę! - Dogoniła go i dotknęła
jego pleców. Wzdrygnął się. - Przepraszam - szepnęła i
gwałtownie cofnęła dłoń.
Stał zbyt blisko. Poczuła się dziwnie. Na jego twarzy
malował się wyraz niesmaku.
- Czego chcesz? - spytał zdecydowanym głosem.
- Czego chcę? - powtórzyła. Pachniał chyba płynem po
goleniu albo mydłem. Nad jego lewą brwią zauważyła małą
bliznę, na jego podbródku ciemny ślad, a jego usta ...
- Sorrel! - zniecierpliwił się. - Czego chcesz? Znać
szczegóły katastrofy? Moich transakcji? Spytaj mnie o to
jutro, kiedy nie będę tak zmęczony i może w lepszym nastroju
do gierek niż teraz.
- To nie gra - wyszeptała, marszcząc czoło. - Chcę cię...
- Pocałować? - podpowiedział.
- Nie.
- Nie? - zakpił. - Więc czego chcesz? Masz ochotę na
mały flirt? Uwiedzenie?
- Nie - zaprzeczyła, czując, że kręci jej się w głowie. -
Chcę, żebyś zaczekał, bo muszę cię o coś zapytać.
Och, jakie to wszystko głupie. Odurzona, zmęczona i w
ogóle słaba - przypuszczała, że wciąż jest w stanie szoku –
oparta się o framugę drzwi, starając się nie zwracać uwagi na
to, że Garde stoi tuż obok niej, stanowczo za blisko.
- Czy w domu są jakieś pieniądze?
- Pieniądze?
- Tak.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie.
- To idź do łóżka. Dobranoc.
Słyszała, jak wszedł do pokoju na drugim końcu
korytarza. Czuła, że nie wyjaśniła tego do końca, tak jak
powinna. A teraz on sobie pomyśli, że...
Nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, pobiegła za
nim i bez pukania otworzyła drzwi jego pokoju.
- Garde...
- Odejdź! - zagrzmiał.
- Ale ja nie wyjaśniłam ci...
- Nie chcę, żebyś cokolwiek mi wyjaśniała. - Podszedł do
niej, chwycił za ramiona i obrócił w stronę drzwi. - Chcę,
żebyś poszła spać do swojego pokoju! Sama!
- Zawsze śpię sama - szepnęła, zdumiona jego gwałtowną
reakcją.
Czemu pokój się kręcił? Czepiając się framugi, czuła, jak
kolana się pod nią uginają. Raczej zaintrygowana niż
przestraszona, podniosła głowę, by na niego spojrzeć... i
straciła przytomność.
Osunęła się jak szmaciana lalka.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Och, na miłość boską... - zaczął.
Rozczarowany i rozjuszony, bo sądził, że to jakaś
komedia, szarpnął ją, by wstała z podłogi. Nagle uświadomił
sobie, że ona nie udaje i trochę się przestraszył. Wziął ją na
ręce i położył na łóżku. Otworzyła oczy. Wątpił, żeby nawet
najlepsza aktorka umiała tak dobrze udawać oszołomienie i
zdumienie, które teraz malowały się na jej twarzy.
- Nie pytaj mnie, gdzie jesteś - uprzedził łagodnie.
Zamrugała, nie spuszczając z niego wzroku.
- Zemdlałaś.
Wzruszyła ramionami i oblizała wargi.
- Nigdy w życiu nie zemdlałam.
- Ale teraz zemdlałaś. Jak się czujesz?
- Troszkę dziwnie. Przepraszam.
- Moja wina. Powinienem zabrać cię do szpitala.
Pokręciła głową i skrzywiła się z bólu. Drżącą ręką dotknęła
skroni. Opuchlizna wyraźnie powiększyła się.
- Zaraz będzie mi lepiej. - Chciała wstać, ale on delikatnie
popchnął ją z powrotem na łóżko.
- Leż spokojnie.
- Przypuszczam, że to szok. Albo to, że przez cały dzień
prawie nic nie jadłam.
- Prawdopodobnie - przytaknął. - Kim jesteś, Sorrel? -
Nie był to najodpowiedniejszy moment, by o to pytać, ale on
naprawdę musiał wiedzieć.
- Kim? - zdziwiła się.
- Tak. Po co faktycznie tu przyjechałaś?
- Zaprojektować i założyć ci ogród. - Lekko marszcząc
brwi, uważnie przyglądała się jego twarzy. - A po cóż innego
miałabym tu przyjeżdżać?
- Żeby się czegoś o mnie dowiedzieć.
- Czego?
- To właśnie mnie interesuje. - Lekko westchnął.
- Masz coś ciemnego na podbródku... Chyba ubrudziłeś
się. - Ułożyła głowę wygodniej i ciągle patrzyła mu prosto w
oczy.
- Naprawdę?
- Tak. Spytałeś mnie, czy chcę cię pocałować. Dlaczego?
- Ponieważ myślałem, że właśnie odgrywasz swoją wielką
scenę uwodzenia.
- Nie jestem stworzona do uwodzenia.
- Nie jesteś? - spytał miękko.
- Nie. Moja siostra Jen powiedziała... - urwała. Dlaczego,
u licha, prowadzą tę bezsensowną rozmowę?
- Co twoja siostra powiedziała? - dopytywał się.
- Że moje spojrzenie sprawia, iż ludzie myślą, że wiem
więcej niż wiem. A ja nie wiem. To naprawdę mnie irytuje.
- Dlaczego pytałaś o pieniądze?
- Ponieważ... - Patrząc w jego oczy, zadecydowała, że
najlepiej będzie, gdy uczciwie przedstawi sprawę. - Ponieważ
raz zostałam oskarżona o to, że wzięłam pieniądze.
- Przez kogoś, dla kogo pracowałaś?
- Tak. Nie potrafiłam dowieść, że to nie ja, i Jen
ostrzegała mnie...
- Twoja siostra?
- Tak. Ostrzegała mnie, żebym w ogóle nie wchodziła do
twojego domu. Ale ja mówiłam jej, że ty jesteś inny niż on.
Nie znasz go, prawda? Przez chwilę myślałam, że to on mógł
powyrywać rośliny. To oczywiście niemożliwe. On nie wie,
gdzie ja jestem. - Zamilkła, bo nagle poczuła się bardzo
śpiąca, skuliła się pod narzutą i zamknęła oczy.
Patrzył, jak ufnie zasypia i czuł zmieszanie. Ostrożnie
podniósł koc, który się zsunął, i okrył ją.
Wzdychając głęboko, zaczął zastanawiać się, co w nim
jest takiego, co tak komplikuje mu życie. Tęsknie spojrzał na
puste miejsce po drugiej stronie łóżka. Przecież nie można
zostawiać jej samej. Och, do Ucha z tym! Jeśli ona zechce
wykorzystać sytuację, to wykorzysta. Lecz czy to byłoby
przyzwoite, jeżeli jest osobą, za którą się podaje? Stanowczo
za dużo o niej myślał i to wbrew własnej woli.
Podjął decyzję - będzie tu spał. Zdjął buty, sięgnął po
drugi koc i ostrożnie położył się obok niej. Ostatnio bardzo
brakowało mu snu. Zamknął oczy z mocnym postanowieniem,
by zaraz usnąć. Jednak zanim w końcu zmorzył go sen, długo
przysłuchiwał się jej równemu oddechowi i dziwnym
odgłosom, którymi wypełnione są stare domy.
Jasność pod powiekami obudziła ją z dziwnego snu, w
którym widma mnichów niosły jakieś rośliny. Słyszała ich
głęboki, regularny oddech. Otworzyła oczy i leżąc
nieruchomo, patrzyła na jasny kwadrat słonecznego światła
widoczny naprzeciwko na ścianie. Ciągle słyszała czyjś
głęboki, regularny oddech.
Pamiętała, że straciła przytomność. Wydawało się to
absurdalne, ale faktycznie zemdlała. I Garde położył ją na
swoim łóżku, gdzie prawdopodobnie nadał się znajdowała,
razem z Garde'em, który spał obok niej.
Bała się poruszyć, żeby go nie obudzić. Ostrożnie
wysunęła spod koca lewe ramię i spojrzała na zegarek. Ósma
godzina. Kiedy weszli na górę, chyba była już czwarta rano.
Cztery godziny snu nikomu nie wystarczą. Czemu więc się
obudziła?
Słyszała, jak na dworze śpiewały ptaki? Czyżby to one ją
obudziły? Z ulgą odkryła, że spała w ubraniu. A on? Poruszył
się, więc znowu zamarła. Leżała nieruchomo, wpatrując się
szeroko otwartymi oczyma w jasny prostokąt na ścianie. Och,
na miłość boską, zbeształa siebie w myślach, przecież on tylko
śpi! Bądź beztroska! Przewróć się na plecy, ziewnij i wstań!
Nie leż tutaj jak kukła!
Odwracając się ostrożnie, zobaczyła tył głowy Garde'a i
kołnierz jego koszuli tuż nad żółtym rąbkiem koca. Włosy
mocne i ciemne, lekko kędzierzawe, rozczochrane, aż prosiły
się, by je rozczesać palcami. Nie, Sorrel, powiedziała sobie
stanowczo. Nie wolno! Jednak bardzo ją kusiły. Podobnie jak
jego szerokie ramiona. Miała ochotę dmuchnąć śpiącemu w
kark i objąć go. Chciała, żeby ją przytulił. Już dawno nikt jej
nie przytulał. Lubiła go, ciekawił ją. Szaleństwo, zupełne
szaleństwo.
- No, nareszcie się obudziłaś - odezwał się cicho.
Zaskoczona, nerwowo drgnęła.
- Tak - szepnęła.
- Jak się czujesz? - Obrócił się twarzą do niej i przyglądał
się jej.
- Dobrze - odrzekła szybko.
- Na pewno?
- Tak. Dziękuję.
- Za co? - spytał od niechcenia.
- Nie wiem. - Spojrzała na niego zbita z tropu.
- Już dawno nie budziłem się obok kobiety - mruknął. -
Czy naprawdę jesteś tą osobą, za którą się podajesz?
- Tak.
Popatrzył w jej oczy, jak gdyby chciał odkryć w nich
prawdę, i w końcu lekko skinął głową.
- Dzień dobry.
Uśmiechnęła się do niego. Wydawał się rozbawiony.
Nerwowo, nic nie mówiąc, odgarnęła niesforne włosy z
twarzy. Obmacała ostrożnie guz na skroni.
- I jak? - zapytał.
- Nieźle.
- Przestraszyłaś mnie śmiertelnie.
- Czyżby? Wątpię - zadrwiła lekko. - I nie śmiej się. Nie
mogę wstać... Chyba leżysz na moim kocu.
- Wydaje się, że jesteś zdenerwowana. - Podparł głowę
prawą ręką, ciągle jej się bacznie przyglądając.
- Ani trochę - skłamała dumnie.
- Kim był człowiek, który oskarżył cię o kradzież?
- Powiedziałam ci, pracowałam dla niego.
- Dlaczego cię oskarżył? Wzruszyła ramionami.
- Sorrel... - ostrzegł ją łagodnie.
- Chciał się ze mną ożenić - wydusiła z siebie.
- A ty nie chciałaś wyjść za niego?
- Nie.
-
Więc oskarżył cię o kradzież?
-
spytał z
niedowierzaniem.
- Tak. Zatrudniał mnie, toteż kiedy znikły jakieś
pieniądze, skorzystał z okazji, by mnie skompromitować.
Wiedział, że nie jestem złodziejką, ale w ten sposób mścił się
na mnie. - Twarz Garde'a wyrażała sceptycyzm. Westchnęła i
dodała: - Wiem, że to brzmi dość niewiarygodnie, ale tak
właśnie rzeczy się miały. Chciałabym teraz wstać - oznajmiła
zdecydowanie.
- Żadnego flirtowania?
- Żadnego.
Przesunął się i wrócił to poprzedniej pozycji. Ciągle mając
się na baczności, patrzyła na niego z ulgą, a może i z
rozczarowaniem?
- Zmieniłaś zdanie? - spytał cicho, kiedy wciąż nie ruszała
się ż miejsca.
- Nie! Nie! - zaprzeczyła. Odrzuciła na bok żółty koc i
szybko wstała. Dopiero teraz zauważyła, że na nogach ma
buty.
- Ojej! Spałam w butach! Powinieneś mi je zdjąć -
powiedziała z wyrzutem w głosie.
- Nie myślałem rozsądnie - odrzekł z ironią.
Nie była pewna, co chciał przez to powiedzieć, o ile
rzeczywiście istniał tu jakiś podtekst.
- Czy mogę skorzystać z łazienki? - zapytała.
- Oczywiście. Ja pójdę do łazienki obok. Powinna być
wciąż ciepła woda, jeżeli bojler się nie zepsuł - dodał
posępnie. - Daj mi pięć minut na prysznic i golenie. Potem
zaparzę nam kawy.
Skinęła głową. Stojąc, czuła się stosunkowo bezpieczniej
niż przedtem leżąc z nim w łóżku.
- Kim jesteś, Garde? - wymamrotała.
- Nikim - odparł lekceważąco.
- O nie, ty musisz być KIMŚ - sprzeciwiła się. - Gdybyś
był nikim, nie miałbyś bramy, przy której stale czatują
reporterzy. Pan Nikt nie oczekiwałby, że niewinna
ogrodniczka będzie go wypytywać.
- Czy naprawdę jesteś niewinną ogrodniczką, Sorrel?
- Oczywiście, że tak! - podkreśliła.
- To wszystko może dzieje się z powodu pasa startowego,
który rzekomo zamierzam zbudować
-
podsunął z
nonszalanckim uśmieszkiem.
- Pasa startowego? O nieba, po co ktoś chciałby mieć pas
startowy?
- Może dla samolotów? - podpowiedział rozbawiony.
- Z drugiej strony może ich tylko ciekawi, dlaczego
sprzedałem wszystkie moje firmy...
- Wszystkie? - zapytała słabym głosem. - A ile ich
miałeś?
- Kilka. Jestem bardzo bogatym człowiekiem – dorzucił
spokojnie, uważnie obserwując jej reakcję. Jeszcze raz go
zaskoczyła.
- Tak myślałam - zgodziła się z roztargnieniem. -
Przypuszczałam, że jesteś bogaty, skoro mogłeś sobie
pozwolić na kupno opactwa.
- Części opactwa. W większości zostało zniszczone.
- Jeśli starasz się wywrzeć na mnie wrażenie
opowieściami o swoim majątku, to oświadczam, że ci się nie
udało - oznajmiła miażdżącym tonem. - Niełatwo mi
zaimponować.
- Idź się umyć - polecił z lekkim uśmiechem.
- Jednak to wcale nie wyjaśnia, dlaczego ci reporterzy tak
cię nienawidzą. - Zatrzymała się w drodze do drzwi.
- Ach, prawdopodobnie dlatego, że skonfiskowałem im
część sprzętu.
- Zabrałeś ich drogie aparaty?
- Tak.
- Dlaczego?
- Byli natrętni.
- Z powodu pasa startowego?
- Nie. - Roześmiał się.
- Więc to oni mogli powyrywać moje rośliny, żeby się
zemścić na tobie albo...
- Mogli.
- To czemu nie powyrywali twoich warzyw, a tylko moje
rośliny?
Pomyślała, że znowu zareagowała jak mała dziewczynka,
bo nagle poczuła się bardzo urażona.
- Powiedziałem, że „mogli", a nie, że „powyrywali". Jeśli
to byli oni, w co wątpię, nie mogli zaatakować moich warzyw,
ponieważ na polach położonych niżej jest zainstalowany
alarm... - Zamilkł i po chwili dodał: - Sorrel, ja bardzo nie
lubię czegokolwiek wyjaśniać. - Ona jednak nadal czekała.
Westchnął i dokończył: - Kilka lat temu, zanim tu
zamieszkałem, zdarzało się mnóstwo kradzieży koni.
Craddock, poprzedni właściciel, który także pozwalał trzymać
tu konie, kazał założyć na tych polach alarm.
- O czym wiedział każdy w okolicy?
- Tak.
- Ale w ogrodzie przed domem nie ma alarmu?
- Nie.
- Więc może powinieneś pomyśleć o tym...
- Idź już - powiedział stanowczo.
Wzruszyła ramionami, ale posłusznie poszła do łazienki.
W pomieszczeniu wciąż unosił się zapach farby i tynku.
Obejrzała nowiutkie białe kafelki, umywalkę, klozet i wannę
w rogu. Przy prysznicu brakowało jakiejś zasłonki czy ścianki.
Zamknęła więc drzwi za sobą, chwilę się wahała, nim
przekręciła klucz. Czy on z nią flirtował, czy też tylko starał
się dowiedzieć, kim ona jest? Lecz jeśli jej nie ufał albo
podejrzewał, że ona miała ukryty motyw, by tu przyjechać, co
dawał wyraźnie do zrozumienia, dlaczego ją zatrudnił?
Tylko kim był właściwie Garde Chevenay? Dlaczego ktoś
miałby sądzić, że on chce zbudować pas startowy? Bo
posiadał
prywatny
samolot?
Wspomniał,
że
latał
helikopterem... Nie mogła go wypytywać, ponieważ
spodziewał się właśnie takiej indagacji.
Z westchnieniem podeszła do lustra. Wyglądała strasznie.
Przechylając głowę, obejrzała błękitną opuchliznę na skroni.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, znowu rozbolały ją żebra.
Podciągnęła bluzę i ostrożnie je zbadała. Trochę były
wrażliwe na dotyk, poza tym tuż pod sercem miała czerwoną
pręgę, ale nie znalazła żadnych sińców ani obrzęków.
Miała wielką ochotę wziąć prysznic i umyć zęby, odkryła
jednak, że nie ma ani mydła, ani pasty i szczoteczki, a także
nie ma ręczników. Poradziła sobie, wycierając papierem
toaletowym twarz i dłonie. Jako tako przygładziła włosy i na
tym skończyła toaletę. Z pokoju Garde'a nie dobiegały żadne
odgłosy, więc zeszła do kuchni.
Stał tam z włosami jeszcze wilgotnymi po prysznicu. Gdy
weszła, odwrócił się i przyjrzał się jej, a gdyby go nie znała,
przysięgłaby, że w jego oczach zamigotał figlarny ognik.
Ogolił się, włożył czystą koszulę i szare spodnie. Zastanawiała
się, kto mu pierze i prasuje, kiedy nie ma pani Davies.
- Nie wzięłaś prysznica? - spytał z zainteresowaniem.
- Nie, nie znalazłam żadnych ręczników. Ani mydła.
- A niech to, przepraszam...
- W porządku. Wezmę prysznic, gdy wrócę do hotelu. -
Rozejrzała się wokół, raczej po to, by unikać wzroku Garde'a
niż przez ciekawość. W kącie ciągle piętrzyła się kupa gruzu,
a w powietrzu unosił się kurz. - Czy Sean mówił, ile czasu mu
to zajmie? - zapytała, wskazując ręką na gruz.
- A jak myślisz, biorąc pod uwagę, że kafelki są zbyt
szerokie i trudne do cięcia? Że ściany nie są kwadratowe?
Że...
- Dobrze, dobrze - roześmiała się. - Już rozumiem.
- Jest powolny, bezustannie narzeka, ale pracuje dobrze.
I oczywiście, co ważniejsze, jest dyskretny, dodał już w
myślach.
- To on odnowił łazienkę?
- Tak. Słodzisz? Ile?
- To kawa?
- Tak.
- W takim razie poproszę dwie kostki. Dziękuję. Wzięła
kubek, uprzedzając, że będzie piła na dworze, by
uniknąć kurzu. Nie czekała na jego odpowiedź, wyszła
przed dom. Świeciło słońce. Przyjrzała się uważnie ogrodowi.
Na szczęście tylko dwa kwadraty torfu wymagały wymiany i
tylko jeden krzew sprawiał wrażenie nieuleczalnie chorego.
Wydawało się, że inne doszły do siebie. Słyszała, że Garde
idzie za nią. Przykucnęła na schodach. Usiadł obok niej.
- Tu jest przyjemniej - stwierdził rzeczowo.
Oparła się o skrzydło starych drzwi, obserwując ogród.
Czuła, że spływa na nią spokój. Rezerwa Garde'a teraz ani jej
dokuczała, ani przerażała, lecz była na rękę.
- To będzie naprawdę ładnie wyglądało - zauważyła.
- Hm...
- Do Ucha z takimi pochwałami - mruknęła cicho, lekko
się uśmiechając.
Spojrzał na nią z ukosa i też się uśmiechnął.
- Nie widuję ostatnio małego pieska - zauważyła.
- Zjawi się - stwierdził lekkim tonem. - Widocznie ma na
razie lepsze rzeczy do zrobienia.
- Dlaczego tu przychodzi? - zaciekawiła się.
- Ponieważ, jak podejrzewam, pani Davies go karmi. -
Dopił kawę i wstał. - Pójdę po twoją ciężarówkę. Kluczyki?
Gapiła się na niego, próbując sobie przypomnieć, gdzie je
zostawiła.
- Och, do licha, ciągle są w stacyjce! - wykrzyknęła.
- Rozsądnie - zadrwił.
- Miałam inne rzeczy na głowie - zaznaczyła.
- Niby tak... - Postawił kubek na wywrotce, przeciął
trawnik i przeszedł przez płot do sadu.
Śledziła go wzrokiem. Podobał jej się sposób, w jaki się
poruszał. Sprawiał wrażenie człowieka kompetentnego i
trochę niebezpiecznego. Nadzwyczaj atrakcyjne wyzwanie dla
każdej kobiety z temperamentem. Zamknij się, Sorrel,
zbeształa się w myślach i natychmiast zaczęła zastanawiać się,
czy będzie mogła urządzić teraz teren z tyłu domu? I czy on
najpierw zapłaci jej za ogród przed domem?
Kilka chwil później przejechał wolno drogą, potem przez
most i zaparkował ciężarówkę za wywrotką. Wysiadł,
zamknął drzwiczki, a kluczyki schował do kieszeni.
- Znalazłem to w sadzie. - Podał jej latarkę. - Muszę
załatwić kilka telefonów, a potem odwiozę cię do hotelu.
- Mogę doskonale prowadzić sama - sprzeciwiła się
łagodnym tonem.
- Nie wątpię w to. - Odszedł, zostawiając jej czas na
dopicie kawy.
- Despota - powiedziała tak cicho, żeby jej nie usłyszał.
Czuła się odprężona, przymknęła powieki i wystawiła twarz
do słońca. Zastanawiała się leniwie, czemu podejrzewał, że
ona podszywa się pod kogoś. Czyżby jacyś ludzie
przychodzili tu z fałszywymi dokumentami, chcąc zasięgnąć o
nim informacji? Co chcieli wiedzieć? Kim jest Garde
Chevenay?
Usłyszała stłumiony warkot silnika jego samochodu.
Niechętnie otworzyła oczy i zobaczyła, że zatrzymał wóz
obok jej ciężarówki, otworzył drzwiczki od strony pasażera i
czekał.
Westchnęła, nie chciało jej się ruszyć, ale odstawiła
kubek, podniosła się i wsiadła do wozu.
- Zamówiłem dla nas śniadanie w hotelu i wyjaśniłem, że
nie wróciłaś na noc, bo zepsuła ci się ciężarówka.
Zadzwoniłem także na policję. Ciągle zajmują się tą sprawą.
- Nie traktują jej priorytetowo, jak przypuszczam - rzekła
z oburzeniem. - Więc ciągle nie wiemy, kim on był?
- Nie.
- Odciski palców? Wzruszył ramionami.
- A wywołali już film, który był w aparacie
fotograficznym? I co? Nie rozpoznali go na zdjęciach?
- Najwidoczniej nie, ale dopóki go nie złapią, nie ruszysz
się nigdzie bez obstawy.
- Ale ja... - zaczęła protestować.
- Żadnych ale, Sorrel. Będę po ciebie przyjeżdżał każdego
ranka i odwoził wieczorem do hotelu. Chyba że chcesz
zamieszkać w moim domu - dodał cicho.
- Nie - sprzeciwiła się natychmiast.
- Więc będzie tak, jak powiedziałem.
- On prawdopodobnie już nie odważy się spróbować po
raz kolejny.
- Może nie, a może tak.
- Czy ty podejrzewasz kogoś? Wiesz, co się dzieje? -
Odwróciła głowę i uważnie popatrzyła na niego.
- Nikogo nie podejrzewam i nic nie wiem. A ty?
- Nic nie wiem i nic z tego nie rozumiem.
- Więc nic nie będziesz robiła - rozkazał. - Żadnych
nocnych przygód, żadnego... śledztwa. - Zerkając na nią,
czekał na jej obietnicę. - Chcę mieć twoje słowo, Sorrel -
przynaglił, kiedy się nie odzywała.
- I uwierzysz mi? - zapytała z lekką ironią w głosie. -
Osobie, która może być kimś innym, niż twierdzi?
- Przecież zapewniłaś mnie, że jesteś tą, za którą się
podajesz. Czy to prawda?
- Tak.
- W takim razie uwierzę ci na słowo.
- Dobrze, ale nie podoba mi się to - zgodziła się, chcąc nie
chcąc, lekko zniecierpliwiona.
- Nie prosiłem cię, by ci się to podobało. Zatrzymał się
przed hotelikiem. Wysiadła z ociąganiem.
- Jak długo to może trwać? To znaczy, zanim go znajdą?
Teraz, kiedy front domu już skończyłam...
- Możesz zacząć ogród z tyłu domu - powiedział,
uprzejmie otwierając dla niej hotelowe drzwi.
- Nie to miałam na myśli i ty dobrze o tym wiesz! -
zaprotestowała. - Potrzebny mi transport, żeby objechać centra
ogrodnicze.
- Masz transport. Mnie. Idź i weź prysznic. Poczekam na
ciebie w restauracji.
Wzięła swój klucz od recepcjonisty, który najwyraźniej
odnosił się do Garde'a z szacunkiem, i poszła do siebie, ciągle
niezadowolona.
Dwadzieścia minut później usiadła obok niego w sali
restauracyjnej.
- Ja zawsze zamawiam tylko tost i kawę - powiedziała na
widok ogromnego śniadania, które przyniesiono dla nich
obojga.
- Jedz - nakazał.
Z głębokim westchnieniem zaczęła jeść. Ku swojemu
niezmiernemu zaskoczeniu pochłonęła wszystko.
- Nie śmiej się - mruknęła. Odstawiła talerz i nalała sobie
kawy.
- Dzisiaj powinnaś zostać w pokoju albo poruszać się
tylko na terenie hotelu. Nie wychodź - poinstruował ją
spokojnie.
- A ty, gdzie będziesz? - zainteresowała się.
- Będę bardzo zajęty. Przyjadę po ciebie jutro rano za
kwadrans ósma.
Dopił kawę i wyszedł.
Sorrel pożyczyła książkę w recepcji i usiadła w ogrodzie,
ale nie po to, żeby czytać, ale by się zastanawiać, czym
zajmuje się Garde. Ponieważ najwyraźniej czymś się
zajmował.
Po wyjściu z hotelu Garde najpierw zadzwonił na
posterunek policji, by zapytać, czy jest jakiś postęp w sprawie,
a potem pojechał do Devizes, gdzie mieszkał właściciel
lokalnej gazety, George Wentsham. Typ człowieka, którego
Garde najbardziej nie znosił - zarozumiały bogacz, nadęty i
bez skrupułów.
Wprawdzie nie sądził, by za tą sprawą stał pewien
dziennikarz, którego mógł podejrzewać o nocną wizytę w
ogrodzie, uznał jednak, że powinien się upewnić. Zamierzał
trochę przycisnąć Wentshama i zmusić go do podania adresu
tego reportera.
Pół godziny później skręcił na wysadzaną drzewami aleję i
zaparkował, nie dojeżdżając do dużego domu. Uśmiechnął się
drwiąco, widząc rolls - royce'a ostentacyjnie ustawionego
przed drzwiami podwójnego garażu. Przeszedł przez starannie
wybrukowany podjazd i pociągnął za sznur dzwonka. Drzwi
otworzyła młoda pokojówka. Spytał, czy może widzieć się z
George'em Wentshamem.
- Nie jestem pewna, czy jest... - zaczęła.
- Czyżby poszedł na spacer? - zapytał z drwiną w głosie.
Spojrzał na samochód, a potem znowu na dziewczynę.
Ten George Wentsham, którego znał, nigdy nie chodził na
spacer. Poruszał się wyłącznie samochodem. Garde delikatnie
zdjął dłoń pokojówki z klamki i wszedł do środka. Rozejrzał
się po holu i widząc wystawione na pokaz kiczowate dowody
bogactwa, pokręcił ze smutkiem głową. Dobry smak to jedna z
tych rzeczy, jakich nie można kupić.
- Gdzie on jest?
Pokojówka, nic nie mówiąc, wzrokiem wskazała drzwi po
lewej stronie. Uśmiechnął się do niej w podzięce.
Najwyraźniej ona także nie lubiła Wentshama.
Otworzył wskazane drzwi. Za biurkiem siedział otyły
mężczyzna.
- Powiedziałem, że nie chcę, by mi przeszkadzano -
warknął, nie patrząc na intruza.
- Więc powinieneś zamknąć drzwi na klucz - stwierdził
Garde spokojnie.
Wentsham podniósł głowę.
- Co, u licha, tu robisz? - zapytał opryskliwym tonem.
- Szukam informacji.
- To szukaj sobie gdzie indziej! - burknął niegrzecznie. -
Jestem bardzo zajętym człowiekiem i nie życzę sobie, żeby mi
przeszkadzano w niedzielny poranek.
- Ja też nie mam dużo czasu - odparł Garde cicho. -
Potrzebny mi adres reportera, który ciągle sterczy przed moją
bramą. Wiesz, o kim mówię. - Popatrzył twardo na
Wentshama.
- Mówiłem ci kilka tygodni temu, że go ostrzegłem, by
nie wchodził na twój teren. I więcej tego nie zrobił - podkreślił
mocno.
- Nie powiedziałem, że wszedł. - Słowa Garde'a brzmiały
niemal łagodnie. - Daj mi jego adres. Wiesz przecież, że mnie
się nie odmawia.
Patrzyli na siebie w milczeniu przez bardzo długą chwilę,
a potem Wentsham z zaciśniętymi ustami wyciągnął z
trzaskiem szufladę biurka i wyjął notes. Otworzył, napisał
adres na kartce i podał ją Garde'owi.
- Dziękuję. - Garde wziął podsuniętą mu kartkę papieru,
skinął głową i odwrócił się do drzwi.
- Zobaczysz, że pewnego dnia... - wymamrotał Wentsham
jadowicie.
- Tak - zgodził się Garde. - Pewnego dnia. - Wyszedł,
cicho zamykając drzwi za sobą.
Pół godziny później, siedząc już w samochodzie,
zadzwonił z komórki do prywatnego detektywa, podał mu
adres reportera uzyskany od Wentshama i wyjaśnił, czego
oczekuje. Potem pojechał do firmy zakładającej alarmy, w
której jako zamożny klient zawsze był chętnie widziany,
nawet w niedzielę. Posiadanie pieniędzy może nie robiło
wrażenia na Sorrel, ale z pewnością miało swoje korzystne
strony, jeśli chodzi o kontakty z ludźmi interesu. Ci zawsze
umieli je docenić.
Następnie odwiedził centrum ogrodnicze.
- Kto to? - spytała Sorrel, kiedy następnego ranka
wjechali na jego podjazd.
Garde udawał, że nie dostrzega eleganckiej młodej kobiety
stojącej przed frontowymi drzwiami, na którą patrzyła Sorrel.
Patrzył na mężczyznę przykucniętego przy moście.
- Specjalista od alarmów - wyjaśnił lakonicznie ze
szczyptą ironii w głosie. - Widzisz, że posłuchałem twojej
rady.
- Ona jest specjalistą od alarmów?
- Nie - zaprzeczył spokojnie. - On. Zdezorientowana,
odwróciła się. Wskazał jej mężczyznę przy moście.
- Aha. Więc ona, kim jest...?
- Moją księgową. Wysiadaj - powiedział i otworzył
drzwiczki samochodu.
Sorrel wysiadła, nie odrywając wzroku od młodej
eleganckiej kobiety, ubranej w klasyczny popielaty kostium i
buty na wysokich obcasach. Miała piękne połyskliwe włosy.
Sorrel za takie włosy chyba byłaby gotowa oddać życie.
- Kupiłem trochę torfu do wymiany - powiedział. - I
zabrałem uszkodzone kawałki.
- Właśnie widzę. - Zobaczyła również Seana, który
ładował na wywrotkę gruz z kuchni. - Zbyt długo czekał z
usunięciem tego całego kramu, prawda? Niestety, wywrotkę
zabierają już dziś rano.
- To właśnie dlatego zwlekał - stwierdził niejasno.
Zmarszczyła brwi, patrząc na niego.
- Nie martw się o to - mruknął.
- Nie mogę zacząć robić czegokolwiek na podjeździe,
zanim nie zabiorą wywrotki - oznajmiła rzeczowo. Stała i
czekała.
- Wiem. Połóż torf i przyjdź do mnie do ogrodu za
domem. Możemy przelać kilka pomysłów na papier.
Z lekkim uśmiechem podszedł do młodej kobiety, nadal
stojącej przy drzwiach. Rozmawiali krótko, a potem ona
wsiadła do zgrabnego sportowego wozu, którego jedno koło
wjechało na świeżo położony torf i przejechała obok, jak
gdyby nikt dla niej nie istniał. Omal nie przewróciła
specjalisty od alarmów, potem skręciła gwałtownie, by ominąć
furgonetkę z pocztą, i oddaliła się z warkotem silnika.
Całkowicie straciwszy humor, Sorrel zabrała się do
wymieniania torfu, a Garde w tym czasie pokwitował i
odebrał grubą kopertę od kierowcy pocztowej furgonetki.
Pół godziny później wywrotkę wypełniał gruz.
Sorrel umyła ręce pod kranem, który był zainstalowany na
zewnątrz domu, wytarła dłonie o dżinsy i okrążyła dom,
szukając Garde'a.
Siedział na rozwalonym murku obok wyrośniętego
ligustrowego żywopłotu, z łokciami opartymi na kolanach, w
ręce trzymał niedbale jakieś papiery. Pustym wzrokiem
patrzył gdzieś w dal. Myślał o swojej księgowej? A może była
ona dla niego czymś więcej niż tylko księgową? Może
odkryła, że jakaś inna kobieta spędziła noc w opactwie?
Przestań, Sorrel, upomniała się w myślach, ale zdecydowanie
straciła swoją zwykłą beztroskę. Przyszła jej do głowy
nieprzyjemna myśl, że w istocie od dawna nie jest sobą.
Wszystko z powodu Garde'a.
Zaczęła iść ku niemu, ale tak zagapiona, że nie patrzyła
pod nogi i nie zauważyła sporego odłamka brukowej kostki.
Potknęła się o nią, straciła równowagę i upadła z okrzykiem
przerażenia. Garde zerwał się i wyciągnął ramiona, daremnie
próbując przeszkodzić jej w upadku na twarz.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sorrel zwaliła się na Garde'a, i chociaż była od niego
lżejsza i niższa, on także stracił równowagę. Oboje
przewrócili się na żywopłot.
Wydała z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Nie była w
stanie nic powiedzieć. Zaparło jej dech, patrzyła tylko w jego
oczy, leżąc na jego piersi. On też nie odzywał się, tylko na nią
patrzył. Chciała się wyswobodzić, ale przytrzymał ją. Teraz
ona leżała na plecach, a on zaglądał głęboko w jej oczy i nagle
pocałował ją.
Zarośla, w które upadli, były giętkie i okazałe, gałązki
kłuły ją w szyję i plecy, ale wiedziała, że te krzaki osłaniają
ich i że nikt ich tu nie zobaczy. Jej ręce, jak gdyby bezwolne,
powędrowały na ramiona Garde'a i Sorrel zatonęła w
pocałunku, którego przecież wcale nie chciała i na który nie
była przygotowana. Rozsądek mówił jej, że to szaleństwo.
Jednak uczciwie musiała przyznać przed sobą, że od pierwszej
chwili, kiedy go zobaczyła, było to jej pragnieniem, chciała,
aby ją pocałował. Ciągle pamiętała ten pierwszy pocałunek,
kiedy to rzekomo sprawdzał różnicę wzrostu.
Starała się przekonać samą siebie, że to przecież tylko
pocałunek. Zwykły pocałunek. Raczej pocałunki, poprawiła
się. Są cudowne i powodują coraz większy niedosyt,
zwiększają pragnienie. Zamknęła oczy, ale szybko je
otworzyła, trwożliwie nasłuchując. Jechał jakiś samochód.
On też usłyszał nadjeżdżającą platformę. Przyjechali, aby
zabrać wypożyczoną wywrotkę. Garde podniósł głowę i
popatrzył na zarumienioną twarz Sorrel, jej nabrzmiałe usta,
szeroko otwarte oczy, w których dostrzegł oszołomienie i
zmieszanie. Znowu ją pocałował. Chciał tego - intrygowała
go, bawiła i ustawicznie zaskakiwała.
- Jeszcze raz sprawdzasz różnicę wzrostu? - spytała
drżącym głosem.
- Nie.
- To było miłe - wyznała naiwnie.
- Owszem, było - przyznał. W oczach zamigotał mu
uśmiech. - Chcesz coś jeszcze powiedzieć?
- Powiedzieć? - Patrzyła mu w oczy. - Na przykład co?
- To nieważne. Platforma przyjechała.
- Powinnam coś powiedzieć o platformie?
- Nie. - Uśmiechnął się. Podniósł się niezgrabnie i
wyciągnął do niej rękę. - Lepiej wyjdźmy już z tych krzaków.
Nie odpowiedziała, wyglądała wciąż na lekko
oszołomioną i strapioną. Pokręciła głową. Było jej głupio i
trochę się wstydziła. Owszem, chciała z nim poflirtować, ale
to nie był przecież flirt.
- Czy mogę spytać cię o tamten pierwszy pocałunek?
- Tak - zgodził się uprzejmie. - Możesz o to spytać. Kiedy
nie wiedziałem, kim jesteś, i nie ufałem ci, ponieważ twoje
zachowanie było trochę osobliwe, to wydawało się łatwym
sposobem odkrycia prawdy.
- Pocałunek to był ten łatwy sposób?
- Tak, a ściślej, twoja reakcja. Chciałem wiedzieć, czy
dasz mi w twarz, czy mnie obejmiesz, czy będziesz
zaintrygowana. Powiedziałaś - dorzucił tonem jeszcze bardziej
uprzejmym - że nie sprawiło ci to radości, prawda?
Przezornie nie odzywała się, tylko wbiła wzrok w ziemię,
żeby umknąć jego spojrzenia, które zdawało się ją
hipnotyzować i zmuszać do mówienia rzeczy, których nie
zamierzała mówić. Zobaczyła, że papiery, które trzymał w
ręku, leżą porozrzucane wzdłuż ścieżki. Schyliła się, by je
pozbierać, ale ją powstrzymał.
- Ja to zrobię - uprzedził.
Wyprostowała się, upuszczając jedyną kartkę, którą
zdołała podnieść.
- Nie chciałam tego - wyznała spokojnie. - Nie chciałam
się angażować uczuciowo. Obiecałam Jen, że będę zajmować
się swoją robotą, że nie będę wchodzić do domu i że wezmę
zaliczkę - dodała ze smutnym uśmiechem.
- Nie trzeba żadnego zaangażowania - zaznaczył.
- Nie trzeba - zgodziła się bez przekonania i jednocześnie
pomyślała, co by było, gdyby nie nadjechała platforma... -
Lepiej pójdę i zapłacę kierowcy.
- Tak. - Strzepując zabłąkany liść z jej włosów,
spontanicznie pocałował ją jeszcze raz, lekko, w usta. Odkrył,
że wciąż nie ma dosyć.
Uśmiechnęła się nieśmiało i odeszła.
Wszystko wydawało się jej nierealne. Zanim skręciła za
dom, zatrzymała się i obejrzała. Obserwował ją. Nie
przywiązuj do tego pocałunku większej wagi, przestrzegła
siebie. To tylko pocałunek, nic więcej. Pocałował ją, bo ona
tam była, po prostu. A może dawała mu fałszywe sygnały?
Tak właśnie mówiła Jen. Lecz czy to były fałszywe sygnały?
Przecież chciała tych pocałunków.
Wyjęła pieniądze z tylnej kieszeni, zapłaciła kierowcy,
wzięła pokwitowanie, uśmiechnęła się z roztargnieniem do
Seana, który kręcił się w pobliżu, i przysiadła na schodach,
żeby zastanowić się, gdzie położyć żwir.
Dziwny dzień, myślała, kiedy Garde odwoził ją do hotelu.
Prawie go nie widziała po zabraniu wywrotki. Przestawił jej
ciężarówkę i swój samochód, żeby mogła położyć żwir, a
potem gdzieś odjechał. Teraz, siedząc obok niej, świeżo
ogolony i przebrany, nic nie mówił. Bo nic nie było do
powiedzenia? Bo nie chciał rozmawiać o pocałunku?
Odczuwała intensywnie jego obecność, bardziej niż
kogokolwiek dotąd.
- Dlaczego Sean dopiero dziś wyrzucał gruz i śmieci?
Mówiłeś, że celowo czekał na ostatni dzień, kiedy przyjadą po
wywrotkę. - Spytała o to, bo nic innego nie umiała wymyślić.
- Ludzie przeglądają moje śmieci - odparł po prostu,
lekko się uśmiechając.
- Ale dlaczego? - wyszeptała, patrząc na niego z
niedowierzaniem. - Wiem, że biedni, bezdomni ludzie
przeglądają wysypiska śmieci w poszukiwaniu rzeczy
użytecznych, ale tam był sam gruz!
- Możesz dowiedzieć się wiele o ludziach także z gruzu
- uświadomił ją spokojnie. - A do śmieci wyrzucam
jedynie rzeczy, których nie można zniszczyć, takie jak na
przykład blaszane puszki. Ale nawet one znikają po kilku
minutach, zanim śmieciarka je zabierze.
- Kim ty jesteś, Garde, że grzebią w twoich śmieciach? -
szepnęła po chwili, nie odrywając od niego wzroku.
- Może paranoikiem? - zażartował. Zatrzymał się
niedaleko hotelu, zgasił silnik i odwrócił się do niej. - Kim
jestem? Uciekinierem od sławy.
- Od sławy?
- To żart - powiedział cicho. - Słyszałaś kiedyś o
szpiegostwie przemysłowym?
- Oczywiście, że słyszałam - odparła zaintrygowana.
- Więc będziesz wiedziała, że ci, którzy kierują
przemysłem, wielkimi firmami finansowymi, czymkolwiek o
kluczowym znaczeniu dla państwa, tak zwane osoby
publiczne, ludzie z reguły bardzo majętni, są niezwykle
ostrożni i rzadko zostawiają cokolwiek na wierzchu. Ich
działalność okrywa tajemnica państwowa. Muszą się liczyć z
tym, że szpiedzy są wszędzie. Nie tylko szpiedzy z innych
państw, ale także z firm konkurencyjnych. Byłem
właścicielem kilku firm, które można określić jako mające
duże znaczenie dla gospodarki naszego kraju. Ale już nie
jestem - dodał. - Sprzedałem je, lecz to nie zlikwidowało
zainteresowania moją osobą i nadal są podejmowane próby
zbierania informacji na mój temat. Mówiłem ci już, że jestem
bogaty.
- Tak, mówiłeś - burknęła lekceważąco i wydęła wargi w
grymasie niezadowolenia.
Roześmiał się, widząc jej naburmuszenie.
- Bardzo bogaty - podkreślił. - Ludzie pukają do mych
drzwi, prosząc o jałmużnę. Otrzymuję różne wariackie listy,
grożą mi śmiercią.
- Otrzymujesz pogróżki? - przeraziła się. - Anonimy też?
- Tak.
- Więc dlaczego nie masz ochroniarzy dla większego
bezpieczeństwa? - zmartwiła się.
- Zawsze miałem ochronę. Teraz jednak prowadzę inny
styl życia, w którym nie ma miejsca dla ochroniarzy. Miałem
tego dość. Czy ty nigdy nie czytasz gazet? - zaciekawił się,
rozbawiony.
- Czytam. - Znowu lekko się nadąsała. - Oczywiście nie
czytuję artykułów o tematyce finansowej - przyznała. - Ale...
- To by wszystko tłumaczyło - rzekł drwiąco.
- Śmiejesz się ze mnie?
- Tak, ale tylko trochę - przyznał. - To taka ożywcza
zmiana, być nie rozpoznanym,
- Uważałeś, że powinnam wiedzieć, kim jesteś? - Poczuła
się głupio, całkiem zdezorientowana.
- Hm... Może powinnaś.
- Ale ja nie wiem.
- Nie wiesz - zgodził się.
- Więc powiedz mi.
- Miałem firmę komputerową, firmę produkującą filmy
dla telewizji, małą linię lotniczą...
- Stąd ten pas startowy? - skojarzyła.
- Tak. To nie znaczy, że chcę mieć tutaj lotnisko, jednak...
- Ludzie snują domysły, plotkują?
- Właśnie. Miałem także wydawnictwo, magazyny, dużą
firmę finansową...
- Którą sprzedałeś Amerykanom. - Skinęła głową. - To
akurat wiem. Przeczytałam w tym artykule u dentysty. Ale te
inne... - Zmarszczyła brwi. - Dlaczego nic o nich nie pisali?
- Nie były na moje nazwisko - wyjaśnił.
- Aha, ale ludzie najwidoczniej wiedzieli, że ty za nimi
stałeś?
- Tak. Nie robiłem z tego tajemnicy.
Nie spuszczała z niego oczu, starając się uzmysłowić
sobie, że on nie jest zwyczajnie bogaty, ale ma miliony.
Zastanawiała się też, czy to, co jej powiedział, nie stanowi
swego rodzaju ostrzeżenia. Czegoś w rodzaju: „Uważaj,
jestem poza twoim zasięgiem, więc niech ci nic nie
przychodzi do głowy" i tak dalej.
- Dlaczego wszystko sprzedałeś? - zaciekawiła się.
- Bo się znudziłem. Chciałem robić w życiu coś innego.
Zmęczyli mnie ludzie, z którymi musiałem się zadawać jako
właściciel tych firm. Lubię ciszę i spokój. Lubię być sam. O
mało nie zginąłem w wypadku helikoptera - dodał z
ironicznym uśmiechem. - Byłem o krok od śmierci. Tuż przed
wypadkiem zacząłem właśnie zmieniać swój styl życia, a
leżenie na szpitalnym łóżku tylko mnie utwierdziło w tej
decyzji. Chciałem mieć wokół siebie wolną przestrzeń... jeśli
wolisz, czas na ponowne uporządkowanie spraw, więc kiedy
wyszedłem ze szpitala, kupiłem opactwo i postanowiłem, że je
sam wyremontuję. Wtedy właśnie prasa zaczęła interesować
się, czemu wszystko sprzedałem. Obawiali się, że postradałem
zmysły - wyznał i na chwilę zamilkł.
- Przypuszczam, że cierpiałeś po tym wypadku -
powiedziała współczująco.
- Może trochę. - Uśmiechnął się lekko i kontynuował
swoją opowieść. - Dziennikarze stali się coraz bardziej
natarczywi. I kiedy schwytałem jednego, gdy próbował robić
zdjęcia wewnątrz domu, skonfiskowałem mu aparat i
zniszczyłem film. Niezbyt to było mądre, bo tylko sprawiło,
że działali z jeszcze większą determinacją, przekonani, że
mam coś do ukrycia. Wymyślali o mnie rozmaite historyjki,
rozważali, czy jestem chory, czy może straciłem żyłkę do
zarabiania pieniędzy, i tym podobne bzdury. Nikogo nie
obchodziła prawda. Węszyli sensację. Niewiele się tutaj
dzieje, więc wzięli mnie na cel. Ostatnio doszli do wniosku, że
katastrofa helikoptera była zaaranżowana, że próbowałem
popełnić samobójstwo.
- To straszne! - krzyknęła.
- Tak - zgodził się, raczej rozweselony jej reakcją.
- Ale to nie był sabotaż?
- Nie - zaprzeczył bez wahania. - Błąd techniczny.
- Ludzie są tacy wścibscy! - wybuchnęła.
- Owszem.
- A dlaczego byłeś taki zrzędliwy tego dnia, kiedy
przyjechałam? - zapytała. - Byłeś bardzo niesympatyczny dla
mnie.
- Och, miałem zły dzień - zażartował. - Od rana kręcili się
reporterzy. Wdałem się w scysję z panią Davies. Wyszedłem
na spacer, żeby się uspokoić, i natknąłem się na kilku
wojowniczo nastawionych turystów, którzy uważali, że nie
mam prawa nie wpuszczać ich na mój teren, tłumaczyli mi, że
żyjemy w społeczeństwie bezklasowym i że człowiek bogaty
nigdy nie zdobył legalnie swoich pieniędzy, a więc nie jest
legalnym właścicielem swoich gruntów i tak dalej. A kiedy
wreszcie przekonałem ich, by sobie poszli, znalazłem tego
psa, który utkwił na dnie szczeliny. - Znowu zamilkł na
moment.
Nie była pewna, czy wierzyć jego słowom, ale nawet jeśli
istniało jakieś inne wyjaśnienie, na pewno nie zamierzał jej o
tym powiedzieć.
- I wtedy ty się zjawiłaś - podjął swoje wyjaśnienia. - I nie
wiedziałem, co z tobą począć.
Ciągle nie wiedział. Raport prywatnego detektywa nie
ujawnił jej powiązań z żadną gazetą, ale z wielce
arystokratycznym panem Nicholasem Paigntonem. Garde
nagle uświadomił sobie, że nie bardzo mu się to podoba.
- I ciągle nie masz pojęcia, kto mógł zdewastować ogród?
- zapytała po chwili milczenia.
- Nie - odrzekł niezadowolony. - Byłem u właściciela
lokalnej gazety i kazałem komuś wyśledzić jego reportera, ale
nie sądzę, żeby to był któryś z dziennikarzy. I chociaż
właściciel gazety bardzo mnie nie lubi, zresztą podobnie jak ja
jego, to uważam, że tych zniszczeń w ogrodzie dokonano
raczej ze złości, a nie z antypatii do mnie. To była zemsta z
niskich pobudek. Wątpię, czy kiedykolwiek poznamy
sprawcę. To ktoś, kogo ty albo ja zlekceważyliśmy,
zirytowaliśmy... i nawet nie zauważyliśmy tego.
- Nadal nic nie wiadomo? A co z odciskami palców? A
samochód?
- Wóz był kradziony. Obiecałaś mi, że nie będziesz
prowadzić śledztwa - dodał, patrząc na nią.
Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się lekko, z
psotnym błyskiem w oku.
- Wystarczy tych kłopotów, które mi już sprawiłaś.
- Naprawdę? - zdziwiła się. - Jakie to kłopoty?
- Jesteś inna od wszystkich, których dotąd spotykałem.
Intrygujesz mnie, irytujesz i bawisz. Sprawia mi przyjemność
całowanie ciebie, ale związek z tobą, panno James, stanowiłby
prawdopodobnie katastrofę. - Mówił o tym lekko, ale nie
traktował tego lekko. Nie umiał się jednak do tego przyznać",
nawet przed samym sobą.
- Kto powiedział, że ja chcę związku? - zapytała.
- Nikt - przyznał spokojnie. - Ale coraz trudniej jest mi
zostawiać cię samą.
Więc nie zostawiaj, chciała powiedzieć, ale nie
powiedziała tego, bo nie wiedziała, czy wolno jej kierować się
emocjami. Powinna raczej słuchać własnego rozsądku. Bo
Nick, bo Jen... I Garde przecież ciągle jej nie ufa. Dlatego, że
jest tak nieprawdopodobnie bogaty, sądzi, że ona mogłaby
chcieć tylko jego forsy. Oderwała od niego spojrzenie, czując
się nieswojo. Starała się wszystko zbagatelizować, tak jak on.
- To, co mówisz, brzmi jak opowieść z dziewiętnastego
wieku - docięła mu. - Pan domu poczuł sympatię do najemnej
sługi.
- To zupełnie nie tak. I czasy się zmieniły. Owszem,
zmieniły się, ale zastanawiała się, jak bardzo.
- Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz - powiedziała
poważnie - byłam bardzo nieszczęśliwa. Zachowywałeś się
tak niesamowicie opryskliwie, że było mi bardzo przykro i
głupio. Mimo to przekomarzałam się z tobą wesoło, bo
chciałam, abyś przestał być taki ponury i nieprzystępny.
Potem mnie pocałowałeś i sprawy się nieco skomplikowały.
Wszystko byłoby dobrze, gdybyś tego nie zrobił.
- Doprawdy?
- Tak - zapewniła bez przekonania. - Wiem, że czasami
zachowuję się trochę dziwnie. Jen uważa, że sprawiam mylne
wrażenie, bo nadaję fałszywe sygnały. Moje życie to same
kłopoty!
- Bo ktoś oskarżył cię o kradzież? - spytał z troską.
- Tak.
- Opowiedz mi o tym.
- Co tu opowiadać? Nie wniesiono przeciwko mnie
sprawy do sądu, a to już coś, jak sądzę. Znalazłam się jednak
na czarnej liście i nie mogłam znaleźć pracy. Nie mogłam
sobie pozwolić na to, by pozwać go o zniesławienie czy jak to
nazwać i nie potrafiłam dowieść, że on kłamie. Toteż kiedy
zamówień ciągle nie było, musiałam najpierw sprzedać
samochód, który dopiero co kupiłam, potem sprzedać także
dom i wszystkie rzeczy przenieść do Jen... Naprawdę się nie
spodziewałam, że zatrudnisz mnie bez referencji. Nikt z moich
potencjalnych klientów nie zdecydował się na to - stwierdziła
z większą goryczą niż chciała. - Dlaczego się na to
zdecydowałeś?
- Mówiłem ci już. Żeby mieć na ciebie oko. I odkryć, o co
ci chodzi.
- O nic mi nie chodzi - zaprotestowała. - Tylko o pracę.
- Wiem.
Chyba że chodzi tu o mały szantażyk, pomyślał z goryczą.
Dawno przeminęły czasy, kiedy wierzył w to, co ludzie
mówią. Nawet tacy mili jak Sorrel. Tego właśnie najbardziej u
siebie nienawidził: że nie jest w stanie ufać ludziom bez
nieodpartych dowodów.
- Gdybym wiedziała, że jesteś taki bogaty, znaczy... aż tak
bardzo bogaty, to w ogóle bym nie przyjechała. Kiedy jednak
przeczytałam ten artykuł i zobaczyłam, w jakim opłakanym
stanie jest teren opactwa i że to spory kawałek od Londynu...
- Idź i weź prysznic - polecił łagodnie.
Westchnęła i otworzyła drzwiczki wozu. Nie oglądając
się, weszła do hotelu i poszła na górę do swojego pokoju.
Miała zamęt w głowie. Tak wiele rzeczy musi przemyśleć, o
tyle rzeczy się martwić. Czego on od niej chciał, jeżeli w
ogóle czegoś chciał? Czy to miało być ostrzeżenie? Nie
potrzebowała, by ją ostrzegano. Była ślepa i naiwna, będąc z
Nickiem i wystarczy. Nie może znowu popełnić takiego
samego błędu.
Rozebrała się i stanęła pod strumieniem wody. Znów
zaczęła zastanawiać się nad tym, dlaczego tak wielu mężczyzn
nadal uważa, że może mieć każdą swoją pracownicę, jeśli
tylko zażyczą sobie tego, bez względu na to, czy to
zatrudniona przez nich kucharka, pokojówka, czy...
ogrodniczka. Dlaczego to wywoływało wciąż podobne
wrażenie jak sto lat temu, chociaż Garde słusznie zauważył, że
czasy się zmieniły? Gdyby ona zaczęła pierwsza, on
pomyślałby... Niekoniecznie... Zła na siebie i zniecierpliwiona
wyskoczyła spod prysznica. Wysuszyła włosy, przebrała się w
sukienkę i nagle opadły ją wątpliwości, czy on sobie nie
pomyśli, że ona wystroiła się specjalnie dla niego.
Och, Sorrel, na litość boską! - zbeształa się w duchu.
Wsunęła stopy w sandałki na wysokich obcasach, umalowała
się i zeszła na dół.
Natknęła się na niego przy recepcji. Oczywiście nie była
świadoma, że na jej twarzy rysuje się wyraz buntu, który go
rozbawił.
- Jestem gotowa - zapowiedziała.
- Do walki? Właśnie widzę - skomentował żartobliwie.
Wziął ją za rękę i poprowadził do wyjścia.
- Do sali restauracyjnej idzie się tędy. - Łagodnie
wyswobodziła ramię.
- Nie pójdziemy do restauracji hotelowej. Zjemy w
opactwie. Hotel na moją prośbę przygotował nam jedzenie na
wynos. Myślałem, że powinniśmy jakoś uczcić zakończenie
prac. Ogród aa froncie domu jest już gotowy, prawda?
- Uczcić zakończenie prac? To chyba nie jest dobry
pomysł - oznajmiła. - A gdzie będziemy jeść? - zapytała. - W
twoim gabinecie?
- Zobaczysz.
Po kilkunastu minutach skręcał na podjazd. Słuchała z
satysfakcją, jak opony trzeszczą na świeżo położonym żwirze.
Zatrzymał wóz, wysiadł i otworzył bagażnik. Z lekkim
westchnieniem wzięła jeden z dwu pojemników i skierowała
się do domu.
- Ostatnie drzwi - poinstruował ją.
- To refektarz.
- Wiem, że to refektarz.
Otworzyła drzwi i stanęła w progu z okrzykiem
zdumienia. Pomieszczenie bardzo się zmieniło. Cztery
wysokie świeczniki z kutego żelaza stały na wyczyszczonym
kominku. Na środku pysznił się piękny długi stół z ośmioma
krzesłami, a pod oknami, które wciąż nie miały zasłon, stała
wielka kanapa.
- Poleciłem, żeby umieścili tutaj meble, w czasie kiedy
wiozłem cię do hotelu - wyjaśnił, stojąc za nią. - To miała być
niespodzianka. Widzę, że się udała. Może jednak ruszysz się z
miejsca, bo chciałbym wejść.
- Och, tak. Przepraszam. - Szybko weszła do pokoju i
postawiła pojemnik na stole, on swój również.
Wziął zapałki, leżące na gzymsie kominka, i zapalił
świece.
- Nie jest jeszcze dość ciemno na efektowną iluminację,
ale myślałem, że tak będzie przyjemniej. Bądź co bądź to
uroczystość. - Uśmiechnął się do niej.
Podszedł do stołu, otworzył jeden z pojemników i wyjął
po kolei serwetki, zestaw przypraw, noże i widelce,
szklaneczki, talerze, półmiski i butelkę wina. Kiedy już nakrył
stół, kładąc jedno nakrycie u szczytu stołu, a drugie
naprzeciwko, kazał jej usiąść i rozpakował jedzenie. Na
początek była gorąca zupa z termosu, potem kurczak z ryżem
w sosie śmietanowym, sałatka, wreszcie owoce i lody, które
już zaczynały się roztapiać.
Ciągle oszołomiona, nie wierząc własnym oczom, jadła,
prawie się nie odzywając. Cisza sprawiła, że zaczęła się coraz
bardziej denerwować. Obserwował ją, a ona skupiła się na
swoim talerzu. Nigdy nie powiedziałaby o sobie, że należy do
tych, którzy lubią się zamartwiać na zapas, ale teraz naprawdę
się martwiła Zastanawiała się, dlaczego. Tylko dlatego, że
powiedział, iż jest interesująca? To przecież przyjemne, że tak
o tobie myślą, przekonywała się w duchu. Nie ma się czym
martwić. Jednak ona naprawdę nie chciała się wiązać.
Pocałunek to co innego.
- Jeszcze wina?
Wzdrygnęła się nerwowo. Napełnił jej szklaneczkę, nie
czekając na zgodę. Nie pamiętała, która to szklaneczka,
prawdopodobnie jedna za dużo.
- Podoba ci się ogród? - Odstawił talerz i bawił się
szklaneczką wina.
- Och, tak. Potrzebuje jeszcze kilku... muśnięć. - Nie
potrafiła wymyślić lepszego określenia. - Pomyślałam, że
wysoka emaliowana donica ładnie by wyglądała przy
drzwiach wejściowych i...
- Przestań paplać - upomniał ją. - Tłumione instynkty
mogą wymknąć się spod kontroli, nie uważasz? - dodał bez
najmniejszej zmiany intonacji.
- Nie tłumię żadnych instynktów. - Zaniepokojona,
spojrzała na niego, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Nie? To dlaczego jesteś taka zdenerwowana?
- A ty nie byłbyś? - odparowała śmiało.
- Nie - roześmiał się lekko. - Kobiety zwykle nie
denerwują się w mojej obecności.
- A jakie są? Spokojne? Obojętne?
- Och, nie! Są raczej podekscytowane, kokieteryjne...
- No, to przynajmniej ty nie musisz wstrzymywać
oddechu z wrażenia - odgryzła się.
Wybuchnął szczerym śmiechem. Rzuciła mu gniewne
spojrzenie.
- Może powinienem się z tobą ożenić - zażartował
uprzejmym tonem.
- Tak? - zadrwiła. - A może jednak nie powinieneś.
- Chciałbym cię teraz pocałować - szepnął.
Spojrzała w jego oczy, które straciły stalowoszarą
twardość, stając się ciepłe jak aksamit.
- Czy chcesz obejrzeć opactwo? - zapytał już normalnym
głosem.
- Tak - zgodziła się zbyt szybko. Odsunęła krzesło i
wstała.
- Weź swoje wino. - Uśmiechnął się do niej przewrotnie.
Posłuchała, nie myśląc, co robi. Pragnęła jak najszybciej się
stąd wydostać, być jak najdalej od tej intymnej atmosfery,
która powodowała, że słabły wszystkie jej mocne
postanowienia. Porwała prawie pełną szklaneczkę i szybko
skierowała się ku drzwiom.
On też wziął swoją szklaneczkę i dołączył do niej.
- Czy nie powinieneś zgasić świec? - zapytała, z trudem
wydobywając głos ze ściśniętego gardła.
- Nic się nie stanie - powiedział lekceważąco. - Nie ma tu
żadnych przeciągów. - Otworzył drzwi, czekając, aż Sorrel
przejdzie przez próg.
Drzwi same zamknęły się za nimi.
- To naprawdę niesamowite - wyszeptała. - Te drzwi.
- To nie jest to, o czym myślisz - sprzeciwił się od
niechcenia. - To tylko nie dopasowana framuga. Tędy. -
Otworzył środkowe drzwi i stanął, by przepuścić ją w wąskim
kamiennym korytarzyku. Musiała otrzeć się o niego. Szła
spięta, pamiętając cały czas o tym, że on idzie tuż za jej
plecami.
- Kiedyś to przejście prowadziło do kaplicy - objaśnił
cichym głosem.
Czuła jego oddech na swoim karku. Zadrżała i
przyśpieszyła kroku. Panował tu mrok, nie było żadnych
okien, które wpuszczałyby światło.
- Gdzie jest teraz kaplica?
- Nie istnieje, jak wiele innych rzeczy.
Na prawo zobaczyła drzwi i zatrzymała się, niepewna.
Minął ją, otworzył drzwi i przytrzymał dla niej.
W małym i pustym pokoju jedno duże okno wychodziło
na ogród przed domem.
- Prawdopodobnie urządzę tu małą bibliotekę -
powiedział, stając tak blisko za nią, że aż musnął brodą jej
włosy. O mało nie wylała na siebie wina. - Teraz? - szepnął.
- Co... teraz? - wyszeptała łamiącym się głosem. Czuła, że
się dusi, nie mogła złapać oddechu.
- Pocałunek. To nieuniknione. Popatrz na mnie.
Wieki trwało, zanim zebrała się na odwagę. Czuła się
wykończona, kiedy odwracała głowę. Mogła widzieć jedynie
jego usta. Zamknęła oczy i czekała na pocałunek, a kiedy jego
wargi dotknęły jej ust, chwyciła go za koszulę i przyciągnęła
do siebie. Po chwili on przygarnął ją mocniej do siebie, a ona
zarzuciła ramiona na jego szyję, by być jeszcze bliżej.
Wymieniali pocałunki, smakujące jak wino. Kiedy podniósł
głowę, wolno otworzyła oczy.
- Lepiej? - spytał.
- Nie - rzekła zduszonym głosem.
Przytuliła głowę do jego piersi. Cały czas głaskał jej plecy.
- Gotowa? - Poczuła we włosach jego oddech lekki jak
piórko.
- Gotowa? - powtórzyła oszołomiona. - Na co?
- Na dalszy obchód opactwa.
Zaskoczona, podniosła głowę i popatrzyła na niego.
Wyglądał wyjątkowo poważnie. Nie uśmiechał się. Wziął ją
za rękę i wyprowadził z pokoju. Drzwi tym razem same się
nie zamknęły, zostawił je otwarte.
Poszli dalej korytarzem, który kończył się obszernym,
kwadratowym
pomieszczeniem
wyłożonym
kamienną
podłogą. Zatrzymał się, odwrócił do niej i podał jej swoją
szklaneczkę wina, żeby się napiła. Posłuchała jak urzeczona.
- Nie wiem, co się dzieje - szepnęła.
- Uwodzenie - powiedział miękko.
- Cóż, jest bardzo skuteczne - odrzekła tym samym
tonem. Zaśmiał się krótko i cicho.
Nie znam cię, pomyślała. Przecież w ogóle cię nie znam.
Nie puszczał jej ręki, kiedy przecinając pomieszczenie,
poprowadził ją do drzwi po lewej stronie. Otworzył je
kopnięciem.
- Klamka nie działa - usprawiedliwił się. - Tu
prawdopodobnie była garderoba.
Trzymając ją za rękę, oparł się o framugę, przyciągnął ją
do siebie i znowu pocałował.
- Jak się czujesz?
- Niepewnie - odpowiedziała bez namysłu.
- Ja też. Drzwi naprzeciwko prowadzą do cel. Chcesz je
zobaczyć?
Pokręciła głową.
Ruszyli w powrotną drogę. Na chwilę puścił jej dłoń i
otworzył
drzwi
po
drugiej
stronie
kwadratowego
pomieszczenia. Prowadziły do pokoju długiego i szerokiego
jak refektarz. Na przeciwległej ścianie był rząd okien.
Pozostałe ściany do połowy ich wysokości zdobiła boazeria, a
nad nią ciągnęła się listwa jak wąska półeczka. Zachodzące
słońce rozlewało pomarańczowy blask na pokrytej warstwą
kurzu podłodze.
- Basen albo pokój do gier, jeszcze się nie zdecydowałem.
Co o tym sądzisz?
- Nie wiem - odparła bezradnie.
Stali blisko siebie w drzwiach. W lewej dłoni trzymał
szklaneczkę wina, w prawej jej dłoń. Czuła ciepło jego
ramienia. Zastanawiała się, co zrobiłby Garde, gdyby ona
teraz wyjęła szklaneczkę z jego dłoni, odstawiła własną, i
sama zaczęła go całować. Czy rozbawiłoby go to? Jak
zareagowałby?
Spojrzała na jego surowy profil, na wargi, które się nie
uśmiechały i ogarnęła ją beznadziejna tęsknota.
Jak gdyby czuł to samo, jakby wiedział, co ona czuje, bo
nagle odwrócił głowę i popatrzył na nią. Odstawiła na listwę
własną szklankę, potem jego. Nie odrywając od niego oczu,
może czekając na jakąś oznakę niezadowolenia, a może na coś
innego, objęła go, przytuliła się, zamknęła oczy i pocałowała.
To było jednocześnie straszne i podniecające. Nigdy się tak
nie czuła.
Garde oparł głowę o framugę, przymknął powieki i
trzymał ją w objęciach. Obrócił ją lekko, by spojrzeć jej w
twarz.
- To nie wszystko, prawda? - zapytał.
- Nie. - Teraz wiedziała, że ta tęsknota będzie trwała.
Gładził z roztargnieniem jej rozwichrzone włosy, ciesząc się
ich jedwabistością.
- A więc romans? - zapytał.
- To określenie brzmi okropnie konwencjonalnie -
szepnęła, wpatrzona w niego.
- Nie czuję się konwencjonalnie.
- Ja też nie.
- Kogo masz przed sobą? - spytał cicho.
- Kogoś, kto potrafi wyzwolić we mnie uczucia. Moja
siostra będzie wściekła.
- Jen? Dlaczego?
- Ponieważ kazała mi przyrzec, że nie będę się
angażować.
- A czy od początku istniała taka możliwość?
- Nie sądziłam, a jednak... - Uśmiechnęła się niepewnie.
- Jednak?
- Chyba od razu poznała po moim głosie, że cię lubię.
Powiedziałam jej, że owszem, jestem zainteresowana, ale
tylko flirtem - dodała szybko. - Wtedy ona ostrzegła mnie,
mówiąc, że mam wypaczone pojęcie o ludziach i błędne sądy.
- A masz?
- Nie wiem. - Westchnęła. - Staram się wierzyć w ludzi. A
ty kogo masz przed sobą?
- Młodą kobietę, która wydaje się dezorganizować moje
życie. - Jego uśmiech stał się ironiczny. - Młodą kobietę,
której prawdopodobnie nie powinienem był całować,
ponieważ te pocałunki zaczęły mieć znaczenie.
- Doprawdy? - spytała cichym i słabym głosem.
- Tak.
Podniosła rękę i musnęła jego podbródek.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ciągle uważnie przyglądał się jej twarzy. Kiedy zobaczył
ją pierwszy raz, wcale nie wydała mu się ładna. Teraz uważał,
że jest prawie piękna. Miała najcudowniejsze oczy,
niebieskozielone z ciemną obwódką dookoła źrenicy. Pełne
wargi prosiły się, by je całować. Piegi na nosie...
Gwałtownym ruchem, który ją zaskoczył, wyprostował
się, zmuszając, by też się wyprostowała, raptownie chwycił jej
rękę i pociągnął z powrotem do refektarza.
Świece wciąż paliły się jasno w lichtarzach. Wydawały się
płonąć jeszcze jaśniej, bo zachodzące słońce nie zaglądało do
tej części domostwa. Garde podszedł do kominka i zdmuchnął
je. W mroku wydawał się wyższy, potężniejszy.
Pomieszczenie nabrało aury tajemniczości. Stali w milczeniu,
blisko siebie, ale się nie dotykali.
- Sorrel? - odezwał się cicho.
- Co? - wyszeptała. - Ja... - Patrzyła mu w twarz, badając
uważnie jego rysy. Wiedziała, że nie jest podobny do Nicka.
Nie, nie pozwoli, żeby Nick to zepsuł, tak jak zniszczył
wszystko. Wolno podniosła ramię i niemal nieświadomie
powiodła palcami po jego twarzy. Ciągle obawiała się, że
jednak może mylić się co do niego, tak jak przedtem myliła
się co do Nicka. Pomyślała, że jednak, mimo wszystko,' musi
uwierzyć swojej intuicji, inaczej jej życie nic nie będzie warte.
- Czuję się tak, jakbym znała cię bardzo dobrze - wyszeptała. -
Czy to nie dziwne?
- Niesamowite - rzekł cicho. Dostrzegła błysk jego
zębów, kiedy się uśmiechnął.
Znowu go objęła i przytuliła się do jego piersi. Powinna
uwierzyć w niego i uwierzyć swojej intuicji. To nic, że raz się
pomyliła. Musi zdobyć się na tę wiarę. Musi zaufać jemu i
sobie.
- Jakie to dziwne, ale nawet się nie denerwuję, jak
gdyby... - Jak gdybyśmy od zawsze należeli do siebie,
dokończyła w myślach i uśmiechnęła się. - A byłam przecież
zdecydowana unikać angażowania się...
- Ja też - przerwał jej. - Ale od samego początku
intrygowałaś mnie. W życiu nie spotkałem nikogo takiego.
Obserwowałem, jak kopiesz w ziemi, jak chodzisz
ubrudzona... i coraz bardziej mnie fascynowałaś.
- Żałujesz tego?
- Ależ nie - zaprzeczył zdumiony. - Dlaczego miałbym
żałować?
- Nie wiem. Przypuszczam, że chyba mężczyźni żałują,
kiedy tracą panowanie nad swoimi uczuciami. Te wszystkie
męskie ambicje...
- Jakie męskie ambicje? - Roześmiał się. - Może są tacy
mężczyźni, którzy zachowują się idiotycznie, by udowodnić
własną wyższość. Ale, jak sądzę, jest ich zdecydowana
mniejszość.
Bowiem
większości
mężczyzn
sprawia
przyjemność samo przebywanie z piękną kobietą.
- Ale ja nie jestem piękna. To twoja księgowa jest piękna.
- Owszem, ale to jeszcze jedna kobieta, która hołduje
fałszywym przekonaniom na temat męskiej psychiki.
Rozmawia ze mną, jakbym miał cztery łata.
- Jednym słowem, ciągle cię prowokuje intelektualnie? -
uśmiechnęła się.
- Coś w tym rodzaju. Myślę, że ty masz piękniejsze od
niej wnętrze.
Nie wiedziała, czy to na pewno był komplement.
- Nie - sprzeciwiła się, kręcąc głową. - Powinnam być
bardziej miła dla mężczyzn. Czasami...
- Nie kpij z tego. - Położył palec na jej ustach. Przyszedł
mu do głowy Nick Paignton, ale szybko odsunął myśl o nim.
- Miło, że tak mówisz - wyszeptała z uśmiechem.
- Naprawdę? Ludzie nie mówią ci zwykle miłych rzeczy?
- Czasem - wyznała. - Kiedyś ktoś powiedział, że zawsze
ładnie pachnę. Chociaż nie przypuszczam, bo jeśli ktoś, tak
jak ja, grzebie się w ziemi cały dzień...
- Może powinniśmy napić się jeszcze wina? - przerwał
jej.
- Dobry pomysł.
Pocałował ją w czoło i wyszedł po następną butelkę.
Usiadła przy stole, zapatrzyła się w ciemne okno i starała
się zanalizować własne uczucia. Próbowała myśleć o
przyszłości i nie potrafiła. Czemu powinna o niej myśleć?
Dlatego, że kobiety są z natury przewidujące? Dlaczego nie
może po prostu cieszyć się chwilą? Jen mówiła jej zawsze, że
powinna patrzeć w przyszłość, myśleć o następstwach, o
bezpieczeństwie. Wszystko w porządku, jeśli chodzi o
oszczędności czy emeryturę, ale dlaczego miało to dotyczyć
także uczuć? Pod tym względem różniły się z siostrą, toteż
naprawdę nie musiała starać się przeżyć swojego życia, we
wszystkim wzorując się na niej. Jen była opiekuńcza, zdawało
się, że wręcz musi troszczyć się o ludzi. Znalazła swoje
spełnienie w byciu żoną i matką. I to było wspaniałe - ale dla
niej. Sorrel nie sądziła, że jest ulepiona z tej samej gliny, co
Jen. Nie tęskniła do tego, by wyjść za mąż i mieć dzieci - w
każdym razie jeszcze nie teraz. Prawdopodobnie zmieni się,
ale na razie chciała cieszyć się życiem, mieć dużo pracy i dość
pieniędzy, by się samodzielnie utrzymać. Więc po co
dociekać, co w przyszłości stanie się z nią i z Garde'em?
Dlaczego po prostu nie bawić się przyjemnie? Dobrze
wiedziała, że on nie myślał o przyszłości i zobowiązaniach. To
miał być romans. Nic więcej. Romans, o którym on myślał od
pewnego czasu, jeśli mogła wierzyć jego słowom. A to
znaczyło, że Garde postępuje w sposób przemyślany,
ostrożnie. Podobnie jak ona.
Usłyszała jego kroki. Zaraz wejdzie. Lubiła go. Bycie z
nim sprawiało jej przyjemność. Więc co w tym złego? Jeśli
ona czuje, że do niego należy - to wspaniale, powinna cieszyć
się tym uczuciem, dopóki będzie trwało. Naprawdę nie musi
mierzyć rzeczy miarką Jen. Może popełniać własne błędy i
mieć własne przyjemności.
- Wstawaj - uśmiechnął się do niej w mroku. - Mam wino.
Chodźmy na górę.
W ciągu następnego tygodnia bardzo się do siebie zbliżyli.
A jednak wciąż odczuwała dzielącą ich barierę. Przecież to
jedynie romans, tłumaczyła sobie. Jednak wiedziała, że to nie
tylko dlatego. Może ona sama była zbyt ostrożna, czekając, aż
on się zmieni, tak jak zmienił się Nick, a może to on wciąż
zachowywał się asekurancko? Czasami rozmyślnie podkreślał
dystans między nimi, a potem uśmiechał się i wszystko znowu
było w porządku.
Nie przeniosła się do jego domu, w każdym razie nie
całkiem. Spędzała z nim noce, i oczywiście dni, bo pracowała
na terenie opactwa. Nie było więcej żadnego sabotażu, mimo
że policja nie znalazła mężczyzny, który zniszczył ogród.
Od dawna nie czuła się tak szczęśliwa. Każdego wieczoru
jechała do hotelu przebrać się i wziąć prysznic, a potem razem
z Garde'em jedli kolację. Czasami siedział w jej pokoju, kiedy
brała prysznic, zdarzało się, że przyłączał się do niej, a czasem
czekał w holu. Pracownicy hotelu musieli wiedzieć, co się
dzieje, ale nikt ani spojrzeniem, ani gestem, ani tym bardziej
słowem nie uczynił żadnej aluzji. Nie było głupich
uśmieszków ani porozumiewawczych mrugnięć. Przyjęto ich
romans jako naturalną rzecz.
Po kolacji zabierała z pokoju odzież roboczą na następny
dzień i wracali razem do opactwa. Nierzadko siadywali za
domem i cieszyli się letnimi wieczorami, rozmawiając na
różne tematy i ustalając, co ona ma zrobić w ogrodzie i jakie
rośliny on chciałby mieć. Rozmawiali o muzyce, sztuce, a
nawet trochę o polityce, ale najczęściej o tym, jak rosną
warzywa i o postępach w odnawianiu domu.
W środę wieczorem Garde zaproponował, że następnego
dnia zabierze ją na wycieczkę po okolicy. Zwiedzili wszystkie
okoliczne wsie i miasteczka, a wracając do opactwa,
przejeżdżali przez Stonehenge, gdzie zjechali się ludzie na
festyn z okazji letniego zrównania dnia z nocą.
Zanim nadszedł piątek, kuchnia miała przyzwoitą podłogę,
zlewozmywak, pralkę, zmywarkę i piecyk.
Sorrel nie zamierzała myśleć, co się stanie, kiedy ogród
będzie skończony.
On także nie chciał się nad tym zastanawiać. Poza tym
wciąż myślami krążył wokół Nicka. Wbrew jego woli Nick
wydawał się nieustannie być z nimi, jak nawiedzający
domostwo duch. Garde nie wiedział, czy ona miała z Nickiem
romans, i nie pytał o to. Nie chciał wiedzieć. Nie, jednak
chyba chciał. W swoim pierwszym raporcie detektyw
wspominał coś o kradzieży, o której mu ona opowiadała.
Wspominał również o szantażu. Jutro dostanie końcowy raport
o Sorrel i pozna prawdę. Czuł się winny, ale, do licha, musiał
wiedzieć.
Utrzymywała się ładna pogoda, więc Sorrel następnego
dnia włożyła króciutkie dżinsy. Nie brała pod uwagę, że w
szortach jej długie nogi wyglądają cudownie, w ogóle jej to
nie obchodziło. Garde czasem obserwował ją z okna albo z
tarasu i z reguły miał zachwyconą minę. Nie czuła się tym
skrępowana, lecz podbudowana.
Pod wieczór każdego dnia spływała potem i była bardzo
brudna, ale jednocześnie zadowolona - niemal szczęśliwa. Nie
wiedziała, czego jej brak do pełnej satysfakcji, której wciąż
nie mogła osiągnąć. Odsunęła jednak na bok swoje
wątpliwości, co Jen na pewno nazwałaby krótkowzrocznością,
i nadal poświęcała się pracy, która zawsze przynosiła jej
prawdziwą radość.
Nawet wizyta pięknej księgowej nie zmąciła jej dobrego
samopoczucia.
Garde gdzieś pojechał, nie mówiąc ani słowa dokąd, a ona
wyznaczała obwody klombów, sypiąc świeży piasek w
skomplikowane wzory, które wkrótce miała zamiar obsadzić
karłowatym żywopłotem, specjalnie zamówionym, bo trudno
go było dostać. Sorrel nawet nie usłyszała, jak przyjechała
księgowa. Zorientowała się natomiast, że ktoś na nią patrzy.
Wyprostowała się, powoli odwróciła i uśmiechnęła się do
niezwykle elegancko i schludnie ubranej kobiety.
- Ale kontrast. Pani i ja. Chyba trudno o większy. -
Stłumiła śmiech, patrząc na swoje brudne kolana, poplamione
szorty i powalane ręce.
- Owszem - przyznała tamta bez cienia humoru. - Czy jest
tu gdzieś Garde?
- Garde wyskoczył gdzieś na krótko. Mówił, że niedługo
wróci. Jeśli nie chce pani czekać, proszę mi zostawić
wiadomość, to powtórzę mu.
Kobieta zmierzyła wzrokiem Sorrel i pokręciła głową.
- Nie sądzę.
- Dlaczego? Bo jestem ogrodniczką? - spytała rozbawiona
Sorrel.
- Ponieważ wątpię, czy zrozumie pani wiadomość - dobiła
ją tamta. - Nie zamierzam nikogo obrazić, ale...
- Księgowe są bystre, a dziewczyny od ogrodów raczej
nie?
- Z moich doświadczeń wynika, że nie. Tak jak ja nie
mogłabym pracować w ogrodzie - dodała z lekkim
niesmakiem
- tak samo pani nie mogłaby...
- Prowadzić księgowości? - Sorrel weszła jej w słowo.
- Nie powinna pani tak szybko oceniać ludzi, panno...?
- Wild.
- Jednak ma pani prawdopodobnie rację. Naprawdę nie
wiem nic o świecie wielkich finansów.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się panna Wild, jak gdyby
to nie stanowiło dla niej żadnej niespodzianki.
- Potrafię uporać się jedynie z własnymi rachunkami, a w
szkole byłam całkiem niezła z angielskiego i historii...
- Chciało jej się śmiać, bo mogła dodać, że posiada
stopień naukowy w obu tych dziedzinach. - Czy chce pani
poczekać w domu? Może zrobić pani kawy?
- Nie, dziękuję. - Panna Wild spojrzała na ręce Sorrel i
wzruszyła ramionami. - Poczekam w samochodzie. Do
widzenia. - Okręciła się na swoich wysokich obcasach i znikła
za rogiem domu.
Sorrel z uśmiechem kiwnęła głową i podniosła worek
piasku. Nie, naprawdę nie potrafiła wyobrazić sobie panny
Wild pracującej w ogrodzie. Po pierwsze, połamałaby sobie
paznokcie. Sorrel spojrzała na swoje. Zawsze były krótko
obcięte, a teraz także bardzo brudne. Oczywiście panna Wild
nigdy by nie dopuściła do tego, aby jej ręce nosiły ślady pracy
w ziemi. No cóż, panna Wild była elegancką kobietą, a nie
takim kocmołuchem jak ona. Kpiła i drwiła sobie w myślach,
nie bardzo wiedząc z kogo bardziej - z siebie, czy z
księgowej?
W pewnym momencie usłyszała samochód Garde'a i
chwilę później ryk silnika odjeżdżającego wozu panny Wild.
- Nie składa długich wizyt, prawda? - zauważył, idąc w
jej kierunku. W ręku trzymał grubą brązową kopertę.
Wyglądał na niezwykle szczęśliwego.
- Mówisz o twojej księgowej? - Uśmiechnęła się.
- Tak. Miałaś z nią miłą pogawędkę?
- Uhm. - Z szelmowskim błyskiem w oku pocałowała go
w usta. - Czy to nie potworne, że taka ładna kobieta jest
całkowicie pozbawiona poczucia humoru? Czy ona o nas wie?
- Nie ode mnie. Czemu pytasz?
- Ponieważ, jeśli wie, to musi bardzo nisko oceniać twój
gust i intelekt.
- Może wobec tego powinienem powiedzieć jej o twoich
stopniach naukowych... O, podoba mi się ten wzór - dodał,
patrząc ponad jej ramieniem. - Bardzo awangardowy. Łebska
jesteś.
- Tak - zgodziła się z zadowoloną miną.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zaskoczona, z uwagą
spojrzała mu w oczy.
- Wydajesz się jakiś inny.
- Bo jestem inny. Chodź i porozmawiaj ze mną.
- Teraz? - zdumiała się. - To ważne? - Przyglądała mu się,
przechylając na bok głowę.
- Myślę, że tak.
- A mogę to skończyć?
- No cóż, jeśli musisz. Ale nie zajmuj się tym zbyt długo -
powiedział i obdarzył, ją ironicznym uśmiechem, którego nie
rozumiała.
Patrzyła, jak idzie do domu, a potem wróciła do układania
z piasku wzorów. Co sprawiło, że zachowywał się inaczej?
Ten list, który przyniósł? A może wiadomość od panny Wild?
Zachichotała, myśląc o księgowej. Może przy następnym
spotkaniu on jednak powie tej zarozumiałej kobiecie o jej o
stopniach naukowych...
Nagle zamarła, nie zwracając uwagi na piasek, z którego
usypał się nie planowany kopczyk. Przecież nigdy nie
wspominała mu o swoich stopniach naukowych, więc skąd o
tym wiedział?
Wyprostowała się i zagapiła mało przytomnym wzrokiem
na ogród. Ona mu nie powiedziała, była tego pewna. Chciał,
aby zaraz porozmawiali. Ciekawe o czym. Nie miał ani
poważnej, ani uroczystej miny, ale wyglądał na szczęśliwego.
Odwróciła się w stronę domu, zobaczyła górkę piasku i
zaklęła. Przykucnęła i zaczęła rękami wsypywać piasek z
powrotem do torby.
Obchodziła ogród, teraz już w pośpiechu, od czasu do
czasu zaglądając do swojego projektu. Ciągle się zastanawiała.
Może rozmawiał z Jen, przecież siostra mogła zadzwonić w
jakiejś sprawie... Co prawda zwykle nie odbierał telefonów,
zostawiał po prostu automatyczną sekretarkę, lecz istniała
możliwość, że jednak rozmawiał z Jen, a wtedy to mogło
wyjść w rozmowie. Jen lubiła się chwalić wykształceniem
siostry i ubolewać nad tym, że Sorrel się marnuje, zajmując
się ogrodami.
Nie zdawała sobie sprawy, że już od kilku minut opuścił ją
dobry humor i że wręcz była nachmurzona. Powoli poszła do
drugiego ogrodu i rzuciła pustą torbę po piasku na rosnącą
kupę gruzu przy cieplarni.
Z drugiej strony, jeśli on znał prywatnego detektywa...
Zatrzymała się, patrząc gdzieś w dal. Kazał ją sprawdzić. Na
pewno ją sprawdzał. No i co z tego? Co mógł odkryć? Nic,
jedynie to, że znalazła się na czarnej liście. Wiedział już o
tym. A czy nie sprawdzałabyś kogoś, kto nie ma referencji,
spytała siebie. No tak, ale mógł ją uprzedzić...
Wolno zawróciła do domu. Ciągle rozmyślając nad tą
sprawą, nie była pewna, czy gniewać się, czy nie. Pochyliła
się, by odkręcić kran przy składziku, i usłyszała dwa męskie
głosy.
Ciekawa, kto to może być, zajrzała do ogrodu przed
domem i znieruchomiała z wrażenia.
Garde stał na żwirowanym podjeździe i rozmawiał z
jakimś szczupłym, wysokim blondynem. Ten mężczyzna był
bardzo podobny do Nicka, ale przecież to nie mógł być on...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sorrel wmawiała w siebie, że to nie może być Nick.
Przecież nie wiedział, gdzie ona jest. Chyba że Garde go znał i
doniósł mu...
Powoli się wyprostowała. Patrzyła na nich i nagle ogarnął
ją gniew, tak gwałtowny, że przez chwilę było jej słabo. Nie
namyślając się, w niepohamowanej furii podbiegła do
szczupłego blondyna i uderzyła go z całej siły w twarz.
- Wynoś się! - krzyknęła. - Jak śmiesz tu przychodzić! Ty
intrygancie! Znam ciebie i te twoje podstępne, nikczemne
metody! Jak śmiesz?!
Wyraz zdumienia na jego twarzy mógłby ją rozbawić,
gdyby była w nastroju do żartów.
- Ja...
- Zamknij się! - wrzasnęła. Wściekła, zmusiła go, żeby się
cofał. - To koniec tej historii! Finito! Rozumiesz?! Nie
będziesz już dłużej niszczył mojego życia! A jeśli będę miała
chociaż cień podejrzenia, że mnie śledzisz albo że kazałeś
mnie śledzić, wytoczę ci proces o molestowanie psychiczne i
fizyczne! Już dawno powinnam była cię oskarżyć o
zniesławienie! Postawić cię przed sądem za te twoje kłamstwa
i manipulacje! Bóg wie, czemu tego nie zrobiłam!
Oboje byli już prawie na moście, ale Sorrel wciąż na niego
napierała, a on się cofał z wyrazem przerażenia na twarzy.
Pomyślała, że pewnie strasznie wygląda, jak rozczochrana,
brudna jędza. Ale było jej wszystko jedno. W zacietrzewieniu
krzyczała na niego w ogóle bez zastanowienia.
- Jesteś taki żałosny! Zakłamany, tchórzliwy, ograniczony
zarozumialec! - Obrzucała go epitetami z pogardą w głosie. -
Podstępny, obrzydliwy, arogancki, głupi, zły! Cały ten twój
majątek i twoje arystokratyczne pochodzenie nie dają ci prawa
do znęcania się nad ludźmi! Ale ludzie i tak śmieją się z
ciebie, z tych twoich arystokratycznych póz! Tylko że ty tego
nie dostrzegasz, bo jesteś aż tak zapatrzony w czubek swego
głupiego nosa! Jesteś małym człowieczkiem, który myśli, że
kobiety powinny padać do jego stóp i być wdzięczne, że je
zauważył! Jesteś małym człowieczkiem, który myśli, że
wszystkich można kupić! A teraz posłuchaj, mam dla ciebie
wiadomość - ciągnęła bez tchu, spychając go prosto na drogę.
- Nicholasie Paignton, gardzę tobą! Zjeżdżaj stąd i więcej się
do mnie nawet nie zbliżaj! Nigdy! - Odwróciła się i pobiegła
do domu.
Biegła, dopóki nie zatrzymała się przed tylną bramą.
Zacisnęła pięści na prętach, jak gdyby znalazła się w
więziennej celi. Jak on śmiał? Jak śmiał?! Trzęsła się tak, że
czuła się chora, łzy gniewu napłynęły jej do oczu, z trudem
łapała oddech. To Nick zniszczył ogród. To on wynajął kogoś,
żeby powyrywał rośliny, zdewastował trawnik...
Usłyszała za sobą kroki Garde'a i mocniej ścisnęła pręty.
- Nie mów nic - zasyczała. - Ani słowa. Nie odezwał się.
Oparta czoło o bramę, wzięła głęboki oddech i spytała
gorzkim tonem:
- Co on ci naopowiadał? Tym swoim miękkim,
niepewnym, chłopięcym głosikiem, na który wszyscy się
nabierają? Że byłam zabawową dziewczyną? Że go okradłam?
Że obiecałam wyjść za niego, a potem odrzuciłam go w
obecności jego przyjaciół? Czy że jestem małą dziwką, która...
Jest godny pogardy
- rzuciła gniewnie, uderzając pięścią w metalowe pręty
bramy.
- Mówił, że podejrzewał, iż jesteś zawodową złodziejką
- powiedział łagodnym tonem.
- Wspaniale! - krzyknęła szyderczo. - I założę się, że
zachowywał się nieśmiało, przepraszał, mówił, że bardzo mu
przykro, że sprawia kłopot, ale uważa, że to jego obowiązek,
bla, bla, bla. Nienawidzę go!
- Tak, wyobrażam sobie, że go nienawidzisz - przyznał
spokojnie.
- Mogłabym godzinami opisywać jego perfidię - ciągnęła
z zawziętością. Nie była w stanie powstrzymać łez, które
płynęły po jej brudnej twarzy. Otarła je wierzchem dłoni.
- Powiedział również, iż dał się całkowicie nabrać na
twoją pozorną szczerość i na twoją ciężką pracę - relacjonował
spokojnie dalej. - Przyznał, że jesteś bardzo dobrą
ogrodniczką.
- Jak to miło z jego strony - syknęła.
- Mówił też, że flirtowałaś z nim, rozśmieszałaś go i
sugerowałaś, iż byłoby ci bardzo przyjemnie mieć z nim
romans. Przyznaje, że jest naiwny i głupi, ale nigdy nie
przyszło mu do głowy, że będziesz chciała czegoś więcej niż
romansu, a mianowicie jego majątku, pieniędzy... Czuł się
wręcz szantażowany.
- Ach tak, jestem więc także szantażystką? - rzekła
sarkastycznie. - Zastanawiam się, co takiego bym musiała
odkryć, żeby móc go szantażować. Powiedz - zwróciła się do
Garde'a.
- Zaprosiłeś go? Znasz go?
- Nie.
- Więc jak się dowiedział, gdzie jestem?
- Pamiętasz, że zrobiono ci zdjęcie?
- Jakże mogłabym zapomnieć ten historyczny moment w
moim życiu? - zadrwiła z gniewem. - A Nick oczywiście czyta
uważnie każdą lokalną gazetę, z każdego hrabstwa, z każdego
miasta...
- Najwyraźniej opublikowano twoje zdjęcie w jednym z
tych plotkarskich pisemek.
- No tak. - W popłochu pomyślała, że Jen też mogła
natknąć się na to pismo. - Ale ty kazałeś mnie sprawdzić,
prawda? Więc mogłeś się z nim spotkać.
- Mogłem - zgodził się. - Ale się nie spotkałem.
- A teraz pewnie myślisz, że przyjechałam tutaj, żeby
ciebie z kolei szantażować? - zapytała. - Jakie to szczęście, że
Nick w porę się zjawił. Garde, zostałeś cudownie ocalony -
rzekła z wyraźną kpiną w głosie.
- Sorrel...
Nagle usłyszeli krzyk. Garde odwrócił się szybko i pobiegł
w kierunku kuchni, skąd dochodził krzyk Seana. Był to chyba
krzyk bólu.
Została przy bramie. Nie miała ochoty się ruszyć, chociaż
wiedziała, że nie może tak tu stać w nieskończoność.
- Mógł, ale się nie spotkał - szepnęła, machinalnie
powtarzając słowa Garde'a.
Więc wiedział o Nicku od początku. A może nie od
początku? Jak szybko pracują detektywi? Nie miała pojęcia.
Ale to już nieważne. Nick zrobił swoje, znowu wyrządził jej
krzywdę. Ale czy Garde uwierzył mu? Zwykle wszyscy mu
wierzyli, pomyślała gorzko. On i Garde wyszli przecież z tej
samej szkoły. Obaj korzystają z przywilejów ludzi majętnych.
Tacy zawsze lgną do siebie, ufają sobie. Naprawdę nie chciała
stać tu i czekać na Garde'a po to tylko, żeby zaczął ją
wypytywać. Gdyby mu na niej rzeczywiście zależało,
przytuliłby ją i pocieszył.
Puściła pręty bramy i nie spiesząc się, jak automat,
chwiejnie szła tam, gdzie zaparkowała swoją ciężarówkę. Po
drodze zerknęła przez okno w głąb kuchni i zobaczyła. że
drabina stoi jakoś tak niedbale oparta o ścianę, a Garde i Sean
dźwigają ogromny kredens, wynosząc go przed dom.
Kluczyki tkwiły w stacyjce. Uruchomiła silnik i odjechała.
Przez moment zdawało jej się, że słyszy, jak on woła za nią,
ale to chyba było złudzenie. Nie mogła niczego słyszeć
wyraźnie przez warkot silnika. Nie wiedziała, dokąd jedzie.
Nie obchodziło jej to. Nie chciała o niczym myśleć, niczego
planować, chciała po prostu być sama. Nie troszczyła się o to,
że łzy wyżłobiły jasne smugi na jej pokrytej skorupą brudu
twarzy. Przemierzyła kilometry z zamętem w głowie.
Dlaczego przedtem nie zaatakowała Nicka? Czemu była taka
głupia? Ponieważ ją zranił i nie potrafiła jasno myśleć? A
może przeważyła duma? Powiedziała sobie, że nie zależy jej
na opinii, niech ludzie wierzą w to, co chcą, więc dlaczego
teraz zareagowała inaczej? Z powodu Garde'a? Tak. Ten
związek liczył się dla niej. Zakochała się w nim.
Gorzko się śmiejąc, zjechała na pobocze, wyłączyła silnik
i położyła głowę na kierownicy.
Naprawdę zakochana? - zapytałby, gdyby mu to wyznała,
ale nie wyzna, bo to, co ich łączy, to tylko romans, przelotny
związek... bez zobowiązań... Nie chciała ani małżeństwa, ani
dzieci... Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha, skarciła się w
duchu. Wmawiasz to sobie, Sorrel. Właśnie, że chcesz, bo go
kochasz i to bardzo.
Pragnęła, by odwzajemnił jej miłość. Ukrywała prawdę,
była ostrożna, bo on chciał tylko romansu.
Zaciskając powieki, próbowała powstrzymać płynące łzy.
Podskoczyła, kiedy zadzwoniła komórka.
- Sorrel? Tu Jen. - Głos siostry był pełen wigoru,
podekscytowany. - Nie wspominałaś mi, że ten Garde jest aż
taki przystojny. Nic dziwnego, że się nim zainteresowałaś.
- O czym ty mówisz? - wymamrotała zmieszana Sorrel.
- O twoim pracodawcy. Dobrze się czujesz? - spytała Jen.
- Masz taki dziwny głos...
- Wszystko w porządku - rzuciła Sorrel lekko. - Tylko
naprawdę nie wiem, o czym ty mówisz.
Czyżby Garde cały czas działał za jej plecami, spotykał się
nie tylko z Nickiem, ale także z jej siostrą? - myślała
gorączkowo.
- Mówię o panu Chevenay! - powtórzyła Jen. - Wyobraź
sobie, że wpadł mi w ręce artykuł o nim, zamieszczony w
jednym z tych drogich plotkarskich pism ilustrowanych.
Wiesz, że zawsze kupuję takie pisma. Jesteś tam jeszcze?
- Tak.
- Przeczytałam więc i nie wiesz nawet, jak mi ulżyło! - z
triumfem oznajmiła Jen.
- Ulżyło? - powtórzyła słabo Sorrel.
- Tak! Nie ma mowy, żeby ktoś taki zainteresował się
tobą. Muszę przyznać, że się martwiłam, ale kiedy
zobaczyłam na zdjęciu, jak on się prezentuje, i przeczytałam, z
jakimi kobietami się zadaje, to natychmiast przestałam się
martwić! Czy wiesz, że on spotykał się z Vereną McCoist, tą
sławną top modelką? Najwyraźniej są parą. Albo byli. Sorrel,
on jest multimilionerem! - wykrzyknęła, mocno akcentując
ostatnie słowo.
- Tak, wiem.
- Oszałamiająco przystojny, prawda?
- Tak.
- A ten jego uśmiech! Więc pomyślałam - ciągnęła
uszczęśliwiona Jen - że nie może być żadnych kłopotów. Tacy
mężczyźni po prostu nigdy nie spotykają się z ogrodniczkami.
- Nie spotykają się - przytaknęła Sorrel i od razu z
goryczą pomyślała: Ale po cichu z nimi romansują.
- Jaki on jest?
- Miły - określiła Sorrel niezbyt trafnie.
- Cóż, możemy mieć jedynie nadzieję, że będzie hojny.
Czy już ci zapłacił?
- Nie, jeszcze nie.
- Sorrel! Mówiłam ci. Pieniądze z góry.
- Tak, mówiłaś.
- Na pewno dobrze się czujesz? - spytała Jen z troską po
krótkiej pauzie. - Masz ciągle taki dziwny głos.
- To chyba wina niezbyt dobrego połączenia - szybko
zmyśliła Sorrel. - Słuchaj, muszę już jechać. Właśnie siedzę w
ciężarówce.
- Och, nie wiedziałam. No, to zadzwoń do mnie później,
dobrze?
- Dobrze, zadzwonię. - Sorrel odłożyła komórkę i pustym
wzrokiem gapiła się na drogę.
Co Jen mówiła? Że tacy mężczyźni jak on... Ale Garde
przecież nie zaliczał się do „takich mężczyzn". Może się
jednak zmieni, po tym, jak okazała się jędzą. Prawdopodobnie
nie był przyzwyczajony, że jego kobiety zachowują się jak
przekupki. Bawiła go przez chwilę, bo była inna niż kobiety,
które znał. Ale, jak powiedziała Jen, tacy mężczyźni nie wiążą
się z dziewczynami takimi jak ona.
Nick jednak chciał się z nią ożenić... No tak, ale Nick to
śmieć.
Jeśli nawet jakimś cudem Garde nie miałby jej za złe, że
zachowała się jak przekupka, i uwierzyłby jej, a nie Nickowi,
to i tak przecież jej nie kochał. Chciał mieć tylko przelotny
romansik i miał go. Gdyby go obchodziła, gdyby jej wierzył,
przytuliłby ją i powiedział, że wszystko jest w porządku, a nie
recytowałby spokojnie tego, co mówił mu Nick, tym swoim
rzeczowym tonem, jak gdyby zresztą już to wszystko i tak
wiedział.
Zastanawiała się, kiedy otrzymał raport o niej. Zanim jej
opowiedział o sobie? Prawdopodobnie przed czułościami w
zaroślach. Pocałował ją jednak, nim odkrył, że może jej
zaufać?
Nie powinna była uciekać, powinna raczej poczekać, aż
zakończy się jego interwencja w kuchni, a potem
porozmawiać z nim i dowiedzieć się wszystkiego, tak czy
inaczej. Na samą myśl o tym poczuła się niedobrze, ale
przecież musiała wrócić. Chociażby tylko po pieniądze, które
był jej winny.
Zawróciła i pojechała z powrotem tą samą drogą, albo
przynajmniej wydawało się jej, że tą samą. Zabrało jej to dwie
godziny. Okazało się, że Garde wyjechał. Sean nie wiedział,
dokąd.
- Dobrze się czujesz? - spytał po prostu. ,
- Ja? Tak - odparła obojętnie. - A ty? - Wreszcie
przypomniała sobie, że wypadało zapytać. - Przepraszam, że
nie zaczekałam, żeby zobaczyć, co ci się stało. Byłam...
- .. .zdenerwowana - dokończył za nią i lekko zakłopotany
dodał: - Słyszałem tę kłótnię przed domem.
- Trudno było nie słyszeć, wyobrażam sobie - powiedziała
z goryczą. - Cóż, jeśli Garde wróci, powiedz mu, że jestem w
hotelu... - Nie, postanowiła nagle. Zostanie tutaj. Skończy, co
rozpoczęła. Tym razem nie zamierza uciekać. Jeśli on chce,
żeby sobie poszła, będzie musiał jej to powiedzieć. - Nie.
Zmieniłam zdanie. Będę tutaj - zakończyła spokojnie.
- Dobrze, ale powinnaś, hm, umyć najpierw twarz.
Odruchowo dotknęła czoła, uśmiechnęła się słabo i poszła
opłukać twarz pod kranem.
Głupio robisz, mówiła sobie, skręcając za dom. Mogłabyś
równie dobrze zostawić ogród w obecnym stanie. To już
koniec z pracą i koniec z romansem, Sorrel, przekonywała
siebie. No tak, a jeżeli wróci do hotelu, a on nie przyjedzie,
będzie musiała przecież i tak tu się zjawić po swoje
honorarium. Więc równie dobrze może jeszcze trochę
popracować, czekając na niego.
Oczy Sorrel wypełniły się łzami. Otarła je niecierpliwie.
Płacz nic tu nie pomoże. Patrzyła pustym wzrokiem na smugi
piasku, które rozwiał wiatr. Czuła, że ogarnia ją rozpacz, a
przecież jeszcze wczoraj była taka szczęśliwa. Wydawało się,
że tak dawno przyjechała do tego opactwa, a to zaledwie kilka
tygodni temu... Były to tygodnie szczęścia, ciężkiej pracy,
radości, kochania. Westchnęła. Uznała, że najlepiej będzie od
razu zająć się ogrodem i czekać, co Garde jej powie.
Postanowiła, że zacznie od ścieżek.
Wróciła do składziku, skąd wyciągnęła ciężki worek
mieszanki piasku z cementem i zaciągnęła go do ogrodu za
domem, gdzie piętrzył się stos porządnie ułożonych kostek
brukowych, które zamierzała położyć. Wzięła scyzoryk i już
chciała rozciąć opakowanie, kiedy usłyszała samochód
Garde'a i znieruchomiała. Jego kroki zaskrzypiały na żwirze, a
po chwili dobiegły ją ciche głosy. Rozmawiał z Seanem.
Powinna była pojechać do hotelu i zobaczyć się z nim dopiero
jutro rano, kiedy już uspokoi się i opanuje. No, ale nie
odjechała stąd, więc musi teraz stanąć z nim twarzą w twarz.
Wzięła głęboki oddech i odwróciła się, słysząc jego kroki.
Wyglądał na bardzo zmęczonego, chciała podbiec do
niego i przytulić się mocno, ale opanowała się. Nie wolno jej
okazywać swoich uczuć, szczególnie teraz, kiedy uświadomiła
sobie, jak bardzo go kocha.
- To na mnie? - zapytał spokojnie. Gestem wskazał
śmiercionośną broń w jej ręce.
Zmieszana, schowała ostrze i wsadziła scyzoryk do
kieszeni.
- Wróciłam - oświadczyła lekko wyzywającym tonem.
Właśnie widzę - przyznał spokojnie. - Dobrze się czujesz?
- Tak. - skłamała, bo przecież wcale nie czuła się dobrze.
- Nie wiem, czy jeszcze mam pracę - dodała prowokująco.
- Ja też nie. Dokąd pojechałaś? - spytał.
- Donikąd. - Uciekła wzrokiem w bok. - Po prostu
jechałam jakiś czas przed siebie, a potem zawróciłam.
- Czy ty i Nick...?
- Nie! - zaprzeczyła zaszokowana. - Urządzałam mu
ogród. - Tak jak tobie, pomyślała. - Również mi nie zapłacił.
- Jak to... również? Myślisz, że ja ci nie zapłacę?
- Nie wiem, nie wiem, nie wiem! - powtórzyła trzy razy i
z rozpaczą w głosie dodała: - Ja już nic nie wiem! Pracowałam
dla niego i to wszystko. Za każdym razem, kiedy kończyłam
pracę i prosiłam o pieniądze, wynajdywał mi jeszcze coś do
zrobienia. Mówił, że zapłaci mi po zakończeniu wszystkich
prac i da mi jeszcze premię. Dlaczego, na miłość boską,
przyszło mu do głowy, by ożenić się ze mną?
- Myślał, że jesteś głupia. Jego błąd.
- Dlaczego żadna nie chce za niego wyjść? To znaczy ja
wiem, że on ma...
- Złośliwy charakter?
- Tak - szepnęła.
- Jest nie tylko złośliwy, mściwy, ale przede wszystkim
głupi - dodał lekceważąco.
- Co mu powiedziałeś? Jeśli go nie znałeś...
- Nie znałem. To on napisał do mnie...
- Ale przecież ty nie odpowiadasz na listy, których się nie
spodziewasz... więc?
- Więc nie odpowiedziałem na jego list. Kiedy się
zorientował, że nie otrzyma odpowiedzi, przyjechał.
Poprosiłem go, żeby się wyniósł.
- Uprzejmie?
- Nie, niezbyt uprzejmie. - Uśmiechnął się, ale w jego
oczach widziała zmęczenie. Wyciągnął do niej rękę i czekał,
aż poda mu swoją dłoń. - Chodź. Musimy porozmawiać, a
wolałbym nie mieć słuchaczy.
Pomyślała, że pewnie chodziło mu o Seana, który już
dosyć dzisiaj widział i słyszał. Garde pociągnął ją do
bocznych drzwi i zamknął je pieczołowicie za sobą.
- Idziemy do mojego gabinetu albo do sypialni. Zależy,
jaka będzie rozmowa.
- Oficjalna czy nieoficjalna?
- Tak.
- Jen znalazła jakieś pismo z twoją fotografią i tej znanej
modelki i powiedziała mi...
- Jen powinna pilnować własnych interesów - przerwał jej
i zapytał: - Jaką chcesz rozmowę?
- A ty?
- Chodźmy do sypialni. Poszła za nim po schodach.
- Siadaj - polecił.
Usiadła posłusznie na brzegu łóżka, spuściła wzrok, a ręce
splotła na podołku.
- Damy mają pierwszeństwo. Mów - powiedział cicho.
Nie wyglądał na rozbawionego, raczej na wyczerpanego
psychicznie i fizycznie.
Podniosła wzrok, spojrzała na niego i odkryła, że ma w
głowie pustkę. Była kłębkiem nerwów.
- Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, od czego zacząć.
Przyjmiesz przeprosiny za moje histeryczne zachowanie?
Dobrze, że żaden reporter tego nie widział ani nie słyszał...
- Przestań - skarcił ją spokojnie.
- Przepraszam. Wpadłam w straszny gniew. Te wszystkie
miesiące bez pracy... i to tylko z jego powodu! Te wszystkie
pieniądze, które jest mi winien... Kazał mnie aresztować,
mówiłam ci o tym? Kiedy powiedziałam mu, że nie wyjdę za
niego, nie chciał mi zapłacić. Zagroziłam, że podam go do
sądu, a wtedy on kazał mnie aresztować. Powiedział policji, że
ukradłam pieniądze z jego domu. Wprawdzie wycofał skargę,
zanim nadano bieg sprawie, ale już i tak nikt mi nie wierzył!
- Uwierzą ci teraz - oświadczył ponuro.
- Dlaczego tak myślisz?
- Zobaczysz. Teraz ci uwierzą - powtórzył. - Publiczne
przeprosiny będą wydrukowane w londyńskich gazetach i ten
pan odda ci pieniądze, które jest winny. Teraz mam już
absolutną pewność, że to on zorganizował ten sabotaż w
ogrodzie, żeby cię znowu nękać.
- Ale jak możesz zmusić go, żeby mi zapłacił?
- Mogę.
Wierzyła mu całkowicie, ale czy on zaczął jej ufać?
- Doprawdy nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Nie
jestem pewna, czy mi ufasz.
- Wiem. To moja wina. Długo nie mogłem się zdobyć na
zaufanie do ciebie. Jednak bardzo chciałem ci ufać i dlatego
kazałem cię sprawdzić. Musiałem rozwiać wszystkie swoje
wątpliwości. Na początku podejrzewałem, że pracujesz dla
prasy. - Spojrzał na jej smutną twarz. - Przepraszam - dodał
łagodnym głosem.
- To zrozumiałe. - Wstała i podeszła do okna. - Jesteś
bogatym człowiekiem. Pocałowałeś mnie dopiero wtedy,
kiedy już dostałeś raport detektywa, prawda?
- Tak.
- A chciałeś mnie pocałować przedtem?
- Tak.
- I raport donosił, że nie popełniłam niczego, o co
oskarżał mnie Nick? - Oparła się o parapet i patrzyła w dół na
swoje krzewy.
- Uhm.
- I uwierzyłeś temu detektywowi?
Nie odpowiedział od razu, więc odwróciła się, by na niego
spojrzeć.
- Chciałem uwierzyć. Ale końcowy raport dostałem
dopiero dzisiaj. Zatrudniony przeze mnie detektyw rozmawiał
z różnymi ludźmi, którzy znali Nicka i wyciągnął własne
wnioski. Nie uważał, że jesteś winna. Ja też nie.
- Dlaczego?
- Przypuszczam, że głównie dlatego, że nie chciałem,
żebyś była winna - uśmiechnął się ironicznie.
- Przed przyjazdem Nicka byłeś zupełnie inny, taki
szczęśliwy... A potem przyjechał Nick i... Naprawdę mu nie
uwierzyłeś? - Teraz ona, dla odmiany, trwała przy swoich
wątpliwościach.
- Nie.
- Ani przez moment?
- Dzisiaj nie - rzekł po chwili wahania.
- A przedtem? Wtedy, kiedy miałeś już pierwszy raport?
- Nie uwierzyłem, ale ciągle nie mogłem się wyzbyć
pewnych wątpliwości. Chodzi o to... No, obawiałem się, że
jednak mogłabyś polować na moje pieniądze - w końcu
przyznał uczciwie. - A czy ty od samego początku miałaś we
wszystkim do mnie zaufanie?
- Nie. Jen wmawia mi, że często mam błędne sądy o
ludziach i możliwe, że tak jest. Jednak nie chcę być
podejrzliwa w stosunku do ludzi, nie chcę nieufnie czekać i
ciągle spodziewać się, że na pewno zmienią się na gorsze,
pokazując nową twarz, która mnie rozczaruje... Nie chcę być
taka.
- Tak, to nie jest przyjemne - zgodził się. - I naprawdę
pomyślałaś, że ci nie zapłacę?
Pokręciła głową.
- Nie, w każdym razie do dzisiaj nie podejrzewałam cię o
to. Dopiero po wizycie Nicka. Posłuchaj... - Chciała
koniecznie zmienić temat i zadać mu pytanie, które nurtowało
ją od czasu ostatniej rozmowy telefonicznej z Jen. - Czy ty
naprawdę jesteś sławny?
- Nie... tak, przypuszczam, że tak. Sporo mnie
fotografowali. Dość szybko zarobiłem dużo pieniędzy, więc
zapraszano mnie tu i tam, właściwie wszędzie... Ale ten styl
życia szybko mi się znudził...
- Jaka ona była? - spytała lekko, zbyt lekko.
- Kto?
- Ta modelka. Serena jakaś tam...
- Verena - poprawił. - Była bardzo miła, ale nie
zostaliśmy kochankami, jeśli o to pytasz. Nie lubię kochać się
w pełnym blasku jupiterów, a nasz związek wzbudzał zbyt
duże zainteresowanie mediów.
- Okłamałeś mnie, prawda?
- Czyżby? Kiedy? - spytał delikatnie, ciągle nie chcąc jej
urazić.
- Kiedy tłumaczyłeś mi, dlaczego byłeś w złym humorze
tamtego pierwszego dnia, gdy się spotkaliśmy. To nie było z
powodu pani Davies ani wycieczkowiczów, prawda?
- Nie - uśmiechnął się. - Dziennikarze właśnie odkryli
coś, co chciałem przed nimi ukryć.
Czekała. Zrozumiał, że tym razem się nie wyłga. Musi
powiedzieć prawdę.
- Dałem trochę pieniędzy na cele dobroczynne, to
wszystko.
- Dużo pieniędzy - domyśliła się.
- Co chcesz jeszcze o mnie wiedzieć? Nigdy nie pytałaś o
moich rodziców. No cóż, mój ojciec zmarł we śnie kilka lat
temu, a matka przy moim urodzeniu. Ciągle się gniewasz?
- Nigdy nie gniewałam się na ciebie.
- Nawet wtedy, gdy czułaś, że ci nie ufam?
- Nie, bo ja też ci nie ufałam. Co teraz będzie?
- Teraz będziemy żyć przyzwoicie.
- Co to znaczy? - spytała zaskoczona.
- Dzieląc się wszystkim, troszcząc się o siebie, ufając
sobie. A tak na wszelki wypadek - dodał ironicznie - gdybyś
tego nie zauważyła, to chcę ci powiedzieć, że zakochałem się
w tobie.
- Ty... zakochałeś się we mnie? - Nie mogła uwierzyć.
- Kiedy?
- Nie wiem. - Roześmiał się krótko i dalej mówił rwącym
się ze wzruszenia głosem. - Wiem tylko, że nienawidziłem
siebie za to, że ci nie ufałem. Jeździłem po całej okolicy, żeby
cię odszukać. Odchodziłem od zmysłów ze zmartwienia...
- Naprawdę? - Sorrel zdumiała się. - Pojechałeś, aby mnie
szukać?
- Słyszałem, jak odjeżdżasz, i wtedy upuściłem kredens
na podłogę i wybiegłem z kuchni, żeby cię dogonić i
zatrzymać, ale nim wyprowadziłem wóz z garażu, byłaś już
daleko. - Zamilkł na chwilę, westchnął głęboko i zapytał,
patrząc jej w oczy:
- Sorrel, czy nie chcesz mojej miłości?
- Nie... Tak... Och, nie wiem! - jęknęła. Tak, chciała,
bardzo chciała, ale... - Ale ty jesteś taki sławny!
- A ty ciągle nie wiesz, dlaczego każdy chce się z tobą
ożenić, prawda?
- Każdy? Myślisz o Nicku? Och, nie. Ożenić? Ty ze mną?
- spytała łamiącym się głosem.
- Tak, tego właśnie pragnę.
- Ale dlaczego?
- Może przyjemnie jest mieć ciebie przy sobie?
- Cóż, to naprawdę dobry powód. Jednak ja nadal nie
wiem, czy chcę, żeby ktoś się ze mną ożenił.
- Ale ja wiem i mam nadzieję, że cię przekonam. Patrzyła
na niego, ciągle strapiona i zdziwiona. Nie wiedziała, co
powiedzieć.
- Niedawno skończyłem trzydzieści siedem lat - odezwał
się po chwili kłopotliwego milczenia.
- Co to ma do rzeczy?
- Chcę mieć rodzinę.
- Pomyśl o adopcji. - Odwróciła się do okna.
- Chcesz mieć moje dzieci, Sorrel?
- Nie - zaprzeczyła słabym głosem.
Jego dzieci? - myślała w popłochu. Co on sobie
wyobraża? Przecież dopiero co się poznali. Ich romans trwał
tak krótko. Zaledwie kilka tygodni. Uderzyła ręką w parapet i
z oburzeniem w głosie powiedziała:
- Nie dałam ci żadnego powodu, byś myślał, że chcę
małżeństwa. Nigdy, przenigdy nie mówiłam, że się czegoś
takiego spodziewam.
- To prawda.
- Więc dlaczego?
- Nie lubisz mnie, Sorrel?
- Wiesz dobrze, że cię lubię!
- Więc wyjdź za mnie.
- Nie.
- Okrutna kobieta, całkiem bez serca - zakpił łagodnie. - I
to akurat, kiedy wreszcie znalazłem kogoś, kto nacierałby
oliwą moje biedne plecy, ten ktoś mnie nie chce.
- Przecież nie kochasz mnie tak naprawdę - wyszeptała.
Podszedł do niej, odwrócił ją do siebie. Ujmując jej
podbródek, spojrzał w piękne oczy Sorrel.
- Właśnie ci powiedziałem, że cię kocham.
- Ale... - Spuściła wzrok i zobaczyła, że ręce ma pokryte
cementowym pyłem. Schowała je szybko za siebie.
- A nie sądzisz, że mogłabyś mnie pokochać?
Nie odpowiedziała, wciąż odwracając od niego wzrok.
- Czy to moje pieniądze cię odstraszają? - spytał
delikatnie.
- Pieniądze mi nie imponują. - Pokręciła głową. -
Prawdopodobnie dlatego, że nigdy ich nie miałam. Więc nie
posługuj się nimi jako argumentem.
- Nie będę - zgodził się. - Ale rozpacz zmusza do
szukania rozpaczliwych środków. A co byś powiedziała,
gdybym rozdał wszystkie swoje pieniądze?
- Nie bądź śmiesz... - Spojrzała na niego i przerwała, bo
zobaczyła wyraz jego oczu. Były pełne miłości. Poczuła łzy
zbierające się pod powiekami. - Jak możesz być pewny, że
mnie kochasz?
- Jestem pewny - odparł miękko. - Wiem, że oddałbym za
ciebie życie, wiem, że mi się podobasz, że mnie bawisz. Jedno
spojrzenie na ciebie, a już się uśmiecham. Przy tobie czuję się
opiekuńczy i dumny... - Delikatnie odgarniając niesforne loki,
ujął jej twarz w dłonie. - Czekałem bardzo długo, żeby cię
spotkać, a potem nie umiałem od razu ci zaufać, a to boli,
Sorrel, naprawdę boli, bo tak bardzo chciałem kogoś
pokochać. Dzielić z tym kimś wszystko, należeć do kogoś.
Mieć dzieci, normalne życie. Kiedy dziś pojechałem cię
szukać i nie mogłem cię znaleźć, kiedy nikt, kogo pytałem, nie
widział twojej wysłużonej ciężarówki, zamartwiałem się o
ciebie. I wtedy zrozumiałem, jak bardzo jesteś dla mnie ważna
i że nie chcę cię stracić. Bałem się, że mogłaś mieć wypadek.
Byłaś taka wzburzona...
- I brudna - weszła mu w słowo, chcąc chociaż trochę
rozładować napięcie, z jakim słuchała jego wyznań.
- I brudna - zgodził się z lekkim uśmiechem. - Bardzo
brudna, ale lubię cię taką. Czasami, kiedy patrzyłem przez
okno, jak pracujesz, chciałem zejść do ciebie, objąć cię i
mocno przytulić. Z włosami rozczochranymi, spocona i
umorusana, zawsze wyglądałaś na zadowoloną, szczęśliwą jak
dziecko. Nie wiem, dlaczego cię kocham, tak naprawdę, to
chyba nawet nie wiem, czym jest miłość, wiem tylko, że nie
chcę cię stracić, że dajesz mi poczucie spełnienia.
- Przynależności - rzekła miękko.
- Tak. To też.
Zamknęła oczy i stała tak, z głową opartą o jego pierś.
- Nie znamy się zbyt długo. A małżeństwo to bardzo
poważny krok.
- Nie musimy od razu mieć dzieci, jeśli to cię przeraża. -
Gładził jej twarz. - Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty i
wątpię, czy kiedykolwiek spotkam taką drugą dzielną i
wspaniałą dziewczynę. Chcę jak najszybciej przedstawić cię
wszystkim moim przyjaciołom.
- Więc ty jednak masz przyjaciół? Już się zaczęłam
zastanawiać, czy ich masz, bo przecież nie odpowiadałeś na
żadne telefony - szepnęła cicho, patrząc mu w oczy.
- Nie odpowiadałem tylko wtedy, kiedy byłem w twoim
towarzystwie. Nie wiedziałem, kim jesteś, więc nie chciałem,
żebyś cokolwiek słyszała. A poza tym wielu z moich
przyjaciół opuściło mnie, kiedy zaszyłem się na wsi. Uznali,
że nie trzeba mi przeszkadzać w mojej wiejskiej samotni.
- Pewnie czekają na twój powrót. A co będziesz robił,
kiedy porzucisz wieś?
- Nie wiem. Może to być całkiem zabawna niespodzianka,
odkryć, co będę robił. Ty możesz nadal projektować swoje
ogrody. Całkiem nieźle potrafisz lekceważyć reporterów,
prawda? Nie twierdzę, że twój styl życia się nie zmieni, ale
chyba nie będziesz mnie ciągnęła na przyjęcia, kolacje,
zakupy, prawda?
- Nie będę. Nie lubisz takich rzeczy?
- Nie. Kiedy w końcu znowu zacznę pracować, na pewno
znajdę sobie coś sensownego do roboty, ale przede wszystkim
chcę wracać wieczorem do domu i wiedzieć, że ty tam
będziesz, żeby poflirtować ze mną, rozśmieszyć mnie, a także
uczyć, jak na wszystko patrzeć z dystansem. Czy to dla ciebie
nudna perspektywa? Ten mój męski szowinizm?
Pokręciła przecząco głową.
Objął ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
- Pamiętaj, że nigdy nie pozwolę ci odejść, Sorrel -
ostrzegł.
- O, tak - rzekła wzruszonym głosem. - Nigdy nie pozwól
mi odejść.
EPILOG
Ślub wzięli we wrześniu.
Sorrel ostatnią noc jako panna James spędziła w swoim
małym hoteliku, gdzie poprzedniego dnia zatrzymała się także
jej siostra z mężem i małym Marcusem. Giles miał ją
prowadzić do ołtarza, a dla jej siostrzeńca przeznaczono w
ceremonii ślubnej rolę pazia.
Od kilku minut wszyscy byli już gotowi i czekali w
pokoju hotelowym Sorrel na samochód.
- Zdenerwowana? - szepnęła Jen, poprawiając jej welon
co najmniej już piąty raz.
- Nie - odrzekła cicho Sorrel, biorąc do ręki bukiet róż,
ściętych w ogrodzie opactwa zaledwie pół godziny wcześniej.
- A ja, niestety, ciągle się denerwuję - wyznała Jen.
- Widzę, ale zupełnie niepotrzebnie - powiedziała z
uśmiechem Sorrel.
- Nie mogę uwierzyć, że wychodzisz za mąż za kogoś
tak... - Tak wyjątkowego?
- Tak bogatego - poprawiła Jen. - On jest stanowczo za
bogaty... jak na twojego męża.
- Jego majątek naprawdę nie ma dla mnie znaczenia.
Owszem, przyjemnie jest mieć pieniądze i nie mieć żadnych
trosk materialnych, ale... - Sorrel na moment zawiesiła głos i
uśmiechnęła się do Jen - ale nie to się liczy w miłości.
- Nie - zgodziła się Jen. - Wiem, że żyłabyś z nim nawet
na bezludnej wyspie, bez żadnego komfortu, gdyby tylko cię o
to poprosił, prawda? Czemu się tak uśmiechasz?
- Och, do moich wspomnień... te ostatnie tygodnie były
takie wspaniałe! - Wszystko się zmieniło od tamtego dnia,
kiedy w opactwie zjawił się Nick, by ją oczernić, oszkalować
w oczach Garde'a. Ale on już wtedy ją kochał i zmusił Nicka,
aby zwrócił jej dobre imię.
- Kocham cię, siostrzyczko - odezwała się Jen.
- Wiem. - Wzruszenie ścisnęło gardło Sorrel. - Ja też cię
kocham.
- Wiesz, chyba jestem nawet troszeczkę zazdrosna o
ciebie. Powiedz, czy to nie głupie? Od śmierci mamy i taty
czułam coś w rodzaju przymusu, żeby się tobą opiekować,
mimo że jesteś moją starszą siostrą. A teraz... - Jen zabawnie
pociągnęła nosem i spróbowała uśmiechnąć się. - Nie zwracaj
na mnie uwagi. Jestem po prostu zbyt uczuciowa. Mam
nadzieję, że się nie rozbeczę na twoim ślubie. Przecież
powinnam się cieszyć, a nie płakać.
- Są już samochody - oznajmił Giles. Wszedł do pokoju,
niosąc na ręku synka. Uśmiechnął się do żony, a następnie z
zachwytem popatrzył na szwagierkę. - Sorrel, wyglądasz
ślicznie, co prawda trochę jak bocian, ale naprawdę ślicznie.
Ten twój Garde jest szczęściarzem.
- Dzięki.
- Chyba powinnaś wiedzieć, że na dole czeka sporo
dziennikarzy.
- O, chole...
- Nic nie mów! - ostrzegł ją szybko, patrząc wymownie
na synka. - Dzieci wszystko słyszą i powtarzają... - Oddał
Marcusa żonie. Poczekał, aż Jen wyjdzie z małym z pokoju i
szarmancko podał ramie Sorrel. - Dziękuje, że mnie o to
poprosiłaś - szepnął. - To dla mnie wielki zaszczyt.
- A ja dziękuję, że się zgodziłeś. Jesteście dla mnie
wszyscy tacy dobrzy. - Nagle zebrało jej się na płacz. Jen,
Giles i mały Marcus, to przecież była cała jej rodzina, jedyna
zresztą, jaką miała. I oni naprawdę bardzo ją kochali,
troszczyli się o nią i pomagali jej w trudnych chwilach. A
teraz oddają ją jakiemuś obcemu mężczyźnie, o którym
wiedzą tylko tyle, że jest ogromnie bogaty. No cóż, już
niedługo będą mieli okazję poznać go bliżej i na pewno go
polubią, pomyślała z typowym dla niej optymizmem i już nie
chciało się jej płakać. Uśmiechnęła się do Gilesa i wyszeptała:
- Bardzo, bardzo wam dziękuję.
- Zawsze się bałem - wyznał Giles, ostrożnie prowadząc
ją po frontowych schodach - że nie będzie mi się podobał twój
wybranek. Ale na szczęście podoba mi się, nawet bardzo.
Mogę z czystym sumieniem oddać cię pod jego opiekę.
- Jest miły, prawda? - spytała naiwnie i nagle szybko
zamrugała, oślepiona błyskami fleszy.
Szybko przeszli przez hol i Sorrel zgrabnie wśliznęła się
do samochodu.
Jechali do domu pana młodego, gdzie miał odbyć się ślub.
Garde od tygodnia nie pozwalał jej się zbliżyć do opactwa.
Bóg wie, co tam wyczyniał. Wiedziała tylko tyle, że kuchnia
jest już gotowa, ogrody skończone, na dole urządzono małą
garderobę, a refektarz doprowadzono do połysku. Podobno
pani Davies działała jak w transie, chociaż już wiadomo było,
że za kilka dni odejdzie z opactwa. Jej mąż dostał pracę w
Bristolu i oboje przenosili się do miasta
A Sorrel wychodziła za mąż. Nagle stało się to
rzeczywistością. Za niecałą godzinę będzie już panią
Chevenay.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho Giles.
Przytaknęła, z uśmiechem patrząc na mijaną kępę drzew, w
której kiedyś ukryła samochód i czatowała w nocy na tego
kogoś, kto zniszczył jej sadzonki. Odwróciła głowę na prawo,
wypatrując ogrodu. Z okna samochodu sprawiał wrażenie, jak
gdyby zielenił się od dawna, nikt by się nie domyślił, że
urządzono go zaledwie kilka tygodni temu. Zadowolona,
spojrzała przed siebie i nagle aż podskoczyła, przestraszona
kawalkadą samochodów, która minęła ich z rykiem silników i
zatrzymała się zaraz za mostem. Z aut zaczęli wyskakiwać
fotoreporterzy gazet i telewizyjni dziennikarze z kamerami.
Sorrel popatrzyła na Gilesa i wybuchnęła śmiechem.
Miała nadzieję, że wynajęty przez nich fotograf znajduje się
wśród tego tłumu reporterów, ale nawet gdyby go tam nie
było, to nic nie szkodzi. Postanowiła bowiem, że nic nie może
zepsuć tego wspaniałego dnia. Słońce świeciło i ptaki
śpiewały, a na żwirowanym podjeździe zaparkowano już
mnóstwo samochodów. To goście pana młodego, który na
pewno już czeka na nią w holu. Zastanawiała się, czy jest
zdenerwowany. Przypuszczała, że jednak nie.
W otwartych drzwiach wejściowych nie było nikogo.
Samochód zatrzymał się i Giles pomógł jej wyjść, a wtedy
podszedł do niej młody człowiek z aparatem w ręku,
przedstawił się i poprosił, żeby pozowała mu do zdjęcia.
Kiedy wszedł za nimi do domu, domyśliła się, że to jest
właśnie ten fotograf, którego zatrudnili do obsługi ceremonii
ślubnej.
Wolno podążali do refektarza, a wokół rozlegało się
głośne echo ich kroków. Giles otworzył przed nią drzwi.
Przystanęła w progu i rozejrzała się po sali zdumiona Po
prawej stronie zauważyła kilka rzędów pozłacanych krzeseł.
Wszystkie były zajęte przez zaproszonych gości. Ściany
refektarza, przedtem nagie, ozdobiono pięknymi obrazami. Na
kominku i jeszcze w kilku miejscach sali poustawiano na
wysokich stojakach wazony z kwiatami. Lewą stronę
zajmował ogromny fortepian, na którym grał jakiś wytwornie
ubrany dżentelmen we fraku i w białym krawacie.
Sorrel wędrowała wzrokiem po refektarzu, oszołomiona, z
dziwnym uczuciem, że to wszystko jest jakieś nierzeczywiste,
wręcz bajkowe. Jej uwagę zwróciły przejrzyste białe zasłony,
poruszane lekkim wietrzykiem, wpadającym przez otwarte
francuskie drzwi, które wychodziły na ogród. Dopiero teraz
zauważyła kapłana, który na nią czekał, a tuż przed nim stał
pan młody ze swoim drużbą. Garde patrzył na nią
zachwyconym wzrokiem, a ona od tego momentu widziała już
tylko jego.
Nagle roześmiała się zaraźliwym, radosnym śmiechem i
podbiegła do niego. Schwycił ją i serdecznie uściskał.
- Witaj - szepnął.
- Witaj - powtórzyła i potarła nosem o jego nos.
Z krzeseł gości dobiegł cichy śmiech. Kapłan też się lekko
uśmiechnął, ale już za moment odchrząknął, dając młodej
parze znać, że jest gotowy, aby zacząć ślubną ceremonię.
Pół godziny później poproszono Garde'a, by pocałował
pannę młodą. Uczynił to z wielkim entuzjazmem. Zdjęcia
zostały zrobione, i to nie tylko przez ich fotografa. Garde
poprowadził swoją żonę na taras, gdzie gromada dziennikarzy
zaczęła trzaskać migawkami aparatów fotograficznych, a
potem szybko się rozproszyła, odsłaniając przed Sorrel dużą
śnieżnobiałą markizę stojącą na miejscu starych cieplarni.
- Ostatnio byłem bardzo zajęty - powiedział cicho Garde.
- Ale teraz chcę cię tylko dla siebie. Teraz. Zaraz.
Kocham cię. Nigdy przedtem nie mówiłem tego nikomu, a
teraz pragnę to powtarzać bezustannie. - I nie zwracając uwagi
na otaczających ich gości, którzy właśnie zmierzali do białego
namiotu, podziwiając po drodze ogród, nagle przygarnął ją do
siebie i pocałował w usta, ale bardzo, bardzo delikatnie.
- Ja także cię kocham. Umarłabym dla ciebie, wiesz o tym
- wyszeptała, palcami musnęła jego twarz i raptownie
przytuliła się do niego. - Tylko nie dzisiaj. Dzisiaj nie chcę
umierać, dzisiaj chcę żyć dla ciebie.
- A ja dla ciebie.
- Dokąd pojedziemy po weselu? - spytała z filuternym
błyskiem w oku. - Obiecałeś, że mi powiesz zaraz po ślubie.
- To tajemnica. Tylko jedną rzecz mogę ci zdradzić.
- Jaką?
- Tam, gdzie pojedziemy, nikogo nie będzie. Jedynie ty i
ja.
- Brzmi interesująco. Czyżby to była bezludna wyspa?
- Zobaczysz. Ma to być prawdziwa niespodzianka.
Powiedz mi, czy te śmieszne białe guziczki się rozpinają, czy
to tylko ozdoba?
Uśmiechnęła się radośnie i szepnęła:
- Chyba będziesz musiał sam sprawdzić.
Wziął z tacy przechodzącego obok kelnera kieliszek
szampana i podał jej, a następnie sięgnął po drugi kieliszek i
wzniósł toast, z miłością patrząc jej w oczy.
- Za moją żonę.
W jego oczach ujrzała wzruszenie, ciepły blask i obietnicę
szczęścia.