Fanfiction
Nostalgia
Część I
- Słodziutka, siedzisz tam już od rana.
- Składanie kości to moja praca.
- Bren, ta czaszka ci nie ucieknie.
- Co masz na myśli?
- To, że w magiczny sposób nie dostanie nóg i nie pójdzie na lunch.
- Angela, mów po ludzku.
- No dobra. Nikt jej nie będzie ruszał. Chodź pójdziemy coś zjeść.
- Royal Dinner?
- Oczywiście.
- Zamawiamy…
- …herbatę i ciasto jabłkowe.
- Wolałabym z orzechami.
- Niech ci będą te orzechy, ale chodź już. - Angela posłała jej promienny uśmiech.
Temperance ściągnęła z dłoni lateksowe rękawiczki i wrzuciła je do kosza na odpadki. Z gabinetu zabrała tylko torebkę i płaszcz. Przyjaciółka czekała na nią przy wejściu.
Z tego względu, że była pora popołudniowa, Royal Dinner nie było zbyt zatłoczone. Zajęły więc stolik, z którym wiązało się wiele przeróżnych, nie zawsze szczęśliwych wspomnień. Za oknem samochody w ślimaczym tempie poruszały się po śliskiej od deszczu drodze. Chodniki szkliły się w zimnych promieniach słońca, które z trudem przebijało się przez warstwę chmur. Już występowały przymrozki. Wszystko wskazywało na to, że w tym roku będą mieć prawdziwie mroźną zimę.
- Jak się czuje Hodgins?
- Strasznie mi marudzi, że nie może przyjść do pracy. Tęskni za swoimi robaczkami. No ale te „cudowne istoty” jakoś muszą przeboleć jego złamaną nogę.
- Trochę go nam brakuje w laboratorium.
- Wyobraź sobie, że codziennie wymyśla mi nową teorię spiskową. Niedługo chyba zwariuję.
- Lepiej nie bo jeszcze Jack Junior się zbuntuje. - uśmiechnęła się.
Angela dotknęła pokaźnego już brzuszka.
- Ostatnio zaczął mocniej kopać. Z jednej strony to takie miłe uczucie, a z drugiej trochę boli.
- Na kiedy masz termin?
- Za trzy tygodnie, czyli tuż przed świętami.
- Ładny byłby prezent.
- I pewnie będzie. Gdyby to zależało od Jacka Seniora już od siódmego miesiąca leżałabym w szpitalu.
- Po prostu martwi się o ciebie, bo cię kocha.
- Kiedyś bym nie pomyślała, że dostanę mini wykład o miłości i to od ciebie.
- Ludzie się zmienią i ja również. Będzie dobrze. Cieszę się, że małżeński stan ci służy.
- I to jak - Angie uśmiechnęła się promiennie.
- Znając Hodginsa to jego syn szybciej nauczy się rozróżniać poszczególne gatunki plujek i muchówek niż pisać i liczyć.
- Wcale bym się nie zdziwiła. A na lekcje anatomii będę go wysyłać do cioci Tempe.
- A wujek Booth nauczy go strzelać do clownów. - Seeley zatrzymał się koło ich stolika.
- Zabawy z bronią nie są wskazane dla dzieci poniżej trzydziestego roku życia. - odparła Angela z uśmiechem.
- Tempe, zbieraj się.
- Kolejna sprawa?
- Tak.
- Wiesz co, Seeley? Tak po prostu kradniesz mi towarzyszkę rozmowy? - Angela zrobiła niewinną minkę, ale w jej oczach czaiło się rozbawienie.
- Taka praca, Angie.
- No dobra, tym razem ci wybaczę.
* * *
- Dokąd tym razem jedziemy?
- Do Alexandrii.
- Tej w Egipcie?
- Nie, w Meksyku.
- Ale tam nie ma żadnej Alexandrii.
- I o to chodzi. Miałem na myśli miejscowość pod Waszyngtonem.
- Trzeba było tak od razu.
- Nie drażnij się ze mną - odparł z uśmiechem.
- Tak wiem. Mam nie zadzierać z agentem FBI. - odsłoniła białe zęby w delikatnym uśmiechu.
- Grzeczna dziewczynka.
Po jakimś czasie dojechali na miejsce.
- Może przybliżysz mi realia tej sprawy?
- No więc tak. Mamy ciało w stanie rozkładu. Od tego wszystko się zaczyna.
- Jeśli nie ma kości, nie ma mnie.
- Dokładnie, a że mamy cały szkielet to dlatego tu ze mną jesteś.
- Inteligentne podejście. - powiedziała cicho.
- Ciało znalazł jakiś pasjonat popołudniowego joggingu w najbardziej odległej części parku. Nikt tam nie zagląda, nawet pies kulawą nogą. Facet nazywa się… - zajrzał do notatek - … Ethan Jacobson. Szczątki powieszono na drzewie głową w dół. Ręce zostały skrzyżowane na piersi i w jakiś sposób do niej przyczepione.
- Policja zabezpieczyła teren wokół?
- Tak.
Był początek listopada. Tylko gdzie niegdzie na drzewach zachowały się jeszcze całe czapy liści. Nagie gałęzie kołysały się wraz z wiatrem na tle pochmurnego nieba. Wyglądały złowieszczo a zarazem stanowiły świadectwo przemijania. Trawniki usłane były różnokolorowymi zeschłymi liśćmi.
Tempe już z daleka zobaczyła ekipę FBI. Ich granatowych kurtek z wielkimi, żółtymi literami nie dało się z niczym pomylić. Jeden z techników coś skrobał na czarnej podkładce. Tempe pokazała swój identyfikator a Seeley odznakę.
- Wiemy jak ten Tarzan czy inny Batman się tam znalazł? - Booth skierował pytanie do stojącego obok niego człowieka.
Technik podniósł na niego wzrok i łypnął oczami zza wielkich okularów.
- Na razie nie udało nam się tego ustalić. Prawdopodobnie sam tego nie zrobił.
- Bones…? - rozejrzał się dookoła - Hej Bones!
- Tu jestem. - Tempe stała pod drzewem z zainteresowaniem przyglądając się głowie nieboszczyka.
- Chodź musimy pogadać z tym facetem.
- Już idę.
Niechętnie oderwała wzrok od ciała. Funkcjonariusze przygotowywali się do zdjęcia nieboszczyka z drzewa. Tempe podreptała w ślad za Boothem. Dopiero teraz zobaczyła mężczyznę o którym mówił jej partner. Jacobson był wysoki i mocno zbudowany. Był… atrakcyjny.
- No dobra panie… Jacobson. Mamy parę pytań. - Seeley od razu chciał przejść do rzeczy.
- Ja też mam jedno pytanie.
- Jakie?
- Umówi się pani ze mną na kolację?
Tempe zrobiła zdziwioną minę.
- Ale…
- Niech się pani nie da prosić. Ja stawiam. Potem pojedziemy do mnie.
Booth popatrzył na niego z nieukrywaną irytacją.
- Koleś nie pozwalaj sobie. Łapy precz od mojej żony.
- To ona jest zajęta?
- A nie widać?
- Nie ma obrączki.
- Nie masz obrączki?
- Do pracy nie noszę. - odparła.
- Tak czy inaczej, byłem pierwszy. A teraz do rzeczy.
Tempe uznała, że nie będzie wchodzić na terytorium Bootha i znów wróciła do oględzin ciała. Teraz leżało już na ziemi, do połowy zawinięte w worek foliowy. Twarz była zniekształcona. Gałki oczne wydziobały głodne ptaki. Z czegoś co kiedyś było nosem wypełzła tłuściutka larwa. Tempe założyła lateksowe rękawiczki. Usta były szeroko otwarte. Z pomiędzy pozostałości warg wystawały zszarzałe zęby. Zauważyła coś jeszcze. Dwoma palcami złapała za fragment przedmiotu, który tkwił w ustach ofiary.
- Co tam znalazłaś? - agent stanął tuż za nią.
- Jeszcze nie wiem.
Powoli zaczęła wyciągać ów przedmiot. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest to…
- Różaniec? - Booth był również dzwony jak ona.
Część II
- Różaniec? - Booth był również dzwony jak ona.
- Zdarzało się wyciągać im z gardeł dziwniejsze rzeczy.
Booth pstryknął palcami.
- Hej chłopaki, zawieźcie to do Jeffersonian!
- Tylko go nie zniszczcie.
- Ta, nie uszkodźcie go bo ona uszkodzi was - mruknął już pod nosem z uśmiechem.
- Co mówiłeś?
- Nie nic. Pogadałem z tym facetem.
- I co?
- Mówił, że biegł tędy pierwszy raz. Zawsze wybierał krótszą trasę. Ostatnio lekarz mu poradził, żeby trochę zwiększył wysiłek. No to zwiększył. I co się okazuje? Mamy nieboszczyka.
- Rozsądne podsumowanie. - westchnęła - Zapowiada się długa noc.
- Zamierzasz zostać w Instytucie całą noc?
- Całą to może nie. Ale przynajmniej połowę. Muszę się nim zająć.
- Będę czuł się samotny - zrobił minę niewinnego dzieciaka.
- Zrekompensuję ci to innym razem.
- Brzmi nieźle. A może zamówię tajskie i wpadnę do Jeffersonian?
- Tylko poproszę podwójny makaron. Ostatnio zjadłam twoją porcję.
- Dokarmianie jest dobrym uczynkiem.
- Antropologicznie rzecz biorąc…
- Nie zaczynaj - przerwał jej w pół słowa.
- Dobrze. - uśmiechnęła się - Możesz zawieźć mnie do Instytutu?
* * *
Tempe przesunęła identyfikator przez czytnik i weszła na platformę. Nie było Hodginsa, który leczył w domu złamaną nogę i Angeli, która wzięła wolne ze względu na bliskie rozwiązanie. Chwilę potem dołączyła do niej Cam, naciągając na szczupłe palce rękawiczki ochronne.
- I co ty tu mamy?
- Na pierwszy rzut oka - budowa miednicy odpowiada płci męskiej. Wiek około czterdzieści pięć do pięćdziesiąt pięć lat. - wzięła czaszkę do rąk. - Mamy otwór wlotowy i wylotowy kuli. Prawdopodobnie kaliber 9 mm. - odłożyła ją na miejsce - Zrób sekcję a Clark pobierze próbki do badań. To pełzające coś mogłoby nam sporo powiedzieć.
- Właśnie mogłoby.
- Mamy na stanie jakiegoś specjalistę od tych małych kanibali?
- Właściwie…
- Właściwie to mamy. - odparł Hodgins z trudem wchodząc na platformę.
- Ty podobno miałeś siedzieć w domu.
- Udało mi się przekonać Angelę, żeby pozwoliła mi przyjść do pracy.
- Na jej miejscu bym cię nie puściła - odparła Cam.
- Moje szczęście, że nie jesteś na jej miejscu. Mamy kolejnego umarlaka?
- Jak widać. Twoje małe oblubienice na ciebie czekają.
- Wobec tego zabieram się do pracy. Idę do was moje maleństwa.
- Co jeszcze o nim wiemy? - Cam się wyprostowała
- Właściwie to… nic. Mamy jeszcze ten różaniec. Trzeba sprawdzić, czy nie ma na im odcisków palców. Ma dziwne wgłębienie w miejscu gdzie krzyżuje się belka poprzeczna z pionową.
- Może coś tam było i wypadło?
- Trzeba to będzie sprawdzić. Przydałaby się Angie.
- Jestem tutaj. - Angela przeciągnęła identyfikator przez czytnik.
- Przecież masz wolne. Powinnaś siedzieć w domu.
- Ale wygląda na to, że mnie potrzebujecie. Moje przeczucie mnie nie myliło.
- Chyba, że tak. Poczekam, aż kości zostaną oczyszczone. - Tempe spojrzała na zegarek - Mam czasz żeby dokończyć ostatni raport. Może ten różaniec okaże się jakimś tropem.
Zamilkli po czym każde poszło w swoją stronę. Tempe wzięła papiery ze swojego biurka i poszła schodami do góry. Miejsce, z którego można było obserwować całe laboratorium, nie miał jakiejś utartej nazwy. Po prostu było. Z kubkiem herbaty w jednej ręce i mnóstwem papierów w drugiej usiadła wygodnie na beżowej kanapie i zabrała się do pracy. Kilka godzin spędziła coraz bardziej zakopując się w stosie papierów, wyników badań i jeszcze innych świstków. Nigdy nie lubiła pisania raportów. Była to nudna aczkolwiek konieczna czynność. Herbata już dawno wystygła a za oknem stopniowo robiło się coraz ciemniej.
- Uważaj, bo nie uwolnisz się od tych papierzysk.
Podniosła oczy do góry. W zasięgu wzroku dostrzegła Seeleyego. Stał kilka kroków od niej. Miał na sobie czarne spodnie i sweter, również w tym kolorze. Przy szyi, spod swetra nieśmiało wyglądał kołnierzyk błękitnej koszuli. Wyglądał zabójczo, z resztą jak zawsze.
- Uważaj, bo jeszcze jakaś kobieta rzuci ci się na szyję - odparła.
- Wątpię.
- Dlaczego?
- Bo mam swoją obrączkę - białe i żółte złoto zalśniło w półmroku tak samo jak jego uśmiech.
- Teoretycznie rzecz biorąc, obrączka nie stanowi żadnej przeszkody.
- Co masz na myśli?
- To, że potencjalny samiec alfa z obrączką stanowi wyzwanie dla każdej kobiety. Jest jakby testem na atrakcyjność.
- Czyją?
- Oczywiście kobiety. Jeśli poleci na nią żonaty mężczyzna, to ona będzie usatysfakcjonowana i wzrośnie jej przekonanie, o tym, że jest atrakcyjna i wciąż powabna dla płci przeciwnej. Dzisiaj wolny facet to żadne wyzwanie.
- Czyli ta obrączka to taki wabik?
- Można tak powiedzieć.
Usiadł obok niej, kładąc na wolnym od papierów skrawku stołu siatkę z tajskim jedzeniem.
- Kochanie, ale wiesz, że ja nie chcę żadnej innej oprócz ciebie?
- Nie wiem - odparła zalotnie patrząc mu w oczy.
- No to już wiesz - pocałował ją a jego brązowe tęczówki nabrały cieplejszego blasku.
- Przypominam wam, że jesteście w pracy - Cam odchrząknęła znacząco - Dosyć miałam nagrań z Angelą i Hodginsem.
- Małżeństwo też ma swoje prawa - odparł Booth z uśmiechem.
- Nie będę miała nic przeciwko, jeśli wcześniej skończymy pracę.
- Zrobiłaś już sekcję?
- Tak.
- We krwi znalazłam dosyć duże stężenie leków z grupy thymoleptic, m. in. Melipraminu w skład którego wchodzi imipramina oraz Prozacu z zawartością fluoksetyny.
- Co to jest? - Booth skrzyżował ręce na piersi.
- Leki przeciwdepresyjne.
- Miał problemy z nerwami?
- Prawdopodobnie.
- Dodatkowo znalazłam chyba naszą małą zgubę z różańca. To… - zajrzała do notatek - …minerał, odmiana korundu, zawierająca domieszki tlenków chromu nadające mu charakterystyczne ciemnoczerwone lub purpurowe zabarwienie.
- Rubin?
- Tak. Ten był otrzymany półsyntetycznie i przez to jego cena jest niższa niż prawdziwego rubinu.
- Udało mi się ustalić czas zgonu. - Hodgins pojawił się na horyzoncie.
- Bingo, Królu Laboratorium. Co znalazłeś?
- Dobrze odżywione larwy Cochliomyii hominivorax i Sarcophagi.
- Hej, zezulce mówcie po angielsku - Booth się trochę zirytował słysząć łaciński bełkot Hodginsa.
- Człowieku, nie masz pojęcia jakie to cudowne słowa. Ale mniejsza o to. Znalazłem larwy muchy plujki i ścierwicy. Obydwa gatunki owadów żejurą na zepstumym mięsie, w tym przypadku ludzkim ciele. Mucha plujka wyczuwa zapach martwego ciała i zjawia się już w kilka minut po śmierci. Jest nieoceniona w datowaniu zgonu. Okres larwalny to około sześć tygodni. Te maleństwa tutaj są jeszcze młode. Mają około dwóch, trzech tygodni. W każdym bądź razie śmierć nie nastąpiła póżniej niż miesiąc temu.
- Mniej więcej znamy czas zgonu. - Tempe zamyśliła się.
W tym momencie zobaczyli Clarka.
- dr Saroyan, zbadałem DNA tego mężczyzny.
- I co?
- Mamy trafienie w bazie.
- Kto to?
- Najbardziej kontrowersyjny prokurator ostatnich lat…
Część III
- Najbardziej kontrowersyjny prokurator ostatnich lat.
Spojrzeli po sobie. Clark postukał w klawiaturę komputera. Po chwili pojawiło się zdjęcie mężczyzny z bardzo poważną miną i marsowym czołem.
- Andrew McArthur?
- Zaginął jakieś… trzy tygodnie temu.
- To by się zgadzało z tym co powiedziały Hodginsowi robaki.
- Ej, to nie są jakieś tam robaki. - zaprotestował z oburzeniem.
- Mniejsza o to. Możesz nam przybliżyć jego biografię? - zwróciła się Cam do Clarka.
- Za…
- Ten człowiek wsadził za kratki co najmniej połowę gangsterskiego światka z Waszyngtonu i Filadelfii. - przerwał mu Booth. - Jego metody wzbudzały sporo kontrowersji, ale nikt nie narzekał bo były skuteczne.
- No to trafiła nam się wielka szycha - Hodgins zagwizdał wesoło.
- Mieszkał na przedmieściach. Żonaty. Miał córkę. - wtrącił Clark.
- Będziemy musieli tam jutro pojechać.
- Koniecznie.
- Na różańcu nie było żadnych śladów. Wszystko czyste. - Angela przesunęła identyfikator przez czytnik. - Pogrzebałam trochę w internecie.
- I co?
- Brakujący elemten to…
- Rubin.
- Skąd wiesz?
- Cam znalazła go podczas sekcji zwłok.
- Uh, miło. Ale wracając do sprawy. Takie różańce można kupić tylko przy waszyngtońskiej Katedrze Świętego Piotra i Pawła.
- Nie wiele nam to daje - Booth zmarszczył brwi.
- Już czas żeby kości przemówiły - posdunęła Cam.
- Kości nie mówią - odparła Tempe bez zastanowienia.
- Pani powiedzą wszystko.
* * *
Białe światło padało na oczyszczony szkielet leżący na stole w porządku anatomicznym. Kości rzucały na blat długie, złowieszcze cienie. Choć wyglądały niewinnie kryły w sobie wiele tajemnic. Ona zaś miała je odkryć. Antropologia jest czymś pomiędzy patologią a archeologią. Właściwie znacznie wykracza po za jedno i drugie. Bo nawet wtedy, gdy biologia człowieka przestaje działać, zmarły może być ważnym świadkiem mimo, że została z niego sterta zgnilizny i suchych kości. Można wysłuchać jego opowieści, ale kluczowe jest to by ją odpowiednio zainterpretować. Ona potrafiła nakłonić zmarłych do zwierzeń. I właśnie teraz przyszedł czas na kolejną historię.
Tempe założyła rękawiczki i zabrała się do pracy.
- Można ci potowarzyszyć?
Seeley oparł się o ścianę.
- Jeśli chcesz - uśmiechnęła się.
Wróciła do oględzin kości.
- Widzę dawno zagojone złamanie kości piszczelowej. Tkanka zrosła się prawidłowo.
- Może spadł ze schodów?
- Jedna z wielu możliwości. Jest też wygojone złamanie szyjki kości udowej. Prawdopodobnie miał problemy z chodzeniem.
- Laska była nieodłącznym elementem jego wizerunku.
- To by się zgadzało. Widoczne zwyrodnienia stawów. Podejrzewam, że miał też zszeszotnienie kości ale to trzeba dokładniej sprawdzić.
- Czyli?
- Osteoporoza. Objawia się zmiejszeniem gęstości utkania kostnego i powoduje ubytki w strukturze beleczkowej.
- Czym jest spowodowane?
- Za przyczynę uważa się zaburzenia w wydzielaniu hormonów płuciowych, hormonów kory nadnerczy, niedobór białka lub ujemny bilans białkowy.
- Można to leczyć?
- Można. Przez podawanie soli wapnia, witaminy D i preparatów hormonalnych.
- Dziękuję za wykład.
- Do usług.
Po chwili namysłu znów się odezwał.
- Stwierdziłem, że wykłady z biologii od ciebie są lepsze niż te które miałem w szkole.
Tempe uśmiechnęła się i wzięła do rąk czaszkę zmarłego. W kości potylicznej był widoczny otwór wlotowy kuli, a na kości czołowej wylotowy.
- Mamy tutaj ślad po kuli. To chyba kaliber 9 mm, ale nie jestem do końca pewna. - spojrzał na nią.
- Egzekucja?
- Prawdopodobnie. Sądząc po otworach, ktoś stał dokładnie za prokuratorem, gdy strzelał. Musiał być też mniej więcej tego samego wzrostu. McArtchur miał co najmniej metr osiemdziesiąt pięć. Zabójca nie mógł być niższy bo wtedy otwór wylotowy byłby położony nieco wyżej.
- Czyli zakładamy, że to morderstwo?
- Jestem niemal pewna. Chyba, że sam sobie strzelił w tył głowy.
- Skąd wiesz, że otwór z tyłu jest wlotowy?
- Spójrz - pokazała mu czaszkę - Spójrz na pęknięcia. Otwór wlotowy i wylotowy różnią się od siebie. Przy tym pierwszym kość zostaje jakby wgnieciona do środka i na zewnątrz zostają ślady wyłamania fragmentu kości. Jeśli zaś chodzi o otwór wylotowy to, gdy kula trafia kość od środka zostaje ona wypchnięta do zewnątrz a ślady są wtedy po wewnętrznej stronie czaszki.
- Powiedzmy, że rozumiem. Czyli to nie samobójstwo tylko morderstwo?
- Właśnie. Chyba koniec na dzisiaj.
Tempe odczuła dotkliwy ból pleców. Seeley zaczął delikatnie masować mięśnie u nasady jej smukłej szyi.
- Powinnaś odpocząć, kochanie.
- Nic mi nie będzie.
- Stanowczo nalegam. Po prostu się o ciebie martwie.
- No dobrze.
- Z naszej kolacji chyba nici.
- Zawsze możemy je odgrzać.
- Mam ciekawsze pomysły na resztę nocy - w jego oczach dostrzegła figlarny błysk.
Część IV
Gdy wreszcie dotarli do swojego mieszkania była godzina dziesiąta wieczór. Tajskie dawno już wystygło ale nie mieli zamiaru się tym przejmować. Jedzenie wylądowało na kuchennym stole i w takim stanie miało pozostać do rana.
Seeley z zadowoleniem patrzył na swoją nie tak dawno poślubioną żonę i co dnia dziękował Bogu, że pojawiła się na jego drodze. Racjonalizm Tempe był czasem irytujący, ale uroczy. Pierwszy raz gdy się zetknęli ze sobą w pracy pomyślał, że ciężko będzie pracować z kobietą, której nieżyciowość sięga tak dużego stopnia. Czasem było trudno, ale do wszystkiego można się dostosować. Z czasem oboje przywykli do swojego towarzystwa. Booth czuł się za nią odpowiedzialny. Nie chciał by była sama przez całe życie. Ona się denerwowała gdy wyjątkowo wnikli¬wie prześwietlał jej adoratorów. On twierdził, że to dla jej dobra. Kilka razy się przez to kłócili, ale zwykle wszystko wracało do normy. Jednak zawsze potajemnie marzył, żeby Tempe dostrzegła w nim kogoś więcej niż tylko najlepszego przyjaciela i obrońcę. Od dawna między nimi iskrzyło, ale nigdy nie doszło do niczego poważniejszego. Cierpliwie czekał na ten moment i wreszcie się doczekał. Okupił to bólem, krwią i dłuższym pobytem w szpitalu.
Ponad dziewięć miesięcy temu został postrzelony w czasie aresztowania członków organizacji terrorystycznej. Kula przeszła zaledwie kilka cali od serca. Lekarze nie dawali mu wielkich szans na przeżycie. Jednak podświadomie chciał walczyć. Chciał walczyć o życie, którego nie wyobrażał sobie bez niej. Pierwszą rzeczą jaką zobaczył po przebudzeniu była zapłakana Tempe. Rzadko płakała, ale jej łzy nigdy nie były sztuczne, tylko nacechowane emocjami jakie tłumiła w sobie dłuższy czas. Właśnie wtedy gdy zobaczył srebrne łzy na jej różanych policzkach zrozumiał co tak naprawdę przyciągało go do tej pani naukowiec. Kochał ją. Nigdy wcześniej nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale nie mógł dłużej tego w sobie tłamsić.
Niemal od początku coś ich do siebie ciągnęło. On był honorowym mężczyzną, czasem twardym i upartym a czasem czułym i wyrozumiałym. Ona zaś narzuciła sobie płaszczyk racjonalnego naukowca, pod którym w rzeczywistości kryła się namiętna kobieta. Stanowili swoje naturalne dopełnienie. O ile ona miała wątpliwości, o tyle on był tego pewny. Rozumiał, że się bała takiego kroku. Jednak chciał, żeby była tylko dla niego. Na tym etapie nie dopuszczał możliwości, że jakiś inny mężczyzna mógłby mu skraść jego Temperance. Nie chciał dłużej zwlekać więc poprosił ją o rękę. Ku jego wielkiej radości zgodziła się. Już nic nie mogło stanąć na przeszkodzie do szczęścia.
Minęło pół roku od tamtego cudownego dnia. Ślub był skromny, ale za to świetnie bawili się w gronie najlepszych przyjaciół, którzy potajemnie obstawiali kiedy wreszcie dojdzie do zbliżenia. Stawki były wysokie i niezwykle kuszące, ale para młoda o tym nie wiedziała. Seeley pamiętał wszystko ze szczegółami. A już na pewno Sweetsa, który mając już trochę promili we krwi zaczął opowiadać o cudownej mocy swojej terapii. Śmiechu było co nie miara, a biedny doktorek następnego dnia mało nie zapadł się pod ziemię.
- Seeley słyszysz co do ciebie mówię? - popatrzyła na niego z uśmiechem.
- Zamyśliłem się. O co pytałaś?
- Kto pierwszy zajmuje łazienkę?
- Ja mogę iść.
- Dobrze.
Pocałował Tempe i natychmiast odczuł reakcję swojego ciała. W jej błękitnych oczach zapaliły się figlarne ogniki.
Wszedł pod prysznic. Gorąca woda działa na niego kojąco. Chciał uwolnić się od napięcia nagromadzonego przez cały dzień. Emocje opadły. Srebrzyste krople wody staczały się jedna za drugą po jego smukłum ciele. Oddychał głęboko powoli się odprężając. Oparł dłonie o zimne płytki pozwalając wodzie swobodnie spływać po swoich umięśnionych plecach.
Wtedy poczuł na skórze chłodny powiew powietrza o kilka stopni zimniejszego. Chwilę potem ktoś delikatnie przytulił się do jego pleców obejmując ramionami w pasie. Uśmiechnął się i odwrócił. Jej lekko przmrużone oczy w niesamowicie lazurowym kolorze patrzyły na niego z miłością i nie ukrywanym pożądaniem. Wspięła się na palce i pocałowała go. Miał wrażenie jakby temperatura podskoczyła w górę o następne kilka stopni. Nie potrzebowali słów. Dotyk wystarczył. Seeley oddał jej pocałunek i poczuł jak delikatnie ociera się o jego biodra wywołując pożądaną reakcję. Prawie niesłyszalnie jęknął. Objął ją mocno przyciskając do swojej piersi i obsypywał jej smukłą szyję pocałunkami delikatnymi jak muśnięcie skrzydeł motyla. Tempe przesunęła dłonie po twardych mięśniach klatki piersiowej a potem oplotła jego szyję ramionami rozkoszując się bliskością ukochanego mężczyzny. Gorąca woda skutecznie podgrzewała atmosferę.
Nie było nikogo oprócz nich. Czerpali przyjemność z tego, że mogli poznawać swoje ciała na nowo po raz kolejny. W ich ruchach dało się wyczuć uśpione porządanie i niegasnącą namiętność. Seeley wplótł palce w jej mokre, brązowe włosy odchylając jej głowę do tyłu i całował wrażliwe miejsce w zagłebieniu szyi. Słyszał jak szepcze jego imię. Drugą dłonią wędrował wzdłuż kręgosłupa ku jej biodrom po zostawiając za sobą przyjemnie mrowiącą ścieżkę. Czuł jej paznokcie wbijające się w jego skórę, ale w tym momencie nie było dla niego nic ważniejsze od kobiety, którą trzymał w ramionach. Oparł ją o ścianę wyłożoną płytkami. Tempe nie czuła za sobą zimnej powierzchni. Seeley pogładził dłonią jej udo i uniósł je lekko. W tym momencie stopili się w jedno. Odszukał jej usta i złożył na nich pocałunek jednocześnie delikatnie poruszając się w niej. Nie narzucał jej zbyt szybkiego tempa. Ich naładowane emocjami głosy stopniowo przeszły w cichy krzyk, który echem odbił się od ścian łazienki. Tempe poczuła rozkoszną falę ciepła rozlewającą się po jej ciele. Para wodna kłębiła się wokół, spowijając wszystko białawą mgiełką i nadającą tej chwili magiczny wymiar. Spojrzała w jego czułe brązowe oczy.
- Kocham cię Tempe - wyszeptał.
- Wiem i też cię kocham - znów go pocałowała.
* * *
Zasnęła w jego objęciach. Tylko w tym jednym miejscu była całkowicie bezpieczna. Czuła spokojne bicie serca Seeleyego i czuła jak jego ramiona mocniej oplatają się wokół jej ciała.
Wcześnie nad ranem jego uścisk zelżał. Gdzieś w mieszkaniu dzwonił telefon. Irytujący dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Seeley wstał, niechętnie zostawiając Tempe samą. Na zegarku było wpół do siódmej.
- Seeley Booth. - rzucił do słuchawki.
- Agencie Booth, przepraszam, że dzwonię tak wcześnie.
- Lepiej dla ciebie, Hopkins, jeśli to będzie coś ważnego.
- To jest ważne.
- Słucham.
- Mamy kolejne ciało.
- Codziennie znajduje się jakieś ciało.
- Mamy nieboszczyka z różańcem w którym osadzony jest mały rubin.
Ta informacja zaniepokoiła Bootha. Hopkins podał mu lokalizację.
- Zaraz będziemy. - odłożył słuchawkę.
Żal mu było budzić słodko śpiącą Tempe. Ale musiał.
- Kochanie wstawaj. Praca czeka. - obudził ją pocałunkie.
- Praca? O tej porze?
- Znaleźli jeszcze jedno ciało.
- Nie może poczekać?
- Był przy nim taki sam różaniec jak przy McArthurze.
- Przypadek? - natychmiast się ożywiła.
- W takich sprawach nie wierzę w przypadki
Część V
Ciało był w jeszcze gorszym stanie niż poprzednie. Znalazł je jakiś bezdomny na śmietniku w ciemnej, szemranej ulicy. Data zgonu musiała być ustalona laboratyryjnie ponieważ szczury już rozpoczęły swoją gryzącą działalność. W niektórych miejscach obgryzły mięso aż do kości. Tempe przykucnęła obok czegoś co jeszcze nie dawno było żywym człowiekiem. Zwłoki leżały na boku.
- Jest ósma rano. Ja powinienem leżeć w łóżku, a nie jechać przez pół miasta, żeby zająć się kolejnym ciałem. - zaczął ziewać.
- Przypominam ci, że nie tylko ty jesteś niewyspany. - odparła z uśmiechem.
- No to chyba wiadome. Co możesz powiedzieć o świętej pamięci człowieku leżącym przed nami?
- Sądząc po budowie miednicy to kobieta. Wiek około trzydzieści do czterdziestu lat. Ma połamane paznokcie. Prawdopodobnie się broniła. Zasinienia na rękach są chyba wystarczającym dowodem. Czaszka jest cała. Nie ma otworu wylotowego ani wylotowego. Jest za to tępy uraz głowy, ale to raczej nie jest przyczyną śmierci. Widzę ślad po kuli w lewej części klatki piersiowej. Miejmy nadzieje, że pocisk jest jeszcze w ciele.
- Połowa ludzi w tym mieście ma pistolet kaliber 9 mm - powedział Booth.
- A ilu ludzi w tym mieście używa jej do zabijania?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
- Co ze szczurami?
- A co ma być? Poszły sobie.
- Trzeba je złapać.
- Po co?
- Mogą się przydać. Gdzie znaleziono różaniec?
- Był opleciony wokół jej dłoni.
- Czy możemy zapakować ciało? - odezwał się jeden z techników.
- Możecie. Tylko ma być nie uszkodzone. Szczury też złapcie.
Tempe ściągnęła rękawiczki z dłoni. Stojąć na krawężniku obejrzała się w obdywie strony by zobaczyć czy nic nie jedzie. Pewnie wkroczyła na jezdnię. Zmierzała do auta, które stało po drugiej stronie ulicy. Gdy znajdowała się mniej więcej dwa metry od chodnika, kątem oka zauważyła jak po jej lewej stronie wyjeżdża zza zakrętu samochód. Stwierdziła, że kierowca z pewnością zwolni więc kontynuowała spokojny marsz. Nagle wzdrygnęła się słysząc pisk opon. Podniosła głowę. Auto zamiast zmiejszyć prędkość jeszcze bardziej przyśpieszyło o nic nie wskazywało na to, że się zatrzyma. Strach ją spraliżował. Jej przerażenie rosło z każdą sekundą. Już przygotowała się do zderzenia. Nic nie słyszała. Wtedy ktoś uderzył w nią niemal wypychając spod kół rozpędzonego auta. Całym ciałem uderzyła o twarde podłoże.
- Tempe, nic ci nie jest?! - Seeley leżał na ziemi koło niej - Popatrz na mnie kochanie.
- O fuck, moja głowa.
- Rozbiłaś sobie łuk brwiowy. - pomógł jej wstać.
- Co to do cholery było?
- Nie wiem. Zdażyłem tylko zobaczyć, że facet zamierza cię rozjechać a potem już nie myślałem co robię. - przytulił ją do siebie. - Dobrze się czujesz?
- Kręci mi się w głowie.
- Usiądź - posadził ją na stopniach schodów. - Dlaczego nie popatrzyłaś czy nic nie jedzie?
- Popatrzyłam. Ale nagle usłyszałam ten pisk i zobaczyłam samochód. Jechał prosto na mnie.
- Zdążyłabyś uciec.
- Całkowicie mnie sparaliżowało. Nie mogłam się ruszyć. - objął ją ramieniem a ona ukryła twarz w ciepłym zagłębieniu jego szyi.
- Nadal krwawisz. Zawiozę cię do szpitala.
- Nie trzeba. To nic takiego.
- Nic? Ktoś o mało cię nie przejechał i ty mówisz nic?! - zaczął się irytować.
- Mogę mieć tylko lekki wstrząs mózgu.
- To i tak dużo. Wsiadaj.
Tempe drżała na całym ciele wsiadając do auta. Łuk nadal obficie krwawił. W szpitalu założyli jej kilka szwów. Booth uspokoił się dopiero wtedy, gdy już na pewno wiedział, że nic jej nie jest. Sam zaś boleśnie stłukł prawy łokieć przy upadku.
Temperance koniecznie chciała jechać do Instytutu. Seeley stanowczo upierał się przy tym by resztę dnia spędziła w domu.
- Jest ranek. Normalny, roboczy dzień. Mam siedzieć w domu i nic nie robić?
- Kochanie, nie chcę się z tobą kłócić, ale tak będzie lepiej.
- Najpierw chcę się dowiedzieć co zabiło tę kobietę.
* * *
- Przyczyna śmierci to kula, która przebiła serce - Cam zajrzała do notatek.
- Znalazłaś ją?
- Problem w tym, że nie.
- Jak to nie? Przecież nie było śladu po tym, że przeszła na wylot.
- Wyparowała?
- Szczury - podsunęła Tempe - Któryś z nich mógł wgryźć się aż do miejsca gdzie była kula.
- Nie wciskaj mi, że jakiś szczur w trakcie posiłku połknął pocisk.
- Zdarzały się dziwniejsze rzeczy. A mówiłeś, żeby ich nie łapać.
- Nie drażnij się ze mną - Boothowi zawsze było nie w smak, gdy wychodziło, że nie miał racji.
- Hodgins i Clark będą mogli się pobawić w prześwietlanie szczurów.
- A jak już znajdziecie kulę to jak ją wyciągniecie?
- Operacyjnie.
* * *
- Niech Bóg błogosławi szczurze jelita - rzekł Hodgins trzymając za ogon pozszywanego już połykacza pocisków.
- A co takiego niezwykłego w ich jelitach?
- Gdyby kula była mniejsza prawdopodobnie swobodnie przewędrowałaby przez jego przewód pokarmowy i byśmy ją stracili. - wskazał na pocisk leżący na metalowej tacce.
Cam wzięła specjalne szczypce i delikatnie położyła kulę pod mikroskopem.
- Dziwne…
- Co jest dziwne?
- Na powierzchni wygrawerowane są jakieś litery.
- Jakie? - Boothowi zrobiło się gorąco.
- A… i chyba S.
- Cholera.
- Co? - spytała Tempe.
- Angels of Salvation. Mówi wam to coś?
- Nie - odparli chórkiem.
- Anioły Zbawienia to ugrupowanie mające jednych z najlepiej wyszkolonych płatnych zabójców na świecie…
*ucieka*
Część VI
- Anioły Zbawienia to ugrupowanie mające jednych z najlepiej wyszkolonych płatnych zabój-ców na świecie.
- Zaczynam się bać. Opowiedz o nich coś więcej? - Cam oparła się o ścianę.
- Ta organizacja działa na całym globie. Mają swoich ludzi niemal w każdym kraju. Angels of Salvation, Anioły Zbawienia, Anges du Salut [czyt. ąż du salü], Weibliche Engele - w każdym języku funkcjonuje ich nazwa. Działają bodajże od roku trzydziestego trzeciego. Ich początki są głęboko zakorzenione w nazizmie. Jako pierwszy powołał ich do życia sam Hitler.
- Wykorzystywał ich żeby pozbywać się wrogów politycznych?
- Dokładnie. Można powiedzieć, że oficerowie SS to takie łagodniejsze wydanie. Aniołowie działali w głębokiej konspiracji. Dostawali zlecenia i je wykonywali. Wszyscy byli zadowoleni. Po śmierci Hitlera w kwietniu czterdziestego piątego rozprzestrzenili się na resztę świata.
- Dotarli również tutaj do Stanów.
- Właściwie sprowadził ich w czterdziestym szóstym niejaki Hans Berger. W dosyć krótkim czasie rozpoczęli działalność na terenie całego kraju.
- Kto przeważnie jest celem?
- Przedtem wrogowie polityczni. Dzisiaj niewygodni świadkowie, sędziowie, prokuratorzy mający na sumieniu setki wsadzonych za kratki gangsterów, politycy, kongresmeni, prawnicy, również zbyt wścibscy agenci CIA lub FBI.
- Wszyscy ci, którzy mogą zaszkodzić czyimś interesom.
- Właśnie. Jak już wspomniałem to najlepiej na świecie wyszkoleni płatni zabójcy.
- Oni ich specjalnie szkolą?
- Nikt nie wie gdzie mają swoje ośrodki. Są też mistrzami kamuflażu.
- W jaki sposób oni werbują ludzi?
- Przyuczają ich od małego. Najczęściej bezdomne dzieciaki, sieroty. Zabierają ich wprost z ulicy a potem uczą jak skutecznie uśmiercić człowieka i nie dać się złapać.
- Są jak duchy?
- Można to tak ująć. Po wykonaniu zadania po prostu znikają. Cudem jest, że aż tyle o nich wiemy.
- To znaczy?
- Są nieuchwytni. Na przestrzeni tych lat od ich powstania na całym świecie udało się złapać tylko siedmiu Aniołów.
- Ta liczba mówi sama za siebie. Ile ich jest tak naprawdę?
- Na globie około kilku tysięcy, a samych Stanach Zjednoczonych około stu. Praktycznie po dwóch na każdy stan. Niestety w żaden sposób nie możemy zweryfikować tej liczby. Jest ich niewielu, ale za to są cholernie skuteczni. Ich znakiem rozpoznawczym są kule z wygrawerowanymi inicjałami. W tym przypadku AS.
- Kiedy ostatni raz dali o sobie znać?
- Dwa lata temu zabijając Earla Becetta, członka partii demokratów i kandydata do Kongresu.
- Czym się komuś naraził?
- Jego projekty ustaw godziły w interesy koncernów paliwowych. Oficjalna wersja mówi, że zabił go jego bliski współpracownik.
- A nieoficjalna?
- Anioły Zbawienia. Wiele dowodów wskazywało na tegoż współpracownika, a jedyną rzeczą jaka obciążała Anioły byłą kula z inicjałami. Wynik był jasny jak słońce.
- Teraz powracają w wielkim stylu.
- A różańce?
- Tego jednego nie potrafię wytłumaczyć. Może zrobili sobie nową wizytówkę. Ciekaw też je-stem na czyje zlecenie działają.
- Będziemy musieli się tego dowiedzieć.
- Tak, będziemy musieli.
Żadne z nich nie przypuszczało w jak dużym stopniu ta sprawa zmieni ich dotychczasowe życie.
* * *
- Znowu będziesz mi towarzyszył?
- A będzie następny wykład z anatomii człowieka?
- Jeśli chcesz.
- Bardzo chętnie.
Seeley doceniał jej wiedzę i inteligencję. Lubił słuchaj jak mówi, choć nie zawsze wszystko do końca rozumiał.
- Widzę draśnięcie na kości łączącej żebra po stronie brzusznej klatki piersiowej.
- Czyli?
- Na mostku.
Odwróciła się do niego trzymając w dłoni kość.
- Mostek składa się ze trzech części. Zacznijmy od góry. Człowiek ma dwanaście par żeber. Z rękojeścią mostka łączą się stawowo obojczyki i chrząstki pierwszej pary. Następny jest trzon. Z nim bezpośrednio łączą się chrząstki żeber od drugiej do siódmej chrząstki żebrowej. Jeśli chodzi o żebra od ósmego do dziesiątego połączone są pośrednio, gdyż tworzą łuk żebrowy łączący się z chrząstką siódmego żebra. Pozostałe dwie pary to są tzw. żebra wolne. Ostatnią częścią mostka jest wyrostek mieczykowaty. Rozumiesz?
- Tak - odparł z uśmiechem.
- Kula prawdopodobnie drasnęła mostek pod kątem siedemdziesięciu stopni. Widzę też uszkodzenie na piątym żebrze po lewej stronie. Paliczki są popękane co wskazuje na to, że się zaciekle broniła. Jest też wygojone złamanie lewej piszczeli.
- A czaszka?
- Jest cała. Nie ma niej żadnych uszkodzeń.
- Słodziutka, rzuć te kości w jasną cholerę - Angie weszła do Małej Kościarni i zatrzymała się po drugiej stronie stołu.
- Z antropologicznego punktu widzenia nie można czegoś rzucić w jasną cholerę.
- To była taka przenośnia. - podsunął Booth.
- Mniejsza o to. Hodgins ustalił czas zgonu, a ja odkryłam jej tożsamość.
- Kiedy zmarła?
- Plujki wyszeptały mu, że trzy dni temu. Chyba zacznę być o nie zazdrosna.
- To stosunkowo niedawno.
Przyjaciółka pokiwała głową.
- Kim ona była? - zapytał Seeley.
- Agencie Booth czy poznajesz tę o to kobietę? - Angela podała mu swój rysunek.
Aż zrobiło mu się gorąco.
- Owszem.
- Dowiem się kto to? - Tempe zaczynała się irytować.
- Moi drodzy, przed wami Tessa Jankow, niestety już martwa pani prawnik.
Część VII
- Moi drodzy, przed wami Tessa Jankow, niestety już martwa pani prawnik.
- Tessa? Ta Tessa? Ta, z którą byłeś kiedyś związany? - Bren popatrzył przenikliwie na Bootha.
- Wtedy jeszcze była żywa. Niewiele z niej zostało.
- Chwała Bogu…
- Bones!
- Co?
- Podobno nie wierzysz w Boga.
- Bo nie wierzę. Tak się tylko mówi.
Angela obserwowała ich z rozbawieniem.
- Chwała Sweetsowi. Wy dwoje dobraliście się jak w korcu maku.
- Nie wiem co to znaczy.
Przyjaciółka teatralnie przewróciła oczami.
- Żal mi jej - wskazał podbródkiem na posępny szkielet.
- Żal ci jej bo kiedyś byliście blisko?
- Wcale nie.
- Ale tak to zabrzmiało.
- Jesteś zazdrosna?
- Nie.
- Tak.
- Nie!
- Kłamiesz.
- Mam być zazdrosna o te kości? Co innego jakby stała tu cała i żywa.
- Przyznaj się kochanie.
- Nie jestem zazdrosna. - po chwili namysłu - No może trochę.
- Nareszcie. W przeciwieństwie do niektórych facetów jestem wierny.
- Wierność to względne pojęcie. Antropologicznie rzecz biorąc mężczyzna jest nastawiony na to by zapłodnić jak największą liczbę kobiet w celu zapewnienia ciągłości gatunku, co prowadzi do jawnej bigamii.
- Przepraszam… - odezwała się Angela z pod ściany.
- Tempe, nauka nie ma tu nic do rzeczy.
- Ależ ma. Badania potwierdziły, że wierność partnerowi jest wynikiem oddziaływania współ-czesnej cywilizacji i obyczajowości.
- Temperance…
- W krajach arabskich mężczyzna może mieć kilka żon i nikogo tam to nie dziwi, a u nas bigamia jest karalna.
- Temperance Brennan Booth, czy możesz już skończyć?
- Nie, ponieważ…
- Ludzie, ja rodzę! - Angie była bliska rozpaczy.
Oboje spojrzeli na jej bladą twarz.
- Aspekty wierności rozważycie później. Czy ktoś… może… mnie… zawieźć do szpitala?
- Do szpitala?
- Kobieto, przecież tutaj nie będę rodzić!
Tempe złapała przyjaciółkę za łokieć i pomogła się wyprostować.
- Zawiozę ją do szpitala, a ty znajdź Hodginsa i przywieź go w jednym kawałku.
Po chwili Bootha już nie było. Tempe pobiegła po płaszcz Angeli.
- Jak się czujesz?
- A jak myślisz?
- Jakbyś rodziła.
- Bo ja rodzę do cholery!
- Oddychaj głęboko - Bren wsadziła ją do samochodu.
- Łatwo ci powiedzieć. Zobaczymy jak będzie twoja reakcja gdy będziesz rodzić. - Angela wciągnęła powietrze w płuca - Boli jak diabli.
- Angie, proszę wytrzymaj.
- Wytrzymam. W końcu twarda ze mnie sztuka.
* * *
Jack Hodgins Junior przyszedł na świat dwudziestego trzeciego listopada o godzinie trzynastej czterdzieści dwa. Poród był ciężki, ale lekarze byli zadowoleni z jego przebiegu. Malec dostała dziesięć punktów w skali Apgar co oznaczało, że jest całkowicie zdrowy. Młodzi rodzice nieposiadali się ze szczęścia.
- Może my sprawimy sobie takiego dzidziusia? - zapytał Seeley obejmując Tempe ramionami.
- Wiesz, że to mnie przeraża.
- Nie martw się. Będzie dobrze.
- Ale ja nie mam podejścia do dzieci, tym bardziej jeśli miałabym mieć własne.
- Wszystko przyjdzie z czasem. To co? Popracujemy nad tym wieczorem? - jego oczy błysnęły łobuzersko.
- Zastanowię się. Wracajmy do pracy.
- Chodź. Musimy kogoś przesłuchać.
Część VIII fr. I
- To się nazywa życie na wysokim poziomie - Booth aż gwizdnął gdy zobaczył dom w którym kiedyś mieszkał McArthur. - Tacy ludzie to mają szczęście.
- Pieniądze nie dają szczęścia.
- Ale stwarzają możliwości.
- Fakt. Możesz mieć wszystko czego chcesz, ale i tak będziesz czuł niedosyt.
- Nigdy nie marzyłaś, żeby być bogatą?
- Marzyłam. Ale potem przyszła refleksja, że tak naprawdę nie tego chcę.
- To znaczy?
- Możesz mieć mnóstwo pieniędzy, ale nie kupisz za nie ani szczęścia, ani miłości.
- W sumie, masz racje.
- Co byś wolał. Być bogaty i samotny czy biedny, ale mieć kogoś kto cię kocha?
- Trudny wybór.
- No właśnie. Chodźmy.
Do drzwi frontowych prowadziła wąska, wysypana drobnym kamieniem ścieżka. Booth nacisnął dzwonek. Gdzieś w głębi rozległ się charakterystyczny dźwięk. Po chwili usłyszeli kroki i drzwi się otworzyły. Stała w nich mniej więcej czterdziestopięcioletnia kobieta z wodnistymi oczami i gęstymi brązowymi włosami.
- Słucham państwa.
- Pani Marion McArthur?
- Tak.
- Agent Specjalny FBI Seeley Booth, dr Temperance Brennan Booth. Chcielibyśmy z panią o czymś porozmawiać.
- Zapraszam do środka.
Zaprowadziła ich do wytwornego salonu urządzonego w klasycznym stylu.
- Proszę usiąść. Co państwa do mnie sprowadza?
- Chcieliśmy porozmawiać o pani mężu.
- O Andrew?
- Tak. Kiedy widziała go pani ostatni raz?
- Trzy, cztery tygodnie temu. Zgłosiłam jego zaginięcie dwa dni później.
- Zwlekała pani dwa dni?
- Tak. Mąż czasem wyjeżdżał nic nie mówiąc. Jednak coś wtedy wzbudziło mój niepokój. Więc zgłosiłam to na policję.
- Jak się układały pani stosunki z mężem?
- Byliśmy dobrym małżeństwem. Rzadko się kłóciliśmy. Tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę.
- A państwa córka?
- Holy Trinity? Z ojcem miała lepsze relacje niż ze mną. Jest studentką prawa. Chciała być pro-kuratorem jak Andrew.
- Pani mąż dużo pracował?
- Niestety.
- Czym się ostatnio zajmował?
- Prowadził sprawę przeciwko jakiemuś członkowi grupy przestępczej, oskarżonemu o kilka morderstw.
- Wynik?
- Wygrał.
- Czy pani mąż dostawał pogróżki? Były jakieś dziwne telefony?
- Proszę przestać bawić się w takie pytania.
- Co pani ma na myśli?
- Ja wiem, że Andrew nie żyje.
- Skąd?
- Po prostu to czuję. Inaczej by was tu nie było. Gdy umiera bliska nam osoba, czujemy jak umiera część nas samych.
- Z antropologicznego punktu widzenia, nie może umrzeć fragment człowieka. To porostu niemożliwe. Wszystko jest ze sobą ściśle powiązane. Jeśli jakaś część przestaje funkcjonować to pociąga to za sobą dalsze konsekwencje.
Kobieta spojrzała na nią zdziwionym wzrokiem.
- Temperance… - Seeley próbował jakoś ją powstrzymać od dalszego monologowania.
- Co?
- Jesteście państwo małżeństwem?
- Tak - odparli jednocześnie.
- Kiedyś zapewne zrozumiecie o czym mówiłam. Skoro już tu jesteście mam coś dla was. - wy-szła z salonu.
- Nie mogłaś się powstrzymać? - szepnął do Tempe.
- Przepraszam.
Po chwili Marion wróciła niosąc w dłoniach jakąś teczkę. Podała ją Boothowi.
- Co to jest?
- Jego notatki z ostatniej sprawy i jeszcze zaklejona koperta. Nie zaglądałam do niej.
- Sprawdzimy ten trop. Jeszcze jedna sprawa.
- Słucham.
- Słyszała pani kiedyś nazwę Anioły Zbawienia?
- Owszem. W końcu jestem z wykształcenia historykiem.
* * *
- Ta kobieta była jakaś dziwna - powiedziała Tempe wchodząc z Boothem do biura.
- Czemu tak sądzisz?
- Weźmy chociażby to, że wiedziała o śmierci McArthura.
- Może faktycznie mówiła prawdę o tym czuciu.
- To nie możliwe.
- Skąd wiesz?
- Nauka to wyklucza.
- Nie samą nauką człowiek żyje.
- Po za tym, jacy normalni rodzice dają dziecku na imię Święta Trójca.
- Religijni.
- To bardziej oscyluje w stronę umiarkowanego fanatyzmu a nie pobożnej religijności.
- Wiesz co, Tempe? Przy tobie każdy człowiek zacząłby się zastanawiać czy Bóg istnieje.
- Ja nie twierdzę, że nie istnieje. Są różne wierzenia i każde jest słuszne według swych wyznawców, ale to nie oznacza, że ktoś naprawdę nad nimi czuwa. Religia daje im siłę, której inaczej nie potrafią znaleźć.
- Twoje naukowe podejście do życia bywa czasem przerażające. - powiedział otwierając kopertę z teczki McArthura.
- No to mnie pocieszyłeś.
- W kwestii wiary dogadamy się później, bo teraz mamy większy problem.
Pokazał jej zawartość koperty.
Część VIII fr. II
- Myślisz, że te zdjęcia i pogróżki mogą mieć związek z jego śmiercią?
- Niewątpliwie.
- Ale…?
- Mógł je gromadzić latami. Nie mamy żadnego potwierdzenia, że pochodzą z krótkiego okresu czasu.
- Trzeba by to zweryfikować.
- Być może uda nam się to zrobić przesłuchując męża Tessy.
- Wyszła za mąż?
- Według tego co znalazła Angela, to Andreas Arlow.
- Kim jest?
- Również prawnik.
- Myślisz, że może nam dostarczyć potwierdzeń? A co z różańcami?
- Będziemy musieli odwiedzić Katedrę Świętego Piotra i Pawła, ale najpierw pogadamy z Arlo-wem.
- Na pewno chcesz to zrobić?
- Co?
- Przesłuchać go.
- To będzie trudne. Znałem ofiarę osobiście.
- To nic przyjemnego badać sprawę śmierci kogoś kto był nam znajomy. Mam na myśli to, że cię rozumiem.
- Jarzące się kości zakażone fluorescencyjnymi bakteriami?
- Dokładnie.
Booth zaparkował SUV-a na krawężniku. Wysiedli z auta. Parterowy domek sprawiał miłe wrażenie. Drzwi były w kolorze przydymionego brązu a w oknach widać było delikatne firany. Seeley zapukał. Po chwili postawny mężczyzna otworzył drzwi. Na rękach trzymał sześciomiesięczne niemowlę.
- Tak?
- Pan Andreas Arlow?
- To ja.
- Agent Specjalny FBI Seeley Booth, dr Temperance Brennan Booth. Chcemy porozmawiać z panem o pańskiej żonie.
- A coś się stało?
- Może wejdźmy do środka. Dziecko nie powinno przebywać w przeciągu.
- Proszę. Zapraszam.
Weszli.
- Przepraszam za ten bałagan. Nie mogę się ogarnąć z tym wszystkim gdy Tessa wyjeżdża służbowo.
- Kiedy wyjechała?
- Dwa dni temu.
Booth spojrzał na Tempe a ona pokiwała głową.
- Czy coś ostatnio zmieniło się w zachowaniu żony?
- Nie.
- Nie była jakaś inna? Rozdrażniona?
- Była sobą. Zawsze pogodna uśmiechnięta. Świata nie widziała po za Olivią.
Dziewczynka wierciła się w jego ramionach. Ogromne błękitne oczy wyrażały niemowlęcy bunt.
- Jeszcze raz przepraszam. Nigdy nie miałem podejścia do małych dzieci.
Olivia wyciągnęła rączki w stronę Tempe jakby chciała, żeby ta wzięła ją na ręce, uśmiechając się przy tym rozbrajająco.
- Chyba panią polubiła. Może ją pani weźmie na chwilę?
Zanim zdążyła zaprotestować już trzymała w ramionach małą, słodką istotkę. Dziewczynka za-częła bawić się jej wisiorkiem gaworząc wesoło.
- Panie Arlow, jak układały się pańskie stosunki z żoną?
- Bardzo dobrze.
- Czy żona dostawała jakieś pogróżki czy podejrzane przesyłki?
- Nie. Z pewnością by mi o tym powiedziała.
- Jest pan pewien?
- Oczywiście. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Ale dlaczego państwo tak o nią wypytują?
Olivia bawiła się teraz zegarkiem Tempe z uporem próbując ściągnąć go jej z nadgarstka. Wte-dy usłyszała głos Bootha.
- Przykro mi, ale znaleźliśmy ciało pańskiej żony…
* * *
- Szkoda mi go - powiedziała Tempe gdy szli do samochodu.
- Dla niego to tragedia.
- Został sam z małym dzieckiem.
Seeley zdążył zauważyć tylko błysk metalu między drzewami a potem padł strzał
Część VIII
Seeley zdążył zauważyć tylko błysk metalu między drzewami a potem padł strzał. Jego reakcja była natychmiastowa. Szybkim ruchem wyciągnął swoją broń i przybrał pozycję strzelca. Zobaczył kogoś między konarami. Oddał dwa strzały w kierunku z którego prawdopodobnie nadleciał pocisk. Gdzieś z przodu ktoś jęknął. Naprężone do granic wytrzymałości mięśnie drżały. Głęboko wciągnął powietrze by uspokoić oddech. Opuścił pistolet i obejrzał się za siebie.
Tempe trzymała się za prawe ramię a między jej smukłymi palcami ciekła czerwona krew. Jej twarz wykrzywił grymas bólu. W jednej chwili znalazł się przy niej.
- Cholera, zabije sukinsyna. Pokaż to kochanie.
- To tylko draśnięcie ale boli jak cholera.
Kula rozdarła materiał płaszcza, bluzki i rozorała skórę na ramieniu. Rana paskudnie krwawiła.
- Jedziemy do szpitala, a potem do domu.
- Ale…
- Nie ma dyskusji - powiedział stanowczo.
Zatrzasnął za nią drzwi samochodu i wtedy zauważył, że pocisk utkwił tuż nad kołem auta. Le-karz, który rano zszywał Tempe łuk brwiowy, był trochę zdziwiony jej następną wizytą.
- To takie ma pani hobby?
- Słucham?
- Obijanie się o różne rzeczy?
- To był wypadek.
- Gotowe.
Jej ramię zostało opatrzone i zabandażowane. Lekarz surowo zakazał jej powrotu do pracy, przynamniej w tym dniu. I tak już o czwartej Tempe była w domu. Wcześniej nigdy nie wracała tak wcześnie. Zawsze czekały na nią jakieś kości do poskładania. No to jeszcze poczekają, pomyślała z trudem zdejmując płaszcz.
- Technicy z biura znaleźli na miejscu krew. Prawdopodobnie należy do napastnika.
- A co z kulą?
- Utkwiła w nadkolu SUV-a. Zabrali go to laboratorium.
- Nie podoba mi się to.
- Co?
- Rano ktoś chciał mnie rozjechać, teraz jakiś facet do nas strzelał. To nie jest normalne.
- Mnie też to przeraża.
Usiadła przy nim na miękkiej sofie. Potrzebowała jego bliskości. Zatopiła się w silnych ramio-nach Seeleyego. Z głową wspartą na jego piersi przymknęła oczy. Jego ciepły oddech delikatnie owionął jej twarz.
- Pięknie wyglądałaś z tą dziewczynką na rękach. Ledwie skupiłem się na tym co mówił Arlow.
- Mam to uznać za komplement?
- Oczywiście.
- A ja za to byłam lekko przerażona.
- Przecież ta mała istotka by cię nie pogryzła. Co najwyżej zaśliniła na śmierć.
- Ale ona była taka malutka. Bałam się, że mogę jej coś zrobić.
- Uwierz mi, nic by się nie stało.
- Może masz rację.
- Na pewno mam. Będziesz mogła zapytać o to Angelę.
- Wiesz co? Gdy wzięłam tą małą na ręce to później poczułam taką najzwyklejszą radość i takie jakby spełnienie.
- A nie mówiłem?
- Myślisz, że to dobry znak?
- Bardzo dobry.
- Wtedy naszła mnie taka myśl, że chciałabym mieć własne dziecko.
- Da się zrobić - powiedziała z uśmiechem.
W tym momencie zadzwonił telefon. Seeley niechętnie wstał i odebrał połączenie. Chwilę nic nie mówił.
- Wyciągnęli pocisk z nadkola.
- I co?
- Była na nim twoja krew i dziwnie znajome litery.
- AS.
- Brawo. Zbadali też krew, którą znaleźli w tamtych krzewach.
- Zidentyfikowali napastnika?
- Tak. Właśnie go poszukują. Gdzie są kluczyki od auta?
- Tam gdzie jest zostawiłeś. Wychodzisz?
- Muszę. Cullen coraz bardziej naciska, żebym zbadał trop w tej katedrze.
- Nie możesz z tym poczekać do jutra?
- Uwierz, chciałbym.
* * *
- Od dawna ksiądz opiekuje się tą katedrą? - zapytał Booth lekko zasuszonego duchownego, który wyglądał jakby zaraz miał paść na zawał. Booth był o dobre dwie głowy wyższy od niego.
- W przyszłym roku będzie dwadzieścia lat.
Katedra Świętego Piotra i Pawła wybudowana została w stylu późnogotyckim i swoim wyglą-dem przypominała paryską Katedrę Notre Dame. Jak każda tego typu budowla odznaczała się lekkością i strzelistością kształtów. Sklepienia łukowo-żebrowe i system luków podporowych znacznie odciążały ściany katedry.
- Poznaje ksiądz ten przedmiot? - pokazał mu zdjęcie różańca.
- Tak oczywiście. Tutaj obok kościoła sprzedaje je pani Morrison. Ten kamień w środku krzyżyka to rubin. Oczywiście półsyntetyczny.
- Nie widział ksiądz kogoś podejrzanego kręcącego się koło katedry?
- Tutaj kręci się dużo różnych ludzi. A czy coś się stało?
- Takie różańce znaleźliśmy przy dwóch ofiarach morderstwa.
- To straszne.
- Staramy się dotrzeć do sedna sprawy.
- Będę się modlił za te biedne dusze i za to byście szybko złapali tych złych ludzi - wyszeptał ksiądz z najwyższą pobożnością.
- Dziękuję, ojcze.
Booth miał złe przeczucia. Bardzo złe. Myślał o Tempe. Nie powinien jej zostawiać samej. Nie teraz. Gdy przeszedł przez ulicę zapikała jego komórka. Odebrał smsa i wtedy nagły chłód zmroził mu krew w żyłach
Część IX i X
Booth miał złe przeczucia. Bardzo złe. Myślał o Tempe. Nie powinien jej zostawiać samej. Nie teraz. Gdy przeszedł przez ulicę zapikała jego komórka. Odebrał smsa i wtedy nagły chłód zmroził mu krew w żyłach.
Ulice Waszyngtonu były niemal puste. Seeley nie patrzył na to co robi. Po drodze zdążył złamać z pół tuzina przepisów. Nie dbał o to. Bał się. W tym momencie najważniejsza była ona. Był na tyle doświadczonym agentem, iż wiedział, że nawet smsowe pogróżki mogą być niebezpieczne.
Z rozmachem otworzył drzwi mieszkania. Ze zdenerwowania trzęsły mu się ręce. Usłyszał ciche buczenie telewizji. Uspokoił się dopiero gdy zobaczył Tempe śpiącą na sofie. Brązowo złociste włosy rozsypały się na kremowej poduszce. Wyglądała uroczo. Zdjął płaszcz i ukląkł przy niej. Pogładził jej miękki policzek. Poruszyła się lekko i otworzyła zaspane oczy. Zawsze urzekał go ten niesamowicie błękitny odcień.
- Już wróciłeś?
- Tak.
- To dobrze. - uśmiechnęła się.
- Śpij. Jesteś zmęczona, powinnaś odpocząć.
- Która godzina?
- Dochodzi szósta. Nie wygodniej byłoby ci w sypialni?
- Ale tylko z tobą.
- Kocham cię skarbie.
- Ja ciebie też.
Podniósł ją do góry jakby ważyła tyle co piórko. Lekkie pantofle spadły jej stóp. Uważając na bolące ramię, objęła go za szyję i wtuliła się w jego ciepłe ciało. Czuła spokojne, rytmiczne bicie jego serca.
- Zostaniesz ze mną? - zapytała gdy kładł ją na łóżku.
- Z przyjemnością.
Ułożyła głowę na jego piersi i powoli odpłynęła w świat swoich snów. Seeley pocałował ją w czoło i mocniej przycisnął do siebie. Nie zniósłby gdyby coś jej się stało. Tak bardzo ją kochał.
- Nie pozwolę cię skrzywdzić - wyszeptał w chłodną ciemność pokoju.
* * *
Następne kilka tygodni obfitowało w wiele, nie zawsze przyjemnych niespodzianek. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Raz świeciło zimne słońce a raz mróz ścinał w człowieku krew. Co dzień ulice Waszyngtonu zapełniały się jego szarymi mieszkańcami. Twarze były smutne a w oczach widać było ciągły pośpiech.
Tempe rzuciła się w wir pracy. Nie odczuwała zmęczenia i pracowała mocno nadwyrężając swój organizm. Nawet nie spostrzegła, że między nią a Seeleym coś zaczyna się dziać. Od jakiegoś czasu jednak odczuwała dziwne dolegliwości. Była jakby bardziej senna i rozdrażniona. Tłumaczyła to sobie tym, że bardzo dużo pracuje i nie wysypia się. Po jakimś czasie doszły do tego poranne mdłości. Niczego nie podejrzewała, ale na wszelki wypadek poszła do lekarza.
- I co mi jest panie doktorze? - zapinając bluzkę wyszła zza parawanu i usiadła przed biur-kiem.
- Jesteś zdrowa jak ryba, moja droga.
- W takim razie skąd biorą się te mdłości i rozdrażnienie?
- Och dziecko, nie domyślasz się?
Nagle ta świadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba.
- Cz… czy to znaczy… że jestem w…
- Tak, jesteś w ciąży. To pewne. To koniec pierwszego miesiąca. Nie cieszysz się?
- Cieszę się, ale to dla mnie duże zaskoczenie.
- Naturalnie, to zaskoczenie dla prawie każdej kobiety. Przepiszę ci witamy, które musisz ły-kać codziennie. W końcu masz teraz o kogo dbać.
- Tak, oczywiście.
Gdy wyszła od lekarza uśmiech pojawił się na jej twarzy. Czuła się teraz tak lekko i przyjem-nie. Jej serce rozpierała radość. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu i powiedzieć o tym mężo-wi. Ale nie. Stwierdziła, że poczeka na odpowiedni moment. Uśmiechnęła się pod nosem a w oczach zapłonęły figlarne ogniki.
Seeleyego zastała w domu. Wyglądał jak chmura gradowa. Nie pytała o nic. Wiedziała, że nadal nie ma żadnego postępu w sprawie. Wszystko utkwiło w prawdziwie martwym punkcie. Więc po prostu przytuliła się do niego. Pamiętała uścisk jego ramion ale teraz było inaczej. I to ją zaniepo-koiło. Coś było na rzeczy. Dopiero teraz zauważyła, że się od siebie odsunęli. Od dawna już nie widziała wesołego błysku w jego oczach. Jego postawa stała się chłodniejsza. Tempe zaczynała się bać o przyszłość tego związku. Chciała wierzyć, że to tylko przejściowe, ale coś jej podpowiadało, że to dużo grubsza sprawa…
* * *
Rano, gdy tylko zdołała otworzyć oczy, spojrzała w okno. Chciała koniecznie dowiedzieć jaki kolor ma niebo. Po prostu, ot tak. Nie wiadomo czemu ale było szare. Ktoś kiedyś powiedział, że taką w paskudną pogodę tylko miłość bywa złotem. Chciała, żeby tak było. Jednak już po chwili boleśnie zderzyła się z ponurą rzeczywistością.
Miejsce obok niej było puste. Widocznie Seeley już wstał. Dotknęła dłonią pościeli i z ukłu-ciem bólu stwierdziła, że jest zimna. Zastanawiała się co się właściwie dzieje. Z bólem serca patrzyłam jak się od siebie oddalają. Co więcej nie wiedziała dlaczego. Czy to normalne, żeby po ponad pół roku małżeństwa nagle coś się zepsuło? Przecież było im ze sobą dobrze. Jej racjonalny umysł nie potrafi tego pojąć.
Spojrzała na zegarek. Była siódma trzydzieści. Nie mając zbyt wielkich nadziei na udany poranek, skierowała swoje kroki do szafy. Wyciągnęła z niej cieplejsze ubrania. Był grudzień. Do świąt pozostał tylko tydzień. Nastała prawdziwa zima. Nocne temperatury spadały dużo poniżej zera. Ubiegłej nocy wreszcie spadł śnieg. Lubiła tę porę roku. Wtedy wszystko pokrywało się białym puchem i wyglądało jak z bajki. Jako dziecko mogła godzinami patrzeć na wirujące w powietrzu białe płatki. Lecz w momencie gdy zostawili ją rodzice, przestałam dostrzegać urok tej magicznej części roku. Straciło to dla niej jakiekolwiek znaczenie. Dopiero od kilku lat dzięki garstce przyjaciół przekonała się, że zima też może obfitować w piękne chwile. Można powiedzieć, że jej racjonalność trochę złagodniała, ale nie zniknęła całkiem. Nadal opierała się pewnym faktom, które niestrudzenie próbował jej wyjaśnić Seeley. I tym teoretycznym i tym bardziej… praktycznym.
W zamyśleniu dotknęła płaskiego jeszcze brzucha. Nosiła pod sercem małą istotkę, który już tym momencie mocno pokochała. Zastanawiała się jak to będzie gdy na świat przyjdzie ich dziecko. To będzie Booth w mniejszym wydaniu. Kiedyś bała się tego, że nie będzie miała podejścia do dziecka. Jednak sprzyjające okoliczności sprawiły, że zaczęła marzyć o własnym. A jak wiadomo, marzenia czasem się spełniają. Uśmiechnęła się. Na razie nic nie powiedziała. Czekała na odpowiedni moment by powiadomić męża o tym fakcie.
Gdy wreszcie zajrzała do kuchni, jego tam nie było. Tylko z łazienki jej uszu dobiegło średnio wesołe pogwizdywanie. Lekko ją to zaniepokoiło. Nalała sobie mleka do kubka i usiadła przy stole. Sącząc ciepły płyn pozwoliła swym myślom błąkać się niewiadomo gdzie. Miała złe przeczucia co do dzisiejszego dnia. Tak po prostu. Jakoś nie mogła uspokoić rozhukanych emocji.
Seeley wyszedł już z łazienki. Jego mina nie zdradzała nic przyjemnego. Nie wyglądał jak facet, którego pokochała. W milczeniu zaczął przygotowywać śniadanie. Cisza stawała się coraz bardziej drażniąca. Tempe czuła, że coś jest nie tak. Choćby po tym, że jego zachowanie całkowicie odbiegało od normalnego. Zwykle rano mogła liczyć na przyjemnego całusa, a teraz nie było nic. Już chciała zapytać o co chodzi, ale zabrakło jej odwagi.
- Mam nadzieje, że cię nie obudziłem.
- Nie. Sama się ocknęłam.
- To dobrze.
- Mógłbyś mnie zawieźć do Instytutu?
- Jasne. Nie ma sprawy.
Spojrzała w jego oczy, gdy usiadł przy stole. Już nie było w nich tego ciepłego ognika, które zwykle towarzyszył czekoladowej barwie tęczówek. Posmutniała.
- Seeley…
- Słucham. - bez „kochanie”.
- Co się z nami dzieje?
- A co ma się dziać?
- Jesteś inny.
- Nie możliwe. Wydaje ci się.
- Oddalamy się od siebie.
- Przecież wciąż jesteśmy razem.
Widział w jej oczach dojmujący smutek, ale nic z tym nie robił.
- Chciałabym wierzyć, że to tylko przejściowe…
- Bo to…
- …ale to nie jest zwykły problem.
- Co masz na myśli?
- Zmieniłeś się. Od jakiegoś czasu nie mogę się z tobą porozumieć.
- Zrzucasz winę na mnie?
- Nie zrzucam winy na nikogo. Po prostu, źle się z tym czuje.
- Nie sądzę aby ta rozmowa do czegokolwiek prowadziła.
- Stajesz się nieprzyjemny.
- A jaki mam być?
- Taki jaki byłeś. Chcę cię takiego jakiego pokochałam.
- Czyli?
- Czuły, dobry, kochający, a jak trzeba, twardy i nieustępliwy.
- Przecież nadal taki jestem.
- Nie, nie jesteś. Stałeś się zimny i nieprzystępny.
- Wydaje ci się.
- Tak? To dlaczego nasze stosunki mają temperaturę poniżej zera? Dlaczego już nie chcesz mnie przytulać? Dlaczego się ode mnie odsuwasz? To boli.
Nie potrafił jej odpowiedzieć na te pytania. Nie potrafił lub nie chciał. Wiedział, że ją ranił, ale to było koniecznie. Przynajmniej z jego punktu widzenia.
- W końcu i tak będę musiał ci o tym powiedzieć.
- O czym?
Ziściły się jej najgorsze przeczucia.
- Chcę odejść.
W ten szary, grudniowy poranek zawalił się niemal cały jej świat. Nie mogła uwierzyć w to co usłyszała.
- Jak to, chcesz odejść?
- Po prostu. Myślę, że rozwód będzie najlepszym wyjściem.
- Seeley… Co się zmieniło, że podjąłeś taką decyzję? - w jej oczach zalśniły łzy.
- Jest ktoś inny.
Kłamała. Nie mógł wyjawić jej prawdziwych powodów. Przynajmniej nie teraz.
- Inna kobieta?
- Tak.
- Od kiedy?
- Od miesiąca.
Temperance zamarła. A potem zalazła ją fala wściekłości.
- Ty cholerny draniu. Jak możesz mi to robić? Jak może do cholery z czystym sumieniem robić to mnie i swojemu dziecku?
- Jakiemu dziecku? - to tylko pogorszyło jego sytuację.
- Jestem w ciąży! Ale w tym momencie nie powinno cię to obchodzić. Idź do niej! Skoro ona ma coś czego nie mam ja, to będzie ci z nią lepiej - rozkleiła się.
Rzadko płakała, a każda jej łza była dla niego niczym sztylet wbijany prosto w serce. Chciał ją przytulić, powiedzieć, że to nie prawda, że wszystko będzie dobrze, ale nie mógł. Dla jej dobra. Booth miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nie tak to miało wyglądać. Z bólem serca otworzył drzwi. Jeszcze na chwilę się zatrzymał.
- Potem wrócę po swoje rzeczy.
Tempe ukryła twarz w dłoniach i gorzko zapłakała…
Część XI
23 czerwca 2008
Sześć miesięcy. Dokładnie tyle minęło od tamtego ponurego grudniowego poranka gdy dowiedziałam się, że on jest związany z inną. Teraz patrząc na to z perspektywy czasu, widzę to trochę inaczej. Może tak miało być? Nie wiem. Pamiętam swój ból gdy jego słowa jak sztylety wbijały się w moje serce. Wtedy chciała umrzeć. Tak po prostu. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. W dodatku byłam w drugim miesiącu ciąży. Nie wiedziałam co mam ze sobą począć. Jedyną opoką była dla mnie Angela. To ona, mimo licznych obowiązków, starała się mi pomóc. I chyba się udało. Tamtego dnia zwróciłam się właśnie do niej.
Byłam rozbita. Nie mogłam uwierzyć w to, że mnie zostawił i to dla innej. Kim była ta kobieta, że zajęła moje miejsce? Co w niej było lepszego?
- Hej Słodziutka.
- Cześć. Bardzo jesteś zajęta?
- Pomijając fakt, że grzęznę w pieluszkach to nie.
- Mogłabyś mi chwilę poświęcić?
- A coś się stało?
- Angie, to nie jest rozmowa na telefon.
- Czuję, że to coś poważnego.
- Mogę przyjechać?
- Jasne. Czekam z herbatą i suchym jeszcze ramieniem.
Zaczęło padać. Znalazłam kluczyki w szufladzie. Wtopiłam się w upiornie trzeźwy poranek. Nie chciałam myśleć, nie chciałam rozpamiętywać tego co się stało. Musiałam wyrzucić z siebie cały nagromadzony żal. Aż dziwiłam się, że mogę prowadzić samochód w takim stanie.
Angela mało co mnie nie poznała. Wyglądałam jak przysłowiowe siedem nieszczęść. Mój wzrok był pusty i bez najmniejszego śladu życia.
- Nie będziemy stały w tym deszczu.
Weszłam za Angelą do mieszkania.
- Gdzie Jack?
- Bawi się z małym na górze. My mamy chwilę spokoju. Chodź.
Angie zaprowadziła mnie do przestronnego, sympatycznie urządzonego salonu. Gorąca herbata już na nas czekała.
- Nie wiem co mam zrobić, Angie.
- Co się stało?
- Jestem w ciąży.
- To chyba dobrze. Poradzicie sobie z wychowaniem dziecka.
- Nie.
- Jak to nie?
- Będę musiała wychować je sama.
- A Seeley?
- Zostawił mnie, rozumiesz? - w moich oczach znowu zalśniły łzy.
- Jak to cię zostawił?
- Po prostu. Nie dalej jak godzinę temu zażądał rozwodu.
- Ale to nie możliwe. W życiu nie widziałam szczęśliwszej od was pary.
- Ma inną.
- Tak ci powiedział?
- Prosto w twarz.
- A to drań. Od jak dawna?
- Miesiąc - mój głos zaczął się łamać.
- Dalej nie mogę w to uwierzyć - Angela usiadła przy mnie - To jest absolutnie niemożliwe.
- Przynajmniej mnie dłużej nie oszukiwał. Jestem ciekawa co ona ma czego ja nie mam.
- Tempe, nie wolno ci myśleć, że ona jest lepsza. Jeśli ją wybrał to prędzej czy później dowie się co stracił, zostawiając ciebie. - próbowała mnie pocieszyć.
- Ja go kocham.
- Słodziutka, miłość bywa bolesna. Nigdy nie podejrzewałam, że jest zdolny do takich rzeczy. I pomyśleć, że wszyscy kibicowali temu związkowi. - Angela objęła mnie ramieniem.
- Po raz pierwszy w życiu czuje się całkowicie bezradna.- rozpłakałam się po raz kolejny.
Jednak z każdym kolejnym miesiącem ból łagodniał, a ja powoli puszczałam w niepamięć tamto przykre wydarzenie. Doszłam do wniosku, że nie zawsze wszystko się układa tak jak chcemy. Życie nie jest takie kolorowe. Rozwód nie doszedł do skutku. Papiery leżały zakurzone w szufladzie mojego biurka. Nie potrafiłam podjąć tej ostatecznej, wiążącej decyzji. Podświadomie chyba nawet tego nie chciałam. Angela mówi, że to z mojej strony upiornie masochistyczne postępowanie, ale gdzieś we mnie chyba nadal tli się nadzieja na szczęśliwe zakończenie. W tym momencie jedyną pociechę stanowi dla mnie ktoś inny. Mierząca ledwie czterdzieści centymetrów, jeszcze nienarodzona istotka zawładnęła moim życiem bez reszty. Wiedziałam, że będzie mi ciężko samotnie wychowywać córkę, ale starałam się patrzeć pozytywnie w przyszłość. Nie chciałam się nad sobą użalać. To do mnie niepodobne. Nie chciałam nikogo prosić o pomoc. Czuję się wtedy beznadziejnie słaba. A ja nienawidzę być słabą. To takie okropne uczucie. Od zawsze byłam przyzwyczajona do samodzielnego radzenia sobie w życiu. Ściślej rzecz ujmując od czasu gdy zostawili mnie rodzice a potem Russ.
Pamiętam, gdy pierwszy raz zobaczyłam jej ojca. Wydawał mi się takim nadętym agentem, który myśli, że wie wszystko. Jednak zyskał przy bliższym kontakcie. Okazał się wyrozumiałym mężczyzną i dobrym przyjacielem. Współpracowaliśmy ze sobą niemal dwa lata. W tym czasie różnie między nami bywało. Nasze związki z innymi osobami czasem kończyły się w momencie, kiedy jeszcze dobrze się nie zaczęły. On był w stosunku do mnie bardzo opiekuńczy. W pewnych chwilach aż za bardzo. Denerwowało mnie to. Jednak z czasem przywykłam i bardzo mi to odpowiadało. Wreszcie miałam kogoś komu mogłam zaufać. Iskrzyło między nami, ale jakoś żadne z nas nie mogło znaleźć drogi do drugiego. W końcu dzięki temu, że o mało nie zginąć uświadomiłam sobie co do niego czuję. Kochałam go. Nie byłam pewna, w którym momencie się to zaczęło. Właściwie ta informacja nie była mi do niczego potrzebna. Ważne, że uczucie rozkwitło. Wzięliśmy ślub. Przez pierwsze miesiące było pięknie. Nie musieliśmy się ukrywać z naszymi uczuciami. Wreszcie mogliśmy je otwarcie okazywać sobie nawzajem bez ryzyka krzywych spojrzeń i półuśmiechów ze strony innych. Kochałam go całym sercem. Nie byłam najlepsza w okazywaniu uczuć, ale przynajmniej się starałam. Uwielbiałam ciepły, czekoladowy kolor jego tęczówek, których wesołe spojrzenie rozgrzewało mnie od środka. Oczywiście miał swoje wady, ale ja ich nie brałam pod uwagę. Wtedy myślałam, że tak będzie już zawsze. Jednak boleśnie zderzyłam się z ponurą rzeczywistością. Okazało się, że rycerz w lśniącej zbroi wcale nie spełnia standardów. Zostawił mnie. Miał inną. Od miesiąca. Wyrzuciłam go za drzwi a moje serce zostało rozdarte na strzępy. Nie rozumiałam co się wtedy stało. Może nie chciałam rozumieć. Od tamtej pory ani o nim nie słyszałam ani go nie widziałam ani razu. Czasem tylko zastanawiałam się czy jest szczęśliwy z tamtą kobietą. Ja miałam wybór. Albo poddać się rozpaczy albo walczyć o życie swoje i dziecka, które miało się urodzić. Wybrałam to drugie.
Ciążę znoszę dobrze. Lekarz powiedział, że dziecko rozwija się prawidłowo i nie ma przeciwwskazań co do mojej dalszej pracy w Instytucie. Z tym, że przestałam się zajmować względnie świeżymi nieboszczykami. Wolałam składać kości leżące w Limbo od lat. Musiałam jednak pamiętać o wyznaczonej sobie godzinie. Doszłam do wniosku, że ze względu na dziecko muszę zacząć porządnie sypiać. Przeszłam na zdrowszy tryb życia. Jem dużo więcej owoców i warzyw. Staram się unikać niezdrowego jedzenia. Jak na razie z powodzeniem. Już przywykłam do myśli, że córkę wychowam sama. Wszyscy mówili, że sobie poradzę bo jestem silną kobietą. Angela obiecała pomóc. Jack Junior miał już prawie siedem miesięcy. Chłopczyk był jak wykapany tata. Po Angie odziedziczył śliczny uśmiech, co w połączeniu z inteligentnymi, błękitnymi oczami Jacka Seniora, dawało zabójczy efekt. Oboje rozpieszczali go niemiłosiernie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że to naprawdę szczęśliwa rodzina. Muszę się przyznać, że czasem coś mnie gryzło od środka. Jednak zazdrość to takie pospolite i brzydkie słowo. Cieszyłam się ich szczęściem. Wystarczyło, że patrzyłam na to z boku.
Przez pierwsze miesiące, gdy zaczynało być widać mój stan, zewsząd otaczały mnie litościwe spojrzenia. Pewnie myśleli sobie o mnie jako o załamanej kobiecie, którą mąż porzucił gdy zaszła w ciążę. Nie zamierzałam się tym przejmować. Nie obchodziło mnie co myślą o mnie obcy ludzie. Wystarczyło, że miałam przy sobie przyjaciół. Oczywiście również mój tata i brat wspierali mnie jak mogli. Czasem myślę, że to co zrobił Seeley oni bardziej przeżyli niż ja. Tata wyraził chęć znalezienia go i powieszenia na suchej gałęzi. Cokolwiek to znaczy zabrzmiało groźnie. Z drugiej strony szalenie cieszył się, że zostanie dziadkiem. Melanie dawał o sobie znać delikatnymi kopnięciami, jak na dziewczynkę przystało. Za każdym razem moja radość jeszcze bardziej rosła. Mimo że bałam się samotnego wychowywania dziecka to już cieszyłam się, że będę miała na tym świecie jeszcze jedną bliską osobę. Bliższą od innych. Angela dzielnie wspierała mnie swoimi radami. W materii bycia w ciąży miała ode mnie trochę większe doświadczenie. Termin mam wyznaczony na siódmego sierpnia. Zostało jeszcze półtora miesiąca.
Instytut współpracujący z FBI nadal odnosił sukcesy w sprawach gdzie zwykłe metody okazywały się zawodne. Z tym, że ja zrezygnowała z pracy w terenie. Wiązało się z tym za dużo wspomnień. Moje obowiązki przejęła Cam, której przydzielono nowego agenta, ze względu na to, że Seeley zrezygnował z dalszego wykonywania tej pracy. Podobno odszedł z FBI. W tym momencie przestało mieć to dla mnie znaczenie. Ja dostawałam tylko oczyszczone kości. Badałam, sporządzałam raporty i wykładałam na uniwersytecie. W wolnych chwilach pisałam. Zakres moich obowiązków skurczył się gwałtownie.
Przez pierwsze dwa miesiące jeszcze starałam się pracować po za Instytutem. Jednak za bardzo kojarzyło mi się to z Boothem i sprawiało za dużo bólu. Partnerem Cam został Andrew McCauly. Wielkim zaskoczeniem było dla pozostałych to, że oboje wychowali się niemalże na jednej ulicy. To, że znali się od dziecka zlikwidowało problem wzajemnego docierania się jak to było w przypadku moim i Bootha. Z nas wszystkich tylko Cam została sama. Potem dołączyłam do niej ja. Jednak mniejsza o mnie. Wszyscy widzą, że między nimi iskrzy. Mam nadzieje, że wszystko będzie dobrze. Ponoć nadzieja zawsze umiera ostatnia…
Część XII
Było po dziesiątej. Prawdziwe ludzka pora, która teraz wydawała mi się wręcz z piekła rodem. Rozleniwiłam się. Błądząc myślami gdzieś daleko zwlekłam się z łóżka. Ostatnimi czasy było mi trochę ciężej, z racji tego, że przybyło mi kilka kilogramów. Chyba podniosłam się odrobinę zbyt gwałtownie bo poczułam protestacyjne kopnięcie Melanie. Zawsze gdy odczuwałam jej ruchy w moim sercu wzbierała radość. W tym momencie nie ważne było dla mnie, że jestem sama. Nie obchodziło mnie, że przede mną ciężka próba. Choć mocno wdzierały się w moje serce drzazgi wspomnień, chciałam poświęci się tylko dla niej. Kiedyś bym nie przypuszczała, że jestem w stanie się aż tak zmienić. Co prawda wciąż denerwuję bliskich swoim piekielnym racjonalizmem, a już do tego przywykli i przestali na to zwracać uwagę.
Ciesząc się niewiadomo z czego otworzyłam szafę. Był lipiec, a co za tym idzie w miarę wysokie temperatury. Spośród ciuchów wybrałam białą, marszczoną bluzkę na ramiączkach i lekki beżowy żakiet i pasującą do niego spódnicę. Poczułam delikatne kopnięcie.
- Tak kochanie, ja też myślę, że to dobry wybór - powiedziałam cicho gładząc dłonią napiętą skórę brzucha.
Przebrałam się na tyle szybko jak to było możliwe. W kuchni na stole stał laptop w stanie hibernacji. Jak zwykle zostawiłam go wieczorem i zapomniałam wyłączyć. Ruszyłam myszką i ekran nagle ożył. Spędzając więcej czasu w domu, wreszcie miałam czas na dokończenie mojej książki. W mojej głowie pomału układało się zakończenie. Jednak teraz nie miałam na to czasu. Zjadłam lekkie śniadanie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu mojej torby. Szybko znalazłam ją leżącą na kanapie. Jej zawartość nie przedstawiała zbyt optymistycznego widoku. Jak zwykle panował tam nieopisany chaos. Jakoś odnalazłam w tym bałaganie kluczyki do mieszkania i samochodu. Po chwili już przekręcałam klucz w zamku.
W Instytucie czekały na mnie dwa zestawy kości do zidentyfikowania. Jedne leżały w Jeffersonian od kilku lat a drugie były względnie świeże. Starłam się dobrze wykonywać swoje obowiązki. Nie wiele czasu pozostało mi do rozwiązania. Według moich obliczeń mogłam spokojnie pracować jeszcze dwa lub trzy tygodnie. Miałam nadzieję, że w tym czasie nie wydarzy się nic nieoczekiwanego.
Słońce świeciło na niebie posyłając promienie słońca na wszystkie możliwe strony. Żal mi było marnować takiej pogody więc zostawiłam samochód na parkingu oddalonym nieco od Instytutu i wybrałam drogę przez uroczy park.
Drzewa pokryte były liśćmi w kolorze soczystej zieleni. Między nimi nieśmiało przebłyskiwały wesołe promyki słońca. Wiał lekki wietrzyk dzięki czemu nie odczuwało się tak wysokiej temperatury. Słuchając szumu listowia mimowolnie się relaksowałam. Poczułam się niemal jak nowo narodzona. Siedząc na ławce przymknęłam oczy i wystawiłam twarz ku słońcu.
Jednak, ku mojej rozpaczy, magia tej chwili prysnęła jak bańka mydlana. Nie wiedziałam co się stało. Powoli podniosłam powieki dając oczom szansę na przyzwyczajenie się nagłej fali światła. W pierwszej chwili nie zauważyłam nic szczególnego. Dopiero potem poczułam na sobie czyjś wzrok. Powoli odwróciłam głowę i zobaczyłam jego.
Stał pod drzewem, jakieś pięćdziesiąt ode mnie. Wyglądał dokładnie tak samo jak pół roku temu. W tej jednej chwili wróciły wszystkie wspomnienia, które próbowałam w sobie tłumić od tak długiego czasu. Wiedziałam, że to głupie i masochistyczne, ale kochałam go. Mimo to, że mnie zostawił. Angela by mnie za to porządnie zbeształa. Ale mniejsza o to. Wciąż czułam na sobie jego wzrok. Nic się nie zmienił. No może za wyjątkiem oczu. Nawet z takiej odległości widziałam, że jego oczy są smutne. Smutne i bez tej dawnej iskry, która charakteryzowałam ciepłą barwę tęczówek.
Nie powinno mnie to obchodzić. Ale do cholery obchodziło i to bardzo. W końcu wciąż był moim mężem. Że też nie podpisałam tych papierów. Poczułam łzy pod powiekami. Walczyłam ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Czułym gestem pogładziłam brzuch a potem spojrzałam na niego ostatni raz. Poruszył się nieznacznie. Przymrużonymi oczami śledził ruchy mojej dłoni. Ja zaś wstałam i odeszłam w swoją stronę nieprzytomnie bijąc się z uczuciem, które nakazywało mi zawrócić. Po moim policzku spłynęła łza a ja nawet nie próbowałam jej otrzeć.
W Instytucie zastałam Angelę, która na jakiś czas wróciła do pracy. Od razu zauważyła, że jestem w rozsypce.
- Słodziutka co się stało?
- Nie ważne.
- Mów. Melanie za bardzo kopie?
- Nie.
- Masz skurcze co dwadzieścia minut?
- Nie.
- To co się stało?
- Widziałam go.
- Kogo?
- Jej ojca.
- Bootha?
- Nie. Świętego Mikołaja. Jasne, że jego.
- Tylko mi nie mów, że z nim rozmawiałaś.
- Ulotniłam się. Spotkałam go w parku. Nie zbliżył się do mnie, ale to i tak wystarczyło by wyprowadzić mnie z równowagi. I pomyśleć, że ten dzień mógłby być taki piękny.
- Będzie piękny. Tylko przestań o tym myśleć. - przyjaciółka objęła mnie ramieniem.
To, że go kocham zachowałam dla siebie. Nie chciałam jej się dłużej narzucać.
- Mam do zbadania dwa zestawy kości. Może uda mi się uspokoić.
- Później przyjdę do ciebie z herbatą.
Zostawiłam w gabinecie swoją torbę i skierowałam swoje kroki do Małej Kościarni. Na metalowym stole leżały oczyszczone kości w porządku anatomicznym. Moim zadaniem było wysłuchanie i poprawne zinterpretowanie historii, którą miał opowiedzieć mi ten szkielet. Zabrałam się za badanie.
Niewątpliwie była to kobieta. Prawdopodobnie miała około pięćdziesięciu kilku lat. Znalazłam u niej dawno zagojone złamanie kości udowej. Musiała mieć dobrego lekarza. Kości były kruche z racji swojego wieku. Zwyrodnienia stawów biodrowym musiały się jej dawać ostro we znaki. Widoczne były objawy wczesnej osteoporozy. Kartki na podkładce zapełniały się moimi notatkami, które później miałam umieścić w raporcie. Staruszka nie zmarła śmiercią naturalną. Wewnątrz puszki czaszkowej widoczny był promienisty krwiak, jakby ktoś uderzył ją tępym narzędziem nie naruszając kości potylicznej. Ofiara morderstwa? Najprawdopodobniej.
Drugi szkielet należał do osoby względnie dorosłej. Dobrze wykształcony wyrostek obojczykowy sugerował, że ofiara ukończyła dwadzieścia pięć lat. Sądząc po budowie miednicy była to kobieta. Nagle zaczęłam się zastanawiać czy była pełną życia, młodą osobą czy przygaszoną, szarą myszką? Pierwszy raz zdarzyło mi się by filozofować nad szkieletem. Zawsze starałam się traktować kości przedmiotowo, tak by moje uczucia nie miały nic do gadania.
Odczułam dotkliwy ból kręgosłupa. Spojrzałam na zegarek i aż zamarłam. Była godzina czwarta. Nawet nie spostrzegłam jak ten czas szybko mi minął. Wyprostowałam się. Melanie znowu dała o sobie znać.
- Kochanie, nie kop. Ja wiem, że nie powinnam tyle pracować, ale cóż.
Znów kopnięcie.
- Jeszcze pół godziny.
Melanie nie dawała za wygraną.
- No dobrze. Pojedziemy do domu.
Niestety, tym razem Angela musiała wypić herbatę sama. Gdy mnie zobaczyła nie dała mi dojść do słowa tylko od razu kazała jechać do domu i porządnie się wyspać. Chyba nie mogłam wymarzyć sobie lepszej przyjaciółki. Torba leżała tam gdzie ją zostawiłam. Odprowadzona wzrokiem Angeli wyszłam z Instytut. Rześkie powietrze wlało się szeroką falą do moich umęczonych płuc. Kilka razy zaczerpnęłam głęboko tchu i poszłam do samochodu nieco inną drogą.
Moje auto stało zaparkowane przecznicę od Jeffersonian. Bez namysłu wsiadłam za kierownicę. Torba z papierami wylądowała na siedzeniu pasażera a ja włożyłam kluczyki do stacyjki. W mojej głowie już pojawiały się plany na wieczór. Ostrożnie wycofałam auto i wtopiłam się w miejski ruch.
Samochodów na ulicy było bardzo mało. Trochę bezmyślnie wcisnęłam pedał gazu. Silnik zamruczał przymilnie. Jeszcze troszkę przyśpieszyłam. Przez otwarte okno do środka wpadał wiatr przyjemnie chłodzą moją twarz. Droga przede mną była pusta. Z daleka widziałam skrzyżowanie. Za chwilę światło miało się zmienić z zielonego na czerwone. Nacisnęłam hamulec. I ku mojemu przerażeniu nic się nie stało. Zmroziło mnie. Raz po raz dociskałam pedał. Nic. Moje czoło pokryło się kropelkami potu. Nie było czasu by myśleć. Wymacałam hamulec ręczny i pociągnęłam. Został zablokowany. Przestałam racjonalnie myśleć. W ogóle nie mogłam myśleć. Prędkość samochodu nie pozwalała na to by samoczynnie zahamował wytracając prędkość. Światło się zmieniło. Samochody ruszyły. Byłam przerażona wiedziałam, że cokolwiek zrobię zderzenie będzie nieuniknione. Straciłam zimną krew. Ostatnią myślą była moja nienarodzona jeszcze córeczka. A potem usłyszałam niesamowity huk i nie było już nic…
Część XIII
JESTEM idiotą. Jestem IDIOTĄ! Te dwa słowa tłukły się w mojej głowie niemiłosiernie i nawet whiskey przestała mi pomagać. Wiedziałem, że nie powinienem pić. Jednak w tym momencie nie widziałem lepszego wyjścia. Obraz nędzy i rozpaczy. Staczałem się na dno dzięki swojej głupocie.
Opróżniałem kolejną szklankę alkoholu zastanawiając się nas swoją marną egzystencją. Pół roku. Cholerne pół roku powstrzymywałem się przed tym, by nie błagać jej o wybaczenie. Wyrzuty sumienia dosłownie rozrywają mnie na strzępy a ja sam czuję do siebie obrzydzenie. Jak mogłem ją tak zostawić? Jak mogłem tak potwornie zranić osobę, którą kochałem najbardziej na świecie? Pytań było mnóstwo, a odpowiedzi wciąż brak. Potrzebowałem kogoś, kto mnie na spokojnie wysłucha. Kogoś, kto nie będzie chciał mnie zabić za sam akt istnienia.
Musiałem ją zobaczyć. Choćby przez chwilę. Wiedziałem, że o tej porze zwykle szła do Instytutu. Coś czułem, że zmieni dzisiaj trasę i wybrałem się do tego parku. Wtedy się pojawiła. Moja Temperance. Sam odebrałem sobie prawo używania tego zwrotu wobec niej. Dla mnie już na zawsze pozostanie ideałem ukochanej kobiety. Nie ważne jak bardzo mnie nienawidzi. Z bezpiecznej odległości przyglądałem się jak siada na parkowej ławce. Obserwowałem jak zamyka oczy i wystawia twarz do słońca. Promienie tańczyły po jej smukłej, delikatnej szyi. Przypomniałem sobie smak jej skóry. Słodki i upajający. Nigdy nie mogłem się mu oprzeć. Teraz musiało mi wystarczyć to, że mogę na nią chwilę popatrzeć. Wzrokiem prześlizgiwałem się po jej sylwetce. Była piękna. Taka jaką zapamiętałem.
Nosiła pod sercem moje dziecko. Nie mogłem sobie rościć do niego żadnych praw. Dla mnie byłoby to niezgodne z sumieniem. Zostawiłem ją gdy była w ciąży. Bóg mi świadkiem, że chciałem wtedy wszystko cofnąć. Powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Chciałem, żeby smutek zniknął z jej ślicznej twarzy. Do tej pory prześladowało mnie wspomnienie jej do głębi wstrząśniętych oczu. Te piękne, lazurowe oczy co rusz nawiedzały mnie w snach. A ja głupi, nic z tym nie robiłem.
Chciałbym kiedyś wyjaśnić wszystkie nieporozumienia. Wątpię czy będzie mi to dane. Jednak zawsze można mieć nadzieję. Uświadomiłem sobie, że muszę wziąć los w swoje ręce. Dosyć czekania. Wiedziałem, że Tempe w ogóle nie wpuściłaby mnie do mieszkania. Wobec tego miałem zamiar spróbować z innej strony. Zadzwoniłem do Angeli. Odebrała po kilku sygnałach.
- Halo?
- Cześć Angela.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
- Booth?
- We własnej osobie.
- Wiesz, że dzwoniąc do mnie narażasz się na śmierć przez powieszenie?
Zabrzmiało groźnie.
- Wiem i co więcej zasłużyłem.
- Naprawdę powinieneś zawisnąć za to co jej zrobiłeś.
- Jeszcze dwa dni temu błagałbym o śmierć.
- Więc co cię do mnie sprowadza Pani-Żałujący-Za-Grzechy?
- Muszę z tobą porozmawiać.
- O czym?
- To nie jest rozmowa na telefon.
- Jestem teraz z Jackiem Juniorem sama w domu. Możesz wpaść, o ile wiesz gdzie mieszkam i nie boisz się o własne gardło.
- Będę za chwilę.
Zdziwiło mnie, że Angela potraktowała mnie przyjaźnie, jeśli można to tak określić. Wiedzia-łem, że pod żadnym pozorem nie powinienem siadać za kierownicę po alkoholu. Jednak w tym mo-mencie nie miało to dla mnie znaczenia. Po drodze minęła mnie karetka na sygnale i po chwili policyjny radiowóz. Nie wiedziałem, że właśnie te dwa samochody są zapowiedzią dramatu, który miałem wkrótce przeżyć. Nie zaprzątając sobie dłużej tym głowy zaparkowałem samochód pod domem Angeli i Jacka. Drzwi otwarły się zanim jeszcze nacisnąłem dzwonek.
- Wchodź - powiedziała do mnie oschle.
- Cześć. - odparłem uprzejmie - Hej Jack.
Chłopczyk siedział jej na rękach pokazując bezzębny uśmiech. Wesoło wymachiwał rączkami.
- Co cię do mnie sprowadza?
- Kilka spraw.
- Słucham.
- Pewnie jesteś na mnie wściekła o to co jej zrobiłem.
Angela włożyła synka do błękitnego kojca.
- Wściekła? Człowieku, ja bym cię najchętniej rozszarpała na strzępy. Nie wyobrażasz sobie jak Tempe to wszystko przeżywała. Może łatwiej by jej było gdybyś umarł. Ale ty zostawiłeś ją dla innej. Jeszcze się okazało, że jest w ciąży. To cud, że się wtedy nie załamała.
- Nawet nie wiesz jak mi przykro.
- Przykro? Ty cholerny draniu. Zostawiłeś ją ot tak. Rzuciłeś ją ponieważ inna kobieta zawróciła ci w głowie.
- Nie było żadnej innej kobiety.
- Jak to?
- Okłamałem ją.
Zbiłem ją z pantałyku.
- Tym bardziej powinieneś gnić dwa metry pod ziemią. Nie zasłużyłeś na nią. Tempe nadal trzyma nietknięte papiery rozwodowe w szufladzie. Za bardzo cię kocha, żeby je podpisać.
- Angela, ja sam zniszczyłem to uczucie.
- Fajnie, że masz tego świadomość. A teraz gadaj wszystko jak na spowiedzi bo inaczej wybiorę się do kuchni po nóż. Wcale nie żartuję.
- Dobrze.
Angela usiadła na kanapie. Ja zacząłem mówić. Cały czas uważnie jej się przyglądałem. Przyjaciółka Tempe była w takim samym stopniu zdziwiona co przestraszona.
- I właśnie dlatego postąpiłem tak a nie inaczej.
- To całkowicie zmienia postać rzeczy.
Zamilkli.
- Angela? Czy mogłabyś mi trochę opowiedzieć… no wiesz… o tym co się wydarzyło od tamtego czasu.
- Właściwie to nic. Muszę pilnować Brennan żeby się nie przemęczała za bardzo. Chociaż ostatnio zaczęła wcześniej wychodzić z pracy.
- A dziecko?
- Już wiadomo, że będzie to dziewczynka. Temperance już wybrała dla niej imię. Nie chciała zwlekać.
- Jakie?
- Melanie.
- Ładne.
Poczułem radość rodzącą się gdzieś w głębi mnie. Będę miał córkę. Moją malutką dziewczynkę. Tylko, żeby teraz jej mama mi wybaczyła.
- Tempe ma termin na siódmego sierpnia bodajże.
- Myślisz, że do tej pory mi wybaczy? - zapytałem z nadzieją w głowie.
- Na to bym nie liczyła. Jest strasznie pamiętliwa. - Angela wyciągnęła skądś komórkę.
- Gdzie dzwonisz?
- Sprawdzę czy jest w domu. Będziesz mógł zacząć od razu.
Szybko wystukała numer na klawiaturze i przyłożyła telefon do ucha. Po chwili jej mina zrzedła.
- Kim pani jest?
Booth słyszał jakieś niewyraźne mamrotanie.
- Kiedy?
Padła odpowiedź.
- Dziękuję.
Angela wyglądała jakby zaraz miała zemdleć. Pobladła jeszcze bardziej.
- Co jest? - zapytałem ostrożnie.
- Tempe miała wypadek. Jest w stanie krytycznym. Lekarze nie dają większych szans ani jej ani Melanie.
Teraz już wiedziałem skąd ta kartka i radiowóz. Poczułem jak grunt osuwa mi się spod stóp.
Część XIV
W ciągu paru minut byliśmy w szpitalu. W recepcji powitała nas tęga pielęgniarka z uśmie-chem przyklejonym do twarzy. Szybko wyjaśniłem kim jestem i zapytałem o Tempe.
- Już spojrzę - powiedziała - Pacjentka leży na OIOM-ie.
Na Boga, kobieto nie możesz się po pośpieszyć? Pięknie, gadam sam do siebie.
- Proszę za mną. Lekarz powinien tam już być.
Ręce trzęsły mi się jakbym był co najmniej pijany. Z każdym kolejnym krokiem czułem wzbierającą rozpacz. Jakby coś po kawałku wyrywało z mojej duszy szczęście jakiego w życiu doświadczyłem. Jak mogłem wszystko tak po prostu spieprzyć? Chyba mam jakiś feralny talent. Świat zewnętrzny przestał mnie interesować. Tempe była najważniejsza. Szkoda, że uświadomiłem sobie to tak późno.
Wtedy ją ujrzałem. Wydawała się jeszcze bardziej krucha niż w rzeczywistości. Biała pościel jeszcze bardziej uwypuklała szczupłość jej ciała. Wzdłuż ręki biegł rząd kabelków i plastikowych rurek. Na ekranie jednej z maszyn widać było częstotliwość bicia serca i puls. Zmartwiałymi dłońmi dotknąłem szyby, która oddzielała mnie od największego szczęścia jakie mnie spotkało a na jakie nie zasługiwałem. Poczułem łzy pod powiekami. Mitem jest to, że mężczyźni nie płaczą, a ja byłem tego dowodem. Obwiniałem się o ten wypadek. Gdybym nie chciał jej zobaczyć choć raz, nie doszłoby do tego. Przez moją głupotę, życie żony i córki stanęło pod wielkim znakiem zapytania.
Lekarz, który stał przy jej łóżku wreszcie mnie zauważył.
- Pan z rodziny?
- Jestem jej mężem.
- Rozumiem. Niestety nie mam dla pana zbyt dobrych wiadomości.
- Słucham - spiąłem się sobie przygotowany na najgorsze.
- W przypadku dziecka można mówić o prawdziwym. Dziewczynka urodziła się przez cesarskie cięcie i żyje. Niestety jej płuca nie są na tyle silne by mogła samodzielnie funkcjonować po za inkubatorem.
- Nic jej nie będzie?
- Jak na wcześniaka jest w całkiem niezłej kondycji. Uderzenie nieznacznie zamortyzowały ramiona pacjentki, którymi próbowała ochronić brzuch. Niestety z nią jest gorzej trochę czasu upłynęło zanim mogliśmy udzielić jej pomocy.
- Dlaczego?
- Gdy ją przywieźli odzyskała na chwilę przytomność. Powiedziała, że mamy ratować najpierw dziecko a potem ją. Nie chciała pójść na kompromis. Potem straciła świadomość.
- Co z nią?
- Jest posiniaczona. Siła zderzenia spowodował złamanie kości udowej i piszczelowej. Pęknięcie biodra szybko się zrośnie. Połamane są też żebra. Jednak to i tak nic.
- Może być coś gorszego?
- Wystąpił duży obrzęk mózgu. Czaszka jest pęknięta. Pozostaje nam tylko czekać. Pacjentka zapadła w śpiączkę.
- Ile to może trwać?
- Nie jestem w stanie udzielić panu odpowiedzi na to pytanie. Może to trwać kilka dni lub nawet kilka lat. Przykro mi.
Lekarz sobie poszedł. Ja zaś osłupiałem. Usłyszałem czyjeś kroki. Odwróciłem głowę by wi-dzieć tego kto się zbliża. Szpitalnym korytarzem szedł Max a za nim niemal biegła Camille. Ojca Tempe zatrzymało w miejscy gdy mnie zobaczył.
- Co ty do cholery robisz?! Nie masz prawa.
- Wiem, ale to w końcu nadal moja żona.
- Namawiałem ją, żeby podpisała te papiery. Ona się upierała, że nie. Jest dla ciebie za dobra.
- Pozwól mi wyjaśnić…
- Co chcesz wyjaśniać?
- Dlaczego to wszystko potoczyło się tak a nie inaczej.
- Ja też bym się chciała tego dowiedzieć i chyba nie tylko ja - weszła mu w słowo Cam.
- Pozwólcie mi to wszystko odkręcić - mój głos stał się niemal błagalny.
* * *
Royal Dinner opustoszało. Widziałem wokół siebie twarze ludzi, którzy kiedyś byli mi bardzo bliscy. Z resztą nadal są choć w tym momencie chcieli by mnie pogrzebać żywcem. Angela została Z Tempe w szpitalu. Jack trzymał synka na kolanach pozwalając mu bawić się solniczką. Sweets patrzył na mnie wilkiem jakby chciał wbrew swoim zasadom. Reszta też nie wyglądała na zadowoloną moim powrotem. Brat Temperance był tak samo spięty jak ja.
- Czekamy na twoje wyjaśnienia, Booth - odezwała się Camille.
- Zaczynam tracić cierpliwość - Max zabębnił palcami o blat.
- Dobrze więc zacznijmy. - powiedziałem cicho - Pamiętacie tę sprawę z różańcami?
- Trudno o niej zapomnieć - mruknął Hodgins.
- Wszystko zaczęło się w momencie gdy zacząłem podejrzewać w tym udział Aniołów
Zbawienia.
- Tych Aniołów? - wpadł mu w słowo Max
- Dokładnie. Jednak mniejsza o to. Śledztwo zapowiadało się rutynowo. Przesłuchaliśmy żonę McArthura. Dostarczyła nam wtedy teczkę męża, która zawierała kopertę z licznymi dowodami gróźb i pogróżek.
- Okej, ale co to ma wspólnego z moją córką?
- Zaraz do tego dojdę. W dzień znalezienia zwłok Tessy, Temperance o mało co nie została potrącona przez samochód. Wtedy jeszcze byłem pewny, że to był tylko nic nie znaczący przypadek. Nie miałem pojęcia jaki był to z mojej strony błąd.
- Czyli to nie był przypadek?
- Nie.
- Mów dalej.
- Musieliśmy przesłuchać też męża Tessy. Jego słowa nic nam nie dały. Po wyjściu z ich domu ktoś do nas strzelał. Postrzeliłem napastnika. Wiem, że próbki DNA zostały zbadane, jednak FBI nic z tym nie zrobiło. Moja wtyczka twierdzi, że faceta nie złapano.
- Ten kraj schodzi na psy.
- Wracając do tych strzałów. Ofiarą znów padła Tempe. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to nie był ani przypadek ani żart. Byłem w kropce. Pogrzebałem trochę w przeszłości Tessy i McArthura. I odkryłem kilka ciekawych faktów.
- Jakich?
- Pół roku przed śmiercią żona McArthura została potrącona przez samochód. Wyszła z tego niemal bez szwanku.
- Zupełnie jak Temperance.
- W ciągu trzech miesięcy przed śmiercią Tessa odbierała kilka telefonów dziennie od tego samego nieznacznego numeru.
- Nie można go było namierzyć?
- Telefon był na kartę. Jej mąż cudem uszedł z życiem gdy nieznany napastnik postrzelił go na pustej ulicy. Nic mi się w tym wszystkim nie zgadzało. Już wcześniej wiele razy miałem do czynienia z takimi przypadkami, ale nigdy nie przypuszczałem, że znajdziemy się tak blisko centrum wydarzeń.
- Kiedy zacząłeś podejrzewać, że coś jest na rzeczy?
- Gdy ktoś zaczął wydzwaniać do mnie z zastrzeżonego numeru. Połączenie było przerywane po dokładnie sześciu sekundach. Nad przyszłością poważnie zacząłem się zastanawiać gdy przyszedł pierwszy anonim łudząco podobny do tego, który dostał McArthur.
- To dlatego ją zostawiłeś?! Bo ktoś ci groził?! - Mac tracił cierpliwość.
- Źle go pan ocenia panie Brennan - odezwał się Sweets. - Jego opowieść ma sens a wszyst-kiemu winne są uczucia.
- Słodki, wreszcie widzę, że załapałeś o co w tym biega. Ale mniejsza o to. Wiedziałem co się stało z osobami, które postawiły się Aniołom i za nic w świecie nie chciałem, żeby jej się to przytrafiło. Robiłem wszystko byle by tylko nie dowiedziała się co tak naprawdę jest grane. Wolałem, żeby dalej była radosna a nie zmartwiona. Cały czas byliśmy obserwowani. Szpiegowali, robili zdjęcia a potem dostawałem je ja Prawdopodobnie was też obserwują. W końcu przeszli do konkretów.
- Byłeś do cholery agentem FBI! Dlaczego biuro się tym nie zajęło?
- Myślisz, że biuro miało coś do powiedzenia? - odparłem z sarkazmem - Sami byli całkowicie bezradni. Bez żadnego punktu zaczepienia.
- Zaczynam rozumieć - wtrąciła Cam - Jedynym sposobem na to by się do niej odczepili było twoje zniknięcie z jej życia.
- Starałem się ją chronić na odległość.
- Ja tu chyba dostanę białej gorączki - stwierdził Max
- Może według was powód jest błahy, ale ja nie zniósłbym gdyby coś jej się stało. Zostawiłem ją bo to gwarantowało bezpieczeństwo, a przynajmniej tak mi się wydawało. Kochałem ją i nadal kocham a mimo to zdecydowałem się ją porzucić. Sądziłem, że już wszystko poszło w niepamięć. Ale oczywiście musiałem coś spieprzyć.
- Czyli?
- Spotkałem ją w parku. Gdy Angela odebrała wiadomość o Tempe pojąłem, że to wszystko moja wina. Doprowadziłem , do tego przez własną głupotę.
- Presja. Oni wywierali na panu presję. - odezwał się Sweets.
- Normalnie odkryłeś Amerykę.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - Max spojrzał na zięcia.
- Dopaść gości i odegrać się za cały ból, który musiała cierpieć. I wcale nie będę delikatny
Część XV
Cóż, myślałem, że będzie gorzej. Wszystko poszło gładko. Czuję się lepiej dzięki temu, że wy-rzuciłem z siebie cały nagromadzony przez sześć miesięcy żal. Wreszcie mogłem odetchnąć. Powie-działem prawdę, a teraz zamierzałem zrobić kolejny krok. Przyznaję, byłem tchórzem. Tylko gdyby jej wtedy nie opuścił mogłoby być jeszcze gorzej. Wmawiam sobie, że to było dla jej dobra. Cóż na niewiele się zdało.
Gdy sobie pomyślę ile ona przeze to wszystko wycierpiała aż krew zastyga mi w żyłach. Ze-msta nie jest czynem szlachetnym, ale tylko tak mogę odegrać się za to co się wydarzyło. Lada chwila machina pójdzie w ruch. Dopadnę ich, choćby nie wiem jak długo miało to trwać.
Jej dłoń była blada i nienaturalnie chłodna. Smukłe palce były niemal bez śladów życia. Nie miała obrączki ani pierścionka zaręczynowego. Obydwa krążki zwrócono mi w recepcji. Doszedłem do wniosku, że nadal je nosiła. Byłem niemal pewien, że sprawiało jej to ból, ale nie pozbyła się ich. Skóra była dokładnie taka jaką zapamiętałem. Aksamitna w dotyku.
Tempe nadal była w śpiączce. Lekarze stwierdzili, że przy tak dużym obrzęku sztuczne wybu-dzanie mogłoby jej tylko zaszkodzić. Jednak i tak nie byli dobrej myśli. Obawiali się, że pewne części mózgu odpowiadające np. za zmysły, mogły zostać uszkodzone. Miałem jednak nadzieje, że nie będzie aż tak źle. Gdybym mógł siedziałbym przy niej całymi dniami. Nie chciałem jednak bardziej podpadać lekarzowi, z którym już raz się pokłóciłem, a świadkiem tego były dwie przestraszone pielęgniarki. Nie dałem za wygraną i nie skromnie się przyznam, że poskutkowało. Lekarz skapitulował.
Swój czas dzieliłem między przebywanie z Tempe i Melanie, pozyskiwanie informacji i kilka innych niezbędnych do życia czynności. Gdy pierwszy raz zobaczyłem moją malutką córeczkę byłem bliski piania z zachwytu. Dla jej własnego bezpieczeństwa lekarze umieścili ją na dłuższy czas w inkubatorze. Jak każdy chyba wcześniak była mniejsza i drobniejsza od dzieci urodzonych w prawidłowym terminie. Doktor powiedział, że malutka dostała dziewięć punktów z skali Apgar co oznaczało, że jest całkowicie zdrowa. Jeden punkt ucięto jej za to, że za wcześnie przyszła na świat i jej płuca nie były jeszcze na to gotowe. Szczerze powiedziawszy takie odczucia miałem po raz pierwszy w życiu. Może to wydawać się dziwne zważywszy na to, że mam już jednego syna. Jednak nie dane mi było być na miejscu gdy się rodził. Zobaczyłem go dopiero dużo później, gdy był już trochę większy. Nie mniej jednak bardzo się cieszyłem.
Mimo że nie pracowałem już jako agent FBI nadal miałem swoje kontakty w biurze. Informacje o tożsamości mężczyzny, który wtedy do nas strzelał uzyskałem o Jeffreya Hopkinsa, agenta z którym nieraz miałem okazję współpracować. Można powiedzieć, że byliśmy dobrymi znajomymi. Kiedyś uratowałem mu tyłek, a teraz mi się odwdzięczył. Poszło lepiej niż się spodziewałem. Jeffrey mimo początkowych oporów udostępnił mi akta mężczyzny, którego raniłem.
W tej sprawie nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mi Max, ojciec Tempe. Kilka dni po wyja-śnieniu wszystkich aspektów mojego zniknięcia, spotkałem się w nim Royal Dinner.
- Cześć Max - usiadłem naprzeciwko niego.
- Cześć. Zdobyłem trochę informacji.
- Słucham.
- Uruchomiłem swoje dawne kontakty w podziemiu i wyciągnąłem co się da. Te mężczyzna, jak mu tam…
- Jonathan Lang.
- Właśnie. Szerzej znany jest jako Posłaniec Śmierci, czy coś w ten deseń. Mniejsza o to. Facet faktycznie należy do Aniołów Zbawienia. Ma na sumieniu kilku ludzi z całego świata. Jest niezwykle precyzyjny i dokładny, jeśli wierzyć temu co się mówi.
- Wiadomo, gdzie mogę go znaleźć?
- Z tego co wiem ostatnio wykazuje wzmożoną aktywność w Las Vegas. Fiu, fiu. Drugi koniec Stanów Zjednoczonych.
- To pewne?
- Moje źródła z reguły mają sprawdzone informacje.
- Zapowiada się ciekawa podróż.
- Zamierzasz go dopaść?
- To jasne jak słońce.
- Chętnie pojechałbym z tobą, ukręcił łeb temu draniowi.
- Nie. Musisz zostać tutaj.
- Nie martw się. Będziesz wiedział o wszystkim co się tu dzieje.
- Rozumie się samo przez się.
Wstałem.
- Nazwa kasyna, w którym działa to Pustynne Słońce.
Spojrzałem na niego hardym wzrokiem i wyszedłem w zapadający zmierzch. Zamierzałem tam jechać i wyciągnąć trochę informacji od Posłańca. Jak każdy szanujący się agent FBI posiadałem swoją prywatną broń, która teraz bezpiecznie spoczywała w schowku mojego samochodu. Nabita i odbezpieczona. Nie miałem wątpliwości, że może polać się trochę krwi. Ba, dużo krwi…
Część XVI
Nazwa Nevada wywodzi się od pasma górskiego Sierra Nevada, które leży na zachód od stanu. Indianie, którzy tu kiedyś mieszkali, zostali zmuszeni do osiedlenia się w rezerwatach. Nikt by się nie spodziewał jakie cuda można wybudować na tej suchej pustyni. Są tu poligony wojskowe, na których przeprowadza się podziemne wybuchy jądrowe i miasta, które z nocy robią dzień.
Aż dziw bierze, że w pobliżu Wielkiego Kanionu Kolorado prowadzone są supertajne badania i eksperymenty. A pośrodku tego wszystkie, na środku niemalże pustyni wyrasta Światowa Stolica Gier, Mekka Hazardzistów - Las Vegas.
Miasto leży na półpustynnym obszarze o nazwie Mojave. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Vegas jest znane jako centrum gier hazardowych, zadymionych kasy i domów gry. Posiada własny port lotniczy co jest przydatne w sytuacji, gdy wpada się tu tylko na godzinkę lub dwie, by przegrać kupę forsy a potem wrócić do domu z pustką w kieszeni.
Rozświetlone tysiącami świateł przyciąga ludzi jak miód pszczoły. Tutaj można pokazać swoje prawdziwe oblicze. Jednak hazard to nie taka prosta sprawa jak się wydaje.
Sam przeszedłem przez piekło uzależnienia więc wiem o czym mówię. Zaczęło się niewinnie. Od przegrywania małych sum na maszynach. Potem robiło się coraz gorzej. Coraz dłużej przesiadywałem w miejscach gdzie takie maszyny były dostępne i traciłem coraz większe sumy pieniędzy. W którymś momencie zauważyłem, że coś jest nie tak. Zacząłem olewać swoją pracę i wszystkich znajomych. W końcu ktoś mi powiedział, że tak nie można. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że przesadziłem. Próbowałem nie grać przez jakiś czas i naprawdę ciężko to odchorowałem. Dopiero terapia odwykowa mi pomogła. Przestałem grać i nie zbliżałem się do żadnej maszyny nawet na dziesięć metrów. A teraz miałem się wpakować w sam środek jednego wielkiego kasyna. Bałem się, że coś we mnie pęknie i że znowu usiądę i zacznę grać.
Musiałem pamiętać, że przyjechałem tu w innym celu. Dla Tempe. Gdyby była ze mną sku-tecznie odwróciłaby moją uwagę od tego, że jestem o krok od ponownego popadnięcia w nałóg. Ale niestety.
Na miejsce dotarłem po kilku godzinnej podróży samolotem z przesiadką w Salt Lake City. Hotel, w którym się zatrzymałem był położonych trochę na uboczu. Nie mniej jednak był bardzo elegancki. Musiałem zachować jakieś pozory.
Przed wyjazdem pogrzebałem trochę w Internecie. Kasyno „Pustynne Słońce” było jednym z droższych w Vegas a co za tym idzie bywała tam sama śmietanka. By wyglądać jak względnie bogaty mężczyzna z wypchanymi forsą kieszeniami zaopatrzyłem się w elegancki czarny garnitur w cieniutkie prążki, porażająco białą koszulę i odpowiedni krawat. Ale nie taki świecący i rzucający się w oczy. Tamte zostały w Waszyngtonie. Ten był jedwabny i ciemnoczerwony z dyskretnym złotym wzorem. Prezent od Tempe. Kupiła mi go bez okazji, tłumacząc, że chciała sprawić mi przyjemność. Jej wyjaśnienia było troszkę mgliste, ale to jednak z wielu rzeczy, które są w niej urocze. Czasem nie potrafi powiedzieć czegoś wprost, zwłaszcza gdy chodzi o życie prywatne i uczucia. Na tym polu wykazuje dużą nieśmiałość i lęk. Zaś w innych dziedzinach życia mówi prosto z mostu nie dbając o to jak to brzmi. W większości wypadku rodzą się wtedy śmieszne sytuacje. Jest wprost powalająca gdy mówi swoje kultowe „Nie wiem co to znaczy”. Nic dziwnego, że się w końcu w niej zakochałem. Jej nieżyciowość była urocza a ona sama wymagała dyskretnej opieki. Troszczyłem się o nią bardziej niż o kogokolwiek, bardziej niż o siebie samego. Skrupulatnie prześwietlałem jej partnerów byle tylko się dowiedzieć co w nich lepszego. Byłem zazdrosny. Z drugiej strony wiedziałem, że ona prawdopodobnie nie odwzajemnia moich uczuć i nie chciałem by była sama przez całe życie.
Z zamyślenia wyrwało mnie tykanie antycznego zegara stojącego na komodzie w hotelowej sypialni. Była godzina szósta wieczorem. Za oknem świeciło słońce jakby wcale nie miało zamiaru zachodzić. Uznałem, że pora zadzwonić do Waszyngtonu. Po chwili namysłu wybrałem numer Maxa. Odebrał po drugim sygnale.
- Max Brennan.
- Hej to ja.
- Aaa.. Seeley. Co tam w Vegas?
- Po staremu. Wszystko jarzy się tak, że aż oczy bolą. -odparł - Jak ona się czuje?
- Nadal jest w śpiączce. Lekarze coś tam wspominali o wzmożonej aktywności fal mózgowych. Mówili tym swoim medycznym językiem więc niewiele zrozumiałem. Wiemy, że jest trochę lepiej.
- Chociaż tyle. A Melanie?
- W porządku. Powiedzieli mi, że płuca pomału zaczynają prawidłowo działać. Na dniach okaże się czy mała może funkcjonować po za inkubatorem.
- Żałuję, że nie mogę być w Waszyngtonie.
- Robisz to dla bezpieczeństwa żony i córki. Postąpiłbym tak jak ty. Tempe z pewnością nie miałaby ci tego za złe.
- Zapomniałem, że masz pewne doświadczenie.
- Ja to co innego. Jednakże mniejsza o to. Cieszę się, że moja córka spotkała na swojej drodze takiego mężczyznę jak ty, Seeley.
- Nie spodziewałbym się takich słów po Tobie, szczególnie po tym co zrobiłem.
- Ludziom należy wybaczać. Ja to zrobiłem. Teraz jej kolej, choć przekonanie Tempe może być trudne.
- Tak, wiem jaka jest uparta.
- To jedna z jej najlepszych cech. Ma to po swojej mamie.
- Muszę kończyć Max. Zadzwonię jutro.
- Okej. Baw się dobrze.
- Dzięki serdeczne.
Garnitur leżał na oparciu fotela. Wystarczyło go tylko ubrać i wtopić się w tłum bogatych lu-dzi. Jedynym problemem było, że ten facet już kiedyś widział moją twarz. Na tym polu szanse były równe. Ja też znałem jego twarz. Nie umknie mi nawet jeśli ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem. Starannie ukryłem broń i ruszyłem na polowanie.
Kasy „Poranne Słońce” od razu rzucało się w oczy. Rozświetlona fasada przyciągała zaciekawione spojrzenia. Mimowolnie zacisnąłem pięści. Sam bez przymusu pakowałem się w sam środek tego wielkiego gówna. Wziąłem głęboki oddech i postąpiłem krok naprzód.
Ogromny lokal zapełniony był ludźmi, którzy nigdy nie mieli problemów z pieniędzmi. Złaknieni wrażeń, przybywali tutaj by się „odprężyć”. Dym z papierosów o cygar drażnił płuca. Z całych sił powstrzymując kaszel usiadłem przy kontuarze baru.
- Co podać? - zapytał mężczyzna za ladą.
- Poproszę whisky z lodem.
- Już się robi.
Barman postawił przede mną szklaneczkę bursztynowego płynu z pływającymi kostkami lodu. Odwróciłem się bokiem do kontuaru i obserwowałem ludzi na sali. Widziałem ich twarze gdy wygrywali lub gdy odczuwali gorycz porażki. Starałem się wyłowić z niej tą jedną której poszukiwałem. W samolocie miałem dość czasu przy przestudiować dokładnie akta Posłańca. Nie mogłem pokazać zdjęcia barmanowi gdy mógł on donieść o mojej obecności. A tego przecież nie chciałem.
Wreszcie go zobaczyłem. Nie musiałem długo czekać. Jonathan Lang vel Posłaniec Śmierci kierował się do drzwi na lewo od baru. Odczekałem kilka minut i ruszyłem za nim. Musiałem być ostrożny. Nie miałem zamiaru dać się złapać. Upewniłem się, że nikt na mnie nie patrzy i pchnąłem drzwi. A tam czekała na mnie niespodzianka…
44