4104


M - jak Magia, czyli randka romanticzna
(telenowela)

Irytek - Rozdział 1

Dochodziła północ. Posępne wietrzysko pędziło po niebie skłębione chmury, gwizdało w załomach murów, łomotało wściekle okiennicami, próbując wyrwać je z zawiasów, a widząc bezowocność swych prób, w odwecie bezlitośnie siekło po szybach biczami deszczu. Od strony Zakazanego Lasu niosło się rozpaczliwe wycie przemoczonego do ostatniej nitki wilkołaka („musiała się trafić taka pogoda akurat w pełnię?!”). Wszelka inna żywina pochowała się w kryjówkach i - jeśli nie było potrzeby - nawet kawałka nosa nie wyściubiała na zewnątrz. Centaury rżnęły w gwinta pod wielką plastikową płachtą, rozgrzewając się fioletowym płynem z butelki, której etykietkę nie wiedzieć czemu zdobił rysunek ludzkiej czaszki na tle skrzyżowanych kości piszczelowych. Nawet Hagrid zamknął okno w łazience i poszedł spać, zabrawszy pod pierzynę niewielką sklątkę („nic tak nie rozgrzewa jak te małe bestyjki, cholibka!”).
A Hermiona czuwała.
Czuwała co prawda w swoim dormitorium w wieży Gryffindoru, odgrodzona od rozszalałych żywiołów grubym, kamiennym murem, któremu nie dałaby rady największa nawet nawałnica - czy to dziejowa, czy atmosferyczna. W pokoju wspólnym wesoło trzaskał rozpalony kominek, a specjalne zaklęcia rozprowadzały błogie ciepło po pokojach, nic sobie nie robiąc z lodowatego wichru za oknami. Ale w duszy nieszczęsnego dziewczęcia trwała burza nie mniejsza niż ta na dworze, a jej huśtawka emocjonalna przybrała rozmiary mugolskiej kolejki górskiej.
Hermiona czuwała.
Zegar dawno wybił już północ i udręczonej dziewczynie oczy zamykały się same. Tylko myśl o ukochanym pozwalała jej wytrwać. Wyobrażała sobie wtedy jego przystojną czekoladową twarz, z którą przeuroczo kontrastowały wyszczerzone w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
„Mój mały, kochany Bambi”, myślała czule, uśmiechając się marzycielsko. „Mój słodziutki Muzinek”.
Bo Hermionę pociągali wyłącznie czarnoskórzy. Pałała tą namiętnością, odkąd poznała przystojnego aurora, Kingsleya Shacklebolta. Co prawda tamta znajomość skończyła się tragicznie - ukochany wpierw nie dostrzegał jej awansów, a gdy powodowana żądzą Hermiona oznajmiła mu otwarcie, czego odeń oczekuje, usłyszała „spadaj, mała”, co pozostawiło ja z cierniem w sercu i zranioną duszą. Ale że w jej wieku sercowe rany goją się szybko, wkrótce nieutuloną żałość zastąpiła mściwa satysfakcja.
„Nie to nie, pacanie, nie wiesz, co tracisz!”, pomyślała i wyrzuciwszy Shacklebolta na śmietnik historii, skierowała swe uczucia ku innemu obiektowi. A gdy to zrobiła, sama nie mogła się sobie nadziwić, że wcześniej nie dostrzegła takiego chłopaka. Chodzili w końcu do tej samej szkoły już od pięciu lat! To prawda, byli w różnych domach, ale codziennie spotykali się w Wielkiej Sali na posiłkach, no i niejednokrotnie mieli wspólne lekcje. I przez te wszystkie lata, przy tych wszystkich niezliczonych okazjach, ona miała jakieś bielmo na oczach! Dopiero teraz, niedawno, tuż po rozpoczęciu szóstej klasy zauważyła, że Blaise Zabini jest Murzynem!
Doskonale pamiętała ten moment. Zabrakło jej tchu w piersiach, a szesnastoletnie serce zatrzepotało tak, jak gdyby chciało się wyrwać z bujnej hermioninej piersi. Nieruchomo, z roziskrzonym wzrokiem, wpatrywała się w cud zjawisko i do przytomności przywołało ją dopiero potężne uderzenie w plecy, po którym mało co się nie przewróciła.
- Zakrztusiłaś się, tego... czy co? Bo tak jakby, tego... przestałaś oddychać? - spytał z niepokojem Ron, rozcierając rękę.
- Nienawidzę cię, Ronaldzie Weasley - wycedziła Hermiona i udała się w stronę wieży Gryffindoru, pieszcząc w duszy obraz ukochanego.
Niestety, wyglądało na to, że Blaise nie odwzajemniał jej uczuć. Co gorsza, doszły do niej plotki, że nocami potajemnie spotyka się z inną! Hermiona nie wierzyła w podobne insynuacje (Blaise nie był taki, na pewno nie był!) i postanowiła to sprawdzić tylko dlatego, by ugruntować się w swojej pewności.
Rozmyślania przerwała cicha muzyka. Ze stojącej na stoliku alabastrowej leliji - pamiątki po ciotecznej babce, będącej wzorem cnót wszelakich (leliję dostała ona osobiście od królowej Wiktorii, która nagrodziła w ten sposób szerzenie dobrych obyczajów wśród panien obyczajów nienajlepszych) - popłynęły ciche dźwięki marsza weselnego Mendelsona. Był to znak, że zadziałało skomplikowane zaklęcie alarmowe, które dziewczyna założyła przy wejściu do ślizgońskich lochów.
Serce Hermiony zadrżało. A więc jednak! Ukochany wymyka się gdzieś nocami!
„Pewnie idzie do biblioteki”, pocieszyła się zaraz.
Z szufladki biurka wyciągnęła złożoną mapę Hogwartu. Sporządziła ją sama na wzór słynnej mapy Huncwotów, ale w przeciwieństwie do pierwowzoru, jej mapa pokazywała miejsce pobytu tylko tej jednej, interesującej ją osoby.
Przez chwilę dziewczyna wpatrywała się w maleńkie, czerwone, pulsujące serduszko z literką „B”, przesuwające się powoli w stronę głównej klatki schodowej, przecinające Wielką Salę i hall i kierujące się na pierwsze piętro. Nawet przy dużej dozie dobrych chęci trudno to było uznać za trasę prowadzącą do biblioteki.
Pchnięta impulsem, zerwała się z krzesła, złapała wykradzioną Harry'emu pelerynę niewidkę, zbiegła do pokoju wspólnego i pomknęła w kierunku wyjścia z wieży.
- „M” - jak Magia - wyszeptała hasło.
- Jak „magia”? Raczej jak „miłość”, buhahaha! - roześmiała się rubasznie Gruba Dama. - Co ty myślisz, kruszynko, że ja nie wiem, po co się wymykasz tajemnie w środku nocy, hahaha? W dodatku w samej koszuli nocnej, hehehehe? Różowej, hihihi... Pamiętam, w twoim wieku, gdy byłam jeszcze piękna i młoda...
Hermiona zbyła tyradę Grubej Damy wytwornym milczeniem. Przelazła przez dziurę, narzuciła pelerynę i wpatrując się w mapę ruszyła przed siebie. Chwilę później musiała uskoczyć gwałtownie pod ścianę, by uniknąć stratowania przez rozpędzoną postać. W ciemności nie rozpoznała intruza, ale nie ulegało wątpliwości, że był on (a właściwie była ona) płci żeńskiej.
Śledzenie tajemniczej osoby nie było trudne i wkrótce nasza bohaterka zorientowała się, że tak intruzka, jak serduszko na mapie zmierzają w te same rejony zamku. Straszne podejrzenie zakiełkowało w szesnastoletniej duszy. Podejrzenie, które zamieniło się w pewność na korytarzu pierwszego piętra. Ze ściśniętym gardłem patrzyła, jak śledzona postać znika w drzwiach Sali Balowej, a w chwilę później ukradkiem wsuwa się za nią znajoma sylwetka ukochanego.
Niewiele myśląc sama weszła do środka. Blaise i nieznajoma stali na środku sali i wyglądali na bardzo sobą zajętych. Lodowate kolce przeszyły serce Hermiony. Peleryna niewidka zsunęła się z jej odrętwiałych ramion, ale dziewczyna nie zważała już na nic. Na szczęście zakochani nie dostrzegli jej w mroku.
Wtem za oknem zapłonął jaskrawy zygzak błyskawicy, zalewając całą salę upiornym, sinofioletowym blaskiem, i w tej jednej, strasznej sekundzie Hermiona rozpoznała swoją rywalkę.
Romilda Vane!!!

***

Delikatne szarpnięcie za duży palec u nogi wyrwało Rona z płytkiego pół snu.
A więc jednak!
W przeciwieństwie do Hermiony, Ron nie był biegły w zastawianiu zaklęć alarmowych (Merlinem a prawdą, nie był biegły w zastawianiu żadnych zaklęć), ale nitka przeciągnięta w poprzek schodów, poprowadzona pod drzwiami dormitorium i przywiązana do nogi okazała się wystarczająco skuteczna. Wyglądało na to, że Hermiona postanowiła wymknąć się gdzieś w środku nocy. A Ron miał podejrzenia graniczące z pewnością, że wie, gdzie.
Z początku, jak niemal cała szkoła, był przekonany, że uczucia dziewczyny kierują się w stronę Dracona Malfoya i że pod przykrywką wzajemnej wrogości płonie szaleńczy romans. Jak wiadomo, „kto się lubi, ten się czubi”. Pansy Parkinson tak sobie wzięła do serca tę sentencję, że któregoś dnia boleśnie sprała po pysku Malfoya, gdy ten wyjątkowo chamsko odezwał się do Hermiony.
Wkrótce jednak Ron domyślił się prawdziwej tożsamości obiektu hermioninych westchnień i to odkrycie wzburzyło go jeszcze bardziej. Przy całej swojej niechęci do Malfoyów nie mógł nie wziąć pod uwagę, że był to ród krwi najczystszej z możliwych. Ponieść porażkę w starciu z przedstawicielem tak szacownej rodziny było wprawdzie rzeczą przykrą, ale zgodną z naturalnym porządkiem rzeczy i w pewnym stopniu nobilitującą. Ale Zabini? Ten czarnuch (nie, Ron nie był rasistą!), przybłęda i bękart, którego mamuśka zmieniała mężów jak rękawiczki? No pasaran! Nie można na to pozwolić! Po jego (Ronalda) trupie!
Chłopak zerwał się z łóżka, założył kapcie, wyrwał z szuflady Harry'ego mapę Huncwotów i jak burza wypadł z dormitorium. Przelazł przez dziurę za portretem tylko po to, by ujrzeć, jak Hermiona znika pod peleryną niewidką.
W tym momencie omal nie stratowała go jakaś dziewczyna, biegnąca w stronę, w którą udała się Hermiona. Przez moment Ron myślał, że się pomylił i że to z nią, nie z Zabinim, wybrała się spotkać jego ukochana. Na myśl, że jest ona lesbijką, chłopaka ogarnęło obezwładniające poczucie beznadziei. Jeśli Mionka gustowała jedynie we własnej płci, to szanse Ronalda stawały się porażająco małe. Przez głowę przebiegły mu strzępki opowieści Freda i George'a o transwestytach i zaczął nawet rozważać koncepcję chodzenia w damskich ubraniach, by przypodobać się ukochanej; na szczęście jednak jego obawy okazały się płonne. Hermiona nie ujawniła się nieznajomej, co było nieco pocieszające. Ba! Wyglądało na to, że zaczęła ją śledzić. Posiłkując się mapą Huncwotów ruszył za obiema dziewczynami.

***

Harry'ego zbudził hałas. Obrócił głowę i zdążył jeszcze zobaczyć, jak Ron chwyta z jego biurka mapę Huncwotów i znika w drzwiach.
„Co on znowu kombinuje?”, zaniepokoił się Harry.
Klnąc pod nosem wyskoczył z łóżka i sięgnął do kufra po pelerynę niewidkę. Kufer był pusty.
„Ktoś ją musiał zabrać”, domyślił się Harry.
Narzucił na siebie zwykłą czarną szatę (w mrokach szkolnych korytarzy była tylko nieco mniej skuteczna od niewidki) i pomknął do wyjścia z wieży.

***

Ginny ostrożnie wylazła zza fotela w pokoju wspólnym.
Musiała, po prostu musiała mieć pewność, że Harry nie spotyka się nocami z żadną dziewczyną. Nie, żeby zależało jej na Harrym (miała przecież Deana), ale uznała, że ta wiedza jest jej niezbędna. Dlatego już czwartą noc z rzędu czatowała ukryta za fotelem. Do tej pory nic się nie działo, Harry przykładnie spędzał noce w swoim dormitorium. Ale dziś najwyraźniej miało być inaczej.
Przez dłuższą chwilę z dużym zaciekawieniem obserwowała nietypowy o tej porze ruch. Najpierw przez pokój przebiegła Hermiona z rozwianym włosem i w rozwianej nocnej koszuli i zniknęła za portretem. Za chwilę z dormitorium chłopców wypadł Ron, ubrany w jeden kapeć swój, a drugi Seamusa, i z nosem wbitym w jakiś papier popędził za Hermioną. Następnie przemknęła Romilda - ta z kolei wystroiła się jak na imprezę. Wreszcie pojawił się i Harry - rozespany, rozcierający oczy i powtarzający pod nosem „gdzie tego kretyna znów niesie i kto mi podpieprzył niewidkę?”. Najwyraźniej nie wybierał się na żadną randkę (Ginny, nie wiedzieć czemu, poczuła dziwne ciepło w sercu), tylko poszedł sprawdzić, co zamierza jego postrzelony przyjaciel.
Weasleyówna wyszła przez portret (nie musiała podawać hasła, bo już od Romildy włącznie Gruba Dama zrezygnowała z zamykania dziury) i ruszyła za majaczącą w ciemnościach sylwetką Harry'ego. Na wszelki wypadek rzuciła na siebie Zaklęcie Cichochodu.
Orszak śledzących się nawzajem osób powoli zaczął przemieszczać się w stronę Sali Balowej.

***

Romilda Vane!!!
Świat zawirował Hermionie przed oczyma, a łzy czyste, rzęsiste polały się po jej policzkach. Jej wzrok spoczął na ogromnym alabastrowym wazonie, w którym tkwił bukiet obsydianowych tulipanów, wyrzeźbionych przez goblińskiego artystę Walimorda Napęczniałego pod koniec dwunastego stulecia. Czarne kwiecie lśniło posępnie, kontrastując z nienaturalną bielą wazonu.
Gdzieś w Lesie znowu zawył wilkołak. W duszy dziewczyny zbudziła się bestia. Wyciągnęła różdżkę i wycelowała w kwiaty.
- Wingardium Leviosa!
Kamienny bukiet drgnął i wzbił się w powietrze. Zajęci sobą Blaise i Romilda niczego nie spostrzegli. Powoli, kołysząc się lekko, kwiaty przelewitowały przez salę i zatrzymały się nad głową czarnowłosej Gryfonki...


***

Ron zobaczył, jak do Sali Balowej wchodzi nieznajoma dziewczyna, za nią Zabini i na końcu Hermiona. Nieprzyjemne podejrzenie zakiełkowało w jego duszy.
„Trójkącik”, pomyślał z goryczą.
„Przynajmniej będzie na co popatrzeć”, pocieszył się zaraz.
Cofnął się spod drzwi i jego wzrok padł na schodki prowadzące na galeryjkę dla orkiestry, zawieszoną nad salą. Wspiął się po nich i ostrożnie wyjrzał przez barierkę akurat w chwili, gdy Hermiona rzucała zaklęcie lewitacji na rzeźbę.
„Ona coś knuje”, wywnioskował.

***

Harry dostrzegł, że jego przyjaciel znika na schodkach prowadzących na galeryjkę. Chcąc nie chcąc ostrożnie podążył za nim. Stanął na górze i znieruchomiał, patrząc ze zgrozą w dół.
„Oł, Dżizas!”, pomyślał w panice.

***

Ginny bezgłośnie wbiegła na galeryjkę, spojrzała ponad ramieniem Harry'ego i Rona i zamarła. Hermiona szybkimi ruchami różdżki skierowała rzeźbę ponad głowy ściskającej się pary i właśnie otwierała usta, by wypowiedzieć inkantację...
- Miona, nie! - wykrzyknęła Ginny prosto w ucho Harry'ego.
Potter drgnął i rzucił się do przodu, wpadając na Rona. Ten całym ciężarem ciała oparł się na drewnianej barierce. Rozległ się głuchy trzask i obaj chłopcy runęli w dół.
- Harryyy! - krzyknęła z rozpaczą Ginny i niewiele myśląc skoczyła w ślad za nimi.
Łomot towarzyszący upadkowi trzech ciał wstrząsnął posadami zamku. Blaise i Romilda odskoczyli gwałtownie od siebie. Zabini sięgnął po różdżkę.
- Lumos!
Blade światło rozświetliło salę i oczom zebranych ukazał się straszliwy widok:
U stóp balkonika leżał wśród szczątków barierki Ron, jęcząc i trzymając się za nogę, wykrzywioną pod dziwnym kątem. Na nim, spleceni w malowniczym uścisku, spoczywali Harry i Ginny - Ginny obsypywała Harry'ego gradem pocałunków, w przerwach wykrzykując „żyjesz! żyjesz!”, a ten, wyraźnie przerażony, bezskutecznie próbował wyplątać się z jej objęć. W drugim zaś końcu pomieszczenia stała zapłakana Hermiona, celując różdżką w wiszący dokładnie nad głową Romildy Vane kilkudziesięciokilogramowy kamienny bukiet.
Na to wszystko do sali wszedł profesor Snape.

Mithiana - ODCINEK DRUGI

Mówią, że o życiu lub śmierci mogą zadecydować ułamki sekundy.
W tym wypadku ułamki były przynajmniej cztery.
O śmierci decydował ten, w którym Hermionina różdżka drgnęła na widok profesora Snape'a i przerwała zaklęcie, a obsydianowo-alabastrowa martwa natura, powodowana przyciąganiem Matki-Ziemi, runęła na głowę żywej natury z oczywistym zamiarem uczynienia z niej natury martwej jak ona sama.
Trudno natomiast ustalić, który ułamek zadecydował o życiu.
Mógł to być ten, w którym Były Mistrz Eliksirów Hogwartu stanął w drzwiach Sali Balowej. Mógł być to ten ułamek, w którym wspomniany Były Mistrz Eliksirów Hogwartu wyciągnął różdżkę z kieszeni szaty, która rozwiewała się z normalnym dla siebie, lekkim łopotem, co akurat tym razem było okolicznością nad wyraz korzystną. A mógł to być ten ulotny moment, w którym Były Mistrz itd. rzucił zaklęcie niewerbalne, którego z przyczyn oczywistych tu nie przytoczymy, a którego skutkiem obsydianowo-alabastrowa martwa natura rozprysła się w obsydianowo-alabastrowy proch, przykrywając dwójkę najbliżej stojących uczniów malowniczym szarym pyłem.
W każdym razie jednemu z tych ułamków Romilda Vane zawdzięczała życie, a my jakiekolwiek szanse na happy end.
Tymczasem, Severus Snape, z charakterystycznym dla siebie, kamiennym spokojem, rozejrzał się po Sali Balowej. Sześcioro uczniów zamarło w całkowitej ciszy (nawet Ron poniechał jęków), wpatrując się w wysoką postać nauczyciela. Snape obrzucił wszystkich ironicznym spojrzeniem, a malujący się na chudej, bladej twarzy pełny złośliwej satysfakcji uśmieszek mąciła nieco świadomość, że jeden z jego podopiecznych też brał udział w tym pobojowisku.
- Co. Tu. Się. Dzieje? - wycedził przez zęby (choć w zasadzie nie tyle cedził słowa, co obficie podlewał każde z nich ironiczno-jadowitym sosem).
Przez chwilę trwała jeszcze ta pełna przerażenia cisza, a potem wszyscy jednocześnie zaczęli wyjaśniać zaistniałą sytuację. Blaise Zabini, niczym średniowieczny rycerz, mężnie brał całą winę na siebie, usiłując chronić cześć swej bogdanki, jednocześnie rzeczona bogdanka, cudem (bądź Snape'em, w zależności od interpretacji) uniknąwszy śmierci, uznała za stosowne wydać z siebie pełne boleści jęknięcie i zemdleć. Hermiona, do której właśnie zaczęło docierać, co zamierzała zrobić, wydawała z siebie jakieś dziwne piski. Wciąż okupujące podłogę rodzeństwo Weasleyów, nie zważając na otoczenie, zaczęło wymyślać sobie od rudych dziwek i żałosnych prawiczków. Tylko Harry Potter, nadal uwięziony w czułych objęciach Ginny, milczał jak zaklęty wiedząc, że czy cokolwiek powie, czy nie, i tak straci największą liczbę punktów.
- Cisza! - warknął świeżo upieczony nauczyciel obrony przed czarną magią. - Dosyć tego. Zabini, właśnie zarobiłeś tygodniowy szlaban, a Slytherin stracił pięćdziesiąt punktów. Marsz do mojego gabinetu, natychmiast. Co do Gryffindoru... Weasley, puść Pottera!
- Przecież go nie trzymam? - zdziwił się Ron, nie odrywając oczu od rannej nogi.
- Weasley, przez szesnaście lat miałeś chyba dosyć czasu, by zorientować się, że nie jesteś jedynym Weasleyem na świecie? - Snape skrzywił się paskudnie, ale skorygował polecenie. - Panno Weasley, proszę puścić Pottera. Potter, pomóż Weasleyowi dotrzeć do skrzydła szpitalnego w pięć minut. I licz się z tym, że każda minuta opóźnienia będzie kosztowała Gryffindor następne dziesięć punktów.
- Następne? - Hermiona wciąż pogrążona była w szoku, nie na tyle jednak głębokim, żeby nie zauważyć błędów logicznych.
- Następne - przytaknął Chyba-Były-Ale-Nie-Na-Pewno-Śmierciożerca. - Bowiem za każdego obecnego tu Gryfona wasz dom traci pięćdziesiąt punktów.
- Ale przecież mamy dopiero dwieście trzydzieści sześć punktów! - szepnął Ron do Harry'ego. - Jak on chce to zrobić?
Snape dosłyszał to i uśmiechnął się jadowicie.
- Cóż, w takim razie każde z was traci po czterdzieści siedem i dwie dziesiąte punktu...
Zbiorowy jęk rozpaczy wydarł się z czterech przytomnych gryfońskich gardeł. Piąte, chwilowo nieprzytomne, gryfońskie gardło wydało z siebie tylko ciche westchnienie, dyskretnie zwracając uwagę na swą właścicielkę. Skończywszy zatem z arytmetyką (i zapewne przypomniawszy sobie, co go tu przywiodło) Snape powrócił do wydawania poleceń.
- Potter, co ty tu jeszcze robisz? Weasley... Panno Weasley, Granger, odprowadźcie pannę Vane do pani Pomfrey. Jak to zrobicie - dodał, widząc minę Hermiony - to już wasza sprawa.
I odwróciwszy się na pięcie, w wielkim pośpiechu wyłopotał z sali.
- Spójrzmy na to z jaśniejszej strony - mruknęła Ginny, wlokąc wespół z Hermioną nieprzytomną Romildę do skrzydła szpitalnego. - Przejdziemy do historii Hogwartu jako jedyny przypadek, kiedy Snape musiał odjąć mniej punktów, niż zamierzał...

***

Gdy już wszyscy bohaterowie katastrofy opuścili - kuśtykając (Ron), jęcząc (Hermiona), sapiąc (Harry i Ginny) oraz dając się wlec (Romilda) - Salę Balową, a zerwane z barłogów skrzaty domowe zabrały się za naprawę barierki na galeryjce dla orkiestry, zza wielkiego, stojącego zegara wysunęła się ciemna postać. Przez chwilkę rozglądała się, czy nikt jej nie widzi, a następnie chyłkiem przemknęła się do drzwi i wyszła na korytarz.

***

Severus Snape przewracał się na łóżku, nie mogąc zasnąć. Zdecydowanie miał za dużo problemów.
Do zwykłego zestawu (składającego się z konglomeratu Voldemorta, Śmierciożerców, Aurorów i Zakonu Feniksa), doszły mu dziś dwa nowe. Pierwszym były malinowowłose przyległości do Lupina. I co on niby miał z tym fantem zrobić? Powiedzieć komukolwiek o swoich podejrzeniach? A jak tak, to komu? Minerwie? Albusowi? Samemu Lupinowi? Szlag by to wszystko trafił. Zaś w charakterze drugiego problemu występował Blaise Zabini w towarzystwie bandy Gryfonów z Wielką Trójcą włącznie. A pierwsze wiązało się bezpośrednio z drugim.
Miał naprawdę szczerą nadzieję, że jego nocna eskapada pozostanie niezauważona, ale przez tę bandę hormonalnie nabuzowanych dzieciaków jutro wszyscy będą wiedzieć, że w nocy był na nogach. Co prawda jako nauczyciel miał pełne prawo patrolować korytarze, ale przynajmniej dwie osoby będą wiedziały, że tej nocy nie miał dyżuru. A o ile Albusa dałoby się jeszcze jakoś zmylić, o tyle jego zastępcy przechytrzyć nie zdoła. Spróbował się pocieszyć tym, że może nawet wicedyrektorka nie będzie w stanie precyzyjnie wyliczyć, kiedy właściwie doszło do katastrofy w Sali Balowej.
No i, jakby było tego wszystkiego mało, jeszcze jutro czekała go nieziemska awantura w wykonaniu rozzłoszczonej Minerwy McGonagall. Profesorka transmutacji nie daruje mu ogołocenia konta Gryffindoru, to pewne jak heban Lucjuszowej laski. Jedyne, czym mógł się bronić to to, że Slytherinowi też odjął pięćdziesiątkę (postanowił się jednak nie przyznawać, że zamierza ją szybko nadrobić, na pierwszej z brzegu lekcji obrony). Co nie zmieniało faktu, że Minerwa będzie się boczyć jeszcze jakiś czas. Jeśli chodziło o te jej lwiątka, była gorsza niż Czarny Pan.
Zrezygnowany zwlekł się z posłania i podszedł do stojącej w rogu komody. Wyjął eliksir nasenny własnego pomysłu i upił mały łyk. Na porządny sen nie mógł sobie pozwolić, ale również zarywanie trzeciej pod rząd nocy nie było najlepszym pomysłem. Wrócił do łóżka.
Zasypiając zdążył jeszcze pomyśleć, że miło byłoby kiedyś się, dla odmiany, nie obudzić, i po chwili zapadł w niespokojny sen, pełen prychających z wściekłością, pręgowanych kotów.

***

Zamykając za sobą drzwi Sali Balowej, Dean Thomas odetchnął głęboko. Ten kto mówił, że od miłości człowiek głupieje, zaiste mądrze gadał. Mało brakowało, a i on, powodowany rycerską wolą ratowania ukochanej z opresji, wpadłby w łapy Złego Czarodzieja.
Bowiem Dean Thomas od niepamiętnych czasów (czyli od ostatnich wakacji) bez pamięci kochał się w Hermionie Granger. Co prawda przez ostatnie parę miesięcy chodził z Ginny, ale prawdę mówiąc robił to wyłącznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że Ginny była najlepszą przyjaciółką Hermiony, więc w ten sposób miał szansę być jeszcze bliżej ukochanej (siedzenie dwie ławki za nią na każdej lekcji zdecydowanie mu nie wystarczało). A po drugie (a po prawdzie dotychczas pierwsze), poderwał Ginny na złość Ronowi. Ron rościł sobie pretensje do JEGO Hermiony, co więcej, wymykał się za nią, by nocą buszować po szkole, doprowadzając go tym samym do furii. Nic dziwnego, że Dean wreszcie nie wytrzymał i postanowił ich śledzić. Jakaś część jego umysłu (ta wolna od zazdrości) zastanowiła się co prawda, po co Ron zabiera na randkę siostrę i przyjaciela, ale wkrótce ta zazdrosna część zagłuszyła tę rozsądną, podsuwając mu straszliwą wizję wszetecznej orgii. Nie chcąc od razu ujawniać swej obecności rozpasanym lubieżnikom czyhającym na jego niewinną leliję, wślizgnął się do Sali Balowej przez boczne drzwi i ukrył za zegarem. I jak pokazały następne wydarzenia, bardzo dobrze zrobił.
Uśmiechnął się złośliwie, a w spowijającym korytarz półmroku białe zęby odbiły się upiornym blaskiem na tle ciemnoskórej twarzy. Myśl, że wstrętny rywal złamał nogę i pozbawił Gryffindor wszystkich punktów sprawiał mu mściwą satysfakcję. Wszyscy go znienawidzą. Hermiona go znienawidzi. A jeśli on, Dean, zdobędzie jakieś punkty na numerologii, może jego bóstwo zwróci na niego uwagę?
Pogrążony w rozpamiętywaniu tych skomplikowanych związków przyczynowo-skutkowych Dean dotarł do obrazu Grubej Damy. Podał hasło.
- M-jak Mio… Magia.
- O, zaczęliście wracać? - Gruba Dama najwyraźniej nie miała humoru. - A może całą noc będziecie się ganiać po zamku, jak niuchacze po sklepie jubilera?
Zignorował ją i sekundę potem zniknął w domitorium chłopców.

***

Skrzydło szpitalne tonęło w ciszy. Przez grube okiennice do wnętrza nie docierały nawet pomruki szalejącej nawałnicy. Czwórka uczestników wypadków w Sali Balowej (czwórka, bo widząc rozdygotaną Hermionę pielęgniarka bez ceregieli władowała ją do łóżka, zaś wymierzywszy Zabiniemu gigantyczny szlaban Snape odesłał go do skrzydła szpitalnego, tak na wszelki wypadek) spała spokojnie, od czasu do czasu rozlegało się tylko głośniejsze sapnięcie. Sądząc po głównej sali szpitalnej, wszystko było w porządku.
Jedynie w małej izdebce tuż przy wejściu paliło się światło. Był to maleńki gabinecik, w którym Poppy Pomfrey zazwyczaj spędzała noc, czuwając nad swoimi podopiecznymi. Teraz jednak pielęgniarka nie drzemała. Prawdę mówiąc, ostatnie, o czym pomyślałaby, to sen. Siedziała przy stoliku, na którym stała niewielka szklana fiolka. Mechanicznym ruchem splatała i rozplatała palce, wpatrując się z napięciem w wypełniający fiolkę bulgocący, szmaragdowozielony płyn.

_Chiminka - Odcinek 3

Poppy Pomfrey ze źle ukrywaną ekscytacją wpatrywała się w młodą dziewczynę, która siedziała na szpitalnym łóżku. Zawsze lubiła pannę Tonks za jej nietypowy styl bycia, pewność siebie i urok osobisty. A teraz okazało się, że nie tylko ona ów czar zauważyła. Kobieta poprawiła włosy, które wysunęły jej się spod czepka i spojrzała na swoją podopieczną.
- Nimmy, chyba już wiesz, prawda? Bo ja też wiem, a ty wiesz, że ja wiem, więc chyba możemy rozmawiać szczerze? - zapytała dosyć spokojnym tonem, choć miała ochotę rzucić się komuś na szyję, radośnie przy tym pokwikując. Oczywiście powstrzymała się przed tym, w obawie przed obudzeniem któregokolwiek ze swoich młodych pacjentów, zajmujących w tej chwili salkę obok.
Malutkie, kochane, słodkie, śliczniusie Lupinki już niedługo powiedzą swoje pierwsze 'mama', zrobią pierwszy kroczek, narysują pierwszy obrazek i kupią pierwszą różdżkę! Czyż to nie cudowne?! Na pewno trafią do Gryffindoru! Chociaż ona nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zasiliły szeregi Puchonów! Taki wspaniały dom, a jaki niedoceniany! Kto jak kto, ale ona wiedziała o tym doskonale...

***
Nimfadorę Tonks od siedzenia swędziała pupa. Miała ochotę trzaskać drzwiami, wazonami, kieliszkami, a najbardziej miała ochotę trzasnąć w łeb tego pokręconego świra rodem z puchońskich koszmarów! Różowe przyległości Lupina! Też coś! Różowe przyległości dla rozrywki, od czasu do czasu przylegały do innych, nieprzylgniętych do nikogo na stałe mężczyzn. I teraz mają dosyć znaczący problem, zamieszkujący aktualnie jej własne ciało.
Tonks usiadła głębiej na łóżku i próbowała nie zwracać uwagi na roziskrzone spojrzenie hogwarckiej pielęgniarki. Domyślała się, co się dzieje w głowie Poppy. Słodziusie-dziubdziusie, małe wilkołaczki, gryfońskie maleństwa i tym podobne określenia na ich przyszłe dziecko. Musiała temu jakoś zapobiec. Albo pozbędzie się problemu teraz, albo później czekają ją dużo bardziej drastyczne metody działania.

***
- Kochana moja, a Remus już wie? - trajkotała przejęta pielęgniarka, chodząc w tę i z powrotem wokół łóżka, na którym siedziała Tonks.
- Nie - odparła lakonicznie, i z obojętną miną zaczęła wpatrywać się w czubki swoich butów. W całym skrzydle szpitalnym mieszały się zapachy wielu eliksirów. Specyficzna woń najpierw jej przeszkadzała, napawała jakimś dziwnym niepokojem, jakby zaraz ktoś miał jej zaserwować szkielewzro. Oczywiście, po tym, czego się dowiedziała, dziwny zapach zupełnie przestał ją obchodzić. Pielęgniarka potwierdziła jej najgorsze przeczucia. Półtora miesiąca temu, dokładnie w noc pełni. Pogoda była zupełnie inna niż teraz, Remus szlajał się gdzieś po wrzosowiskach, a ona - samotna, biedna, opuszczona, odwiedziła swojego starego przyjaciela. Wyszło, co wyszło.
- Remusek się ucieszy! Kiedy mu powiesz? - piszczała dalej Poppy
- Nigdy - odmruknęła Tonks.
- Och, to cu... - słowa zamarły jej na ustach - Powiedziałaś kiedy?
- Nigdy - Nimfadora schowała ręce do kieszeni szaty. Miała już dosyć tej przecukrzonej rozmowy. - Poppy, wybacz...
- Nimmy, kochanie, źle się czujesz? - zapytała zdezorientowana Pomfrey, wstając z krzesła. Już po chwili grzebała w szafce na medykamenty.
Tonks schowała fiolkę ze szmaragdowozielonym płynem, wstała z kozetki i podeszła do skulonej przed kredensem pielęgniarki.
- Obliviate!

***
Neville Longbottom przewracał się na swoim łóżku, nie mogąc zasnąć. Obudził się nagle - przez chwilę nawet wydawało mu się, że to jakiś głośny dźwięk wyrwał go ze snu, jednak szybko porzucił tę myśl - o północy nawet Gryfoni zachowywali minimum (jak na ich standardy) przyzwoitości i pozwalali pierwszoroczniakom spać (oczywiście, jeżeli nie oblewano akurat wygranego meczu, kolejnego turnieju trójmagicznego czy choroby Snape'a).
Neville cicho zlazł z łóżka i zszedł do pokoju wspólnego. Usiadł w fotelu przed kominkiem i wpatrzył się w lekko rozżarzone polana. Nagle usłyszał znajomy trzask zamykającego się portretu.
Do pokoju wparował Dean Thomas, który wyglądał na bardziej nieobecnego niż Jęcząca Marta oglądająca zdjęcie Pottera. Neville jeszcze bardziej skulił się w fotelu i wstrzymał oddech. Na szczęście kolega go nie zauważył. Prawdę powiedziawszy, nawet się nie rozejrzał. Szybko przeszedł przez komnatę, by już po chwili zniknąć za drzwiami prowadzącymi do męskich dormitoriów.
No proszę... Mam nadzieję, że nie straciliśmy żadnych punktów... - pomyślał Neville. - Bo jeśli straciliśmy, to będzie z nami krucho.

***
Nimfadora Tonks cicho jak kot szła korytarzami Hogwartu. Cienie na zimnych, kamiennych ścianach już dawno przestały ją straszyć. Kojarzyły się jej z przygodą i adrenaliną pulsującą w żyłach, z ucieczkami przed Filchem i Panią Norris, w końcu ze Snape'em. No cóż, skojarzenia dotyczące niektórych nauczycieli były u Tonks aż nazbyt jednoznaczne. Dziewczyna zeszła do lochów. Uwielbiała akustykę tych korytarzy - jej kroki odbijały się echem chyba po całych podziemiach. Na szczęście teraz nie bała się już szlabanu, chociaż to, co miała zamiar zrobić z pewnością niektórym się nie spodoba.
Zaśmiała się w duchu i skręciła w lewy korytarz. Ten był już węższy i z całą pewnością rzadziej uczęszczany. Ach, nasz eSeS, Słodziutki Seviczek, ceni sobie ponad wszystko inne prywatność. Jakie to urocze - większość kobiet stroni od mężczyzn w jego typie, właśnie ze względu na tę niedostępność. Nie wiedzą co tracą, wybierając otwarte i ciepłolubne produkty mężczyznopodobne.
Kobieta stanęła przed starą zbroją, w której gniazdko przędła sobie właśnie jakaś młoda pajęcza ślicznotka.
- Stara strudla - zaśmiała się na dźwięk tego hasła. Severus go nie znosił, ale to w końcu Dumbledore ustanawiał powiedzonka, po których ukazywały się wejścia do hogwarckich pomieszczeń. Dyrektor podobno i tak zmienił je pod wpływem argumentów Snape'a. Szkoda, w końcu 'Słodkie serduszka' były równie urokliwe.
Nimfadora znalazła się w długim korytarzu, który ozdabiały portrety znanych alchemików. Między każdym z nich wisiał kinkiet z dwoma świecami. Aktualnie płonęło w nich tylko parę światełek, jednak mimo braku światła dziewczyna poruszała się po pomieszczeniu pewnie.. Tonks pewnym krokiem podeszła do drzwi, zapukała i, nie czekając na odpowiedź, wparowała do środka.
- Co tu robisz? - usłyszała, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. Severus wyszedł ze swojego gabinetu. Wydawał się być zdenerwowany jej nagłą wizytą.
- Chyba powinieneś wiedzieć o drobnym szczególe - stwierdziła, patrząc na niego uważnie. Właśnie dotarło do niej, że wparowywanie do prywatnych kwater mistrza eliksirów o północy, i co z informacjami, które na pewno go nie ucieszą, nie było najlepszym pomysłem. - Pamiętasz, co się stało półtora miesiąca temu?
- Tak - stwierdził nauczyciel i zaczął uważniej przyglądać się dziewczynie.
- I pamiętasz, czego nam wtedy zabrakło? - dopytywała się Tonks.
- Tak - ponownie przytaknął Snape. Wyraz jego twarzy powoli zmieniał się ze zirytowanego w zaszokowany - Nie mów mi, że...
- Niestety, Severusie. W drodze mamy małego Snape'ika. - dokończyła Nimfadora i spojrzała z wyczekiwaniem na swojego rozmówcę.

Kitiara uth Matar - Odcinek czwarty

Snape zamarł, po czym jego szczęka opadła w dół.
- Możesz powtórzyć? - spytał wreszcie.
- Będziesz miał potomka, Severusie - odrzekła Tonks z gorzkim uśmiechem i wskazała na swój brzuch. - Tam jest mały Sevcio, albo mała Sevcia, tego jeszcze nie wiemy.
- W mordę hipogryfa! - zaklął Snape, gdy dotarła do niego cała groza i powaga sytuacji, a po chwili dodał coś o wiele mniej przystojnego; trochę mu ulżyło, chociaż nie aż tak, jakby tego potrzebował. Pomyślał, że przydałaby się szklaneczka Ognistej.
- Dokładnie - podsumowała Nimfadora.
Severus z roztargnieniem podrapał się po głowie i uważnie obejrzał podłogę pod nogami.
- Chodź i usiądź - powiedział w miarę spokojnie.
Tonks wzruszyła ramionami, ale usiadła obok swojego Przyjaciela - I - Czasami - Kochanka.
- Od kiedy wiesz?
- Podejrzewam od jakiegoś czasu, ale pewność zdobyłam przed chwilą.
- Na Boga! Pomfrey! - Teraz Severus się niemal przeraził.
- Och, nie! - zaprzeczyła Tonks. - Zdziwiła się, kiedy jej powiedziałam, że nie zamierzam informować Remusa o szczęściu, które go spotkało, i poczęstowałam ją Obliviate.
- Mam nadzieje, że bez skutków ubocznych...
Severus wstał i uchylił drzwi, a Nimfadora przypatrywała się jego szarej koszuli nocnej i stwierdziła z niejaką satysfakcją, że nie wygląda w niej tak dostojnie jak w czarnej szacie.
- Co robisz? - spytała z budzącą się ciekawością.
- Muszę się przewietrzyć... - Snape wiedział jak dziwacznie to brzmi, co potwierdziły tylko wysoko uniesione brwi czarownicy, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Czuł się jak mantykora łypiąca na katowski topór i to nie tylko z powodu ciąży Nimfadory. - Znaczy... na korytarzu jest chłodniej niż w środku, a mnie rozbolała głowa, sama rozumiesz...
Tonks wzruszyła ramionami i utkwiła wzrok we własnych kolanach, przeklinając w duszy Merlina. Nie mogła więc zobaczyć, jak Snape mruga i krzywi się dziwacznie do podłogi pod łóżkiem. Nie widziała też jak, spod tegoż mebla, czmycha przez uchylone drzwi bura kotka i jak, mimo pośpiechu, posyła Mistrzowi Eliksirów pokaźną wiązankę wyzwisk sztywno wyprężonym, ruchliwym ogonem.
Severus zamknął z ulgą drzwi. Wolał nie myśleć o czekającej go nazajutrz awanturze albo - co gorsze i co bardzo możliwe - o zimnym, grobowym milczeniu i iście kociej pogardzie, w której Minerwa potrafiła być mistrzynią.
- I co? - spytała niepewnie Nimfadora.
- I nic... Jakoś to będzie... - Severusowi nic lepszego nie chciało przyjść na myśl. - Może by tak... No wiesz - uśmiechnął się znacząco. - Skoro już przyszłaś...
- Och! Typowy facet! Ja tu z problemem do ciebie, a ty co?! - obruszyła się Tonks.
- A ja nic.
Mężczyzna usiadł obok i ją pocałował.
- Skarbie, gorzej już być nie może - szepnął jej do ucha i delikatnie je ugryzł.
- Pocieszenie... - Odepchnęła go i wydęła usta.
- Skoro już wpadliśmy, to nic nam nie zaszkodzi - optymistycznie orzekł Severus.
Tonks dosyć szybko dała się przekonać, bo czyż długo można stawiać opór wąskim, zręcznym i wyćwiczonym palcom magicznego wirtuoza?

***
Neville dygotał z oczekiwania. Będzie ją miał. Ją! Muzę i Boginię! Pansy Parkinson. Będzie należała do niego, a nie tego bubka Malfoya, który jej nie potrafi docenić. Ha! Drżyjcie niebiosa i ty, ziemio! Nadchodzi Longbottom Zdobywca!
Neville powolutku zaczął schodzić do lochów, a za nim sunął srebrzysty cień Krwawego Barona. Znudzony duch postanowił się zabawić jego kosztem.

***
Draco Malfoy wyszedł z dormitorium i zaczął się skradać w ciemnościach, a ręka Glorii przyświecała mu jak rasowemu złodziejowi. Oczywiście złodziejem nie był; potomek znakomitego rodu czystej krwi mógł być co najwyżej szlachetnym zdobywcą nowych dóbr lub kosztowności. Ale Draco nie szedł zdobywać, a przynajmniej nie chodziło mu o dobra materialne. Szedł na schadzkę.
Jego młode, jurne serce trzepotało się w piersi jak spłoszony hipogryf. Wreszcie stanie się mężczyzną! Pansy mogła sobie być słodka i miła, ale była dziecinna i naiwna, a on potrzebował prawdziwej namiętności. Budziły się w nim dzikie, nieokiełznane żądze i tylko ona mogła go zaspokoić. Cho Chang. Westchnął lubieżnie na tę myśl i zamknął na sekundę oczy. Czasami jednak wystarczy tylko sekunda, aby nasze marzenia legły w gruzach. Tak było i tym razem.

Neith - ODCINEK PIĄTY

Severusa obudziło chlipanie. Konkretniej - obudziło go chlipanie Nimfadory Tonks wtulonej w jego ramię. Severus spojrzał na nią krytycznie. Powstrzymał się od ciężkiego westchnienia. Nie raz miał do czynienia z płaczącymi kobietami. Kilka razy z płaczącymi kobietami w ciąży. Pierwszy raz z płaczącą kobietą w ciąży z nim.
Nie wiedział co ma zrobić.
Ostrożnie dotknął różowych włosów Nimfadory, pogłaskał je.
- Co się stało? - spytał, starając się nadać głosowi czuły ton.
- Ty mnie nie kochasz - załkała Nimfadora.
Na to Severus absolutnie nie był przygotowany. To znaczy fakt, że jej nie kochał, był mu znany. Jednak nie spodziewał się, że to stanowi jakiś problem.
- Będę samotną matką - kontynuowała Nimfadora całkowicie załamanym głosem.
- Ależ skąd - powiedział Severus, a Nimfadora spojrzała na niego z nadzieją. - Przecież masz Remusa.
Zapadło ciężkie milczenie. Minęło kilka sekund, które dla pewnych dwojga ludzi trwały bardzo długo.
Nimfadora gwałtownie wstała z łóżka i zaczęła się ubierać. Bez słowa wybiegła z komnaty Severusa.

***

Duchy mogą robić różne rzeczy. Mogą latać. Mogą przenikać przez ściany. Mogą też straszyć. Szczególnie to ostatnie uwielbiał robić Krwawy Baron.


Tymczasem Neville Longbottom znajdował się w lochach. Znajdował się też w radosnym uniesieniu - wprost nie mógł się doczekać spotkania z Nią. Z Pansy Parkinson.


Drugim tymczasem Draco Malfoy również znajdował się w lochach i w radosnym uniesieniu. Czekała na niego Ona. Cho Chang.


Krwawy Baron znienacka pojawił się tuż przed niczego niespodziewającym się Nevillem i zawył potępieńczo. Neville wrzasnął i odruchowo rzucił się do ucieczki. Wpadł na niczego niespodziewającego się Dracona. Ten zamarł z zaskoczenia i upadł na podłogę. Krwawy Baron wybuchnął śmiechem, ale szybko przestał się śmiać. Draco nie wstawał i nie poruszał się. Neville najwyraźniej zamierzał mu pomóc, co groziło dalszymi obrażeniami dla Dracona.
Na szczęście hałas towarzyszący zajściu zwrócił uwagę czułych uszu opiekuna Slytherinu. Severus pojawił się na miejscu błyskawicznie. Wyglądał na zmęczonego i zniechęconego. „Dlaczego to się musi przytrafiać zawsze mi? Dlaczego zawsze w nocy?”
- Longbottom, natychmiast do dormitorium. Do własnego dormitorium. Jeszcze się zastanowię, jak Cię ukarać - powiedział jednocześnie podnosząc Dracona. Po raz kolejny przeklął fakt, że na terenie Hogwartu nie można się aportować. Będzie musiał zanieść nieprzytomnego chłopca do skrzydła szpitalnego na rękach. I spróbować wyjaśnić Poppy jak to się stało, że jeden z uczniów dostał zapaści w „jego” lochach.


Zaspana Poppy Pomfrey wyglądała, jakby nie do końca rozumiała, czego się od niej chce. Jednak Severus przekonał ją, żeby najpierw zajęła się Draconem, a potem zadawała pytania.
Chwilę później życiu Dracona nie zagrażało już nic. Mniej więcej nic.
Severus spodziewał się, że Poppy nie będzie w najlepszym nastroju. Spodziewał się, że kolejny raz usłyszy jakim to niekompetentnym jest opiekunem domu. Siedział cierpliwie na jednym ze szpitalnych łóżek. Był bardzo zdziwiony kiedy Poppy podeszła do niego i podała mu kubek kawy.
- Ciężko jest być opiekunem domu, prawda? - spytała siadając obok Severusa. Blisko Severusa.
- Nigdy o tym nie myślałem.
- Wiem, że dużo pracujesz. Nie masz czasu, żeby zastanowić się nad życiem. Nie masz czasu na wiele rzeczy.
- Pewnie masz rację - Severus zaczynał mieć pewne obawy co do tego, dokąd zmierza ta rozmowa.
Nastałą chwila milczenia.
- Czasami czuję się taaaka samotna - wyszeptała Poppy i przytuliła się do jego ramienia.


***

Minerwa McGonnagal myślała nad tym, co usłyszała w komnacie Severusa. Severusa, którego jeszcze niedawno nazywała „swoim” Severusem. Oczywiście niepublicznie, nie wolno siać zgorszenia wśród młodzieży. Nie wolno młodzieży demoralizować.
Ale jeszcze bardziej nie wolno jej - Minerwy McGonnagal zdradzać. O nie, to było niedopuszczalne.
I to z kim? Z tą narwaną wariatką.
Niestety. Stało się. Jednak to z pewnością nie jest koniec, nie ma mowy.
Wtem rozmyślania Minerwy zostały przerwane. Drzwi do jej gabinetu uchyliły się i do środka weszła Nimfadora Tonks.
- Minerwo, chciałabym z tobą porozmawiać - powiedziała dziewczyna.

candle - ODCINEK SZÓSTY

Wtem rozmyślania Minerwy zostały przerwane. Drzwi do jej gabinetu uchyliły się i do środka weszła Nimfadora Tonks.
- Minerwo, chciałabym z tobą porozmawiać - powiedziała dziewczyna.
Minerwa zamarła, gdyż ujrzała przed sobą kogoś, o kim intensywnie myślała, miotając się po swojej komnacie. Zamarła, bowiem w jej wizji ów ktoś grał rolę Głównego Trupa Żeńskiego - a stojąca przed nią Tonks była ewidentnie żywa.
- Jestem w ciąży z Severusem. A on się tym nie przejmuje.
Minerwa byłaby zamarła, gdyby nie była tego zrobiła wcześniej. Nie dlatego, ze Tonks była w ciąży (w końcu jest już duża). Nie dlatego, że z Severusem (to w końcu facet, a kto by mu się oparł - Minerwa coś o tym wiedziała). Nie dlatego, że Severusa to nie wzruszyło (w końcu jest mrocznym sukinsynem - a o tym Minerwa wiedziała jeszcze więcej). Ale…
- Dlaczego przyszłaś z tym do mnie? - udało jej się wyjść z zamarcia.
- A do kogo? - Tonks podniosła na Minerwę swoje wielkie, aktualnie szare i pełne łez oczy. - Jesteś opiekunką mojego domu!
Są rzeczy, z których się nigdy nie wyrasta.
Minerwa McGonagall wskazała dziewczynie krzesło, podała chusteczkę, a w międzyczasie stoczyła dyskretną walkę sama z sobą. Wygrała profesor McGonagall - Minerwa schowała się w kącie, aby wylizać rany.
- Tonks, moja droga - zapytała zupełnie spokojnym głosem. - Co zamierzasz zrobić?
- Zabić go - chłodna i racjonalna odpowiedź pozostawała w zadziwiającej sprzeczności z emanującą wewnętrznym rozedrganiem postawą dziewczyny.
Reakcja była równie rzeczowa.
- Zabić Severusa jest trudniej, niż oswoić smoka. Bo on nie ma wrażliwego miejsca na brzuchu.
Jak to nie, przemknęło Tonks przez głowę. A potem cisnęła w kąt (nie ten zajęty przez Minerwę) całą swoją dumę i opanowanie, i rozpłakała się jak małe dziecko.
- To ja się zabiję… - wyszlochała.
- Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę… - westchnęła głęboko profesor McGonagall, wzruszona przejmującym bólem swojej podopiecznej. - Jeżeli mężczyzna twojego życia…
Tonks skrzywiła się.
- Dobrze, mężczyzna, którego wzięłaś za mężczyznę swojego życia nie tylko się nim nie okazał, ale jeszcze objawił mroczną stronę swojej duszy, należy na niego zarzucić subtelną sieć zręcznie utkanych intryg.
- He? - wyraziła Tonks swoje wątpliwości.
- Zemstę należy zaplanować.

*

Cho Chang czekała w cichości i ciemności Pokoju Życzeń, wyzbyta natomiast cichości serca. Nie można tego nawet nazwać lekkim zniecierpliwieniem - taki stan jej dusza odczuwała jakieś pół godziny temu. Natomiast teraz Cho była nieziemsko zirytowana. Zdenerwowana. Wkurzona. Wściekła.
Tak ją wystawić! Tak zawstydzić! Nie przyjść na randkę! Jakby to jej zależało (a zależało, ale ciii..). Co on sobie myśli, że jak jest Malfoy, to mu wszystko wolno? Jak przyjdzie, to ja mu już pokażę…! Nie obraża się Miss Ravenclawu! (od ałtorki: też nic o tym nie słyszałam, ale skoro Cho tak twierdzi…). O! Już wiem! Rzucę na niego mordercze zaklęcie!
Drzwi do komnaty otwarły się i Cho, niewiele myśląc, rzuciła mordercze - przynajmniej w założeniu - zaklęcie. A dopiero potem rozpoznała Pansy Parkinson.
Ślizgonka uchyliła się przed lecącą Drętwotą. Przed drugą już nie, ale zdążyła przedtem potraktować napastnika całkiem niezłym (jak na nią) Diffindo.
I leżały tak obie, dopóki Irytek nie podniósł rabanu o poranku.

*

Świtało. Delikatne, nieśmiałe promienie słońca poróżowiły góry na wschodzie, ozłociły taflę jeziora, rozpędziły mgłę na błoniach i w ogóle wykonały szereg czynności koniecznych, aby doprowadzić do satysfakcjonującego stanu rozkoszny, listopadowy poranek. Znienacka rozległ się dźwięk kobzy, ale szybko umilkł speszony, mając niejasne wrażenie, że to nie jego kolej. Promienie słońca nie zwróciły na ten incydent uwagi i zaczęły zaglądać do uczniowskich sypialni. Ucałowały Harry'ego i Deana, słodko chrapiących w zabałaganionym dormitorium. Ucałowały Ginny, słodko marzącą o Harrym. Ucałowały Neville'a, słodko przerażonego swoim nocnym spotkaniem z profesorem Snapem.
W skrzydle szpitalnym ucałowały Blaise'a, słodko martwiącego się o ukochaną, i ucałowały ową słodką ukochaną. Ucałowały Hermionę, słodko śpiącą po nocnych przejściach. Ucałowały Rona ze słodko złamaną nogą. Chciały ucałować słodko nieprzytomnego Malfoya, ale cofnęły się zdegustowane. Ucałowały panią Pomfrey, słodko zirytowaną ilością nocnych wrażeń. Zuchwale zapragnęły ucałować Snape'a, ale okazał się on słodko niedostępny. Ucałowały Minerwę i Tonks, drzemiące w słodkiej zgodzie. Zaś z przyczyn technicznych nie udało im się ucałować dwóch ciał w Pokoju Życzeń.

*

Harry obudził się i postanowił uratować świat. Przez chwilę myślał intensywnie, ale nic konkretnego nie przyszło mu do głowy. Zdecydował zatem, że jako Potencjalny Zbawca Narodów na dobry początek odwiedzi swojego przyjaciela Rona (tak w ramach bratania się z ludem) i jego złamaną nogę.
Co postanowił, to zrobił. Skrzydło szpitalne pogrążone było jeszcze w rozkosznych objęciach Morfeusza i bóstw jemu podobnych. Harry przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka Rona. Traf chciał, iż na sąsiednim łóżku leżała Romilda.
Panna Vane obserwowała wejście Pottera spod półprzymkniętych powiek. Hmm, czyżby do niej przyszedł? Pełen wyrzutów za jej nieudaną randkę? Gorejący pragnieniem wynagrodzenia?
- Harry… - powiedziała omdlewającym głosem. - Podaj mi, proszę, szklankę wody.
Potencjalny Zbawca Narodów był bardzo zajęty planowaniem ostatecznego rozwiązania kwestii niechęci chraptaków krętorogich do ludzi (niektórych) i spełnił jej prośbę machinalnie. Romilda wykorzystała jego nieuwagą i przyssała mu się do ust.
Szklanka z brzękiem spadła na podłogę.
Ani Harry, ani Romilda nie zwrócili na to większej uwagi. Jak również Blaise Zabini, który właśnie się obudził.
Przez chwilę obserwował scenę z wyraźnym zainteresowaniem konesera. A potem postanowił się przyłączyć.
- POTTER!!! ŁAPY PRECZ OD MOJEJ LUBEJ!!!
Zagadnięty grzecznie spełnił prośbę, a luba spojrzała na przyłączającego się konesera z wyraźnym zdziwieniem i irytacją.
- Misiu, ale o co Ci chodzi? - zapytała, machając energicznie rzęsami. - Zawsze przecież mówiłeś, że Harry jest strasznie seksowny…
To było dla Zabiniego zbyt wiele. Ze swojego strategicznego szańca w łóżku posłał wyjątkowo dorodnego Expelliarmusa w stronę Harry'ego, który podczas gruchania kochanków próbował dyskretnie przemieścić się w stronę drzwi.
Zaklęcie złapał go w pół drogi i rąbnęło nim prościutko w stół pani Pomfrey, pełen naczyń, próbówek i różnych innych szklanek, w większości z płynną (i niskoprocentową) zawartością. Ja można się domyślać, i stół, i Harry dość mocno ucierpieli.
Gwałtowny hałas obudził pozostałych rekonwalescentów. Oprócz Dracona - ale on w końcu nie był jeszcze rekonwalescentem.
- Harry! - zawołał Ron, ogarniając zaspanych wzrokiem zaistniałe pobojowisku. - Co ty znowu wyrabiasz! Stracimy punkty!
- Nie mamy nic do stracenia - powiedziała grobowo Hermiona, jak zwykle mając rację.
- Więc nas wszystkich zamordują! I wyrzucą ze szkoły! I będzie Apokalipsa!
Zwabiona porannym gwarem szkolna pielęgniarka gwałtownie otwarła drzwi i stanęła na progu. Towarzystwo wewnątrz zamarło, nie licząc Rona, który rozciągał nadal swoją wizję.
- I Armagedon! I Ragnarok! I Monachomachia!
Pani Pomfrey intuicyjnie zlokalizowała głównego winnego.
- Harry. Potter - wycedziła lodowatym głosem.
- I koniec świata - w grobowej ciszy dokończył Ron.

Szarooka - ODCINEK SIÓDMY

- Możecie mi wyjaśnić, co to ma znaczyć? - cedziła dalej Poppy, lustrując uważnie pobojowisko i jego sprawców. Harry chciał spuścić pokornie głowę i zwiesić nos na kwintę, gdyż z doświadczenia wiedział, że skrucha jest najlepszym sposobem na złagodzenie wymiaru kary. Jednak jego głowa zatrzymała się w połowie drogi, gdyż Blaise, uznawszy z kolei, że lepszym sposobem będzie powiedzenie prawdy, wykrzyknął głośno:
- Potter całował się z Romildą! Z moja Romildą! Zrobił ze mnie rogacza!
Pani Pomfrey już otworzyła usta, żeby skomentować zaistniałą sytuację, gdy nagle w drzwiach stanął nie kto inny, jak Ginny Weasley, głośno i żałośnie zawodząc:
- Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
Głowa Harry'ego dokończyła swoją drogę w pokorze, potwierdzając, że jednak tak. Oczy Ginny momentalnie się zaszkliły, a ona sama podeszła szybko do Harry'ego i wymierzyła mu siarczysty policzek. Profilaktycznie wymierzyła też policzek Romildzie za uśmiechanie się pod nosem, po czym wybiegła ze skrzydła szpitalnego, dalej zawodząc.

***

Severus Snape bardzo cenił sobie spokój i bardzo pożądał go w tej chwili, jako że całą minioną noc był niespokojnie zajęty najpierw wydarzeniami w Sali Balowej, potem Minerwą, potem nieoczekiwaną wiadomością Tonks, potem samą Tonks, jeszcze potem zapaścią Malfoya, a na koniec Poppy, która czuła się taka samotna, że nie miał wyjścia i musiał ją pocieszyć. Zatem, pożądając spokoju i odrobiny snu, uznawszy, że jego własne lochy nie chronią go dostatecznie przed czynnikami powodującymi niespokojność, postanowił udać się tam, gdzie go nikt nie znajdzie. Do Pokoju Życzeń. Miał nadzieję na małą drzemkę i relaks, ale jak powszechnie wiadomo, nadzieja matką idiotów. Jednakże Severus do głupich bynajmniej nie należał i był przygotowany na wszelkie okoliczności, więc widok nieprzytomnych Cho Chang i Pansy Parkinson nawet specjalnie go nie zdziwił. Westchnął tylko z żalem, patrząc na łoże z baldachimem w Pokoju Życzeń, po czym wylewitował uczennice i ruszył po raz kolejny do Skrzydła Szpitalnego.

***

Ginny biegła i biegła, nie przystając ani na chwilę. Jej długie, rude włosy falowały jak peleryna, jej łzy zostawiały za nią mokry szlak, a ona biegła przez korytarze, przez sale lekcyjne. Obiegła już całe trzecie piętro, więc skierowała swe kroki na piętra wyższe. Biegła przez kolejne korytarze i schody, biegła w amoku, niczego nie widząc i roztrącając wszystko, co stało jej na drodze. Na piątym piętrze rozdeptała Panią Norris, która nierozważnie usiadła na środku korytarza, na szóstym wpadła na Snape'a, który zaskoczony, grzmotnął lewitowanymi dziewczętami na podłogę, skutkiem czego odzyskały przytomność, ale Cho rozbiła sobie nos, a Pansy zwichnęła sobie rękę. Gdy Ginny zniknęła za zakrętem, Severus szybko i po ślizgońsku potraktował dziewczyny Drętwotą, chcąc zabezpieczyć się na przyszłość przed posądzeniami o znęcanie się nad uczniami. O fizycznie znęcanie. Bo psychicznie męczył od dawna, co nie ulegało wątpliwości i było powszechnie znane. A gdy tylko Dumbledore miał jakieś obiekcje, wystarczyło żeby kupił mu parę nowych skarpetek i był spokój. A jeśli chodzi o Minerwę, to na zamykanie jej ust znał zupełnie inny sposób...
W każdym razie, dalej spokojnie lewitował Cho i Pansy do skrzydła szpitalnego, gdzie zamierzał wmówić Poppy, że dziewczęta same się tak urządziły, upadając po wzajemnym znokautowaniu się zaklęciami.

***

Tymczasem w innej części zamku panowała burza. Burza mózgów.
- Minerwo! Wymyśliłaś już? - zapytała po raz setny Tonks, patrząc żałośnie na profesor McGonagall chodzącą w tę i z powrotem po gabinecie.
- Jeszcze nie! I jeśli znów powiesz, że jeśli szybko nie wymyślę planu, to się zabijesz, sama cię zabiję - odpowiedziała Minerwa zirytowana, przystając na chwilę. - Myślisz, że mi jest łatwo? Nigdy nie wymyślałam przebiegłych planów zemsty. Jestem Gryfonką, na Merlina! - McGonagall wróciła do krążenia po gabinecie, które przerwało jej nagłe pojawienie się w kominku Poppy Pomfrey.
- Minnie! Potrzebuję cię natychmiast! Twój podopieczny...
- Potter... Coś mu się stało? - przerwała jej opiekunka Gryffindoru.
- Poza paroma siniakami, nie sądzę. Ale mam mały bałagan. Przyjdziesz? Wiesz, nie chcę iść do Albusa. Jest na mnie śmiertelnie obrażony od czasu kiedy nadepnął na jeża, a ja chcąc opatrzyć mu stopę, rozcięłam jego ulubioną skarpetkę...
- Oczywiście, już idę - odparła Minerwa, po czym zniknęła w kominku, po raz pierwszy chyba ucieszona faktem, że Potter coś przeskrobał, bo dzięki temu mogła choć na chwilę umknąć przed utyskiwaniami Tonks.
Nimfadora, pozostawiona samej sobie, zaczęła, wzorem McGonagall, krążyć po gabinecie, i wzorem bohaterów telenowel, głośno myśleć.
- O ja biedna! I co ja teraz zrobię? A jeśli Minerwa nic nie wymyśli? Na Merlina, nawet jak coś wymyśli, to ja nadal będę w ciąży! I to z kim! Ze Snape'em! Na Merlina, co na to powie Remus? - po kilku minutach zadawania sobie tego rodzaju pytań, zdenerwowana faktem, że nikt jej na nie nie odpowiada, sypnęła trochę proszku Fiuu do kominka i udała się śladem Minerwy do Skrzydła Szpitalnego.

***
Tymczasem w tej samej części zamku, ale kilka metrów i jedne drzwi dalej, czego nieświadoma była Tonks, znajdował się akurat jej mężczyzna, jej kochanek... jeden z jej mężczyzn i kochanków - Remus Lupin. Zjawił się w Hogwarcie po swoją porcję eliksiru tojadowego, zwanego też przez jego warzyciela Wilkołaczym Koktajlem. Jednakże nie znalazłszy Snape'a w lochach, udał się w pierwsze miejsce, a jakim spodziewał się go znaleźć. Pech chciał, że tym miejscem był gabinet Minerwy, i że w tym gabinecie, pozostawiona samej sobie Nimfadora akurat prowadziła głośny monolog dotyczący spraw wiadomych.
Otóż jednak nie tak wiadomych, jakby się zdawało - a przynajmniej nie dla Lupina, który usłyszawszy najnowsze wieści, znalazł się w stanie chwilowej katatonii. Jego dłoń zatrzymała się trzy cale nad klamką, a szczęka trzy cale nad ziemią. To był szok.

***

Tymczasem Ginny dalej biegła, aż dotarła na szczyt. Na szczyt Wieży Astronomicznej. Tam przysiadła na chwilę na blance, aby trochę pooddychać, ale po chwili znów się zerwała i pobiegła dalej. Z braku wyższych pięter, puściła się z powrotem. Biegła i biegła, jej oczy znów zalały się łzami. Nawet duchy zaczęły jej współczuć, oprócz Irytka, który krzyczał za nią „Biegnij, Weasley, biegnij!” i Jęczącej Marty, która miała nadzieję, że zyska towarzyszkę niedoli, gdy Ginny skończy ze sobą w rozpaczy po zdradzie ukochanego.
A ona biegła, pokonując kolejne kondygnacje i rosząc łzami kolejne dywany, aż nagle na pierwszym piętrze gwałtownie się zatrzymała. Bardzo gwałtownie, gdyż zatrzymała się na czymś, co stanęło jej na drodze. Tym czymś okazał się osłupiały Remus. Po zderzeniu oboje nagle znaleźli się na podłodze, a właściwie, to na podłodze znalazła się tylko panna Weasley, gdyż Remus znalazł się na niej. W każdym razie, oboje znaleźli się w dość dwuznacznej pozycji.
Nagle Ginny przestała płakać, ale jej oczy wciąż błyszczały od łez, jej usta jeszcze lekko drżały. Spojrzała na mężczyznę przygniatającego ją ciężarem swojego ciała, na jego twarz, twarz człowieka, który dużo w życiu przeszedł, spojrzała w jego brązowe oczy i pomyślała, że sytuacja w jakiej się znaleźli, wcale nie jest tak nieprzyjemna, jakby się mogło zdawać. A nawet wręcz przeciwnie. Myśli kotłowały się w jej głowie - „A co z Harrym?”, „Harry mnie zdradził”, „On jest za stary”, „E tam, bez przesady”, „On jest wilkołakiem”, „Zawsze chciałam mieć zwierzątko”, „Ale przecież kocham Harry'ego”... Nie wiedziała, że podobna gonitwa myśli toczyła się w tym samym czasie w umyśle Remusa. Gdy chciał się podnieść po upadku, nagle poczuł się, jakby trafił go piorun. Znał tę dziewczynę od dawna, ale dopiero teraz zauważył, jak bardzo wydoroślała, jakie ma piękne oczy i usta, które, lekko rozchylone, aż prosiły się o pocałunek... „Ale ona jest taka młoda” - pomyślał. - „Przyjaźnię się z jej rodzicami”. Ale z drugiej strony, skoro już i tak nagiąłem swoje zasady dla Nimmy, to co szkodzi je teraz złamać... „Ale Nimmy, przecież ona jest w ciąży, potrzebuje opieki”, „Ale przecież to nie moje dziecko, więc niech Snape się nią opiekuje”, „Ale to przecież sukinsyn i na pewno ją zostawi”... Ułamki sekund i tyle wątpliwości, co zrobić dalej.
Spojrzeli sobie głęboko w oczy.

Avenae - ODCINEK ÓSMY

Pech chciał, że Remus chciał i nie wiedział, że Ginny chciała, i Ginny chciała i nie wiedziała, że Remus chciał. Każde więc zakładało, że drugie nie chce; ich głowy gwałtownie ku sobie wystrzeliły, jako że nie byli pewni, jak zareaguje drugie. A że żadne z nich nie wiedziało, że drugie chce, zdziwili się jednocześnie i z tego zdziwienia - które spadło na nich niczym grom z jasnego nieba, kiedy ich nosy były od siebie oddalone o 1.3 cala - nie zdołali wyhamować. Ukłucie, ból i krew. Remus wstał błyskawicznie, wyszukując językiem ubytek w zębach. Dobrze poczuł - tam, gdzie powinien być jego kieł, kła nie było. Tajemnicze.
Spojrzał na Ginny, która wlepiała w niego wzrok zszokowana. Nad jej górną wargą widniał odcisk jego trzonowca i - oho! - jego zguba; mały, biały kieł.
Cóż zostało - w mgnieniu oka udali się do Skrzydła Szpitalnego.

***

Skrzydło Szpitalne nigdy jeszcze nie było tak zapełnione ludźmi (no, wyłączając te parę razy, kiedy jednak było). Blaise patrzył wilkiem na Harry'ego, który przyssał się do Romildy jak to-to do przepychania toalet. Snape zdawał się przez jedną chwilę nie dostrzegać Tonks, a tym bardziej McGonagall, a przez tę drugą chwilę zdążył po prostu wyjść ze Skrzydła. Trzecia chwila była przeznaczona na jego skierowanie się do Pokoju Życzeń - podobnie jak czwarta - a piąta na rzuceniu się na łóżko. Tonks wlepiała oczy w Minerwę, która z kolei udawała, że nie dostrzega ani jej, ani szanownego pana Pottera, do którego rzekomo przyszła, i wydawała się być zajęta przyglądaniu się młodemu Draconowi Malfoyowi. Remus kompletnie przestał interesować się Ginny i swoim zębem („Ciekawe, czy Tonks nie ma nic przeciwko mojemu zębnemu ubytkowi”), natomiast ona sama leżała teraz na łóżku, patrząc na Poppy błagalnym wzrokiem. Ron wciąż był połamany i wlepiał oczy w sufit, Cho i Pansy - nieprzytomne patrzyły gdzieś daleko, gdzie nasz wzrok nie sięga.
Sssssc… pyk.
Oszołomiony Harry oderwał się od Romildy.
- Fo fe fało? - zapytał, starając się przywrócić dawno używanym do mówienia ustom dawny kształt.
- Nic - odparła zezłoszczona Ginny, powodując kołysanie się „swojego” zęba. - Nic, poza tym, że właśnie nastąpiło rozdzielenie dwóch zakochanych chromosomów.
- Ginny, kochanie - wykrzyknęła Poppy, biegnąc ku niej. - Zaczekaj, zaczekaj, to trzeba zrobić ostrożnie!…
Ale już było za późno: kieł Remusa upadł gdzieś na posadzkę i…
- Och. - Poppy stanęła. - To straszne.
- Fo fe fało? - powtórzył Harry.
- Ząb upadł - wyjaśniła spokojnie pielęgniarka.
Ginny popatrzyła na nią z litością.
- I co w związku z tym? - zapytała siląc się na życzliwość.
- Zginął - tłumaczyła nadal spokojnie pani Pomfrey.
- I? - zainteresował się Remus. - Wszak to mój ząb.
- I - zdawała się być coraz bardziej poirytowana niewiedzą swoich pacjentów i gości - nie będę mogła go przywrócić jego właścicielowi.
Remus zamarł.
- Och - wyrwało się Harry'emu. - Fyj fo fąb? Fafego Finny fo fiała?
Wilkołak zaczerwienił się.
Jego zakłopotanie nie zostało jedna zauważone, bo Pansy otworzyła nagle jedno oko i zaczęła coś mamrotać. Problem zaginionego zęba natychmiast uleciał Poppy z głowy - Remusowi jednak nie - i podbiegła szybko do Ślizgonki.
Minerwa wyszła ze Skrzydła, tłumacząc Tonks, że musi do toalety. Zapytana o to, czy Tonks może jej towarzyszyć, odparła krótko i zdecydowanie „nie”.

***

Pani Norris leżała plackiem na ziemi, mrugając szybko jednym okiem i miaucząc przeraźliwie. Na piętrze natychmiast pojawił się Filch.
- Pani Norris! - jęknął, biorąc ją w objęcia i ściskając mocno. - Czy to był Potter?
Kotka miauknęła przeciągle.

***

Hermiona obijała się o fotele w Pokoju Wspólnym. Jęczała, piszczała, robiła się coraz bardziej nerwowa, przestała nawet myśleć o sprawdzianie z numerologii.
Opadła wreszcie na podłogę, wgapiając się w płomienie trzaskające w kominku niczym strzelające diabełki jak w telewizor. W jej głowie szalały teraz nienormalne myśli… „Był nawet element rozruchu fizycznego, więc wystarczy.” „Krew mrozi się w płucach, dech w żyłach po prostu, no!” „No, a gdyby to była moja komórka nerwowa, marzyłaby o tym, żeby Romildę udusić.”
Jej mały, słodziutki Muzinek był zazdrosny o Vane!
„To takie okrutne! Jak ludzie mogą stawać na drodze miłości? Ganić ich, kwestionować ich uczucia?! Przecież miłość nie wybiera!”
I nagle postanowiła być stanowcza.
- Nie będę do tego wracać jak pijany do płota - wykrzyknęła, kierując się w stronę Skrzydła Szpitalnego. Odzyska swojego kochanego Muzinka.

***

- Nie taki diabeł straszny, jaki narysowany na tablicy - powiedział cicho Snape, myśląc o McGonagall. Nie mógł zasnąć, mimo namiętnego pożądania spokoju. Powinien rozluźnić się wewnętrznie.
Tylko jak tu się rozluźnić, kiedy jest się w ciąży z Tonks?

***

Remus otrząsnął się nagle, zamykając w życiu swój kolejny rozdział, który można by zatytułować „Zaginiony ząb”. Ginny patrzyła z lekkim oszołomieniem, jak podchodzi do wyraźnie zamyślonej Tonks.
Poppy usiadła przy tej pierwszej, przyglądając się uważnie miejscu, w którym był wcześniej kieł Lupina, i przykładając do niego nasączony czymś wacik. Blaise opadł na jedno ze szpitalnych łóżek, ukrywając twarz w dłoniach. Pansy mrugała oczami, starając się nie patrzeć na swój złamany nos, Cho i Draco byli nieobecni, Ron zapadł w sen, a Harry i Romilda patrzyli sobie głęboko w oczy od kilkunastu minut.
Przez chwilę wilkołak nic nie mówił, aż w końcu odezwał się wesołym głosem:
- Masz dzisiaj dobry humor, Tonks?
Uśmiechnął się szeroko, pokazując swój ubytek w zębach.
- No, powiedzmy - odparła, rumieniąc się. Zastanawiała się, czy Poppy nie poinformowała już Remusa o tym, że za kilka miesięcy będzie świeżo upieczonym tatusiem.
- Bo ja nie - mruknął zachrypłym, lodowatym głosem, rzucając jej pełne wyrzutów spojrzenie. - Czy ty jesteś ze mną w ciąży?
Poppy odwróciła natychmiast głowę, przerywając opatrzanie Ginny rany, Weasleyówna zaszokowana podniosła wysoko głowę, Ron wykrzyknął coś przez sen, Romilda otrząsnęła się gwałtownie, odwracając głowę w stronę Remusa i uderzając Harry'ego w nos swoimi gęstymi włosami, Harry krzyknął, łapiąc się za nos, Pansy przestała mrugać, a Cho wybudziła się ze snu. Jedyny Draco zachował powagę.
Tonks zaczerwieniła się gwałtownie.

annie_28 - ODCINEK DZIEWIĄTY

― Remus straciłeś tylko kieł, a nie rozum! ― Poppy wyraźnie nie zauważyła rumieńca na twarzy metamorfomażki. ― Tonks nie jest w ciąży to…
W zakamarkach pamięci motało się jej niewyraźne wspomnienie o jakiejś ciąży, ale była pewna, że to któraś z uczennic. Chyba nawet ta Vane. A to, co przed chwilą zrobił Potter wskazywało, że musiał maczać w tym palce (no, może nie palce, ale coś z pewnością). Zaczynała mieć powoli dość ich wszystkich. Zamtuz sobie znaleźli. Za dużo tego wszystkiego, jak na jedną biedną pielęgniarkę z własnym ― i to nie małym ― dylematem. Zerknęła tkliwie w stronę jednego z łóżek na których leżeli chorzy.
― Nie wtrącaj się, Poppy ― odwarknął Lupin.
Łagodny skądinąd wilkołak wyraźnie stracił swą anielską cierpliwość. Niestety nie było mu dane pofolgować wzbierającej w nim wściekłości. Drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich, z rozwianą brodą, w którą wczepione były puste skorupki ziaren słonecznika i szaleńczym błyskiem w oku, nie kto inny jak sam Dumbledore.
Wśród obecnych zapanował lekki popłoch. Cho zdecydowała się natychmiast ponownie stracić przytomność. Remus zainteresował się w końcu swoim zaginionym kłem i podjął intensywne poszukiwania, kwestię ciąży Tonks postanawiając zostawić chwilowo odłogiem. Harry był już w połowie wpełzania pod łóżko Romildy. Nawet Ron przestał chrapać. Reszta zamarła bez ruchu. Nikt nie chciał dobrowolnie położyć różdżki pod topór. A nigdy nie wiadomo, komu z brzega.
Dyrektor przechodził właśnie intensywny odwyk. Z dnia na dzień postanowił rzucić ukochane dropsy z przyczyn nie do końca znanych. W związku z czym, już od tygodnia cały Hogwart wolał schodzić mu z drogi. Nawet Voldemort w okresie swej "świetności" miał lepszy humor.
― Co wy mi tu, do stu zielonych dropsów, z Hogwartu, ostry dyżur robicie? ― zagrzmiał i wszedł do środka.
W ciągu kilku sekund ci, co byli w stanie i ci tak nie do końca w nieprzystojnym pośpiechu opuścili przytulną salę szpitalną. Między nogami plątała im się bura kotka. Ucieczkę utrudniali dodatkowo, ciągnący każdy w swoją stronę wniebowziętą Romildę, Potter i Zabini. Równocześnie Zabiniego ciągnęła za rękaw Pansy, drugą ręką trzymając się za złamany nos. Harry'ego natomiast, Ginny mająca nieco rozproszoną uwagę. Kątem oka obserwowała oddalające się w szybkim tempie plecy swego potencjalnego ukochanego, trzymającego w mocnym uścisku ramię Nimfadory.
***

Po pół godzinie przewracania się na łóżku ― nie chciał brać eliksiru na sen, zawsze miał po nim zgagę ― Severus Snape zrezygnował z odpoczynku. Miał na głowie problem do rozwiązania. Kolejnego potomka, którego matką byłaby Tonks. Co w niego ostatnio wstąpiło? Minerwa, Tonks, Poppy ― nie wspominając o upojnych chwilach w schowku na miotły z Hooch po wygranym meczu Ślizgonów. Przez wąską twarz przemknął cień uśmiechu na wspomnienie umiejętności akrobatycznych Hooch. Zaraz jednak się opanował. Nie ma czasu na bzdury, jakkolwiek byłyby miłe. Zdegustowany samym sobą i tokiem myśli wyszedł z Pokoju Życzeń i skierował się w stronę swoich lochów. Pieprzony Romeo czarodziejskiego świata.
***

Niestety nasz najbardziej mroczny z profesorów nie miał zielonego, a nawet pomarańczowego, pojęcia o maleńkim eksperymencie najbardziej złośliwego poltergaista w tej części Zjednoczonego Królestwa. Irytek, zafascynowany niebieskimi, mugolskimi tabletkami, znalezionymi w jednej z łazienek chłopców, postanowił wypróbować ich działanie właśnie na Severusie Snapie. Codziennie rano wsypywał pokruszoną pigułkę do pucharu byłego Mistrza Eliksirów i obserwował skutki.
***

― Odpowiedz mi, Tonks. Nosisz w sobie owoc naszej miłości czy miłości Severusa?
Remus zdecydował się przerwać to ciężkie milczenie, towarzyszące im w drodze do, jak zdążył się zorientować, gabinetu Minerwy. Jeszcze tylko marszu żałobnego brakuje i zacznie się zastanawiać, kto umarł.
― Daj spokój, Remiaczku―futrzaczku, skąd ci coś takiego przyszło do głowy? ― zapytała, po czym skierowała swe kroki ku klatce schodowej.
Lupin przypomniał sobie o furii wzbierającej w nim w Skrzydle Szpitalnym, a teraz przydeptanej przez brutalne wtargnięcie Albusa i popiskującej cichutko.
― Nim! Odpowiedz mi!
Furia wyczuła odpowiedni moment i ze skowytem wyrwała się na wolność.
― Wilczynko―mordynko, oczywiście, że nie ― odpowiedziała nie patrząc na swojego tak jakby ukochanego i przyspieszyła kroku.
― Tonks, zatrzymaj się. Spójrz mi prosto w oczy i powiedz, z kim jesteś w ciąży? ― Szarpnął ją za ramię zanim zdążyła postawić stopę na schodach i obrócił przodem do siebie.
Tonks nie miała najmniejszego zamiaru patrzeć w niegdyś łagodne, a teraz lśniące żądzą mordu oczy. Całkiem jak Severus, zdążyła jeszcze pomyśleć zanim wyszarpnęła się z kleszczowego uścisku i zrobiła krok do tyłu.
Tenże jednak moment hogwardzkie schody wybrały sobie by zmienić swoje położenie. Jak wiadomo, martwe rzeczy lubią być złośliwe. A rzeczy nie―martwe jeszcze złośliwsze. A te schody ciężko zaliczyć do rzeczy zupełnie martwych. Być może gdyby wiedziały jak niezdarna osoba właśnie usiłuje na nie stąpnąć, być może powstrzymałyby się przez chwilę. Jednak nie wiedziały. Tonks w zgrabnym stylu ― w końcu miała w tym wieloletnie doświadczenie ― przeturlała się dwa piętra niżej. Na nieszczęście ― a może szczęście, zależy dla kogo ― maleńki Snape w brzuchu Nimfadory nie miał takiego doświadczenia. Dla niego ta turlanina okazała się śmiertelna w skutkach.
Furia zaklęła pod nosem i podkuliwszy ogon, zwiała przed poczuciem winy i falą miłości. Remus podbiegł szybko do swej ukochanej i wziął ja w ramiona.
― Nie jestem… już w ciąży… ogoneczku―dziubeczku…już nie… ― wyszeptała, po czym straciła przytomność.
***

Ginny miała ciężki dzień. I to zaraz po ciężkiej nocy. Niejednej. Najpierw śledziła, czy aby na pewno jej ukochany Harry, choć sam nie wiedział, że jest jej ukochanym Harrym, dochowuje jej wierności. Dochowywał. Po czym dowiedział się, że jest ukochanym. I przestał dochowywać. Wtedy Ginny puściła się w bieg wzdłuż hogwarckich korytarzy. Pierwszy raz. Bowiem teraz biegła ponownie. Myślała, że tego dnia nic gorszego prócz widoku ukochanego całującego się z tą przeklętą Romildą nie może jej spotkać. Później myślała, że nic gorszego od zarażenia się wilkołactwem od kandydata na nowego ukochanego, nie może jej spotkać. Lecz los na tym nie poprzestał. Nowy ukochany też ją zdradził! Zapłodnił Tonks! Jak on mógł! Cóż, może i nie był jeszcze jej ukochanym, gdy zapładniał Tonks, ale jakie to ma znaczenie. Jednak los tego dnia postanowił ją dobić. Harry, po szarpaninie przed Skrzydłem szpitalnym, kazał się jej, w niewybrednych słowach, odpapierować od siebie, bo właśnie uświadomił sobie, że jest szaleńczo zakochany w Romildzie. Ginny nie pozostało już nic innego, jak biegać wzdłuż i wszerz Hogwartu.
***

Tymczasem w opustoszałym Skrzydle Szpitalnym ― Albus dostał to, po co przyszedł, czyli nowy zapas ziaren słonecznika mocno palonego, i w miarę uspokojony, wrócił do siebie ― Pomona Pomfrey siedziała przy łóżku omdlałej Cho. Upewniła się jeszcze, że Weasley nadal śpi i czy Malfoy przypadkiem nie podsłuchuje. To, co chciała powiedzieć, co musiała powiedzieć było przeznaczone tylko dla uszu Cho. Czekając aż dziewczyna się ocknie, zgodnie ze zwyczajem telenowel, ćwiczyła swą przemowę.
― Jestem… Jestem… Jestem twoją… nie, nie tak. Zacznę jeszcze raz ― pogładziła ostrożnie dziewczynę po zimnej dłoni. ― Wybacz mi, że to ukrywałam przez tyle lat, ale to ja jestem… twoją matką ― odetchnęła głęboko i powtórzyła bardziej zdecydowanym głosem. ― To ja jestem twoją matką, Cho. Twój ojciec i ja nie mogliśmy być razem. To nie uchodziło, chiński akupunkturzysta i brytyjska magopielegniarka ― ciągnęła patetycznie. ― Musiałam cię zostawić, ale twój ojciec dobrze się tobą zajął. Ale teraz będziemy razem. Już nikt nas nie rozdzieli.
Umilkła. Łatwo było mówić do nieprzytomnej dziewczyny, ale nie wiedziała, czy znajdzie w sobie tyle odwagi, by wyznać te tajemnicę, gdy córka odzyska świadomość.
Niestety nie zdawała sobie sprawy, że bezwładnie leżąca dziewczyna wszystko słyszała. Bryłka lodu, którą nosiła w swej klatce piersiowej w miejscu serca, zmroziła się jeszcze bardziej. Cho postanowiła nadal udawać nieprzytomną (w końcu nie co dzień ma się tak świetną wymówkę na uniknięcie bardzo trudnego testu z numerologii, jaką jest pobyt w skrzydle szpitalnym). Kiedy po dłuższej chwili zrezygnowana szkolna pielęgniarka oddaliła się na zaplecze, Cho zaczęła planować zemstę. A właściwie kilka zemst. Zemstę na Draconie, za to, że nie stawił się na randce, zemstę na Pansy, za to, że ona się stawiła, a przede wszystkim zemstę na swej właśnie odnalezionej matce.
Cho nie była jedyną przytomną osobą w sali. Ktoś jeszcze przysłuchiwał się cichym wyznaniom Poppy. Ktoś, kto znał inną tajemnicę. Ten ktoś pomyślał, że dzień ten obfituje w ujawnianie tajemnic. I ktoś zadrżał na myśl, że jego, a raczej tajemnica ojca tego ktosia, mogłaby zostać ujawniona. Ten ktoś miał siostrę. Przyrodnią siostrę. Przyrodnia siostra nie wiedziała, że on jest jej bratem, a jego ojciec jej ojcem. Nasz ktoś jeszcze nie odkrył, kto jest matką jego siostry, ale nie przypuszczał, by była to kobieta, którą owa siostra uważa za swą matkę. Ktoś w skrytości ducha nienawidził swej siostry.
No, może niezupełnie w takiej skrytości.
***

Bura kotka ile sił w łapkach mknęła korytarzem. Musiała jak najszybciej zniknąć z okolic Albusa. Nie miała najmniejszej ochoty, brać sobie na głowę dodatkowego kłopotu w osobie cierpiącego Dyrektora. Wystarczyła jej ciąża Tonks z jej facetem. Nie zauważyła, wychodzącego zza rogu, pełnego wdzięku ryżego kocura. Z impetem wpadła na żywą przeszkodę.
Parę, pełnych zaskoczenia, przepraszających miauknięć później, stała naprzeciwko wyraźnie zmieszanego i usiłującego jej coś wymiauczeć, Krzywołapa.
― Profesor McGonagall… ― wymruczał niezdecydowanie.
― Słucham, Krzywołapie ― na kocim pyszczku pojawił się wyraz uprzejmego zainteresowania.
― Bo ja… ― kocur urwał i lekko się zasępił
― Tak? ― zrobiła krok do przodu.
― Bo… pani profesor… jest jakby kotką… ― Krzywołap brnął dalej, w myślach błagając ją, aby kazała mu się zamknąć i jednocześnie czując ulgę, że ta cudowna kocica jednak tego nie robi.
Minerwa, w swej animagicznej postaci, przypatrywała się wyraźnie zmieszanemu kocurowi i myślała. O zdradzie Severusa, o ciąży Tonks z jednej strony i o uwielbieniu wyzierającym ze złotych oczu, całkiem męskiego ― o ile można tak powiedzieć o czworonożnym stworzeniu ― kociego egzemplarza.
Zrobiła kolejne dwa kroczki do przodu.
― Taaaak?― wymruczała i poruszyła leciutko koniuszkiem ogonka.
Biedny rudzielec stracił wątek widząc te błyszczące zielone oczy tak blisko.
― A ja… jestem… jestem kotem. ― wykrztusił, niestety razem z kłaczkiem.
Gdyby koty umiały się rumienić, to w tej chwili, biedny kot Hermiony, przypominałby wyglądem pomidora na czterech łapkach.
― Ochchchch, Krzywołapie.
Wdzięcznym krokiem, Minerwa podeszła do kocura, który właśnie stracił swą ostatnią nadzieję, i ku jego zaskoczeniu splotła swój ogonek z jego.
***

Severus Snape z zawirowaniem swych czarnych szat (pranych wyłącznie w Łulajt Perła Blak), odwrócił się i szybkim krokiem oddalił się z miejsca obrzydliwej sceny, której właśnie był świadkiem. Ten przeklęty, ryży kawałek wyliniałego futra i jego Micia! Dusił się z wściekłości. Trzy cherlawe miauknięcia i już splata z nim ogon.
W śmierciożerczej głowie dojrzewał plan zemsty. Skierował swe kroki w stronę Skrzydła Szpitalnego, gdzie ostatnio skupiło się życie „towarzyskie”, Hogwartu. Był dziwnie pewien, że tam znajdzie swoje narzędzie zemsty.
I dużo się nie pomylił. Wraz ze zbliżaniem się do części zamku, w którym znajdowało się królestwo Poppy, usłyszał poniesione głosy kilku uczniów. Potter, Zabini, Vane i Granger. Chociaż ta ostatnia dopiero podchodziła do, przekrzykującej się niczym przekupki na Pokątnej, grupki. Błyskawicznie zaszedł jej drogę.
― Granger, za mną ― rzucił zimno i ruszył w stronę lochów.
Reszta niech się nawet pozabija, w tej chwili ma to gdzieś. Potrzebował tylko Granger. Jej kot odebrał mu jego kobietę! Teraz on odbierze Minerwie jej ukochaną uczennicę.
***

Hermiona rzuciła tęskne spojrzenie na swego muzinka i niechętnie ruszyła za Snapem. W tej chwili zgadzała się z Ronem, że były już Mistrz Eliksirów to, wtrącający swój wielgachny nochal w nie swoje sprawy, stary nietoperz. Czegóż on od niej chce i to w momencie, kiedy miała zamiar ruszyć w bój o swego ukochanego.
Snape wszedł do swego gabinetu. Hermiona po chwili niezdecydowania, podążyła za nim. Drzwi zamknęły się za nimi automatycznie. Snape podszedł do przeszklonej szafki wypełnionej fiolkami. Przez chwilę intensywnie czegoś w niej szukał, nie zwracając uwagi na naburmuszoną minę stojącej obok dziewczyny.
― Wypij to! ― z triumfalnym wyrazem twarzy wyjął jakąś fiolkę z szafki i podał Hermionie ― Natychmiast!
― Co to jest, panie profesorze?
― Czy ja pytałem, co robiłaś z różdżką wycelowaną w rzeźbę zwisającą nad głowami pana Zabiniego i panny Vane? ― wysyczał.
Hermiona zrozumiała, że nie ma wyboru, jeśli nie chce, aby ten incydent wyszedł na jaw, musi zrobić to czego zażądał profesor. Blaise chyba nie był świadomy, że to ona próbowała zabić tą przeklętą Romildę. Gdyby się o tym dowiedział, nie miałaby u niego już żadnych szans!
Spojrzała w oczy Snape'a i wzięła z jego dłoni buteleczkę. Jakie profesor ma piękne oczy! Prawie tak piękne jak Blaise. Najgłębiej skrywanym fetyszem Hermiony były oczy mężczyzny. Uwielbiała smoliście czarne tęczówki, których nie można było odróżnić od źrenic. To właśnie oczy najbardziej pociągały ją w murzynach. Poczuła się jakby tonęła w spojrzeniu swego profesora, uniosła do ust fiolkę...

Keisy- Odcinek Dziesiąty

Zapach znajomy... Eliksir miłosny?
Hermiona zamarła z fiolką przy ustach. Zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno to dobry pomysł. Gdyby się postarała, udałoby się jej wymyślić jakąś sensowną wymówkę, dlaczego ma nie pić tego eliksiru, a potem jak najszybciej czmychnąć z gabinetu z celu odnalezienia muzinka. Być może nawet udałoby jej się zwinąć ten eliksir i podać swojemu Mambie...
Przenikliwe, wściekłe, a zarazem pociągające oczy Mistrza Eliksirów, uniemożliwiły Hermionie wymyślenie dobrej strategii. Wypiła wszystko jednym łykiem.
Severus uśmiechnął się paskudnie, patrząc jak Granger odstawia fiolkę na stół i wpatruje się w niego z uprzejmym zainteresowaniem. Raptem oczy dziewczyny zaczęły się zmieniać. Stały się bardziej przejrzyste, wyraźne, a jednocześnie przybrały zastanawiający blask. Stały się szkliste. Łzy szczęścia spłynęły po policzkach małej czarownicy. Severus wyciągnął do niej rękę.
Rozległ się huk wywarzanych drzwi. Snape ujrzał w nich najbardziej znienawidzonego przez siebie ucznia. Harry zmierzył go nienawistnym wzrokiem i wyciągnął różdżkę.
- TY STARY ZBOCZEŃCU! - wrzasnął, a z jego różdżki wyleciał czerwony promień.
Snape, całkowicie zaskoczony, poczuł ostry ból w brzuchu, potem cios w plecy zadany przez ścianę, a na samym końcu poczuł, jak masa małych, szklanych fiolek, suszonych ziół i wielki słoik z niezidentyfikowaną substancją spadają mu na głowę. Ten słoik odczuł najbardziej. Zatonął w ciemnościach.
Harry, dumny z siebie jak jeszcze nigdy w ostatnim miesiącu, schował różdżkę do kieszeni i stał w oczekiwaniu na podziękowania ze strony poszkodowanej. Zarówno ton głosu jak i słowa go zadziwiły.
- Harry! Coś ty zrobił! - krzyczała histerycznie Granger i podbiegła do Snape'a - Severus? Sevusiu? Misiu? Na Merlina, co on ci złego zrobił, mój ty kochany nietoperku?
- Eee... Hermiona? - chłopak poczuł się zdezorientowany.
- No już, spokojnie, kochany. - mówiła czule dziewczyna do nieprzytomnego, obejmując go - Nie bój się tego wielkiego, głupiego, zasmarkanego krzykacza, ja cię obronię. Tutaj opatrzymy kuku, tutaj pocałujemy paluszek i będziesz jak nowonarodzony. Twoja Miona cię obroni.
- To ja zostawiam miłość mojego życia w objęciach głupiego czarnucha żeby cię ratować, a ty jeszcze ciumkasz nad tym starym zbokiem?! - oburzył się Harry.
Hermiona, niewzruszona tą wypowiedzią, pogłaskała, pocałowała, po czym przytuliła głowę nieprzytomnego Severusa. Zaczęła nucić. Potter machnął ręką zrezygnowany.
- Wiesz co? Następnym razem sama się ratuj przed samobójstwem. Nigdy więcej nie będę ci przeszkadzał w twoim „szczęściu”. - odrzekł po czym wyszedł z gabinetu.
Bynajmniej dziewczyna nie poczuła się obrażona, dotknięta czy sfrustrowana. Była najszczęśliwsza na świecie mogąc bez przeszkód tulić brudną głowę swojego nieprzytomnego ukochanego.

* * *

Twarz Poppy przybrała kolor jej fartucha.
- Remus, na Merlina! Coś ty jej zrobił?
- Spadła ze schodów. - odparł blady i, ku zdziwieniu Cho (która już przestała udawać nieprzytomną i piła jakiś ohydny eliksir), znów łagodny i dobroduszny Lupin.
Remus delikatnie położył Tonks na najbliższym łóżku i usiadł przy niej wpatrując się w pustą przestrzeń przed sobą. Tymczasem Poppy starała się jakoś przebadać kobietę.
- Tak, tak, oczywiście, że spadła ze schodów - trajkotała - ale mógłbyś być dla niej trochę delikatniejszy, skoro jest... - jeszcze bardziej zbladła - O Merlinie!
- Dziecko zginęło? - spytał się Remus nieobecnym głosem.
Poppy się zmieszała.
- Eee... Trochę trudno mi powiedzieć. - wyznała.
Lupin spojrzał na nią oczami wielkości filiżanek.
- No bo... - zawahała się pielęgniarka - Ona nie krwawi ani nic w tym rodzaju i nie ma żadnych oznak żeby poroniła... A nie wiem... chyba jakieś powinny być.
- Jak to nie wiesz? - oburzył się Remus - Przecież jesteś pielęgniarką!
- A ona metamorfomagiem! Skąd mam wiedzieć jak przebiega ciąża u metamorfomagów? A w ogóle to ja nie znam się na dzieciach!
„Co ty nie powiesz?” - pomyślała nienawistnie Cho, sącząc zioła.
- W każdym razie, może nie wszystko jeszcze stracone. Trzeba ją zabrać do Św. Munga! - odparła dumna ze swojego stwierdzenia Poppy, po czym się oddaliła.
Remus, nie wiedząc co ze sobą zrobić, wpatrywał się w twarz swojej narzeczonej. I właśnie
wtedy obudził się Ron.
Powoli usiadł na łóżku i rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok padł najpierw na zabieganą pielęgniarkę, potem na zemdloną Tonks i siedzącego przy niej Remusa, następnie na nieprzytomnego Dracona. Ostatnią osobą, która stała się obiektem jego zainteresowania była Cho, wciąż uparcie sącząca ziółka. Ron do niej syknął:
- Ej czy poza naszą czwórką nie było nas tutaj więcej?
Cho zdziwiona uniosła brwi po czym się rozejrzała. Dostrzegła Dracona i zbladła. W ogóle go nie zauważyła! Zdała sobie nagle sprawę, że jest w stanie nieczynnym-nieruchomym.
Jak ma planować dla niego zemstę, skoro leży w takim stanie?

* * *

Bieg bynajmniej jej nie pomógł, mimo iż okrążyła zamek dziewięć razy. Ginny stwierdzając, że ma za dużo energii, postanowiła ją wypalić wspinając się na najwyższy punkt widokowy dostępny dla uczniów. Pobiegła do sowiarni.

* * *

Tymczasem Zabini, szczerze zadowolony z pozbycia się Pottera, ciągnął swoją potencjalną narzeczoną do lochów. Transport utrudniały dwie rzeczy: po pierwsze, potencjalna narzeczona nabrała kaprysów i wyrywała się; po drugie - przyczepiła się do nich jakaś rzepa.
Bynajmniej, Pancy nie była zadowolona ze swojej roli.

* * *

Powoli Hermiona odzyskiwała świadomość.
Zdała sobie sprawę, że zrobiła jedną z najgłupszych rzeczy na jaką było ją stać - dała się ponieść chwili. Gorzej, jeszcze wypiła coś, co dał jej Severus Snape! Mogła już być na tamtym świecie! Albo mieć macki zamiast rąk. Zdała sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy... Leżała na podłodze z nieprzytomnym Snapem przytulonym do piersi.
Zerwała się szybko na nogi, pozwalając by ciężka głowa Severusa padła z hukiem na podłogę, po czym cofnęła się przerażona. Co prawda nigdy się nad swoim dziewictwem specjalnie nie zastanawiała, ale teraz myśli biegały tylko tym trybem.
Czy Snape i ja...?
Rozejrzała się. Jej szata była pognieciona i zaplamiona, tak samo jak szaty Severusa, a on sam leżał bez życia na podłodze.
O rany...
Zrozpaczona swoim odkryciem wybiegła z pokoju. Biegła i biegła, nie całkiem orientując się gdzie.

Półkrwi Wampir - ODCINEK JEDENASTY

Cho Chang leżała w wykrochmalonej, śnieżnobiałej szpitalnej pościeli na jeszcze bardziej szpitalnym łóżku i, sącząc ziółka, myślała. Myślała o tym, czego się nieopatrznie dowiedziała. Niczym Edyp przeklinała dzień swych narodzin, a raczej swego poczęcia.
„Jak ona mogła mi to zrobić?!” wrzeszczała w duchu. „Nie! Jak ona mogła to JEMU zrobić?! Nie, nie! Jak ON mógł MNIE zrobić coś takiego?! No jak?!”
Po czym padła na poduszki i zaczęła szlochać.

***

Rozmyślając o Remusie Ginny weszła po spiralnych schodach prowadzących do zimnej sowiarni. Dotarła w końcu na sam szczyt i podeszła do okna, wspięła się na parapet, by widzieć otaczające Hogwart błonia. Rozmyślania przerwał jej stukot butów na schodach, odwróciła się na pięcie, żeby zobaczyć, kto przerywa jej tak piękną i melancholijnie malowniczą scenę, ale gdy tylko zorientowała się kim był ów tajemniczy typ, cofnęła się i...

***

Wstrząśnięta, ale nie zmieszana Hermiona po tym jak wybiegła z gabinetu Snape'a, popędziła przed siebie, łzy spływały jej po policzkach, a włosy powiewały za nią niczym peleryna za sami-wiecie-którym profesorem.
”Och, nie! To niemożliwe!” zaszlochała w duszy i ruszyła na przód jeszcze szybciej.
Minęła klasę eliksirów, minęła Pottera, który przybrał minę osoby, która uprzejmie olewaa świat, minęła swojego muzinka wraz z uwieszoną na nim Romildą, która po fizycznej demonstracji Blaise'a przestała się wyrywać i teraz wydawało się, że ma na wieczór bardzo ciekawe plany dla siebie i Zabiniego, ale my tu nie o tym. Hermiona minęła także idącą za zakochaną parką Pansy Parkinson, pogrążoną w nieukojonym żalu. Nie wiadomo tylko czy żal ten spowodowany był nagłym zniknięciem miłości jej życia, a co za tym idzie: niewielką ilością scen, w których występowała, czy może tym, że wyżej wymieniony ukochany nie wpadł jeszcze na to, żeby się z nią skontaktować. Hermiona nie zważając na przeszkody wszelakiej maści oraz myśli walczące ze sobą w jej głowie, biegła dalej. Biegła i biegła. Brakowało jej tchu, ale myśl o potencjalnej utracie dziewictwa dodawała jej sił. Tylko jedna rzecz mogła rozwiać wszelkie jej wątpliwości oraz zniwelować wszelkie stresy.
”Testu! Chcę testu!” zawyła w duszy. I bynajmniej nie miała przez to na myśli, że pragnie testu ciążowego, co to, to nie. Pragnęła całą sobą zbliżającego się nieuchronnie testu z historii magii, który został zapowiedziany na jutrzejszy dzień.
Hermiona biegła dalej, nie dziwiąc się nawet, że lochy jeszcze się nie skończyły, choć powinny były to zrobić kilka zdań temu. Pędziła przed siebie tak, jak robią to zdesperowane i jednocześnie załamane bohaterki peruwiańskich telenowel. W swojej desperacji nie zauważyła, że zbliża się do niej bliżej niezidentyfikowany obiekt. Zdała sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy weszła z nim w kontakt trzeciego, bądź nawet czwartego stopnia i wylądowała na twardej, zimnej posadzce w korytarzu, obijając sobie boleśnie miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Uniosła swą zapłakaną, zapuchniętą, zaczerwienioną twarz i spojrzała na obiekt, który uniemożliwił jej dalsze bicie rekordu ustanowionego przez Ginny.
- Hermiona! - wykrzyknął obiekt.
- Neville?! - zapytała poprzez łzy, które nadal płynęły jej po policzkach, jako te strumienie, tym razem jednak z bólu, który promieniował od kości ogonowej.
- Hermiona, nie uwierzysz! Wyobraź sobie, że szłem...
- Szedłem... - W Hermionie, pomimo wszystkich nieszczęść, odezwała się jej prawdziwa natura Panny Wiem Wszystko.
- Ja tam nie wiem czy szłem, czy szedłem, nie pamiętam. To było w pierwszym odcinku! Ale wracając do tematu: nie uwierzysz co widziałem! Zgredek...

Katty - ODCINEK DWUNASTY

Michael Corner nie był zły. Nie, nie, nie! On był zdegustowany. Zdegustowany i zawiedziony. Przecież jej ufał… Kochał ją! Całym swoim sercem, całym swoim jestestwem! Kochał ją, kochał, a ona go tak… tak bezkarnie i bezczelnie porzuciła dla wymoczkowatego Malfoya! Uch, och, jak on nienawidził tego Ślizgona! A Cho, jego Cho, była nim najwyraźniej zachwycona! Jak jego ukochana mogła zachować się tak podle?! Michael przeklinał w duszy płeć piękną, wszystkie kobiety tego świata, wśród których nie było chyba żadnej Penelopy, która - niczym Odysowa żona- przez bite dziesięć lat czekałaby wiernie i nie zadawała pytań.

Gdy Michael po raz pierwszy usłyszał plotki o gorącym romansie swojego motilka i Malfoya, nie chciał uwierzyć. Przecież Cho nigdy by go nie zdradziła! Ale później naszła smutna refleksja - a może to prawda…? Michael ze zgrozą zauważył, ze jego motilek zaczyna spędzać zaskakująco dużo czasu w ślizgońskim gronie, a połowa owego grona ma podejrzanie blond włosy. Tego już było za wiele. Michael postanowił działać.

I to właśnie z powodu tych działań szedł teraz do sowiarni, z przeraźliwie różowymi włosami - a Weasleyowie mówili, że farba jest blond - i genialnym planem skrócenia swoich mąk. Po prostu stanie w oknie i skoczy, wykrzykując imię swej ukochanej. I może wtedy, gdy jego zimne, martwe ciało spocznie już w czerwonym pluszu ciepłej trumny, Cho zrozumie, że to właśnie jego, Michaela Cornera, kochała i zabije się w szale rozpaczy - niczym Szekspirowska Julija.

Z optymistycznych, i fatalistycznych zarazem, przemyśleń wyrwał go dziki wrzask. Jak przez mgłę zobaczył rude włosy Ginewry Weasley - jego niegdysiejszej damy serca - niknące za oknem sowiarni, przerażone i niewinne oczy dziewczęcia, bladą jak ściana twarzyczkę oraz piękne, karminowe usteczka, które krzyczały głośne „aaa!”. Kiedy umysł Michaela, cierpiący na Refleks Inaczej, zdołał pojąć, co się właśnie wydarzyło, chłopak podbiegł do okna i wykrzyknął:
- Ginny, NIEEE!!!

***

- Zgredek - powtórzyła cicho Hermiona, bezmyślnie wpatrując się w oczy Neville'a. Jak to się stało, że wcześniej nie zauważyła ich głębi? Ich cudownej barwy, tych iskierek?
- Taak, Zgredek. I gdy tak szłem…
- Szedłem - poprawiła bezwiednie Hermiona, wciąż tonąc w oczach rozmówcy.
- Może i szedłem, ale to jest najmniej ważne - mruknął Neville. - Chodzi o to, że Zgredek siedział przy składziku na miotły Filcha! I nawet nie zgadniesz, co tam robił.
- Oczywiście, że nie. - Słowa Neville'a w dużym stopniu nie dotarły do Hermiony. Jej myśli błądziły gdzieś indziej. Patrząc w piękne oczy Neville'a powoli się uspokajała. Przeszła jej nawet ochota na bieganie. I prawie żałowała swojego ataku na Romildę. Prawie. A prawie robi wielką różnicę.
- … i targa za uszy Panią Norris. Jak myślisz, czy to się leczy? - zapytał Neville z poważną miną.
Hermiona chciała odpowiedzieć. Naprawdę chciała. Jednak w momencie, w którym otwierała usta, by dać Neville'owi jakąś rozsądną odpowiedź, dało się słyszeć przeciągłe „Aaa!” oraz głośne „Ginny, NIEEE!!!”. Hermiona zamrugała ze zdziwieniem.
- Słyszałaś? - zapytał Neville, rozglądając się dookoła, jakby w poszukiwaniu źródła dźwięku.
- Tak - odparła Hermiona, również się rozglądając. - To chyba z okolic sowiarni… Może powinniśmy pójść i zobaczyć, co się stało?
Nie czekając na odpowiedź, złapała rękę Neville'a i rozpoczęła szaleńczy bieg korytarzem. „Jaka szkoda, że nie jest Murzynem” - pomyślała, patrząc z czułością na zdezorientowanego chłopaka.

***

„Nie, nie, nie! To nie miało być tak!” - wyła dusza Michaela.
„To ja miałem wypaść z okna, nie Ginny! Dlaczego ona zawsze kradnie mi pomysły?” - żalił się umysł.
Michael Corner, jak na rasowego Krukona przystało, rację przyznał umysłowi. I postanowił się zemścić. Ze szlachetnym postanowieniem własnoręcznego uduszenia panny Weasley - przy optymistycznym założeniu, że przeżyła upadek - wybiegł z sowiarni i skierował się w stronę hogwarckich błoni. Po drodze z miną pokerzysty wyminął Granger i Longbottoma, którzy - o dziwo! - biegli w tę samą stronę, co on. Czyli do drzwi.

Michael zobaczył Ginny, gdy tylko wyszedł z zamku. Delikatny zarys jej sylwetki, jej ciało - obleczone jakimś takim dziwnym blaskiem - leżące nieruchomo na trawie. Michael przestał biec. Powolnym, spokojnym krokiem podszedł do ciała i uklęknął. Sprawdził puls przy szyi i - dla pewności - jeszcze za prawym uchem. Nic.
- Czy ona… - usłyszał za sobą cichy głos Hermiony Granger.
- Nie żyje - odparł rzeczowo. Granger zaczęła łkać i upadła na kolana.
- J-ja ją k-kochaaałaaam! - zawyła boleśnie, chowając twarz w dłoniach. - B-była d-dla mnie j-jak siostra, k-której m-mi nie ch-chciała d-dać Rowling! - Łkanie nasiliło się i Michael poczuł, że Granger łapie go za szatę. - Dlaczego ona musiała umrzeeeć?!
- Ona nie umarła, Hermiono - powiedział Neville, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny. - To jej duch… uwolnił się od ziemskiej powłoki. Ona nie umarła - powtórzył z mocą. - Ona wróciła do domu.
Michael popatrzył na dwoje żywych Gryfonów i trzeciego, aktualnie martwego. Co teraz będzie? Co teraz będzie? Co zrobić?
- Trzeba zawiadomić któregoś z nauczycieli - powiedziała Hermiona, łamiącym się głosem. - Ginny…
Michael nie był pewny, czy ostatnie zdanie wypowiedział na głos, czy Granger potrafiła czytać w myślach. Jak na razie, to był pewien tylko jednego: Ginewra Weasley odebrała mu jego pomysł na śmierć.
- Ja po kogoś pójdę, wy tu zaczekajcie. - Niespodziewanie dla siebie samego, Corner usłyszał samego siebie. Po czym - jeszcze bardziej niespodziewanie - wstał i zaczął biec w stronę zamku. Biegł, biegł, biegł i obmyślał nowy sposób na odzyskanie swojego motilka. A może by tak - adekwatnie do sytuacji - postąpić niczym Romeo? W końcu on również był zdesperowany…

Michael Corner biegł dalej. Trzy razy minął Irytka, pastwiącego się nad obrazem, ale biegł dalej. Jakiś dziwny wiatr zaczął mierzwić mu włosy i wydawało się, że tylko on to zauważa. Michael skręcił w jeden z bocznych korytarzy i...

Ida Lowry - ODCINEK TRZYNASTY

Michael skręcił w jeden z bocznych korytarzy, ale nie przebiegł nawet dziesięciu metrów, gdy ujrzał coś, co sprawiło, że natychmiast zahamował gwałtownie i z piskiem zelówek.
Zza zasłony, falującej złowrogo przy każdym powiewie wiatru, wyłoniła się czarna zjawa. Nasz Krukon zamrugał oczami i jeszcze raz spojrzał w tamtym kierunku.
Zjawa nie zniknęła i, co gorsza, zbliżała się do niego coraz bardziej, przybierając postać wysokiego mężczyzną z butelką w garści.
Kiedy Micheal już miał się uspokoić (w końcu to chyba tylko zwykły duch nieszczęśnika, który był się zapił na śmierć), mara nieoczekiwanie zmieniła się w wielkiego czarnego psa. Jeszcze chwilę wisiała w powietrzu bez ruchu, po czym się rozpłynęła.
- O, mamo! - jęknął nieszczęsny Michel, nerwowo czochrając swe różowe kosmyki. - Ponurak, najprawdziwszy ponurak!
Jego los był przypieczętowany. Koniec. Musiał umrzeć. Tak chciało Przeznaczenie. Już nie da się tego cofnąć.
Musiał odpokutować swój Grzech. I udowodnić Cho swoja miłość.
Musiał umrzeć!!!
Ale w jaki sposób?
Skok z okna odpadał bezapelacyjnie. Po pierwsze - zrobiła to już Ginny, po drugie - na własne oczy widział, że to śmierć wybitnie niehumanitarna i mało estetyczna.
- Otruję się! - powiedział do siebie Corner. - Tak, niczym Romeo spożyję szlachetną truciznę i zostanę najprzystojniejszym duchem tego zamku. Będę tu straszył po wieki wieków.
Nad tym, skąd wziąć truciznę, nie musiał się głowić zbyt długo. Wykonał zwrot w tył i co sił w nogach popędził w stronę lochów, modląc się, aby Snape miał ciekawsze zajęcie, niż pilnowanie swojego składziku.
*
Drzwi do gabinetu Mistrza Eliksirów były otwarte. Corner zajrzał ostrożnie do środka, chcąc zbadać pole działania. Sytuacja przedstawiała się nienajgorzej. Snape co prawda był obecny ciałem, ale wszystko wskazywało na to, że jego duch przebywa co najmniej w trzecim wymiarze.
Nasz Krukon, stąpając na paluszkach, ostrożnie wyminął rozciągniętego na podłodze profesora. Nie myślał nawet o tym, aby interweniować, bo nie umiał udzielać pierwszej pomocy. A poza tym, skoro sam miał umrzeć, to niech cały świat zginie razem z nim.
Dotarł wreszcie do oszklonej szafki, w której nauczyciel trzymał różnorakie ingrediencje i gotowe eliksiry. O dziwo, otwarta. Najwyraźniej ktoś coś z niej ostatnio wyciągał.
Michael przejrzał szybko wszystkie półeczki i, niestety, nic nie znalazł.
Wreszcie, trochę zniecierpliwiony, przyklęknął i zajrzał do szuflady na samym dole. Bingo! Napis "trucizny" lśnił na obudowie ukrytej tam kasetki niczym brylant pierwszej wody.
Nasz nieszczęsny kandydat na Romea, niewiele myśląc, uchylił wieczko i chwycił pierwszą z brzegu fiolkę. Manna św. Mikołaja?! Och, jaka piękna nazwa. Taka romantyczna.
Chłopak przycisnął pojemniczek do piersi niczym swą wiarołomną ukochaną, podniósł się i wolno wycofał z gabinetu. Snape ani drgnął, nadal spoczywał w pokoju, na podłodze w gabinecie.
Krukon zaś, najszybciej jak się dało, pobiegł do łazienki prefektów. Wpadł tam niczym burza, zatrzaskując za sobą drzwi. Ledwo ruszył w kierunku toalet, poślizgnął się na czymś i upadł jak długi. Ratując swą cenną zdobycz przed rozbiciem, prawie rąbnął głową o brzeg wanny.
- O, mamo - westchnął, podnosząc się z posadzki. - O mało co się nie zabiłem. I z samobójstwa byłby nici. - Rozejrzał się uważnie, chcąc sprawdzić, co spowodowało ten przykry wypadek. Do podłogowych kafelków lepiły się rozdeptane zwłoki dorodnego karalucha.
- A fuj! Obrzydlistwo - powiedział Michael, siadając na brzegu wanny.
Otworzył fiolkę z trucizną i powąchał. Nie pachniała. Zanurzył palec w cieczy i polizał. Smaku też nie miała. Ale co tam, wypił wszystko do dna.
Przymknął oczy i czekał na Śmierć.
Ale Śmierć się spóźniała.
I to było niepokojące.
Czekał kwadrans, potem drugi i nagle poczuł, że chyba odechciewa mu się umierać. Może zadziałał zbyt pochopnie? Może to wcale nie był ponurak? Może sprawę z Cho da się załatwić jakoś inaczej? Może Ginny po prostu się poślizgnęła?
- Tak, pożyję jeszcze trochę - rzekł półgłosem i zerwał się na równe nogi.
I wtedy spostrzegł swoje odbicie w lustrze. Jego twarz właśnie przybierała zielony kolor. Był to wyjątkowo paskudny odcień zieleni i Krukon pomyślał, że chyba jednak zejdzie z tego świata, i że jego szanse na zostanie misterem duchów Hogwartu maleją prawie do zera.
O, mamo!
Zasłonka zafalowała. Michael wbił w nią zrozpaczone spojrzenie i po chwili znowu ujrzał tajemniczą zjawę z flaszką.
- Co jest? - wybełkotał, cofając się gwałtownie.
Mara, unosząc się jakieś pięć centymetrów nad podłogą, dolewitowała do niego. Zrzuciła kaptur i blada, okolona ciemnymi włosami twarz pochyliła się nad chłopcem. Błysnęły szare oczy.
- Słuchaj, mały - zaczął duch eleganckim sznapsbarytonem. - Pomyliłeś się.
- Jak to? - Zadygotał Michael. Miał wrażenie, że są to już przedśmiertne drgawki.
- To nie ciebie przestraszyła się Ginny, ale mnie. Jesteś, a w zasadzie byłeś niewinny...
- O, mamo! - załkał zrozpaczony Krukon, chwytając się za brzuch.
Był niewinny!
Był młody!
Nie chciał umierać.
Ale trucizna już działała…
Tanatos głaskał swą ofiarę po ufarbowanej głowie, a Śmierć tuliła ją do łona.
Michael umarł…
- Ojej - zmartwił się szczerze duch. - Spóźniłem się. No cóż, życie bywa brutalne - dodał po chwili, jakby chciał uspokoić sam siebie. Następnie wykonał w powietrzu zgrabny piruet, zarzucił kaptur na głowę i zdematerializował się za zasłonkę.
Miał coś ważnego do załatwienia.

**
Cho Chang po raz pierwszy w życiu przekonała się, że myślenie naprawdę nie boli. W przeciwieństwie do nadwyrężonych płaczem oczu.
Knuła wiec na potęgę, przez cały czas perfidnie udając sen.
Ty matko moja! Ty podła Clytemnestro! (tu należy dodać, że znajomość mitologii greckiej nie była najmocniejszą stroną naszej pięknej bohaterki). Już ja ci pokażę! - powtarzała w myślach.
I wymyśliła. W końcu mała Plan.
Mogła przystąpić do zemsty na wyrodnej Poppy, która bezlitośnie porzuciła ją na pastwę państwa Chang tudzież praktykowanego przez nich bezstresowego sposobu wychowania.
Dziewczyna z uśmieszkiem szykującego się do ataku Czingis Chana wstała z łóżka i spojrzała na leżącego bez ruchu Malfoya.
- I co się gapisz? - warknęła. - Na ciebie też przyjdzie kolej.
Nie zwracając więcej uwagi na niedoszłego ukochanego, rozejrzała się uważnie dookoła i szybko znalazła to, czego szukała. Zaśmiała się złowróżbnie, chwyciła przedmiot i co sił w zgrabnych nogach wybiegła ze skrzydła szpitalnego.
Pognała prosto do lochów.

**
Ginny umarła...
Harry leżał na łóżku w dormitorium i oddawał się Bezbrzeżnej Rozpaczy.
Stracił swą Najdroższą i Jedyną Dziewczynę!
Teraz już rozumiał, że to, co wzbudziła w nim Romilda, było tylko przelotnym zauroczeniem, kaprysem młodych niedoświadczonych zmysłów.
Tak naprawdę kochał tylko ją. Tylko Ginewrę Weasley.
Chłopak zachlipał przeraźliwie i przed oczami duszy swojej ujrzał najdroższą postać. Ginny była taka piękna, gdy biegiem okrążała zamek, a warkocz powiewał za nią niczym rudy sztandar. Przypominał sobie też jej pierś falującą i coś mocno ścisnęło go w dołku.
Miłość umarła...
- Najdroższa moja! - załkał Harry, okładając pięściami Bogu ducha winną poduszkę. - Kto ci to zrobił! Kto?
I nagle doznał Olśnienia.
No jasne!!!
Mógł pomścić Ginny i mógł wreszcie uratować Świat.
- Tym razem nie daruję draniowi! - rzekł z determinacją, siadając na łóżku. - Normalnie go dobiję.
Tak, musiał policzyć się ze Snape'em, który odpowiadał za wszystkie nieszczęścia tej planety.
Musiał zrobić to, co nakazywał mu Wewnętrzny Imperatyw.
Musiał uwolnić ziemię od zła, które z ogromną siłą promieniowało z lochów.
- Uważaj, draniu, nadchodzę! Ja, syn mojego ojca Jamesa! Ja Chłopiec, Który Przeżył!

**
Ron Weasley tkwił samotnie w łazience Jęczącej Marty.
Rozpaczał, a w przerwach między wydawaniem z siebie potępieńczych jęków, rozgniatał karaluchy, które ostatnimi czasy mnożyły się w Hogwarcie w zastraszającym tempie.
Należałoby uściślić, że nasz poczciwy, wierny Ronald bynajmniej nie płakał z powodu siostry, gdyż jeszcze nie zdążył dowiedzieć się o jej śmierci.
On cierpiał męki, myśląc o Hermionie.
O słodkiej Pannie-Wiem-Wszystko.
Och, jakaż była seksowna, kiedy tak się wymądrzała na lekcjach!
Po zajęciach była seksowna jeszcze bardziej. Te jej opięte sweterki. I rozluźniony krawat…
Młody Weasley przełknął ślinę i doszedł do wniosku, że chyba wcale nie jest tak niewinny, jak mu się to wcześniej wydawało.
Ale co z tego - Miona go nie kochała.
Jeszcze nie kochała...
Nasz bohater, który w wolnych chwilach oddawał się z pasją lekturze Harlequinów z serii Desire, widział, że prawdziwa i wierna miłość może zdziałać cuda.
Poza tym był przecież prawdziwym gentlemanem, prawdziwy gentleman chroni swą wybrankę niezależnie, czy ona tego chce, czy nie. Amen.
A ten wstrętny Snape śmiał tknąć czyste, niczym płatek kwiatu i dojrzałe, niczym owoc ciało jego wybranki.
I Harry go nie zamordował?! Ron, kiedy sobie o tym przypomniał, aż zazgrzytał zębami.
Nie szkodzi. On, najmłodszy z Weasleyów (zauważcie jakie to prorocze), nadrobi niedopatrzenie.
Zerwał się z miejsca, i zabijając przy okazji kolejny pułk nieszczęsnych karaluchów, wybiegł z łazienki, z każdym krokiem a żądza mordu narastała w nim w postępie geometrycznym.
Do lochów było bardzo daleko…

**
Tymczasem w schowku na miotły Zgredek z czułością i zaangażowaniem głaskał panią Norris po szorstkim futerku, pieszczotliwie ciągnął za uszy i pocieszał półgłosem:
- Niech się Kicia nie martwi, Zgredek naprawdę rozumie, co to jest nieszczęśliwa miłość.
Kotka zamiauczała żałośnie.
- Tak, Zgredek dobrze wie - powtórzył skrzat. - Mężczyźni to dranie, a kobiety są takie bardziej delikatne.
- Miau - przytaknęła pani Norris.
- Jeśli Kicia chce, Zgredek przerobi Krzywołapa na futrzany worek na termofor dla pana dyrektora.
- Miauuuuu - starannie wyartykułowała kocica.
- Nie Krzywołap? To niech Kicia powie Zgredkowi, kto zawinił?
- Miau. Miau, Miau.
- Ach, Zgredek już rozumie. Krzywołap zdradził Kicię z panną Minerwą, dlatego, że profesor Snape zdradził pannę Minerwę? Och, niedobry profesor. Jak on mógł coś takiego zrobić poczciwej kotce. Profesor zasługuje na wszystko, co najgorsze i Zgredek ukarze profesora - dokończył skrzat, wstając z podłogi.
Mruczenie kotki brzmiało niczym złowrogie preludium do tego, co miało nieuchronnie nastąpić…

**
Ból po utracie przyjaciółki (a nawet prawie siostry) raz za razem przeszywał Hermionę na wskroś.
Oddalając się od miejsca tragicznego wypadku, uzmysławiała sobie, że aby otrząsnąć się z szoku potrzebuje natychmiast trochę ciepła i uczucia. Niestety, nie mógł tego jej zapewnić Neville: był zdecydowanie za blady. No i miał zbyt niebieskie oczy.
Och, gdybym mogła przytulić się do mojego słodkiego muzinka! - Panna Granger na samą myśl o takiej sytuacji, poczuła rozkoszny dreszcz.
- Muzinek mnie kocha - powiedziała do siebie. - Kocha, choć sam jeszcze o tym nie wie.
- Hermiono, ty mówisz do siebie?! - zdziwił się Neville.
- Tak - żachnęła się dziewczyna. - Czasem muszę porozmawiać z kimś inteligentnym. Przepraszam - dodała szybko na widok smutnej miny kolegi. - Wybacz, ale chcę być sama. Muszę być sama, żeby uporać się z bólem drążącym me jestestwo.
- Rozumiem. - Pokiwał głową Longbottom, mimo że tak naprawdę nie rozumiał nic. Oddalił się jednak posłusznie.
Natomiast Hermiona, zupełnie zapominając o światłych radach Babci Granger (Nie siadaj, dziecko na kamieniu, bo dostaniesz wilka!), klapnęła na najniższy stopień schodów.
- Biedna Ginny! - jęknęła i zapłakała.
Rozpaczała tak ze trzy kwadranse, aż wreszcie się uspokoiła. Jako osoba rozsądna, doszła do wniosku, że nie może już nic poradzić, nic zrobić. Przyjaciółka była nieżywa na śmierć i tak już pozostanie.
Za to słodki muzinek cieszył się dobrym zdrowiem i na dodatek szlajał po zamku z tą miągwą, Romildą. Najwyższa pora uświadomić mu, kto naprawdę jest kobietą jego życia!
- Wyjdę za niego - powiedziała do siebie Hermiona. - Tylko za niego!
A jeśli on się nie zgodzi?
Niemożliwe. Nasza pełna cnót wszelkich bohaterka w ogóle nie brała pod uwagę takiej możliwości.
A może jakoś by go do tego małżeństwa zachęcić? - pomyślała i nagle przypomniała sobie inne słowa powtarzane bardzo często przez babcię Granger: Pamiętaj dziecino, najlepszym sposobem na to, aby cudzego mężczyznę uczynić swoim, jest urodzenie mu dziecka!
Tak, dziecko! Hermiona nie mogła się nadziwić, że do tej pory na to nie wpadła. Przecież nie jednokrotnie widziała w telewizji, że dzieci są słodkie i grzeczne..
Natychmiast wyobraziła sobie siebie z uroczym beżowym bobaskiem w objęciach i jej serce stopiło się niczym masło na patelni. Inna sprawa, że wizja becikowego wypłacanego przez Ministerstwo też była niezwykle kusząca. Za te pieniądze mogłaby sobie kupić masę książek. Do psychologii, dydaktyki i teorii wychowania, oczywiście.
- Jeśli to będzie córeczka, taka słodka ślizgońska czekoladowa mądrala, to nazwę ją Harriet. Na cześć mojego najlepszego przyjaciela. Och, jaka ona będzie inteligentna - rozmarzyła się nasza bohaterka. - A jeśli urodzi chłopczyk? Hm, no to dam mu na imię Ron. I zrobię na drutach śliczny szaliczek. A jak dorośnie, to zostanie aurorem... Nie, lepiej łamaczem uroków.
No, nareszcie jakiś dobry pomysł. Teraz należy tylko znaleźć sposób, aby skłonić Blaise'a do uległości.
Co prawda panna Granger miała niezwykle wysokie mniemanie o swojej atrakcyjności fizycznej, ale uważała, że lepiej dmuchać na zimne. Postanowiła więc podwędzić… to jest - pożyczyć od profesora Snape'a odrobineczkę eliksirku miłosnego.
A przy okazji spytać go, jak tam wygląda kwestia jej niewinności, bo w sumie byłoby miło złożyć ją na ołtarzu Prawdziwej Miłości tudzież Prokreacji.
Jeśli Snape naprawdę coś mi zrobił? - zatrwożyła się. - Jeśli naprawdę coś mi zrobił, to mu normalnie urżnę łeb!
Uspokojona nieco, pospieszne powędrowała w stronę lochów.

**
Tonks najpierw poszła po rozum po głowy, a potem do mugolskiego ginekologa, który orzekł, że aurorka na pewno nie jest w ciąży.
A co więcej: że nigdy nie była.
Po opuszczeniu gabinetu lekarskiego Nimfadora najpierw przeklęła w myślach przeterminowane eliksiry Poppy, a potem podskoczyła z wielkiej i szczerej radości. Kiedy już z piętnaście razy dała wyraz swojemu szczęściu, postanowiła zawiadomić Severusa, iż niebezpieczeństwo minęło.
I że to już koniec ich burzliwego związku.
Jeśli miała wyjść za mąż, powinna zająć się Remusem. Co prawda do tej pory żyli na wilczą łapę, ale ona tak marzyła o ślubie. W białej sukni i welonie.
Teraz znowu wydawało się to możliwe.
- Trzeba tylko powiedzieć Severowi, że to już koniec - powtórzyła głośno. - No, może nie koniec, ale ostatni raz - dodała szybko w myślach.
*
Aurorka maszerowała korytarzami Hogwartu w stronę gabinetu Severusa, ze wszystkich sił starając się zachować ostrożność i dyskrecję.
Na darmo, ponieważ od kilku minut jej śladem podążała puszysta bura kotka. Była to oczywiście Minerwa w swej, jakże uroczej animagicznej postaci, wściekła jak stado rozjuszonych trolli.
Severus obiecał, że zerwie z tą postrzeloną dziewuchą! A tymczasem ona nadal do niego przychodzi…
Podły kłamca, zapłaci mi za to! Zemsta!
Kocica prychnęła gniewnie, strząsnęła z ogona wielkiego karaczana, który nie wiadomo skąd się tam wziął i niczym strzała pomknęła przed siebie.

**
Severus Snape wreszcie się ocknął.
I całe szczęście, bo dla osoby w tak zaawansowanym wieku, długie leżenie na kamiennej posadzce mogło się skończyć li i jedynie reumatyzmem.
Mistrz eliksirów jęknął, z trudem zebrał z podłogi swoje kościste ciało, a potem rozejrzał się dookoła i grymas złości pojawił się na jego bladej twarzy. Tak szybko, jak pozwalały mu na to zesztywniałe członki, podszedł do szafki.
- Ktoś był w moim pokoju - wycedził ponuro. - Ktoś grzebał w moich rzeczach. Ktoś ukradł mi truciznę. Ktoś…
- Cześć, Smarkerus! - Snape drgnął, bo tego zapijaczonego głosu nie mógłby pomylić z żadnym innym.
Błyskawicznie odwrócił się na pięcie i wtedy ujrzał zjawę w czarnym kapturze. Wszystko wskazywało na to, że mara właśnie wyfrunęła zza zasłonki.
Do stu tysięcy zwarzonych eliksirów!
- Czego? - warknął uprzejmie.
- Przyszedłem pokazać ci czarnego pieska - zaśmiał się duch i szybko przemienił w ogromne kudłate bydlę z kłami i ogonem.
- A po co? - zainteresował się, jak zawsze praktyczny, Snape.
- Zobaczysz! - Zjawa, która znowu przybrała ludzką postać, zachichotała.
- Zjeżdżaj - Rozeźlony nie na żarty Mistrz Eliksirów rzucił w ducha kociołkiem. Naczynie przeleciało przez ektoplazmę i z brzękiem uderzyło w ścianę, duch wciąż się śmiał. Wkurzony nie na żarty Severus odwrócił się, szybkim ruchem zerwał zasłonkę i zbliżył się do mary.
- Hola, hola, nie tak ostro - zaniepokoiła się zjawa. - Już spływam - dodała, wyfruwając na korytarz. Jedna sekunda i zniknęła.
Mistrz Eliksirów stał przy drzwiach z zasłoną w ręku i, ciężko dysząc ze złości, obserwował okolicę. Już miał wracać do środka, kiedy nagle spostrzegł Neville'a, który - jako rasowy deus ex machina - akurat tamtędy przechodził.
- Jesteś już zdrowy, Longbottom? - zainteresował się nauczyciel. Jego głos brzmiał podejrzanie słodko.
- Taaaaakk - wyjąkał pobladły nagle chłopak i cofnął się o krok.
- To za kwadrans masz być tu u mnie. Dostaniesz zaległy szlaban.
Neville pokornie skinął głową, ale jego mina nie wróżyła niczego dobrego…

**
Tymczasem nasi protagoniści, czyli Blaise i Romilda wciąż snuli się po lochach w poszukiwaniu intymności. Niestety, wciąż nie mogli jej znaleźć: Pansy Parkinson wlokła się za nimi, zupełnie nie wiadomo w jakim celu. A przecież jak głosi stare przysłowie czarodziejów: do tanga potrzeba tylko dwojga.
Tym bardziej do tanga zmysłów…
- Poczekaj, umiłowana - wyszeptał Blaise wprost w aksamitne uszko Romildy. - Poradzę sobie z nią. Jedna chwilka.
Panna Vane skinęła głową, posłusznie przycupnęła w kąciku i spojrzała na umiłowanego. Och, jakiż on był męski. I stanowczy.
Mruuuu. - Dziewczyna poczuła przypływ nowej fali namiętnych uczuć.
- Co tu robisz, Pansy? - zagadnął tymczasem Zabini. Zupełnie mimochodem.
- A tak się szwendam - odparła równie inteligentnie panna Parkinson, wzruszając ramionami.
- A może sprawdziłbyś, czy nie ma cię przypadkiem w wieży Slytherinu?
Słysząc te słowa, Ślizgonka zalała się rzewnymi łzami:
- Nikt mnie nie kocha! - skarżyła się wśród łkania. - Nikt mnie nie kocha.
- Nie martw się - pocieszyła ją szczerze Romilda, która - w tak zwanym międzyczasie - opuściła swoje miejsce za rogiem. - Mama kocha cię na pewno. I tatuś, przynajmniej czasami…
- W szkole nikt mnie nie lubi - szlochała dziewczyna. - Powiedzcie mi, dlaczego?
- To pewnie przez Snape'a - rzucił bez namysłu Blaise. Musiał powiedzieć cokolwiek, żeby wreszcie pozbyć się tej fontanny Salazara i rozpocząć słodkie sam na sam z ukochaną. - On publicznie wyraża się o tobie bardzo niepochlebnie. Draco mi mówił…
Pansy nie wysłuchała go do końca, bo już po pierwszym zdaniu trafił ją nagły szlag. Wreszcie wiedziała, komu zawdzięcza swoją samotność. Pragnęła tylko zemsty.
Jeśli profesor Snape - własny opiekun własnego domu - tak ją traktuje, to ona mu jeszcze pokaże. O!!!

**
Snape robił porządki. Sprawdzał i oznaczał wszystkie folki z truciznami, planując jednocześnie, co zrobi temu, kto bezczelnie śmiał dotknąć jego rzeczy. Tym bardziej był zły, że zniknęła manna św. Mikołaja, a do tego specyfiku profesor, już od najmłodszych lat, żywił przedziwną predylekcję.
Te jego rozmyślania przerwało skrzypienie zawiasów i chrzęst otwieranego zamka.
Cholera jasna! - Znowu ktoś właził do niego bez zaproszenia.
Severus odwrócił się gwałtownie i już miał rozpocząć kwiecisty monolog. Ale nie zdążył.
Bo nagle stracił głowę.

**
- Romildo, moje szczęście. Moja najdroższa! - Kiedy tylko Pansy zniknęła za zakrętem, Blaise natychmiast rzucił się całować korale ust swojej bogdanki. - Chodź do mnie! Chodź, daj mi buzi.
Panna Vane w tym momencie poczuła, że wypełniają ją uczucia ambiwalentne - z jednej strony chciałaby, ale z drugiej, bała się.
- Będziemy konsumować nasz związek - szeptał niesiony namiętnością Zabini. - Naszą miłość.
- Ależ Blaise! - pisnęła Romilda. - Ja jestem jeszcze niewinną leliją!
- No cóż - mruknął Ślizgon. - Nikt nie jest idealny. Chodź umiłowana. Chodź, daj mi szczęście.
- Blaise, jestem biedna, ale porządna. Wolałabym po ślubie.
- Ożenię się z tobą choćby jutro.
- Matka ci nie pozwoli - zauważyła trzeźwo dziewczyna. - Bo ja jestem adoptowanym dzieckiem. Blaise…
- Spokojnie - mówił Zabini. - Wszystko się ułoży.
Romilda nie była co do tego przekonana, ale nie miała siły się opierać. Jej ukochany był taki słooodki.
Niestety, konsumpcja związku tym razem nie była im pisana. Zanim zakończyli pierwszy namiętny pocałunek, głuchą ciszę panującą w zamku przerwał czyjś przeraźliwy krzyk.

**
Zanim Tonks weszła do gabinetu Severusa, obejrzała się za siebie. Miała jakieś dziwne przeczucie.
O, cholera!
Coś majaczyło na końcu korytarza. Czyżby siedział tam wielki czarny pies?
Niemożliwe, w Hogwarcie nie było żadnego psa.
Ta rzekoma ciąża wykończyła mnie nerwowo. Mam omamy. - Aurorka dotknęła dłonią zroszonego potem czoła, a potem otworzyła drzwi i weszła do pokoju.
To, co tam zobaczyła, sprawiło, że z jej gardła wydobył się straszliwy wrzask.
A po chwili nie miała już gardła…

**
Tymczasem w stołecznym mieście Londynie…
Są takie chwile w życiu mężczyzny, których nie da się znieść na trzeźwo. Co więcej, porządny reset i upodlenie są wtedy jak najbardziej pożądane.
Kingsley Shacklebolt pił od tygodnia.
Ale co miał robić, kiedy ukochana żona porzuciła go dla długowłosego świra z kryminalną przeszłością?
Auror w ogóle nie rozumiał, dlaczego tak się stało. Przecież był naprawdę dobry dla swej sikoreczki: codziennie o 21.30 całował ją na dobranoc, w każdy piątek między 19 a 19.30 urządzali sobie godzinę szczerości, a raz do roku wyjeżdżali na urlop do Yorkshire. O wspólnym planie emerytalnym i rodzinnym płaceniu rachunków już nawet nie wspominał. Zresztą tę ostatnią czynność jego żona - jako kobieta niezwykle wyrachowana - ceniła sobie najbardziej.
A tymczasem taki cios!
Jak mogłaś mi to zrobić, niewierna? - pomyślał Kingsley i otworzył jedno oko, a potem - z trudem znosząc koszmarny ból - podniósł głowę i popatrzył na salon (wieczorem był w takim stanie, że nie zdołał dotrzeć do sypialni), w którym panował niesamowity wręcz bałagan. Na stole stały puste butelki po whisky i filiżanki z niedopitą kawą, koszule zwisały smętnie z krzeseł, a meble pokrywała gruba warstwa kurzu.
Chrzanię to - stwierdził Shacklebolt i już miał ponownie opaść na kanapę, kiedy nieoczekiwanie usłyszał chrząknięcie.
W pierwszej chwili wpadł w panikę. Ktoś złamał jego zaklęcia ochronne i dostał się do domu!
Przez to chlanie coraz bardziej tracił refleks.
A może…?
Odwrócił wolno głowę. Na fotelu pod oknem siedziała - nie, niestety, nie jego marnotrawna małżonka - ale niewątpliwie kobieta.
Ba, kobieta to za mało powiedziana - na fotelu siedziało zjawisko. Mogło mieć najwyżej trzydzieści pięć lat i było nieziemsko piękną brunetką. Posiadało regularne rysy, zmysłowe szkarłatne usta - teraz lekko wydęte z niezadowolenia - i ogromne ciemne oczy ocienione niesamowicie długimi i podwiniętymi rzęsami. Ubrane było w wydekoltowaną, obcisłą czarną suknię oraz ogromny kapelusz z woalką. Co ciekawe, wydawało się naszemu aurorowi dziwnie znajome.
- Nareszcie. - Dama podniosła się ze swojego miejsca, prezentując wspaniałą figurę i obłędnie zgrabne nogi. - Widzę, że od kilkunastu lat nie zmieniłeś zaklęć. Cóż za lekkomyślność.
- Benwenuta - wymamrotał Kingsley, z trudem spuszczając nogi na podłogę. - Witaj, laleczko.
- Witaj.
- Co cię sprowadza po tylu latach? Po tym jak mnie porzuciłaś - rzekł auror z wyrzutem i emfazą, bo znowu przypomniał sobie o swojej wiarołomnej żonie.
- Miałam powody - powiedziała kobieta. Położyła dłoń na biodrze i wygięła się wdzięcznie w talii.
- Tak, ślub z tym starym kretynem Zabinim - warknął Shacklebolt, przeklinając w myślach wszystkie kobiety. - A ja cię tak kochałem…
- Nie dramatyzuj. - Benwenuta wzruszyła ramionami. - On był bogaty, a ty niewiele mi mogłeś dać.
- Dałem ci całą moją miłość.
- Nie przesadzaj. Sporo ci jej jeszcze zostało. - Dama wymownie spojrzała na zdjęcie chuderlawej, krótko ostrzyżonej brunetki, stojące na stole tuż obok lusterka. - Lepiej napijmy się na zgodę. - Wyciągnęła z torebki elegancką srebrną piersiówkę.
- Co to jest? - zainteresował się natychmiast mężczyzna, suszyło go bowiem niemiłosiernie.
- Nalewka jagodowa. Najlepsza. Made in centaury.
- Daj. - Kingsley wyciągnął rękę. Pragnął klina jak kania dżdżu. - I mów, co cię sprowadza?
Benwenuta uśmiechnęła się słodko, a potem zawachlowała rzęsami tak mocno, że w pokoju natychmiast zrobiło się chłodniej.
- Benwenuta, nie ze mną te numery - zniecierpliwił się mężczyzna. - Mów, co się stało.
- Chodzi o mojego syna - zaczęła niepewnie, wciąż mrugając powiekami. - A raczej, o naszego syna…
- Co? - Shackleboltprawie prawie zachłysnął się nalewką. - Co ty gadasz? - Szybko wytarł usta wierzchem dłoni i wlepił wzrok w kobietę.
- Nigdy ci o tym nie mówiłam. - Benwenuta wyciągnęła z torebki koronkową chusteczkę i, starając się nie rozmazać perfekcyjnego makijażu, wytarła oczy. - Ale Blaise jest twoim synem. Owocem naszej miłości.
Kingsley znowu potężnie pociągnął z piersiówki i zrobił się popielaty na twarzy, potem brązowy, a potem znowu popielaty.
- Kobieto! - wyrzęził. - Dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?
- A po co cię miałam niepokoić? Zabini potrzebował spadkobiercy, a ty byłeś biedny. Teraz to co innego. - Dama rozejrzała się ze znawstwem po salonie.
- I twój mąż się nie zorientował?
- Był daltonistą. - Benwenuta spuściła wzrok.
- To wiele tłumaczy - mruknął auror. Wiadomość o dziecku naprawdę nim wstrząsnęła, ale nie dał nic po sobie poznać, ponieważ najbardziej na świecie (oprócz żony) cenił sobie swą reputację niespotykanie spokojnego człowieka. - Czego ode mnie oczekujesz? - spytał po chwili.
- Pomocy. - Pani Zabini ukryła twarz w dłoniach.
- A konkretnie? - spytał rzeczowo King.
- Bo widzisz, tych dzieci była dwójka - wyszeptała Benwenuta, opuszczając ręce. Wyglądała teraz jak personifikacja uciemiężonej niewinności.
- Jak to: dwójka?! - Auror zerwał się z kanapy, zapominając o swojej reputacji tudzież niekompletnej garderobie. - Urodziłaś bliźniaki?!
- Tak. - Skinęła głową dama. - Chłopca i dziewczynkę. Dziewczynkę oddałam do adopcji.
- Do adopcji? - spytał zszokowany. - Dlaczego?
- Bo widzisz. - Benwenuta splotła palce. - Elegancka kobieta nie powinna mieć więcej niż jedno dziecko. I to najlepiej syna. Tak, syn jest naprawdę w dobrym tonie. Z dziewczętami tylko problem…
- Komu ją oddałaś? - Kingsley spojrzał groźnie na dawna ukochaną. - Komu oddałaś naszą córkę?
- Właśnie to musisz ustalić - powiedziała cicho pani Zabini. - Nie wiem kto ją adoptował. I dlatego bardzo się boję.
- Czego?
- Widzisz, Blaise zaczyna interesować się dziewczętami. Mam przeczucie, że przypadkiem trafi na swoją siostrę. Kingsley - kobieta chwyciła aurora za rękę. - musisz ją znaleźć.
- Mam sprawdzić wszystkie młodociane ciemnoskóre czarownice? Tak to sobie wyobrażasz?
- Po pierwsze, ona, nie wiedzieć czemu, urodziła się biała. Po drugie, mogli ją adoptować mugole…
Kingsley zrobił mało inteligentna minę i nic nie powiedział.
- Tu są materiały, które udało mi się zebrać. - Benwenuta wyciągnęła z torebki niewielką kopertę i położyła ją na stole obok zdjęcia pani Shacklebolt, a następnie narzuciła na twarz woalkę, ewidentnie zbierając się do wyjścia.
- Dokąd się tak spieszysz? - zapytał auror, który już zdążył otrząsnąć się z pierwszego szoku.
- Na pogrzeb - odpowiedziała spokojnie dama. - Dziś chowam siódmego męża. - Znowu przyłożyła chusteczkę do oczu.
- Kondolencje - mruknął.
- Słuchaj. - Pani Zabini mrugnęła do niego spod woalki. - A skoro mam już vacat, to może byś reflektował?
- Dziękuję bardzo - powiedział Kingsley z godnością. - Ta propozycja mi pochlebia, ale jestem już żonaty!
- Czyżby? - uśmiechnęła się kpiąco Benwenuta i, nie czekając na jego ripostę, deportowała się z cichym trzaskiem.
Auror zmełł w ustach przekleństwo i już miał sięgnąć po kopertę, gdy nagle w kominku błysnęło, zadymiło i pojawiła się głowa dyżurnego aurora.
Nasz bohater westchnął ciężko i powiedział:
- Słucham.
- Panie inspektorze - powiedział szybko chłopak. - Musi się pan stawić w Kwaterze. Natychmiast.

**
Nie minęło nawet czterdzieści minut, gdy Kingsley - doprowadziwszy się do stanu względnej używalności - wmaszerował do biura Szefa Tajnej Komórki.
- Witaj, Moneypenny. - Posłał sekretarce najbardziej zabójczy ze swych uśmiechów. O dawna wiedział, że ze średnim personelem administracyjnym opłaca się żyć w przyjaźni.
- Och, King. nareszcie - rozpromieniła się na jego widok kobieta. - M już na ciebie czeka. - Zamrugała rozkosznie powiekami.
Shacklebolt posłał jej w powietrzu całusa i zapukał do drzwi gabinetu. Kiedy tylko usłyszał zaproszenie, wszedł do środka.
Tam za ogromnym - zawalonym książkami, gazetami i słownikami - biurkiem rezydowała drobna szatynka w niebieskiej sukni. Wyglądała na łagodną, wręcz eteryczną istotę, ale Shacklebolt wiedział, że to bardzo mylące wrażenie; na dźwięk imienia tej kobiety, przestępcy we wszystkich krajach, epokach i wymiarach dostawali drgawek ze strachu.
Poza tym była bardzo wymagającym przełożonym.
- No, jesteś w końcu - M uważnie zmierzyła aurora wzrokiem. - Mam nadzieje, że w nie przeszkodziłam ci w niczym ważnym.
- Jestem do usług - zapewnił szybko, spoglądając na zamurowany kominek. Szefowa zamurowywała kominki w każdym ze swoich gabinetów. Nie wiedzieć czemu żywiła ogromną niechęć do tej drogi czarodziejskiej komunikacji.
- Może jabłko? - Dama podsunęła Kingsleyowi tacę z owocami. - Trochę kwaśne, ale ujdą.
Auror wziął owoc i zważył go w dłoni.
- Posłuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać - powiedziała M, lekko mrużąc oczy. - Musisz natychmiast udać się do Hogwartu. Albus już nad ranem fiukał, że mają tam straszny problem.
- A co się stało? - zainteresował się auror. W końcu w tej szkole przebywał jego syn. A może nawet i córka.
- Cztery trupy w ciągu kilku godzin. Dwoje uczniów, jeden profesor i jedna aurorka. Posłałam tam już podinspektora Dawlisha z kryminalnymi, ale sam rozumiesz, kiedy w grę wchodzi zabójstwo funkcjonariusza, ty też musisz się włączyć.
- Którzy uczniowie? - W tej chwili to interesowało Shacklebolta najbardziej.
- Michael Corner i Ginewra Weasley.
- Który nauczyciel?
- Severus Snape.
- Która aurorka?
- Nimfadora Tonks.
- Cholera, niezły cyrk - powiedział auror, kręcąc głową. - Kryminalni zdołali coś ustalić?
- Całkiem sporo. - M zerknęła w papiery. - Dawlish zapędził już do roboty całe archiwum, laboratorium oraz Komórką Nieodwracalnych Klątw i Uroków. Wszystkie szczegóły poda ci na miejscu.
- Mamy jakiegoś podejrzanego?
- Tylko jedna osoba przychodzi mi do głowy - powiedziała M, nie wiedzieć czemu zerkając na cegły wypełniające otwór kominka. - Ale ten człowiek wycofał się z branży kilka ładnych lat temu. Podobno nawet się ożenił… Ale to robota w jego stylu… Kingsley, musisz to rozwikłać.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewnił ją Shacklebotl i szybko podniósł się z krzesła, odkładając na biurko nienapoczęte jabłko.

**
Kilkanaście minut później w Hogwarcie
W progach Szkoły Magii i Czarodziejstwa przywitał Kingsleya dyrektor we własnej osobie. Stary czarodziej był tak zdenerwowany, że powrócił do swego zgubnego nałogu i w najlepsze ssał dropsa.
- Co tu się właściwie stało? - spytał go auror.
- A tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć - rzekł posępnie Dumbledore. - Mamy cztery trupy i dobrze by było, gdyby na tym się skończyło, bo inaczej Ministerstwo zamknie nam szkołę - dodał po chwili.
- Profesorze, chyba nie muszę zapewniać, że zrobimy co w naszej mocy, żeby rozwiązać tę sprawę.
- Liczę na to. - Profesor poklepał swego dawnego ucznia po ramieniu, a potem pogrążył się w niewesołych myślach.
Shacklebolt także nie kontynuował rozmowy.
Wreszcie po kilku minutach marszu dotarli do gabinetu Snape'a.
- Pozwolisz, że cię tu pożegnam? - Dyrektor popatrzył ze smutkiem na aurora. - Takie widoki źle wpływają na mój żołądek. Zresztą co mogłem, to już zrobiłem.
- Oczywiście - rzucił Kingsley i sam przekroczył próg pomieszczenia zabezpieczonego żółtymi taśmami. Pierwsze, co zobaczył, to narysowany kredą na podłodze kontur leżącej postaci. Po pokoju kręcili się członkowie ekipy technicznej oraz podwładni podinspektora Dawlisha. Błyskały flesze.
Kingsley przywitał się z kolegą, a potem rozejrzał dookoła z wyraźnym obrzydzeniem. Niejedno już w życiu widział, ale na taką jatkę natknął się po raz pierwszy. Cały gabinet, wszystko - ściany, biurko, ksiązki, szafki, podłoga - lepiło się od ciemnej, gęstniejącej cieczy. Auror miał wręcz wrażenie, że brodzi w posoce i zaraz zacznie bulgotać.
- Nie wiedziałem, że Sever miał tyle krwi - rzucił. - Prędzej spodziewałbym się żółci.
- Można powiedzieć, że nagła krew go zalała - stwierdził Dawlish, uśmiechając się krzywo.
- No właśnie, w jaki sposób zginęły ofiary?
- Panna Weasley, upadek z dużej wysokości. Pan Corner, otrucie. Profesor Snape i Tonks zarżnięci jak barany - referował beznamiętne podinspektor.
- To oni? - Shacklebolt wskazał trzy czarne worki leżące pod ścianą.
- Tak, w jednym jest Tonks - odpowiedział kolega. - A w drugim to, co zostało ze Snape'a. Nieźle go posiekało, do tej pory nie zebraliśmy wszystkich kawałków.
Jakby na potwierdzenie tych słów spod biurka wyczołgał się jeden z aurorów z dorodną wątrobą w garści.
- Ciekawe, czy Sever miał legitymacje dawcy organów? - mruknął Shacklebolt, głośno zaś spytał: - A uczniowie?
- Leżą w Wielkiej Sali. Chcesz zobaczyć?
- Później. - Machnął ręką auror. - Co tam jeszcze macie? - Ruszył w stronę biurka.
- Niech pan uważa, inspektorze! - ostrzegł go natychmiast auror od wątroby. - Tu się walają sidła z flaków i inne takie krwawe pęta. Można sobie zęby wybić. A my za chwilę już kończymy.
Shacklebolt rozsądnie zrezygnował z dalszej eksploracji okolic biurka i podszedł do trzeciego czarnego worka.
- A tu co mamy? - spytał, dotykając pakunku czubkiem buta.
- Głowę Snape'a - odpowiedział natychmiast Dawlish.
- Pokaż - zażądał Kingsley. - Żeby później nikt mi nie wmawiał, że się pomyliłem.
- Nie ma przebacz - uśmiechnął się podinspektor. - To na pewno Snape. Sto pięćdziesiąt procent.
- Skąd ta pewność? - zainteresował się auror.
- Nie miał ani brata bliźniaka, ani żadnego sobowtóra, sprawdziliśmy to niezwykle dokładnie. Przeskanowaliśmy też szczątki denata serią zaklęć identyfikacyjnych. Swoja drogą, ktoś go strasznie nie lubił, bo do tej rzeźni dołożył jeszcze kilka nieodwracalnych klątw.
- Jakich?
- Antynekromanckich. Snape został zabity na wieki wieków. Nie wstanie ani jako człowiek, ani jako wampir, ani jako duch, ani jako upiór, ani nawet jako zombie. Kaput. Nawet gdyby miał… - Tu Dawlish rozejrzał się trwożnie dookoła i ściszył głos. - Gdyby miał horcruxa to ten po czymś takim absolutnie nie zadziała. A włosy nie nadają się do wielosoku, a żaden z członków do wyhodowania ciała na nowo. Nawet Sam-Wiesz-Kto nie ugryzie tych zaklęć. Ani Dumbledore. Ani nawet ta sławna czarownica Maria Zuzanna ze swoimi miłosnymi czarami. Każdy kto powie, że to możliwe, skłamie.
- Ciekawe - powiedział cicho Kingsley. - Ale pokaż jeszcze ten łeb. Muszę mieć całkowitą pewność.
Dawlish niechętnie wsadził rękę do worka i za włosy wyciągnął z niego głowę. Niewątpliwie kiedyś należąca do Mistrza Eliksirów.
- No, seksowny to on nigdy nie był - stwierdził autorytatywnie Shacklebolt. - Schowaj to. A co z Tonks?
- Jest w jednym kawałku. Morderca poderżnął jej tylko gardło. Za to od ucha do ucha. - Podinspektor wykonał ręką charakterystyczny gest.
- No dobrze, a oprócz zwłok znaleźliście coś ciekawego?
- Całe mnóstwo dowodów: kawałek burej sierści, krótki rudy włos, drugi długi i brązowy, gruszkę do lewatywy, potłuczone okulary, starą skarpetkę w różowe misie, obtłuczoną cegłę dziurawkę i kilkanaście martwych karaluchów. No i narzędzie zbrodni.
- Narzędzie zbrodni? - zdziwił się Kingsley. - Myślałem, że tu poszła w ruch zmutowana samurajka.
- Nie.
- A co? Nóż kuchenny?
- Nie. - Dawlish znowu zaprzeczył. - To było takie coś. - Podał Kingowi owinięty w foliowy worek kuchenny tasak.
- No, no. - Shacklebolt pokręcił głową. - Masz rację, naprawdę ktoś go nie lubił. A swoją drogą, ładny przedmiot. Najwyraźniej rodowy. To chyba herb Waterhouse'ów. - Auror błysnął krukońską erudycją.
Nagle skrzypnęły drzwi u do gabinetu wszedł jeszcze jeden funkcjonariusz, młody i obiecujący aspirant Clay. Chłopak zasalutował, a potem zameldował służbiście:
- Panie inspektorze, mamy podejrzanego.
- Kogo? - spytał Kingsley. Ku jego zadowoleniu śledztwo toczyło się bardzo sprawnie. Nie ma jak profesjonaliści!
- Wszystko wskazuje, że to Lupin. Ten znany wilkołak.
- Motyw? - spytał auror z pewnym niedowierzaniem. Remus z zasady nie bawił się w takie rzeczy, a do pełni brakowało kilku dni.
- Lupin był konkubentem Tonks. Niedawno odkrył, że ona zdradza go ze Snape'em. Mówiło się nawet o jakiejś ciąży.
- Lupin i tasak? - zastanowił się jeszcze raz auror. - On by prędzej użył zębów. Ale i tego nie… Ostatnimi czasy skarżył się na paradontozę. Ale… Chłopaki, popatrzcie, czy nie ma tu jeszcze jakichś zębów! - zawołał w stronę do ekipy technicznej.
- Jest jeden kieł. - Auror od wątroby wychylił się spod biurka.
- W takim razie nie ma wyjścia - westchnął ciężko Shacklebolt. - Musimy sobie porozmawiać z Lupinem.

**
Podejrzany siedział w wieży - tej samej, w której niegdyś przez kilka godzin więziono Syriusza Blacka - i miał twarz zaciętą i bladą.
- Witaj, Remus - powiedział spokojnie Kingsley, otwierając kratę. - Paskudna sprawa z Tonks i Snape'em. Chyba musimy pogadać.
Lupin spojrzał na niego i…

Semele - ODCINEK CZTERNASTY

Hogwart, po morderstwie
Podejrzany siedział w wieży - tej samej, w której niegdyś przez kilka godzin więziono Syriusza Blacka - i miał twarz zaciętą i bladą.
- Witaj, Remus - powiedział spokojnie Kingsley, otwierając kratę. - Paskudna sprawa z Tonks i Snape'em. Chyba musimy pogadać.
Lupin spojrzał na niego i uśmiechnął się gorzko.
- Oczywiście, że musimy. Jak podejrzany z aurorem.
To było najtrudniejsze przesłuchanie w aurorskiej karierze Shacklebolta.

***

Błonia hogwarckie, nazajutrz
Romilda Vane miała już tego dość. To, co zapowiadało się na wielce romanticzne tete-a-tete z najprzystojniejszą Czekoladką Hogwartu skończyło się atakiem na jej cenne życie, nieudanym co prawda, ale jednak atakiem, a następnie serią przedziwnych wypadków, w których tylko maniacki widz telenowel byłby w stanie dopatrzeć się jakiegokolwiek sensu. A na dodatek te dość niespodziewane funeralia zdecydowanie psuły jej nastrój. To niesprawiedliwe!
Wniosek o generalnej niesprawiedliwości żywota narastał w niej już od jakiegoś czasu, ale dopiero widok Ginewry Weasley, odzianej w śnieżnobiałe trumienne giezło i przysypanej delikatnymi kwiateczkami przepełnił czarę goryczy. Bo jakim prawem ta siuśka Weasley w trumnie wyglądała tak... pięknie? Jak jakaś Ofelia albo co... A ona, Romilda, gwiazda dormitorium szóstoklasistek i okolic, stała na błoniach, w nietwarzowej czarnej szacie pozbawionej gryfońskiej purpury i złota, z bolesną świadomością tego, co przeklęte szkockie wietrzysko wyprawiało z jej kunsztownie układanymi lokami.
Z niekłamaną ulgą przyjęła pierwsze grudy hogwarckiej ziemi padające na trumnę Ginny.

***

Tymczasem w Hogwarcie…
Kingsley Shacklebolt patrzył ponuro przez okno. Właśnie zakopywali mu drogocenny materiał dowodowy, a on ze śledztwem był w lesie. Przesłuchanie Lupina cofnęło wszystko o lata świetlne. Auror już niczego nie mógł być pewien.
Remus uprzejmie powiedział wszystko, co wiedział. Wprawdzie poszczególne komunikaty trzeba było wnioskować z rzucanych nadzwyczaj oszczędnie półsłówek, ale sens był jasny. Albo inaczej - nie było żadnego sensu.
Kingsleya rozbolała głowa od tego myślenia. Przywołał nawet z kuchni flaszkę Ognistej, stwierdzając słusznie, że na trzeźwo nie rozbierze tych wszystkich wątków pobocznych. Niestety, na niezbyt trzeźwo też mu to nie szło. Cały stół był zasłany papierkami, na których próbował wynotować, kto się z kim spotykał, kto kogo zdradził i kto kogo usiłował zabić. A podobno takie rzeczy to tylko w telenowelach…
Jedno King wiedział na pewno. Wszyscy byli podejrzani.

***

Tymczasem na pogrzebie…
Pochować rozczłonkowanego Snape'a wcale nie było tak łatwo, ale czarodziej potrafi. Udało się w końcu zebrać wszystkie strzępki tego, co kiedyś było byłym Mistrzem Eliksirów do gustownej, metalowej trumienki. Po solidnym zapieczętowaniu tejże (strzeżonego Merlin strzeże) można było przystąpić do stosownych obrzędów funeralnych. Tak oto były Mistrz Eliksirów dołączył do zakopanej już Ginny. Niejako przy okazji pochowano również Tonks i Michaela. Bez pieczętowania.
Nadobne ciało Severusa (obecnie w wersji „Puzzle Tysiąc Kawałków”) złożono w hogwarckiej ziemi i dla pewności przywalono ciężkim, czarnym nagrobkiem z elegancką inskrypcją. Dumbledore poprowadził ceremonię tak pięknie, że niektórzy uczniowie postanowili nawet uronić łezkę, tak pro forma. Nie jest jednak wykluczone, że te spontaniczne oznaki żalu miały jakiś związek z wrednym, szkockim wiatrem.
Tak oto Wielki Zły Nietoperz został zmuszony do definitywnego spoczywania w pokoju. Ginny i Michael również zachowali się, jak na dobrze wychowane trupy przystało i pozwolili się bez dalszych perturbacji zakopać. Tonks jak zwykle sprawiała problemy. Gdy tylko goście rozpoczęli długi i mozolny proces udawania się na stypę, z grobu aurorki wystrzelił krzak głogu. Już samo to było wystarczająco niestosowne, ale uszłoby w tłoku, gdyby badyl zechciał wegetować w ciszy, względnie zagłębić się romantycznie w grób Snape'a. Tymczasem nasza roślinka zakwitła, a następnie błyskawicznie dorobiła się jaskrawozielonych owoców. Po zakończeniu tego procesu zaczęła porastać włoskami. Różowymi.

***

Wieczorem, po pogrzebie.
Lupin stał na cmentarzu i patrzył tępo w przestrzeń. Przeżył właśnie traumę i zamierzał się w niej trochę ponurzać. Nie pamiętał, co powiedział Kingsleyowi, i czy w ogole coś mówił. Cąłe jego jestestwo zaprzątały malinowe włoski głogu zbryzgane krwią tego cholernego nietoperza. I to w dodatku niesymetrycznie.
Ponure rozmyślania nieszczęśnika zostały jednak brutalnie przerwane.
- Łapa?
Czarny duch czarnego psa stał nad czarnym nagrobkiem i podnosił czarną nogę (zadnią). Wyszczerzył się radośnie, po czym przystąpił do widmowego obsikiwania marmurowej płyty.
Dla Remusa to było zbyt wiele. Tonks, Ginny, pocałunek, potencjalne mowlę, Snape, małe zbrodnie przedmałżeńskie, morderstwa, Kingsley, przesłuchanie, dyrektor, pogrzeb, a teraz jeszcze pośmiertne porachunki martwego bulteriera, któremu nie wyszło.
- Czy mógłbyś choć raz w życiu zachować powagę stosowną do sytuacji?
Duch Syriusza szczeknął mrocznie, po czym…

Madee - ODCINEK PIĘTNASTY

Noc była ciemna i gwieździsta. Przez chmury prześwitywały promienie jasno świecącego księżyca. Nad świeżo zakopanymi grobami unosiła się mgła, nadając im tajemniczy i straszny jednocześnie wygląd. W oddali słychać było wilkołaka, który wył w takt X symfonii Beethovena, jednak po chwili umilkł, uderzony w głowę butelką, rzuconą przez jakiegoś niewyspanego centaura. Szum strumienia moczu, oddawanego z wielką pasją przez półprzezroczystego bulteriera, dopełniał ten obraz grozy.
Kiedy duch Syriusza poczuł się usatysfakcjonowany rozmieszczeniem moczu na nagrobku śp. Snape'a, Kingsley wyjął łopatę. Duch szczeknął kilka razy, nie do końca pewien zamiarów aurora. W końcu odrzucił możliwość chcąc spełnienia przez Shacklebolta swych nekrofilskich zapędów. Szczeknął jeszcze raz na pożegnanie, po czym pochłonął go mrok nocy.

Tymczasem Pansy Parkinson leżała na sofie, płacząc rzewnymi łzami. Spod satynowego szlafroczka wychodziły chude nogi (przy czym jedna była kokieteryjnie zgięta) w przyciasnych pończochach. Widoku dopełniała jaskraworóżowa podwiązka, która zapewne miała być seksowna, ale coś jej nie wyszło.
- Mój jasnowłosy precelek mnie odrzucił...! - Krzyczała wniebogłosy Pansy. - Wolał tą płaczliwą, zasmarkaną siusiumajtkę ode mnie! Jemu jest potrzebna prawdziwa kobieta!
Po tych słowach Parkinson wypięła swą wątłą klatkę piersiową, jakby dla podkreślenia, że to ona byłaby tą „prawdziwą kobietą”. Odrzuciła do tyłu swoje czarne loki i kokieteryjnie przyłożyła dłoń z poobgryzanymi paznokciami do czoła. Tak, kochała, ach, jakże ona go kochała...! To była wielka romantyczna i nieszczęśliwa miłość! Teraz powinna, niczym Werter, popełnić samobójstwo w imię niespełnionej miłości. Tak, Dracon był jej Lottą (tylko, że płci męskiej). Ach, jakże męsko wyglądałby w żółtej kamizelce...! Teraz czekała tylko, aż jej męska Lotta wróci do swojego dormitorium. Ona czekała już na niego odziana jedynie w ów satynowy szlafroczek i seksowną bieliznę.
Jednak kiedy drzwi się otworzyły, to nie stanął w nich jej ukochany. W drzwiach stanął Blaise Zabini, w zabawnych kraciastych bokserkach i przerzuconym przez ramię ręcznikiem. Zapadło milczenie.
Kiedy Blaise ujrzał to niewinne dziewczę (które bynajmniej niewinnie ubrane nie było), jego muzinkowe serce zabiło szybciej. To namiętne spojrzenie mopsowatych oczu, te niesamowicie seksowne nogi, no i ta podwiązka... Ledwo się powstrzymał od tego, aby się rzucić na tę słodką dziewicę. Zaczęły w nim walczyć dwie osoby. „Nie rób tego, jest przecież Romilda”, „Romilda, cię nie kocha, nie chce skonsumować z tobą najsłodszej magii miłości”, „Ale ona ma mopsowatą twarz”, „Zawsze kręciły cię pieski”... W końcu nie wytrzymał. Rzucił się na Pansy niczym zwierz i począł całować jej nieskalane, różane usteczka. Oboje odpłynęli w krainę rozkoszy...

King chwycił pewniej łopatę i rozejrzał się niespokojnie dookoła. Był zdesperowany i lekko wstawiony. Potrzebował dowodów, które ci bezwstydnicy mu zakopali. „Cywile”, pomyślał z politowaniem King. Zaczął od grobu Tonks. Jednak nie było to wcale takie proste - głóg nie była wcale zadowolony faktem, że King chciał go przesadzić. Różowe włoski się zjeżyły i wniosły zdecydowany protest, jakim było opryskanie Shacklebolta cuchnącą mazią z zielonych kwiatków głogu.
- Ona nawet po śmierci musi być ekscentryczką... - mruknął auror, ścierając z twarzy brudnobrązową, kleistą ciecz.
Zdecydowanym ruchem wbił łopatę w miękką jeszcze ziemię. Szło mu zaskakująco szybko. Po chwili uderzył łopatą w twarde wieko mahoniowej trumny.
Zdecydowanym ruchem je otworzył. Tonks po śmierci była bardzo podobna do tej Tonks przed śmiercią. Oprócz, oczywiście tego, że była martwa i miała poderżnięte gardło. Dokładnie obejrzał zwłoki, nie omieszkał też wziąść próbki krwi z rany. Zatrzasnął trumnę i na szybkiego zakopał grób. Po tym zabrał się za odkopywanie Snape'a. Tu były już większe problemy. Musiał złamać wszystkie zaklęcia zabezpieczające, no i usunąć nagrobek. Jednak po godzinie męczenia się i uważania, aby syriuszowy mocz nie zmoczył mu spodni, wykopał trumnę Mistrza Eliksirów. Ostrożnie uchylił wieko i zamarł w bezruchu. W środku było pusto, a sam Kingsley poczuł nagle dziwne mrowienie na plecach, zupełnie, jakby był przez kogoś obserwowany...

Sh'eenaz - Odcinek Szesnasty

- Mój ci on! - wrzasnęła wojowniczo Hermiona Granger, która właśnie przeżywała wzlot swojego spowodowanego eliksirem uczucia,* i niczym Amazonka, wyskoczyła zza drzewa celując w mężczyznę różdżką. Gryfoński instynkt podpowiadał jej, że nie powinna tego robić. Przecież, jakże to tak atakować bezbronnego? Na dodatek aurora. Jednak młode, kipiące uczuciami serduszko podpowiadało jej, że przecież ten nekrofil chce sprofanować zwłoki jej Seviczka! Nie, na to nie mogła pozwolić. Nawet jeżeli zamkną ją w Azkabanie za złamanie szesnastego paragrafu Konstytucji Czarodziejów. O tak! Wtedy będzie cierpieć. Prawie jak Antygona! A ponieważ w naszej młodej damie, o oczach koloru orzecha, odezwał się syndrom Panny Wiem Wszystko Granger**, Kingsley nie zdążył zareagować. Zaklęcie było aż nadto precyzyjne. Podczas kiedy auror wypoczywał na łonie natury, Miona zbliżyła się do trumny gotowa opłakiwać śmierć ukochanego, jak na Oblubienicę przystało. Zamiast tego krzyknęła. Trumna była pusta.
- Ktoś ukradł mojego miłegooo! - rozdzierający jęk brutalnie wdarł się w noc. Drań jeden.

*



Zgredek cierpiał na potteryzm. Ewentualnie potteromanię, ale to mała różnica. W związku z tym siedział w komórce na miotły i obmyślał zemstę. Musiał być bardzo ostrożny i wymyślić bardzo przebiegły plan. Bo nie kto inny, ale właśnie on Zgredek, wyrówna rachunki swojego pana. Nie pozwoli, żeby ktoś krzywdził Harry'ego Pottera i zabijał jego kochanków! Pomści Severusa Snape'a i zabije mordercę. Na śmierć.

*



Hermiona, szlochając, wbiegła do Wieży Gryffindoru i wtedy TO usłyszała. Harry miał sen. Proroczy sen. Sen, który zmienił wszystko. Zrozpaczone dziewczę rzuciło w kąt chusteczki higieniczne i uklękło przy śpiącym na fotelu w pokoju wspólnym przyjacielu. Chłonęło każde słowo, a brązowe oczy rozszerzały się ze zdumienia. Minerwa? Tonks?! Jak on, jej prywatny Nietoperz, mógł zdradzać ją z tą… z tą starą krową - McGonagall - która miała czelność nosić tytuł opiekunki Gryffindoru? I na dodatek jakie on rościł sobie prawo, żeby prawie zrobić dziecko temu różowowłosemu popaprańcowi - Nimfadorze? Żadne. Był tylko mężczyzną. Pięć minut później Miona stała przed gabinetem Minerwy. Zdeterminowana i gotowa na zdecydowanie zbyt wiele i absolutnie nie po gryfońsku, byleby tylko ratować swego Oblubieńca od wiecznego potępienia.

Minerwa udawała, że nie słyszy lamentu swojej uczennicy i tych wszystkich wywodów o chowaniu w poświęconej ziemi. Nie miała zamiaru oddać ciała. Nikomu. Swoją drogą ciekawe skąd ta dziewczyna znała prawdę? Co gorsze nie ustępowała. Ba! Nawet przystąpiła do działań ofensywnych. Do czego to dochodzi - jej podopieczna próbuje wyważyć drzwi do jej - McGonagall - gabinetu. Spojrzała na resztki ukochanego, spokojnie spoczywające w wyłożonej czerwonym aksamitem trumience i postanowiła wykorzystać sytuację.
- Panno Granger - stanęła w drzwiach w swoim kraciastym szlafroku. - Myślę, że możemy ponegocjować.
Hermiona weszła do środka. Jej palce mocniej zacisnęły się na ukrytej w lewej kieszeni szaty różdżce.

*



- I wtedy ona weszła do środka! - relacjonował Zgredek, który próbował dotrzymać kroku wściekłemu i zirytowanemu aurorowi.
- Mhm - stwierdził rozmówca sceptycznie. - Jeszcze nam femmeslashu w tym wszystkim brakuje.
- Femmeslashu, Sir? - zdziwił się Zgredek - Przecież trup jest mężczyzną!
- Ehm… no tak. - stwierdził mało elokwentnie Kingsley, a po chwili, jakby dopiero teraz dotarł do niego sens zdania, krzyknął. - Jak to trup!? Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś?!
- Yyy… próbowałem Sir, ale Sir nie słuchał, bo zaraz po przebudzeniu Sir stwierdził, że masz coś w stylu Eureka i popędził w stronę zamku.
- Możesz powtórzyć całą tę historię? No wiesz z trupem cała sprawa wygląda zupełnie inaczej…

*To przynajmniej trochę usprawiedliwi nieścisłość.
**Zmieniłam. Tak chyba lepiej.

Toruviel - Odcinek 17

- Nienawidzę dębu - wysapał przez zaciśnięte zęby Kingsley. I miał dobry powód - drzwi gabinetu Minerwy wykonane były z porządnego, wytrzymałego drewna. Z dębu. A że były również przyzwoicie zabezpieczone przed zaklęciami i w ogóle magią, aby uniemożliwić uczniom włamanie (opuszczając szkołę, Huncwoci pozostawili kadrę nauczycielską w stanie lekkiej paranoi). Można je było tylko wyważyć. Co też właśnie czynił, przy okazji nabawiając się kontuzji ramienia i barku.
- Jak to się skończy, - BUM! - wytnę wszystkie dęby - BUM! - w promieniu wielu mil! - BUM!
Drzwi stanęły otworem.
A Kingsley upadł na twarz wprost na wycieraczkę Minerwy.
Wstał, wypluwając ukradkiem kocią sierść, i rozejrzał się po pomieszczeniu, rozmasowując pulsujący bólem bark. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był całkowity brak zwłok. Oraz kogokolwiek innego. W pokoju, urządzonym na czerwono i złoto, nie było nawet uncji ciała, żywego lub martwego.
- ... - zaklął Auror, dla pewności zaglądając pod biurko i za komodę. - Musiały uciec, zanim przyszliśmy - rzucił Zgredkowi. Dla pewności obejrzał jeszcze dokładne cały sufit - w końcu chodziło o zwłoki Snape'a - ale nigdzie nie dostrzegł wielkich, zwisających głową w dół nietoperzy ani pulsujących magiczną mocą portali do Piekielnych Wymiarów.
- I jak je teraz znajdziemy, sir? Zgredek nie ma pomysłu - zapiszczał skrzat spod warstwy wełnianych czapeczek i koronkowych majtek (każdy coś kolekcjonuje).
- Niech mnie licho, jeśli wiem.
Kingsley był zły. Bolał go nadwyrężony bark i ramię, plecy wciąż się skarżyły po tym męczącym kopaniu, całą szatę miał utaplaną błotem (a przynajmniej miał nadzieję, że to błoto), a teraz jeszcze uciekły mu podejrzane z jego dowodem rzeczowym. Resztki alkoholu wyparowały już z jego krwi i czuł się nieprzyjemnie trzeźwy. Spoglądając na księżyc, który właśnie zachodził za oknem, stwierdził, że jest zbyt zmęczony i teraz naprawdę już nic nie wymyśli. Odkłada sprawę na jutro. Przynajmniej do południa.
Ale… Skoro już tu jest, to mógłby zacząć się interesować czymś innym.
A mianowicie swoim synem i - wciąż zaginioną - córką.
Z tym postanowieniem odprawił Zgredka i nieco chwiejnym ze zmęczenia krokiem ruszył w stronę dormitoriów Slytherinu.

*

- Nienawidzę kolców - mruknęła do siebie zirytowana Hermiona, kolejny raz szarpiąc koniec szaty, który zaczepił się o kolce dzikiej róży i za nic nie chciał puścić.
Ona i profesor McGonagall przynajmniej od godziny przedzierały się przez las, lewitując za sobą trumnę ze szczątkami wspólnego oblubieńca. A przynajmniej ona się przedzierała - starsza kobieta wyglądała, jakby zażywała zdrowej przechadzki po parku. Do jej kraciastego szlafroka nie przyczepił się ani jeden pęd dzikiej róży, kapcie nie wpadały w błoto, a gałązki zdawały się wręcz lękliwie unikać jej ciemnych włosów, jak zwykle związanych w kok.
Za to Hermiony natura nie oszczędzała - była podrapana, zgrzana, miała przemoczone buty i pełno śmieci we włosach. Życie po prostu było niesprawiedliwe.
- Już jesteśmy, panno Granger - zawołała z przodu Minerwa, wchodząc na rozległą polanę. Delikatnie opuściła trumnę z ciałem Severusa na ziemię i obróciła się do swojej uczennicy, mierząc ją surowym spojrzeniem znad okularów. Widząc, jak dziewczyna automatycznie prostuje plecy i przyjmuje skupiony wyraz twarzy, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wciąż miała TO w sobie.
- Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego dobijała się pani do mojego gabinetu i chciała ukraść mi doczesne szczątki mojego wybranka?
Hermiona zobaczyła świat przez czerwoną mgiełkę wściekłości.
- On był mój! Mój! A kradzież i profanacja jego zwłok są niedopuszczalne!
- A co pani zamierzała z nim zrobić, panno Granger?
Hermiona przerwała swój wykład o niemoralności nekrofilii i wpatrywała się w nauczycielkę, jakby ta zadała najgłupsze z możliwych pytań.
- Kochać go, oczywiście! Chronić przed sponiewieraniem. Zadbać, żeby nikt nie robił z nim czegoś… niemoralnego.
- A więc mamy podobne cele - mruknęła Minerwa, wciąż niezbyt zadowolona z konieczności kolaborowania z, bądź co bądź, smarkulą. - Proponuję znaleźć jakieś miejsce, gdzie Severus mógłby spoczywać w spokoju, z dala od niepożądanych spojrzeń. Miejsce, wiadome tylko nam dwóm.
Hermiona zamrugała niepewnie. Sprzymierzyć się z tą… tą… wyleniałą, starą kocicą? Tolerować jej roszczenia do jej ukochanego Nietoperka? Jej Władcy Nocy w alabastrowej trumnie?
No, ale chyba nie uda jej się spławić. W końcu to nauczycielka, władza wyższa. I przydałaby jej się pomoc.
- W porządku, pani profesor. Chcę, żeby mój Seviczek mógł spocząć w spokoju. To gdzie zaczynamy?

*

Tymczasem Draco Malfoy, jedyny dziedzic wielkiej fortuny jednego z najstarszych rodów czystej krwi, błąkał się samotnie po korytarzu trzeciego piętra. Nie mógł wrócić do własnego pokoju, gdzie czekał na niego mops w ludzkim ciele. Draco mógł znieść molestowanie seksualne, ale tylko w wypadku, gdy to on molestował. Ewentualnie, jeśli osoba molestująca go spełniała pewne ważne kryteria, między innymi miała odpowiedni wygląd. A Pansy nie spełniała nie tylko tego kryterium, ale również wielu, wielu innych.
Tak więc nie mógł wrócić do swojego pokoju. Był zmęczony, niewyspany, wnerwiony na Parkinson i znerwicowany z powodu Cho, która ostatnio rzucała mu jakieś dziwne spojrzenia i znaczące uśmieszki, ale nie pozwalała do siebie podejść, dodając tym samym napięcie seksualne do długiej listy jego uczuć negatywnych.
Cho, miłość jego życia (przynajmniej w tym tygodniu) nie chciała go widzieć. Śmiała odrzucać Malfoya! Nie wybaczy jej tego. Zemści się. Puści się z pierwszą osobą, którą spotka, żeby jej pokazać, że wcale mu na niej nie zależy. Ani odrobinki. Zupełnie.
- Z kimkolwiek - obiecał na głos i odwrócił się gwałtownie, mając zamiar powrócić do lochów lub udać się w kierunku dormitoriów Krukonów. Ktokolwiek, ale pewne standardy nadal obowiązują, trzeba więc uciekać z części szkoły, którą nawiedzali Puchoni i zadbać, aby ta pierwsza z brzegu osoba była kimś odpowiednim.
Właśnie zdecydowanym krokiem schodził ze schodów (nie zbiegał!), kiedy na coś wpadł. Stracił równowagę i stoczył się po stopniach, w końcu lądując na przyczynie swojej kolizji. Po chwili oszołomienia zdołał ustalić, że ta przyczyna jest ciepła, lekko muskularna, najwyraźniej męska i przyjemnie pachnie cynamonem.
Wyglądało na to, że znalazł kandydata, z którym mógłby zapomnieć o Cho.
- Lumos - szepnął namiętnie, kierując magiczny blask na twarz swojego (przyszłego) kochanka.
A potem spojrzał jeszcze raz.
- Potter?!

*

- Wygląda właściwie - oznajmiła zadowolonym tonem Hermiona. Minerwa mogła tylko przytaknąć.
Wschodzące słońce zalewało polanę złocistym blaskiem, załamując się na kantach górskiego kryształu i tworząc tańczące rozbłyski w kolorach tęczy. Budzące się ptactwo śpiewało w zaroślach. Szczątki Severusa Snape'a zostały wyłożone na piedestał (a jakżeby inaczej) i przybrane różami, liliami oraz chabrami. Całość dwie czarownice przykryły kryształowym, półokrągłym kloszem i obłożyły wieloma warstwami zaklęć ochronnych, aby nikt i nic nie zakłócało Severusowi wiecznego odpoczynku.
Minerwie przypominało to nieco bajkę, którą kiedyś, jeszcze w dzieciństwie, czytywała jej niania; była tam księżniczka i zła macocha, siedmioro skrzatów domowych i zatruta dynia. A może ananas?
- Teraz tylko trzeba znaleźć tego potwora, który tak zranił Sevcia - ciągnęła uczennica, zupełnie nieświadoma nagłego błysku w oczach swojej nauczycielki i dziwnego uśmiechu, który wykwitł jej na wargach jak pękająca rana. Ptaki umilkły nagle.

Arianrod - Rozdział 18

Harry Potter, pogrążony w bezdennej otchłani rozpaczy, biegł korytarzami Hogwartu, usiłując - bezskutecznie - powiewać szkolną szatą. Ginewra, jego słodka ukochana, jedyna kobieta, która mogłaby utulić jego niespokojną duszę wybranego przez Los bohatera, nie żyła. Nie żył również Snape i jakkolwiek Harry raczej nie współczuł mu przedśmiertnych mąk, podświadomie podejrzewał, że życie bez Naczelnego Nietoperza Hogwartu, na którego można by zrzucić winę za wszystkie swoje nieszczęścia, będzie nieco trudniejsze. Ze Snapem, krążącym nad młodym Gryfonem, jak kruk nad padliną, redukcja dysonansu poznawczego była najprostszym zabiegiem na świecie. Dysonans wręcz redukował się sam. Do wszystkich tych świadomych i podświadomych problemów dochodziła jeszcze szkolna szata, która miast romantycznie powiewać za naszym bohaterem, wisiała smętnie i w żaden sposób nie chciała tworzyć Aury Mrocznego Imidża. Krótko mówiąc - Harry szalał z żalu. Nic zatem dziwnego, że nie patrzył pod nogi. Otrzeźwił go dopiero huk, krzyk i gwałtowne zetknięcie z innym ciałem. Ciało było, szczupłe, a wręcz kościste - zwłaszcza na łokciach. Poza tym, charakteryzowało się arystokratycznym zapachem - Harry pomyślał o pomarańczach i mroźnych zimowych nocach i… Kątem oka nasz bohater dostrzegł również kilka złotych piegów na arystokratycznym nosie, platynowo-białe i mocno żelowane kosmyki włosów, stalowo szare oczy…
- Potter?!
- Malfoy? Co do…
- Przeznaczenie ze mnie zakpiło - zwierzył się Malfoy sufitowi.
- Malfoy, złaź ze mnie - zażądał stanowczo Harry, usiłując okiełznać szalejące, nastoletnie hormony. Gryfońska natura, którą bratanie się z wrogiem mierziło, usiłowała szańcem swej niezłomnej szlachetności przeciwstawić się hormonalnej burzy. Walka była krwawa. Ściśnione hormony wykipiały niczym lawa błota, nasypana iskrami bagnetów. Biała, wąska, zaostrzona reduta czystej moralności przeciwstawiała się czarnym chorągwiom mrocznego pożądania, aż padła. A wtedy nastąpił wybuch…

***



Śmiertelne szczątki Najmroczniejszego Imidża Hogwartu spoczywały tymczasem spokojnie w kryształowej, przystrojonej kwieciem trumnie i nawet ptaki zamilkły, by oddać hołd poległemu Mistrzowi Eliksirów. Hermiona, ze słodkim poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, otrzepała ręce.
- Teraz tylko trzeba znaleźć tego potwora, co tak zranił Sevcia - oznajmiła, zupełnie nieświadoma nagłego błysku w oczach swojej nauczycielki i dziwnego uśmiechu, który wykwitł jej na wargach jak pękająca rana. Nie mógł jednak ujść jej uwagi nagły trzask, dobiegający z najgęstszych i najbardziej kolczastych krzaków i wyłażąca z tychże krzaków znajoma sylwetka Kingsleya Shaklebolta.
Auror cierpiał. Po pierwsze, krzaki dotkliwie go pokłuły. Po drugie, żona od niego odeszła. Po trzecie, jego syn nie wiedział, że nosi w sobie szlachetne geny Shakleboltów. Po czwarte, jego córka również o tym nie wiedziała, a on nie wiedział nawet, którą z piękności Hogwartu powinien uświadomić. Po piąte, śledztwo, które utknęło w absolutnie martwym punkcie, dając mu błogosławioną chwilę wytchnienia, którą postanowił wykorzystać na romantyczny spacer po Zakazanym Lesie, właśnie zdecydowało się ruszyć z kopyta. Teraz właśnie, kiedy mamił się szczęśliwymi marzeniami o Madagaskarze, cóż z tego, że zakłócanymi przez Świstaki! Na widok tych dwu nekromantek madagaskarskie słońce zwinęło się w kulkę i wystawiło kolce, nie zapomniawszy wcześnie zgasnąć, a ostatni Świstak, pogładziwszy brzytewkę, świsnął pogardliwie i skrył się w ciemnościach kingsleyowej wyobraźni. Powrót do rzeczywistości zajął nieszczęsnemu aurorowi chwilę czasu, którą to chwilę Hermiona wraz z Minerwą zdołały doskonale wykorzystać.
- Chodu! - rzuciła mianowicie ostro profesor McGonagall.
Tym sposobem, kiedy Kingsley doszedł już do siebie i najbardziej formalnym i surowym tonem zadał pierwsze pytanie - co tu się właściwie dzieje? - jedyną osobą, która mogłaby na to pytanie odpowiedzieć były doczesne szczątki Severusa Snape'a. Szczątki zaś, jak przystało na szczątki milczały tajemniczo i, jak przystało na szczątki Severusa Snape'a - wrogo. Kingsley westchnął na pół z ulgą, a na pół z zawodem i spokojnie wrócił na Madagaskar.

***



Minerwa z Hermioną statecznym, choć pośpiesznym krokiem zmierzały w stronę zamku, pogrążone w myślach. Profesor McGonagall mianowicie zastanawiała się, dlaczego na pożegnanie nie poczęstowała Shaklebolta swoim słynnym Obliviatusem, którego zazdrościł jej nawet Gilderoy Lockhart, Hermiona natomiast… Hermiona czuła, jak na jej złamane przez bezwzględnego mordercę Severusa zaczyna spływać cudowny balsam pociechy. Jak mawiają mugole - klin klinem. Wprawdzie Kingsley raz już ją zranił, zranił wręcz na wskroś, ale na widok wynurzającej się z krzaków muskularnej sylwetki poczuła w swym dziewczęcym serduszku ogromną zdolność do tkliwego przebaczenia. Te ciemne, rozmarzone oczy! Te opiekuńcze ramiona! Ten smutek wyzierający z przystojnej twarzy. Ona, Hermiona na pewno zdoła nieszczęśliwego aurora pocieszyć. Utuli jego żal po odejściu żony. Innymi słowy - tym razem zdobędzie swojego muzinka! Ostatecznie, myślała, odrzucając od siebie niewdzięczną miłość do niewiernego Zabiniego, Kingsley był starszy. Bardziej męski. I zdecydowanie bardziej czekoladowy… Teraz musi tylko wymyślić plan, który pozwoli jej na owinięcie swojego wybranka słodkimi więzami swojego nieodpartego czaru. Nagle w jej słodkie marzenia wdarł się zgrzyt. Idąca przodem profesor McGonagall stanęła gwałtownie, co zmusiło do zatrzymania się również Herminę - dokładnie na placach swojej opiekunki.
- Święty Serverusie, patronie adminów - westchnęła Minerwa i osunęła się prosto na zimną posadzkę, tym samym odsłaniając Hermionie widok. Dość interesujący widok. Hermiona zapłoniła się skromnie i odwróciła oczy, kątem oka tylko zauważając rękę Malfoya zaciśniętą na potterowym pośladku i ręce Harry'ego szarpiące się z guzikami malfoyowej koszuli. Niewiele myśląc, dziewczyna wylewitowała nieprzytomną opiekunkę szlachetnego Domu Lwa, pozwalając tym samym Lwu na dalszą integrację z podstępnym Wężem i ruszyła do skrzydła szpitalnego. Przed jej rozmarzone oczy wróciły męskie rysy Kingsleya. Utonęła w słodkich rozmyślaniach tak głęboko, że nie zauważyła nawet obiektu swych westchnień, stojącego jej na drodze. Na szczęście King zdążył uskoczyć.
- Panno Granger, co tu się dzieje? - zapytał surowo. A Hermiona, widząc niepowtarzalną okazję wprowadzenia w życie swojego planu, poruszyła powoli rzęsami.
- Ach, panie Shaklebolt! - odparła. - To cudownie, ze pan się zjawił! Doprawdy nie wiem, jak poradziłabym sobie bez silnego męskiego ramienia…
King próbował się cofnąć. Nie miał najmniejszego zamiaru pomagać tej postrzelonej Gryfonce ze skłonnością do nekromancji. Nie miał, prawda? Jednak te wypełnione łzami, orzechowe oczy, otoczone wachlarzem rzęs, te rozchylone usta, twarz, na której błaganie mieszało się z zachwytem nieodwracalnie przykuły go do podłogi.
- Co się stało? - powtórzył głosem znacznie łagodniejszym.
Hermiona do całego repertuaru kobiecych sztuczek dodała jeszcze delikatny rumieniec i pozwoliła, żeby ogromna łza, lśniąc srebrzyście, spłynęła po zaróżowionym policzku.
- Och - wyszeptała tylko i niewiele myśląc, rzuciła się w brązowe ramiona. Profesor McGonagall, nie podtrzymywana zaklęciem, runęła na podłogę, a King z poświęceniem zajął się osuszaniem dziewczęcych. Poszło mu to nadspodziewanie dobrze - Hermiona świetnie wiedziała, że mężczyźni nie lubią słonych pocałunków. Nic co piękne nie trwa wiecznie, więc i nasza szczęśliwa para powróciła w końcu do rzeczywistości, za czym przypomniała sobie o nieszczęsnej profesorce, lezącej nadal na kamiennej posadzce. King, zapomniawszy zarówno o śledztwie, jak i o własnych pociechach, rycersko pomógł odnieść Minerwę do skrzydła szpitalnego. Wspólnymi silami powierzyli nieprzytomną troskliwej opiece Poppy i, nie zwracając najmniejszej uwagi na przerażenie w oczach pielęgniarki, udali się na poszukiwanie spokojnego miejsca, w którym mogli by oddać się drążącemu ich uczuciu.

***



Tymczasem w Pokoju Wspólnym Ślizgonów opadły fale namiętności i sen począł wygładzać wzburzone morze uczuć. Pansy wtuliła się w ramiona śpiącego Blaise'a i powoli odpływała w krainę Morfeusza, kiedy nagle…
- Romilda, mój kwiecie - wyszeptał Zabini przez sen. - Moja ukochana… Moja najsłodsza niewinności…
Pansy zbladła. Potem poczerwieniała. Potem wstała gwałtownie, zrzucając śniącego kochanka na podłogę. Przygryzła wargi. Nie zamierzała płakać. Była Ślizgonką, a znieważone Ślizgonki nie płaczą, ale się mszczą! Zmarszczyła nos, czując, jak pod jej gładkim czołem powstaje szatański plan. Pogładziła pierścionek z krwawym kamieniem, tkwiący mocno na środkowym palcu. Tylko ona wiedziała, jaka truciznę zawierało to czerwone oczko. Romilda zginie!

***



Romilda, nie wiedząc o zbierających się nad jej głową czarnych chmurach, udała się do sowiarni. Wydarzenia ostatnich kilku dni nieco wytrąciły ją z równowagi. Znała tylko jeden sposób, żeby ukoić wzburzone nerwy - zakupy! W tym celu musiała napisać do rodziców i przekonać, żeby nie żałowali swojej małej córeczce kilku galeonów. Sowiarnia była pogrążona w przytłumionym, romantycznym blasku, i ten zapewne blask sprawił, że King i Hermiona właśnie to miejsce wybrali na konsumpcję świeżo wybuchłej miłości. Kiedy drzwi otwarły się, wpuszczając gościa, Hermiona poczuła gwałtowny napływ morderczych uczuć. Kiedy okazało się, że nieproszonym gościem jest Romilda, mordercze uczucia wezbrały i naparły na tamy. A kiedy, King, zamiast zignorować przeklętą intruzkę, wbił w nią zaintrygowane spojrzenia, mordercze instynkty z okrzykiem wojennym rzuciły się do ataku. Ten właśnie moment wybrała mała, brązowa sówka, żeby obdarować Hermionę listem. Dziewczyna rozpoznała pismo swojej matki…

Toroj - ODCINEK 19

Kiedy mała brązowa sówka wpadła do sowiarni, pohukując z irytacją - list był raczej ciężki - i stanowczo domagała się kontaktu z Hermioną, dziewczęce serce panny Granger ścisnęło się w przeczuciu czegoś złego. Już na pierwszy rzut oka wiedziała, że oto napisała do niej matka. Tylko Joanne Granger, stuprocentowa lekarka z powołania i charakteru pisma, adresowała koperty w ten sposób: /-/(R/-\x=v /-\oy><ov/-
- Precz, wstrętna szpiegówko! - zakrzyknął Kingsley Shacklebolt na widok ze wszech miar paskudnej gówniary, która zakłócała jego tete a tete z czekoladowookim dziewczęciem. Romilda Vane, zaszokowana, rzuciła się w tył i z hukiem znikła z oczu rozjuszonego aurora. Oboje, Kingsley i Hermiona, zapomnieli o niej natychmiast.
Hermiona wyswobodziła się delikatnie acz stanowczo z ramion Muzinka numer 3, otworzyła list i przebiegła wzrokiem treść. (Listy pani Granger rozsądnie pisała na maszynie, gdyż porozumienie między matką a córką leżało jej na sercu.) Kingsley, wpatrzony w Hermionę jak w obrazek Poszukiwana żywa lub… ujrzał, jak brzoskwiniowa twarz dziewczyny blednie śmiertelnie, nabierając zachwycającej barwy alabastru, oczy rozszerzają się w wyrazie ostatecznej grozy, a z ust wyrywa się trwożny okrzyk:
- O żesz cholera!
- Cóż ci, najmilsza? - spytał King szarmancko, usiłując zapuścić żurawia w treść listu, lecz Hermiona przycisnęła kartkę do dziewiczej (hipotetycznie) piersi, i popatrzyła na niego jak na upiora, wciąż blada jak giezło.
- Przeklętam! - jęknęła, łkając.
- Ależ ja to mogę wyjaśnić… - zaczął Shacklebolt, poniewczasie uświadamiając sobie, że romans z siedemnastolatką może mu bez trudu wyrobić opinię loliciarza. Był tylko mężczyzną, więc nie należało od niego wymagać zbyt wiele pod względem empatii i rozumienia kobiet. Hermiona obrzuciła go po raz wtóry obłąkanym wzrokiem, po czym wybiegła z sowiarni, pozostawiając biednego aurora w stanie skrajnego pomieszania.
*
Hermiona biegła, biegła i biegła…
*
I biegła… aż wreszcie zatrzymała się, gdyż poczuła, że popełnia plagiat. A poza tym zaczął ją obcierać pantofel. Błędny wzrok dziewczyny spoczął na gobelinie, na którym troll w różowej spódniczce baletowej robił passe z wykorzystaniem maczugi. Zorientowała się, że nogi przyniosły ją w najbardziej odpowiednie miejsce, na siódme piętro, tuż przed wejście do Pokoju Życzeń. Wychlipała więc swoje życzenie, po czym nacisnęła klamkę zmaterializowanych nagle w ścianie drzwi i zajrzała do środka.
- Nie! Chodziło mi o „być sama”, a nie Osama! - wrzasnęła na widok brodatego Araba w burnusie i zawoju. Zatrzasnęła drzwi, wydmuchała nos w chustkę, po czym wyartykułowała życzenie wyraźniej.
- Chcę tam znaleźć miłe, intymne miejsce, gdzie mnie nikt nie znajdzie i nikomu nie będę przeszkadzała.
Tym razem drzwi, nie wiedzieć czemu, były czerwone w zielone serduszka. Zadziwiające wzornictwo znalazło swoje wytłumaczenie. Osłupiały wzrok Hermiony zatrzymał się (znowu!) na dwóch apetycznych młodzieńczych ciałach. Harry Potter, z obnażonym torsem, obgryzał guziki od koszuli Malfoya, który z zapałem myział go po opalonych łopatkach, jednocześnie obsypując pocałunkami rozwichrzoną czuprynę Gryfona.
- Zimne grudniowe noce… - mamrotał zielonooki między guzikami.
- Cynamon… - zamruczał Ślizgon, wsuwając palce za pasek chłopaka.
- Mandarynki i pomarańcze… - wydyszał Potter, przymykając powieki w ekstazie.
- Goździki…
- Pół kostki masła…
Rzeczywiście, miejsce było intymne i nikomu nie przeszkadzała. Nawet jej nie zauważyli. Gryfon nadal wił się w wężowych splotach przedstawiciela domu Węża, a obaj wydawali erotyczne westchnienia. Zniesmaczona prefekt Gryffindoru zamknęła cicho drzwi. Wszędzie czyhała zdrada! Nawet Harry, Harry, właśnie Harry…! Nie żeby Malfoy był jakiś obrzydliwy. Był, owszem, nawet atrakcyjny w pewien sposób, jak Murzyn w negatywie, ale tak Gryfon ze Ślizgonem…? Hermiona znów wytarła nos, a następnie włączyła zmysł praktyczny, znajdujący się w krukońskiej części jej mózgu. Jej ukochany świętej pamięci jastrzębionosy Seviczek, wedlowski Blaise Zabini, nawet Draco Malfoy z urodą pusiatej fretki - właściwie jedno można było o nich powiedzieć: Ślizgoni są seksowni. W pewien sposób tłumaczyło to także ten list…
Hermionie nie pozostało nic innego, jak zaszyć się w sprawdzonym miejscu - w bibliotece, za regałem poświęconym kuchni aborygeńskiej, gdzie nie zaglądały nawet obściskujące się parki Krukonów, gdyż tematyka książek (potrawka oposowa plus przystawki z czerwi) działała wybitnie antykoncepcyjnie. Dziewczyna wyjęła list, by powtórnie go przeczytać i przemyśleć.

Najdroższa Hermiono - głosiły linijki maszynowego pisma - mieliśmy nadzieję, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, a my będziemy nadal szczęśliwą rodziną. Jednak przeczucie nieszczęścia nawiedziło mnie już wtedy, gdy otrzymałaś list z Hogwartu. W rzeczywistości wiadomość, że jesteś czarownicą, była dla nas z ojcem mniejszą niespodzianką, niż można się było spodziewać. Ciężko mi na sercu, kiedy to piszę, ale ostatnie wydarzenia w domu każą się nam spodziewać, że i tak byś się dowiedziała. Wolimy więc, żebyś nowinę poznała z moich ust, a nie od kogoś obcego. Kocham cię, moja córeczko, jak własne dziecko, jednak nie ja cię urodziłam. Nie ja nosiłam pod sercem w mem łonie przez dziewięć miesięcy. Prawdziwą Twoją matką (w sensie biologiczną) jest ciocia Wiktoria. Niestety, osiemnaście lat temu zawrócił jej w głowie i uwiódł czarodziej. A nazwisko jego Malfoy. „Snake” Malfoy.

Hermiona pokiwała głową ponuro. Otóż to, cholerni Ślizgoni są zbyt seksowni. Człowiek, niezależnie od płci i poziomu IQ, traci dla nich rozsądek. I cnotę.

Chcąc uchronić rodzinę przed skandalem, a siostrę przed utratą prestiżowego stanowiska w firmie Gump&Gump Company, adoptowaliśmy Cię, kiedy miałaś zaledwie dwa dni. Moja po trzykroć przeklęta siostra, Wika, dostała ataku uczuć rodzinnych, po tylu latach zdecydowała się powrócić do kraju z Ameryki i wpadła na pomysł, że powie ci wszystko. Kocham Cię, córeczko, zawsze o tym pamiętaj. Twoja /\/\ /-\ /\/\ /-\
PS. Posyłam Ci trochę żelków bezcukrowych, ciasteczka otrębowe i witaminy dla Krzywołapka. M.

List wysunął się z osłabłych palców Hermiony, spływając jak jesienny liść na biblioteczną podłogę. Dziewczyna objęła się ramionami i zaczęła kiwać miarowo, wpatrując z rozpaczą w jeden punkt. Ona córką Malfoya! TEGO Malfoya?! Och, najchętniej zabiłaby się tu i teraz, by spocząć na wieki u boku Słodkiego Jastrzębia, pod kryształową kopułą, w płatkach róż. Powinna koniecznie pamiętać o sporządzeniu stosownej notatki. Od popełnienia natychmiastowego samobójstwa powstrzymywała ją tylko myśl o zbliżającym się sprawdzianie z Zaklęć.
*
Tymczasem w głębokim zakątku Zakazanego Lasu, grupka skrzatów, zgromadzona wokół szklanej trumny, zawodziła pieśń żałobną.
- Hej hooo… hej hoooo… hej hoo hej hooo hej hooo… hejhoooo…
*
Tymczasem opiekuńcza pielęgniarka, stojąca na straży zdrowia fizycznego personelu i hogwarckiej młodzieży, robiła testy nadal nieprzytomnej wicedyrektorce.
*
Tymczasem na siódmym piętrze Draco Malfoy wypełniał przysięgę, a Chłopiec Który Przeżył przeżywał to i przeżywał…
*
Tymczasem Romilda Vane, siedząc u podnóża kamiennych schodów sowiarni, zastanawiała się, co właściwie tu robi i dlaczego tak bardzo boli ją głowa. I dlaczego ta dziewczyna o twarzy mopsa tak dziwnie na nią patrzy.
*
Tymczasem Hermiona otrząsnęła się z pierwszego szoku, wyciągnęła z kieszeni szaty lusterko (noszone jedynie na wypadek ataku bazyliszka oczywiście, i nic nie sugerujemy) i zaczęła analizować własną twarz. Po pięciu minutach tej kontemplacji wpadła w rozpacz. Dlaczego do tej pory nie zauważyła, że jest taka blada? A te jej włosy… były zdecydowanie bardzo jasne jak na szatynkę. Właściwie była prawie platynową brunetką! A te podejrzane szare plamki wokół źrenic? A rzęsy? Na Merlina, Draco miał identycznie długie rzęsy, istne firany, wręcz marnotrawstwo dla mężczyzny… Była jego siostrą! Nie była? Ten kształt brody nie wziął się znikąd. Może jednak była?
Dziewczyna zerwała się z krzesła, zalana falą determinacji. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie mogła rozwiać mgłę wątpliwości. Dowie się, czy jej krew zanieczyszczają wraże geny śmierciożercze. A przy okazji sprawdzi jak to faktycznie było z Severusem, gdyż i tu były niejakie wątpliwości. Czy zdążyła czy nie zdążyła pozbyć się wianka, zanim jej oblubieniec został poszatkowany? (Zawsze była zwolenniczką praktycznego podejścia do wszelkich „pierwszych razów” - odpowiednia lektura, termin, nastrój, narzędzia i dokumentacja, może nawet na kasecie wideo.)
Panna Hermiona Jane Granger-Być-Może-Malfoy zamaszystym krokiem udała się w stronę skrzydła szpitalnego.
*
Godzinę później dwie pary oczu, zielone i czekoladowe-z-odrobiną-szarego w napięciu śledziły ręce Poppy Pomfrey, dzierżące flakonik z zielonym, świetlistym eliksirem. W zieleni coraz wyraźniej występowały różowe i niebieskie pasemka. Minerwa McGonagall i Hermiona Granger, obie w rzewnych szpitalnych wdziankach, czekały na orzeczenie pielęgniarki.
- Ach, obawiam się, że… - powiedziała Poppy z wahaniem.

Sereus - ODCINEK 20

Błonia

Ktoś próbował skryć się w cieniu drzew. Ewidentnie przeszkadzały mu w tym długie, platynowe, niemal białe włosy. Lucjusz Malfoy był wyraźnie poirytowany. Czuł w sobie konflikt wewnętrzny. Z jednej strony lubił Naczelnego Nietoperza Hogwartu, dobrze się z nim rozmawiało, torturowało, zabijało et cetera, et cetera, patrząc jednak na to z innej perspektywy, Wredny Snape miał więcej adoratorek niż on, dziedzic fortuny, a poza tym był zdrajcą. Jednakże Czarny Pan uznał, że nie wypada nie pożegnać swego warzyciela. Sprawę nieco komplikował fakt, że Lucjusz miał wizytę u fryzjera w czasie pogrzebu i nie mógł jej opuścić. Pokazać się nieuczesanym było poniżej godności jakiegokolwiek arystokraty, a tym bardziej Malfoy'a.

Przybył więc dwa dni później i stał na skraju lasu, próbując uniknąć słońca, by nie zaszkodzić swej skórze, pod którą widać było żyłki błękitnej krwi. Do tego jeszcze ten wieniec! Że z cisu zrozumiałe, że czarne róże także, nawet te białe jak śmierciożercza maska też ujdą, ale różowa wstążeczka przekraczała możliwości pojmowania biednego arystokraty.
- Raz śmierciożercy Avada!
Wyszedł na otwartą przestrzeń i dostojnie podbiegł do grobu. Mogiła wyglądała na naruszoną. Lucjusz podejrzewał, że to uczniowie zrobili sobie małe święto z okazji uwolnienia się od Severusa. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, położył dar od Voldemorta na grobie swego (byłego) towarzysza różdżki.

Odwrócił się, by oddalić się na bezpieczną odległość i aportować do swej posiadłości. Uszedł zaledwie kilka kroków, gdy poczuł, że coś siada mu na ramieniu i zaczyna ocierać się o jego nową fryzurę.
- Na Merlina! Złaź ze mnie!
- U-huuu!
Dopiero teraz spojrzał na ramię. Siedziala na nim płomykówka, z listem. Delikatnie wziął pergamin, rozwinął i zaczął czytać.

Drogi Dzięciołku!
Myślę, że powinnam Ci powiedzieć to wcześniej, ale nie potrafiłam. Mamy córkę, mój Wężyku. Piekną i dorodną. Ponoć jest mądra, pewnie już się nią zająłeś, chodzi wszak do szkoły czarodzieji... Czarodziejów? No w każdym razie do jakiejś takiej Waszej.
Przybędę do Anglii niedługo, by oznajmić naszej Maleńkiej jej prawowite pochodzenie. Do tej pory wychowywała ją moja siostra i perfidnie trzymała naszą kochaną córeczkę w niewiedzy. Czas to naprawić!

Twoja
Wiktoria

P.S. A co byś powiedział na małe spotkanie, ot tak, przy okazji? Odnowienie starej znajomości nad kolebką dziecięcia byłoby takie romantyczne!

Arystokrata mrugnął kilkakrotnie oczami, spojrzał na list, a potem na ptaka. Oczy zwęziły mu się w szparki.
- Wieszczę ci rychły zgon! Przeklęte ptaszysko!
Sowa zerwała się i odleciała.
- A żeby wszelkie nieszczęścia spadły na ciebie i twoją rodzinę, Wiktorio!
Ulga malująca się przez chwilę na obliczu Lucjusza szybko ustąpiła miejsca panice. Właśnie rzucał klątwę na swe potomstwo. Przecież to moja córka, mój przychówek, nie można dopuścić by się zmarnowało! Trzeba by ją wydać za odpowiedniego młodzieńca. O rodzinę trzeba dbać.

Pogrążony w takich rozmyślaniach nawet nie zauważył, gdy przekroczył bramy Hogwartu i skierował swe kroki w stronę gabinetu dyrektora. I byłby szedł tak dalej, gdyby nie scena która rozegrała się przed nim.

Najpierw zobaczył aurora. Instynkt śmierciożercy, a może przetrwania, kazał mu schować się za róg. Wychylił się ostrożnie, by zobaczyć potężnego murzyna i dziewczynę, która wydała mu się znajoma, w szczególności włosy, loczki, masa loczków, w dodatku poganiana loczkami.
Para przeszła jednak, nie zaszczyciwszy Malfoy'a nawet jednym spojrzeniem. Widać wszystko było im kompletnie obojętne. Z ich cichej rozmowy arystokrata dowiedział się, że zmierzają ku sowiarni. Informację zachował do przyszłego wykorzystania. Gdy tylko zniknęli mu z oczu, ostrożnie ruszył w przeciwną stronę.
Nie uszedł nawet dziesięciu metrów gdy przypomniał sobie, skąd zna te włosy. Kiedy tylko Wiktoria była przy nim, wchodziły mu do uszu takie małe loczki. Właściwie dlatego ją porzucił. Zaraz potem dotarło do niego, jak beznadziejną partią jest Kingsley. Popędził, oczywiście dostojnie, za swoimi genami.

Niestety gdy doszedł do sowiarni, Hermiony juz tam nie było. Za to napotkał oszołomionego Kingsleya Shaklebolta. Uznał, że trzeba go wyeliminować. Sekundę później przypomniał sobie, że Shakleboltowie to stary i zacny ród.
- Ava... Drętwota! Lego! Nie będziesz mi tu córki uwodził!
Schodząc po schodach, usłyszał odgłosy walki, kobiecej walki. Czym prędzej zbiegł na dół, a nuż uczestniczki porozrywały swoje bluzeczki?
Niestety, walka była dopiero w początkowej fazie, więc latały tylko kłaki, a ubrania były jeszcze całe.
- Expelliarmus! Expelliarmus!
Dwie nadobne dziewoje osunęły się po ścianie na podłogę. Niestety żadna z nich nie była jego potomkinią, za to jedna miała piękny pierścionek z czerwonym oczkiem.
Lucjusz doszedł do wniosku, że poszukiwania trzeba przeprowadzić systematycznie. Najbliżej była sowiarnia, zaraz obok skrzydło szpitalne, należało więc od niego zacząć, mógł więc przy okazji przetransportować uczennice do pielęgniarki. Może pozwolą mu popatrzeć jak je przebiera w te seksowne piżamki?

Chwilę potem stanął zaskoczony, patrząc na Hermionę, Pomfrey i Minerwę skupione na jakimś eliksirze.
- Ach, obawiam się, że... - powiedziała Poppy z wahaniem.
Łoskot upadku dwóch ciał oderwał uwagę kobiet od fiolki.

Professor Victor - Odcinek 21

Irytek chciałby pławić się w szczęściu i skowronkach. Dawno już nie widział takiego pandemonium, jak ostatnio. Latające rzeźby to jeszcze był mały pikuś. Sam potrafił to zrobić. Ale takich biegów narodowych po zamku, to jeszcze nie widział. Przelewania z życia w śmierć, uroczystego wykradania trumien, zmory w czarnym płaszczu i wieńca pogrzebowego - tego sam nie potrafił zrobić. I trudno było ukryć ten fakt - był zazdrosny. Nie on był sprawcą tego wszystkiego Palma pierwszeństwa wymykała się z jego rąk, a tego nie mógł ścierpieć. Przyjął więc pozycję kwiatu lotosu na największym żyrandolu w Wielkiej Sali i knuł.
Po chwili doszedł do wniosku, że miejsce kiepsko nadaje się do knucia, bo odcina go od bieżących wydarzeń. Ze zbolałą miną rozplątał swoje dolne kończyny z pół czerwonego surduta i przeniósł się do Sali Wejściowej. Lucjusz Malfoy podążając do Skrzydła Szpitalnego nawet go nie zauważył.

*

Krzywołap ze sterczącym dumnie do góry ogonem biegł rysią po korytarzach zamku. Czuł się dumny i dzielny. Wypełnił ostatnie polecenie Severusa Snape'a. Można na nim było polegać.

*

Albus Dumbledore postanowił sporządzić rachunek zysków i strat. Lista zysków była niestety dość krótka: jeden auror na tropie zbrodni i jeden czarodziej na tropie zaginionej córki. Ach nie! - przypomniał sobie wydłubując z miseczki ostatnie pestki słonecznika. - Jeszcze mamy odkrycia rodzicielskie: Cho Chang dowiedziała się wreszcie kto jest jej matką, a Lucjusz Malfoy odkrył, że jest matkiem Hermiony. Ciekawe, jak dziewczynki dadzą sobie radę z tymi informacjami? Sięgnął ręką do miseczki, która okazała się być pusta. Hm, będę musiał znów zejść do skrzydła szpitalnego. Zawinął przydługie rękawy i podążył korytarzami zamku. Znad błoni dobiegał go świergot ptaków i radosne dzwonienie kowadła. Dyrektor wsłuchany w te dźwięki przystanął na chwilę rozkoszując się ciepłym jesiennym dniem i rozpamiętując ostatnie straty. Właściwie roztrzaskane obsydianowe kwiatki i ząb Remusa trudno zaliczyć do strat, ale cztery trupy w jeden tydzień to już było za dużo.
Westchnął ciężko, bo brak mistrza eliksirów dokuczał mu nieco. Trzeba będzie namówić Remusa. Tak, to będzie idealne rozwiązanie. Jak zawsze jesteś genialny - uśmiechnął się do swojego odbicia w kieszonkowym lusterku i ruszył w drogę. - Kingsleya jakoś się namówi na zwolnienie więźnia. Pogłaskał szare futerko Pani Norris przebiegającej w tym samym kierunku. Zdążył zrobić tylko dwa dostojne kroki, kiedy zniknęła za rogiem.

*

Tym czasem w skrzydle szpitalnym napięcie sięgało zenitu. Pielęgniarka jeszcze raz podniosła każdą z flaszeczek, zamieszała zawartość i porównała wyniki z instrukcją na pergaminie.
- Minerwo, nie wiem, czy cię to zmartwi, czy pocieszy, ale genów śmierciożerczych nie masz w tobie. Natomiast ty, Hermiono - wyciągnęła w jej kierunku naczynie - no cóż, Krzywołap to jednak jest kawał... gościa! - pielęgniarka wciąż podziwiała grę kolorów.
- Ależ Poppy!
- Pani Pomfrey - rozległy się jednocześnie dwa okrzyki oburzenia.
- Tak moje drogie? Znów coś pomyliłam?
- To nie moje! - krzyknęła Hermiona wskazując na jedno z naczyń. - Moje stoi tam!
Osłabłą ręką wskazała stolik, na którym połyskiwał jadowitą zielenią nastawiony przez pielęgniarkę roztwór.
- Tam? Ach tak. No to chyba nie masz wątpliwości?
Stukot otwieranych drzwi i upadającego ciała zlały się w jedno.
- Minerwo! - krzyknęła Pani Pomfrey.
- Tato! - krzyknęła Hermiona.
Lucjusz Malfoy pozwolił opaść transportowanym ciałom na podłogę i popatrzył na nią srogo. - To znaczy ojcze! - poprawiła się szybko Hermiona.
Niezauważona przez nikogo Pani Norris wpatrywała się w dwie identyczne fiolki trzymane przez pielęgniarkę. Jedna z nich była podpisana „MMcG”, na drugiej widniało tylko lekkie zadrapanie. Jak od kociego pazura. Krzywołap, ty lowelasie - parsknęła wychodząc z pomieszczenia na sztywnych łapkach.

*

Kingsley z trudem przywołał się do porządku. W zasadzie był nawet zdziwiony własnym zachowaniem, dotąd bowiem nie zdarzyło mu się tak zaniedbać obowiązków. Rozmówił się z Blaisem i nie uznał go za godnego należenia do szlachetnego rodu Shackleboltów. Tak niezdecydowany facet nie mógłby być jego synem. W sprawy damsko-męskie należy się angażować po uprzednim rozważnym ocenieniu zysków, strat i wartości obiektu uczuć.
Odnalezienie doczesnych szczątków Severusa S. też nie rozwiązywało zagadki jego śmierci, mógł jedynie wykluczyć z grona podejrzanych Minerwę McGonagall i Hermionę Granger.
Teraz przyszła pora na wypuszczenie kanarka z klatki. Detektyw wspiął się na wieżę i otworzył komnatę, którą po ostatnich wydarzeniach spodziewał się znaleźć pustą. Jednak wbrew zeznaniom świadków Remus Lupin nie opuścił miejsca odosobnienia i całą niewinnością pochylał się nad tacą zastawioną chlebem i miodem. Kingsley nie dał jednak poznać po sobie, że wierzy w to, co widzi.
- Już wróciłeś? - zwrócił się kpiąco do wilkołaka.
- Wróciłem? A... skąd?
Auror nie zniżył się do odpowiedzi na to pytanie. Jego uwagę przyciągnął rytmiczny dźwięk dobiegający przez okno. Dzyń, dzyń...
- Eeee, King, może chcesz chleba z miodem?
- Nie trudź się krojeniem chleba, Lupin. Lepiej pomyśl...
- Jak stąd zwiać? Nie zamierzam. Może mnie wypuścisz tak... normalnie?
- Przecież już biegałeś po błoniach?
- Ja? A kto niby miał mnie stąd uwolnić?
- Niech zgadnę - Kingsley udał ciężką myślówę. - Pana Granger?
- Już prędzej duch Tonks. Bądź poważny.
- Jestem poważny, jestem do cholery poważny, Remus. Wypuszczę cię, ale nie licz na samotność.
Spojrzał na plecy Lupina opuszczającego komnatę, wyjął z kieszeni notatnik i zapisał: „Południe. Wypuściłem kanarka na wabia. Poszedł do lochów.”

*

Pansy Parkinson wpatrywała się z mściwością w czerwone oczko swojego pierścionka. Nieświadoma krwiożerczych zamiarów koleżanki Romilda Wane badała swoje serce w poszukiwaniu jakiegoś znaku. Nie mogła się zdecydować, czy bardziej woli Dracona, Ronalda czy może... Blaise'a?

*

Lucjusz Malfoy patrzył z niesmakiem na burzę wijących się loczków wokół bladego lica swojej domniemanej latorośli.
- Uczesz się - warknął. - Czekam na ciebie w bibliotece - rzucił na odchodnym.
Arystokratycznym gestem odrzucił swoje platynowe włosy na plecy i ledwo skinąwszy głową dyrektorowi oddalił się. Dumbledore spojrzał ponad połówkami okularów na Hermionę.
- To już wiesz?
- Tak panie dyrektorze - szepnęła wyciągając grzebień z torby. - Muszę się przygotować.
- Ależ naturalnie, naturalnie. Poppy czy nie masz może... - wyciągnął do niej pustą miseczkę i w tym momencie zauważył leżącą na podłodze Minerwę. - Na Merlina, a cóż ona tu robi?
- To nic, to nic - pielęgniarka pospieszyła ratować omdlałą profesorkę. - To ten stres, pan rozumie. Praca, te wypadki, śledztwo...
- A tak, Kingsley. Muszę się zająć tą sprawą.
Zabrał pełną miseczkę i podążył za Lucjuszem.

*

Tym czasem w sali wejściowej Irytek wymyślał plan odzyskania dobrego imienia poltergeista. Musiało to być coś wielkiego, wstrząsającego i... I w tym momencie dostrzegł swoją szansę. Remus Lupin schodził z wieży, za nim podążał ten detektyw od nieżywych czarodziejów, zaś ze skrzydła szpitalnego nadchodził Lucjusz Malfoy a za nim sam dyrektor.
- Shacklebolt! To jest absolutnie niedopuszczalne... - zaczął Lucjusz.
- O, Remus, dobrze cię widzieć. Musimy chwilę porozmawiać - dyrektor złapał go za łokieć. - Oczywiście zostałeś oczyszczony z zarzutów? - spojrzał pytająco na aurora.
- Dyrektorze, chwileczkę! - Kingsley próbował przekazać swoje zastrzeżenia co do osoby wilkołaka.
- Dyrektorze, ja nie... - zaczął Lupin
- Głupi Lupin, znów się upił - zapiał z żyrandola Irytek ściągając na siebie wzrok wszystkich czterech panów.
I w tym momencie wszechobecny od rana dźwięk kowadła zamilkł zastąpiony narastającym furkotem. Brzęknęła rozbijana szyba i wielkie, mosiężne kowadło spadło prosto na głowę Shacklebolta.

*
Hermiona uporawszy się z fryzurą podążyła na wezwanie swego ojca. Przelotnie zastanawiała się, dlaczego wyznaczył jej na spotkanie miejsce tak odległe od skrzydła szpitalnego, ale po chwili przypomniała sobie, że pewne kwestie arystokraci omawiają tylko i wyłącznie w bibliotekach nie zależnie od tego, jak daleko są one położone. Mam tylko nadzieję, że nie miał na myśli swojej biblioteki domowej - wchodząc do sali wejściowej. Usłyszawszy dźwięk rozbijanego szkła pomyślała, że jednak pan Malfoy nie jest tak bardzo opanowany, jak się wydawało. Nie od razu dotarło do niej co widzi. Irytek zwieszał się z wielce uradowaną miną nad trzema czarodziejami. Biała broda Dumbledore'a spoczywała na twarzy jakiegoś mężczyzny leżącego na podłodze i chyba strasznie musiała go łaskotać, jednak ten nie zwracał na to uwagi. Lupin stał jak rażony piorunem, najwyraźniej niezdolny do wypowiedzenia słowa, zaś jej własny ojciec...
- Tego już za wiele - zasyczał wyciągając czubek swojego trzewika spod leżącego ciała. - To jest cyrk, a nie szkoła.
- To jest istotnie zadziwiający zbieg okoliczności - przyznał dyrektor przypominając sobie, dlaczego tak bardzo chciał się pozbyć Kingsleya.
Drzwi wejściowe walnęły o ścianę.
- O, pan dyrektor! Widziałeś pan może moje kowadło? - zapytał Hagrid rozglądając się wokoło.
- Twoje kowadło?
- No, takie małe, biedne. Jeden czarodziej w pubie doradził mi, żeby podkuć sklątki. No bo to zima idzie. No i Marycha się znarowiła, wie pan. I jak jej przyłożyłem do nogi, a ta mnie jak nie kopnie! No i wszystko poleciało. Podkowa w jedną, młot w drugą. A kowadła nie mogie znaleźć, to pomyślałem, ze może też poleciało. A ten tutaj co robi?
Schylił się nad spoczywającym z pokoju ciałem aurora. Wszystkie troski opuściły już jego doczesną powłokę, jednak zdziwienie malujące się na twarzy wstrząsnęło Hermioną. Hagrid zaś uniósł lekko głowę aurora.
- O, jest! - ucieszył się gajowy. - To ja wróce do chaty, dokończe co miałem... tego, no... uszanowanie panom.
- Tato, czy to... ty? - spytała oszołomiona Hermiona.

Serathe - Odcinek 22

- Tato, czy to... ty? - spytała oszołomiona Hermiona.
Trzech żywych czarodziejów spojrzało na nią w tym samym momencie. Czwarty - martwy - "patrzył" już od dłużeszego czasu, nie mając możliwości zmienienia tego faktu. Lucjusz ocknął się.
- Ojcze - wymówił z naciskiem. - I nie, to nie ja. Niestety, zostałem uprzedzony. - Spojrzał wymownie w górę.
Irytek wydał z siebie krótkie "erk!" i ulotnił się, nie czekając na dalsze wydarzenia.
Hermiona zdawała się go nie słyszeć. Podbiegła do swojego Muzinka i ułożyła sobie jego głowę na podołku. A potem wybuchnęła płaczem.
- Tyyy mordeeeeercooo - śmierciooożeeeercoooo... - zawyła, kiwając się w przód i w tył. - Jak mogłeś!? Jak mogłeś zabić mojego ukochaneeegooo!? Tyyy... - wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w cudem odnalezionego ojca, który zyskał niepowtarzalną szansę na rehabilitację przez nadanie tytułu "świętej pamięci".
Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, drzwi wejściowe rozwarły się ponownie i do holu wpłynął sporych rozmiarów zielony fotel w stylu wiktoriańskim, na którym siedział...
- Ojcze? - zdziwił się Lucjusz Malfoy, natychmiast zapominając o groźbie śmierci. - Co ty tutaj robisz?
- Synu! - odezwała się pozostająca z niewiadomych powodów w cieniu postać na fotelu. - Zbliża się moja godzina! Rad bym ujrzeć najmłodsze pokolenie rodu mego, nim ducha wyzionę!
- Abraxas! - zreflektował się Dumbledore, podchodząc bliżej. Lupin nadal trwał w stuporze.
- Witaj, Albusie - rzekł najstarszy Malfoy, wynurzając się z magicznego najwyraźniej cienia.
Hermiona opuściła różdżkę i zerwała się na równe nogi, patrząc z przerażeniem na swojego domniemanego dziadka. Głowa Kingsleya z niejakim opóźnieniem stuknęła o posadzkę, ale nikt jej nie słyszał przez wysoki dziewczęcy pisk, który wydała z siebie panna Granger-Malfoy, zanim zatonęła w bohaterskich i uspokajających ramionach Lupina, którego reakcje w tym względzie jak zawsze pozostawały niezmienne.
A aparycja Abraxasa Malfoya zaiste była straszna. Poza tym, że nabrała koloru iście ślizgońskiej zieleni, zdobiły ją liczne krosty, w tym jedna szczególnie dorodna na lewej powiece, która w stanie pół-opadłym nadawała zbolałej twarzy interesujący wyraz. Nieliczne blond włosy sterczały na wszystkie strony, rozpaczliwie wyciągając rozdwojone końcówki, jakby miały zamiar się ewakuować. Stadium choroby wyglądało na tak wysoko zaawansowane, że nawet cudowne lekarstwo Gunhildy z Janowcowych Bagien skapitulowałoby na sam widok. Zbliżały się ostatnie chwile głowy rodu Malfoyów.
- I gdzież jest szlachetna dwójka wnucząt moich? - zagrzmiała tymczasem owa zzieleniała głowa, łypiąc wokół, jak gdyby jego potomkowie mieli zaraz w podskokach wybiec zza zakrętu.
Lucjusz zmarszczył brwi. Dwójka?
- Ojcze, czy to znaczy, że cały czas wiedziałeś?
- O czym wiedziałem? - zapytał w odpowiedzi Abraxas.
- O... - zająknął się młodszy Malfoy. - ... O twojej wnuczce.
Na chwilę zapadła cisza.
- Oczywiście, że wiedziałem! - przerwał ją "dziadek". - Jej droga memu sercu matka poinformowała mnie o tym fakcie już dawno temu...
Oczy Lucjusza wręcz skryły się pod pofałdowanym czołem, zanim przypomniał sobie o niebzpieczeństwie zmarszczek mimicznych i szybko przybrał swój zwykły, wyprasowany wyraz twarzy. Odchrząknął.
- To ja pójdę poszukać Dracona, a ty porozmawiaj z twoją drogą Hermioną - rzekł, po czym wyciągnął różdżkę i użył rodzicielskiej wersji "Wskaż mi", a następnie ulotnił się w typowo angielski sposób.
Abraxas wygrzebał z kieszeni monokl i zasadził go sobie w oczodół. Obrzucił wnikliwym wzrokiem ciało na posadzce, obściskującą się parę w kącie, a następnie Dumbledore'a, który wymamrotał coś o poszukiwaniu zagubionej skarpetki w misie i znikł za drzwiami jakiejś komnaty.
Hermiona z żalem oderwała się od Remusa i wystąpiła naprzód, by przywitać się z dziadkiem. Po dłuższej chwili machania wreszcie zwrócił na nią uwagę.
- Kim ty jesteś? - spytał ochryple. - Nie znam cię.
- Hermiona Granger, córka Lucjusza Malfoya i Wiktorii Granger... dziadku - odpowiedziała zdziwiona.
Abraxas nachmurzył się.
- Bękart Lucjusza?! - wrzasnął. - Jak śmiesz mienić się moją wnuczką! Mam tylko dwoje wnucząt, ze szlachetnego rodu i prawego łoża! Dracona i Lunę! Idź precz, bękarcie!
W Hermionie coś się zagotowało, puściło zirytowane bąbelki i wybuchło.
- Słuchaj no, ty stary rasisto! - zwerbalizowała, wycelowując różdżkę. - Nie moja wina, że twój syn, a mój ojciec jest pieprzonym bigamistą. Daj mi święty spokój i idź sobie błogosławić twojego Dracona i twoją Lunę! - Zamilkła na chwilę. - Czekaj! Lunę Lovegood?
- Takie jest nazwisko jej ojca - zgodził się Abraxas, którego policzki nabrały lekko brązowawego odcieniu. Następnie zakaszlał, zacharczał i zsunął się w fotelu, ciężko dysząc. - Idź... Idź po nią...
- Jak chcesz, staruszku - parsknęła Hermiona, oddalając się.
Lupin wzruszył ramionami i poszedł za nią.

*
Coś wytrwale stukało w okno pokoju wspólnego Slytherinu. Blaise obudził się i sennym wzrokiem spojrzał w kierunku, z którego dochodził irytujący dźwięk. Za witrażową szybą polatywała wyraźnie zmęczona sówka, trzymając w dziobie list większy od niej samej. Zabini czym prędzej pospieszył uwolnić ją od tego ciężaru. Potem żałował tego czynu.
List zawierał bowiem informację od Benwenuty Zabini, że jej syn jest bliźniakiem, a jego nieszczęśliwie zaginiona siostra ma czarne włosy i znajduje się gdzieś w Hogwarcie. Ponadto, że ma białą skórę. Blaise znał tylko dwie takie osoby. I z miejsca zakręciło mu się w głowie.
- O ja nieszczęśliwy! - zawołał z rozpaczą, kryjąc twarz w dłoniach.
Jego sytuacja przedstawiała się niezbyt zachęcająco.
Jego ukochana albo kochanka to jego siostra. Która z nich? Co gorsze, kazirodztwo czy nieszczęśliwa miłość? Czy samobójstwo jest właściwym rozwiązaniem? Ile gotuje się kalafior?
Nie wiedział. A na stole leżał nożyk do papieru, a na ścianie wisiał miecz, a pod kanapą wił się sznur. A w pośladek kłuła go wsadzona w tylną kieszeń różdżka.

*
Draco Malfoy czule dmuchnął w czarny kosmyk rozwichrzonych włosów.
Jego towarzysz zmarszczył nos.
- Nie rób... - wymamrotał, nie otwierając oczu. Było mu błogo, tak bardzo błogo... Co prawda nieco bolał go tyłek - i ucho i szyja - ale to nie przeszkadzało mu w przeżywaniu owej sielanki na łożu, w pokoju, który spełnia życzenia.
Więcej Malfoyów na statystycznego Pottera, pomyślał z rozmarzeniem. Zapomniał jednak, gdzie się znajduje.
Drzwi otworzyły się coś przysłoniło padające zza nich światło.
- Draconie Cygnusie Malfoy! Co ty wyprawiasz!!!
Harry z piskiem podciągnął kołdrę pod brodę, a Draco wyskoczył z łóżka i odruchowo stanął na baczność. Podwójnie, można rzec.
- Yyyy... - odezwał się.
Lucjusz postanowił nie wnikać w cokolwiek.
- Ubieraj się! - wrzasnął. - Twój dziadek chce cię widzieć!
Harry jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś tak szybko nakładał na siebie odzież.
- To on jeszcze żyje? - wyrwało się Draconowi zza ubieranego właśnie swetra.
- Tak! - odpowiedział Lucjusz, nawet nie wiedząc, jak bardzo się myli.

*
Gdzieś w Skrzydle Szpitalnym zawartość czerwonego oczka pierścionka właśnie rozpływała się w szklance wody, stojącej między dwoma zajmowanymi przez dziewczyny łóżkami. Minerwa McGonagall nadal trwała w omdleniu spowodowanym strasznymi myślami i dylematami. Co teraz będzie? Dlaczego właśnie z nim? Co ja właściwie urodzę?
Niedaleko dumny Krzywołap właśnie kończył wylizywać sobie chwost, zadowolony z wypełnionej severusowej zemsty. Wystarczył jeden włos...

*
Hermiona znalazła Lunę kilka korytarzy dalej. Po krótkiej i nader burzliwej wymianie zdań obie ruszyły w stronę holu. Jednak gdy tam dotarły, okazało się, że na ostatnie błogosławieństwa jest jakby... nieco za późno.
Abraxas Malfoy malowniczo zwieszał się ze swojego fotela. Można by uznać, że umarł na smoczą ospę, gdyby nie...
- Łyżeczka? - zdziwiła się Hermiona.
- To jest mój dziadek? - spytała Luna z ciekawością.
To był jej dziadek. Z naciskiem na był. Teraz bowiem niezbyt mógł spełniać tę rolę z łyżeczką do herbaty wbitą głęboko w oczodół.
- Morderstwo! - zawyrokowała panna Granger.
- To na pewno Świstopak Długogon! - zawtórowała jej Luna.
Hermiona postanowiła nie komentować.
- Znajdę go - ogłosiła zamiast tego. - Znajdę seryjnego zabójcę i wypróbuję na nim Klątwę Siedmiu Cierpień.
Po czym uśmiechnęła się złowieszczo.
Ale uśmiech spełzł jej z twarzy, kiedy zza framugi najbliższych drzwi wyłoniła się najpierw ręka dzierżąca coś długiego i ostrego, a potem...

Arien Halfelven - ODCINEK 23

Abraxas swoim krwawym oczodołem i równie krwawą łyżeczką oraz Luna z Hermioną nieufnie obserwowali zbroję, która zachodząc przy skrętach na ściany i podzwaniając przyłbicą, wdreptała w ich pole widzenia, torując sobie drogę ostrzem bojowo dygocącej różdżki.
- Nnnie ma go tu? Ppppowiedzcie, że go nnnie ma! - zaszeptało spod zbroi w akompaniamencie szczękania zębów o pancerz. Dziewczęta zgodnie przeniosły wzrok na spoczywającego w spokoju Abraxasa.
- On jest. - Wskazała dobitnie Hermiona. - I był ktoś, kto go tak urządził, ale już poszedł.
- Ufff. - Zbroja z energicznym zgrzytem odsłoniła przyłbicę, ukazując rozgorączkowane oblicze Neville'a. - On zupełnie oszalał! Diabeł w niego wstąpił! A pani Pomfrey ostrzegała, że to mu zaszkodzi!
Hermionie błysnęło w oku.
- Kto?! Gdzie?! Jak?! - dopytywała się zachłannie, z Klątwą Siedmiu Cierpień lśniącą już na czubku różdżki. Neville jednak nie odpowiedział, odemknął tylko klapkę w pancerzu i troskliwie wydobył na wierzch niewzruszoną Teodorę.
- Przechowajcie ją dla mnie, tutaj nie czuje się najlepiej - oznajmił i wetknął ropuchę w wyciągnięte ręce Luny. Z miną człowieka, który widział już wszystko, beznamiętnie przekroczył makabryczne zwłoki Malfoya i ustawił się nad nimi w charakterze figury nagrobnej.
- Ja się stąd nie ruszam, dopóki się to wszystko nie skończy.
- Och, kochany - rozrzewniła się Hermiona, jednym susem przesadziła zwłoki i utuliła ramię Neville'a, takie niewinne, a takie męskie, a w tej stali takie czarne właściwie...
- Och, kochana - rozrzewniła się Luna, tuląc do piersi Teodorę, taką podobną do chrobotnika kichawca...
- Trzask.
Neville zatrzasnął przyłbicę.

* * * * *

Benwenuta wiedziała, że czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce. Kingsley, rzecz jasna, do niczego się nie nadawał. No, może do jednego, ale do tego porządnie zorganizowanej kobiecie wystarczyłaby różdżka. Od mężczyzny należałoby oczekiwać jednak trochę więcej. A ten dureń zamiast jak należy załatwić sprawę własnoręcznie spłodzonych potomków, dał się zabić jak ostatnia fajtłapa. Czarownica zgrzytnęła zębami. Całe szczęście, że odpowiednie osoby natychmiast ją zawiadomiły o tym niefortunnym zdarzeniu. Benwenuta Zabini szalenie nie lubiła, aby jej nazwisko - którekolwiek - i imię łączono z fajtłapami. Teraz więc nie tylko musiała sama załatwić wiadomą sprawę, ale jeszcze przeprowadzić wszystko z podwójną co najmniej dyskrecją. Chłodna, profesjonalna i opanowana, kroczyła przez dziwnie dziś rozgorączkowany Hogwart w poszukiwaniu swoich dzieci. A właściwie jednego.

Syna bez większego trudu zlokalizowała w jego własnym Pokoju Wspólnym, dzięki swemu odpowiednio spreparowanemu listowi. Kogo jednak obchodził syn? Chłopcy w tym wieku myśleli tylko o jednym, z rzadka dopuszczali wariacje lokomotoryczne. Zresztą nie po to starannie wychowywała Blaise'a na swoje niepodobieństwo, aby mógł teraz stać się jakimkolwiek zagrożeniem dla jej szeroko zakrojonych planów. Wystarczyło na niego spojrzeć - w kilka ładnych godzin po otrzymaniu wiadomości o swej zaginionej siostrze ledwo zdołał sobie trafić palcem do różdżki, a różdżką po sznurku do noża. Nad tak skompletowanym zestawem siedział teraz i pojękiwał niemrawo - niezbyt ją obchodziło, co zamierza zrobić, ważne było, że nie poczynił żadnych postępów w odnalezieniu swojej siostry. Oczywiście jak zawsze wszystko musiała robić sama.

Benwenuta Zabini poszukiwała swojej córki. Dziewczęta, o czym sama wiedziała najlepiej, były groźne. Tę małą należało odnaleźć, odpowiednio nią pokierować, a gdyby to było niemożliwe - unieszkodliwić. Córka Benwenuty nie mogła chodzić po świecie samopas, nawet niczego nieświadoma. Zwłaszcza niczego nieświadoma. Prędzej czy później każde niewiniątko zostaje uświadomione. A świadomość to broń... Madame Zabini zamierzała wytrącić swojej córce z rąk każdą broń, o której ta mogłaby choćby pomyśleć. Rzecz jasna, znacznie wygodniej byłoby dla wszystkich zainteresowanych, gdyby rzeczona córka była pod odpowiednią kontrolą od samego początku, ale eleganckiej kobiecie naprawdę nie wypadało mieć dwójki dzieci naraz. I teraz musiała za to naharować się za dwie, łazić po tym obrzydłym Hogwarcie, gdzie wszyscy na nią wpadali!
Ot, to dziwaczne indywiduum. Pełno włosów wszędzie, aż obrzydzenie bierze. Wybiegło zza rogu, potrąciło ją, nawet nie przeprosiło, wypadło przez główną bramę i biegło, biegło, biegło - prosto do Zakazanego Lasu. I w dodatku opętańczo wrzeszczało.
- BŁAGAAAAAAM!
Zdecydowanie wrzeszczało. I pluło słonecznikiem.

Pierwszą kandydatkę na swoją córkę, bladą i czarnowłosą, Benwenuta zastała w Skrzydle Szpitalnym na godnej pochwały próbie otrucia drugiej kandydatki na swoją córkę. Przedsiębiorcze dziewczę, nieco z początku podejrzliwe, chętnie podjęło pogawędkę z potencjalną przyjazną duszą. Benwenuta bez większego wysiłku - ostatecznie mowa była o truciznach - okazała skrawek przyjaznej duszy, dzięki czemu wydobyła z dziewczęcia niezbędne zeznania na jej własny temat i odnośnie do nieprzytomnej Gryfonki. Bez wątpienia żadne skrzyżowanie tak przecież deserowoczekoladowego Kingsleya, przyjm go Merlinie na swe łono, chociaż fajtłapą był, i samej Benwenuty, na załączonym obrazku, nie wyrosłoby na wątpliwej jakości mopsowatą żmiję, ani tym bardziej na hożą gryfońską leliję. Madame Zabini zatem łaskawie udzieliła Ślizgonce kilku rad praktycznych co do rozpuszczania się pewnych substancji w wodzie pitnej i ruszyła dalej.

Trzecią kandydatkę na swoją córkę, bladą i czarnowłosą, Benwenuta zastała w Pokoju Życzeń. Po odrobinie perswazji, tymczasowym oderwaniu od kandydatki wielce rozżalonego Dracona Malfoya i zweryfikowaniu kandydatki jako kandydata na sprawcę rychłego zawału serca Lucjusza Malfoya, Madame Zabini nieco tylko zniesmaczona, a dosyć nawet rozbawiona ruszyła dalej.

Czwartą i najbardziej obiecującą kandydatkę na swoją córkę Benwenuta zastała w Skrzydle Szpitalnym.
- Jestem twoją matką - oznajmiła Madame Zabini.
Cho Chang, po trzech nieudanych i jednej połowicznej próbie matkobójstwa, dokonanych na pielęgniarce szkolnej, zupełnie zdębiała.
- To ja jestem jej matką! - zaprotestowała Madame Pomfrey. Benwenuta zmierzyła ją zimnym spojrzeniem.
- Milcz. - Odwróciła się z powrotem do Cho. - Jestem twoją matką.
- Ale to ona jest moją matką! - sprzeciwiła się słabo dziewczyna.
- Ona - wycedziła Benwenuta - jest nikim. - Jedno machnięcie eleganckiej dłoni odesłało Poppy Pomfrey w poczet bytów urojonych i skrzatów domowych. - Ja jestem twoją matką. Urodziłam cię i oddałam do adopcji.
- Dlaczego?! - wyjąkała Cho.
Wzruszenie ramion, okrytych doskonale skrojoną szatą.
- Bo tak?
Motylek Hogwartu zacisnął dłonie w piąstki. W czarnych oczach zakręciły się łzy furii.
- Nienawidzę cię!
Benwenuta Zabini zaśmiała się chłodno.
- Drogie dziecko... Co ty wiesz o nienawiści... Ale nauczysz się.
Cho Chang wpatrywała się w oczy kobiety stojącej naprzeciwko niej. I powoli, nieskończenie powoli pokiwała głową...

* * * * *

Wypadł z zamku przez główną bramę. Biegł. Biegł. Biegł. Nie mógł już dłużej - po prostu nie mógł. A Poppy Pomfrey ostrzegała, że to się źle skończy...!
Słonecznik!
Królestwo Brytyjskie za dropsa!
Biegł z rozwianą brodą, przez ścieżki i bezdroża, potykając się na kamieniach, ocierając się o drzewa, cierniowe krzaczki i centaury. Biegł i łkał - aż zatrzymał się jak wryty na polanie wyzłoconej promieniami zachodzącego słońca.
Należało przyznać, że baśniowo-cmentarna sceneria dodała Severusowi Snape'owi przedziwnego, baśniowo-cmentarnego uroku. Ale być może tak już działają na niektórych ludzi katafalki... Były Mistrz Eliksirów Hogwartu zdawał się spoczywać w spokoju, nawet pomimo wciąż widocznych świadectw burzliwych zajść, zaszłych podczas jego zejścia. Stojąc nad oszkloną trumną - Albus Dumbledore zapłakał.
Merlin umarł. Grindelwald nie żył. Severusa zabili. Sam Albus czuł się podle.
Nie było dropsów.
Świat chylił się ku upadkowi.
Obciągając jedną ręką brodę, ukoronowany nimbem promieni słonecznych Dyrektor z rozpaczą odrzucił znad Severusa kryształowy klosz i pochylił się nad jego ciałem. Usta Dumbledore'a połączyły się w ostatnim pocałunku z zimnymi wargami zmarłego.
- Severusie... Błagam...

Chomik - ODCINEK 24

- Nie, to ja błagam - zamamrotało coś pod jego ustami. Dumbledore zakrztusił się i odskoczył od ukwieconego łoża. Prawie poczuł zapach kadzidła.
- Severusie! Ty żyjesz!
- Oczywiście, że szyję - blade usta powoli przypominały sobie, jak się mówi. Wyraźnie pomagał im w tym powoli wypełniający się gruczoł sarkastyczny. - Na hazie szyję.
- Severusie! Co jest... TAM? - zaszeptał Dumbledore, świadom niepowtarzalności okazji. Snape zdawał się nie zwracać na niego uwagi.
- Choleha - mruknął ponuro. - cosz pogubili. - Dotknął ust. - Ty mnie pocałowałesz?!
Dyrektor nieco nerwowo skinął głową. Wiele widział, wiele słyszał, wiele przeżył, ale ze śmierciożerczą Królewną Śnieżką nie zdarzyło mu się rozmawiać. Właściwie to z żadną królewna... postanowił pomyśleć o tym jutro.
- Elikszir Odkaszająszy - zaordynował Snape. - Natychmiaszt. Kilka oszób. Natychmiaszt.
Albus poczuł, że coś jest nie tak. Zazwyczaj to on był czynnikiem rozkazodawczym.
- Natychmiast, Severusie...?
- Natychmiaszt, Albusze. Szycie po śmiehci nie thwa długo, mój bhacie. A jeszli powiem czi terasz to, co muszę powiedziesz, stracisz szycie. W thybie natychmiastowym.
Dumbledore pojął, że intryga zaiste jest jak sieć, oplatająca niewinny Hogwart i jeszcze niewinniejszych uczniów, te nieszczęsne, nieświadome dzieci. Dzieci, które ich pełni zaufania rodzice oddali pod jego opiekuńcze skrzydła.
Poczuł, że duchy dyrektorów Hogwartu pomagają mu w odkurzeniu pokładow zapału i bohaterstwa. Wypiął dumnie pierś, strzepnął brodę.
- Zatem pójdź za mną, mój cudem odzyskany przyjacielu!
Severus powiewał za nim z miną nieco zdegustowaną.

***

Biblioteka, zanim padł w niej śmiercią niezbyt bohaterską Kingsley, wydawała się ostoją spokoju i normalności. Teraz, ze zwłokami Abraxasa Malfoya, po śmierci nawet bardziej zielonymi niż za życia, z niewiadomych powodów skojarzyła się Albusowi z gabinetem, w jakim Poppy zwykła leczyć skutki jego dropsowego nałogu. Ale kto cukrem wojuje, od cukru ginie...
- Snape!!! - zakrzyknęła Hermina Granger, odrywając się od rozmyślań na tle dochodzeniowym. Ruszyła do biegu w takim tempie, że Ginny posyczała sobie przez chwilę zza grobu.
Dumbledore przytomnie zastawił sobą cudem odzyskanego (przynajniej tymczasowo) profesora. Duchy snaperek wznosiły pochwalne okrzyki w sąsiedniej rzeczywistości.
- On żyje! - poinformowała Hermiona przestrzeń. - Może oni też żyją! - wspomniała tkliwie Kingsleya, ale po chwili rozum wziął górę nad szamoczącym się uczuciem. - Dlaczego on żyje?!
- Nie szyję - poinformował ją chłodno Snape.
- To jak...
- Szoształem wyszłany ponownie, aby dokończycz dzieło.
Hermiona i Dumbledore patrzyli na niego z jednakowym niezrozumieniem na pobladłych obliczach.
- Informaczja! - zdenerwował się Severus.
Zarówno w głowie przywódcy Zakonu Feniksa, jak i panny Wiem-To-Wszystko zapaliła się dobromiłowska żaróweczka. Informacja - to był ich język.
Dumbledore zauważył zielonkawe zwłoki opodal. Jakoś go to nie zaskoczyło.
Do biblioteki wpadli, obijając się o drzwi z powodu ciasnego objęcia, Harry Potter z Draconem Malfoyem.
- Kochajmy się! - zakrzyknęli z mickiewiczowskim blaskiem w oczach, po czym udali się w stronę działu „Filozofia i religia”.
- Jeszt wasz dwoje, jeszt szansza, sze ktosz przeszyje - mówił Snape, z trudem powstrzymując się przed dodaniem „Choleha”. - Po Hogwarcze grasuje wszczekły mohdehca.
- To wiemy - zwróciła mu uwagę panna Granger. - Ja go złapię.
Została obdarzona spojrzeniem, pełnym powątpiewania.
- Podąszajcze za znakami - ogłosił Snape. - Mordercza wasz...
Dumbledore i Hermiona uważnie słuchali, jaki to jest ich morderca, i eliminowali kolejnych podejrzanych. Miał być niespodziewany (dziwne), nieobliczalny (jeszcze dziwniejsze), miał nienawidzić Snape'a, Malfoyów i aurorów czy też wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Miał mieć zawiedzione nadzieje. Miał popełniać głupie omyłki.
- Szladu szukajcze w szowiahni - zakończył zmartwychwstały tymczasowo informator, po czym padł ewidentnym trupem, malowniczo i zielonkawo się rozpływając.
Hermiona pomyślała, że tej zieleni wśród zwłok ma już dość. Pocieszyła się jdnak myślą, że choć mniej więcej wiedzą, kogo szukać, a kogo pilnować, kto może być przynętą... Zrobiło jej się gorąco. A jeśli innych zmarłych tez dałoby się namówić do współpracy z wymiarem sprawiedliwości uczniowskiej?
Zamyślona Hermiona, przejęta trupimi doznaniami ostatnich chwil, zapomniała zupełnie o towarzyszącej im Lunie Lovegood. Ruszyła do sowiarni w nadziei, głębokiej jak jej uczucie do wiedzy, na znalezienie wspomnianego tropu, gdy nagle...

Aga - ODCINEK 25

Schody hogwarckie to niezwykle skomplikowane, stadne formy bytu. Staromodna klatka schodowa ma się tak do tych niezwykłych, magicznych transporterów, jak kupka patyków przewiązanych sznurem do samolotu F-16. Ich dziwna wyjątkowość bierze się z działania na zasadzie rozproszenia rzeczywistości na podprogach przestrzeni.
Jednak inteligencja, powtarzalność czynności i konieczność działania na ograniczonym obszarze doprowadzała je do frustracji, stanów depresyjnych a także zwyczajnej złośliwości. Nie tak dawno zażądały utworzenia związków zawodowych, zezwolenia na działanie na błoniach i przemalowania na kolorowo.
Benwenuta, która miała nieszczęście trafić na wyjątkowo wynudzony i złośliwy zestaw stopni, niespodziewanie dla siebie samej znalazła się nagle na piętrze prowadzącym do biblioteki, oko w oko z Hermioną Granger.
Było ciemno, zimno i ponuro, a sceneria przypominała bardziej powieść gotycką, niż radosny przybytek wiedzy i z jakichś dziwnych powodów, nie nastrajało to pozytywnie do konwersacji…
- Aha! - Powiedziała tryumfująco właścicielka najsłynniejszych rudych włosów w Hogwarcie.
- Mówiłaś coś nieuczesana dziewczyno z plebsu? - Wycedziła Benwenuta.
- Aha! Masz w rękach zakrwawiony widelec! Widelec? - Dziewczyna zawahała się przez moment, ale nie dała zbić z tropu. - To ty jesteś Tajemniczym Mordercą!!
Kobieta odruchowo schowała ręce za siebie.
- To wcale nie jest krew…
- Tylko co?
- No dobra… To jest… keczup… Przyłapałaś mnie, rudowłosa - zmięła w zębach słowo „małpa”. - Mam straszliwą słabość do keczupu, już od wczesnego niemowlęctwa można powiedzieć…
- I ja mam w to uwierzyć?
- A co powiesz na to, że nie było mnie w zamku, kiedy ktoś zabił tego nieudacznika Severusa? Jak można sobie nie znaleźć nawet jednej żony…
- Ktoś może to potwierdzić?
- Co? Starokawalerstwo Severusa?
- Alibi - warknęła potomkini rodu dentystów.
- Kingsley, oczywiście. Piliśmy sobie właśnie herbatkę w rodowym, porcelanowym serwisie w różyczki, przy stole, który należał do mojego trzeciego, świętej pamięci, męża i omawialiśmy pilne sprawy rodzinne, kiedy go wezwali.
- Muzinek nie żyje i nic nie może potwierdzić.
- Nie żyje? - matka Blasie'a wyglądał na oburzoną. - Ktoś śmiał go zabić, zanim został moim mężem. Świat się kończy!
W jej oczach zapałała żądza zemsty. No przecież tylko ona jedna mogła decydować kto ma zginąć i do tego - w jakiej kolejności!
Mimo pewnych, budzących się nieśmiało wątpliwości, Hermiona postanowiła jednak rozbroić i zaaresztować Benwenutę, tak na wszelki wypadek (choćby w ramach profilaktyki i praktyk aurorskich), i niechybnie uczyniłaby to, gdyby nie czarna postać, która pojawiła się znikąd, stanęła na środku korytarza i zaczęła wyć.
- Ponurak? - Zdziwił się miejscowy Holmes w spódnicy.
W tym momencie od strony biblioteki rozległ się donośny, głuchy huk, a następnie coś jakby plaśniecie i stłumiony okrzyk:
- No nie, znowu…
Panna Granger ruszyła raźno w kierunku biblioteki, tym bardziej, że korzystająca z zamieszania miłośniczka keczupu, zniknęła niczym poranna mgła po wschodzie słońca.
Hermiona biegła, biegła i biegła, aż poczuła, że znowu ma deja vu, a kiedy wreszcie dotarła na miejsce, oprócz wcześniej zgromadzonych tam osób, ujrzała prawie całą kadrę pedagogiczną i sporą grupkę uczniów. Na samym przedzie stał Dumbledore trzymając w rękach sporych rozmiarów szarawą puszkę.
- Profesorze? - spytała Hermina.
- To Neville… miał na sobie zbroję…
- Ale jak?
- Kowadło - westchnął dyrektor Hogwartu. - Znowu…
- Słuchajcie mnie wszyscy - zawołała głośno rudowłosa. - Wiem, kto jest za to wszystko odpowiedzialny i kto zabił Severusa Snape'a!
- Nie był zbyt lubiany - wtrącił się Harry. - Wiele osób miało motyw.
- Tak, to prawda. Sam przyznaj Harry, że, delikatnie mówiąc, nie darzyłeś go zbytnią sympatią; dodatkowo - kilka pań było wściekle zazdrosnych, kilka osób chciało się zemścić. Draco i jego ojciec myśleli, że profesor Snape miał romans z Narcyzą, nawet profesor Dumbledore miał powód. Jakiś czas temu dowiedział się, że to Severus zjadł mu ostatnie dropsy.
- Więc kto jest mordercą? - przerwały jej niecierpliwe głosy.
Hermiona wzięła głęboki oddech i…

Die Quitte - Odcinek 26

- Więc kto jest mordercą? - przerwały Holmesowi w spódnicy niecierpliwe głosy.
Hermiona wzięła głęboki oddech i…
…i stała się ciemność. Błysnęło, trzasnęło, światłość rozpadła się na tysiące mrocznych kawałków. Świat zawirował w głowach niewinnych uczniów Hogwartu, a głowy ich były jak zatrute jabłuszka w sokowirówce. Zatrute, skalane, znieprawione, z workiem kompleksów i kotem w worku. Z całą swą okrutnością stała się ciemność, a w ciemnośći rozległ się - mrożący miąższ w miękiszu naszych jabłuszek - niewieścio-potępieńczy krzyk. A potem była już tylko cisza, tańcząca w ciemnościach.
- Czerwone jabłuszko po stole się toczy… - zanuciło posępnie najbardziej pomaraszczone i zgniłe z jabłuszek.
- Jak Fortuna - mruknęło jabłuszko numer dwa.
- Fortuna to dziwka - burknęła jabłuszko numer trzy.
- Chcesz być moją Fortuną? - zawołał entuzjastycznie numerek drugi. Taki był z niego numerek.
- To Szekspir, szlamooki plebejuszu - odparł zgryźliwie szybki numerek trzy.
- Ekhem. - Pomarszczone jabłuszko się zgorszyło.
I wtedy nastała światłość. A raczej wzeszła, trochę jak słońce: strojna w krwawą poświatę. W miejscu, w którym przed chwilą stała Hermiona, w tej chwili widniała wielka kałuża krwi i bliżej nieokreślonej mazi, a nad nią unosiła się różowa mgiełka. I tylko jedynym urozmaiceniem w tymże ponurym obrazku była dryfująca samotnie karteczka na raczej ospałych falach morza krwi o takiej to treści:

BUAHAHAHAHAHAHAHA! WIESZCZĘ CI RYCHŁY ZGON!
Tajemniczy Morderca

Dumbledore zabawiał się przez chwilę nawijaniem swojej brody na palec po czym bez ani jednego radosnego ognika w oku stwierdził:
- Cóż. Nasz morderca konwersuje z nami. To zawsze jakiś postęp.
Milczenie zagościło przez chwilę wśród niewielkiej garstki żywych jeszcze uczniów. Nawet stary, dobry Albus nie pokusił się o zaproponowanie cytrynowego dropsa. Co prawda żadnych już nie miał („A żebyś się tak przewrócił w grobie, Severusie… błagam!”), ale wyznawał zasadę, że liczą się dobre chęci.
- Wie pan - odezwał się do dyrektora Harry z branką w postaci Malfoya u boku - czasem prawie rozumiem śmierciożerców.
- Harry! Zwariowałeś? - krzyknęła Cho z tłumu. Czytelnik raczy odnotować, że pierwszy raz od czasów zamierzchłych w ogóle się do niego odezwała - tak wielkie wrażenie wywarło wyznanie Chłopca, Który Ledwo Przeżył dzisiejszą noc z młodym Malfoyem.
- Boli cię blizna? - zainteresował się fachowo Ron.
- Blizny są seksowne - zamruczał Draco w ramię swego bohatera.
- Tu chodzi o humanitarność - zaczął Harry z miną zbawcy świata. - Są jakieś zasady BHP, do śniętego gumochłona. W tym przeklętym morzu krwi człowiek naprawdę tęskni za starą, dobrą avadą.
Cisza jak niezmordowana, a odrzucona kochanka znów siłą wdarła się w scenerię.
- No co? - Harry zmartwił się widząc, że jego przemowa nie wywarła oczekiwanego wrażenia.
- Nic, nic, luby Pottusiu - odparł swawolnie Malfoy. - Też lubię Czarnego Pana, gdyż uczynił mego chłopaka bardziej seksownym. No, daj pomyziać bliznę!
- Ale…
- No, już cichaj.
Draco z wrodzonym sobie arystokratycznym wyczuciem sytuacji zakleił swemu wybrankowi usta pocałunkiem o zapachu mięty. Zakleił jest tutaj całkiem niezłym określeniem: super ciągnąca się guma miętowa ze sklepu Weasleyów skleiła ich na zawsze w pocałunku wiekuistej miłości.

* * *

Hermiona była z siebie dumna. Prawdziwy Holmes w spódnicy, ha. I pomyśleć, że już prawie jak zupełnie niemądra wyjawiła wszystkim kim jest tajemniczy morderca, przy wszystkich uczniach, z których jeden mógł przecież mordercą być. Ale teraz… teraz może prowadzić dochodzenie na własną rękę. Przed swym popisem kunsztu zdążyła skraść Harry'emu… nie, nie cnotę, a pelerynę niewidkę, o której zupełnie zapomniał w trakcie tracenia cnoty z Malfoyem. Wszyscy myślą, że jest martwa, więc na pewno będzie ostatnią osobą, którą morderca chciałby zgładzić. A jaki zazdrosny będzie o tę jakże powabną ofiarę! Teraz wszystkie karty były w rękach jej, Hermiony. „Zabili mnie, ale uciekłam, zabili mnie ale uciekłam” - wciąż podśpiewywała sobie w duchu, podskakując beztrosko i rozmyślając nad…
ŁUP.

* * *

- Choleha. Mófiłem ci szepyś nie szahł tej cholehnej gumy, bo ci się pyszszek zakhei. I wykhakalem.
- Kha, kha, mój khuku.
- Jesteś ghupi.
- Ale ci się podhoba.
- …
- Fiem, że ci się podhoba. Mysiu, mysiu, blisno. Bliśniaszku.

* * *

- Cóż, wygląda na to, że mamy kolejne morderstwo…
Albusowi naprawdę zaczynało brakować cytrynowych dropsów. Przeraził się nagle swoją małością wobec wszechświata. Właściwie kto by się nie przeraził, widząc ciało najmądrzejszej uczennicy w szkole zamordowanej tym…
…tym…
…defibrylatorem.

* * *

Ronald siedział samotnie w sowiarni myśląc o nieszczęściach na tym ziemskim padole i o tym, że przez całą fabułę nikt nawet nie dał mu się porządnie poużalać nad sobą. Jego siostra zginęła! Rzuciła się z tego oto cuchnącego sowimi kupami przybytku, a jemu nikt nawet nie dał popłakać sobie nad nią! A teraz Hermiona… jego prawie ukochana została zamordowana tym… dewibratorem. „Życie jest do rzyci” - mruknął w duchu Ron.
Wtem - jakby na potwierdzenie jego słów - na ramię narobiła mu maleńka, świergocząca sówka.
- Spadaj! - warknął Ronald.
Bez reszty pochłonięty usuwaniem malowniczej kupy z swego ramienia, spostrzegł dopiero po chwili list, jaki sówka rzuciła mu pod nogi - jak tę chustę co ma cztery rogi. Otworzył z lekkim zdenerwowaniem list - bo któż miałby do niego pisać, skoro połowa szkoły wymordowana, a reszta chędoży klan Malfoyów?

SOWY NIE SĄ TYM, CZYM SIĘ WYDAJĄ.
Hermiona

Ron nie mógł w to uwierzyć. Atrament jeszcze świeży, musiała napisać ten list tuż przed śmiercią. I napisała właśnie do niego! Jego wewnętrzne zwierzę triumfowało. Ale o co jej chodzi, z tymi…
Oczy nagle rozszerzyły mu się ze strachu.
- Świstoświnka?!

Juana - ODCINEK 27

- Świstoświnka?!
Sowa obrzuciła Rona wściekłym spojrzeniem, narobiła mu na głowę, zaćwierkała złowrogo i gwałtownie (znaczy gwałtowniej niż zazwyczaj) zamachała skrzydełkami. Oczy Rona rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy wydała z siebie ironiczne prychnięcie i… zamieniła się w kobietę. Dość wysoką, szczupłą, o przyjemnie zaokrąglonych kształtach i miłej twarzy. Znajomej twarzy. I do tego lekko zielonej. Oczy Ronalda zamknęły się zdecydowanie, a ręka powędrowała do policzka.
- Ała! - wrzasnęły usta, kiedy policzek poczuł się uszczypnięty. Oczy, utwierdzone w rzeczywistości, postanowiły się otworzyć. Kobieta nadal stała przed nim, piorunując go wzrokiem. Usta, znudzone oczekiwaniem na reakcję kogokolwiek, wyszeptały nienaturalnie wysokim głosem: - Tonks?!

*



Przed oczami Hermiony tańczyły gwiazdy. Dużo gwiazd. Były zielone, niebieskie, czerwone, żółte, srebrne, złote, a nawet różowe. Tych różowych było najwięcej. Tylko co te gwiazdy tu robiły? Może przypominały jej o zadaniu z astronomii? Ta myśl tak ją pochłonęła, że zapomniała nie tylko o prowadzonym śledztwie, ale i o tym, że nie kontynuowała astronomii na poziomie owutemów. Czym prędzej zebrała się z podłogi, na którą zrzuciły ją schody (tak, to schody biblioteczne zbuntowały się przeciwko nadmiernemu wykorzystywaniu ich przez pannę G. i zrzuciły ją z siebie, na odchodnym żądając wolnych niedziel, na co Obrończyni-Skrzatów-Domowych-i-Wszystkich Schodów-Za-Wyjątkiem-Bibliotecznych, oczywiście, się nie zgodziła) i w pośpiechu pobiegła z powrotem do biblioteki. Nie zauważyła skradającej się za nią ciemnej postaci.

*



Minerwa McGonagall była zdecydowana. Jak jeszcze nigdy. Ostatnie wydarzenia doprowadzały ją do załamania nerwowego, a w swoim stanie zdecydowanie nie mogła sobie na to pozwolić. Postanowiła więc opuścić zamek. Ale nie sama, tego była pewna. A potencjalny towarzysz podróży był jak najbardziej chętny. Przynajmniej na razie.
- Drogi Krzywołapie - Minerwa w postaci kota miała nieco mniej chłodny głos. Prawie czuły, można powiedzieć. Prawie. - Wyruszymy dziś w nocy. Ale nie możemy podróżować zbyt szybko. Nie mogę się męczyć.
- Dlaczego, Minnie? Jesteś chora?
- Broń Merlinie! Ciąża to nie choroba!
- Ciąża? Jaka ciąża?
- Ta, w której jestem - w jej głosie zaczynało pobrzmiewać zniecierpliwienie.
- Jesteś w ciąży?! Z kim?!
- Z tobą.
- Ze mną. Ze mną?! - tu Krzywołap wydał pisk i zemdlał widowiskowo.
- Ach ci mężczyźni. Mają takie słabe nerwy - Minerwa z niesmakiem pokręciła głową.

*



- Tonks?!
- Jak widać - odpowiedziała ironicznie.
- Ale… Ale… Ale ty nie żyjesz - wystękał w końcu Ron.
- W sumie tak. Ale mnie nikt nie zabezpieczał zaklęciami antyzmartwychwstaniowymi, a że twoja luba potrzebowała twojej sowy, musiałam wrócić. O innej nie chciała słyszeć.
- Czyli to ty byłaś… Ty cały czas byłaś moją sową?
- Tak. Wiesz, jakoś trzeba było wyżyć na studiach, a i aurorskie płace nie są znowu takie duże, więc postanowiłam zatrzymać dodatkowy etat.
- Ciekawe kto robi za Hedwigę - mruknął pod nosem Ron.
- Narcyza - bez zająknięcia odpowiedziała Tonks. - Bella chciała, ale akurat była w Azkabanie. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wrócę do swojego grobu. Polubiłam go. Jest taki przytulny.

*



Blaise Zabini w przypływie nagłego natchnienia odłożył nóż, którym od godziny usiłował przeciąć sobie żyły. Chwilami zastanawiał się, czy były ze stali, czy tylko stawiały zaciekły opór, który i tak miał zamiar złamać. Ale nie teraz. Teraz musiał biec na poszukiwanie swojej ukochanej Romlidy. Wszystko jedno, czy była jego siostrą. Kochał ją. I będzie kochał na wieki. Każe to sobie napisać na nagrobku. Tak, Blaise zdecydowanie był romantykiem. Przed śmiercią postanowił się pożegnać. A że nie czytał Wertera, nie wiedział, że można po prostu wysłać list pożegnalny. Zerwał się z krzesła i pobiegł do skrzydła szpitalnego, gdzie ostatnio widziano jego miłą. A tam zastał niecodzienną scenę. Siedząca na łóżku Romilda niewidzącym wzrokiem rozglądała się dookoła. Nad nią pochylała się Pansy i uśmiechając się złowieszczo, podsuwała jej pod usta szklankę z podejrzanie wyglądającym płynem. Severus Snape zawsze powtarzał, że Blaise jest znakomitym warzycielem. Nie mógł go zawieźć i nie rozpoznać trucizny. Przypadł do Romildy i odciągnął ją od Pansy. Do panny Vane w tym momencie dotarło, co o mało się nie wydarzyło. Przylgnęła do Blaise i zaczęła głośno płakać. Nasz dumny rycerz (nie biały, ale czekoladowy) wyniósł swoją damę ze skrzydła szpitalnego, szepcząc jej na uszko, że będzie jej bronił i że nawet śmierć ich nie rozłączy. Czyli to, co zwykle mówią mężczyźni, żeby uspokoić kobietę.
Pozostawiona sama sobie Pansy, spojrzała melancholijnie za wychodzącą parą, po czym jej spojrzenie przeniosło się na trzymaną w dłoni szklankę.
- Nie powinno się zmarnować - mruknęła pod nosem. i jednym duszkiem wypiła jej zawartość. Po chwili nie musiała martwić się już niczyimi ukochanymi. W ogóle niczym nie musiała się już martwić.

*



W najdalszym kącie biblioteki, w dziale Astronomia, Gwiazdy i Idole, Harry Potter i Draco Malfoy kontynuowali trudną sztukę deprawowania się nawzajem. Gdyby Lucjusz Malfoy mógł to zobaczyć, Draco z całą pewności natychmiast zostałby wydziedziczony. Ale Lucjusza tutaj nie było. Abraxas leżał gdzieś na podłodze obok wejścia z łyżeczką ciągle sterczącą z oka. Nikt nie mógł zagrozić jego pozycji Naczelnego Potomka Rodu Malfoyów. Spokojnie kontynuował więc myzianie blizny Harry'ego. I wcale nie przeszkadzał mu w tym fakt, że ich usta były połączone gumą do żucia.
- Mysiu, mysiu blisno! - mruczał co jakiś czas.
Chłopcy byli tak sobą zajęci, że nie zauważyli, kiedy do biblioteki ktoś wszedł. Nie zauważyli nawet, że ktoś wszedł do ich działu, obrzucił ich pogardliwym spojrzeniem i prychnięciem. O ile prychnięciem można obrzucić, oczywiście.
Hermiona Granger dokładnie przeszukiwała półki w poszukiwaniu informacji na esej z astronomii. Zdawało się, że zupełnie nie przeszkadza jej fakt, że nie zna tematu. Wyciągała po kolei grube tomiszcza taszcząc je na pobliski stół i usiłując nie zwracać uwagi na namiętne: Mysiu, mysiu blisno! Właśnie pochyliła się nad jedną pozycją, żeby sprawdzić coś, co ją zainteresowało, kiedy poczuła na swoim ramieniu dotyk dłoni. Męskiej dłoni.

*



Remus Lupin błąkał się bez celu po korytarzach. Jego ukochana zginęła. Jego potencjalna ukochana też. Druga potencjalna ukochana przejęła śledztwo i nie zwracała uwagi na nic innego. Cóż miał więc ze sobą zrobić? Czym załatać dziury w sercu? Jak zrobić kolejne? Bo chociaż nikt nie wiedział, Remus był masochistą. Potrzebował kobiety, która z jego życia uczyniłaby piekło. To znaczy większe piekło. Piekło wilkołactwa zdecydowanie mu nie wystarczało. A gdyby tak został jeszcze wampirem? Tak, to była dobra myśl, którą natychmiast postanowił wcielić w życie. Obrócił się na pięcie, żeby podążyć do Wieży Północnej i zapytać Sybillę Trelaney, czy nie mogłaby go ugryźć. Obrócił się i zamarł w półobrocie. W jego stronę podążała Tonks. Piękna, powabna, zakręcona, lekko zielona Tonks. Przetarł oczy. Nadal tam była. Uszczypnął się. Nie znikła.
- Tonks?! - wyszeptał pełen nadziei.
- Tak, tak, a kogo się spodziewałeś? Królewny Śnieżki?
- Nie, tylko… Pójdź w me ramiona, ukochana! - zawył i przypadł do niej.
- Remus, chyba nie zamierzasz mnie pocałować, prawda? - zapytała ściskana dziewczyna. Albo trup dziewczyny. Albo nawet żywy trup.
- Oczywiście, że zamierzam.
- Ale wtedy umrzesz - zasugerowała mu spokojnie.
- Skoro ty mogłaś, to dlaczego ja nie mogę?
- Racja. Dlaczego nie? - zapytała bez przekonania.
I wtedy… Pocałował ją. A jak pocałował to zzieleniał. A jak zzieleniał to umarł. A kiedy już umarł, Tonks lewitowała go do swojego grobu, który tak polubiła.

*



Z pewnego starannie omijanego przez uczniów gabinetu w lochach wypłynął obłoczek o niecodziennym zgniłozielonym kolorze. Zderzył się ze ścianą i skręcił, intuicyjnie wybierając drogę prowadzącą do sali wejściowej. Pełzł po kamiennej posadzce, dryfował w powietrzu, ocierał się o ściany. Mienił się wszystkimi kolorami zgniłej zieleni. Wyglądał niezwykle malowniczo.
Kiedy dotarł do sali wejściowej, zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Ze schodów schodziła właśnie jakaś wyliniała kotka, mrucząc przeciągle. Zatrzymała się, kiedy spostrzegła obłoczek i przyglądnęła mu się ciekawie. Po chwili wahania postanowiła go zbadać. Ale obłoczek był szybszy. To on zbadał kotkę. Po chwili Pani Norris leżała martwy na ziemi, a obłoczek szybował na pierwsze piętro. Zemsta Severusa zaczęła się wypełniać.

*



Hermiona drgnęła zaskoczona i gwałtownie się odwróciła, instynktownie wyciągając różdżkę. Przypomniała sobie bowiem o Tajemniczym Mordercy. Ale to nie był on. A może jednak był? Skąd mogła wiedzieć?
- Dean? - zapytała ostrożnie.
- Hermiono - odpowiedział namiętnym szeptem. - Nie mogę tego dłużej ukrywać. Nie potrafię. Muszę ci to wyznać tu i teraz, inaczej umrę.
- Co wyznać?
- Kocham cię! Kocham cię bardziej niż gwiazdy na niebie, chociaż Śnieżka na pewno piękniejsza jest od ciebie.
Hermiona nie była sentymentalną romantyczką. Kochała Blaise'a. On kochał Romildę. Odkochała się. Kochała Kingsleya. Zamordowało go kowadło. Odkochała się. Pokochała Lupina. Uciekł przed Abraxasem. Odkochała się. Kochała Neville'a. Też padł ofiarą kowadła. Znowu się odkochała. To dlaczego nie mogła pokochać Deana? Poza tym, chłopak miał dodatkowy atut na swoją korzyść. Był muzinkiem. Po dokonaniu tego rachunku zysków i strat, Hermiona rzuciła się Deanowi na szyję, krzycząc tak namiętne och, Dean!, że nawet sklejeni na wieki Draco i Harry oderwali się od siebie. Dean z uśmiechem zdobywcy pochylił się nad Hermioną i…

*



Cho Chang była wściekła. Ta kobieta najpierw zlikwidowała jej pierwszą potencjalną matkę, a potem zniknęła bez słowa. Ale ona nie pozwoli się tak traktować. O nie! Nikt nie będzie nią pomiatał. Postanowiła odszukać Benwenutę Zabini, swoją drugą potencjalną matkę, i zlikwidować ją. Jednym sprawnym Diffindo. W tym właśnie celu biegła w swoich najlepszych dziesięciocentymetrowych szpilach przez zamkowe korytarze. Biegła, biegła i biegła. I jeszcze trochę biegła. Aż dobiegła do schodów bibliotecznych, które miały wyjątkowo fatalny dzień. Zaczęła zbiegać ze schodów. Była mniej więcej w połowie, kiedy dogoniła ją Ginny. Lekko zielona zresztą.
- Jak śmiesz mnie podrabiać, ty głupia lalo?! - zawyła jej prosto do ucha.
Cho nie była przesądna. Ale naoglądała się zbyt wielu mugolskich filmów. Widok żywej-martwej Ginny przeraził ją tak bardzo, że się potknęła. Schody widząc swoją szansę, natychmiast ją wykorzystały i zrzuciły Cho z siebie. Ginny podbiegła do byłej koleżanki i z satysfakcją przekonała się, że ona też dołączyła do świata zmarłych. Skręciła sobie kark.

*



Blaise przytulał do siebie roztrzęsioną Romildę i wcale nie zamierzał przestać. Myśli o tajemniczym liście do matki, nożu czekającym na niego gdzieś w dormitorium i potencjalnych siostrach uleciały mu z głowy. Teraz liczyła się tylko ona. Już nic, nigdy ich nie rozłączy. Zawsze będą razem. Pocałował ją delikatnie. Później nieco bardziej namiętnie, w duchu powtarzając sobie, że nie wykorzysta sytuacji. Nie wykorzystał. Wykorzystała ją Romilda.

*



Pocałował ją. To był bardzo namiętny pocałunek. Hermiona ze zdumieniem odkryła, że Dean pachniał lawendą. Odprężyła się i oddała pocałunek. Widocznie oboje długo się szukali, bo teraz niemal się pochłaniali. Wsysali się nawzajem. I wysysali też. Żadne z nich nie zauważyło lekkiego chybotania półki z książkami. Potem większego chybotania, które szybko zamieniło się w kołysanie, aż w końcu półka wywróciła się, zasypując Hermionę i Deana stosem książek, a potem grzebiąc to wszystko pod sobą. W tym momencie w bibliotece rozległ się złowieszczy śmiech:
- BUAHAHAHA!
Prawdopodobnie zaraz potem miało nastąpić Wieszczę ci rychły zgon, ale nie nastąpiło, gdyż śmiech przerwał zbolały okrzyk:
- NIEEEEEE!
Ron Weasley właśnie odkrył zwłoki swojej ukochanej. Na dodatek splecone w namiętnym uścisku z Deanem Thomasem. Ogarnięty szałem rozpaczy przyłożył sobie różdżkę do gardła.
- Ron, nie rób tego! - krzyknął cudem ocalały Harry.
- Ależ rób, nie przejmuj się nim, on jest niepoczytalny - wtrącił się również cudem ocalony Malfoy, przytulając się do Harry'ego.
- Nie, nie rób!
- Rób!
- Zrobię! - krzyknął odważnie Ron. - Nie tylko ty możesz być bohaterem, Harry. Sonorus! Już ja cię dopadnę, Morderco! - wrzasnął, a jego wrzask wstrząsnął biblioteką. Podobnie jak kolejny wybuch mrocznego śmiechu.

*



Dumbledore wszedł do biblioteki w samą porę, żeby usłyszeć wybuch śmiechu numer dwa i zobaczyć zaścielające podłogę biblioteki trupy. Przeklął w duchu brak dropsów, które teraz bardzo by mu się przydały.
- Chyba należałoby wyprawić pogrzeb - zauważył.
- Zdecydowanie - odezwała się Luna, o której tak jakby wszyscy zapomnieli.

*



Lord Voldemort szedł przez zasnutą zgniłozielonym obłoczkiem salę wejściową. Był niepomiernie zdziwiony, że nikt go nie zatrzymał. Jego długa czarna szata z kapturem zapewne by za nim powiewała, gdyby Snape nie zarejestrował powiewania jako swojego znaku handlowego, za co Lord przeklął go do siódmego pokolenia. Co nie przeszkadzało mu zresztą korzystać z jego usług.
- No ja nie rozumiem - mamrotał pod nosem urażony Pan Ciemności. - Żadnego powitania. Jak tak można? Ja tu z wizytą przybywam, a oni nie raczą nawet skrzata domowego po mnie wysłać. Toż to skandal.
- Skandal, skandal - powtórzył przelatujący w pobliżu Irytek i zaniósł się szaleńczym śmiechem.
- A to co? - Lord zatrzymał się w pół kroku do Wielkiej Sali. Stoły były zsunięte, a na stołach leżały ciała. Dużo ciał. - Ciała? Trupy? Martwe trupy? A jakim prawem? Przecież mnie tu jeszcze nie było! - nie uzyskał jednak odpowiedzi na swoje pytania. Wszyscy byli zbyt zajęci przygotowaniami do zbiorowego pogrzebu.

*



Harry rozejrzał się po Wielkiej Sali, w której tymczasowo spoczywały ofiary Tajemniczego Mordercy (i nie tylko, ale Harry o tym nie wiedział). Przełknął ślinę, kiedy uzmysłowił sobie, jak niewiele brakowało, żeby sam znalazłby się wśród nich. Całe szczęście, że ta przerośnięta nietoperzyca wygłosiła o nim przepowiednię. Nie mógł tak po prostu zginąć z rąk Tajemniczego Mordercy. Musiał pokonać Lorda Voldemorta.
Brakowało jeszcze ciała Hermiony. Jego transportem chciał się zająć Ron. Osobiście. Najpierw jednak potrzebował środka uspokajającego, którego poszukiwania zajęły trochę czasu. W ogóle odkąd zniknęła pani Pomfrey, leczenie sprawiało sporo problemów. Poza tym, Ron właśnie podjął się ciągnięcia śledztwa, które prowadziła Hermiona. Ktoś musiał mu pomóc. Musiał poprosić Draco, żeby im towarzyszył. Nie wytrzyma przecież bez niego ani minuty. Westchnął ciężko, a jego westchnienie potoczyło się echem po zamku. A nie, to był Głos...

Silene - ODCINEK 28

...Był to głos Lorda Voldemorta. Złowroga, wytwornie smukła sylwetka Esencji Zła przecinała padający od drzwi blask niczym czarna klinga. Czarny był też sarkazm, którym ociekały jego syczące słowa:
- Albusie Dumbledore! Do tej pory jakoś się dogadywaliśmy: ja nie popełniam uczynków dobrych, a ty złych. Konieczne dla zachowania status quo ustępstwa i czyny moralnie wątpliwe mieliśmy utrzymać w rozsądnych granicach. Pytam zatem grzecznie, co ty sobie właściwie wyobrażasz?
Odpowiedziała mu najpierw cisza, a potem tym głośniej odezwał się odrobinę tylko drżący głos człowieka ostatecznie zdesperowanego:
- Stawaj do walki, ohydna stworo!
Lord Voldemort uniósł łuskowatą brew i zwrócił się ku mówiącemu.
- Ach, Potter! - wysyczał z uśmiechem. - Cóż za miła niespodzianka. Spodziewałem się właściwie, że zastanę tu sprawcę tego... bałaganu... drogiego Albusa...
- Dumbledore'a nie dostaniesz w swoje łapska! - zakrzyknął Harry z nowym animuszem. Tak, to była wystarczająco gryfońska kwestia, żeby od razu poczuł się lepiej. - A poza tym to nie on jest winien tej haka... hoku... tej rzezi, tylko Tajemniczy Morderca! Nie ma tu miejsca na jeszcze jednego potwora, a więc stań, walcz, drżyj i giń!
Voldemort usiadł z przyzwyczajenia przy stole Ślizgonów, odsunął niecierpliwie na bok czyjeś jelito i zadumał się głęboko, odbijając w roztargnieniu kolejne klątwy, które wypuszczał na niego Potter.
- Tajemniczy Morderca, i to taki, Protego, uzdolniony? Popatrz, popatrz... Protego... - mruczał. - To musi być prawdziwy as, a nic o nim dotychczas nie słyszałem. Dobrze się, Protego, ukrywa. Do kroćset! Może to animag? Ssak może nie, ale jakieś ptaszę, nie większe powiedzmy od dzięcioła, mogłoby umknąć mojej, Protego, uwadze.
Uchyliwszy się przed morderczą serią rozgdakanych kurczaków (wynik ubolewania godnej anglosaskiej wymowy łacińskiej nauczanej w Hogwarcie), Największy Zbrodniarz magicznego świata wstał od stołu i ze złowieszczym uśmiechem zawołał:
- Potter, Protego, powstrzymaj no na chwilkę słuszny gniew, dobrze?
Z czystego zaskoczenia Harry powstrzymał na chwilkę słuszny gniew.
- Dziękuję uprzejmie - Voldemort skinął głową i utkwił szkarłatne źrenice w zdyszanym liczku Złotego Chłopca. Czy mu się wydawało, czy liczko to pokrywały szarawe liszaje, wyglądające jak resztki gumy do żucia?
- Czego, ohydny potworze? - spytał Potter.
- Dobrze cię tu wychowali, wiesz, jak się odnosić do starszych - pochwalił go protekcjonalnie Voldemort, którego długie lata werbunków nauczyły, jak bardzo młodzi ludzie potrzebują akceptacji i zrozumienia i jak wiele zrobią dla tego, kto ich doceni. - Powiedz no mi, Harry, czy możesz zdradzić mi zachęcająco złowieszczą i ezoterycznie zawikłaną tożsamość waszej lokalnej nemezis?
Pełna przerażenia cisza uświadomiła mu, z kim rozmawia. Westchnął.
- Spróbujmy inaczej. Czyjaż to zła wola prześladuje dzień i noc nieszczęsne komnaty tego zamku?
Harry zastanowił się uczciwie.
- Irytka chyba - powiedział.
- Potter. Skup się: kto zarżnął tych wszystkich ludzi?! - spytał Voldemort w ostatecznej rozpaczy. - Chcę się z nim spotkać! Chcę go widzieć, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zobaczę na tym świecie!
W tym momencie w Wielkiej Sali pociemniało. Uderzył daleki grom, a potem tuż nad oniemiałym Voldemortem odezwał się stłumiony zaklęciem maskującym głos:
- Jak sobie życzysz, Tom.
Harry nikogo nie dostrzegł - ciemności zapadły ciemniejsze, niż najmroczniejsze zakątki Peru - ale Lord Voldemort najwyraźniej tak, bo z jego i tak już dostatecznie zestresowanych ust padły świadczące o najwyższym zdenerwowaniu słowa, których nie sposób tu zacytować.
- Więc to TY?! - tak kończyła się owa kwiecista wypowiedź.
- Tak jest - odparł najwyraźniej ubawiony głos. - A ty zauważ, Potter, ile mam dla ciebie życzliwości.
Z zaczarowanego nieba padła nagle świetlista błyskawica, zadziwiająco podobna do blizny Harry'ego, i ugodziła Voldemorta w sam środek bladego czoła. Przez moment w odległym kącie Sali widać było niewyraźną, spowitą w płaszcz, ciemną sylwetkę.
- Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - wyjaśnił głos w ciemnościach i zaniósł się diabolicznym śmiechem.

*

Minerwa spojrzała na zemdlonego Krzywołapa z niedowierzaniem, a potem z niesmakiem. Nawet najseksowniejsi... najseksowniejsze... osoby rodzaju męskiego były w dzisiejszych czasach żałośnie słabe, a co dopiero ktoś, kto tyle czasu spędził zdominowany przez Hermionę Granger!...
Westchnęła i zebrała ręką skraj szaty, starając się, aby w całym tym szaleństwie mimo wszystko pozostać damą. Z godnością ruszyła przed siebie z zamiarem przywrócenia swojemu życiu ładu i porządku (bardzo nie chciałaby nazywać tej potrzeby instynktem wicia gniazda), kiedy od plamy mroku u stóp schodów oderwała się nagle niewielka sylwetka jakiegoś ptaka. Zdążyła zobaczyć tylko czerwoną czapeczkę, ale ptak w locie przemienił się w dziwnego osobnika, od stóp do głów zakutego w zbroję. Zbroja z osobnikiem rozrabiającym wewnątrz ruszyła w jej kierunku.
"To nie na moje nerwy", pomyślała. "To wręcz niemoralne. Gdzie się nie ruszyć, jakaś zbroja wkracza do akcji. Litości!"
- Znowu zbroja? - spytała głośno, poirytowanym tonem.
- Od początku była tylko jedna zbroja - wyjawił dziwnie młodzieńczy głos. - Moja. Dawny kuł płatnerz ją.
Opiekunka Gryffindoru była odważną kobietą (inna w tych okolicznościach od dawna już lotem swobodnym spadałaby z wieży astronomicznej). Nieulękle oświadczyła więc:
- O ile dobrze mi opowiadano, działały w niej osoby dobrze mi znane i raczej nie animagowie.
- I za to właśnie, że działały, mściłem się i będę się mścił! - zakrzyknął posępnie osobnik. - Nie jest wygodnie w tyle osób w jednej zbroi.
- Mogłeś ją zdjąć - z narastającym poczuciem absurdu zaproponowała Minerwa, jednocześnie myśląc gorączkowo: tak! To on! Tajemniczy Morderca! Ach, gdyby udało mi się go pojmać!
- Do ciała mi przywarła - rzekł niecierpliwie animag (kolejny animag! naprawdę, naprawdę ktoś powinien zrobić z tym wszystkim porządek). - Lecz nie w tym rzecz, kobieto. Wieszczę ci rychły zgon! BUAHAHAHA!
Z tym okrzykiem spod przyłbicy osobnik rzucił się na nią ze wzniesionym toporem, kiedy nagle w kącie zmaterializowała się tajemnicza postać, która nieznoszącym sprzeciwu głosem powiedziała:
- Jakże mi przykro, kolego. Nie tak zabija się kobiety.
I w tej samej chwili górna część zbroi uległa zmiażdżeniu przy pomocy przelatującego ze świstem przez powietrze kowadła. Bezwładne nagle blachy upadły z chrzęstem i brzękiem na podłogę i, niestety, również częściowo na Minerwę.
Tajemnicza postać zniknęła z kąta bez śladu, a w korytarzu rozległ się rozpaczliwy krzyk Hagrida:
- Moje kowadło! Pani psor, jak mi przykro! Nie wiedział żem, że to Accio tak zadziała, serio serio... Pani psor, żyje pani?
Po czym przerażony półolbrzym wydobył oszołomioną i potłuczoną, lecz żywą czarownicę spod stosu blach i... i jakby piór... i porwawszy ją na ręce jakby była jednym z owych piór, uniósł w kierunku skrzydła szpitalnego.

*

Na odgłos gromu Dumbledore przestał nerwowo ssać guzik przy mankiecie i wykrzyknął:
- Wielkie nieba! Jakże się szczęśli... cóż to za pech, że nie mogę niczego zrobić dla tych nieszczęśników! Zapewne świat wymaga ode mnie ponownej interwencji w ostatniej chwili. Panno Lovegood... jakże się szczęś... słowem, cóż za nieszczęście, że muszę prosić panią o zajęcie się tym wszystkim! Niech pani zrobi tu porządek, drogie dziecko.
Po czym na skrzydłach fioletowego surduta wybiegł z biblioteki na ratunek światu.
Panna Lovegood była osobą życzliwą światu i pilną, więc wygrzebała ze stosów gruzu, desek i książek tom w kolorowych okładkach, zatytułowany: "Cura Domestica, alibo prostych zaklęć gospodarskich xiąg dwie, volumen pierwszy: Iako obeyście w ładzie, a hemisfery temporalne współsprzęgnięć międzyzaklęciowych w okultystycznej równowadze utrzymać należy.
Zaledwie kilkanaście minut zajęło jej wyszukanie zaklęcia, które miało "sprawy wszelakie luźnych a dokuczliwych zwłok uporządkować". Kiedy je jednak, zgodnie z opisem, rzuciła, w bibliotece nic szczególnego się nie zmieniło. To znaczy, pojawiła się tam mroczna postać, ale akurat jej panna Lovegood nie zauważyła.
Luna wyjrzała więc z roztargnieniem za okno i tam dopiero ujrzała efekty swoich czarów: wszyscy, którzy dotychczas zginęli, a potem mimo to zaczęli się szwendać po błoniach i zamku, zostali przeniesieni na trawnik obok bramy i starannie zapakowani w tekturowe pudełka, przewiązane ołowianymi taśmami.
- Oj - zmartwiła się Luna szczerze. - Właściwie to ich nie pytałam, czy nie chcieli zostać nieumarli.
Uznawszy w ten sposób, że spełniła swój obowiązek, wzięła ze sobą "Curę Domesticę" i pogrążona w lekturze wyszła z biblioteki.

*

Dumbledore znalazł się w Wielkiej Sali w sam raz, żeby ujrzeć, jak Harry dźga różdżką martwego Voldemorta.
- A więc dokonałeś tego, chłopcze - powiedział, starając się mówić głosem nabrzmiałym szlachetną, smutną dumą. Było to o tyle trudne, że co kogo obchodziło jakieś truchło czarnoksiężnika, kiedy najpoważniejszym problemem wszystkich czarodziejów powinna się stać obecnie produkcja dropsów!
Harry zawahał się lekko i pospiesznie przeanalizował sytuację. Albo z tego wyjdzie, co będzie oznaczało, że Tajemniczy Morderca zostanie zlikwidowany i zarazem zniknie świadek prawdziwej śmierci Voldemorta, albo Morderca wymorduje wszystkich i problem zniknie, poniekąd, sam z siebie.
Popatrzył zatem staremu dyrektorowi prosto w szczere, kochające oczy i powiedział zmęczonym głosem Chłopca, Który Stanął Na Wysokości Zadania:
- No.
- Jestem z ciebie dumny - powiedział Dumbledore, dodając w myślach: A będę jeszcze bardziej dumny, jeśli masz przy sobie chociaż landrynkę.
- Ja też jestem dumny z ciebie, Bliźniaczku! - rozległ się naraz od drzwi namiętny głos Dracona. - Taki dumny, taki dumny... daj, uściskam!

*

Ronald Weasley z rozpaczą w jednym, a determinacją w drugim oku już chciał zabrać się za ostatnią posługę wobec ukochanej, kiedy odkrył, że jej ciało poniekąd zniknęło. Długie i bezsensowne snucie się po korytarzach zaprowadziło go w końcu do wyjścia, przed którym ktoś ustawił schludne, opasane ołowiem pudła. Zaskoczony, Ron oderwał kawałek tektury z wieka jednego z nich i z narastającym zdumieniem odkrył, że wewnątrz jest zupełnie ciemno i pusto, jeśli nie liczyć chóru wdzięcznych głosików wyśpiewujących żałobne pieśni. W napuchniętych liryzmem słowach rozróżnił imię swojej ukochanej i urok muzyki połączony z dźwiękiem słodkiego imienia przelał czarę goryczy, która chlupotała w jego jaźni.
Z rozpaczą i determinacją nadal szklącymi wzrok, rozerwał tekturę na tyle, na ile pozwalały na to ołowiane wstęgi, i rzucił się w ciemność.

*

Tymczasem Zielonkawy Obłoczek Zemsty Snape'a, jakby zdezorientowany wydarzeniami w Wielkiej Sali, węszył wokół nóg zszokowanego dyrektora i dwóch wpatrzonych w siebie młodzieńców. Prawdopodobnie udałoby mu się przystąpić do wyrafinowanej zemsty, gdyby Draco Malfoy nie oderwał wzroku i innych części ciała od przedmiotu swego pożądania i nie zerknął w dół.
- O - powiedział. - Coś mi to przypomina.
Dumbledore spojrzał bystro na podłogę i natychmiast wskoczył na pobliską ławkę.
- Uciekajcie! Uciekajcie! Mnie też coś to przypomina, co więcej, ja, jako wykwalifikowany alchemik, wręcz wiem, co to jest! To Mściciel, śmiercionośny eliksir, wyposażony w część inteligencji twórcy i możliwości dostosowawcze. Znikajcie stąd, moi drodzy, albo zacznie od rozpuszczenia wam stóp!
Draco Malfoy pobladł na myśl, do czego mogłoby dojść w następnej kolejności, a Harry zbladł chwilę później tylko dlatego, że myślał nieco wolniej. Obaj wskoczyli na stoły.
- Zrobił go profesor Snape, świętej pamięci - wyjaśnił dodatkowo Dumbledore.
- Ach, to dlatego robił się stopniowo coraz bardziej tępy - zauważył Harry jadowicie i oczywiście niesprawiedliwie.
Obłoczek Zemsty vel Mściciel wykonał coś, co - gdyby posiadał był oczy - można by określić jako wbicie wzroku pełnego nienawiści w Gryfona.
Harry'emu zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w Wielkiej Sali zapadła westernowa cisza.
I wtedy Obłoczek vel Mściciel zrobił nagle dość głośne: "pop!" i pękł z hukiem, pozostawiając po sobie tylko subtelny zapach włosów nieumytych ziołowym szamponem.
- Oj, przepraszam - powiedziała Luna Lovegood, wynurzając się zza filarków z otwartą księgą w dłoniach. - Znalazłam tu zaklęcie, które według tej księgi ma "oczyścić obeyście z odorów y ohydztw różnorakich", ale chyba znowu zadziałało nieprzewidywalnie.
- Zadziałało perfekcyjnie - wyraził opinię Harry, a Dumbledore rzekł jednocześnie:
- Interesujące... Panno Lovegood, to bardzo intrygująca książka. Czy mógłbym się jej uważnie przyjrzeć?...
Kartkował podaną mu księgę przez kilka bardzo długich minut, aż w końcu...

Madame Evans - ODCINEK 29

Wiktor Krum potoczył dzikim wzrokiem po swoim pokoju, z pasją odrzucił w dal zmięty egzemplarz Proroka Wieczornego i zaczął krążyć od ściany do ściany, niczym zwierzę w klatce.
- Jakie straszne rzeczy dzieją się w Szkocji - monologował zawzięcie. - Hermionie mogła stać się krzywda! Nie potrafię siedzieć tutaj bezczynnie, muszę polecieć do Hogwartu! Ona jest jedyną miłością mojego życia. Jedynym światełkiem w ciemności, brakującą witką mojej miotły! Jak mogłem być tak ślepy i uświadomić to sobie dopiero w przedostatnim odcinku?! Trzeba ją ratować!
Podjąwszy tę decyzję, Wiktor wybiegł z domu tak jak stał. Tuż za drzwiami uświadomił sobie, że piechotą daleko nie zajdzie, więc wrócił po swoją niezawodną miotłę. Dosiadł jej, a potem leciał i leciał. I leciał, w pogardzie mając mrozu szpony tnące i palące słońce pustyni.
Jakieś dwa kraje i jeden odcisk na pośladku później - kiedy wypełnił już czasowo wystarczający fragment odcinka - Krum przypomniał sobie, że wcale nie musi się tak wysilać. Wylądował więc gdzieś na Węgrzech i złapał pierwszy lepszy międzynarodowy świstoklik.

* * *

Hogwart tonął w mroku nocy. Posępne chmury zbierały się nad wieżą północną, poszturchując się wzajemnie. Wątłe światełka w oknach zamku nie były w stanie należycie rozświetlić mglistej ciemności. Wampiry, strzyże i trawostrzyże pochowały się głęboko w Zakazanym Lesie. Kilka dorodnych karaluchów, w zwartym szyku, tuptało dzielnie marszowym krokiem pośród mchów. Miały w planie herbatkę z prundem u Aragoga.
Tymczasem Firenzo, przyświecając sobie latarką, która została mu po jakimś nieostrożnym wędrowniczku, przeczesywał zapomniane polanki i kolczaste zarośla. Był spragniony. MUSIAŁ znaleźć gumijagody na fioletową nalewkę. MUSIAŁ to zrobić, niezależnie od jęków Zakały, który postępował za nim krok w krok, co jakiś czas grzebiąc kopytkiem w ziemi i posyłając w dal zniecierpliwione prychnięcia.
Echo poniosło je aż na błonia. Wyglądający właśnie zza chmur księżyc opromienił figurkę Hagrida, opuszczającego zamek. Gajowy zostawił Minerwę w skrzydle szpitalnym, a teraz chciał usunąć się w cień. Zbyt wiele trupów, jak na jeden wieczór. Zbyt wiele trupów, jak na jego delikatną psychikę.
- Uf - sapnął, zarzucając na plecy swoje kowadło do podkuwania sklątek i ruszając w stronę swej chatki. - Się jakoś zbiesiło...
Lucjusz Malfoy, który właśnie przed chwileczką wyskoczył na moment do Malfoy Major, by obejrzeć w kominku swój ukochany program kulinarny "Voldemort gryzie", wyminął półolbrzyma, zerkając nań z niesmakiem. Potem potoczył wzrokiem po trawiastych równinach i wzniósł oczy do księżyca. Grono pedagogiczne, też coś!
Lucjusz najchętniej w ogóle nie wracałby do szkoły, tym bardziej, że wkrótce mieli nadawać "Gotuj z Mrocznym Znakiem", a on strasznie chciał się dowiedzieć, jak należycie przyrządzić ukwiał na parze. Ale, niestety, miał teraz poważniejszy problem.
Sytuacja przedstawiała się niewesoło. Nie miał spadkobiercy. Jego jedyny syn, jego nadzieja i źródło dumy, nośnik jego przewspaniałych genów - slashował się właśnie z Potterem! Przeklęty! Skażony w taki sposób! Nie, Lucjusz uważał wszelkie slashe za marnację materiału. Genetycznego. Nie mógł dopuścić, by ktoś taki został ojcem jego wnuka. A na dodatek jeszcze ta dziewczyna, na którą ewentualnie mógłby liczyć - dała się zabić w tak idiotyczny sposób! Doprawdy, co to za dzieci teraz rosną. Słabowite jak gumochłony. To wszystko wina tych amerykańskich odżywek.
Tak rozmyślając, Lucjusz wszedł do zamku, a jego kroki zadudniły głucho na kamiennej posadzce. Z niesmakiem odwrócił wzrok od wypełnionej trupami Wielkiej Sali - w końcu bycie estetą do czegoś zobowiązywało - minął bibliotekę i dotarł do skrzydła szpitalnego.


* * *

Dumbledore potoczył smutnym wzrokiem po Wielkiej Sali i jeszcze raz przekartkował księgę. Gdzieś w oddali, na wrzosowiskach, rozbrzmiały głucho odgłosy powracającej burzy. Zresztą, równie dobrze mogło to przypominać strzał z mugolskiej broni palnej, Albus wcale nie był tego taki pewien.
Z roztargnieniem przewrócił jeszcze jedną stronę i nagle znieruchomiał.

Głuche grzmoty po śmierci Lorda usłyszysz - to, czego Ci najbardziej brak, jest już blisko - głosił misterny napis na stronie sześćset sześćdziesiątej szóstej.
Pod spodem czernił się odręczny dopisek:
PS. Strzeż się białych gołąbków.

Dyrektor w zamyśleniu pogładził się po brodzie i z hukiem zamknął tomiszcze. Postanowił policzyć trupy i przez moment usiłował nawet ustalić, kto właściwie zginął, ale uznał, że to nie na jego nerwy. W każdym razie - ocalało niewielu.
- Posprzątajcie tutaj - rzucił krótko w stronę młodzieży, jak na dobrego stratega przystało.
I ruszył na poszukiwania, a broda dostojnie powiewała za nim.

Luna spojrzała na zajętych sobą Harry'ego i Dracona, westchnęła demonstracyjnie, poprawiła wisienki w uszach i zaczęła leniwie odsyłać zwłoki na błonia. Należało je w końcu gdzieś pochować. Z honorami.

* * *

Klikanie było niewygodną metodą komunikacji międzyczarodziejskiej. Wiktor zdecydowanie bardziej wolał miotły, ale tym razem nie miał wyboru - niewiele odcinków pozostało już do wyemitowania, a on w żadnym z nich się nie pojawił. Trzeba było ożywić akcję. Poza tym, w czasie długiej drogi na jego ukochanym środku lokomocji mógłby się przeziębić - szkockie wichury bywały zgubne dla zdrowia, a jemu przecież nie wolno było ryzykować kataru przed kolejnym meczem w ligowych rozgrywkach. No i Hermiona musiała koniecznie żyć długo i szczęśliwie, więc powinien znaleźć się przy niej jak najszybciej.

Przewidywał od początku taki obrót spraw. Czyż nie powtarzał jej w listach, że ta fascynacja Muzinkami źle się skończy? Czyż nie mówił, że Ron nie jest dla niej? Ale nie, ona wiedziała lepiej! A teraz - proszę! Oto co się dzieje, kiedy kobieta przedkłada tych flegmatycznych Anglików ponad gorący, słowiański temperament!
Wiktor zakasłał i zatrząsł się z zimna. Myśli wirowały mu w głowie w takt obrotów świstoklika.
Tak! On jej teraz pokaże...

ŁUP.

* * *

Dumbledore metodycznie przeczesywał zamek. Dotarł do biblioteki, potoczył smutnym wzrokiem po jakichś zapomnianych ciałach na podłodze, a potem, z nie mniejszą żałością, pomyślał o tych w sali na dole.
- Cóż, wojna wymaga ofiar - westchnął melancholijnie.
Obszukał dokładnie wszystkie zwłoki, a znalazłszy zaszyte w poduszkach fotela Abraxasa dropsy i paczuszki słonecznika, wrzasnął radośnie.
- Przepowiednia się wypełniła!
Wypchał kieszenie swoją zdobyczą i pobiegł prędko korytarzem. Biegł, biegł i biegł, aż wreszcie przypomniał sobie, że lata już nie te, więc zwolnił nieco i dostojnym krokiem podążył w kierunku Wieży Astronomicznej.

* * *

Wiktor z hukiem uderzył w trawiastą równinę. Potoczył błędnym wzrokiem po błoniach i zamrugał, żeby zmienić ostrość widzenia oraz pozbyć się świergotu białych gołąbków, które właśnie zaczęły latać mu nad głową. Dopiero kiedy gołąbki odleciały, dotarła do niego groza sytuacji. Szkolne błonia zasłane były czekającymi na pochówek zwłokami. A najbliżej leżała Hermiona, z rozsypanymi na trawie włosami i zamkniętymi oczami.
Wiktor doczołgał się do niej, nie zważając na ciągle napływające od strony zamku ciała i z trudem łapiąc oddech.
- Najdroższa - wyjęczał, po czym starannie przypadł policzkiem do jej klatki piersiowej i zaczął rozdzierająco łkać. - Nie opuszczaj mnie!

* * *

Romilda Vane potoczyła badawczym wzrokiem po skrzydle szpitalnym. Wprawdzie zdawała już sobie sprawę, że ma o jedną rywalkę mniej. Albo dwie, kto by tam liczył. Ale po Hogwarcie pałętało się przecież sporo dziewcząt. Nigdy nie wiadomo, kto się tam czai w ciemnościach. Nie licząc nieprzytomnej Minerwy, oczywiście.
Romilda podjęła decyzję. Nie będzie żadna dziewoja pluć jej w twarz. Ani nikt inny.
Zastanawiała się przez moment. Seksowny blondasek o wzgardliwych ustach, który właśnie stanął w drzwiach i - wyraźnie zdezorientowany - rozglądał się dokoła, był nawet całkiem niezły. Ale ona wolała... hmm, inny typ urody. Babcia Vane zawsze powtarzała jej, że Prawdziwy Mężczyzna powinien być ciemny, bo blondyni to samo Zuo.
Wprawdzie Romilda trochę się już pogubiła w sercowych koligacjach i jakby nie do końca wiedziała, kto z kim i dlaczego. Ale czas antenowy nieubłaganie dobiegał końca, a ona wciąż miała na koncie zaledwie jeden miłosny epizod. Bo drugiemu sama zapobiegła.
- Jakaż byłam głupia - pomyślała ze złością i natychmiast przestała się wahać.
Obróciła się wokół własnej osi i stanęła twarzą w twarz z Zabinim, który właśnie podnosił z podłogi swój zapomniany sztylet do podcinania żył.
- Ty.
- Ja? - zamrugał niepewnie Blaise.
- Tak, ty. Mój najsłodszy Muzinku. Idziemy.
- Hę?
- Konsumować - oznajmiła po prostu.
- Znowu? - Zszokowany Muzinek otwartymi ustami łowił powietrze, jak ryba wyjęta z wody. - To znaczy: Znowu! - poprawił się natychmiast. - Hurra! Konsumujmy!
Popatrzyła na niego z politowaniem.
- Nie tutaj, chyba nie myślisz, że oddam ci się przy ludziach. Idziemy w ustronne miejsce - wyjaśniła. - Do najwyższej komnaty w najwyższej wieży.
Złapała go za ślizgoński krawat i bezceremonialnie powlokła za sobą.
- Zaraz będzie Grande Finale, nie ma czasu na podchody - pouczała go po drodze. - Telenowela potrzebuje mnóstwa scen miłosnych...
Obłok różowych, pękatych serduszek uformował się nad głowami zakochanych i wdzięcznie popłynął za nimi.

* * *

Wiktor Krum łkał rozdzierająco nad ciałem Hermiony.

* * *

Tajemnicza Postać w ciemnej pelerynie przemknęła bezszelestnie obok uchylonych drzwi skrzydła szpitalnego. Zajrzała do wypełnionej trupami Wielkiej Sali, skryła uśmiech w mroku przepaścistego kaptura i wymknęła się na opustoszałe błonia.
Lawirując między zwłokami, minęła jakiegoś zbłąkanego ducha, ściskającego w dłoni butelkę, rzuciła szybkie spojrzenie na pogrążonego w rozpaczy Wiktora, a potem chwyciła porzucony przez niego międzynarodowy świstoklik.

* * *

Wiktor Krum nadal łkał rozdzierająco nad ciałem Hermiony.

* * *

Minerwa McGonagall odzyskała przytomność i potoczyła wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu. Skrzydło szpitalne.
Opuszczały je właśnie jakieś dwie zamglone postacie, ale nie miała sił by zareagować - nawet jeśli byli to uczniowie, mający zamiar oddawać się jakimś niecnym uciechom. Niech tam się oddają, ona miała ważniejsze sprawy na głowie. Jej instynkt pedagogiczny poszedł się paść w chwili, kiedy dowiedziała się, że urodzi kocięta. Powoli oswajała się z tą myślą. Da sobie radę. Jest silna. Jej serce to wytrzyma... Wytrzyma...!
- Aaaaaaaaa!!!
- Co?! - Lucjusz Malfoy, który był akurat najbliżej, jednym susem znalazł się przy jej łóżku.
- Nie mogę! - jęknęła rozdzierająco Minerwa, głosem dziwnie mocnym, jak na osłabioną kobietę. - Nie mogę tak już ani chwili dłużej...
- Ale czego nie możesz? - dopytywał się zdezorientowany Lucjusz.
- Nie mogę tak kłamać - szepnęła nieszczęsna. - Panie Malfoy, moje słabe serce...! Ja umieram!
- Eee tam - zbagatelizował sprawę. - Ciebie tam nawet siekierą nie dobiją. Ty jesteś żelazną d... damą Hogwartu.
McGonagall odetchnęła spazmatycznie i chwyciła go za poły koszuli, zbliżając usta do jego ucha.
- Słuchaj - wyrzęziła. - Muszę ci to powiedzieć, zanim odejdę... Muszę...
Oddychała z coraz większym trudem.
- Ale co? - Lucjusz skrzywił się z niesmakiem.
- To nie Hermiona była twoją córką - wycharczała niemal bezgłośnie Minerwa. - Twoją córką była...
I umarła.

* * *

Wiktor Krum ciągle łkał rozdzierająco nad ciałem Hermiony.

* * *

Tajemniczy Morderca był zdecydowanie najlepszy w swoim fachu. Miał sto nazwisk, porządną pelerynę z kapturem i liczne, bardzo przydatne znajomości zarówno wśród wysoko postawionych obywateli, jak i wśród największych mętów czarodziejskiego świata. Oraz dobrze zaostrzony tasak - przejęty od pewnego znamienitego rodu w czasie jednej z udanych akcji - i kilka innych narzędzi zbrodni. I wrodzony talent do zabijania.
Teraz relaksował się właśnie, po wyczerpującej podróży, przy basenie na tyłach swojej willi na Krecie. Popijał tajemniczą miksturę ze szklanki przyozdobionej parasolką i przeglądał najnowszy egzemplarz Proroka Wieczornego. Całą pierwszą stronę zajmował opis straszliwych wydarzeń w Hogwarcie. Rita Skeeter najwidoczniej czuła się jak tryton w wodzie, rozwodząc się nad flakami, trupami i brakiem winnych.
Tajemniczy Morderca ułożył się wygodniej na leżaczku, westchnął nostalgicznie i podkręcił wąsa.
- Istny koniec świata - pomyślał z mieszaniną rozbawienia i irytacji. - Popaprańcy. Bez przerwy to samo.
Uwielbiał magiczne służby śledcze za ich opieszałość i dziecięcą naiwność. Jedynym, który mógłby cokolwiek zdziałać, był Kingsley Shacklebolt. No cóż, jaka szkoda, że Hagrid tak nieostrożnie zostawił swoje kowadło na widoku. Wystarczył jeden krótki urok...
Ale oczywiście nie zawsze wszystko szło tak gładko. Ot, specyfika tego fachu. Zwykle Morderca działał sam. Ale czasem sytuacja wymagała dodatkowych ofiar i chociaż odnosił się sceptycznie do wszelkich wspólników - ostatnio naprawdę nie miał wyboru. Musiał przecież wyjechać do tej cholernej Francji, żeby odwrócić od siebie podejrzenia. Merlinie, co za szczęście, że zdołał wrócić do Szkocji na czas!
Uf. Doprawdy, nieprzyjemna sprawa. Ten narwany młodzieniec, działający w animagicznej, dzięciolej postaci, omal nie pokrzyżował misternie uknutej intrygi. "Wieszczę wam rychły zgon", też coś! Młodość i pogoń za sławą za wszelką cenę bywają zgubne... Dzieciak wprawdzie jakimś cudem uniknął zmiażdżenia kowadłem w swojej własnej zbroi i zdołał wydostać się na błonia, ale...
Wystarczył krótki Imperius, rzucony na tamtego samotnego kłusownika. Jeden strzał. Chłopina wyglądał na bardzo zadowolonego, w końcu nie od dziś wiadomo, że rosół z dzięcioła to prawdziwe delicje. Wyglądało na to, że sprawa została załatwiona. Żadnych świadków. Zero dowodów.
Morderca uśmiechnął się pod wąsem i zamrugał gwałtownie, bo wydawało mu się, że po czystym, wieczornym niebie przemknęła jakaś biała mgiełka. Kiedy mgiełka zniknęła, odstawił szklankę, wstał z miejsca i poczłapał w stronę oszklonego wejścia do willi. Po tym okropnym, francuskim żarciu miał ochotę na budyń.
Lubił swoje obecne życie. Jego żona, kobieta silna i zdecydowana, błyskawicznie zafundowała mu Odnowę Moralną Poprzez Miłość, a potem urodziła dwoje udanych dzieci. No i gotowała najlepsze budynie pod słońcem. Ale nawet ona nie musiała o wszystkim wiedzieć. W końcu należało jakoś zadbać o dobrobyt w ich stadle, tym bardziej, że małżonka miała ogromną słabość do pięknej biżuterii, a on sam - do swojej hodowli karaluchów.
Prywatna cegielnia naprawdę nie przynosiła zbyt wielkich dochodów. Poza tym, pozostawała jeszcze jedna kwestia.
Otóż, ten kto raz został Mordercą, staje się nim na całe życie. To jak pierwotny zew, jak instynkt wyssany z mlekiem matki, jak...

Zatrzymał się gwałtownie, tknięty nagłym przeczuciem. Świadomość zagrożenia przeniknęła go na wskroś, a mikstura i komfort psychiczny jednak lekko spowalniały reakcje. Ale przecież nie mógł się mylić.
Coś szeleściło w krzakach oleandrów, otaczających taras willi. Coś przemknęło cichcem za dorodnym cyprysem żeńskim, który rozpościerał swą koronę ponad dachem. Coś skradało się kocim krokiem za plecami Mordercy.
Błyskawicznie wyszarpnął różdżkę z tylnej kieszeni spodni i wykonał piękny półobrót.
Zastygł w bezruchu. Z krzaków wyłoniła się chuderlawa, krótko ostrzyżona brunetka. Strząsnęła z włosów płatki białego i różowego kwiecia i, zanim osłupiały Morderca zdołał choćby mrugnąć okiem, wydobyła zza pleców jakiś ciężki przedmiot.
- To za Kingsleya, mojego męża - wysyczała złowieszczo.
- Myślałem, że go porzuciłaś...? - zająknął się zdumiony Morderca.
- Cicho bądź - warknęła wdowa i przeładowała pepeszę.

* * *

Wiktor Krum nieprzerwanie łkał nad ciałem Hermiony.

* * *

Ponura zjawa z butelką postanowiła opuścić dach willi. Kreteński klimat zdecydowanie jej nie służył. Odwróciła się więc na pięcie i pofrunęła z powrotem do Hogwartu.
Dotarła do sowiarni, wpadła za swoją zasłonkę, pociągnęła z flaszki solidny łyk i zaczęła drżeć w ciemnościach.
- Co za straszna kobieta - jęknęła, ocierając pot z czoła. - Jak dobrze, że w porę umarłem.

* * *

Wiktor Krum dostał czkawki, ale dalej łkał nieprzerwanie nad ciałem Hermiony.

* * *

Albus Dumbledore, ściskając w dłoni rolkę swoich ulubionych dropsów i torebkę z ziarnami słonecznika, dotarł na szczyt Wieży Astronomicznej. Partyjka gwinta u centaurów, suto zakrapiana tym trunkiem, którego nazwy nigdy nie pamiętał - tak, to była rzecz, jakiej najbardziej teraz potrzebował.
- Dobrze jest mieć nałogi - pomyślał rzewnie, przechylając się lekko przez blanki i balansując na piętach.
Wieczorna bryza znad jeziora subtelnie muskała mu brodę i tańczyła we włosach, z oddali dobiegało łkanie Wiktora Kruma, a Kałamarnica bulgotała tęsknie wśród fal.
Albus już jakiś czas temu uświadomił sobie nieodwracalnie, że nie da się żyć bez dropsów i nasionek. Tak. Stanowczo był już za stary, żeby się od czegokolwiek odzależniać. Zapatrzył się na widoczne w dali zabudowania Hogsmeade i zatęsknił nagle za kolejną szklaneczką czegoś mocniejszego u Rosmerty. Tylko najpierw musiał chwilkę odpocząć.
- Co za odcinek - oznajmił pełnym głosem, opierając łokcie na niezbyt stabilnym kawałku muru. - Tyle miłości i dobroci! I nawet jednego słowa o Snapie! Ale cóż - westchnął ciężko. - O zmarłych mówimy tylko dobrze. Albo wcale.
Wydobył z opakowania pestkę słonecznika i ułożył ją w czeluściach brody. Następnie zagryzł cytrynowym dropsem, a łupinkę wyrzucił na wiatr. Podniósł głowę i z niejakim zdumieniem ujrzał stado białych gołąbków, które właśnie pojawiły się znikąd i zaczęły kreślić piękną pętlę nad blankami. I właśnie w tym momencie...

Leszek - Odcinek 30 - ostatni

Stado białych gołąbków zagruchało chóralnie i usiadło kręgiem na blankach wieży, tworząc coś w rodzaju dziewiczego wianka.
- Swoją drogą, cóż za ironia - pomyślał Dumbledore, sięgając po kolejnego dropsa. - Właśnie tu, w miejscu, gdzie tradycyjnie tracą niepokalaność najbardziej nawet zaciekłe damy Hogwartu...
Gołębie gruchały na trzy głosy. Dumbledore dumał. Czas płynął...

* * *

Jakieś dwadzieścia metrów niżej i nieco w bok Tajemniczy Morderca popijał wciąż ze swojej tajemnej flaszki. Zdecydowanie potrzebował relaksu. Nie było mu jednak dane - tuż przed nim z wielkim hukiem aportowała się Mroczna Wdowa. Zręcznym ruchem przyłożyła mężczyźnie do czoła różdżkę.
- Petrificus Totalus - zaatakowany zamarł z butelką w dłoni. Bezcenny kreteński podwójnie destylowany samogon kapał na podłogę. (Cóż za strata! - przypisek autora)
- Myślałeś, robaczku, że uciekniesz w śmierć? - wdowa uśmiechnęła się, jak przystało na Mroczną - diabolicznie. - Mamy dużo do omówienia. Te wszystkie morderstwa, ciąże, rychłe mniej lub bardziej...
Jednym zaklęciem kobieta ustawiła zesztywniałego Mordercę poziomo w powietrzu i zdecydowanym krokiem, tupiąc obcasikami zgrabnych szpileczek, ruszyła w stronę Wieży Astronomicznej. Morderca płynął w powietrzu obok niej. Bezcenny płyn z greckiej wyspy wciąż kapał na kamienną posadzkę...

* * *

Wiktor Krum przeszedł od łkania w skowyt. Chwilę później z chatki Hagrida zawtórował mu Kieł. W Przejściu do Komnaty tajemnic na trzy głosy wył Puszek. Mury wielowiekowej szkoły zaczęły rytmicznie drgać...

* * *

Romnilda Vane i Blaise Zabini zajęci byli głownie sobą. To znaczy - każde z nich tą druga osobą. A zresztą - co ja to będę czytelnikom szczegółowo opisywał. Niech się na zwierzątkach nauczą...

* * *

Lucjusz Malfoy wciąż poszukiwał w kolejnych komnatach szkoły swojego zdegenerowanego, lecz jednak pierworodnego syna. Ówże tymczasem poszukiwał jak najlepszego sposobu myziania blizny Pottera. Chciał przy tym uniknąć zbytniego wysiłku fizycznego, który przecież mógłby zaszkodzić jego starannie wypielęgnowanym dłoniom. Harry poddawał się tym zabiegom machinalnie, jakby nieobecny duchem. A może śpiący?

* * *

Wycie Kruma, do spółki ze wszystkimi już domowymi zwierzętami Hogwartu, osiągnęło poziom trab jerychońskich. Kamienne ściany szkoły drgały coraz mocniej. Na wieży Dumbledore stracił równowagę i niebezpiecznie zbliżył się do krawędzi blanków. Mroczna Wdowa, pośliznąwszy się na kapiącym wciąż z butelki kreteńskim destylacie zachwiała się i próbując odzyskać w pełni pionową postawę chwyciła dłonią płynącą obok niej w powietrzu postać. Po chwili oba ciała, malowniczo skłębione, leżały u stóp wyjątkowo krętych schodów. Nie trzeba chyba dodawać, że żadne z nich nie zdradzało oznak życia. Tuż obok spoczywało truchło Lucjusza Malfoya, trafionego w czoło spadającą butelką. Tuz przed śmiercią arystokrata zdołał skonstatować, że alkohol jednak zabija - ale czystokrwiści przecież nie boją się śmierci.

* * *

Mury drżały. Lada moment runą i pogrzebią stary szkolny świat...

* * *
Czując nagłe drżenie Harry chwycił to - co miał pod ręką - czyli zasłonę łóżka. Kapa, jak wiadomo rodzaju żeńskiego, więc krucha i niestała, zerwała się z mocujących ja żabek i owinęła Gryfona całunem omal śmiertelnym. Omal - gdyż młodzieniec z trudem złapał oddech, wielki wysiłkiem rozplątał kłęby materiału i rozejrzał się dookoła - chwyciwszy wcześniej wyćwiczonym odruchem szukającego okulary, spoczywające na nocnym stoliku obok łóżka.
Wszystko wyglądało normalnie. Tuż obok, na sąsiednim łóżku chrapał w najlepsze Ron. Kilka metrów dalej Neville ściskał przez sen Teodorę, a Dean Thomas w sennym widzie pogwizdywał irlandzkie piosenki biesiadne. Nad Hogwartem wstawał jasnobłękitny świt.
Wciąż nieprzekonany o prawdziwości swoich obserwacji Harry uszczypnął się silnie w udo. Kilka sekund później, po stłumieniu własnego wycia chustką do nosa, Harry wstał z łóżka i ruszył w stronę wyjścia z dormitorium. Należało się upewnić.
W pokoju wspólnym na kanapie leżała Hermiona, z twarzą przykrytą podręcznikiem do numerologii zaawansowamej. Przez sen mruczała jakieś liczby. W drugim kącie odziana w malowniczy różowy szlafroczek, strategicznie odsłonięty w odpowiednich miejscach, leżała Romnilda Vane, ściskając w dłoni kawałek pergaminu - zapewne jakiś liścik...
Wewnętrzna siła pchała Harrego dalej. Nie ukrywając się nawet przegalopował przez cały zamek, zatrzymując się co chwila pod niektórymi drzwiami. Wszystko brzmiało i wyglądało jak zwykle.
- To sen. To był tylko dziwny sen... - Harry zatrzymał się i roztarł dłonią czoło, z co z niewiadomych powodów sprawiło mu pewną cielesną przyjemność. Spodobało mu się to. Potarł czoło jeszcze raz...
- Lunatykujesz, Potter? - tego głosu nie można było pomylić. Stary Nietoperz naprawdę nie miał zwyczaju sypiać po nocach, jak normalni ludzie. Ale czego w końcu wymagać od Megaślizgona...
- Nie, profesorze Snape. Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Idę się przejść, na błonia...
- Byle szybko - warknął Snape, zawijając się szczelniej w swoją nieśmiertelną pelerynę. Przez moment Harry odniósł wrażenie, że okrycie warzyciela zostało zszyte w wielu kawałków...
Gryfon ruszył po schodach żwawym truchtem. Po chwili był już na iskrzącej się rosą łące. Centaury w lesie porykiwały wesoło. Gołębie na wieży astronomicznej gruchały wielotonowo, ale melodyjnie. Szczekanie Kła dodawało niezbędny element rytmiczny. Mury szkoły nadal lekko drżały, lecz Harry nie zwracał już na to uwagi. Teraz był w stanie wyczarować najsilniejszego patronusa pod słońcem. NIE był kochankiem młodego Malfoya. Po jego ukochanej szkole NIE grasował Tajemniczy Morderca. Stosunki rodzinne jego przyjaciół NIE uległy nagłej zmianie, a oni sami cieszyli się dobrym zdrowiem. Jak dobrze, że to był tylko sen...

* * *

Mury szkoły wciąż drżały. Długobrody starszy mężczyzna i szczupła, ciemnowłosa kobieta w wieku powyżej średniego zgodnie kopali tunel, sięgający od gospody Pod Świńskim Łbem do lochów u podstawy wieży Gryffindoru. W końcu nawet zwierzchnicy szkoły mają prawo do swoich tajemnic i niekoniecznie publicznie prezentowanych upodobań. Abraforth Dumbledore, tamtejszy barman, zawarł właśnie niezwykle korzystny kontrakt, dotyczący promocyjnych dostaw dropsów o smaku waleriany. Zaklęcia odbijał się huczącym echem, od którego wszystko zdawało się wibrować...

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4104
4104
4104
4104
4104
4104
4104
4104
D (Luft)T 4104 Notsendegeraet NS4

więcej podobnych podstron