Ewa Berberyusz Glos z gulagu


Ewa Berberyusz

Głos z Gułagu

Rozmowa z Olgierdem Wołyńskim

Tom

Całość w tomach

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1989

Tłoczono pismem punktowym dla

niewidomych w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

Przedruk z Wydawnictwa

"Młodzieżowa Agencja

Wydawnicza", Warszawa 1989

Pisał J. Podstawka

Korekty dokonały

B. Krajewska

i K. Markiewicz

Od redakcji

Ewa Berberyusz należy do

czołówki polskich reporterów.

Jej nazwisko wiąże się z takimi

czasopismami, jak: tygodnik

"Kultura" i od września 1981

roku - "Tygodnik Powszechny".

Jest również autorką książek

reportażowo_beletrystycznych:

"Wychodne dla Ewy" - o pierwszym

w Prl otwarciu wyjazdowym na

Zachód po październiku 1956

roku. "Byle dalej" - zbiór

reportaży z czasów gierkowskich,

a także książki o Solidarności i

Lechu Wałęsie, nad którą

pracowała w latach 1980_#1981.

Praca ta ukazała się w

nieoficjalnym obiegu pt. "Lechu"

(Wyd. "Głos"), "Pierwsze

wejście" (Wyd. "Nowa").

Prezentowana obecnie książka

jest wstrząsającym dokumentem

tragicznych przeżyć. Jej

bohaterem jest Olgierd Wołyński,

którego dzieciństwo i młodość

upłynęły na pełnych cierpienia

doświadczeniach łagrowych.

Od autorki

Niech mi czytelnik nie zarzuca, że nie umiałam nakłonić

rozmówcy do pełniejszej relacji! Opowieść idzie tak, jak

chciał ją snuć: falami obrazów,

dygresjami, zapamiętanym

szczegółem. Odmówił wszelkiego

"ustosunkowania się" uważając,

że dzisiejszy komentarz

przesłoniłby prawdę widzianą

"tamtymi" oczyma. Przeglądając

maszynopis, ku mojemu

niezadowoleniu, wszelkie

charakterystyki, dowcipy,

złośliwości o ludziach, które

tak ubarwiają tekst - wymazał.

Nie udało mu się, na szczęście,

wymazać własnej osobowości i to

ona, moim zdaniem,

indywidyualność bohatera,

wyprowadza opowieść z kręgu

typowej literatury obozowej.

Mówi o tym Andrzej Drawicz w

Posłowiu, dodając, że spełnił

się dobry kontakt rozmówcy z

reporterem. Nie w pełni:

słuchając, cały czas odnosiłam

wrażenie, że coś mojego

rozmówcę hamuje - może zostawił

pewne sprawy na inną okazję? W

każdym razie, mój wysiłek

zmierzał do wyłowienia z

opowieści owego własnego tonu;

jak również zasłuchania

narratora w wielką literaturę

rosyjską. Niektóre partie jego

opowiadania, jak opis

Daniłowskiego Monastyru,

Uljanowska, Twierdzy

Archangielskiej, matki

pochylonej nad haftowaniem

inicjałów na koszulkach dzieci

przed własnym aresztowaniem -

niosą według mnie "oddech"

wielkiej dziewiętnastowiecznej

prozy. Sam marzył o tym, żeby

zostać poetą. Nosił na piersi

przepisany wiersz Gumilowa jak

puklerz. Choć wątpię, czy

literatura mogłaby kogokolwiek

uchronić przed postradaniem

życia, ale przed upodleniem

tych, którzy są z nią blisko -

może tak? Bo mój bohater

zachował człowieczeństwo, mimo

że jako dziecko - jak Mowgli z

"Księgi Dżungli" - dostał się do

krainy rządzonej prawami

zwierząt. Zachował polskość,

chociaż wracając do Polski,

nie miał żadnych złudzeń: dla

niego między Mińskiem a Warszawą

rozciągała się wciąż ta sama

strefa, bez nadziei na lepsze;

stale w jego relacji słyszałam

ów ton katastrofizmu dziejowego.

Ale jest to katastrofizm z

gatunku tych, co działają

ożywczo.

Ewa Berberyusz

Obóz

E: - Jesteśmy równolatkami.

Ale gdyby nie wojna i to, co po

niej, nasze losy

najprawdopodobniej nigdy by nie

skrzyżowały się, albo

skrzyżowałyby się wrogo. Patrzę

na twoje zdjęcie z dzieciństwa:

ty z siostrą i synem Waltera

Ulbrichta na wyplatanych

ogrodowych fotelikach, gdzieś w

podmoskiewskiej daczy, dzieci

międzynarodowej elity

komunistycznej. Mnie natomiast z

tych czasów pozostał w pamięci

taki obraz: ja z matką w

warszawskiej dorożce, w dali

pochód pierwszomajowy z

łopoczącymi sztandarami; moja

matka ponaglająca dorożkarza,

żeby prędzej jechał; bała się

komunizmu, tej tajemniczej siły,

która chciała zburzyć jej świat

dla innego świata. Dziś komunizm

dla nikogo nie jest ani

tajemnicą, ani obietnicą.

Fascynacja mitem przestała

działać do tego stopnia, że

młode pokolenie wprost nie chce

wierzyć, że istnieli tacy,

którzy traktowali komunizm

poważnie. Dlatego, proszę cię,

przedstaw fakty ze swojego życia,

bo są to fakty świadka, który

poznał nie tylko łagry od

dziecka, ale zna również

przyciąganie tamtego świata -

choć nie własne, ale z pierwszej

ręki.

O.: - No i co ty z nimi

zrobisz? Napiszesz i to będzie u

ciebie leżało, no i po cholerę?

Gdyby miał wrócić stalinizm - co

według mnie wcale nie jest

wykluczone - po co mają wiedzieć

wszystko o mnie, o mojej

rodzinie? Starzy więźniowie w

Rosji mówili: "Oni wiedzą tylko

tyle, ile im powiemy". Poza tym,

czy moje życie jest tego warte?

- E.: - Po pierwsze: oni i tak

wiedzą, po drugie: twoje życie

jest tego warte, i po trzecie,

co ja bym dała, żeby tak ktoś

chciał posłuchać mojego życia!

O.: - Więc dobrze. Urodziłem

się w Moskwie w październiku

1929 roku. Matka przyjechała do

Związku Sowieckiego w 1926 roku.

Przyjechała z Wiednia, ale

urodziła się w Polsce.

Pochodziła z nietypowej rodziny

żydowskiej, bo to byli

właściciele ziemscy. Ten majątek

ziemski to oni kupili - może to

niezbyt ładny fakt? - po

powstaniu 1863 roku. Należał

do Polaka, skonfiskowali mu.

Władze carskie te majątki

sprzedawały. To była ogromnie

bogata, duża posiadłość, jakieś

półtora tysiąca hektarów.

Pokazywałem ci tę książkę

adresową z 1912 roku? Tam są

wszystkie majątki ziemskie w

Rosji, we wszystkich guberniach,

one są podzielone na pięć

kategorii w zależności od

obszaru; na przykład, majątek

Wańkowiczów był w drugiej

kategorii, a nasz - w czwartej.

W latach młodości mojej mamy

majątek uległ rozdrobnieniu i te

córki, czyli mama i jej dwie

siostry (było też czterech

braci, z których część umarła

przed wojną, a inni zginęli w

czasie wojny), to już byli

ludzie raczej biedni, chwytający

się różnych zarobków. Mama była

z tych dziewczyn, które odrzucały

swoje tradycyjne środowisko

żydowskie. Miała do niego wręcz

pogardliwy stosunek. To było

pokolenie inteligentów

żydowskich, które zrywało ze

swoim pochodzeniem, ale dziadek

jeszcze był prawdziwym,

patriarchalnym Żydem. Oni

stanowili już pokolenie

wyemancypowane, nowoczesne. Moja

mama odrzucała całą tę ciemnotę,

to zacofanie, te brody, te

pejsy, te modły; wszystko to oni

odrzucili. Byli postępowi,

nowocześni, europejscy...

E.: - No i nadarzył się

komunizm...

O.: - No właśnie, nadarzył się

komunizm, który pasował im jak

ulał, ale to było potem. Na

razie mama zerwała z rodziną,

uczyła się w Warszawie,

utrzymywała się z jakichś

lekcji. Ktoś mi opowiadał, że

jak stawiano przed nią jedzenie,

moja mama nie odrywając się od

książki, zjadała cały bochenek.

Mam jeden dokument po niej, z

Wolnej Wszechnicy, rok 1920, i

same piątki od góry do dołu.

Krzywicki tam wykładał. Potem

zahaczyła już o jakieś ruchy

komunistyczne i na początku lat

dwudziestych wyjechała do

Wiednia, żeby dalej uczyć się. W

Wiedniu była kolonia komunistów

polskich pochodzenia

żydowskiego; pojechała tam do

koleżanki, do Stelli Huber, i

mieszkała w słynnym baraku

komunistycznym. Chyba brała

jakiś udział w rewolucji

wiedeńskiej, w tej próbie, nie

wiem dokładnie, jak to było z

tym komunistycznym przewrotem

wiedeńskim. A Stella Huber,

pochodząca z bogatej rodziny

warszawskiej, Lotte nazywali się

- kamienica jej ojca stoi do

dziś przy Koszykowej 20 - otóż

Stella Huber wyszła za mąż za

Stacha Hubermana, a Stach

Huberman był rodzonym bratem

słynnego skrzypka, Bronisława

Hubermana. Stach Huberman był z

tych aktywistów komunistycznych,

znanych, miał pseudonim Wrzos.

Stanisław Wrzos_Huber - "man"

odrzucili. Po rosyjsku: Gubier.

Pracował w Wiedniu w

"Torgpiedstwie", takim rosyjskim

przedstawicielstwie handlowym na

początku lat dwudziestych, kiedy

jeszcze nie było stosunków

dyplomatycznych z Sowiecką

Rosją, tylko przedstawicielstwa

handlowe. Znał języki, miał

sowiecki punkt widzenia - takich

wysyłano. Mieli willę. Więc mama

przyjechała tam do Stelli i po

pewnym czasie nawiązał się

romans między nią a Wrzosem,

czego wynikiem była moja

siostra. Huberman to był

wspaniały, słynny babiarz. Był w

nim jakiś magnetyzm, że kobiety

za nim szły. Już po latach

przekazano mi słowa mamy: "R. (o

moim ojcu) był o niebo

mądrzejszy i silniejszy, ale

nigdy nikogo tak nie kochałam

jak Stacha"... Potem mama

pojechała do Rosji, w 1926 roku,

i już w Rosji urodziła siostrę.

E.: - Dlaczego do Rosji?

O.: - Zaraz ci powiem. Tu

zaczyna się historia z Reginą,

która potem odegrała ogromną

rolę w moim życiu. Bo tam, w

Wiedniu, była również Regina,

którą ewakuowano ze Stryja w

1914 roku. Jak wojsko rosyjskie

nadchodziło. Uczyła w szkole, bo

skończyła kurs nauczycielski, a

potem pracowała w

"Torgpiedstwie" jako

maszynistka. Tam poznała mamę i

tam wyszła za mąż za Cecha Burstina,

wybitnego matematyka, którego

potem Einstein zapraszał do

siebie, żeby współpracował z

nim. Ale Cech był komunistą. I

Reginka z tym Cechem przyjechała

do Rosji w 1930 roku. Komuniści

z Polski w Wiedniu, wiesz, oni

byli tam bez obywatelstwa. W

Wiedniu oni wszyscy byli

bezpaństwowcami, władze

wiedeńskie nie przyznawały im

obywatelstwa austriackiego. Byli

bez pracy; Burstin bezrobotny...

E.: - Dlaczego nie wracali do

Polski?

O.: - Nie chcieli. I nie

bardzo mieli do czego. Ich

związki z Polską były już bardzo

luźne. Myślę, że ich nie

ciągnęła Polska. Już byli

Europejczykami, osadzeni w

kulturze niemieckiej, mówili po

niemiecku. Burstin był

bezrobotny, ale zarabiał pracami

matematycznymi, bo

współpracował z Mayerem,

matematykiem, pracującym potem z

Einsteinem. W każdym razie byli

biedni, bez obywatelstwa,

bezrobotni. Natomiast w Związku

Sowieckim budowało się to

komunistyczne społeczeństwo,

brakowało ludzi wykształconych,

inteligencji. Rosyjską

inteligencję bolszewicy

przetrzebili straszliwie. Żydzi

wchodzący w komunizm zajmowali

miejsce tej inteligencji i stąd

ich taka ogromna, dominująca

często rola w latach

trzydziestych i czterdziestych.

W sowieckich publikacjach

naukowych - jeszcze z lat

pięćdziesiątych - pełno jest

nazwisk żydowskich. Jak weźmiesz

jakąś bibliografię z tych

czasów, na przykład z maszyn

elektrycznych - znajdziesz

więcej chyba nazwisk żydowskich

niż rosyjskich, mniej więcej tak

to wygląda. I to właśnie była ta

nowa inteligencja rosyjska.

Ogromna żądza wiedzy, bystrość,

wytrwałość w nauce. To zresztą

Infeld pięknie opisał. Znasz

wspomnienia Infelda? Cheder dał

mu taką szkołę, że on potem bez

trudu fizykę opanowywał. To, co

powiedziałem, odnosi się

oczywiście do Żydów sowieckich,

ale to było również magnesem dla

komunizujących Żydów z Europy.

Ba,i nie tylko z Europy, ze

Stanów Zjednoczonych też

przyjeżdżali. Więc oni jechali

do Związku Sowieckiego. A tam?

Tam utwierdzali się w

komunizmie, niestety. Cech

Burstin był matematykiem,

akademikiem, cóż bardziej

przyzwoitego? A tu po śmierci

Reginy znajduję w jej papierach

sprawozdanie z pracy

Białoruskiej Akademii Nauk za 1934

rok, a w nim informację o pracy

komisji kwalifikacyjnej do

przeglądu kadr naukowych, w

składzie której znajdował się

akademik Burstin. O, popatrz, tu

jest tablica, wykaz, ilu wśród

nich jest pochodzenia

robotniczego, chłopskiego, ilu z

duchowieństwa, ze szlachty. I

podsumowanie Burstina: "Z tej

tablicy wyraźnie widać wzrost

klasy robotniczej wśród

pracowników naukowych Akademii.

Gdy przy starym

kontrrewolucyjnym

nacjonalistycznym kierownictwie

Akademii w 1929 roku z

robotników pochodziło tylko

8 procent, to teraz mamy ich

14,a procent". A ze szlachty już

nie zostało ani jednego

profesora czy docenta! Przecież

Cech dopiero w 1930 roku

przyjechał do Mińska, pewnie

jeszcze nie mówił dobrze po

rosyjsku, a po białorusku to na

pewno nie, i brał w tym udział!

Decydował, niechby nawet tylko

formalnie, o losach miejscowych

ludzi? Jak on mógł to robić?!

Pytanie to od lat nie daje mi

spokoju. A Regina jeździła do

Niemców nadwołżańskich,

organizowała tam kołchozy. A

Stach Huber pod pseudonimem S.

Gwiazdowski pisywał w

następującym stylu artykuły w

"Trybunie Radzieckiej":

"Socjalfaszyści przed sądem

faszystowskim" (to o procesie

Centrolewu) lub o Słonimskim, że

publikował "... w piśmie

"Wiadomości Literackie",

tygodniku częściowo wspieranym

przez Ministerstwo Spraw

Zagranicznych rządu

Piłsudskiego, w organie, gdzie

piszą faszystowscy,

półfaszystowscy literaci i

poeci"... itd. Co można

powiedzieć w obronie tych ludzi?

E.: - Wszystko. To było jakieś

zaczadzenie. A potem już strach.

O.: - Ej tam! Tak czy owak,

oni jechali do Rosji. Mama była

komunistką, miała rodzić, więc

towarzysze jej załatwili tę

Rosję. I tam, w Moskwie, poznała

mego ojca. Stąd ja i mój brat.

Ja urodziłem się w 1929 roku,

braciszek w 1935. Pamiętam z

wczesnego dzieciństwa taki Park

Kultury i Otdycha imienia

Gorkiego, ogromny, piękny, była

wielka reklama, pionierzy,

komsomolcy. Chodziłem do tego

parku z mamą...

E.: - A tata?

O.: - Tatuś pochodził ze wsi.

Pisał w życiorysie, że jest

synem robotnika. Nie był. Mój

dziadek był zamożnym chłopem,

bardzo zamożnym.

E.: - Kułakiem,

powiedzielibyśmy dziś.

O.: - Nawet więcej, bo to był

przedsiębiorca, miał kuźnię i

magazyny zbożowe, obracał tym

zbożem, i w 1914 roku, żeby mego

ojca nie wzięli do wojska

carskiego, załatwił mu

sfałszowane zaświadczenie o

chorobie. Rosjanie w jakiś

sposób doszli, że chłopak

wymiguje się od wojska,

aresztowano go, wywieziono do

Rosji, i wsadzono do takiego...,

jak to się u nich wtedy nazywało

- jeszcze wtedy chyba nie było

łagrów. Tam go załapała

rewolucja. I zrobił się

komunistą. Wojował w Armii

Czerwonej i przyjechał do Polski

w 1919 roku już z ramienia

partii komunistycznej. Był

okręgowcem w Zagłębiu

Dąbrowskim. Jest taka piękna

książka, to znaczy nie piękna,

tylko śmieszna, o ruchu

komunistycznym na Śląsku czy

Zagłębiu - ja się na tym nie

bardzo wyznaję. Otwieram ją i

czytam o swoim ojcu, o tym, że

zrobił ten słynny strajk...

E.: - W Zawierciu?

O.: - Nie, w Dąbrowie, i był

tym, który do końca żądał, żeby

wyjść na ulicę. I w końcu

Warszawa go odwołała, ta

centrala komunistyczna, bo był

za bardzo radykalny, a tam już

nie było szans na wygranie,

natomiast krew się polała.

Ojciec został ranny w ramię i

odwołali go. I to tak w tej

książeczce, która wyszła w

sześćdziesiątych latach, jest

opisane. Natomiast ze wspomnień

rodzinnych pamiętam siostrę

ojca, którą odwiedziłem po 1958

roku; była tak zupełnie na boku

wszystkiego. I jej opowiadania o

moim ojcu - że im tak zniknął,

nic o nim nie wiedzieli, o tym

Janku, starszym bracie. Na

początku myśleli, że Bierut to

był Janek. Na początku. Zaraz po

wojnie. Bo był taki trochę

podobny. Albo wspomnienie

jeszcze dalsze: że ojciec kiedyś

przyjechał do nich dorożką z taką

Żydóweczką - czy to była moja

mama? Chyba nie. Więc mówiła

ciotka, że przyjechał ojciec, a

dziadek uderzył go w twarz i

powiedział: "Wynoś się, nie chcę

z tobą mieć nic wspólnego". Były

listy gończe i przyszła policja

zrobić rewizję u dziadków -

hańba na całą okolicę. Dziadek

uderzył go i wypędził z domu. I

ciotka tak pięknie to

opowiadała: "Tak Janka

kochaliśmy, a tu ile wstydu, na

nasze dzieci w szkole wołano

"bolszewicy"". Ojciec w 1923

roku został aresztowany, dwa

lata siedział w więzieniu. Był

starostą na Mokotowie, wybrali

go - to o czymś świadczy. jest

taka więzienna piosenka

komunistyczna z tych czasów,

gdzie o nim się mówi "żywego

mięsa kilo sto dwa"! To był

kawał chłopa, miał charakter. I

w ogóle, miał swoje zdanie i

twardo go bronił. Wiesz,

niedawno wyczytałem, co on mówił

w 1925 roku w Moskwie, na IV

Konferencji Kpp, gdzie go

ponownie wybrali do Kc. Pozwól,

że zacytuję: "Powinniśmy

powiedzieć wyraźnie, że Kpp

będzie broniła Polski w jej

granicach. Ale chodzi o to, w

jakich granicach... Tezy nasze

są całkowicie wyraźne. A więc

niepodległa Polska bez Ukrainy,

bez Białorusi, może bez Górnego

Śląska, niech się Śląsk

samookreśli - wszystko, co nie

ma charakteru etnicznie

polskiego, powinno być

oderwane". A nieco dalej tak

rąbnął: "Jeśli mnie nazywają

agentem Moskwy, to ja jestem

dumny zawsze z tego i odpowiadam

tak: ponieważ Moskwa jest ostoją

rewolucji, a ja jestem

rewolucjonistą, więc jestem

agentem moskiewskim. Jeśli

ostoja rewolucji będzie w

Chinach, będę nazywał się

agentem chińskim"... Popatrz, a

teraz różni skurwysyni ciągle

usiłują przeprowadzić granicę

pomiędzy komunistami pochodzenia

polskiego i żydowskiego, niby ci

pierwsi byli lepsi dla Polski...

Ojciec wciągnął do komunizmu

swego brata, Feliksa, który

potem był działaczem w

Niezależnej Partii Chłopskiej,

takiej legalnej przybudówce

Kpp.

I ten Felek zginął w Oświęcimiu.

Jednak jakieś kontakty rodzinne

musiały być mimo wyklęcia ojca

przez dziadka. Jak myśmy po 1958

roku przyjechali do Polski, to

syn Felka nas odszukał, jego

matka nas odszukała. Mówiła:

"Wszyscy krzyczą, że mordowano

Żydów, Żydów mordowano, a nas to

nie mordowali?", ale ona od 1943

roku była w Ravensbr~uck, a jej

starszy syn zginął w obozie

niemieckim. Dawno ich nie

widziałem...

E.: - Ale po kolei.

O.: - Więc jak ojciec wyszedł

z tego więzienia polskiego w

latach dwudziestych, to znalazł

się w Moskwie. Pracował w

Kominternie, miał jakieś funkcje

kierownicze, był członkiem Kc w

Kpp, przyjeżdżał do Polski,

nielegalnie. W Moskwie poznał

mamę. Urodziłem się na "Wtorom

Troieckom Pierieułkie" - adres,

który pamiętałem potem zawsze w

domu dziecka. "Wtoroj Troieckoj

Pierieułok, dom szest, kwartira

sorok odin". Wiesz, to było

bardzo ważne, mocno zakodowane,

że mam adres, mogę trafić do

domu.

E.: - W eleganckiej dzielnicy

to było?

O.: - Więcej niż w

eleganckiej, ale w tej skali

radzieckiej lat trzydziestych.

Przed domem stał żołnierz, czyli

to było dla tych lepszych sfer

komunistycznych, ale

jednocześnie mieszkanie było

wspólne.

E.: - Kołchozowe takie?!

O.: - No wiesz, w takich żyła

nędza radziecka. W tym domu trzy

pokoje należały do nas, a z

drugiej strony korytarza był

taki mały pokój, widocznie to

kiedyś była służbówka, gdzie

mieszkała miła dziewczyna,

Stupaczenko się nazywała. Jej

mąż był jakimś działaczem

komsomolskim. Jak aresztowano

rodziców i jej męża, to

mieszkanie objął pułkownik

Nkwd.

Dom w kształcie podkowy, duży. Z

tyłu góra węgla, bo ogrzewanie

było lokalne, centralne. Z tej

kupy węgla myśmy zjeżdżali na

sankach w zimie. Taki stary

przedrewolucyjny dom; piękny,

ogromny, przedrewolucyjny dom. I

stał w bramie żołnierz, bo były

pilnowane mieszkania, elita tam

żyła.

Ojciec w Kominternie był

większościowcem, taka frakcja,

taka większość w partii, która

miała poglądy, jak wtedy mówiono

- prawicowe. W 1929 roku, z

rozkazu Stalina, mniejszość, na

czele której stał Leński,

przyszły sekretarz generalny

Kpp, zrobiła przewrót i

większościowców wyrzucono jako

prawą opozycję. Wyrzucono z

władz, zabroniono wyjazdu do

Polski, kontaktu z krajem;

pracowali gdzie indziej; ktoś mi

powiedział, że mój ojciec

wyrzucał Mao z partii z ramienia

Kominternu, ale to chyba

przesada, tak wysoko to on nie

był. W każdym razie wszystkim

się zajmowali, tylko nie Polską.

Odczuwali to jako krzywdę.

E.: - O tych sprawach

dyskutowało się w domu?

O.: - Na pewno, ale nie przy

nas. Leżąc w łóżku otwierałem

drzwi, robiłem szparkę i

podsłuchiwałem, o czym mówią

dorośli. To pamiętam.

E.: - Kryli się przed tobą,

małym dzieckiem?

O.: - Nie wprowadzali nas w

nic. Jak mamę aresztowali,

siostra miała jedenaście lat i

nic nie kojarzyła sobie. Nie

uczyli nas polskiego, więc

mówili po polsku wtedy, kiedy

zależało im, żebyśmy nic nie

rozumieli. To jest okres

niezwykle ostrych wydarzeń

politycznych, partyjnych. Już

aresztują - tego wsadzają, tego

wsadzili. Aresztowania zaczęły

się od 1932 roku. Jeden z

przywódców Kpp popełnił

samobójstwo w 1933 roku; skoczył

ze schodów na Łubiance i od tego

czasu naciągnęli tam siatki na

klatce schodowej. Wszystko

wyczytasz, jakbyś zajmowała się

kiedyś Kpp. Więc mieli o czym

mówić, mieli kupę swoich spraw.

E.: - To ja rozumiem, że

mieli, w to nie wątpię. Tylko

wiesz, w normalnych warunkach

nie robi się takiej tajemnicy

przed dziećmi, nie ukrywa się

tak skrzętnie lęków i obaw. Czy

oni przypadkiem nie bali się

dzieci jako swoich kapusiów, jako

swoich sędziów? Mówił mi

Krajewski, wnuk Warskiego, że on

wtedy też podsłuchiwał i że

takie padały zdania w rozmowach

rodziców, że te czystki wśród

nich to prowokacja Piłsudskiego

w Nkwd. Do głowy im nie

przychodziło, że to Stalin. A

przy aresztowaniu ojciec szepnął

mu: "Jestem niewinny", tak jakby

dziecko mogło to poddawać w

wątpliwość.

O.: - Nie wiem, czy tobie mówi

coś nazwisko Kriwicki? Taki

enkawudzista, który wyjeżdżał na

Zachód, robił zamachy, mordował

przeciwników. W 1937 roku

ogłosił na Zachodzie serię

artykułów o zbrodniach Stalina,

o zbrodniach tego okresu, o tych

procesach. Potem przejechał go

samochód.

E.: - Zastrzelony.

O.: - Może. Jedna z pierwszych

relacji od środka. Był wysokiej

rangi kontrwywiadowcą,

prawdziwego nazwiska nie

potrafię powtórzyć, pseudo -

Fiedia - ze wspaniałymi

niebieskimi oczami. Już w latach

sześćdziesiątych usłyszałem od

starej komunistki: "Ale jak on

mógł w burżuazyjnej prasie

ogłaszać takie artykuły,

przecież to zdrada"?! On też

bywał w naszych domach. Więc na

pewno mówili rzeczy, których nie

powinny znać dzieci radzieckie.

Ojciec był zwolennikiem naszej

pełnej adaptacji rosyjskiej i

miał ogromne pretensje do mamy

za nasze imiona nieruskie. I

zgodne z kalendarzem polskim.

E.: - A więc jakaś polskość w

niej była.

O.: - Ale w nim nie, choć to

on był rdzennym Polakiem. Mówił,

że tym dzieciom los taki pisany,

że będą żyły w Związku Sowieckim

i nie powinny się czuć

wyobcowane; a przecież był

Polakiem. W domu bywał

niezmiernie rzadko. Pamiętam go

migawkowo. Potężny mężczyzna, z

lekka rudawy, miał przezwisko

wśród towarzyszy w Kpp "Gruby".

Umiał sobie radzić w życiu.

Ostap Dłuski, który z nim

współpracował i przyjaźnił się,

opowiadał mi, że w Berlinie, w

restauracji, ojciec, który nie

znał niemieckiego, potrafił tak

powiedzieć kilka słów do

kelnera, takim tonem, że kelner

traktował go jak wielkiego pana.

Ja również jak przez mgłę

pamiętam to uczucie pewności

siebie, które promieniowało z

ojca. Ostap Dłuski był chyba

kierownikiem wydziału

zagranicznego Kc Kpp? Laureat

nagrody leninowskiej za pokój

między narodami. Za tę nagrodę

kupił w Związku Sowieckim

warsztaty szkolne i podarował

jakiejś szkole. No, więc

praktycznie ojca nie było w

domu. Wpadał na parę tygodni i

znowu gdzieś znikał. W 1935

roku, kiedy komuniści zaczęli

tworzyć Front Narodowy przeciw

faszyzmowi (bo przedtem faszyzm

był nieważny, głównym wrogiem

byli socjaldemokraci), to ci

większościowcy zostali

przywróceni do łask w partii i

ojciec wyjechał do Polski jako

sekretarz biura krajowego; było

to w latach 1936_#1937, czyli do

końca. Był tam nielegalnie.

Mieszkał w Konstancinie jako

adwokat na kuracji. Żona Ostapa

Dłuskiego (Ostap Dłuski był

wtedy w Paryżu), Marysia, była

łączniczką ojca; opowiadała, że

ojciec był wspaniały, chodził w

takim futrze, wszyscy go

szanowali. Taki był ojciec.

Pamiętam, że ogromnie przeżywał,

że byłem mazgajem. I bił mnie,

on mnie lał, jak coś

narozrabiałem. Miał taką metodę

wychowawczą. Bardzo lubił brata,

bo zapowiadał się na mężczyznę.

Był okrąglutki, a ja wątły i

bardzo chorowity. W wieku lat

czterech miałem ropne zapalenie

płuc, wypompowywano ze mnie

ropę. Ryczałem przez kilka

miesięcy na okrągło, nikt w domu

nie mógł spać. Taki zdechlak

byłem w dzieciństwie. I w ogóle

w tych swoich wujków, braci

mamy, jako dziecko wdałem się.

Cichy, nigdy się z nikim nie

bawiłem, nie grałem w piłkę,

rozmawiałem tylko z żołnierzem z

bramy. Byłem takim trochę

szurniętym dzieckiem. No i

widzisz, taki zostałem... Ojciec

był w Polsce, matka w Moskwie.

Pracowała, no wstyd powiedzieć,

mamunia pracowała w

sekretariacie u Jagody. Wiesz,

kto to był Jagoda?

E.: - No.

O.: - Poprzednik Jeżowa.

E.: - Gdzieś musiała

pracować...

O.: - Gdzieś, gdzieś, ale

zaraz w sekretariacie szefa

Nkwd?! Potem, już w latach

sześćdziesiątych, będąc w

Moskwie, poznałem też taką

polską komunistkę, Julską. Jej

męża aresztowali bardzo

wcześnie, chyba w 1932 roku.

Przewracała świat, żeby mu

pomóc, i między innymi zwróciła

się wówczas do mojej mamy.

Powiedziała mi: "Wiesz, tobie

będzie przykro, bo mama, mama -

wszyscy tobie opowiadają o tej

mamie same dobre rzeczy,

natomiast ja jej nie mogę

darować. Bo jak przyszłam i

prosiłam o pomoc, to ona mi

powiedziała: "Kochanie, musisz

przestać być żoną swego męża.

Jemu już nic nie pomożesz, a ty

sobie musisz własne życie

układać". Ja jej tego nigdy nie

daruję".

E.: - A mogła pomóc?

O.: - Pewnie nie, ale tak nie

robi się. Jak to zrobiła, to

znaczy, że nie była wspaniałym

człowiekiem.

E.: - A ty co myślałeś?

O.: - Pracowała na górze,

wiesz. Potem, jak Jagodę

wsadzili, to jeszcze utrzymała

się na stanowisku, bo poszła do

"Gławlitu". "Gławlit" to

odpowiednik naszej cenzury. Była

kierowniczką działu

zagranicznego. Cenzurowała

książki zagraniczne. Wyrzucili

ją dopiero w 1937 roku, gdzieś

na wiosnę. Jak w 1956 roku

dostałem rehabilitację rodziców,

to między innymi otrzymałem ich

dwumiesięczną pensję. Po pensję

ojca byłem w Kc Kpzr,

rozmawiałem osobiście z synem

Dzierżyńskiego, który tam

zajmował się sprawami polskimi.

Niezbyt rozgarnięty, pokraczny

troszeczkę, taki mongoł.

E.: - Patrz, a ojciec taki

przystojny!

O.: - Zdaje się, twój kuzyn?

E.: - No, nie przesadzajmy.

O.: - Powiedział, ten syn, że

znał mego ojca i że mi należy

się pensja. Natomiast po mamy

pensję poszedłem do "Gławlitu" i

taka miła pani o obfitym ciele

mówi mi: "Drogi towarzyszu, muszą

poświadczyć dwie osoby, że

pracowała. Jest sprzątaczka,

która ją pamięta". I zawołali

tę sprzątaczkę: "Ach, Lidia

Grigorjewna, Lidia Grigorjewna,

kak że ja jejo choroszo pomniu,

ona była naczalnikom otdieła".

Drugim świadkiem był staruszek

na emeryturze. Taki "piersonalnyj

piensionier", czyli on miał

specjalną partyjną emeryturę.

Bardzo sztywno mnie przyjął i

powiedział: "Lidia Grigorjewna,

da, ja jejo pomniu, no ona nie

była naczalnikom otdieła, tolko

zamiestitielem naczalnika

otdieła. Ja nie mogu napisat,

czto ona była naczalnikom

otdieła". Różnica paru tysięcy

rubli. Za te pieniądze bratu coś

posłałem, sobie kupiłem rower i

zegarek, który do dziś chodzi.

E.: - Jak złapali ojca?

O.: - Ojciec został stąd, z

kraju, odwołany do Rosji. I już

do domu nie dojechał, bo został

w drodze aresztowany. Czerwiec,

1937 roku.

E.: - Ale słyszałam, że był

ostrzeżony i mimo to pojechał?

O.: - Ostrzeżony! Oj, nie mogę

z tą Ewą rozmawiać! Kochanie,

rozpoczynasz rozmowę, a

podstawowych rzeczy nie wiesz.

Co to znaczy ostrzeżony?

Doskonale wiedział, co dzieje

się. Wszystkich jego przyjaciół

już wsadzili. Jechali zupełnie

świadomie. Przecież Dłuski

będąc w Paryżu, Dłuski, którego

nie odwołali, napisał list do

Dymitrowa, do Kominternu, żeby

go odwołali, wezwali do Moskwy,

że on albo udowodni niewinność

swoich kolegów, albo musi razem

z nimi ponieść odpowiedzialność.

E.: - Niepotrzebnie się na

mnie zżymasz. Każdego może

strach oblecieć. Mój ojciec w

1939 roku nie poszedł do

niewoli, choć wielkie

obwieszczenia niemieckie

głosiły, że ukrywający się

oficer jest karany śmiercią.

Sprawa zobowiązania i wierności.

To samo, co wtedy z komunistami.

O.: - Dla mnie to było raczej

ślepe posłuszeństwo. Co mieli ci

ludzie robić? Odmówić wykonania

rozkazu? Z naszego punktu

widzenia to była mafia, z której

nie było wyjścia. Co mógł zrobić

ojciec? Mógł, powiedzmy, zerwać

z komunizmem, zwrócić się do

władz polskich i powiedzieć, że

on zrywa z komunizmem i z całym

swoim poprzednim życiem. Tak

zrobił, na przykład, Kriwicki,

wyjechał na Zachód z polecenia

kontrwywiadu, zerwał z nimi,

opublikował jakieś

oświadczenie...

E.: - W Nowym Jorku poznałam

pana Solskiego, który zrobił

podobnie w latach dwudziestych,

ale znalazł się w próżni. Minęło

sporo czasu, nim uznano go po

drugiej stronie. Cierpiał

ostracyzm i tych, i tych.

Spotkał kolegę, który plunął na

jego widok.

O.: - Większość jednak nie

miała motywacji do zerwania. Jak

gangsterzy, którzy dają się

zamordować, gdy szef gangu

zadecyduje. W każdym razie dla

ojca to było po prostu nie do

pomyślenia. Taka, za

przeproszeniem, smarkata siostra

mojej mamy mogła go ostrzegać!

Bo to ona ostrzegła. Mogła mu

podać tylko parę faktów... Z tą

siostrą to była cała historia.

Swego czasu ona bardzo prosiła

mamę, żeby ją zaprosiła do

Moskwy. Wiesz, w rodzinie była

legenda, że mama w Moskwie jest

kimś, zajmuje stanowisko.

Nastroje komunistyczne były

bardzo silne w kręgach mojej

żydowskiej rodziny. I ci młodzi

ludzie, bezrobotni bardzo

często, na przykład, mój kuzyn,

Mietek, syn trzeciej siostry

mamy, skończył chemię na

Sorbonie, przyjechał do Polski i

nie mógł znaleźć żadnej pracy. I

też zwrócił się do mojej matki,

czyli do swojej ciotki, że

chciałby przyjechać do Związku

Sowieckiego, ale już nie zdążył,

na szczęście, bo już był 1938

rok.

E.: - Ale ta siostra zdążyła?

O.: - Trafiła akurat w ten

1937 rok. Pobyła tam parę

miesięcy i matka ją szybko

wyprawiła z powrotem do Polski,

bo zrobiło się bardzo

nieciekawie. Nie wiem, czy ona

tobie opowiadała, jak to było?

Chodziło o odzyskanie paszportu.

Kiedy przyjechała do Rosji, to

oddała swój paszport polski do

Kominternu i na ten paszport już

ktoś inny miał wyjechać.

Wykorzystywali autentyczne

paszporty. Mama z nią i kilkoma

przyjaciółmi była u

Fornalskiego, brata Małgorzaty,

siedzieli tam do jedenastej w

nocy, a rano dowiedzieli się, że

o dwunastej go zabrali. I wtedy

matka rozwinęła gorączkową

działalność, żeby siostrę

ratować. Poleciała do

Steina_Krajewskiego, zięcia

Warskiego, który był szefem kadr

w Kominternie, i wyciągnęli ten

paszport, który już wszystkie

wizy miał dla kogoś innego. Mama

wsadziła ją do pociągu i ona

pojechała do Warszawy. Tu

spotkała się z moim ojcem i mu

wszystko opowiedziała i dała

swoją prywatną radę, że nie

należy jechać. I ojciec ją

spoliczkował. Wiedział, po co

jedzie. Ale pojechał.

E.: - Honor?

O.: - Honor?! Mus! Co by mógł

robić poza tym? Iść i

współpracować z polską dwójką?!

Rozpracowywać Kpp! Powtarzam:

uważali się za związanych bez

reszty z tym ruchem. Najlepiej

świadczy o tym fakt, że ci,

którzy przeżyli w łagrach - bo

trochę ludzi jednak przeżyło -

wracali do Polski i zaraz

zajmowali stanowiska w partii, i

robili to samo, co przedtem w

Związku Sowieckim.

E.: - Dla mnie to jest nie do

pojęcia. Staszewski próbował mi

to wytłumaczyć, ale nie

przekonał mnie. Nie wiem, czy

sam siebie przekonał.

O.: - Nie. To jest tak: Na

przykład Rokossowski czy inni

przyszli marszałkowie, którzy

też trafili do obozów;

traktowali to jako przykry

wypadek przy pracy. I jak tylko

ich zwolnili, wrócili do tej

samej pracy, do wojska, i

obejmowali stanowiska dowódcze.

Bardzo niewielu rezygnowało.

E.: - Odmówić nie można było.

O.: - Nie można? Życie w końcu

nie jest aż taką wartością, żeby

nie można było odmówić. Byli

tacy, którzy odmówili, ale były

to wyjątki. Większość wracała z

rozkoszą. Taki Gorbatow w latach

odwilży chruszczowowskiej

napisał wspomnienia, jak był

dowódcą dywizji, jak go

wsadzili, jak go bili, jak

męczyli, jak go zmuszali do

podpisywania czegoś tam.

Przychodzi rozkaz uwolnienia i

on rzuca się do wojska z całą

energią, jak po poście. Wracali

do swojej roli życiowej. Tak jak

aktor, który już nie potrafi

niczego innego robić.

E.: - Z aktorami to uważaj, to

już nie jest dziś porównanie. Ze

Staszewskim też nie: on jednak

odszedł...

O.: - Zostawmy to. Wracali, bo

tam była siła. Myślę, że gdyby

tak pogrzebać, to ci ludzie poza

tym ruchem, poza tymi układami

nie mieli nic w życiu. No, co

ojciec mógłby robić? Wrócić na

wieś? Prowadzić karczmę? Po

dziadku objąć magazyny zbożowe?

Nie widział siebie tam. Poza tym

towarzysze mogli go zabić.

Zabijano przecież takich, nie

zapominaj. Trzeba by zmienić

całkowicie skórę. Nie było

wielu, którzy na to szli.

E.: - Czy nie myślisz, że z

komunizmem wiązali się głównie

ludzie, którym odpowiadało życie

w stadzie?

O.: - O nie, tak nie można

powiedzieć...

E.: - Wracajmy do twoich

rodziców.

O.: - Ojca wsadzili, matka

straciła pracę. Wiem to od

Łuszy, którą po latach

spotkałem. Bo myśmy mieli

gosposię - Łuszę, Łukierię

Wołżankiną; taka bardzo fajna

wiejska dziewczyna, o urodzie

trochę końskiej. Znalazła się u

nas w 1932 roku.

Charakterystyczne, że nigdy nie

wspominała kolektywizacji.

Wiesz, tu w Polsce, mówi się na

przykład o Katyniu. Tam się w

ogóle nie mówiło o

kolektywizacji, nie mówiło się o

głodzie początków lat

trzydziestych. A jak się przez

trzydzieści lat o czymś nie

mówi, to przestaje istnieć.

E.: - Straszne rzeczy mówisz...

O.: - Ale prawdziwe. Łusza

ogromnie lubiła moją mamę, bo

gdy przyjechała, nie umiała ni

gotować, ni wyjść na ulicę, ni

kupować w sklepie, a mama

ogromnie cierpliwie ją uczyła i

wprowadzała w życie. Moja droga,

do naszego mieszkania przyjeżdża

nagle brat Łuszy, młody chłopak.

Wiesz, 1933 rok, szczyty

"rozkułaczywanija"; zjawia się

bez żadnych dokumentów,

przyjeżdża do Moskwy ze wsi,

pewnie ratował się przed

wywózką... Mama wyrobiła mu

dokumenty, ocaliła go. Jak po

aresztowaniu rodziców wzięto nas

do domu dziecka, to ten brat,

który był już "zainstalowany" na

wsi, straszliwie na Łuszę

naskoczył, jak mogła dopuścić do

tego; trzeba było nas brać, on

by nas wychowywał jako swoje

dzieci. Jest takie zdanie Łuszy

po latach: "No tak, ja was

bardzo kochałam i Lidię

Grigorjewnę też, ale ty wiesz,

jaki był straszny głód na wsi w

1932 roku; a wyście byli na

daczy i mama wam przywoziła

pomarańcze, a ja patrzałam,

patrzałam, a był dookoła taki

straszny głód, ludzie z głodu

umierali, a mama wam przywoziła

pomarańcze". I to był jedyny

raz, kiedy w jej głosie przebiła

wrogość klasowa, krzywda

klasowa... Tak to się żyło w tej

Moskwie - miało się bonę, miało

się gosposię, wyjeżdżało się na

daczę.

Byliśmy w lecie 1937 roku na

daczy, przyjechała mama, bardzo

zapłakana i mówi: "Łusza,

kochana, musimy się rozstać, bo

ja już ci nie mam z czego

płacić, bo ja już nie mam

pracy". Dostała pracę jako

nauczycielka niemieckiego w

szkole wieczorowej, daleko mniej

płatną. Łusza zatrudniła się

więc w fabryce makaronu, ale

mieszkała u nas i zajmowała się

nami. Mieszkania jeszcze nam nie

zabrali, ale ojca pokój był już

zaplombowany. Mama zaczęła więcej

bywać w domu, bo przedtem,

szczególnie jak była u Jagody,

pracowała bez godzin, wieczorami

też. Zawsze była zapracowana.

Więc mama zaczęła bywać w domu,

zaczęła być z nami, ale była

bardzo smutna. Siedziała przy

stole i na naszej dziecięcej

bieliźnie haftowała inicjały, bo

już szykowała nas na daleką

drogę. Siedziała i czekała, aż

ją zabiorą. Przez lata

przedmiotem mojej dziecinnej

dumy był fakt, że jedyny w

rodzinie pamiętam, jak mamę

aresztowali. Siostra spała.

Dziesiąta czy jedenasta wieczór.

Obudziłem się i przez szparę w

drzwiach widzę ludzi, wtedy byli

"komandiry", nie mieli pagonów,

tylko takie "kubiki", czyli

romby na kołnierzach. Mama

poprosiła, czy może pożegnać się

z dziećmi. Podeszła do siostry:

"Córeczko, ty zostajesz, mnie

nie będzie, ty jesteś

najstarsza, masz się opiekować

braćmi". A ona - mmm - na drugi

bok, i śpi dalej. Potem podeszła

do mnie - no i tu wyszedł

właśnie mój charakter paskudny,

bierny; zawsze przed wszystkimi

niebezpieczeństwami zwijałem się

w kłębek i udawałem, że śpię.

Mama mówi: "Śpisz?" - a ja nic.

E.: - Ja to doskonale

rozumiem...

O.: - Mama mnie wtedy tylko

pocałowała i do brata. Ten

facet, który cały czas stał w

otwartych drzwiach i przyglądał

się, jeszcze powiedział: "Weźcie

palto". "Po co, przecież

jesteście samochodem"... Jak się

rano obudziłem, to widziałem, że

robili rewizję. I na drugi dzień

też. I takie bardzo wyraziste

wspomnienie: jestem w szkole,

jest lekcja, otwierają się

drzwi, wchodzi dyrektor i mówi

do nauczycielki, żebym wyszedł.

Wychodzę na korytarz, siostra

stoi i mówi: "Chodź do domu, bo

przyjechali po nas, pojedziemy

do mamy". Poszliśmy do domu,

stał samochód, nas wsadzili.

Brata wzięli osobno, do żłobka,

a nas do tego samochodu. Siostra

wzięła lalkę ze sobą. Zawieźli

nas w "Daniłowskij Monastyr",

czyli do Klasztoru

Daniłowskiego. Takie słynne

miejsce. Jak będziesz kiedyś

rozmawiała z dzieckiem

komunistów sowieckich z tego

okresu, to będzie wiedział.

Wszyscy przechodzili przez

"Daniłowskij Monastyr".

"Centralnyj Rozpriedielitiel",

centralna rozdzielnia.

Wchodzimy, gdzieś nas prowadzą.

Jest taka lada, siedzą jacyś

panowie, jakieś panie. Spisują

nas i zaczynają rzeczy

przeglądać. I wiesz, pamiętam

taki obrazek: biorą tę lalkę

siostry, facet odrywa jej głowę,

żeby zajrzeć do środka, co tam

jest, rozumiesz? Ona w ryk. I

ten straszny ryk siostry, we

mnie już wszystko też, wiesz...

Jest akurat posiłek. Jak to się

w klasztorze nazywa, taka sala

ogólna, gdzie się je? Refektarz,

dobrze. Ogromny. Sklepiony. Taki

długi, długi stół. Siedzi

kilkaset, może tysiąc tych

dzieciaków, jedzą. Kaszę

gryczaną z mlekiem. Wziąłem

pierwszą łyżkę i udławiłem się.

I ty wiesz, że ja potem przez

dobre dwadzieścia lat nie mogłem

jeść kaszy gryczanej z mlekiem?

Jak próbowałem, to od razu

skurcz i od razu, ułee,

wszystko. Więc udławiłem się,

wszystko się ze mnie wylało,

wyprowadzili mnie. Potem, przez

lata głodny byłem, ale jak tylko

była kasza gryczana z mlekiem -

tego się w Polsce nie je tak,

ale w Rosji stale - momentalnie

spazm w gardle... No i jakoś

zaczęliśmy żyć w tym Monastyrze.

To była rozdzielnia, ale tam się

mieszkało parę miesięcy, bo

wiesz, takich dzieciaków w

Związku Sowieckim to były setki

tysięcy, jeśli nie miliony.

Dzieci wszystkich aresztowanych.

Potem je rozwożono po domach

dziecka. Ja z tego pamiętam

tylko jedno: zachorowałem i

byłem w izolatce. Siostra

podeszła pod drzwi i przez

dziurkę od klucza mówi:

"Słuchaj, my już wyjeżdżamy.

"Mienia wiezut w Uljanowsk",

gdzie urodził się Lenin, i jak

ciebie będą wieźli, to postaraj

się, aby ciebie też do

Uljanowska", i poszła. Kiedy

wyszedłem z tej kwarantanny,

przyszedł do mnie wychowawca i

mówi: "No, pojedziesz do

"dietdoma".

A gdzie byś ty chciał

pojechać?" "Do Uljanowska". A on

pyta, dlaczego, czy kogoś tam

mam. I ty wiesz, patrz, jaka

inteligencja się we mnie

zbudziła, bo przecież był

przepis, żeby rodzeństwo

dzielić. Tak nas rozdzielali,

żebyśmy się pogubili. Nie

powiedziałem, że mam tam

siostrę. "Mam tam ciocię". "No

dobrze, pojedziesz do

Uljanowska". Zawiózł mnie tam

żołnierz - bo wiesz, oni robili

tak, że jak ktoś miał delegację

służbową, gdzieś po drodze, to

mu dawali dziecko przy okazji.

Oczywiście, z tych rzeczy, które

mama haftowała, nie mieliśmy

nic; nikt z nas nie miał

własnych rzeczy, wszystko

mieliśmy "kazionne", czyli

służbowe. Ten mamy cały naiwny

wysiłek haftowania literek

nikomu się nie przydał. W domu

dziecka już zacząłem sobie żyć i

nawet siostry nie szukałem, bo

jej tam nie było. Okazuje się,

że w Uljanowsku były trzy domy

dziecka. Trochę, oczywiście,

dzieci bezdomnych, trochę dzieci

kułaków, ale gros dzieci z lat:

1936, 1937 i 1938. To były

dzieci z rodzin komunistycznych.

Kiedyś wyprowadzili nas na

demonstrację pierwszomajową. A

tam słyszę swoje imię. W

sąsiedniej kolumnie szli

mieszkańcy drugiego domu dziecka

i siostra tam była. Potem do

mnie przybiegała. W niedzielę

brała na spacer...

E.: - O matce z siostrą nie

mówiliście?

O.: - O mamie mówiło się.

Tylko nie o tym, co się z nią

stało. To było jak trzęsienie

ziemi. Byłem przekonany, że mama

żyje, a potem, jak już siostra

była starsza, zwróciła się

gdzieś tam i dostała

zawiadomienie, że mama została

skazana na dziesięć lat bez

prawa "pieriepiski", czyli bez

prawa korespondencji. Wtedy

jeszcze niewielu ludzi

wiedziało, że jest to eufemizm

na wyrok śmierci. Więc mieliśmy

nadzieję, że jeszcze kiedyś nas

odnajdzie. Złudzenie trwało

długo. Byłem po obozie, po

zesłaniu i ciągle liczyłem, że

mama żyje... Tak zaczęła się

nasza epopea.

E.: - Miałeś siedem lat...

O.: - Miałem już osiem. Miałem

osiem lat, gdy przywieźli mnie

do Uljanowska. Stosunkowo

niewielka miejscowość ten

Uljanowsk, czyli dawny Symbirsk.

Piękne miasto w sensie

położenia, na brzegu Wołgi, na

takim stromym, pięknym brzegu

Wołgi, porośniętym lasami, a w

samym mieście - sady. A na

przeciwnym brzegu rzeki - w tym

miejscu ona jest ogromna,

szeroka, półtora kilometra -

piasek. Taki piaszczysty płaski

brzeg. Widok wspaniały. Jest

zresztą opisany przepięknie u

Gonczarowa, w opowieści "Obryw",

czyli po polsku "Urwisko".

E.: - Czy to był też

poklasztorny dom, ten dom

dziecka, czy podworski?

O.: - To był stary dom

Jazykowa. Jazykow, poeta epoki

Puszkina, trochę starszy. Na

domu widniała tablica, że tu

przebywał Puszkin; gdy gdzieś na

południe jechał, to zatrzymał

się u Jazykowa. Oczywiście, dom

był przebudowany. Została duża

sala na dole, balowa, z wiszącym

żyrandolem z takimi warkoczami

szklanymi. Myśmy do nich

strzelali z procy, próbowaliśmy

trafić w te wisiorki. To była

stosunkowo nieduża mieścina, ten

Uljanowsk. Rozbudował się i

został miastem wojewódzkim,

czyli "obłastnym centrom",

dopiero pod koniec wojny, gdy

przeniesiono tam zakłady

ewakuowane. W moich czasach

było to piękne, stare,

dziewiętnastowieczne miasteczko.

Środkiem głównej ulicy "szedł"

rynsztok, w kierunku nie Wołgi,

ale małej rzeczki Swijagi, do

której zresztą młody Lenin,

Wołodia Uljanow, biegał kąpać

się. W moich czasach była już

zanieczyszczona, bo rynsztokiem

płynęły do niej ścieki. W

mieszkaniach była już

kanalizacja, tam płynęły tylko

ścieki z wytwórni pasz.

Produkowano je z resztek

słoneczników; takie brykiety,

które się rozgotowuje i karmi

nimi bydło. Po rosyjsku nazywa

się to "żmychy". Podkradaliśmy

te "żmychy" (to jest rozmiarów

mniej więcej płyty chodnikowej)

i jedliśmy je. Odłupiesz kawałek

i trzymasz w ustach aż zmięknie.

To smakuje prawie jak chałwa

słonecznikowa, tyle że razem z

łupinami. Były jeszcze inne

zakłady, był browar i wszystkie

ścieki płynęły rynsztokiem. W

tym niedużym mieście były trzy

domy dziecka. Świadczy to o

skali zjawiska. W Rosji nie było

chyba miejscowości, gdzie by

wówczas nie było domów dziecka.

Pytasz, czy byliśmy dobrze

karmieni. Wiesz, ja ci nie

potrafię powiedzieć. Zawsze

łatwo przyjmowałem to, co jest,

i wchodziłem w to, co jest. Nie

pamiętam, żebym się męczył z

powodu złego jedzenia. Na pewno

było bardzo biedne, ale nie było

gorsze od tego, co ludzie mieli

na wolności. W Związku Sowieckim

wtedy (ja nie wiem, jak teraz

jest) nie było ostrej różnicy

między ludnością normalną a

ludnością "upośledzoną". Na

pewno ci, co mieli rodzinę na

wsi, to przywozili sobie od

niej jakieś ziemniaki. W szkole

nie czuliśmy się gorsi, bo do

szkoły chodziliśmy ze zwykłymi

dziećmi. Mieliśmy "kazionnyje

szapki, kazionnyje palto,

kazionnyje botinki". Nie

pamiętam, żebym czuł się

upośledzony z tego powodu, że

jestem w sierocińcu. Spotkałem się

z tym dopiero w Polsce i w

literaturze

dziewiętnastowiecznej - dziecko

z sierocińca. Tam zjawisko było

tak masowe, że przyjmowane jako

rzecz naturalna. Bardzo dużo

czytałem. Biblioteka była w

dużym pokoju. Podejrzewam, że to

kiedyś był salon w domu

Jazykowa. Półki z książkami,

szafy z książkami. Normalna

biblioteka dla dorosłych. Bardzo

dobra jak na prowincjonalny dom

dziecka. Główna część książek,

które przeczytałem w swoim

życiu, to tam. Tam poznałem to,

co mogłem poznać z literatury

rosyjskiej i europejskiej

tłumaczonej na rosyjski.

Wszystkich poetów

dziewiętnastowiecznych i

dwudziestowiecznych przeczytałem

wtedy i polubiłem.

E.: - A wczesnorewolucyjni poeci

byli w tej bibliotece?

O.: - Oczywiście, że ich nie

było. Bardzo ściśle

przestrzegano usuwania książek

zakazanych. No więc czytałem i

trzymałem się z daleka od

kolegów.

E.: - Przecież miałeś z nimi

wiele wspólnego, wspólne

nieszczęście, pokrzywdzenie

rodziców, czy to was nie

łączyło?

O.: - Nie tylko takie dzieci

tam były. Były sieroty

autentyczne, były dzieci z

marginesu, bezdomni,

"bezprizorni". Byli, i oni

wodzili rej. Po 1937 roku

utworzyły się dwa obozy: jeden -

dzieci z "dobrych" rodzin,

represjonowanych, drugi - tamci.

Nastąpił podział.

E.: - Spontaniczny?

O.: - Oczywiście. Tamci

szukali przygód; porozrabiać,

coś ukraść, urwać się na miasto.

Zbieranie, na przykład petów,

to była pasja. Pieniędzy nie

miało się żadnych przecież.

Natomiast dzieci z "dobrych"

rodzin trzymały się własnego

środowiska. Następowała

oczywiście dyfuzja, tym niemniej

to były dwa różne światy. Dzieci

z "dobrych" rodzin stanowiły na

pewno większość, przynajmniej w

tym okresie, więc nie pozwalały

się tak całkowicie zdominować,

tylko, jak mówię, mnie te

podziały mało dotyczyły -

czytałem w kącie książki.

E.: - Czy był temat - rodzice?

Co z nimi? Czy dzieci między

sobą o tym mówiły, czy im to

ciążyło?

O.: - Na pewno, ciążyło. Muszę

ci powiedzieć szczerze, ja nie

nadaję się na pamiętnikarza, bo

pewnych rzeczy nie pamiętam. Dla

mnie osobiście rodzice istnieli

tak, jak Matka Boska z Panem

Jezusem - dalecy, nieosiągalni,

święci; istnieli jako cel życia.

Myślałem, że kiedyś ich spotkam.

I tyle. Ale mój braciszek miał

kompleks, że mama nas porzuciła.

Bo jemu kiedyś, któraś z

wychowawczyń powiedziała, że

matka go rzuciła. Miał kompleks

i wstydził się o to zapytać.

Mnie zapytał dopiero, jak

spotkaliśmy się w Mińsku, w 1955

roku, czyli on miał prawie

dwadzieścia lat.

E.: - Czy jest możliwe, żeby

dwudziestoletni chłopak nie

wiedział, co się działo w Rosji?

O.: - W jego przypadku było

to jak najbardziej możliwe, a

nawet naturalne. Zabrali go z

domu i trzymali w Domu Małego

Dziecka na wsi pod Uralem. Skąd

mógł wiedzieć? Potem był już na

studiach w Riazaniu i przyjechał

po raz pierwszy na wakacje do

nas, do rodziny, do Mińska w

1955 roku. Ale ja wtedy, w

Uljanowsku już, miałem poczucie,

że rodziców skrzywdzono. I

gdzieś kołatała się myśl, że

mama żyje. To nie była przecież

stara kobieta, w chwili

aresztowania miała 36 lat, a

ojciec 44... Przez siostrę nasza

rodzina znalazła kontakt, to

znaczy odnaleźliśmy się z

bratem. Bo siostra, jako bardziej

dorosła, znalazła adres Klary

Wolskiej, przyjaciółki matki z

Moskwy. Też typowe losy

komunistów. Jej mąż, Wolski, to

prawnik gdzieś z Wiednia (stąd

przyjaźń z matką). A Klara

pochodziła z bogatej rodziny

Kohnów; w Rymanowie była królową

balu. Pokazywała swoje zdjęcia

w roli królowej. Śliczna

dziewczyna była. Skończyła

medycynę. Do Związku Sowieckiego

przyjechała na początku lat

trzydziestych. Wolski pracował w

Instytucie Prawa, dyrektorem

którego był Wyszyński, ten

słynny oskarżyciel w procesach

politycznych, a potem

przedstawiciel w Onz. Wolski

znalazł sobie inną kobietę,

"rudą krawcową", jak Klara

złośliwie ją nazywała i miał z

nią córkę. Wolscy dostali

profesorskie mieszkanie, cztery

pokoje z kuchnią, akurat przed

samym aresztowaniem. Zdążył

jeszcze napisać broszurę o

stalinowskiej konstytucji z 1936

roku, że taka najbardziej

demokratyczna i praworządna.

Klara potem próbowała popełnić

samobójstwo, ale ją odratowali.

Zatajając skończone za granicą

studia medyczne, poszła do

recepcji przychodni

przeciwgruźliczej i tam

pracowała całe życie.

E.: - Dlaczego zataiła studia

medyczne?

O.: - Chciała się usunąć z

pola widzenia. Zrobiła coś

takiego jak ja. Na pewno miała

jakiś uraz. Bardzo, bardzo

kochana kobieta, choć

pamiętliwa. Posyłała Wolskiemu

paczki na Kołymę, ale nigdy mu

nie wybaczyła wiarołomstwa. A tę

jego córkę nieślubną poznałem w

Warszawie, przyjechała z

wycieczką, pracowała gdzieś w

kinematografii, potem

wyjechała do Izraela. Chciała w

Izraelu odszukać rodzinę ojca,

bo Wolski pochodził z dobrej

rodziny żydowskiej. Więc przed

wyjazdem poszła do Klary,

pytając o prawdziwe nazwisko

ojca. I czy ty wiesz, Klara jej

tego nazwiska nie powiedziała!

"Jeżeli twój ojciec nie uważał

za właściwe, by wyjawić twojej

matce nazwisko, to ja tego też

nie zrobię". Miała wtedy

osiemdziesiąt pięć lat, tak że

to była zemsta trochę spóźniona;

mnie to zatkało, ponieważ nas

Klara szalenie lubiła, mnie

wręcz kochała. Siostra pamięta

Klarę, jak do nas przychodziła,

jak brała szmatkę, wycierała

kurz z krzesła i dopiero

siadała. Była prawdziwą damą z

dobrej rodziny, z takiej właśnie

arystokracji...

E.: - To arystokracja nie może

być brudna? No, ale mniejsza o

to. Do czego potrzebna jest ci

Klara?

O.: - Przez Klarę prowadzi

ślad do brata. Łusza, która

odwiozła go do Domu Małego

Dziecka, zapamiętała adres. Ale

w czasie wojny dzieci

ewakuowano za Ural. I tam

właśnie Klara chłopca odnalazła.

Gdyby nie Łusza i Klara oraz

korespondencja siostry z Klarą -

byłby nie do odnalezienia. To

nie była zła wola. Nie podoba mi

się, jak w Polsce ludzie

demonizują okropności sowieckie.

Mogło to stać się w najlepszej

wierze. Na przykład, mnie

dyrektorka naszego domu dziecka

zaproponowała zmianę nazwiska,

bo było polskie. Ja również

pisałem o sobie "Polak". Więc

dyrektorka proponowała mi zmianę

nazwiska i narodowości, żeby ten

"Polak" za mną nie włóczył się.

W końcu byłem ruski i polskiego

w ogóle nie znałem. Miałem też

mieć zmienione imię.

E.: - Odmówiłeś?

O.: - Widzisz, ja dobrze

pamiętam 1939 rok, sprawę tego

traktatu sowiecko_niemieckiego,

sprawę Polski. Widocznie jednak

z tą Polską coś mnie łączyło,

jeżeli tę sprawę pamiętam tak

wyraźnie, chociaż innych rzeczy

nie pamiętam. Pamiętam ogromne

zaskoczenie społeczeństwa

sowieckiego traktatem

sowiecko_niemieckim. Przecież na

antyfaszystowskim temacie

kręciła się cała propaganda.

Filmy, głośniki "kołchoźniki" -

bez przerwy gadały, i gadały, i

gadały na ten temat. A tu nagle

zwrot o sto osiemdziesiąt

stopni. Pamiętam uczucie

zaskoczenia. I pamiętam rozmowy

ludzi dorosłych, że to musi być

sytuacja chwilowa.

E.: - U Erenburga to świetnie

wychodzi. To zażenowanie i zaraz

aluzje, że to chwilowe. Ale co

do Polski - co do tego "noża w

plecy" - to chyba w Rosji nie

było zażenowania...

O.: - U mnie nie było. No i

momentalnie zaczęły się

trudności aprowizacyjne. Bo w

Związku Sowieckim lata 1936_#1938

to były lata "prosperity".

Zniesiono kartki. Ale w 1939

roku znów je wprowadzono. Szło

to obok siebie: "wyzwalanie"

zachodniej Ukrainy i zachodniej

Białorusi z jednoczesnym

narastaniem trudności

aprowizacyjnych. W domu dziecka

gorzej zaczęli nas żywić.

Zaczęły przybywać dzieci

ewakuowane. Pamiętam taki

brzydko o mnie świadczący

epizod: przywieźli żydowskie

dzieciaki, pewnie z tych

miasteczek, z tych terenów

polskich zabranych w 1939 roku.

Nie mówiły po rosyjsku. Były

straszliwie zaszczute. Pamiętam,

jak siedziały w kąciku dokładnie

ostrzyżone. Pamiętam

przestraszone, strasznie czarne

oczka, takie łyse główki i

potworne szczucie ich przez

otoczenie, i przeze mnie między

innymi. A ponieważ byłem

inteligentnym dzieckiem, więc

miałem też inteligentny sposób

znęcania się nad słabszymi.

Skończyło się na tym, że

wychowawczyni poprosiła siostrę,

żeby na mnie wpłynęła. Siostra

zabrała mnie na spacer, właśnie

tam, na brzeg Wołgi, w aleję

spacerową; stały tam drewniane

zielone altanki, jeszcze pewnie

z czasów Gonczarowa. Widok na

urwisko, na te sady, i gdzieś

tam Wołga w dole i drugi brzeg.

Cudowne. Siostra powiedziała

mi: "Jak ty możesz, przecież

nasza mama też była Żydówką".

Pamiętam to zaskoczenie, bo nie

wiedziałem tego. No i pewnie

przestałem męczyć te dzieciaki.

E.: - Ale co z twoim

nazwiskiem?

O.: - Zaraz, chciałem

powiedzieć, co działo się w tym

czasie z naszymi bliskimi: męża

Reginy, matematyka Burstina,

wsadzili w 1937 roku.

Psychicznie był mało odporny;

kazali mu pisać zeznanie, że był

szpiegiem i wszyscy jego

przyjaciele byli również

szpiegami. I on tam pisał,

pisał, pisał, podobno zapisał

dużo kartek. Potem u Reginy był

człowiek, który opowiedział,

jaki był koniec. Swoją drogą,

istniała solidarność w

przekazywaniu rodzinie

informacji z ostatnich chwil

współtowarzyszy niedoli. Otóż

zjawił się u niej człowiek,

który powiedział, że Celestyn

Burstin, Cech, tak go wszyscy

nazywali, zwariował. Zaczął jeść

te swoje zeznania, i tak umarł.

Reginkę wyrzucili z partii, ale

nie zdążyli jej aresztować.

E.: - Co to znaczy - nie

zdążyli?

O.: - To znaczy, że skończyła

się jakby epoka. Skończyła się

na aresztowaniu Jeżowa. Najpierw

zdejmują Jeżowa i robią go

ministrem transportu rzecznego i

morskiego chyba, ale to już zupełna

fikcja. W obozie spotkałem

człowieka, który jakoby miał do

czynienia z Jeżowem - więźniem.

Ten człowiek pracował wówczas w

stoczni w Leningradzie, gdzie

zatonął statek spuszczony na

wodę. Oskarżyli go o sabotaż, o

"wrieditielstwo", miał "ocznuju

stawku" czyli konfrontację z

Jeżowem, bo rzekomo dostał

telefoniczny rozkaz Jeżowa, że

należy zwodować ten

niedokończony statek. Jeżow na

konfrontacji sprawiał wrażenie

człowieka nienormalnego, z

obłędem mówił jedno: "Nic nie

pamiętam, nic nie pamiętam"...

Tego nie rozumiem: dlaczego przy

szalonym terrorze wymagane było

zachowanie formalności? Miliony

ludzi brali, niszczyli, ale

zachowywali pozory, czyli

doprowadzali do tego, że

oskarżony składał zeznania.

Mogli przecież rozwalić, czy dać

dziesięć lat i nic od niego nie

chcieć...

E.: - Po Jeżowie był Beria...

O.: - Po Jeżowie był Beria.

Nastał Beria i to jest druga

połowa 1939 roku, zakończenie

dużych fal aresztowań, nawet

jakiś procent ludzi wypuszczano.

Tu jest cezura, bo następna fala

zaczyna się dopiero po wojnie. I

ciekawa rzecz: Beria był wówczas

odbierany jako łagodny człowiek.

Istnieją ludzie, których on

wypuścił rzeczywiście. Natomiast

wykończono całą kadrę jeżowowską,

całą kadrę Nkwd. Wykończono tych

podśledczych, wszystkich.

Istnieją przekazy więźniów, jak

spotykają się ze swoimi

oficerami śledczymi na etapach

czy w łagrach. Los tych

ostatnich był straszny. Żaden z

nich nie miał szansy na

przeżycie, współwięźniowie nie

mieli dla nich litości, a ci

aktualni enkawudziści ich nie

bronili. Na przykład Berta,

która się w tych opowiadaniach

jeszcze nieraz pojawi, wspomina

powrót z Workuty statkiem na

ląd. Trzeba czekać, aż lody

puszczą, bo to jest ten północny

"morskij put": jedyny sposób

komunikacji z lądem. I ona na

tym statku spotyka naczelnika

swojego łagru, strasznego

mordercę, który jej męża zabił.

Sam teraz jedzie na śmierć;

rozstrzelali go w Moskwie.

Prawie cała kadra Jeżowa tak

skończyła.

E.: - Mnie interesuje obraz

Berii jako człowieka odwilży!

O.: - Na początku! A potem

następuje "perpetuum mobile".

Jeżow wykończył całą kadrę

Jagody, a potem tak samo została

wykończona cała kadra Jeżowa.

Zawsze mnie zastanawiali ci

następcy.

E.: - Bez wyobraźni, poza

wszystkim.

O.: - No właśnie, bez

wyobraźni. Natomiast po Berii

wykańczanie dotknęło tylko

kierowników resortu, natomiast

nie objęło szeregowych

wykonawców, zwykłych oficerów

śledczych.

E.: - U Herlinga_Grudzińskiego

występuje taki urzędnik_oprawca

z poprzedniego okresu, który

cały czas, do końca, do swojej

śmierci w obozie złorzeczył

innym więźniom, że wy, tacy

owacy, przeciwko komunizmowi;

był wierny. Do końca. Bez

wyobraźni; trzymał fason.

O.: - Tak było, już mówiliśmy

o tym. Ale do obozu jeszcze

dojdziemy, bo ja obóz też

zobaczyłem. Na razie jesteśmy

na etapie początku wojny. Po

dwóch, trzech latach, kiedy w

zasadzie nie było zmian w

składzie socjalnym sierocińca,

nagle duży dopływ nowych dzieci.

Ciasno się zrobiło, jakieś

dodatkowe łóżka musieli

dostawiać.

E.: - Polskie dzieci, ze

Lwowa i okolic, szły przecież

razem z rodzicami na zsyłkę...

O.: - Szły razem z rodzicami,

jeśli rodzice żyli, ale gdy

rodziców rozstrzelano lub

wsadzano do więzienia, trafiały

do nas. Przecież to szło w

miliony, więc ruch był. Odgłosy

wojny słabo docierały do

Uljanowska, do tego Symbirska na

środku Wołgi. Tak że ja z wojny

pamiętam tylko zaciemnienie na

oknach. Okna oklejano paskami

papieru. Nic więcej z wojny nie

pamiętam.

E.: - A głodu?

O.: - Akurat ta strona

rzeczywistości dla mnie nie była

nigdy zbytnio męcząca. W obozie

również nie płakałem z głodu;

oczywiście, głodny musiałem być,

ale taką szczęśliwą naturę

miałem, że głód mi specjalnie

nie doskwierał, nie robiłem z

tego dramatu. Na razie jest 1942

rok, trzymam się na boku

społeczności z domu dziecka -

nie bardzo lubiany. Pamiętam

taką scenę: grupa z prowodyrem

prowadzi mnie w puste miejsce i

tam mnie okłada, bo coś sobie

ubzdurali, że ja na nich

donoszę. A ja nic. I potem

strach na nich padł, co będzie

dalej? No bo doniosę, że oni

mnie bili. A ja nic. I potem

pamiętam taki szacunek dla mnie

i nawet przeprosiny, że to była

pomyłka.

E.: - Ale nie dokończyłeś, jak

się zachowałeś wobec propozycji

zmiany nazwiska.

O.: - A nic, odmówiłem.

Powiedziałem, że chcę zostać

Polakiem.

E.: - Czemu?

O.: - Wiesz, że nie potrafię

powiedzieć. Myślę, że to

wynikało z mojej osobowości, że

nie chciałem być taki jak

wszyscy.

E.: - Może chodziło o więź z

matką?

O.: - Raczej strach, że mnie

nie znajdzie. Tak, gdy o tym

wspomniałaś, przypominam sobie

swoją argumentację: mama nas

będzie szukała i nie znajdzie,

bo zmieniłem nazwisko. No, i

zostałem Polakiem. Jest 1942

rok, potem 1943. Wojna gdzieś

tam idzie, najpierw sowieckich

biją, potem oni zaczynają bić,

ale to przechodzi poza mną.

Stale czytam, próbuję pisać

wiersze. W szkole uczyłem się

niemieckiego i wyobraź sobie,

przetłumaczyłem jakiś wiersz

Heinego. Potem nigdy w życiu

niemieckiego nie znałem i

wierszy Heinego przeczytać w

oryginale nie umiałem, ale wtedy

pamiętam, że przetłumaczyłem.

Intelektualnie byłem rozbudzony,

bo czytałem. I w tym czasie, ni

z tego, ni z owego, rozpoczynam

"akcję ulotkową". Jak ja sobie

to przypominam? Wojna szła swoim

torem, a ja swoim, zupełnie

niezależnym. I zacząłem swoją

prywatną wojnę z władzą

sowiecką, a ponieważ byłem

całkiem głupi, to wojna moja

była też głupia. Pisałem ulotki

tej treści: "Dałoj Stalina, da

zdrawstwujet Woroszyłow" czyli

"precz ze Stalinem, niech żyje

Woroszyłow". Wydawało mi się, że

Woroszyłow ma taką dobrą twarz.

A Stalina nienawidziłem, bo

zabrał mi rodziców. Podejrzewam,

że taka to była naiwna

interpretacja. Na pewno grał tu

rolę motyw rodziców. Nawet

wiersz na ten temat napisałem:

"Kłanus, rodnaja mat, czto budu

ja stojat. Na tom puti, kotoryj

wy s takoju trudnostiu proszli.

Kłanus, rodnoj otiec, daju ja w

tom obiet, wsiegda ja budu mstit

tiem, kto smieł was posadit" - tak

kończył się. Zawsze będę się

mścił na tych, którzy was

posadzili. Okropna rymowanka,

ale cóż robić: "Iz piesni słowa

nie wykiniesz". Wracając: to

było poczucie krzywdy. Stalin

miał rację, kiedy mówił, że

rodziny należy tępić do siódmego

pokolenia. Był człowiekiem

Wschodu i znał psychikę ludzką.

Wiesz, wydaje mi się, że na

poczucie krzywdy rodziców

nakładał się wpływ lektur.

E.: - Motyw szlachetnej

pomsty?

O.: - Mnie to widocznie

pasjonowało i zacząłem pisać te

ulotki. Pisałem w zeszycie. W

nocy przez okno wymykałem się do

miasta. Nie miałem kleju,

kleiłem chlebem. Przylepiałem je

na płoty, na bramy. Uljanowsk

miał płoty drewniane. Bardzo

dobrze pamiętam największy swój

wyczyn: przylepiłem kilka ulotek

na bramie Nkwd. Wiesz,

przypomniał mi się jeszcze jeden

impuls mojej akcji ulotkowej -

opowiadanie siostry. Działało na

moją wyobraźnię, podświadomie

zapewne, ale działało. Otóż

siostrę jeszcze wcześniej przed

samą wojną na wiosnę 1941 roku

wzięła do siebie Regina, która

nadal mieszkała w Mińsku i

pracowała jako wykładowca

niemieckiego w Instytucie

Języków Obcych. Chciała ją w ten

sposób uchronić od szkoły

zawodowej, bo z domu dziecka

szło się z reguły do szkoły

zawodowej, tylko najwybitniejsi

trafiali do liceów. Ale w

czerwcu tego roku wybuchła wojna

i siostra wraz z Reginą przeżyła

gehennę ewakuacji. Mińsk już w

pierwszych dniach był zajęty

przez Niemców. Wówczas Regina

załatwiła jej powrót do

Uljanowska, gdzie mogło jej być

stosunkowo najlepiej. Dom

dziecka skierował ją do pracy,

do przyzakładowej szkoły

kolejowej. Miała być takim

"smazczikom". Mieszkała w

baraku, pięć kilometrów od

Uljanowska. Ja do niej

jeździłem; była zmęczona,

pracowała, już nie osiem godzin,

ale znacznie dłużej, bo była

wojna. Nie bardzo miała co jeść.

To ja byłem bardziej

uprzywilejowanym, czasem

przynosiłem coś smacznego. I to

jej opowiadanie o ucieczce z

Mińska, o początku wojny!

Pamiętam, zabrała mnie znów na

spacer nad Wołgę, na to urwisko

(miało piękną nazwę,

zapomniałem, ale wystarczy

sięgnąć do tej książki

Gonczarowa) i dobrze pamiętam

tę, już drugą, namiętną rozmowę

w tym miejscu (bo pierwsza była

o Żydach i o mamie). Siostra

przyniosła "wobłę", to taka

słona, suszona ryba, którą je

się w Rosji pod wódkę.

Przyniosła i myśmy to jedli w

takiej zielonej altance, gdzie

było, za przeproszeniem,

nasrane, ale to było zamrożone,

bo była zima. Staliśmy przy

poręczach, a w rogu były te

zamarznięte kupy. Opowiadała w

wielkiej tajemnicy. Bo tamto

życie - historia Reginy i

ucieczka - było czymś

nielegalnym z punktu widzenia

"pensjonariusza" domu dziecka.

Stanowiło zupełną sprzeczność z

oficjalną propagandą o sowieckim

zwycięstwie. Tak wtedy

żartowali: "Pobieda s nami, a

goroda s nimi" - zwycięstwo

nasze, a miasta ichnie. Bo gdy

Niemcy parli naprzód, to

krzyczano o zwycięstwie. Ta

utajona prawda o sytuacji w

kraju, którą poznałem od

siostry na podstawie jej

peregrynacji, zapadła we mnie i

jakoś przyczyniła się do mojej

akcji ulotkowej. Robiłem ją sam,

ale widocznie jest taka potrzeba

w człowieku, bo napomknąłem o

niej paru najbliższym kolegom.

Tymczasem wzywa mnie dyrektorka

domu dziecka i przeprowadza ze

mną niezwykle serdeczną rozmowę:

"Słuchaj, strasznie opuściłeś

się w szkole"... Tak,

oczywiście, było. Ulotki mnie

pochłonęły, nauka przestała

interesować, a jak mówiłem, żeby

dostać się z domu dziecka do

szkoły średniej, trzeba było

mieć bardzo dobre stopnie.

Dyrektorka uświadomiła mi ten

warunek i jednocześnie swoją

opinię, że gdybym przyłożył się

do nauki, to mnie do liceum

skieruje. Specjalnie się nad tym

rozwodzę, żeby pokazać całą

powierzchowność mojej

opozycyjności.

E.: - Ja jednej rzeczy nie

rozumiem, jak mógł się zrodzić

w środowisku tak jednolicie

zastraszonym ten bunt u dziecka.

O.: - Bunty zdarzają się w

różnych warunkach. Ale ja ulotki

zarzuciłem! Widocznie, takie

zakodowane siedziało we mnie

żydowskie dziecko, że trzeba się

uczyć; rzuciłem więc działalność

opozycyjną i zabrałem się do

nauki. Cała moja akcja ulotkowa

trwała ze trzy miesiące,

zapomniałem o niej. Minęła

wiosna i lato 1943 roku.

Aresztowano mnie już w drugiej

połowie roku - 12 sierpnia 1943.

Znów zawołała mnie dyrektorka.

Siedzi facet w cywilu, ona

zapłakana, a ja spokojny.

Niczego nie kojarzyłem.

Dyrektorka mówi, że pójdę z tym

panem. Przynieśli mi koc

zrolowany i duży bochenek

białego chleba, cały, pomyśl

tylko, w 1943 roku! Wyprawiali

mnie na drogę. I o siebie pewnie

się martwili, bo to się na nich

mogło odbić. Facet powiedział,

żebym nie próbował uciekać. Nie

prowadził mnie, nie trzymał za

rękę ani żadnych kajdanków nie

było. Niosłem ten koc, ten

bochenek chleba, obgryzając go

pomału i tak przeszliśmy prawie

przez całe miasto. Powiedzieli

mi, że jestem aresztowany i

odczytali jakieś artykuły

kodeksu karnego.

E.: - Nie pytałeś za co?

O.: - Czy ja tobie już nie

mówiłem o swojej bierności?! Do

dziś mam tę cechę, niedobrą

bardzo. Natomiast wtedy można

było ze mną zrobić wszystko.

Zupełnie biernie poddawałem się

zewnętrznym wydarzeniom. Tym

bardziej, że wychowanek domu

dziecka w Związku Sowieckim to

był ktoś pozbawiony całkowicie

własnej woli. Jako dorosły

człowiek widziałem, jak tym

wychowankom trudno było potem

urządzić się w życiu. Nie byli w

stanie znaleźć sobie pracy ani

założyć rodziny.

E.: - Wszędzie się tak dzieje

z wychowankami domu dziecka.

O.: - No właśnie, zatem i ja

biernie poddałem się temu, że

mnie biorą, prowadzą, wsadzają.

To było takie stare, piękne,

drewniane więzienie w Symbirsku.

Zabytkowe pewnie. Drewniany

budynek, drewniane cele. Dali mi

miskę obrzydliwego żarcia.

"Bałanda", tak to się nazywało.

Zupka na rozgotowanej rybie,

tylko ości pływały, i nie dali

łyżki, zawsze na początku nie

dają, żeby więźnia złamać, żeby

zohydzić mu wszystko.

E.: - Chleb miałeś i koc?

O.: - Nie, wszystko zabrali.

Wypiłem tę "bałandę", potem

sobie palcem pomagałem z tym

gęstym, no i koniec, i żyję, co

tu przejmować się. Na drugi

dzień zawieźli mnie do

śledczego, takim "czornym

woronom", czyli suką. Zamkniętą,

blaszaną, podzieloną na celki.

Zupełnie samego, bo podejrzany

musiał być sam. Śledczy od razu

mi powiedział: "Wszystko o tobie

wiemy". Wyciągnął teczkę,

otworzył, a tam moje ulotki

starannie ułożone. "Co ty

myślisz, jesteś zwolennikiem

faszystów niemieckich; ludność

to wszystko przyniosła nam, nikt

ciebie nie poparł, nikt, a w

ogóle twoja sprawa jest

beznadziejna". Nie, nie bili

mnie w tym Uljanowsku, nic mi

takiego złego nie robili

specjalnie, tylko - co mi się

wydaje śmieszne do dziś -

chcieli zrobić z tego sprawę.

Byłem z domu dziecka, więc

śledczy nie mógł rozbudować

sprawy na rodzinę, przyjaciół,

znajomych. Oczywiście, jedno z

pierwszych pytań brzmiało: kto o

tym wiedział. No i tu, niestety,

nie mogę z siebie bohatera

zrobić. Jedyne wytłumaczenie,

jakie mam, to że miałem zaledwie

trzynaście lat. Bo sypnąłem

dwóch kolegów, którzy o mojej

akcji wiedzieli. "Wsadziłem"

chłopaka, którego ojciec był

jakimś urzędnikiem na kolei,

wyższym. Dostał półtora roku

karnej kolonii za to, że

wiedział. Ufam, że ojciec go

wyciągnął. Półtora roku to był

śmiesznie mały wyrok. I ty

wiesz! Nie potrafię jego

nazwiska odtworzyć - Arseniew,

Arsentiew? Popatrz, mogłem

zniszczyć człowieka, a teraz

nawet nie wiem, jak nazywał

się... Drugi kolega, taki mój

serdeczny kolega z domu dziecka,

dostał trzy lata. Miał takie

polskie nazwisko, Stiefanowicz

chyba. Tych dwóch kolegów

pogrążyłem zupełnie

nieodpowiedzialnie. Natomiast z

dorosłymi miałem zabawną

przygodę. Kiedyś przeprowadziłem

ślepca przez ulicę, takiego

starszego pana o poparzonej

twarzy. Nawiązaliśmy rozmowę,

zaprosił mnie do siebie, do

takiego drewnianego domku. Był

chemikiem i oślepł po jakimś

wybuchu, a jego kulawa żona była

kiedyś baletnicą. Pożyczyłem od

nich książki. Mieli klasykę

dziewiętnastowieczną w takich

tłoczonych okładkach. Część tych

wydań stoi teraz u mnie na

półce. To było "priłożenije k

żurnału "Niwa"", taki

miesięcznik popularny, i dodatek

do tego pisma stanowili klasycy

w tłoczonych okładkach. Wydawał

to Marks, był taki wydawca w

Rosji przed rewolucją. Brałem

tych klasyków, których już nie

było w sowieckich bibliotekach.

Takich trochę

antynihilistycznych,

antynarodowców,

antyrewolucyjnych. Był tu

Leskow, Pisiemskij,

Mielnikow_Pieczerskij. Tacy,

którzy byli źle widziani w

Związku Sowieckim, ale nie

zabronieni. I wiesz, że ci

dobrzy państwo, ci staruszkowie,

w jakiś sposób figurowali w

mojej sprawie? Byli ciągani,

czyli byłem śledzony. Gdy mnie o

nich zapytano, powiedziałem, że

nigdy z nimi nie rozmawiałem na

temat ulotek, że oni nie wiedzą.

E.: - A kto cię sypnął?

O.: - Nikt. Myślę, że doszli

do tego przez moje szkolne,

dziecinne pismo. Chodzili po

szkołach i sprawdzali charakter

pisma. Tak myślę. Pewnie gdzieś

jeszcze moja sprawa leży. Jak to

się wszystko przewróci, to

pojedziemy do Moskwy, zabierzemy

tę teczkę.

E.: - Zdążymy?

O.: - Może. Ale nie będzie w

niej nic pochlebnego dla mnie!

Bo zachowałem się jak idiota,

nie chcę powiedzieć, że jak

tchórz, tylko jak ostatni

idiota, niestety. Biernie

poddałem się losowi,

powiedziałem wszystko jak na

spowiedzi, powiedziałem

wszystko, co wiem, i tym się

uspokoiłem. Nikogo nie

obciążałem w sensie sztucznych

oskarżeń, na nikogo nie

zwalałem, ale powiedziałem jak

było. Pamiętam, że na takie

pytanie: "Kto cię naprowadził na

taką działalność?" mówię:

"książki". Aż podskoczył ten

śledczy. "Jakie książki?!"

Mówię: "Kak zakalałas stal" - bo

Pawka Korczagin to był mój

bohater. Zepsuło mu to humor.

E.: - Więc jednak umiałeś się

znaleźć?

O.: - To było szczere. Ja

naprawdę byłem półgłówkiem. Ale

tym starszym ludziom, mam

nadzieję, że specjalnie nie

zaszkodziłem. Ale co swoje

przeżyli, bo byli ciągani.

Widziałem jakiś papier z ich

zeznań. Jest mi bardzo przykro.

Już na pewno nie żyją. Głupio

mi. No już, trudno... Siedziałem

w tym Uljanowsku ze trzy

miesiące. Wożono mnie na

śledztwo, a jak śledztwo się

przedłużało - to wrzucali mnie

na dołek, jak to się teraz w

Polsce mówi, gdzie czekałem na

następne wezwanie. Pamiętam

stamtąd taką przygodę: noc, ja

sam w tej piwnicy, ciemno

zupełnie, paliła się tylko

żaróweczka ledwie widoczna.

Otwierają się nagle drzwi i

wpychają człowieka, który

okropnie płacze. Dosłownie,

mężczyzna dorosły, płacze i

płacze. Chciałem go pocieszyć i

mówię, że ja już trzeci miesiąc

siedzę, że nie jest tak źle,

można wytrzymać. A on jak się

nie odwróci do mnie, jak nie

naskoczy: "Co ty opowiadasz, co

ty masz w życiu, a ja miałem

wszystko; rodzinę zostawiłem,

żonę, dzieci". To był jakiś

inżynier w fabryce; kocioł u

niego wybuchł, czy zgasł,

oskarżono go o sabotaż. Mnie

zrobiło się straszliwie głupio i

zrozumiałem, że to, co dzieje

się ze mną, to dzieje się tylko

ze mną; że nie mam nikogo na

świecie i nie muszę się o nikogo

martwić. Taki obcy byłem na tym

świecie... W końcu listopada

nagle bierze mnie dwóch facetów,

wiozą na dworzec i wsadzają w

pociąg, nic nie mówiąc. Wsadzają

mnie w taki pociąg czasu wojny.

Strasznie zapchany jakimiś

babami z workami, na korytarzu

jeden na drugim, straszliwie. Te

worki, każdy z workiem, przez

okno jakiś handel idzie... Wtedy

handlowali solą. Kto miał sól,

to mógł ją wymienić na wszystko

- na mięso, kaszę, buty, na

wszystko. Nie było soli. A

pociąg z południa, i stąd ten

handel. I nagle ci dwaj

enkawudziści zajmują cały

przedział. Z tego przedziału

wyrzucają wszystkich, siadają

przy wejściu, a ja przy oknie.

Nie skuty. I straszliwe

oburzenie tych bab. Pamiętam te

wrzaski: "Wożą bandytów, co

kradną, co mordują!" Bo wiesz,

wtedy była plaga przestępczości

w Rosji, w stanie wojny. "Wożą

ich, zamiast rozstrzeliwać!"

- "Przestańcie kobiety, co wy

mówicie, to przecież dziecko

jeszcze". Bardzo wzruszający

obrazek. Faceci dostali

delegację do Moskwy, ucieszyli

się pewnie z tego. No i jedziemy

do Moskwy. Mnie jest

fantastycznie w tym przedziale,

mogę spać, wyciągnąłem się na

tej drewnianej ławce i śpię.

Dojeżdżamy. Pamiętam wrażenie.

Dworzec moskiewski ogromny, ja

taki malutki.

E.: - A serce ci nie zabiło,

że jesteś znów w swoim rodzinnym

mieście?

O.: - Nie, bo zaraz jeden z

eskorty pobiegł do telefonu,

przyjechała suka, ten "czornyj

woron", wsadzili mnie i powieźli

na Łubiankę. I cały ten rytuał,

opisany tylekroć w literaturze -

bramy otwierają się z łoskotem,

wjeżdżamy, bramy się zamykają,

otwierają się następne. Potem

jest takie pomieszczenie, gdzie

spisują personalia, przeszukują

pobieżnie, wprowadzają dalej,

tam się rozbierasz do golasa i

wsadzają cię do takiej klatki,

gdzie nie można usiąść, bo nie

ma miejsca. Tylko ściany, chyba

z kafelków, albo z klinkieru.

Stoisz goły, już nie pamiętam,

jak długo. Taki tryb, żeby

zmęczyć, przerazić, a może

zwykła biurokracja? Potem

otwierają, znowu przeszukują,

wprowadzają do łaźni, masz myć

się. Zimna woda była, pamiętam.

Wszystko w kafelkach. Dają

ubranie więzienne. Czysto.

Strzygą; wszy oczywiście broń

Boże, to jest przecież Łubianka.

Fotografują, wprowadzają po

schodach, gdzie między poręczami

rościągnięta jest siatka, żeby

nie można było rzucić się w dół.

I do celi. No i wsadzili mnie do

pojedynki. Ciągle w pojedynce

jestem. Z Łubianki mam

wyrazistsze wspomnienia, bo z

Uljanowska mało co pamiętam.

Jako śledczego przydzielono mi

faceta nietypowego. Pewnie ranny

na froncie, a potem już siedział

w "tyłu", po polsku to się

nazywa: na zapleczu. To był

zupełnie przyzwoity człowiek,

więcej - bardzo przyzwoity

człowiek jak na funkcję, którą

pełnił. Nie wiem, jaki był w

stosunku do innych, natomiast w

stosunku do mnie był przyzwoity.

Z początku wołał mnie na nocne

przesłuchania.

E.: - No to ładnie przyzwoity!

O.: - Przecież nie on o tym

decydował. On był przyzwoity

potem. Byłem zmęczony, a w dzień

nie wolno spać w celi. Siedzisz

na takim taborecie przykręconym

do podłogi, a jak się na nim

kiwasz, to strażnik puka. Trzeba

głowę prosto trzymać. Jak nie

skutkuje, otwiera drzwi, grozi

karcerem. O dziesiątej wieczór

można kłaść się do łóżka. I

gdzieś za godzinę wzywają na

przesłuchanie. Wracasz gdzieś

koło piątej nad ranem, a o

szóstej jest "podjom", czyli

wstawanie na apel. I znowu cały

dzień nie można spać. Jak parę

tygodni człowieka tak pomęczyli,

to chodziło się po ścianie. I to

prowadzenie po korytarzu,

słynne, z tymi ostrzeżeniami,

żeby więźniowie nie spotykali

się. Były takie wnęki w

ścianach, do których wpychają

więźniów przy mijaniu. Kiedyś

strażnicy zagapili się i nagle

zobaczyłem naprzeciwko

starszego człowieka. Przerażony

tym faktem strażnik pchnął mnie

na ścianę tak, że aż mi krew z

nosa pociekła. Bo to dla nich

było wielkie przeoczenie. Nie

pamiętam typów śledczych. Był

np. pułkownik - Worobiejczyk,

taki Żyd obrzydliwy, mały,

gruby, który raz mnie uderzył,

ale bardzo mocno. Krzyczał, że

ukrywam organizację, że jestem

członkiem jakiejś organizacji,

która w Uljanowsku działała...

Ewuniu, daję ci słowo, że nie

jestem w stanie wytłumaczyć, po

co oni to robili. Już po paru

tygodniach wiedzieli na pewno,

że nic takiego nie było.

E.: - Chodziło o to, że ty

namotasz następnych "klientów".

O.: - Kogo? Przecież

wiedzieli, że nikogo nie znam.

Gdyby chcieli wsadzić

wychowawców z domu dziecka,

dawno by ich powsadzali. Nie.

Kochanie, jeśli mnie z

Uljanowska przywieźli do Moskwy,

na Łubiankę, gdzie siedzieli:

Bucharin, Zinowiew, Anders,

Boruta_Spiechowicz czy

Herling_Grudziński, zrobili to

po coś. A mnie przywieźli z

dalekiej prowincji i major mnie

badał. Komu to było potrzebne?

To musiał być obłęd.

E.: - A może dlatego do

Moskwy, bo twoja sprawa

dotyczyła jakoś Stalina? Czy nie

było specjalnego polecenia Berii

w tym zakresie? Może oni to

potraktowali dosłownie?

O.: - Nie wiem. Przecież były

tysiące, dziesiątki tysięcy

"wrogów" na prowincji i nikogo

nie wozili do Moskwy! Na miejscu

skazywali. W tym coś musiało

być. Ogromnie chciałbym kiedyś

zobaczyć te akta! Co spowodowało

takie postępowanie. Mój

życiorys? Moi rodzice? Czy

szukali jakiegoś głębszego

sensu? W każdym razie tak to

wyglądało. No i ten Worobiejczyk

- wiesz, wtedy jeszcze pracowali

Żydzi w Nkwd. Już nie było

takiego zażydzenia, jeśli tak

można mówić, jak w latach

trzydziestych, ale byli. I

właśnie ten Worobiejczyk tak się

wściekał strasznie, tak krzyczał

na mnie, że coś ukrywam. W końcu

złapał marmurową suszkę do

atramentu i walnął mnie nią w

łeb. I chyba tylko wtedy tak

mnie mocno uderzyli, bo

najczęściej tylko szturchali;

pamiętam, że siedziałem w

karcerze. Widocznie czegoś tam

odmówiłem, nie wiem. W każdym

razie siedziałem na zimnej

podłodze kilka dni. Ale tak w

ogóle to się mieszkało nieźle.

Potem wsadzili do mnie jakiegoś

chłopaka i zaprzyjaźniliśmy się.

Był trochę starszy ode mnie.

Opowiadaliśmy trochę o sobie,

ale nie za dużo. I pamiętam też

taką scenę, bardzo brzydko o

mnie świadczącą. Byłem już wtedy

zmęczony pobytem w więzieniu i

prawie przestałem jeść.

Wylewałem do "paraszy".

E.: - Ale tam w ogóle porcje

były głodowe. Wat mówił, że

zdychał z głodu.

O.: - No widzisz. A ja

wylewałem tę "bałandę" do kubła,

po rusku do "paraszy". I chleb

częściowo też. Jak ten chłopak

ze mną siedział, to dawałem mu

połowę swego chleba, był bardzo

szczęśliwy. I którejś nocy on mi

się zaczął zwierzać, że jest

wtyczką, wsadzoną tu po to, żeby

się o mnie czegoś dowiedzieć. I

że jemu jest ogromnie przykro,

że ja mu chleb daję, bo mnie

polubił. Oczywiście, i to mógł

być podstęp, ale niekoniecznie.

Wiesz, ja go strasznie wtedy

potraktowałem: odtąd wyrzucałem

swój chleb do "paraszy", do tych

gówien, a jemu - nie dawałem. I

przestałem odzywać się do niego.

Myślę, że to było nieludzkie.

E.: - Charakter wykazałeś.

O.: - Wtedy tak. Czternaście

lat skończyłem właśnie w

więzieniu. Chłopaka zabrali, ale

oskarżyli mnie o głodówkę. Z

lekarzem przyszli. Nie musiał

chłopak powiedzieć, ja tego nie

kryłem, strażnik widział.

Tłumaczyłem, że to nie jest

żadna głodówka, tylko nie chce

mi się jeść. "Tak? No to

będziesz żywiony sztucznie". No

i wsadzili mi rurę do gardła.

Straszne uczucie, że zaraz się z

ciebie wszystko wyleje. Okropne.

Powiedziałem, że już będę jadł,

tylko żeby przestali. Wiesz, ja

autentycznie nie chciałem

głodować, ja już nie mogłem

jeść, już miałem wszystkiego

dosyć. I śledczy, ten dobry -

nie pamiętam, jaki on miał

stopień wojskowy, po cywilnemu

zawsze był - też już miał tego

dosyć. Podczas nocnych

przesłuchań, już trochę później,

pytał: "Będziesz coś mówić?" A

ja: "Już wszystko powiedziałem".

"No dobrze, to ty sobie podrzem,

a ja książkę poczytam". I czytał

tę książkę, bo musiał sobie ileś

tam godzin zapisać, że

prowadził śledztwo. Kładłem

głowę na biurku i spałem. Kiedyś

mnie zagadnął: "Ty obraziłeś się

za swojego ojca na władzę

sowiecką. A przecież twój ojciec

nie został przez nas

aresztowany, porzucił twoją

matkę, jest we Francji, ma tam

drugą żonę, ma dzieci i jest

fabrykantem; ma fabrykę. Jemu

bardzo dobrze się powodzi i

wcale nie jest zmartwiony tym,

że ty tak mordujesz się". O

matce sprytnie nie napomknął, bo

aresztowanie matki widziałem. Z

tym ojcem trochę mi zabił klina.

E.: - Ciekawa jestem, czy on

wiedział, że twoi rodzice już

nie żyją. I kto mógł o tym

wiedzieć.

O.: - Nikt. Przestałem mówić,

śledczy ode mnie już nic nie

chce, tylko mnie wzywa od czasu

do czasu dla porządku. I

któregoś dnia mówi do mnie tak:

"Słuchaj, śledztwo już jest

zakończone i twój los jest w

twoich rękach. Pójdziemy teraz

do człowieka, od którego wiele

zależy. Ja ciebie bardzo proszę

- tak dosłownie powiedział -

żebyś mu wszystko opowiedział,

tak jak mówiłeś mnie, bo od tego

zależy twój los". A jeszcze

przedtem powiedział mi tak:

"Jakby to ode mnie zależało, to

ja bym ciebie dobrze zlał i

posłał z powrotem do szkoły".

Więc widzisz, że nie chciał mnie

skrzywdzić. I słuchaj,

przyprowadził mnie do gabinetu.

Te ogromne, dygnitarskie,

radzieckie gabinety. To jest w

ogóle zupełnie coś niezwykłego.

Idziesz takim czerwonym

chodnikiem przez pałac, w końcu

biurko, ukosem. Ogromne, piękne

okna, a w nich małe szybki.

E.: - To też Łubianka?

O.: - Chyba tak. Wiesz,

Łubianka to jest cały kwartał,

cały kompleks budynków w środku

Moskwy.

E.: - Dawne carskie więzienie?

O.: - Nie, Dzierżyński zrobił

z tego więzienie. Jak będziesz

pisała, to ja ci dokładnie

opowiem, odnajdę to. Tu było

dawniej Towarzystwo

Ubezpieczeniowe "Rossija".

Budynki chyba

dziesięciopiętrowe. Spacerniki

były na dachu. I przez rynny,

przez te otworki, gdzieś daleko,

daleko na dole, widać było

ulicę, samochodziki i

tramwaiki. Na dachach były

trzymetrowej wysokości mury, na

rogach "wyżki" ze strażnikami;

jednocześnie obserwowali cztery

spacerniki... Zaprowadzono mnie

do bardzo wysokiego dygnitarza.

Śledczy położył moją teczkę na

biurku, sam podszedł do okna.

Stanął tyłem i nie odzywał się.

Dygnitarz grzecznie mówi:

"Proszę usiąść" - mówił mi na

"wy". Po raz pierwszy tak się do

mnie zwracano, nie wyglądałem na

swoje czternaście lat, tylko na

młodszego. - "Czy chcecie się

czegoś napić?" I ty wiesz, to

była taka reakcja, że już miałem

wszystkiego dość, że odmówiłem.

Usiadłem. I on mówi: "Proszę

mówić, co macie do powiedzenia".

A ja odpowiedziałem, że nic nie

mam do powiedzenia. Dygnitarz:

"Proszę dobrze pomyśleć". Ty

wiesz, ja tam chyba siedziałem z

piętnaście minut, jeżeli nie

dłużej, on coś czytał, zajmował

się swoimi sprawami i cierpliwie

czekał. Ja nic. Nagle podniósł

głowę i mówi: "No trudno, w

takim wypadku możecie

wyprowadzić". I wyszliśmy.

Śledczy aż biały zrobił się z

wściekłości. Aż na twarzy się

zmienił mówiąc: "Ty, dureń,

zmarnowałeś sobie życie". Czyli,

że on mi załatwił tę wizytę,

wyobrażasz sobie? To przecież

wcale nie było takie proste. On

gdzieś w mojej sprawie poszedł.

Poszedł, załatwił, żeby tego

chłopaka przyjąć, wysłuchać,

złagodzić mu karę. I ja z tego

nie skorzystałem. No i potem już

nic. Podpisałem te protokóły,

zakończenie śledztwa.

E.: - Przeczytałeś je?

O.: - Nie, skąd! Mnie było

wszystko jedno. Przekartkowałem,

podpisałem. Wrzucili mnie do

jakiejś wspólnej celi. Nic z

tego nie pamiętam. A potem

schodziłem takimi metalowymi,

kręconymi schodami. Do piwnicy.

Do takiej piwnicy kilkupiętrowej

pod tym więzieniem. Z tyłu szedł

wysoki strażnik. Miał pistolet,

nie wiem czy odbezpieczony, czy

nie. Przyłożony do mojej

potylicy. Okropnie głupie

wrażenie. Mrówki chodzą po

plecach. Potem słyszałem

opowieści, że w ten sposób

zabijano skazanych.

E.: - Ale ty nie miałeś wyroku

śmierci, więc czemu on trzymał

ten pistolet?

O.: - Żeby mnie nastraszyć.

Taki system. Dla dorosłego jest

to przeżycie, szok. A ja sobie

szedłem. Nawet nie pamiętam,

żebym specjalnie bał się. Głupio

mi tylko było. Szedłem, on był

wyższy ode mnie znacznie, poza

tym szedł z tyłu, więc był

jeszcze wyższy. Schody strome,

kręte, metalowe. I ten pistolet

tak mnie od czasu do czasu

dotykał. Bardzo głupie uczucie.

A potem był taki korytarz,

pobielony wapnem, piwniczny,

zwykły. Długo, długo się szło.

Potem czytałem o procesach 1937

roku, to tam właśnie zabijano.

Wierzgali nogami, krzyczeli:

"Powiedzcie Stalinowi, on nie

dopuści". Tak ich zabijano, że

krew tryskała na ściany. Otóż w

moich czasach nie było tej krwi

na ścianach, były pobielone,

pewnie przez więźniów. I w końcu

tego korytarza, tej właściwie

zwykłej piwnicy, stał kuchenny

stół, przy nim krzesło czy

taboret i siedział facet w

szynelu, bo było chyba dość

zimno w tej piwnicy. Wymienia

moje nazwisko i mówi:

"Przeczytaj i podpisz". To był

sąd. To było "Osoboje

Sowieszczanije" - taki organ,

który miał skazywać bez przewodu

sądowego. Nie było w nim

artykułów kodeksu karnego, tylko

skróty literowe. Ja miałem Asa -

"antisowietskaja agitacyja",

były też Csir - "czlen siemji

izmiennika rodiny", czyli

członek rodziny zdrajcy

ojczyzny. Było na przykład

"podozrienije w szpionaże" -

podejrzenie o szpiegostwo.

E.: - I też wyrok? Za

podejrzenie i za członka

rodziny?

O.: - Też, a jakże.

"Kontrriewolucyonnaja diejatielnost"

- czyli Krd - to było bardzo

popularne. Sabotaż ekonomiczny

też miał swoje litery. Ja miałem

w każdym razie Asa. W Uljanowsku

oskarżyli mnie z artykułu 58,

paragraf 10, 11 i chyba 14.

Dziesięć to jest antysowiecka

agitacja, jedenaście - to

zbiorowe działanie, za co

dostawało się większy wyrok,

natomiast czternaście - to był

terror. Otóż mnie oskarżyli, ni

mniej, ni więcej, tylko o

terror, o to, że chciałem

zamordować towarzysza Kalinina.

Okazuje się, że wtedy właśnie

towarzysz Kalinin, jako

przewodniczący Rady Państwa,

tego "wierchownego sowieta",

wtedy, po ewakuacji Moskwy i

urzędów, stał w Uljanowsku. Ja o

tym nie wiedziałem, oczywiście.

Ale podobno gdzieś mówiłem, że

chcę go zamordować. Potem to

wszystko odpadło, zostało tylko

Asa, czyli antysowiecka agitacja

i ja to podpisałem nawet nie

siadając przy stole. Pięć lat.

E.: - Ale byłeś nieletni.

O.: - W Związku Sowieckim od

1932 roku obowiązywała pełna

odpowiedzialność karna od

dwunastu lat życia. Podpisałem

wyrok, ubrałem się w ubranie, w

którym mnie wsadzili, i zawieźli

mnie na Butyrki, do więzienia

wyrokowego. Dostałem się do

dużej celi, gdzie nie tylko nikt

się nie litował nade mną, ale

wszyscy mówili: "Pięć lat,

śmieszny wyrok, miałeś

szczęście". Tam nikt nie miał

mniej niż osiem, dziesięć lat.

Widziałem tam dzieci w swoim

wieku po raz pierwszy w

więzieniu. Posiedziałem może

parę tygodni, gdzieś do

przedwiośnia, bo gdy znalazłem

się pod Archangielskiem były

białe noce, tak że musiał to być

początek kwietnia. Ale najpierw

była podróż. Zawieźli mnie na

ślepy tor, gdzieś na bocznicę i

wsadzili do "stołypinskogo

wagona" - z czasów Stołypina,

czyli rewolucji 1905 roku. Od

zewnątrz wygląda jak zwykły,

pasażerski, tylko że ma malutkie

okienka. A w środku jest krata,

która dzieli korytarz od

przedziałów. Korytarzem chodzi

strażnik. Przedziały urządzone

są w ten sposób, że na dole są

dwie ławki do siedzenia, a wyżej

zwarta prycza, można tylko

wsunąć się i położyć. Wsadzają

mnie do takiego przedziału,

siedzi tylko jakiś facet w

średnim wieku. Witamy się, tak

strasznie ucieszył się, że

jestem polityczny, że nie

kryminalny. Bo był przerażony.

Miał piękne, skórzane palto i

śliczne skórzane walizki.

E.: - Jak mógł się uchować z

takimi rzeczami?

O.: - Na tym polegał bandytyzm

"ochranników". Najpierw złodzieje

odbierają rzeczy współwięźniom,

a potem "ochranniki" te rzeczy

wykupują od złodziei za wódkę.

Mój współpasażer bardzo słabo

mówił po rosyjsku, był estońskim

kompozytorem. Bo już wtedy

zaczęli wsadzać tych

nadbałtyckich. Wojska jeszcze

nie weszły tam, jeszcze Niemcy

tam byli. Ale on już w 1940 roku

był wywieziony. Odsiedział parę

lat w śledztwie i teraz go

wieźli do obozu. Niedługo trwała

jego radość, bo słyszymy okropny

wrzask, gwizd, świst, psy

szczekają. Przypędzili kolumnę

nieletnich do naszego wagonu. I

straszliwa przemowa szefa

konwoju: "Wy skurwysyny, tacy

owacy, głowy wam pourywam" i tak

dalej, i tak dalej. Zaczynają

ich upychać. Momentalnie mnie

zepchnęli pod dolną ławkę. Potem

okazało się, że to wcale nie

było takie złe miejsce. "Urki",

to jest arystokracja

złodziejska, choć też nieletni,

zajmują górną półkę. Rozkładają

sobie te koce. I jak przynosi

strażnik żarcie, to podaje tam,

a oni je dzielą. Albo nie dzielą

w ogóle. Reszta tłoczy się na

dole. Ktoś jest na podłodze, to

po nim dosłownie depczą. Tak, to

że leżę pod ławką, wcale nie

jest złe. Zaczynają rozbierać

Estończyka. Przede wszystkim

zdzierają z niego skórzane

palto. Wrzeszczy strasznie, więc

mu dokładają. Słyszę, jak stęka,

jak go biją. Potem te walizki.

Nie mogą otworzyć, więc brzytwą,

bo zawsze przemycają jakieś

brzytwy, jakieś żyletki.

Rozcinają walizę, a on ma tam

nuty. Nuty rozrzucają po

przedziale z wymysłami. Robi się

taki krzyk, że przybiega kilku

strażników z automatami,

rozsuwają kratę, wyciągają

Estończyka, zupełnie pobitego,

odartego z ubrania. Potem

poznałem ten mechanizm, to była

zemsta strażników. Bo

proponowali, żeby im sprzedał te

walizki i to skórzane palto, i

buty. Odmówił, więc oni się na

nim zemścili w ten sposób. A ja

sobie leżę na dole. I pociąg

rusza...

Dwa razy na dobę wyprowadzają

do ubikacji i jak wracamy, dają

pajdę chleba każdemu do ręki.

Nic złego nie podejrzewając,

biorę tę pajdę, wchodzę do

przedziału, włażę pod swoją

ławkę. Leżę i jem. Zjadłem. I

dobrze mi. Nagle patrzę, głowa

się zwiesza z ławki, facet mówi:

"Dawaj"! - "Co dawaj?" Okazuje

się, że pół pajdy należy oddać

urkom na górę. Nic nie

wiedziałem i mówię: "Zjadłem". -

"A ty skąd jesteś?" -

"Polityczny". - "A, faszysta!" I

słyszę, jak mówi do góry: "Tu

jakiś faszysta jest, cholera,

który nie chce chleba oddać"!

"Dawać go tu, na górę". No i

zaczynają: "Stawiasz się?" A ja:

"Nie, ale naprawdę nie

wiedziałem, zjadłem". Zaczęli

się pytać kto? Co? za co? I

skończyło się bardzo szczęśliwie

dla mnie, bo potem jechałem z

nimi cały czas na górze.

Opowiedziałem im wszystkie

książki, które w życiu

przeczytałem. A ponieważ były to

dzieci, więc słuchały

zachłannie. Cały przedział

dzieci. I słuchały. Karmiły

mnie. Jedzenie strażnicy dawali,

jak się wychodziło z ubikacji,

po pajdzie chleba. Na wodę

trzeba było mieć naczynie, bo

przychodził strażnik z kubłem i

nalewał każdemu. Jak ktoś

niczego nie miał, to można było

wziąć w dłonie i wypić. Wodę

chyba dawali dwa razy albo raz

na dobę. Poza tym dawali rybę,

wobłę albo sielotkę, słoną, to

jest ich system, żeby pić się

chciało. I dawali cukier, jakąś

tam miarkę. A ponieważ w

przedziale było nabite

strasznie, ja wiem? jakieś

pięćdziesiąt osób, straszliwy

był ścisk, to tego cukru trochę

się uzbierało. Nie dzielili go,

tylko od razu "wędrował" na

górę. Był tam cały stos chleba,

a cukier leżał na papierze i

stały kubki z wodą. Można było

maczać chleb w cukrze i popijać

wodą. Żyć, nie umierać. Ja im

opowiadałem, tych wszystkich

zakichanych hrabiów Monte

Christów, wszystko, co

przeczytałem, po kilka razy, bo

nie miałem dużego repertuaru. A

podróż trwała i trwała, pewnie

parę tygodni. Tak to wyglądało.

Muszę ci powiedzieć, że nigdy od

kryminalistów nie doznałem

żadnej krzywdy.

E.: - Wszyscy polityczni w

Rosji skarżyli się na nich.

O.: - Dorośli tak. Osobiście

nie mam złych doświadczeń. Byłem

przez nieletnich "urków"

traktowany nawet z pewną

czułością. Myślę o nich zawsze

jako o najbardziej poszkodowanej

warstwie w Rosji. Mam żal do

Herlinga_Grudzińskiego, który o

nich pisze jak o zwierzętach.

E.: - Tak, Herling, podobnie

jak Wat, pisze z "poczuciem

wroga". U ciebie wroga nie ma.

Jakby system nie działał poprzez

ludzi.

O.: - Muszę ci powiedzieć, że

przeżyłem pięć lat w tym

środowisku małoletnich "urków" i

nigdy nie spotkała mnie krzywda.

Są największymi ofiarami władzy

sowieckiej. Bo wyobraź sobie:

dostają wyrok na podstawie

ustawy siedem, osiem,

trzydzieści dwa, po rosyjsku: "s

siedmogo, wosmogo, tridcat

wtorogo". Jak kołchozy zaczęli

robić, wprowadzili ustawę - 7

sierpnia 1932 roku - że za

kradzież mienia państwowego

wyrokuje się od dwunastego roku

życia. I miliony dzieciaków

dostały wyroki po pięć, osiem,

po dziesięć lat za worek

ziemniaków, za bochenek chleba,

za czapkę ukradzioną

przewodniczącemu kołchozu. Do

obozu z najgłębszej prowincji

przyjeżdżały dzieci, które nie

umiały brzydkiego słowa

powiedzieć i były skazane

właściwie na bycie kryminalistą

do końca życia. Zbrodnia

niespotykana. Ale znów weszliśmy

w inny wątek.

Nas przywieźli do

Archangielska. Archangielsk to

było miasto o chodnikach z

desek, szło się przez przegniłe

deski, które się huśtały. Nad

Morzem Białym. Pogonili nas na

piechotę po lodzie na wyspę

Konwiejer u ujścia Siewiernoj

Dwiny. (Wyspa Linskij w

Bieriozowskim ujściu Dwiny

Północnej, 207km od

Archangielska. Na wyspie tej

Piotr I zbudował w 1705 roku

twierdzę "Nowodwinskaja".

Konwiejer to nazwa współczesnego

osiedla). Kiedy Piotr I zaczął

budować port w Archangielsku, to

na tej wyspie zbudował twierdzę,

która miała bronić wejścia do

portu. Prześliczną. Miała takie

urocze, pochyłe mury z

narożnikami w kształcie rombów.

Wysoka, piękna twierdza. Potem

okazało się, jak to często w

Rosji, że jest nikomu

niepotrzebna, bo dojście z tej

strony do portu jest tak

płytkie, że w ogóle nie możliwe

dla statków i twierdza nigdy nie

była używana. W latach

trzydziestych, za

kolektywizacji, zasiedlono ją

rozkułaczonymi chłopami. A potem

zrobiono tam kolonię dla

nieletnich i był obóz z fabryką

dla dorosłych. I myśmy przyszli

jakby na trupy tych pierwszych

kolonistów.

Istnieje tyle opisów wejścia

do obozów! Te krzyki! Bo były

dramaty wynikające z ucieczek.

Uciekinier wpada bardzo szybko,

bo kradnie, bez tego nie może

żyć. Przy schwytaniu podaje z

reguły inne nazwisko, żeby stary

wyrok na nim nie ciążył i żeby

mu nie wlepiono "dodatku" za

ucieczkę. Poza tym chcą obniżyć

sobie wiek. Bo po ukończeniu

szesnastu lat trafia się do

obozu dla dorosłych, co jest

znacznie gorsze. Są to

przeważnie dzieci bardzo drobne,

małe, chude, więc i młodziej

wyglądające. Taki delikwent

kradnie jajko na bazarze

(ograbienie osoby prywatnej jest

obarczane znacznie mniejszym

wyrokiem) i zmieniwszy sobie

personalia dostaje, na przykład,

rok. Przedtem miał dziesięć lat,

a teraz rok. Czysty zysk. Ale

nie zawsze. Bo zdarzało się, że

trafia do tego samego obozu,

skąd uciekł, wyczytują jego

nazwisko, a tu naczelnik go

rozpoznaje. Więc stary wyrok

plus ucieczka - rozpacz, krzyk...

E.: - Więc jednak były

rozróżnienie karne pomiędzy

dorosłymi a nieletnimi?

O.: - Był taki system:

oficjalnie nazywało to się

"Isprawitielnaja Trudowaja

Kolonija", czyli poprawcza

kolonia pracy. System ten

wprowadził wielki Makarenko, ten

pedagog, cholera, szlag by go

trafił!

E.: - Za młodu rozczytywałam

się w "Poemacie Pedagogicznym".

O.: - Tak, tak, tak! Bo

zbierał tych, jak pamiętasz,

bezdomnych, tych różnych

młodocianych przestępców, uczył

ich wykwalifikowanej pracy,

pierwsze aparaty fotograficzne

robili, Fed_y, od Feliksa

Edmundowicza Dzierżyńskiego,

opiekuna bezdomnych! Uzyskiwali

zawody, i tak dalej. Ale to się

skończyło bardzo szybko. Tę

pierwszą kadrę, tych pierwszych

wychowanków Makarenki,

rozstrzelano razem z Jagodą.

Jednym z oskarżeń wobec Jagody

był rzekomy zamiar zamachu stanu

przy wykorzystaniu kryminalistów

wychowanych w tym systemie.

Przecież po Dzierżyńskim, Jagoda

był głównym "przyjacielem"

bezdomnych dzieci. Jako

"narodnyj komissar wnutriennich

dieł"! Po Dzierżyńskim. I wtedy

całą tę kadrę oraz tych, którzy

byli wychowawcami w tych

koloniach, a wywodzili się też z

kryminalistów, co gdzieś na

Sołowkach i gdzie indziej, na

budowie "Biełomorsko_Bałtijskogo

Kanała" zyskali ordery za pracę

i zwolnienie od wyroku i poszli

na wychowawców do Makarenki.

Otóż ich wszystkich też

rozstrzelano jako potencjalnych

spiskowców Jagody.

E.: - Ale dlaczego obciążasz

tym Makarenkę?

O.: - No właśnie ci mówię.

Makarenko, który przeżył, który

umarł własną śmiercią w 1939

roku, spokojnie sobie pisał,

wiedząc, że wszyscy bohaterowie

jego "Piedagogiczeskoj poemy"

zostali rozstrzelani.

Podejrzewam, że się trząsł o

własne życie, ale umarł

naturalną śmiercią. No i potem

zrobili tak, że nazwa "kolonie"

została, ale był to normalny

wyrok. Wyrok sądowy lub "Osobogo

Sowieszczanija", wyrok

wieloletni. Mogłaś trafić na

Kołymę, do Workuty, do jakiejś

kopalni na pewną śmierć przy

takim dużym wyroku, a

jednocześnie ten Makarenko, ten

poemat pedagogiczny poprzez

portrety, świetlice, śpiewanie

piosenek. Cały ten fałsz systemu

wychodzi tam. Na sali poemat

pedagogiczny, a jak dojdziesz do

drutu, to oni ciebie spokojnie

zastrzelą.

E.: - Tak. Kwintesencja

systemu wychodzi w tej sytuacji.

Czyś ty wiedział, co cię tu

czeka?

O.: - Maleńka, ja byłem z

innego świata, ja jeszcze sobie

z niczego nie zdawałem sprawy.

Przywieźli? Przywieźli. Nie

pobili? To już dobrze, a jak

pobili, to też nic strasznego.

Starosta przydzielił mi pryczę w

baraku. Starosta był przeważnie

"urką", który "zsuczył się", to

znaczy, że poszedł na współpracę

z administracją, ratując skórę.

Umieli rządzić, mieli siłę,

mieli władzę. No i starosta

baraku mówi: "Tu będzie twoje

miejsce i dzisiaj będzie twój

dyżur". Na czym polegał dyżur?

Na pilnowaniu butów. Strasznie

kradli ubrania, jedzenie,

wszystko. Ale głównie kradli

buty. Dlatego buty chowano na

noc. Bez butów w zimie nie

ujdziesz daleko. Skradzione buty

bardzo komplikowały życie.

Administracja w końcu dawała

jakieś buty zastępcze, dziurawe,

ale potrącali za to z tych

groszowych zarobków, za które

przez miesiąc można było

uzbierać na paczkę papierosów.

Ponadto buty były artykułem

zamiennym za wódkę przemycaną z

wolności. Toteż buty składano na

noc do specjalnej szafy. Ja

miałem siedzieć i patrzeć, jak

każdy kładzie swoje buty.

Składali też resztki chleba,

jeśli komuś zostały; mówili:

patrz, ja tu kładę...

Zamknęli szafę, przekręcili

klucz, dali klucz do ręki i idą

spać. A ja siedzę. Tak pięknie -

patrzę za okno - cudnie.

Widziałaś kiedyś białe noce?

Słuchaj, to jest niezapomniane

wrażenie! To jest cud, upojenie.

Tam gdzieś daleko, na

horyzoncie, to coś tak jakby się

rusza. To jest "siewiernoje

sijanije", nie wiem, jak to jest

po polsku. Takie zjawisko

atmosferyczne, które jak zasłona

kolorowa zwiesza się na północy.

Zorza polarna? Dobrze.

Biało_szarawe niebo, jak we mgle

wszystko. Cudo. Usiadłem na

oknie baraku i patrzę. I

rozmarzyłem się, i zasnąłem.

Rano mnie budzą - wrzask jak

cholera. Wszystko ukradzione.

Oczywiście większość z nich sama

sobie ukradła, i wszystko na

mnie. Przyleciał wychowawca.

Tłuką mnie, wrzeszczą, zrzucili

mnie ze schodów. Pierwszy dzień

był więc straszny. Stłukli mnie

tak, że powędrowałem do

szpitala. Ale jakoś specjalnie

się nie przejąłem. Byłem

otępiały i nic mnie nie brało.

W tej kolonii pracowało się

dziewięć godzin, a potem była

szkoła wieczorowa. Ci, co

chodzili do szkoły wieczorowej,

pracowali o dwie godziny krócej.

Więc opłacało się chodzić do

szkoły. Kto chciał. Pierwsze dni

były okropne, bo zabrali mi

oczywiście buty i musiałem

chodzić na bosaka w śnieg i

mróz. Potem się jakoś ułożyło.

Nawet nie pamiętam tego jako

specjalnego dramatu. Dosyć

szybko się zaadaptowałem. Nasza

fabryka mieściła się w środku

twierdzy, a zona mieszkalna - na

zewnątrz. Była tam odlewnia,

gdzie odlewano korpusy do min i

pocisków, oraz wydział drzewny,

gdzie robiono do tego

opakowania. Skrzynki trzeba było

zbijać. Nie pamiętam dokładnie,

co robiłem. Jakieś deski nosiłem

z kimś. Aż tu raz przy

wyprowadzaniu stoi facet i pyta

każdego o zawód. Nazywał się

Jasza Goldstein, taki bardzo

sympatyczny więzień, Żyd. Był od

zawodowego szkolenia. Pyta mnie,

kim jestem. Mówię, że

polityczny. "Polityczny?" I

zrobili mnie uczniem kreślarskim

w biurze projektowym. Czyli

zrobiłem się "pridurak" - byłem

już bliżej administracji, już

lepiej. Biuro projektowe

mieściło się za zoną, w takim

baraczku było kierownictwo -

"uprawlienije" czyli

kierownictwo. Wolni pracowali

razem z więźniami. Taka trochę

strefa niczyja, która

umożliwiała pewne sytuacje

rodzinne w czasie wizyty.

Przyjeżdżała na przykład żona

więźnia i miała oficjalne

spotkanie w wartowni, dwie

godziny czy ileś, ile było

dozwolone. A nieoficjalnie

przychodziła do tego budynku

kierownictwa, wiesz, na

przykład, do działu kadr, niby

się dowiedzieć, czy może dostać

jakąś pracę i potem gdzieś tam

przez korytarz mogła wejść do

jakiegoś pokoiku i spotkać się

ze swoim mężem, już bez

podglądu. Zresztą, będzie

historia na ten temat

opowiedziana w swoim czasie. No

i oni mnie tam wzięli. Oni, to

znaczy polityczni, bo taka

fabryka potrzebowała personelu

technicznego, a czerpali go

prawie wyłącznie z politycznych.

Wyprowadzano więc mnie

oddzielnie z obozu. Bo

wyprowadzenie wyglądało tak, że

najpierw apel, potem szóstkami

wychodziliśmy za bramę i

strażnik nas liczył. Jeden

konwojent nas oddawał, a drugi

przejmował. Przy liczeniu

stawiali kreski na deseczce, a

potem sprawdzali, czy kreski się

zgadzają. Tak jak w

starożytności, takie pismo

klinowe. Jak im się nie zgadzały

kreski, spędzano nas z powrotem

i zaczynano na nowo liczyć. Rano

nie było to takie straszne,

natomiast straszne to było przy

powrotach: bo noc, ciemno i

zimno. Człowiek straszliwie

zmęczony, przemarznięty i

głodny. I oni zaczynali się

kłócić, bo im się nie zgadzały

kreski. To byli analfabeci,

którzy naprawdę liczyli

kreskami.

Ja jednak wychodziłem osobno.

Mnie strażnik prowadził do tego

"uprawlienija". Budynek ciepły,

ogrzewany, mili ludzie,

inżynierowie. Jeden był bardzo

wspaniały inżynier, jak sobie

teraz uświadamiam. Rzadki

talent. Starszy pan, wybitny

fachowiec, opowiadał, że dostał

order "Trudowogo Krasnogo

Znamieni" wręczony uroczyście na

zebraniu w południe, a w nocy go

aresztowali. Jeden wręczał, a

drugi wydawał nakaz

aresztowania. Nie pamiętam

nazwiska, wspaniały talent.

Przychodzili do niego, żeby

zaprojektował jakieś narzędzia,

jakąś maszynę i on to robił, tak

od ręki, z pamięci rozwiązanie

dyktował. Wszyscy bardzo go

szanowali.

E.: - Chciałam zapytać, czy

się rozmawiało tam na tematy

polityczne?

O.: - Nigdy. Nigdy nie było

takich rozmów. Rozmowy były

bytowe i wspomnieniowe: O tym,

co się jadało na śniadanie, na

przykład. Nigdy o systemie. To

było wykluczone. Zresztą oni

bardzo musieli pilnować się, bo

co drugi był donosicielem. Co do

mnie, to żyłem sobie tak z dnia

na dzień, pomalutku. Robiło się

rysunki techniczne, potem robiło

się kopie i wywoływało w

amoniaku. Najpierw naświetlało

się kalkę na światłoczułym

papierze pod szybą, potem

zwijało w rulon, wsadzało do

drewnianej skrzyni, na dole

naczynko z amoniakiem i po

kilkunastu minutach był rysunek.

Ja się tym zajmowałem.

Śmierdziało trochę, ale lubiłem

tę robotę, bo nie wymagała

wysiłku umysłowego. Pamiętam, że

ci inżynierowie polityczni

chcieli ze mnie zrobić człowieka

i gorąco namawiali na naukę. Ten

właśnie stary inżynier, o

którym była mowa, dawał mi

podręcznik mechaniki, pokazywał

koło zębate, to, owo - a ja już

wtedy miałem odruch, że nie.

E.: - Czemu?

O.: - Nie wiem. To było wprost

tak, jakbym się pogrążał na dno

i nie chciał się od tego dna

odbić. Nie ruszajcie mnie, ja

nic nie chcę, tylko żeby mnie

nie ruszać. Taki stan

psychiczny. A oni bardzo się

starali: w końcu nie zawsze będę

miał czternaście lat i muszę

jakoś żyć i coś robić w życiu.

Chcieli mnie uczyć. Z wielką

wdzięcznością ich wspominam, ale

wtedy jakbym rzeczywiście

zrezygnował z walki o byt.

Niechętnie ci to opowiadam, bo

ty jesteś człowiek dzielny,

walczący o swoją przyszłość.

E.: - Czyli prymitywny, tak?

O.: - Nie, tylko że ja takim

kadłubkiem byłem. Przychodziłem,

ten rysunek wkładałem,

wyjmowałem, jak kazali coś

wykreślić, to kreśliłem. Ale nie

zrobiłem się dobrym kreślarzem.

Nie kreśliłem nigdy dobrze.

Potem mi zresztą to zaszkodziło

w życiu, już na zesłaniu:

chcieli mi dać taką pracę, na

tym "liesopowale", gdzie ja już

rzeczywiście ledwie chodziłem.

Kierownik przez dobre serce

kazał mi robić tabliczki

ostrzegawcze: "Wyrąb, nie

chodzić", wiesz, takie bhp, taka

lipa, która wszędzie istnieje.

Niech człowieka zabije, ale

kierownik będzie kryty, jeśli

tabliczka była. Ja jednak ich

nie robiłem dobrze i musiał mnie

odstawić od robienia tabliczek,

znalazł lepszego. Może wówczas

zmarnowałem szansę życiową? Ale

na razie jakoś to szło. Wśród

nieletnich byłem jedynym

politycznym na początku. Bo w

1944 roku zaczęli przywozić

przede wszystkim tych Ukraińców,

młodzież, którą zaczęli brać ze

wsi ukraińskich, z "Pribałtyki",

tych różnych Litwinów, Łotyszów,

Estońców.

E.: - Dlaczego Ukraińców?

O.: - No, z tych banderowców,

z tej Upa; jeśli znalazł się

oddział Upa, któremu pomagała

cała wieś, to tych dzieciaków

brali przecież do obozów.

Natomiast na początku ja byłem

sam jeden polityczny. Moi

nieletni koledzy całymi nocami

grali w karty. To była wielka

namiętność, ta gra w karty.

Przegrywali wszystko: ubranie,

sprzątanie ubikacji, jedzenie,

na wiele tygodni naprzód.

Śmierci głodowe były wśród tych

głównie, którzy już wszystko

przegrali. Dosłownie tygodniami

nic nie jedli. Wiesz, to

straszne było. Jak nie płacił,

to się go zabijało. Żartów nie

było. Znajdowało się w ubikacji

utopionego chłopaka, uduszonego,

zmarzniętego.

E.: - Nie można było nie grać?

O.: - No, nie wiem. Ja nie

grałem, ale ja byłem na

specjalnych prawach. Natomiast

gdyby taki zwykły chłopak

odmawiał gry, to musiałby mieć

charakter. Oczywiście, że byli

tacy, którzy mieli charakter i

odmawiali. Odmawiał, dostawał

parę razy w "ryj" i wtedy go

zostawiano w spokoju. Ale

większość grała, to wciągało

chyba jak narkotyk. Całymi

nocami. Gdzieś tam włazili na

strych baraku, przy jakichś tam

świecach czy przy czymś, przy

ukradzionych jakichś źródłach

światła, grali do rana. Jak

nocny apel się zdarzył i ich

brakowało - bo oni się zaszywali

w takie dziury, to jest przecież

cała pomysłowość tego półtora

tysiąca dzieciaków - to nas

wszystkich w nocy trzymali na

apelu, bo brakowało, na

przykład, trzydziestu osób,

jakby ucieczka zbiorowa, więc

alarm, bieganina. Potem ich

ściągali z piwnic, ze strychów

czy kotłowni, tłukli ich na

oczach wszystkich, bez końca

można o tym opowiadać. Kolorowy

to był świat. Ale oni grali w

karty, których nie było, bo

karty były konfiskowane i karty

fabryczne praktycznie były

niedostępne. Robili je z

papieru, z książek; na tym

rysowali. A ja miałem dostęp do

brystolu. W naszym archiwum był

brystol niezwykłej piękności,

potem nigdy w życiu nie

widziałem takiego brystolu. Na

przykład kalka była na

materiale, na takim cieniuchnym,

japońskim batyście. Bo tam przed

rewolucją była stocznia kutrów i

ta dokumentacja techniczna

została. Tę kalkę na batyście

jak się prało, to krochmal

znikał i miało się niebieski

batyst. Kobiety tamtejsze za tym

szalały. Ale mnie interesował

brystol. Było pełno brystolu.

Brałem arkusz, owijałem się nim.

Oczywiście, ryzykowałem dużo, bo

przy rewizji, gdyby to znaleźli,

to po pierwsze bym stracił

pracę, a po drugie bym

odsiedział ładnych kilka dni w

karcerze. Raz tam byłem. Później

ci opowiem, jak tam trafiłem.

Karcer jest za zoną. Taki

murowany, nieogrzewany budynek z

betonową podłogą, bez żadnego

koca, gdzie dawali raz na dobę

wodę i raz na trzy dni zupę. Jak

się tam odsiedziało te

piętnaście dni, to szło się do

szpitala i tam się umierało. To

nie były przelewki...

Byłem noszony na rękach,

karmiony za brystol. Pamiętam,

jak mój "menedżer" otwierał

przede mną taką szafkę,

"tumboczka" to się nazywało,

taki stoliczek przy łóżku, pełną

chleba, i mówił: "Bierz, ile

chcesz". Wiesz, co to było?

E.: - Ale donosicielstwa nie

było wśród tych dzieciaków?

O.: - Było, oczywiście że

było! Za donosicielstwo także byli

zabijani. Tam dosyć twarde były

prawa. Byli zabijani. Jako

pierwsze ostrzeżenie, gdy

złapano kogoś na

donosicielstwie, obcinano uszy.

I chodzili chłopcy z takimi

obciętymi uszami, dosłownie, to

przecież nie odrasta. Ale mimo

to donosicielstwo było, bo cały

system rządzenia opierał się na

donosicielstwie. A ja żyłem

dzięki temu chłopakowi, "urce",

którego obsługiwałem brystolem.

Nie dawał mnie krzywdzić. Nigdy

nie miałem w sobie chciwości,

toteż w tym złodziejstwie nie

przekraczałem granicy rozsądku.

Nie kradłem codziennie arkusza

brystolu, tylko raz na jakiś

czas. Dla niego. I w związku z

tym miał najpiękniejsze karty, a

byli artyści, którzy robili te

karty przepięknie. Wielkie

talenty samorodne. Na przykład

tatuaż. Dobry artysta robi

naprawdę cuda.

E.: - Twój obóz nie był chyba

z tych najsroższych: jakoś się

żyło.

O.: - Tak, bo ja to opowiadam

z lekkim dystansem. Różnie

bywało. Za moich czasów nie

było najgorzej. Najgorsze były

dwa lata przed nami. Pamiętam,

jak tej pierwszej wiosny 1944

roku byłem w szpitalu z powodu

zakażenia. Grzało słońce,

letnio_wiosenne słońce. Przed

tym barakiem szpitalnym

siedzieli chorzy, którzy

przeżyli tę najsroższą zimę, w

piżamach szpitalnych,

rozpiętych. To były trupy. Bo w

zimie 1941_#1942 w tym obozie był

straszliwy głód. Mówiono, że

wymarło wtedy trzydzieści

procent więźniów. W tym całym

zamieszaniu wojennym nie

dowieźli im w ogóle żywności.

Własnych upraw nie było. Dlatego

w moich czasach położono nacisk

na gospodarstwo. Posadzono tam

buraki pastewne, po rosyjsku

"turniepsy". I te buraki

pastewne były podstawą

wyżywienia w sytuacji kryzysu.

Ale tamci ludzie nie mieli

jeszcze "turniepsów" i stali się

dystrofikami, czyli że ich

organizm nie był w stanie

przyswajać już pożywienia.

Dawano im jeść w bardzo małych

dawkach, wegetowali, ale

wyglądali okropnie do końca,

nigdy nie dochodzili do normy,

spotykałem ich po kilku latach,

chodzące trupy. Mieszkałem z

księgowym, który przez to

przeszedł. Szkielet, szkielet

człowieka. Pracował, ruszał się,

ale to był szkielet. Nie mówię

tego, czego nie widziałem na

własne oczy. Ten widok, kiedy

oni siedzieli na słoneczku, te

szkielety grzejące kości -

wyglądało to przerażająco. Nie

zawsze było tak różowo, że tu

brystol, tu mi otwierają szafkę

pełną chleba i mówią "bierz, ile

chcesz". Był okres, że

zachorowałem na szkorbut.

Brakowało oczywiście

wszystkiego, ale nie można

powiedzieć, że kierownictwo

obozu dążyło do wyniszczenia

więźniów. Nie, robili, co mogli.

Był jakiś stary technolog

żywieniowy, taki specjalista,

więzień, i wymyślał sposoby

ratowania od szkorbutu. Z

igliwia drzew gotowano napar i

przed wejściem do stołówki stał

inwalida, nalewał i każdy musiał

obowiązkowo wypić ten płyn;

gorzkie to było, ale on mnie

chyba uratował. Była taka

jesień, kiedy nam przywieźli

cały statek trupów maleńkich

fok, bo tam na północy zabijają

te foczki, łupiąc je po

główkach, dla futra. Zdejmują z

nich futra, ciałka wyrzucają, a

potem ktoś wymyślił, że można

tym żywić więźniów. Mięso focze

jest czarne i przy gotowaniu

strasznie śmierdzi. Na całą

zonę. Statek trzeba było w ciągu

kilku godzin rozładować. Zrobili

pochylnię, a myśmy stali i

popychali. Robiło się ślisko z

krwi i tego tłuszczu foczego.

Stało się po kostki w tej brei i

przepychało się te trupy w dół.

Nieprzyjemna robota. Byli

ludzie, którzy tego nie jedli.

Byli głodni, a nie jedli. Ja to

jadłem w dużej ilości, ponieważ

sporo tego zostawało. Jadłem

focze mięso, piłem napar z

igliwia, a mimo to zachorowałem

na szkorbut. Wyglądało to w ten

sposób: zęby się chwieją, na

nogach występują plamy, a potem

nie można się ruszać: wszyscy

wyskakują na apel, a ja nie mogę

stanąć, nie mogę nóg zginać.

Trzymając się ściany idę do

wyjścia. Wybiega "ochrannik",

nazywał się Łopata, dosyć

bezwzględny: "Co ty się tu

grzebiesz?", i mnie popchnął

tak, że poleciałem ze schodów, z

piętra i nie mogłem już się

podnieść. Zabrali mnie do

szpitala. I tam też się trafił

ktoś dobry. Nazywał się

Michelson, lekarz, więzień,

polski Żyd ze Lwowa, oficer

rezerwy w polskim wojsku.

Przechowywał w domu stary, nie

naładowany, pamiątkowy pistolet.

Radzieccy oficerowie,

zakwaterowani u niego w 1940

roku, znaleźli ten pistolet w

szufladzie. Dostał dziesięć lat.

Serdecznie mną się zajął.

Trzymał mnie i trzymał w

szpitalu. Kiedy już musiał mnie

wypisać, to przeznaczył mnie do

"słabosilnych", gdzie miałem

lżejszą pracę i dodatkowe

żywienie. Taki groszek nam

dawano. Groch sypano na watę,

żeby trochę przebiło to zielone,

i były witaminy. Cebuli chyba

nie było, może marchew! Co

mieli, tym ratowali. Szkorbut

wykańczał sporo ludzi, ja się z

niego wykaraskałem.

Wiesz, chciałbym poruszyć

problem, który występuje w

więziennej i obozowej

literaturze - seks. Otóż muszę

stwierdzić, wbrew temu, co na

ten temat napisano, że w tym dużym

zgrupowaniu młodych chłopców nie

zaobserwowałem żadnych

drastyczności. Oczywiście, był

homoseksualizm, ale w tym

wszystkim był jakiś taki kodeks

honorowy, jakieś mechanizmy

obronne nie pozwalające na

masowe gwałty czy coś takiego.

Życie seksualne to był przede

wszystkim onanizm, który kwitł w

ogromnym natężeniu. Nie pamiętam

scen gwałtu, na siłę. To były

wyjątki. Opisuje je

Herling_Grudziński jako przykład

zezwierzęcenia. Ja nie pamiętam.

Tyle chciałem na ten temat

powiedzieć, resztę niech pokryje

milczenie.

Dzięki temu, że byłem pod

opieką politycznych, którzy

kierowali moim kształceniem,

skończyłem siódmą klasę w szkole

wieczorowej. Zdałem egzamin i

dostałem świadectwo ukończenia

szkoły podstawowej. Egzamin był

uroczysty, ja nieźle wypadłem. I

to jest cały ten fałsz

radzieckiej rzeczywistości:

egzamin, nauczyciel, który się

ze mnie cieszy, pochwały, i za

progiem rzeczywistość obozowa.

Jeszcze jedno dobre

wspomnienie z tego okresu: w

grudniu 1945 roku dostałem list

od siostry. Siostra odnalazła

mnie. W 1944 roku znowu się

połączyła z Reginką. Reginka

wróciła do Mińska, który był już

wyzwolony. Wróciła do pracy jako

lektorka niemieckiego. Siostra w

Mińsku zrobiła maturę i poszła

na studia medyczne. Dostałem od

niej list jako od studentki

medycyny. I warto wspomnieć, że

dostałem też list od Hanki.

Hanka była starszą siostrą mojej

matki. Gdy trafiła w czasie

wojny do Związku Sowieckiego,

rozwinęła bardzo energiczną

działalność w celu odnalezienia

nas. Bardzo, bardzo dobry

człowiek, z tych ludzi

rodzinnych, którzy aktywnie

próbują pomóc innym członkom

rodziny. Siostra przez nią

dowiedziała się o mnie.

Korespondowaliśmy ze sobą i

właściwie przez Hankę miałem

szansę wydostać się stamtąd już

w końcu 1945 roku jako dziecko

polskich komunistów. Z szansy

tej nie skorzystałem z własnej

głupoty. Zpp poprzez Bieruta

zwracał się do władz sowieckich

o komunistów i tamci ich

zwalniali. Wracający informowali

o innych i w ten sposób tworzyła

się lista żyjących jeszcze

ludzi. Ściągano ich przez cały

1944 rok i 1945 rok. Tak wróciła

Felicja Fornalska, szwagierka

Bieruta, siostra Małgorzaty.

Podała inne kobiety, z którymi

była w obozie. Kobiet więcej

wychodziło, mężczyzn było mniej.

Repatriacja niekomunistów

wyglądała inaczej. Porządkując

niedawno stare papiery znalazłem

zawiadomienie pełnomocnika rządu

do spraw repatriacji. Tyczyło

drugiej fali, tej po 1956 roku.

Wystarczył jakikolwiek dokument

stwierdzający zamieszkanie do 17

września 1939 roku na terenie

Polski, mogło być nawet

świadectwo szkolne. Ale trzeba

było mieć koniecznie dokument,

że było się z Polski.

E.: - Ty nie miałeś.

O.: - Moja kategoria była

osobna, bo byłem dzieckiem

komunistów dosyć wysokiego

szczebla. Pamiętam, że w 1956

roku przyjeżdżał do Mińska ten

pełnomocnik, o Boże, z takim

litewskim nazwiskiem...

E.: - Żemajtis?

O.: - Przyjął mnie w hotelu w

Mińsku.

E.: - Powróćmy do 1945 roku.

O.: - No tak, ale ja wtedy nie

skorzystałem z szansy. Bo ciocia

Hanka napisała, że wraca do

Polski, a moi dorośli

współtowarzysze - przecież to

byli ludzie sowieccy, którzy tak

się bali wszystkiego

zagranicznego jak zarazy, to

było najbardziej niebezpieczne -

otóż oni zaczęli mówić, że

korespondencja z Hanką może mi

zaszkodzić. I ja posłuchałem ich

i napisałem do Hanki, że nie

chcę więcej dostawać od niej

listów. Możliwe, że właśnie

wtedy zdecydowałem o swoim

przyszłym życiu, w sposób

idiotyczny co prawda. Z drugiej

strony widzisz, jakimi idiotami

byli ci dorośli inteligenci z

mego otoczenia?!

Kiedy przyjechałem do Polski w

1958 roku, Hanka już od kilku

lat nie żyła...

Byłem więc w kolonii dla

nieletnich do lat siedemnastu

dzięki przychylności tych

więźniów_inteligentów, z którymi

pracowałem w biurze

konstrukcyjnym. Potem przenieśli

mnie do obozu dla dorosłych, ale

na miejscu. Doprawdy, nie było

wielkiej różnicy. Jeszcze

później przestałem pracować w

biurze konstrukcyjnym i wróciłem

do pracy fizycznej. Nie

pamiętam, co było powodem,

pewnie jakaś reorganizacja, a ja

nie byłem zbyt dobrym

pracownikiem. Tak że przez

ostatni rok byłem znowu zwykłym

więźniem. Cóż bym chciał, żeby z

tej opowieści zostało? Michał

Heller, który pisuje sporo o

łagrach, wydał książkę

"Literatura sowiecka a świat

obozów koncentracyjnych". Tropi

w niej ślady obozowe w

poszczególnych utworach.

Przyznam, że się zawiodłem, bo

wyobrażałem sobie, że powinno to

być coś ambitniejszego; to

znaczy powinien tam być zawarty

duch obozów przenikający

wszystko. Cała rzeczywistość

sowiecka była "de facto" nim

przesiąknięta. Tymczasem te

okropności, jakie ludzie o

obozach opowiadają, jakby

zmieniają perspektywę całości.

Obóz

(c.d.)

E.: - Bo na wolności było jak

w obozie, tak?

O.: - Naprawdę "wolność" była

okropna. Ci "wolnonajemni"

pracujący w obozach jako

inżynierowie, kreślarze itp.

żyli niewiele lepiej od

więźniów. Ich swoboda manewru na

tym polegała, że mogli czasem

gdzieś ziemniaki sobie kupić.

Często słyszałem takie słowa:

"Wam to dobrze, bo wam żarcie

pod nos podstawią, a ja muszę

sam zdobywać". Wybiegnę naprzód,

ale to jest ~a propos: nas na

zesłaniu przed budynkiem witał

naczelnik powiatowego Mgb

słowami: "Skończyły się wasze

dobre czasy obozowe: czy

pracujesz, czy chorujesz, jeść

dadzą. Teraz jesteście

normalnymi obywatelami

sowieckimi: nie pracujesz, nie

jesz". Była to prawda. Uważam,

że obozy sowieckie, wyłączając

oczywiście Kołymę, skrajną

północ, nie odbiegały rażąco od

warunków życia na wolności.

Doskonale oddaje to "Jeden dzień

Iwana Denisowicza" Sołżenicyna.

Przecież Iwan Denisowicz posyła

prezenty z obozu córce -

kołchoźnicy! W rzeczywistości

sowieckiej obóz przeplatał się z

wolnością. Dostawało się obóz,

na przykład, za spóźnienie do

pracy. Ogromna fala runęła do

obozów po wymianie pieniędzy;

jakieś sprzedawczynie, które

sprzedawały za stare pieniądze,

a już trzeba było za nowe; była

ogromna wymiana pieniędzy, jeden

do dziesięciu, doszczętnie

rujnująca nawet tych, którzy

zbierali na buty.

E.: - Pewno grzeszę

porównaniem, ale i nasza wymiana

pod koniec 1952 roku

uniemożliwiła mi kupno zimowych

butów, na które zbierałam. I

pamiętam, jak trzeba było

oddawać dolary pod karą śmierci.

Nazywało się to tak do śmiechu:

"wyciąganie Bęcwalskiemu z

pończochy". Zakopać było strach,

a dać komuś - jeszcze większy.

Na szczęście krótko to u nas

trwało i nie miało tej perfekcji

realizacyjnej.

O.: - Mówimy o tej samej

sprawie. Różnica dotyczyła

skali, wykonania i trwałości.

E.: - Jak ludzie przyjmowali

wyroki? Rozpaczali?

O.: - Różnie. Niektórzy

pójście do więzienia odczuwali

jako hańbę.

E.: - U nas raczej odwrotnie.

O.: - To teraz. Chciałbym

zwrócić uwagę na jeszcze jedną

cechę socjotechniki systemu:

"przymus" donosicielstwa. Władza

manipulowała nim zarówno na

wolności, jak i w obozach, żeby

podporządkować ludzi sobie.

Mniej chodziło o fakty. Taki

przykład: dostaję paczkę od

siostry. Wołają mnie na

wartownię. Biegnę w podskokach,

a mnie odsyłają stamtąd do

"opierupołnomoczennogo", czyli

kierownika działu specjalnego.

Ten podaje mi do podpisu

papierek o zachowaniu tajemnicy,

a jak podpisałem, mówi: "Mam dla

ciebie zadanie; ty pracujesz w

biurze konstrukcyjnym z

inżynierem Zdanowiczem, do niego

przyjeżdża żona, jak dowiesz

się, kiedy ona przyjedzie do

biura, dasz mi znać, dobrze?"

Zgodziłem się, taki potulny

byłem, taka "swołocz" byłem, no

trudno. Wyszedłem z paczką.

Zawartość zjadłem i zaczynam się

okropnie martwić, co zrobić z

tym Zdanowiczem. Pracował u nas

inżynier Wtiurin, stanowił dla

mnie wzór prawdziwego mężczyzny.

Przedtem pracował w Chinach na

kolei. Była to rosyjska linia

kolejowa, która przechodziła

przez Chiny. Związek Sowiecki

pod koniec lat trzydziestych

sprzedał tę kolej. Ci z pracowników

Rosjan, którzy zostali w Chinach,

uratowali się, a ci, którzy

wrócili do ojczyzny, zostali

wsadzeni do obozów jako

japońscy czy chińscy szpiedzy.

To była słynna historia...

Trafiłem na moment, kiedy

Wtiurin był sam w pokoju,

podszedłem i pytam, co mam robić.

Słuchaj, jak się przeraził ten

człowiek! Nic z prawdziwego

mężczyzny, od razu z niego to

wszystko opadło i z przerażeniem

mówi, dlaczego właśnie do niego

z tym przyszedłem. Osłupiałem.

On uznał to jako osobistą

krzywdę, prowokację zastosowaną

tuż przed wyjściem, bo jemu

zostało niewiele do odsiedzenia.

Wypuścili go, ale na wolności po

kilku miesiącach umarł na serce.

Szok pozwolnieniowy, skutek

strasznego napięcia, że coś się

zdarzy i nie wyjdzie. A ta afera

skończyła się tak: przyjechała

ta żona, ja nigdzie nie poszedłem,

trząsłem się, ale nie poszedłem,

pomyślałem sobie, że będę udawał

głupka w razie czego. I tak

jakoś minęło, nigdy więcej

takich propozycji nie miałem.

Natomiast, żeby do końca

zilustrować sytuację z tym

Zdanowiczem: jest piękny,

słoneczny, zimowy dzień, nastrój

radosny - bo w obozie również to

się zdarza - wszyscy weseli i

taki jeden kolega zaczyna

baraszkować ze Zdanowiczem,

rzucać śniegiem. W pewnej chwili

sięga mu do kieszeni i wyciąga

jakiś list, wołając: "Do

kobiety, do kobiety,

przeczytamy". Czy wiesz co tam

było? Cotygodniowy raport o nas

do samego

"opierupołnomoczennogo", który

kazał mi donosić na niego.

E.: - W każdej literaturze

obozowej występuje to piętrowe

donosicielstwo.

O.: - Natomiast ten "opier"

okazał się porządnym

człowiekiem. Jest 1947 rok,

zupełna beznadzieja, bo amnestia

powojenna objęła tylko

kryminalnych, i przychodzi cios

- ta wymiana pieniędzy, znaczne

pogorszenie zaopatrzenia i

ustawy karne zwiększające

wyroki, żeby w ryzach utrzymać

społeczeństwo. Ustawa o

zwiększonej karalności za brak

meldunku, za spóźnienie do pracy

itp. Mieszkam w baraku Itr -

"inżenierno_tiechniczeskije

rabotniki" - z różnymi

oryginałami. Między innymi jest

pan z brodą, o którym mówią, że

carski admirał, jest sympatyczny

Polak, który zrobił sobie

słuchawki, podłączył je do

"kołchoźnika" i nie rozmawiał z

nikim. Chciał swój

dziesięcioletni wyrok przeżyć,

słuchając radia. Którejś

niedzieli wywiązała się dyskusja

o tych drakońskich ustawach na

tle artykułu w gazecie.

Pamiętam, jak ten admirał

powiedział: Słusznie, bo

rozpowszechnił się ten

bandytyzm, trzeba karać..." Nie

wytrzymałem: "Jakie to

szczęście, że jesteście w obozie -

mówię - bo jakbyście mieli karać

innych, bylibyście jeszcze gorsi

od tych, co teraz sądzą".

Zapadła martwa cisza, nikt nie

zareagował. Na drugi dzień woła

mnie "opier" i pyta: "Słuchaj,

ile tobie wyroku zostało?"

Mówię: rok i trzy miesiące. "A

toż idiota jesteś, czy ty nie

wiesz, że oni to wszyscy

stukacze. Mam tu na ciebie kilka

raportów. Po cholerę ty gadasz,

przecież ja tobie powinienem dać

dodatkowe lata za to". I tak to

ten pijanica uratował mi kawałek

życia.

E.: - Powiedz, jak wyglądała

sama praca. Czy coś z niej

wychodziło?

O.: - Różnie to bywało, w

zależności od obozu. Były i

takie, gdzie praca była tylko po

to, żeby ludzi męczyć. Natomiast

tam, gdzie ja pracowałem,

istniała fabryka. Nasza praca

nie była zbytnio wydajna, ale

podejrzewam, że i na wolności

nie pracowano dobrze. Niemniej

coś się tam robiło: fachowców

ceniono, lepiej karmiono. A oni

z płynów potrzebnych do

produkcji odlewów spirytus

wyciągali na różne przemyślne

sposoby i codziennie się

zalewali. Praca jak praca. Za

moich czasów nie była tak

ciężka, żeby ludzie padali z

nóg. Marne jedzenie powodowało

stopniowe wycieńczenie, ale i

pod tym względem najgorsze lata

minęły. Teraz były już pola,

sadziliśmy "turnieps" i w ogóle

była samowystarczalność. Na

początku wojny urwało się

zaopatrzenie, obóz był skazany

na wymarcie. Już o tym mówiłem.

Nad nami natomiast wisiało

niebezpieczeństwo dostania się

na etap do obozu na skrajnej

północy. Tam umierało się często

po kilku latach. Od nas brano

ludzi do budowy kolei żelaznej

przez północny Ural. Brano ludzi

z dużymi wyrokami. Tam zaliczano

jeden przepracowany rok za trzy

lata wyroku, ale nikt nie chciał

tam iść, bo mówili, że wytrzymać

nawet rok było niemożliwością.

Kwalifikowanie przez komisję

lekarską odbywało się w ten

sposób, że łapano za tyłek i

jeśli można było uszczypnąć, to

dostawałeś pierwszą kategorię.

Odbywało się to co pół roku.

Widziałem, jak jeden "urka",

nazywany Żabą z powodu swojej

urody, zrobił sobie harakiri,

dowiedziawszy się, że zaliczono

go na etap. Ta groźba wisiała

nad każdym więźniem.

E.: - Ale tobie wyrok się

kończył?

O.: - Nie bardzo. Ten ostatni

rok nie był słodki. Wyrok

kończył mi się w sierpniu 1948

roku. Pamiętam, na wiosnę taki

serdeczny mój kolega

kryminalista wychodził na

wolność, a ja miałem, nie wiem

skąd, jakąś ładną koszulę.

Bardzo chciał w niej wyjść na

wolność, taki szyk, i ja mu tę

koszulę dałem. Pobiegł z

obiegówką, musiał wyjść za zonę

i wrócić po podpis mistrza, więc

przyniósł pół litra. W tym

sklepiku wolnościowym nie było

nic prócz wódki i przecieru

jabłkowego. On tylko wypił i

pobiegł za bramę, a mnie ta

mieszanka jabłkowo_wódczana tak

rozebrała, że do wieczora nie

mogłem ustać na nogach; koledzy

przy wyprowadzaniu wzięli mnie

do środka, ale przy zonie

mieszkalnej urządzono "szmon" i

zaczęli każdego obmacywać.

Upadłem i dalej nie pamiętam.

Dostałem trzy dni karceru.

Karcer mieścił się z pół

kilometra dalej. Gdy się tam

ocknąłem, byłem jednym żywym

siniakiem. Koledzy mi potem

wytłumaczyli, że strażnikom nie

chciało się mnie nieść, a ja nie

mogłem ustać na nogach. Więc

kładli mnie na drodze i kopali,

abym się ocknął. To nie

pomagało, ciągnęli więc parę

kroków dalej i znowu kładli i

kopali. Nie wiem, czy było to

okrucieństwo. Raczej byli to

służbiści prymitywni, bez

żadnego wykształcenia, których

przeważnie nawet nie wysyłano na

front z powodu tępactwa lub

podeszłego wieku. Najgorszymi

strażnikami obozowymi byli

Nieńcy. To taki lud z północy,

ludzie prymitywni, prawie nie

mówiący po rosyjsku, oni bali

się więźniów po prostu. Na

wiosnę "płynął" rzeką las; było

tam wszystko, czego różne

przedsiębiorstwa drzewne po

drodze nie zdążyły wyłapać, i

my, jako ostatnia czata,

wyłapywaliśmy, ile się dało, bo

to był darmowy surowiec dla

naszej fabryki i opał, czym

również my sami byliśmy

zainteresowani. Fajna robota,

męska. Byli tacy artyści, którzy

skakali po tych płynących pniach

aż po główny nurt rzeki; ja do

nich nie należałem, niestety,

ale inni to robili. Gdy potem

suszyliśmy się przy ognisku, to

z ruskim strażnikiem można było

się dogadać, był ludzki. Gdy

widział, że nie chcemy mu zrobić

krzywdy, to pozwalał odejść w

krzaki za potrzebą. I sam

siedział i grzał się. Nieniec

bał się nas, stał z bronią

gotową do strzału i nie pozwalał

zrobić kroku. Mówiło się do

niego: "Grażdanin naczalnik,

chcę się załatwić", a on: "nie,

będę strzelać".

Była również wśród strażników

brygada specjalna łapaczy

uciekinierów. Dobrzy myśliwi.

Uciekinierów traktowali jak

zwierzynę łowną.

Miałem cherlawego kolegę,

drobnego kryminalistę, dobry

chłopak, gorąco mnie namawiał do

ucieczki; nie wiadomo dlaczego

on tak się uparł na ucieczkę, bo

nie miał do kogo jechać. Ale są

tacy ludzie tęskniący za

wolnością bez żadnego powodu.

Namawiał mnie argumentując, że

po zwolnieniu dadzą mi jako

politycznemu w dowodzie paragraf

39 i będzie się to za mną

ciągnęło przez całe życie.

Paragraf 39 - to oznaczało

zakaz meldowania w Moskwie,

Leningradzie, dużych miastach,

morskich portach itd. - lista

"wyjątków" była bardzo długa.

"Więc póki masz szesnaście lat -

mówił - uciekajmy, coś

ukradniemy, złapią, podasz inne

nazwisko, inne miejsce urodzenia

- wtedy wszyscy podawali te

tereny, które przeszły przez

okupację niemiecką, bo nie

zachowały się żadne dokumenty i

nie było sposobu sprawdzenia -

dostaniesz wyrok, dajmy na to,

dwa lata jako kryminalista, i do

końca życia jesteś wolny, nie

jesteś polityczny". Ale ja tak

strasznie bałem się wolności,

tak byłem niepewny, czy dam

sobie radę, że w ostatniej

minucie stchórzyłem. Była

jesień, śnieg już zaczął padać

zmieszany z deszczem, i

wszystkich nas, cały obóz,

zabrali kopać "turnieps", był

ostatni czas, póki ziemia nie

zamarzła. Kopaliśmy do nocy. W

drodze powrotnej zupełne

ciemności, deszcz ze śniegiem,

on mówi: teraz albo nigdy, i

wsunął się do rowu przy drodze.

Przy liczeniu brakuje jednego,

ale w nocy nie doliczysz się, bo

się chowają ci, co przegrali w

karty, i ci, co grają. Rano

alarm, naczelnik, brakuje

definitywnie jednego. Sprawdzają

wedle akt. I dopiero koło

czwartej wiedzą, kogo brakuje.

Daleko nie uciekł. Szefem

brygady gończej był Ukrainiec,

Łopata. Złapali tego mojego

kolegę dopiero na trzeci dzień,

i ty wiesz, że oni go

zamordowali. Posadzili go na

skraju drogi w kucki i skakali

na niego całym ciężarem, te

chłopy potężne, i potem go

przyprowadzili do obozu,

pokazali. Umarł w szpitalu.

Byłem tam u niego pożegnać się.

Jego śmierć posłużyła jako

kolejna porcja strachu dla

innych. Każdy system więzienny

opiera się na strachu, bo

więźniów jest przecież znacznie

więcej niż strażników i więzień

musi mieć w mózgu zakodowane, że

nic nie można zrobić. Dokładnie

tak samo, jak się tresuje psa,

żeby nie zrobił kupy w domu. Ten

strach musi mieć oparcie

faktyczne. Każdy złapany

uciekinier doskonale do tego

służy. Przecież nas, półtora

tysiąca ludzi, pilnowało raptem

sześciu strażników siedzących na

tych "wyżkach" z bronią

jednostrzałową. Co oni mogli

zrobić, gdyby rzuciło się na

nich tysiąc osób?! Zabiliby

kilkunastu i już byliby

rozszarpani. Pamiętam wypowiedź

lekarzy obozowych: "Jak jednemu

pójść na rękę, to wszyscy

będziecie chorzy". Inna skala,

ale to samo. Pytasz, sadyzm?

Nie. Sadyzm lubi krzyki, jęki,

poniżoną ludzką osobę; jest

czymś uświadomionym, a to, o czym

mówię, było raczej koniecznością

obronną niż czystym

upodobaniem...

E.: - Ale ty już wychodzisz na

wolność...

O.: - Kończył mi się wyrok 12

sierpnia 1948 roku, ale coraz

głośniej słychać o tym, że

politycznych nie puszczają na

wolność, tylko skazują na

dożywotnie zesłanie. Idzie to w

formie plotki; od paru osób

zwolnionych dostajemy

zakamuflowane wiadomości, że nie

udało się im zatrzymać tam,

gdzie planowali, nie dostają

zameldowania, każą jechać dalej.

Zwykle w dniu kończącym wyrok

"rozwodzący" mówi: "Ty

zostajesz". Tymczasem mnie nikt

nic nie mówi. Chodzę jeszcze dwa

dni do pracy - nic, pytam

naczelnika, a ten, żebym

poczekał. Ponieważ nie byłem

aktywnym buntownikiem, tylko

biernym - przestałem chodzić do

pracy. Położyłem się na pryczy

nieruchomo, coś mi koledzy

przynosili do jedzenia,

przychodził strażnik, pytał:

"Leżysz?" "Leżę". Nie ruszał

mnie. I tak dwa tygodnie;

wychudłem. W końcu wołają, ale

tak nietypowo, strażnik bierze

mnie i mówi: "Jedziemy do

Archangielska". I pojechaliśmy.

Chodzę znowu po Archangielsku,

chodniki z desek rezonują jak

klawisze, i nic nie mówiąc do

więzienia mnie wsadzają z

jakimiś ludźmi. I tam dopiero

dowiedziałem się, że wiozą nas

na zesłanie. Wszyscy byli w tym

samym położeniu, co ja. Zaczął

się jeden z najciekawszych

okresów mojego więziennego

bytowania. Bo przedtem ogromną

część na Łubiance przesiedziałem

w pojedynce, w Butyrkach po

wyroku byłem krótko, potem w

obozie nie bardzo dobrze sobie

zdawałem sprawę ze skali tego

ogólnokrajowego zjawiska i

dopiero na tym etapie - bo mnie

wieźli tak: Archangielsk,

Wołogda, Moskwa, Kujbyszew

(dawna Samara), Omsk,

Nowosybirsk... Wyjechałem w

końcu sierpnia, a przyjechałem

na miejsce w rocznicę rewolucji,

czyli siódmego listopada. I

dopiero zobaczyłem ten kraj. Po

raz pierwszy te tłumy w

Wołogdzie, siedzieliśmy tam

tydzień. Umarł Żdanow i ktoś

chyba specjalnie - żeby nas

powiadomić - podrzucił na

spacernik kawałek podartej

gazety z jego portretem w

czarnych ramkach, pamiętam

ogólne podniecenie. Wołogda to

takie miłe, północne miasteczko,

tylko okropne żarcie; ale potem,

posłuchaj! W Moskwie było takie

przepełnienie zesłańcami, że nie

mogli nas z tych wagonów

przewieźć do więzienia

etapowego; chyba z tydzień

siedziałem w Moskwie na

bocznicy, bo więzienia etapowe

pękały. A było to gorsze niż

więzienie. Opowiadałem, co to

jest stołypiński wagon? Dobrze.

Ciasnota niezwykła. Strażnik,

jeśli chce kogoś zaprowadzić do

ubikacji, musi wołać naczelnika

konwoju, bo mu nie wolno samemu

otwierać kraty; jeśli ktoś chce

pić, to też mu nie wolno podać

wody, bo muszą w kuble przynieść

komisyjnie. Śledziami karmią,

kubek wody rano, kto ma jakieś

naczynie, to sobie przelewa, ale

ja nie miałem gdzie. W ubikacji

stoi nad tobą i pogania, w biegu

trzeba spuszczać spodnie,

straszne.

W Kujbyszewie więzienie

etapowe to ogromny kombinat, tam

zobaczyłem dziesiątki tysięcy

tych, co z obozów jadą na

zesłanie. Przychodził strażnik i

krzyczał: "Kto dzisiaj chce do

pracy?" Kto szedł, dostawał

trochę lepiej jeść, byłem parę

razy, przeważnie ładowanie,

tysiące ludzi, państwo więźniów,

na nikim nie robią wrażenia; nie

ma różnicy między zatrudnionym

wolnym a więźniem; nie trzeba

nikogo pilnować, bo nigdzie nie

ucieknie się, strażnik nas

przyprowadzał i szedł sobie,

umawiał się z nami, gdzie się

spotkamy.

W Nowosybirsku więzienie było

całe drewniane, z czasów

Katarzyny. Były tam pluskwy

takie, że cały sufit się ruszał.

W celach po dwieście osób,

prycze posypywali białym

proszkiem i gdy się człowiek

kładł, to taki dym z tego

proszku powstawał, że wszyscy

kichali, a pluskwy uciekały na

sufit i stopniowo spadały na nas

deszczem szeleszczącym. W tym

więzieniu zaobserwowałem piękny

zwyczaj: rano przychodziło

trzech strażników z ciężkim

drewnianym młotkiem na długiej

rączce i pod dolną pryczą

ostukiwali ściany, bo kiedyś tam

była ucieczka i od tego czasu,

czyli od dziewiętnastego wieku,

zachowała się instrukcja i

rytuał opukiwania.

E.: - Tak, to oni umieli robić

perfekcyjnie.

O.: - Po tych dwóch miesiącach

jazdy już ledwie się ruszałem,

ale tłumy bardzo żywotnie się

przelewały, w zupełnej

niewiedzy. I dopiero przy

wyjeździe z Nowosybirska

przewodnik Mgb poinformował nas,

że jedziemy na zesłanie, że

każdy dostanie pracę wedle

specjalności, że będzie nam

dobrze, rodziny będą mogły

przyjechać, będziemy tylko

ograniczeni w poruszaniu się. I

to wystarczyło, żeby otucha

wstąpiła. Wydali nam po bochenku

chleba i rybę, i już było

weselej.

Z Nowosybirska jedziemy

pociągiem do stacji Kożurła,

ładują nas na ciężarówki,

wszędzie bagna, co rusz każą

wysiadać, żeby ciężarówka nie

zapadła się. Dojechaliśmy

wreszcie do miejscowości

Czumakowo, jak się później

okazało. W ciemnościach

zaprowadzili nas do jakiegoś

budynku. Była to dawna stajnia.

Zawsze tak jest w grupie, że

znajdzie się ktoś energiczny,

kto weźmie organizację w swoje

ręce; więc i tam - już ktoś

znalazł piecyk z beczki

metalowej, już ktoś zapalał

ogień... Od razu potworzyły się

podziały społeczne. Gdyśmy

jeszcze szli na dworzec w

Nowosybirsku, strażnik kazał mi

dźwigać walizę, bo sam nic nie

miałem. Waliza należała do

starego doktora, zwolennika

Tołstoja, wegetarianina, który

był kiedyś wydawcą pisma

wegetariańskiego w Besarabii, a

teraz został zesłany. Doktor

Powzner. Miał w tej walizie

narzędzia lekarskie. Wokół niego

zaraz utworzyła się elita.

Znalazła się jakaś mąka, zaczęto

piec podpłomyki, a ja, ten co

dźwigał, nic nie dostałem i

zostałem wyrzucony poza nawias

tego ognia, tego świata. Zaczęły

się rozmowy o przyszłości: kto,

co będzie robił. W rogu tej

byłej stajni stał warsztat

stolarski, a na nim w kucki

siedział facet starszy, obdarty,

obrośnięty brodą. Przez cały

czas nic nie mówił, tylko się

nam przyglądał. I nagle głos

faceta z brodą: "Wszyscy tu

umrzemy, to jest nasza mogiła.

Nic tu nie ma, nędza i rozpacz".

Ale on tu nie umarł, syn -

wojskowy - dosyłał mu trochę

pieniędzy, starczyło na wódkę,

zginął dopiero wtedy, kiedy nas

zwalniali, po śmierci Stalina,

bo wpadł pod pociąg po pijanemu,

jadąc na wolność.

Gdy zaczęło świtać, ktoś mówi,

chodźcie, zobaczycie, gdzie nas

przywieźli. Wyszliśmy, a pod

nami wieś - bo to było na

wzgórku. Wyglądało to upiornie,

dachy zapadnięte, osypane

pierwszym śniegiem. Dachy kryto

tu darniną w obawie przed

pożarem. Taką darninę trzeba

było często zmieniać, bo

wiązania gniją, tej nie

zmieniano od Bóg wie kiedy,

dlatego dachy były strasznie

zapadnięte, załamywały się. W

okolicy nie widać człowieka ani

bydlęcia, cisza. Tylko

gdzieniegdzie smużka dymu. Okazuje

się, że był to teren objęty

powstaniem chłopskim z 1932

roku, jak wprowadzono kołchozy.

Cały powiat zagarnęli powstańcy.

Gdy powstanie zlikwidowano,

zabrano wszystkich mężczyzn. Ci

chłopcy, co zostali, jak

podrośli, to poszli na wojnę i

niewielu wróciło. Powiat

wyglądał jak nasze Bieszczady w

latach pięćdziesiątych. Tak

wyludniony. Powiat bab.

Przewodniczący i magazynier bez

nogi to jedyni mężczyźni. Baby

orały swoje działki krowami.

E.: - Pamiętam, w stalinizmie,

kolega na studiach powiedział

wychodząc z wykładu na temat

mechanizacji rolnictwa w ZSRR:

"Bujda, widziałem tam, jak baba

zaprzęgła się do pługa". Dostał

siedem lat i odsiedział...

O.: - Później zebrano nas na

placyku, wyszedł kapitan i

oznajmił, że jesteśmy zesłańcami

bez prawa oddalania się poza

granicę powiatu, że skończyły

się nasze dobre czasy obozowe,

gdzie jedzenie dawano

niezależnie czy ktoś zapracował,

czy nie. Tu, jak się nie

zapracuje, to możesz umrzeć z

głodu, ich to nie obchodzi. I

wysunął dwie propozycje: kołchoz

bez pieniędzy, każdy dostaje pół

litra mleka i przez pierwsze

miesiące jedzenie za pracę, póki

nie obrobi swojego kawałka

ziemi; a druga propozycja:

"lespromchoz", czyli gospodarstwo

leśne, sto pięćdziesiąt

kilometrów stąd, wyrąb lasu; tam

płacą i dają ubranie robocze,

więc kto czuje się fizycznie

dobrze, on radzi tam iść: a

teraz podchodzić po jednym

(oczywiście, doktor Powzner

dostał pracę w powiatowym

szpitalu). Ja podchodzę:

"Familija?" "Wołynskij",

"Jewriej?" "Niet, Polak", "Wsie

Jewriei gaworiat, czto oni

Polaki. Wołynskij - eto

jewriejskaja familija.

Lespromchoz. Następny". Stropiłem

się, bo jak każdy normalny

sowiecki człowiek nie chciałem

być Żydem. Zresztą nigdy nim nie

byłem.

E.: - Jakie Żyd budził u tych

ludzi uczucia?

O.: - Pogardliwe. A Polak to

dla nich Słowianin, jak Bułgar

czy Czech. Innych zabarwień

uczuciowych w stosunku do

Polaków nie zauważyłem. Nie

zgadzam się z tą wizją

rozdmuchiwaną przez samych

Polaków, że budzą w Rosjanach

uczucia niechętne. Może u

starszych inteligentów, jeszcze

sprzed rewolucji, oraz u

enkawudzistów. Dla pozostałych

Polacy to nie więcej jak

Mołdawianie, Łotysze itp.

Natomiast Żyd, to była bez

wątpienia negatywna ocena. Z

Żydami był kłopot od 1941 roku,

na przykład od czasu zwalniania

ludzi do armii Andersa. Wtedy

Żydów nie chcieli jeszcze

puszczać. Ten czekista musiał

mieć jakieś doświadczenie, że

tak powiedział. No trudno, nie

upierałem się. Żyd to Żyd.

Trzeba iść rąbać las. No i

poszliśmy. Sto pięćdziesiąt

kilometrów.

E.: - Zawieźli was?

O.: - Zawieźliby może ciebie.

A u nas było tak: dali konia,

wóz, duży kocioł z kaszą, który

owinęli w szmaty. Nas było

sporo. Trzy czwarte zesłanych

poszło do wyrębu lasu, bo

wszyscy bali się kołchozu:

umrzesz z głodu nim działkę

skopiesz i da plon. To nie były

przelewki. Zostały tylko stare

baby, które nie mogły już

pracować. A jeśli nie miały na

wolności rodziny, która by im

pomagała, to dosłownie umierały

z głodu. Była taka staruszka,

Azjatka, wyglądała na jakąś byłą

arystokratkę, może turecką,

która żebrała. Skończyło się

tym, że wzięli ją do warsztatu

stolarskiego, gdzie mogła

nocować za palenie w piecu, bo

zimą było czterdzieści stopni

mrozu, i ona spaliła się tam

żywcem. Ale to są ci, którzy

zostali. Natomiast ja poszedłem

jak głupi do tego "lespromchozu";

dali wóz, tego konia, ten kocioł

z kaszą, i miejscowy chłop

poprowadził ten wóz, a myśmy

szli. I dzięki temu przeszedłem

kawałek powiatu. To była

pustynia. Od wsi do wsi po

czterdzieści kilometrów. Po

drodze robili przerwę i dawali

tę kaszę. Śnieg był mokry, po

kostki, glina rozłaziła się pod

nogami, a wszyscy byli w

obozowych ciuchach letnich, bo

wywozili nas jeszcze w lecie. Ja

miałem buty obozowe, nie wiem,

czy to była skóra focza. Rwały

się jak papier. Oczywiście, buty

te rozlazły się i szedłem prawie

na bosaka. Chcę teraz wyśpiewać

pean na cześć narodu

rosyjskiego, bo gdyby mi się

jeszcze przytrafiło to samo, to

bałbym się, żeby to nie stało

się wśród innego narodu.

E.: - To wyraz małej ufności.

Mój ojciec w czasie ucieczki

przez Tatry podczas okupacji

zaznał wielkiego serca od

Słowaków; pukał od chaty do

chaty, bez nich by zginął.

Wybierał się podziękować im po

wojnie...

O.: - I my też pukaliśmy do

tych nędznych chałup, do tych

zmęczonych bab, i zawsze któraś

otwiera, wpuszcza z pięć osób,

pali pod blachą, rozściela

szmaty na podłodze; jedna

zobaczywszy moje nogi, oddała mi

swoje kalosze i skarpety

wełniane. Nie wiesz, co

znaczyło dla tych ludzi pozbyć

się kaloszy, wełnianych skarpet!

Każda wyciągała z piwnicy kubeł

ziemniaków, gotowała i dawała

nam jeść. A jak zdarzył się

chłop, to od razu bimber

stawiał. Nie wyobrażam sobie,

żeby w polskiej wsi mogła być

taka otwartość w stosunku do

więźniów, o których nic nie wie

się; obrabują, zgwałcą...

E.: - Chciałabym wreszcie

dowiedzieć się, na jakiej

podstawie dalej siedziałeś?

O.: - W 1948 roku, kiedy

władza zorientowała się, ilu

więźniów politycznych z 1937

roku przeżyło, a zakładała, że

wszyscy zginą - ale ponieważ

były ich miliony, więc jednak

setki tysięcy przeżyło -

przelękła się, że ta fala

zwolnionych wpłynie na nowo do

miast, a był to właśnie początek

zimnej wojny na świecie. No i

wymyślili, że ci, którzy

odsiedzieli polityczne wyroki,

mają być zesłani. Była tajna

ustawa prezydium "Wierchownogo

Sowieta", czyli Rady Najwyższej,

w tej sprawie. Dopiero w 1950

roku ogłosili nam to oficjalnie

i dali do podpisu...

E.: - Że?

O.: - Że zgadzam się na

dożywotnie zesłanie. Wtedy

podali numer tej ustawy i datę.

E.: - Podpisywali?

O.: - Podpisywali, ale nie

wszyscy. Dlatego nie lubię mówić

o sobie, bo byłem dupą,

skurwysynem, wszystko

podpisywałem.

E.: - A jak ktoś nie podpisał,

czy coś skorzystał?

O.: - Tak, skorzystał,

dziesięć lat dodatkowo, ale

zachował godność. Natomiast ja

byłem człowiekiem bez godności.

E.: - Ale wybiegamy w

przyszłość...

O.: - W momencie, kiedy

trafiłem do Czumakowa, jeszcze o

istnieniu wspomnianej ustawy nie

wiedziałem, nikt nam nie

powiedział. Dotyczyła również

tych, którzy zdążyli już wrócić

do domu - działała z mocą

wstecz. Spotykałem takich,

którzy już ze dwa lata byli na

wolności, a potem - marsz, z

powrotem! Była taka

humorystyczna sytuacja, że

facet, który dostał zesłanie, a

pochodził z sąsiedniego

województwa, bardzo się starał,

żeby go tam przeniesiono, gdyż

tam również był rejon zesłania,

innych tam zsyłali, ale jemu nie

wolno było być zesłańcem na

swoim terenie. Najśmieszniejsze,

że tę ustawę podpisał wówczas

przewodniczący Rady Najwyższej

Związku Sowieckiego, towarzysz

Woroszyłow, którego kiedyś w

swoich ulotkach tak ukochałem.

Ciekaw jestem, czy opublikują tę

ustawę oficjalnie. Czytając

opracowania emigrantów, nigdy

nie spotkałem ani numeru, ani

daty tej ustawy, ani powoływania

się na nią. A ja podpisywałem

ten papierek: "Skazuje się

obywatela na dożywotnie

osiedlenie w granicach powiatu

michajłowskiego województwa

nowosybirskiego". Powiat nazywał

się michajłowski, ale wieś

Michajłowskoje była tak

wyludniona, że centrum powiatu

przeniesiono do Czumakowa.

Bliżej było do kolei żelaznej,

tylko siedemdziesiąt pięć

kilometrów. Mam zresztą

zaświadczenie, że byłem tam od

listopada 1948 roku do połowy

maja 1954 roku. Z obozu mnie mam

żadnego zaświadczenia. Nigdy o

to nie starałem się... Nie, ja

już nie będę dalej mówić.

"Lespromchoz" jak "lespromchoz",

mnie się jakoś nie podoba, co

mówię, naprawdę nie chcę o tym

opowiadać. Ja tam nie

sprawdziłem się...

Zesłanie

E.: - Czy szykowałeś się na to, że

całe życie spędzisz na zesłaniu?

O.: - Nie wiem, ale chyba

byłem przekonany, że wychowanek

domu dziecka, potem kolonii

karnej dla nieletnich, a potem

obozu, spędzi dalsze życie w ten

sposób. Przede wszystkim byłem

bierny. Nie miałem woli

działania i energii do

pokierowania swoim losem. O tej

wielkiej, ponad dwumiesięcznej

podróży przez więzienia etapowe

nie umiałem opowiedzieć tak, jak

na to zasługuje, ale jedno

chciałem zaznaczyć: dała mi się

we znaki, byłem bardzo zmęczony.

Przyjechaliśmy więc do

Czumakowa. Tam wybierali: kto

pojedzie do "lespromchozu", kto

do kołchozu. Poszedłem do lasu. O

drodze do tego lasu już

opowiedziałem. Praca odbywała

się na tej zasadzie, że każdy

kołchoz, każda jednostka

gospodarcza miały obowiązek

wystawić pewną liczbę ludzi. Z

kołchozów przysyłali przeważnie

dziewczyny, ponieważ mężczyzn

brakowało. Cieszyły się z tego,

bo w "lespromchozie" płacili

jakieś pieniądze, w kołchozie nie

płacono wcale. My, zesłańcy,

pracowaliśmy na tych samych

zasadach, tylko byliśmy jakby

pracownikami stałymi w

"lespromchozie", a kołchoźnicy

przebywali okresowo; część

zarobków im przysługiwała, a

część zabierał kołchoz. Tak to

wyglądało. Teren bardzo

błotnisty, w lecie bagna, las na

kępach, a między nimi stoi woda.

W związku z tym w lecie

praktycznie nie można było

wywozić drewna z lasu. Dlatego

wyrąb odbywał się w zimie, kiedy

wszystko zamarzło, kiedy leżał

śnieg i można było saniami

wyciągać "ten las" na brzeg

rzeki. Na brzegu kładło się go

na tratwy specjalnej konstrukcji

ustawione na lodzie i kiedy

wiosną lód puszczał, to te

tratwy spływały w dół rzeki i

były gdzieś tam wyławiane, i tak

"las szedł" albo do przemysłu,

albo na opał. W ten sposób to

funkcjonowało. Była to praca

ciężka, ale w końcu normalna

praca w zimie syberyjskiej, z

małymi udogodnieniami natury

bytowej. Łaźnia była we wsi,

kilka kilometrów dalej. Raz w

tygodniu chodziliśmy do niej.

Starzy miejscowi Sybiracy przez

cały czas pobytu w lesie, dwa,

trzy miesiące, w ogóle nie

zmieniali bielizny. Potem

zrzucali tę przepoconą odzież,

która rozlatywała się w strzępy,

myli się raz porządnie,

przebierali w coś innego i mieli

to za sobą. Najbardziej męczyła

woda pod śniegiem, bo jeśli

człowiek wpadł w nią, to walonki

zamarzały, a do wyrębu trzeba

było iść kilka kilometrów.

Przychodziło się na miejsce,

walonki obrośnięte lodem. Nie

było gumiaków, one by zresztą

nie zdały egzaminu z powodu

zimna. Oblodzone walonki suszyło

się w nocy nad taką żelazną

beczką rozpaloną do czerwoności.

Trochę odtajały, ale nie

wysychały do końca, więc zawsze

się miało mokre nogi. Ja nie

bardzo radziłem sobie. Ze

smutkiem sobie przypominam tę

zimę, ponieważ fizycznie nie

sprawdziłem się. Dosłownie

padałem z nóg. Bardzo byłem

chudy, to jedzenie mnie jakby

nie odtwarzało, nie odtwarzało

sił, które traciłem. Podczas gdy

obok dziewczyny z kołchozu takie

rozrosłe, przysadziste, cycate -

dawały sobie radę. I to mnie

straszliwie męczyło. Ja do

wyrębu w ogóle się nie

nadawałem, nie radziłem sobie,

nie umiałem zresztą rąbać lasu.

Byłem takim podręcznym w

brygadzie, gdzie były trzy

dziewuchy. Zwalały te drzewa,

piłowały pnie, a do moich

obowiązków należało oczyszczać

te pnie z gałęzi i palić je w

ognisku. Ta czystość miejsca

wyrębu była dosyć przestrzegana,

aby na wiosnę nie miały w czym

wylęgać się szkodniki. Trzeba

było nadążyć za dziewuchami.

Mnie to szło rozpaczliwie, nie

mogłem rano rozpalić ogniska, bo

drzewo było mokre i dziewuchy

musiały mi pomagać, trochę

klęły, trochę śmiały się ze

mnie; miały do mnie stosunek

taki lekceważąco_litościwy. A

byłem właściwie w ich wieku. Nie

było to dla mnie miłe przeżycie,

nie miałem przecież (chociaż to

głupio zabrzmi) poczucie pewnej

własnej wyjątkowości, wartości

jakby swojej osoby. Dlatego

byłem bardzo zmęczony

psychicznie, bo tu okazywała się

moja niemoc.

E.: - A nie dlatego tak ci źle

szło, że męczyła cię ta

niedotrzymana data, ten dzień, w

którym kończył się wyrok i

miałeś wyjść na wolność, ale nie

wyszedłeś?

O.: - Tak, możliwe, że z tego

powodu, ale poza tym istniało

czysto fizyczne wycieńczenie.

No, nie dawałem rady.

E.: - A jak te dziewczyny?

O.: - To były dziewczyny,

które tam żyły od małego,

pracowały za parę ziemniaków.

Wiesz, w tamtych warunkach

znalezienie sobie baby

miejscowej rozwiązywało wiele

problemów. Miało się gdzie

mieszkać, miało się co jeść, bo

na ogół taka baba miała krowę.

No, miało się punkt stałego

pobytu na tej ziemi. I dlatego

wśród zesłańców nastąpiło w

sposób naturalny rozwarstwienie.

E.: - Na tych, którzy znaleźli

babę i na tych, którzy jej nie

znaleźli?

O.: - Niekoniecznie. Raczej na

zaradnych i niezaradnych. Osoby

zaradne znalazły sobie miejsce w

życiu. Na przykład, taki Witalij

Deul, o którym wspomina

Sołżenicyn w końcu pierwszej

części "Archipelagu Gułag",

szesnastoletni uczeń szkoły

plastycznej. Trafił do nas, nie

do Karagandy, jak pisał

Sołżenicyn. Od razu wzięli go do

takich napisów: "Uwaga, wyrąb

lasu"; malował te spadające

drzewa, pisał czerwonymi

literami. Na pewno na tym

terenie nikt nie umiał tego tak

ładnie robić jak on. I stał się

przy tych plakatach jakimś

"uczotczikom", on już to drzewo

przyjmował, wklepywał numerki w

to drzewo, już nie musiał o

szóstej rano wychodzić do lasu w

śniegu po pas, tylko przyjeżdżał

w dzień. To już była lepsza

sytuacja. Tak samo było, jeśli

ktoś miał jakieś medyczne

wykształcenie. Była taka

kobieta, która robiła opatrunki,

prowadziła punkt medyczny. To

już było coś, jakiś sposób na

przeżycie, na zakotwiczenie się

w nowej sytuacji. Albo Olga

Iwanowna, taka miła pani, kiedyś

była nauczycielką rosyjskiego w

Moskwie, potem siedziała. Bardzo

serdecznie się do mnie odnosiła,

opiekowała się mną. Ją wzięli do

biura jako sprzątaczkę - myła

podłogi, sprzątała. To też było

coś - w cieple, w pomieszczeniu,

i ludzkie stosunki tam były,

pracownicy ją szanowali, miała

wyższe wykształcenie, umiała

pisać na maszynie. Ja nie miałem

nic poza sobą samym. Moja

formalna sytuacja przedstawiała

się następująco: byłem nikim,

nie miałem podstaw, żadnych

talentów, żeby znaleźć jakąś

pracę niefizyczną. Musiałem

wykonywać pracę czysto fizyczną,

natomiast nie miałem do niej sił

- i to była właśnie moja

tragiczna sytuacja.

E.: - I co zamyślałeś?

O.: - Nic nie zamyślałem. W

takich sytuacjach się nie myśli.

Ja po prostu rzuciłem ten

"lespromchoz". Do dziś jestem im

winien 300 rubli, w tych starych

rublach. Bo na konto pensji,

która mi się należała, dostałem

waciak, walonki, spodnie

watowane, jakieś wyżywienie, za

które miałem zapłacić. Już im

nigdy nie oddałem tych

pieniędzy. Tłumaczyli mi w

biurze, że tyle, ile oni na mnie

łożą, ja nie wyrabiam. Bo trzeba

by płacić za barak, za ubranie,

za wyżywienie. Nie wyrabiałem na

to wszystko. Więc nie miałem

grosza pieniędzy. A nagle

zachciało mi się być w miejscu

bardziej cywilizowanym, wśród

większej liczby ludzi, gdzie

może dla mnie znajdzie się mniej

ciężka praca i będę się mógł

utrzymać. Więc rzuciłem ten

"lespromchoz", trochę na wariata,

nie miałem żadnych konkretnych

pomysłów. Poszedłem sobie do

takiej wsi, która była

kilkanaście kilometrów od

"lespromchozu". Nazywała się

Kreszczenka. Jak domyślam się,

nazwa pochodziła od słowa

"krzyż" - nie wiem, jak by to po

polsku brzmiało. Nic o niej nie

wiedziałem poza tym, że idąc do

tego "lespromchozu" w

listopadzie, przechodziliśmy

przez nią. Zapamiętałem, że

istnieje taka duża wieś, z dużą

piętrową szkołą - drewniany

budynek, potężny, dziesięć okien

na każdym piętrze. Stała na

brzegu rzeki. Więc poszedłem do

tej wsi. Szedłem, szedłem, mróz

był spory, mróz był, ale

świeciło słońce, pamiętam sosny

błyszczące w słońcu. Szedłem na

piechotę, ponieważ uciekłem,

więc nie mogłem skorzystać z

żadnego przygodnego transportu.

W końcu zabrakło mi sił,

usiadłem na brzegu drogi, na

śniegu, na takim pniu. I już

zasypiałem, już zamarzałem, już

mi się nic nie chciało i już

bliski był koniec. I gdybym

zamarzł tam, to byłoby wszystko

w porządku. Ale jechał jakiś

kołchoźnik, jakiś chłop jechał

saniami i wziął mnie do siebie.

Zawiózł mnie do siebie. Ja mu

zacząłem coś tam opowiadać,

kłamać, nawijać, że zostałem

wezwany do biura w Kreszczence,

bo mam być tam kreślarzem, czy

kimś podobnym. Zacząłem go

oszukiwać; bardzo mi było

głupio. Nie wiem, może uwierzył?

Dla tych ludzi prostych, w

cudzysłowiu oczywiście, na wsi

syberyjskiej biuro to jest coś

takiego lepszego, więc jeżeli do

tego biura idę, będę tam

kreślarzem, umiem pisać, umiem

czytać, to on z szacunkiem

odniósł się do mnie. Zawiózł do

domu. Pamiętam, jak mi było -

żona, jakieś dzieci. Nakarmili

mnie takimi "oładkami", wiesz,

co to "oładki"?, czymś takim

dobrym; położyli mnie spać, bo

powiedzieli, że muszę być

wyspany, skoro rano idę do

biura. Zasnąłem, a rano

pożegnałem się z nimi i

poszedłem do Kreszczenki.

Oczywiście, nie wiedziałem,

gdzie mam iść, do jakiego biura,

bo nikt tam mnie nie wołał, nikt

na mnie tam nie czekał. Ale w

końcu poszedłem, bo tam

rzeczywiście mieścił się zarząd

"lespromchozu". Poszedłem. I w

tym biurze poznałem Olgę

Iwanowną Głagolewą, która była

sprzątaczką. Przyszedł jakiś

inżynier od tego lasu i

powiedział, że żadnej innej

pracy dla mnie nie ma i że

powinienem wracać, i jak ktoś

będzie jechał w tym kierunku, to

zabierze mnie z powrotem.

Potraktował mnie jak lenia,

który nie chce pracować, i

obiboka, który uciekł.

E.: - A co to byli za ludzie,

ta dyrekcja?

O.: - To byli miejscowi

normalni ludzie, normalni

sowieccy ludzie, jeśli tak można

powiedzieć, którzy coś

skończyli. Jakiś instytut,

jakieś technikum. Dla nich

istnienie tych więźniów, tych

zesłańców, to była rzecz

najzupełniej naturalna, jakby

wpisana w krajobraz: im

przysyłają robotników z kołchozu,

jak również robotników z obozu,

gorszych, jakichś inteligentów,

którzy nie potrafią pracować;

ich to trochę irytowało, bo

naprawdę chcieliby mieć drwali

normalnych. Mieli plan, który

"lespromchoz" musiał wykonać, i

byli trochę wściekli, że z tymi

robotnikami z politycznych jest

więcej kłopotów niż pożytku.

E.: - Ani zainteresowania, ani

współczucia nie było?

O.: - Różnie było. Oczywiście,

nie można powiedzieć, że nie

było żadnego współczucia, ale

nie do całej warstwy zesłańców

jako takich. To, że zesłańców

jest tak bardzo, bardzo dużo,

było dla nich całkiem normalne.

Ja już nie potrafię odtworzyć ze

szczegółami, co się ze mną

działo. Ale w każdym razie Olga

Iwanowna bardzo mną się zaopiekowała i

zaznajomiła mnie z taką grupą,

bardzo miłą, o której chciałbym

opowiedzieć. Trzech ludzi w

średnim wieku, więc starszawych.

Jeden był pułkownikiem

rumuńskim, drugi był felczerem z

Besarabii, trzeci też gdzieś

stamtąd. Jak Związek Sowiecki w

1940 roku zagarnął Besarabię, to

ich zabrali. Odsiedzieli te

swoje osiem lat i teraz byli na

zesłaniu. Stanowili brygadę,

która rąbała drzewo na opał dla

różnych instytucji mieszczących

się w Kreszczence. Rąbali i

piłowali drzewo na opał dla

mleczarni, szkoły, biur

"lespromchozu, sielsowietu",

czyli rady wiejskiej. Za to

dostawali ileś tam rubli od

metra sześciennego i z tego

żyli. Właściwie zarabiali jako

prywaciarze, tak by to można

nazwać, chociaż nie mieli

żadnych formalnych uprawnień,

ale była zgoda władz Nkwd na to,

żeby ci ludzie zarabiali sobie w

ten sposób. Jak pamiętam, nie

płaciliśmy żadnych podatków,

mieszkaliśmy w szkole. Klasy

zajmowały parter, po rosyjsku

pierwsze piętro, a góra stała

pusta, bo nie było tylu uczniów.

Szkołę budowano zaraz po

rewolucji, w latach

dwudziestych, kiedy wieś była

liczna, ale po tym powstaniu

wiejskim została wyludniona.

Szkole potrzebne były dwie, trzy

salki, reszta stała pusta. I tam

właśnie urządziliśmy coś w

rodzaju naszego hotelu

robotniczego, tam

zamieszkaliśmy. Chodziłem z

nimi, piłowałem to drzewo. Byli

tak samo nieporadni jak ja,

fizycznie słabi. Zarabiało się

dosłownie parę groszy, żeby

kupić chleb... Taka ciekawa

rzecz: kołchoźnicy nie mieli

prawa kupowania chleba, nie było

już kartek, natomiast była lista

osób uprawnionych do kupowania.

Więc na przykład, zesłańcy mieli

prawo kupować chleb, a ci

miejscowi kołchoźnicy musieli na

ten chleb zarobić. Takie pomysły

administracyjne. Ale mnie to nie

interesowało, żyłem wtedy jakby

na marginesie tego życia, a ty

mówisz, że ja coś ukrywam...

E.: - Myślałam, że

podświadomie...

O.: - Chodziłem z tymi ludźmi,

ale żyłem jakby na zewnątrz. Był

tam felczer, Rumun, ja nie wiem,

czy to był Rumun, czy

Mołdawianin, on dla zasady nie

mówił po rosyjsku. Nie wiem, czy

udawał, czy rzeczywiście miał

taką barierę, że przez te

wszystkie lata obozu, od 1940

roku, nie nauczył się

rosyjskiego. Znał kilka

podstawowych słów, które używał

i koniec. Między sobą mówili po

rumuńsku.

E.: - A ludność miejscowa

mówiła po rosyjsku?

O.: - Tak, pięknie, taką

rosyjską gwarą. Było tam trochę

rdzennej ludności, którą w

gwarze miejscowej nazywają

czałdonami. Czałdoni żyli tam od

kilku pokoleń. Resztę we wsiach

stanowili osadnicy z czasów

reformy Stołypina. Gdyby to było

do druku, to trzeba by to

sprawdzić, kiedy to było...

E.: - Nie, to nie jest praca

historyczna.

O.: - Reforma Stołypina

polegała między innymi na tym,

żeby problem ziemi, to

przeludnienie wsi na obszarach

centralnych, ukraińskich czy

białoruskich, rozwiązać przez

osadnictwo na Syberii. Więc

dawano im ogromne ulgi, zasiłki;

jak pamiętam - sto rubli - to

było bardzo dużo na carskie

pieniądze; ziemi tyle, ile jest

w rodzinie rąk do pracy. Tak, że

jak ktoś jechał na tę Syberię i

miał trzech synów, to był

właściwie obszarnikiem, bo mógł

sobie, ile chce uprawiać tej

ziemi; ziemia była pusta,

leżała, i było na ileś tam lat

zwolnienie od wszystkich

podatków. Na tym polegał pomysł.

No więc część ludzi na wsi, to

byli ci, którzy przesiedlili się

w związku z reformą Stołypina,

tak że to była ludność rosyjska,

ukraińska i trochę innych

narodowości. Osiedlali się

takimi chutorami, bo to

właściwie nie były wsie, tylko

takie małe osady, i żyli sobie

niezależnym życiem. Może nie

mieli za dużo pieniędzy, bo nie

bardzo mieli gdzie sprzedawać

swoich towarów, ale trzymali,

powiedzmy, dwadzieścia krów,

kilka czy kilkanaście koni; tych

łąk mieli, ile chcesz, tych

lasów, tych pól ile chcesz. I to

trwało do czasów kolektywizacji.

Dlatego tam właśnie wybuchło

powstanie. Jak zaczęto robić

kolektywizację, to ci zupełnie

wolni chłopi, nie przyzwyczajeni

do żadnych ograniczeń,

zbuntowali się. Bo dotąd żyli

zupełnie swobodnie: parę razy do

roku robili jarmarki, zjeżdżali

się, kto miał ładniejsze konie,

ładniejszą uprząż, ładniejsze

krowy... Mleko zamrażali w

zimie w takich miednicach na

bochny, a potem wozili do

mleczarni, kilkadziesiąt

kilometrów, wozili to raz na

miesiąc czy coś takiego. I

sprzedawali. Sprzedawali też

skóry, sprzedawali "las",

spławiony rzeką Obką, wpadającą

do Obu. I tak żyli ci ludzie. W

czasie kolektywizacji podnieśli

bunt. Na czele powstania stało

dwóch braci, leśniczych, którzy

zorganizowali pierwszą grupę

gdzieś tam w głębi powiatu. I

potem, jak chyba w każdym

chłopskim powstaniu, oddział

szedł od wsi do wsi, komunistów

wieszano, a wszystkich mężczyzn

od lat osiemnastu brano do

oddziału. I w związku z tym, gdy

powstanie zostało stłumione i

wszystkich tych powstańców

aresztowano, przywódców

rozstrzelano, resztę posłano do

obozów, to ten cały teren

ogarnięty powstaniem został

praktycznie bez mężczyzn;

chłopcy zdążyli akurat

podrosnąć, żeby pójść na wojnę

światową i już nie wrócić. Taką

wsią była Kreszczenka.

E.: - Czy czułeś się już

lepiej wśród tych Rumunów?

O.: - Odżyłem. Dawałem sobie

radę, bo tam nie było żadnej

normy; to zresztą byli ludzie

starsi, też nie nawykli do

rąbania lasu, jeden pułkownik,

drugi felczer...

E.: - Czy mieliście poczucie

jakiejś tymczasowości, jakiejś

nienaturalności sytuacji?

O.: - Oni ją mieli. Oni mieli

tę świadomość nienaturalności

swojej sytuacji. Natomiast ja

jej nie miałem. Przeciwnie. Ja

miałem poczucie naturalności, że

tak już musi być: z domu dziecka

do obozu, z obozu na zesłanie -

taki los. A oni mieli to

poczucie, że to jest

nienaturalne; że cała ta praca

jakiegoś pułkownika armii

rumuńskiej to nie jest naturalna

sytuacja; jak to - on ma rąbać

las? Toteż rąbał dlatego, żeby

przeżyć, żeby nie zemrzeć z

głodu czy z chłodu.

E.: - No, ale chyba to was

łączyło: pracować tylko tyle,

ile trzeba, by przeżyć. Bo ta

cała praca była krzywdą.

O.: - Nie pamiętam. Ale

opowiem o czymś innym. Wtedy

bardzo serdecznie zaopiekowała

się mną Olga Iwanowna Głagolewa.

Podkarmiła mnie, rozmawiała ze

mną, pocieszała mnie, bo wtedy

bardzo potrzebowałem

pocieszenia. I taki epizod,

takie wspomnienie, które ciągnę

przez całe swoje życie. To jest

wiersz. Olga Iwanowna kiedyś

zarecytowała z pamięci wiersz

Mikołaja Gumilowa "Żyrafa". Nie

wiem, czy był tłumaczony na

język polski.

Dzisiaj ja widzę szczególny

smutek twojego spojrzenia.@ I

ręce, szczególnie kruche,

obejmujące kolana.@ Posłuchaj:

daleko, daleko, nad jeziorem

Czad@ czarowna, nieziemska

spaceruje żyrafa.@

...........................

Ja śpiewam wesołe bajki

tajemniczych krajów,@ o czarnej

dziewczynie, o namiętnościach

młodego wojownika.@ Ale ty zbyt

długo wdychałeś ciężką mgłę,@ ty

wierzyć nie chcesz w cokolwiek

prócz deszczu.@ I jak ja mogę ci

mówić o tropikalnych ogrodach,@

o wysmukłych palmach, o zapachu

traw, które trudno sobie

wymyślić?@ Ty płaczesz? Nie

trzeba. Posłuchaj, daleko stąd,

nad jeziorem Czad,@ nieziemska,

czarowna spaceruje żyrafa.@

(tłumaczenie dowolne - E. B.)

Olga Iwanowna na moją prośbę

przepisała mi ten wiersz i ja

ten papier złożony nosiłem jak

talizman pod koszulą, a w nocy

kładłem pod poduszkę. Ale zginął

mi ostatecznie...

Powracam do wątku. Nas chyba

wyrzucili z tej szkoły, a może

sami przenieśliśmy się? W każdym

razie znaleźliśmy sobie chałupę

i o tym chciałbym opowiedzieć.

Ty widzisz, to jest mój grzech,

to moja wada - ja nie pamiętam

nazwisk, bo tych ludzi bardzo

chciałbym zapamiętać, a nie

pamiętam nawet imion. To była

wiejska syberyjska chałupa. Jak

wchodzisz - przedsionek, kuchnia

i potem izba. Izba prawie

zwalona - ściana podgniła i dach

się pochylił ukośnie - nie była

używana. Natomiast w kuchni stał

rosyjski piec, na którym się

śpi, a gotuje się w ten sposób,

że garnek stawia się na ogień

bezpośrednio, chleby też tam się

piecze na dole. Na piecu jest

miejsce do spania dla czterech

osób, powiedzmy. Cała rodzina

mieściła się w kuchni. Matka

pracowała w kołchozie. Nie wiem,

co z mężem, przepadł na wojnie.

Nie dostawała po nim żadnej

renty, nie dostawała nic.

Rodzinom tych, którzy trafili w

czasie wojny do niewoli, czyli

"propali bez wiesti" - tak to

się nazywało - nie należało się

nic. W każdym razie ona nic nie

dostawała, ani jej dzieci,

żadnej renty. Były trzy córki i

jeden syn - czworo dzieci. Syn

miał czternaście lat, najmłodsza

córeczka osiem. Matka wychodziła

rano do kołchozu, a dzieci

zostawały w domu. Nie miały

butów. Może zacznę od tego, że

byli bez grosza, tak że matka

nic im nie mogła kupić. Mieli

tylko jedne kalosze, takie

płaskie w dawnym stylu, na buty.

Stały w przedsionku i jeśli

któreś chciało wyjść za

potrzebą, to w tych kaloszach.

Krowa była cielna, w związku z

czym nie było też mleka. Nic nie

było. Matka, jak wracała

wieczorem, to przynosiła

zmarznięte ziemniaki, po które

chodziło się na pole po

kołchozowych wykopkach. Tarła je

na tarce, robiła "lepioszki",

takie czarne podpłomyki, i

dzieciaki to jadły. A cały dzień

siedziały na piecu i grały w

karty albo gadały, ponieważ

dosłownie nie miały w czym pójść

na podwórko. I myśmy tam

zamieszkali. Podparliśmy ścianę

w tej właściwej izbie,

podparliśmy dach rusztowaniami,

żeby się nie zawalił,

postawiliśmy piec żelazny z

beczki i zaczęliśmy mieszkać.

Płaciliśmy jej jakieś grosze,

ale był to przełom w ich życiu.

Za pierwszą zapłatę kupiła buty

dla chłopaka i on poszedł do

kołchozu pracować.

Czternastoletni chłopak nie

chodził w zimie do pracy

dlatego, że nie miał w czym. A

jak poszedł pracować, to już

miał wyżywienie. Bo jak on

gdzieś ten gnój wyrzucał, to mu

dawali jeść. Kupiła więc stare

buty, za duże na niego, owinął

nogi w onuce i poszedł do pracy.

I już był rozwiązany problem.

Muszę ci powiedzieć, że

strasznie serdeczne stosunki

nawiązały się między nami.

Bardzo przywiązałem się do tej

rodziny. Pierwsze cukierki,

którymi oni byli częstowani, to

były od nas. Do tej pory nie

widzieli cukierków.

E.: - A skąd wyście je mieli?

O.: - Kupowaliśmy. Przecież my

mieliśmy ileś tam rubli.

Mieliśmy je, a oni nie mieli

żadnych rubli. Właśnie problem

tych ludzi polegał na tym, że

nie mieli żadnych pieniędzy - w

kołchozie dawali matce jakieś

jedzenie, jeszcze mogła trochę

do domu przynieść, żeby dzieciom

dać; marnie, ale zawsze coś. Jak

krowa dawała mleko - liche, bo

słaba pasza i mało go dawała -

to przynajmniej było coś dla

dzieci. A jeśli krowa cielna,

jest przedwiośnie, własne

ziemniaki skończyły się, w

kołchozie dadzą tylko tyle, ile

zje, może w kieszeni coś schowa,

jakąś kaszę, przecież w kołchozie

chleba nie dawali, tylko jakąś

zupę, jakąś kaszę - to było

wszystko. Cała tragedia tej

rodziny polegała na tym, że nie

mieli żadnych pieniędzy. Jak

byłem z powrotem w Czumakowie -

bo zaraz opowiem, jak trafiłem

tam ponownie - to dostałem

zawiadomienie, że córka,

następna po tym chłopaku,

wychodzi za mąż i zapraszają na

wesele. Matka kupiła jej z

naszych pieniędzy jakiś materiał

i uszyła sukienkę, dziewczyna

mogła wyjść nareszcie na wieś,

znalazła sobie jakiegoś kawalera

i ona wychodziła za mąż. A tego

jej brata wzięli później do

wojska. Pisał stamtąd do mnie

listy, do Czumakowa, bo ja tam

byłem przecież sześć lat. Pisał

listy z wojska, był normalnym

człowiekiem. A jego start zaczął

się z tych naszych groszy, za

które kupiono mu buty. Tragedia

kołchoźników polegała właśnie na

tym, że nie mieli grosza.

E.: - Znaczy, pójście do

wojska było awansem społecznym?

O.: - Bezwzględnym awansem. Po

pierwsze, tam szedł na dobre

wyżywienie, po drugie, w wojsku

uczył się zawodu. Po wyjściu z

wojska nie musiał wracać do

kołchozu. To była szansa

wyrwania się. Mógł wrócić do

kołchozu jako wolnonajemny. Mógł

pójść do ośrodka maszynowego -

Mts to się nazywało,

"maszino_traktornaja stancija",

czyli ośrodek obsługi traktorów,

maszyn rolniczych. A teraz twoje

pytanie: kto był przywiązany do

kołchozu? Każdy kołchoźnik

przywiązany był do swego kołchozu

w ten sposób, że nie miał

żadnych dokumentów. Wyjść z

kołchozu mógł tylko przez zaciąg

na jakąś budowę. Przyjeżdżali

werbownicy i werbowali na daleką

północ, czy daleki wschód. Mógł

człowiek pojechać; dostawał

takie zaświadczenie, że na ileś

tam lat wypuszcza się jego i

jest wolny. Dopiero wtedy.

Normalnie byli w takiej sytuacji

jak chłop pańszczyźniany. Poza

tym młodzież, która szła na

studia - to była też szansa. No

i chłopcy, którzy szli do

wojska, bo po wojsku nie musieli

wracać do kołchozu, mogli gdzieś

zahaczyć się jako robotnicy.

Oczywiście, ludzie

przedsiębiorczy znajdowali sobie

jakieś wyjście, natomiast

zostawali ci najmniej

energiczni, kobiety czy starsi.

Sama rozumiesz, jak to było.

Każdy rozumie. Nie o tym chciałem

mówić.

E.: - Mówiłeś o związkach z tą

rodziną.

O.: - Do jesieni to trwało,

mniej więcej do jesieni myśmy

tam mieszkali. Potem gospodyni -

niezwykle sympatyczna kobieta -

ona mi mówiła, że to nasze

zamieszkanie było dla niej

zbawieniem, od tego zaczęło się

dla nich powodzenie. Wydając

córkę za mąż była wprost

wniebowzięta, bo już skończyła

się dla nich ta rozpaczliwa

sytuacja.

E.: - No tak, ale ciebie już

tam nie było.

O.: - Mnie już tam nie było.

Ze mną było tak - przez wiosnę i

lato rąbałem drzewo z tymi

miłymi Rumunami, ale nie wszedłem

z nimi w jakiś kontakt duchowy.

Trzymali się razem, mówili

między sobą po rumuńsku, mnie

traktowali bardzo serdecznie i

byłem przy nich niby taki

giermek. Nagle trafiła mi się

taka śmieszna okazja - to była

jakaś ekspedycja, nie bardzo

pamiętam, jacyś geologowie,

mierniczowie, którzy robili

pomiary. Przyjechali do

Kreszczenki, tu mieli swoją

bazę, i wynajęli mnie do pomocy.

Pojechałem z nimi do

miejscowości Czarnyj Mys. "Mys"

to po polsku cypel. Jeziora

dookoła, bagna i oni tam robili

pomiary, wymierzali tereny,

robili mapy. Ja nosiłem tyki,

nie wiem jak to nazywa się

fachowo. Mieli radiostację na

taką prądnicę, którą trzeba było

kręcić nogami jak rower. Sadzali

mnie na tym i kręciłem. Sztuka

polegała na utrzymaniu

określonej liczby obrotów, wtedy

powstawało napięcie i była

łączność radiowa ze sztabem na

kilka czy kilkanaście

kilometrów. Nie było za ciężko,

pieniądze były marne, ale dosyć

dobrze dawali jeść. A poza tym

to była przygoda, przechodziło

się z miejsca na miejsce. Taka

wyprawa. Czułem się odkrywcą

Afryki. W lecie było fajnie,

poza komarami i "moszkarą",

takimi drobnymi muszkami, które

wszystkimi otworami wchodziły.

Jak człowiek rano wstawał, to

nie mógł otworzyć oczu, bo miał

je nimi zlepione. Poza tym można

było wytrzymać. Mnie się

podobało. I właśnie tam, w

czasie tej ekspedycji, tylko

żebym nie przekłamał, kiedy to

było? Jak to się czasowo

układa?... Wtedy przyszło do

mnie wezwanie: wzywa mnie

"Uprawlienije", zarząd Mgb -

wtedy już było Mgb, czyli

"Ministierstwo Gosudarstwiennoj

Biezopasnosti" - do Czumakowa.

Dostali jakiś tam sygnał,

widocznie przez radio, co to ja

go kręciłem nogami. No i

pamiętam przepiękną swoją

epopeę. Dali mi komsomolca,

kogoś w rodzaju ormowca, bo

komsomolcy należeli do takiego

Ormo miejscowego. Była jakaś

broń, przechowywana gdzieś, bo

przecież nie na co dzień noszona

przez nich, tylko przechowywana

w milicji czy w "sielsowiecie".

Dali mi więc komsomolca ze

strzelbą i miał mnie odprowadzić

do Czumakowa z tego odludzia. I

pamiętam, jak to było pięknie -

takie ogromne rozlewiska. I

myśmy tak szli drogami, których

nie było widać, obchodziliśmy te

ogromne rozlewiska lasami. On

miał strzelbę, ja miałem jakieś

jedzenie. Spaliśmy w stogach

siana razem, prawie obejmując

się, bo było dosyć zimno,

strzelba oczywiście leżała obok.

Nikt nikogo nie pilnował. Było

nam bardzo fajnie. Był mniej

więcej w moim wieku, ja już

wtedy miałem dziewiętnaście lat,

on może osiemnaście. Dla niego

to była oczywiście wielka

przygoda, te sto pięćdziesiąt

kilometrów czy dwieście

kilometrów na piechotę. Nie bał

się, że go zabiję i ucieknę ze

strzelbą. Szybko mnie rozpoznał.

Szliśmy i szliśmy. On się wcale

nie śpieszył i mówił: poczekaj,

poczekaj... Nocowaliśmy w

stogach siana, potem po

chutorach. Mieliśmy ze sobą

"suchoj pajok", jakieś

wyżywienie. On miał daleką

rodzinę w jednej wsi, to tam

zatrzymaliśmy się na dwa dni. To

było najmilsze moje wspomnienie

z tego czasu - ta podróż tymi

rozlewiskami, nieskończonymi

przestrzeniami, lasami, łąkami.

Przyszliśmy, niestety, w końcu

do Czumakowa. Doprowadził mnie

do tego urzędu. Przyprowadził

mnie do tego Mgb, do kapitana

Koszelewa, to nazwisko pamiętam

akurat.

E.: - Mówisz, że ta podróż to

jedno z najmilszych wspomnień,

ale nie zastanawiałeś się, po co

cię wzywają?

O.: - Ty stale nie chcesz mi

uwierzyć! Naprawdę, pod tym

względem niczego nie ukrywam.

Nie zastanawiałem się, nie

niepokoiłem się, ponieważ

biernie poddawałem się losowi.

Co będzie, to będzie.

Oczywiście, była jakaś

ciekawość, co się stało, cholera

ich wie, może mam iść do innego

powiatu. Ale w sumie nie

odrywali mnie od niczego. Gdybym

miał rodzinę, gdybym miał pracę,

gdybym był względnie dobrze

sytuowany - to oczywiście bym

się martwił. Ponieważ nie miałem

nic, więc myślałem: no to niech

mnie przerzucą.

E.: - A o wolności nie

myślałeś? Że może jednak na

wolność?

O.: - Nie, nie. Nie miałem

żadnych powodów. A ponadto gdyby

dali wolność, nie bardzo

wiedziałbym, co z nią zrobić.

Teraz nie potrafię swojego stanu

odtworzyć dokładnie. Pamiętam

tylko, że się cieszyłem, że tak

fajnie się idzie, że mamy co

żreć, że piękna pogoda, piękny

obszar, wolno człowiek idzie

sobie, śpiewa piosenki, np.

"szyroka strana moja rodnaja"...

E.: - Ja to znam, to było w

pierwszych czytankach do

rosyjskiego, ale od początku

traktowaliśmy to jako szyderstwo

z wolności ludzkiej.

O.: - A dla mnie to był mój

kraj, innego nie miałem. I moja

piosenka. W końcu miałem

dziewiętnaście lat. Ta wieś,

gdzie on miał rodzinę,

zatrzymaliśmy się tam dwa dni,

dawali jeść, bimber był, no co

jeszcze można chcieć? No, ale w

końcu doszliśmy do tego

Czumakowa, zaprowadził mnie do

urzędu, do zarządu powiatowego i

oddał mnie "pod rozpisku", za

pokwitowaniem, i poszedł z

powrotem tą samą drogą, już sam.

A ja zostałem. Kapitan Koszelew

był wtedy szefem powiatowego

Mgb. Sucha twarz, takiego trochę

żołądkowca. Sucha twarz męska.

Bardzo miły człowiek. I on mi

mówi tak: "Dostaliśmy meldunek

(oczywiście, nie powiedział -

donos, ale to był donos), że ty

zamierzasz uciec i dlatego

musieliśmy cię tutaj

sprowadzić". Mówię, że nie

miałem żadnych takich zamiarów.

Jak na mnie popatrzył,

porozmawiał pół godziny,

zobaczył, że to jakieś wielkie

nieporozumienie...

E.: - Dlaczego

nieporozumienie? Czy miałeś

wypisane na twarzy, że nie

jesteś zdolny do ucieczki?

O.: - Byłem taki zdechły! Taka

ofiara losu. To nie jest

kokieteria, ja nie wiem, jak

ciebie przekonywać, coś było

takiego we mnie. Nikomu, kto

mnie znał, nie przyszłoby do

głowy, że mogę uciec. Gdzie i po

co. I on mówi: "no, co ja mam z

tobą zrobić?" Odpowiadam: "nie

wiem". Przecież nie będę wracał

do tej Kreszczenki. Tam sobie z

pewnością znaleźli innego

pracownika w tej ekspedycji. Ci

Rumuni też. Ja tam nic nie

zostawiłem. No to on mówi:

"zostaniesz tu, na razie

będziesz rąbał drzewo dla nas",

czyli dla tego Mgb. Nawet

pamiętam, że mi taka złośliwa

myśl przeleciała: "Cholera, to

po to mnie ściągali, żebym im za

darmo drzewo rąbał". Drwal był

ze mnie dość marny. Na podwórku

rąbałem i wyszła jego żona, pani

Koszelewa, taka okrągła miła

kobieta, popatrzyła, byłem taki

obdarty, bo wiesz, na mnie to

ubranie rozpełzło się po prostu.

Spodnie były tak podarte, że

świeciłem gołą pupą. Ona nic nie

powiedziała, tak na mnie

popatrzyła, spytała skąd jestem,

bo oczywiście on jej nic nie

tłumaczył. I uszyła mi spodnie,

sama z siebie, żona kapitana

Mgb - wyniosła mi spodnie na

drugi dzień, jakieś jedzenie i w

ogóle zaczęła się mną opiekować.

Bardzo przyjemna, prosta kobieta

z okrągłą miłą twarzą. Nie

pasowała do tego suchotnika; on

może był suchotnikiem, może

wrzody żołądka miał. Poradzili

mi oboje, żeby pójść do pewnej

kobiety, może u niej uda mi się

zamieszkać. Poszedłem, miała

córkę, lat dwadzieścia kilka.

Zamieszkałem tam. Rąbałem

drzewo, pracowałem. I tak zeszło

sześć lat...

E.: - Nic nie czytałeś? Nic

nie zostało z twojej manii

pożerania książek? Nie szukałeś

ich?

O.: - To było tak - kiedyś

byłem zapamiętałym czytaczem.

Cały ten dom dziecka przeszedł

obok mnie niezauważalny, bo

czytałem książki i nie widziałem

żadnego życia koło siebie. W

obozie, w tej kolonii, również w

każdej wolnej chwili coś

czytałem. Tam była jakaś

biblioteka, coś wypożyczałem, ci

wolnonajemni też mi przynosili

książki. Wszystko, co

przeczytałem w życiu, tak

naprawdę, to tam. Na pewno

zadziałał tu szok psychiczny,

ten koniec obozu i początek

zesłania. Bo mnie jakby

odrzuciło od kultury. Ja nie

mogłem nic czytać. Pamiętam, że

brałem książkę i ten fałsz, ta

nieadekwatność w stosunku do

rzeczywistości rzucała mi się w

oczy. Taka była niechęć do tego

wymysłu, do tej fikcji; bo życie

jest inne i w życiu

niepotrzebna jest ta cała

literatura. Kiedyś usłyszałem od

takiego starego chłopa, że po co

jest algebra potrzebna, kiedy

wystarczy znać cztery działania.

I to mi odpowiadało. Był we mnie

taki odrzut, że przez dwa lata

nie czytałem nic. I pewnie tak

bym skończył, tam bym

zamieszkał, a w końcu znalazłaby

się jakaś dziewucha, z którą bym

się ożenił, miałbym dzieci. Gdy

potem pojechałem do Mińska w

1954 roku, to okazało się, że

mam zaawansowaną gruźlicę, więc

pewnie tam bym umarł na gruźlicę

po paru latach.

E.: - Ja też dokładnie w tym

czasie zapadłam na gruźlicę,

sprawa pokolenia.

O.: - No, ale tak się nie

stało z innego powodu i tutaj

wchodzimy w zupełnie inną

historię. Pracowałem wtedy w

"rajbolnicy", szpitalu

powiatowym. Szpital był w starym

drewnianym budynku, w którym

kiedyś mieszkał pop. Budynek był

nie odnawiany przez

kilkadziesiąt lat, bardzo zimny,

podgniły, chorzy w zimie

dosłownie tam zamarzali. Jak

przychodziły większe mrozy, to

chorych rozsyłano po domach, a

tylko takich zostawiali, których

nie można było wypuścić.

Obkładali ich butelkami z gorącą

wodą, kocami, straszne to było.

Myśmy wozili drzewo na opał dla

tego szpitala. W lesie,

czternaście kilometrów od wsi,

znajdowały się sągi drewna.

Jeździliśmy tam wozami,

ładowaliśmy, przywoziliśmy.

Czternaście kilometrów tam,

czternaście z powrotem. Woły idą

wolno, człowiek za nimi. Miałem

cały dzień, żeby pobyć ze sobą,

pomyśleć. Bardzo lubiłem tę

robotę. Byłem marzycielem, co to

sobie idzie cały dzień za tymi

wołami i marzy, myśli, recytuje

wiersze. Bardzo mi było dobrze.

W te wielkie mrozy myśmy późnym

wieczorem wracali z drewnem;

pielęgniarki, obsługa, salowe

rzucały się natychmiast do tych

wozów, wrzucały drewno do pieca

i rano już nie było ani jednego

kawałka, a w tym budynku wciąż

było zimno, paliło się cały

czas, ale nie można było go

ogrzać. W szpitalu jako stajenny

pracował "diadia Wania", jak go

wszyscy nazywali, naprawdę

nazywał się Johann Titz, Niemiec

z Krymu. W Czumakowie i w

sąsiednich powiatach było dużo

Niemców sowieckich, znad Wołgi i

z Krymu, których wywieziono w

1941 roku, jak rozpoczęła się

wojna. Straszne przeżycia mieli

ci ludzie za sobą. W rodzinie

Titzów było sześcioro dzieci, a

przeżyło, poza rodzicami,

Johannem i Bertą, tylko dwoje

starszych - syn, którego wzięli

do pracy w kopalni gdzieś na

północy, i córka Hela. Reszta

maleństw umarła po drodze w tej

strasznej poniewierce. Bardzo

się zaprzyjaźniłem z tą rodziną,

ogromnie dobrzy ludzie, oni mnie

serdecznie polubili. I wtedy też

poznałem Griszę - Christiana

Szmidta - chłopaka w moim wieku,

Niemiec znad Wołgi, miał trzy

małe siostrzyczki, matka ich już

przy mnie umarła w Czumakowie i

Grisza był opiekunem swoich

sióstr. Był to mój najbliższy

przyjaciel przez cały czas

pobytu w Czumakowie. Ci Niemcy

potem, po 1953 roku, zaczęli

rozjeżdżać się w różne strony.

Titzowie przenieśli się do

Karagandy, gdzie osiedlił się

ich starszy syn po powrocie z

północy. Hela wyszła za mąż za

niemieckiego chłopaka, podobnież

miała pięcioro dzieci. Co się z

nimi dalej stało, nie wiem. A

Grisza Szmidt z siostrami

znalazł się ostatecznie w końcu

lat siedemdziesiątych w RFN, ma

zupełnie zniszczone zdrowie. On

pracował w Rydze w chucie szkła,

polerował tam szkło, i po kilku

latach został inwalidą. To byli

ludzie, u których znalazłem

swoje pierwsze oparcie na

zesłaniu. Przed pierwszą swoją

zimą w Czumakowie mieszkałem u

tej kobiety, do której

skierowali mnie Koszelewowie,

bardzo śmieszna była jej córka,

ona była "słabaja na pieriedok",

nie można powiedzieć, że

puszczalska, tylko że nie

odmawiała nikomu, w związku z

tym była jakby stroną pasywną,

każdy, kto ją dotknął, to już

mógł się z nią przespać, i miała

troje dzieciaków nieślubnych,

takich zupełnie zasmarkanych.

Była troszeczkę niedorozwinięta,

wtedy tak jej nie oceniałem, bo

ja też należałem do tej

kategorii trochę

niedorozwiniętych. Myślę, że jej

matka tak po cichu liczyła, że

ja się z nią ożenię, że będziemy

razem i że będzie miała chłopa w

domu. Co prawda, jaki to ze mnie

był chłop, no, ale to zawsze coś

lepszego niż nic, bo chałupa im

się waliła, obora, krowa w zimie

stała prawie na zewnątrz, bo to

wszystko było rozwalone,

żerdzie obsmarowane krowim

gównem ze słomą - i to była

obora. Trzeba było drzewa

narąbać i wody przynieść z

rzeki. Tam prawie wcale nie było

studni, w tym zarządzie Mgb była

studnia, co lepsi gospodarze też

ją mieli, ale tu była nędza. Ja

jej płaciłem ileś tam rubli,

mieszkałem u niej, dostawałem

jedzenie - ziemniaki, które ona

smażyła na patelni w ten sposób,

że pokrajane kładła na wodzie,

ona je właściwie prażyła i takie

plastry ziemniaków, uprażone w

tym wrzątku, kładło się na

talerz, do tego szklanka mleka,

i to było moje jedzenie rano i

wieczorem. Ona tak mnie

traktowała trochę lepiej, bo po

cichu liczyła, że ożenię się z

jej córką, bo bardzo przeżywała,

że ona taka jest, rodzi co rok

dziecko nie wiadomo skąd i nikt

na te dzieci nie łoży. Z tą

córką żenić się nigdy nie miałem

zamiaru, ale kto wie, czy nie

ożeniłbym się z Helą, to była

taka dobra, serdeczna

dziewczyna. No, ale nic z tego

nie wyszło. Pewnego razu

przyszła do mnie kobieta, która

przedstawiła się jako Berta

Grigorjewna H. - jeszcze żyje. O

ludziach żyjących nie wypada

opowiadać bez ich zgody, dlatego

nie chciałbym tego drukować.

E.: - No, ale to ma związek z

tobą!

O.: - Ogromny związek. Więc

pewnego dnia przyszła Berta

Grigorjewna i powiedziała, żebym

wstąpił do niej. Pochodziła z

żydowskiej rodziny, zupełnie

zrusyfikowanej, jeśli się nie

mylę z Kowna. Jako młoda

dziewczyna była komunistką,

komsomołką. Urodziła się w 1908

roku, czyli teraz ma

siedemdziesiąt osiem lat. Wyszła

za mąż za Siergieja Radczenkę.

Jego stryj był jednym z

czołowych komunistów; z

bolszewików przedrewolucyjnych;

jednym z członków "Sojuza Borby

za Oswobożdienije Raboczego

Kłassa", w którym działał Lenin

w Petersburgu w końcu

dziewiętnastego wieku. Taka

komunistyczna rodzina rosyjska.

Siergiej Radczenko, inżynier

elektryk, był trockistą. W 1929

roku Trockiego wyrzucili ze

Związku Sowieckiego i trockiści

poszli do więzienia, wtedy Berta

miała dwadzieścia jeden lat, a

jak poznała tego Radczenkę,

miała osiemnaście lat. Była

młodą, piękną dziewczyną. Jak ją

poznałem, miała czterdzieści

kilka lat. Była jeszcze "cud",

jak szła przez wieś, to ci

miejscowi mówili "królowa".

Wysoka, przepiękna. Warkocza w

dwie ręce nie obejmiesz. Jak

czesała się siedząc na

taborecie, to te włosy leżały na

podłodze, po tylu latach... Za

młodu wspomagała swego męża w

działalności trockistowskiej -

pisali różne odezwy,

proklamacje, urządzali

demonstracje. W 1927 roku odbyła

się ostatnia publiczna

demonstracja w Związku Sowieckim,

nie aprobowana przez rząd. W

rocznicę rewolucji

przemaszerowali przez miasto,

było ich parę tysięcy. W 1929

roku aresztowanie i zesłanie; to

były te pierwsze etapy

likwidacji. Wysłano ich do Ufy,

na południu Uralu. I ten

Radczenko Siergiej pracował tam

gdzieś w elektrowni, to było

jeszcze przesiedlenie z pracą we

własnym zawodzie, z mieszkaniem,

z biblioteką. Takie w miarę

kulturalne, w miarę

cywilizowane. W 1932 roku

wrócili, i potem, w 1934, po

zabójstwie Kirowa, na nowo

gdzieś ich wysłali, a w 1936

roku na dobre aresztowali. Tak

że właściwie Berta zaczęła

podróż po zesłaniach od 1929

roku. My poznaliśmy się w 1949

roku, czyli to już trwa

dwadzieścia lat. I jest jeszcze

piękną kobietą, niezwykłą... Po

wyroku wysyłają ich do Workuty;

są właściwie pierwszymi

mieszkańcami tych obozów

Workuty, na tej północy.

Mieszkali w namiotach. Berta

opowiadała, że nie mogła rano

wstać, bo przymarzały jej włosy.

Przywożą ich na zupełnie gołe

miejsce; coś tam niby budują.

Praca pozorowana. Cały ten

sowiecki paradoks - jest

brygada, która ma plan. Kto

wykonuje plan, ten ma lepsze

wyżywienie. Na jakimś zebraniu

brygadzistka, oczywiście

kryminalistka, występuje i mówi,

że nasza brygada mogłaby lepiej

pracować, ale jest tu Berta

Grigorjewna H. - "takim kak H.

niet miesta w sowietskim

łagierie" - "niegodna

sowieckiego łagru". Piękne

powiedzenie, często go cytuję.

Cały paradoks rzeczywistości

sowieckiej. Oboje z mężem

podejmują próbę obrony praw

więźniów politycznych; w 1937

roku robią zdecydowaną głodówkę,

żeby im przyznano prawa więźniów

politycznych, prawo do książek,

do bibliotek, do odseparowania

od kryminalistów i tak dalej.

Przyjeżdża główny szef, w

literaturze jest opisany, nie

pamiętam nazwiska, jeden z

takich głównych zbrodniarzy

przeciw ludzkości, szef

Workutłagu, jest opisany u

Sołżenicyna. I mówi, że prośby

wszystkich zostaną spełnione.

Berta w wyniku tej

kilkutygodniowej głodówki jest

prawie śmiertelnie chora i

jeszcze przedtem biorą ją do

szpitala. Leży w więziennym

szpitalu i wszystko odbywa się

poza nią, o niej zapomnieli, ale

ona słyszy, bo wszystkich

wywieźli pięć kilometrów dalej

do budynku cegielni, która miała

być niby ich miejscem na

przyszłość. Sami polityczni,

rzekomo mają być spełnione

wszystkie ich żądania. Zebrali

ich tam i normalnie rozstrzelali

wszystkich. Berta leżąc w

szpitalu słyszała te wystrzały,

bo to strasznie niesie w zimie,

w pustym terenie i w dodatku na

równinie. Ich tam wszystkich

wybili, dosłownie wybili co

najmniej kilkuset ludzi. A

Berta w tym szpitalu przeżyła.

Miała wyrok trzy lata, bo

jeszcze wtedy wyroki były

względnie krótkie, tylko że ci

ludzie nie przeżywali ich.

Dostała trzy lata, on chyba

sześć. I w 1939 roku jej wyrok

kończył się. Wyszła ze szpitala,

jakoś się z tego wykaraskała,

doszła do siebie i czekała aż

ruszą lody, żeby jechać na

wolność. Bo tam nie ma innego

połączenia, dopiero jak ruszą

lody, zaczynają statki kursować.

I na tym statku płynie razem z

tym głównym szefem Workutłagu,

który ich wszystkich pozabijał.

On jedzie do Moskwy, po swoją

śmierć - bo zaczyna się epoka

likwidacji kadry Jeżowa. Tak,

wiem, że to już mówiłem... Berta

zaczepia się gdzieś na

prowincji; ma dowód tymczasowy.

Ponieważ miała nie ukończone

studia, chyba rusycystykę, więc

zaczepiła się w szkole czy w

przedszkolu. Mijają dwa lata,

już jest wojna, jest 1941 rok,

wojna sowiecko_niemiecka. Kończy

się jej tymczasowy dowód

osobisty. Idzie go wymienić i

jakiś młody, miły człowiek - ja

nie wiem, czy ona mu się

spodobała, czy on się pomylił,

nie wiadomo - w każdym razie dał

jej dowód osobisty bez

paragrafu. A powinna dostać

paragraf 39 zabraniający

zamieszkiwania w dużych

miastach. Istniał cały wykaz

miejsc, gdzie nie wolno było tym

ludziom przebywać. No i

przyjechała do Moskwy w 1943

roku, ponieważ żyła jeszcze jej

mama, więc zamieszkała razem z

nią, zameldowała się, skończyła

studia i zaczęła pracować jako

nauczycielka rosyjskiego.

Zagarnęli ją w 1948 roku, po

tylu latach, na podstawie tego

samego "ukazu", tej samej ustawy

Rady Najwyższej, o której już

mówiłem. Była zdziwiona - bo jak

ją aresztowali, zawieźli do

więzienia, oficer zaczął

śledztwo i pokazał jej teczkę ze

sprawą z 1929 roku, w której

była oskarżona o przepisywanie

odezw trockistów. Powiedział:

"takie rzeczy my przechowujemy".

Tam było napisane "chronit

wieczno". Do nieskończoności. I

oznajmił, że to będzie zawsze,

że zawsze ją znajdą. Wtedy

dostała dożywotnie zesłanie i

stąd znalazła się w Czumakowie.

No i wiesz, jak to wśród

zesłańców. Ja zresztą

przyjechałem do Czumakowa z

Bertą w tej samej grupie, tylko

że jej nie znałem. Widziałem ją

z daleka, jak oni tam się

zebrali z tym doktorem

Powznerem, jak była ta mąka, te

"lepioszki", ten piec, to

światło wokół. Ja to widziałem z

daleka, to był ten obcy świat,

do którego ja nie należałem i do

którego mnie nie dopuszczono.

E.: - Wtedy nie, ale teraz...

O.: - Teraz zdarzyło się, że

pewnego dnia Berta przyszła do

mnie. I to spotkanie zaowocowało

wszystkim. Berta była tym

człowiekiem, który mnie

przywrócił światu

cywilizowanemu, temu środowisku,

do którego do dziś należę. Berta

zaczęła budować dom. Mieszkała w

wynajętej chałupie. Była jedyną

osobą w Czumakowie, która miała

maszynę do pisania; siostra jej

z Moskwy przysłała. Te urzędy,

których tam była nieskończona

liczba, jak to w sowieckim

systemie - "zagotjajco,

zagotpuch, zagotzierno" - musiały

pisać sprawozdania roczne,

kwartalne i tak dalej; wszyscy

pisali to ręcznie. I siostra

Berty, która pracowała w Moskwie

w Akademii Nauk, Anna

Grigorjewna, bardzo elegancka

kobieta, żona profesora

medycyny, który nie chciał

utrzymywać żadnych stosunków ze

swoją szwagierką, zabraniał tego

zresztą swojej żonie, bo był

wielkim tchórzem, uważał, że

Berta to jest wielkie

nieszczęście dla rodziny - taka

żydowska asekuracja, może nie

tylko żydowska zresztą. No więc

ta Anna Grigorjewna prowadziła w

Akademii sekcję socjalną,

jakieś urlopy, wspinaczki

wysokogórskie, środowisko światowe - żyła bardzo

dobrze jak na warunki sowieckie.

Przysyłała Bercie pieniądze,

niewielkie, ale zawsze. Berta

miała maszynę, stukała na niej.

Trwało to dwa lata, potem

przyszedł rozkaz, żeby zabrać tę

maszynę do Nkwd, bo zesłańcom

nie wolno mieć maszyn do

pisania, ale ona nie oddała,

była niestrachliwa, odesłała ją

z powrotem do Moskwy, im nie

oddała. Chyba do dziś ją ma.

Wtedy, gdy ją poznałem, pisała

na maszynie. Opowiadam o tym dla

ilustracji, co się działo na

prowincji sowieckiej. Nie

chciano jej wziąć na stały etat

do któregoś z biur, bo każdy

urząd miał obowiązek ileś tam

godzin odpracować w kołchozie. W

związku z tym szef szukał takich

pracowników, którzy znali się na

pracy w polu. Brał do biura

dziewczynę, którą z miejsca

delegował albo do wykopków, albo

do żniw, albo do lasu. Natomiast

Berta odmawiała - znała swoją

cenę, umiała się postawić, całe

życie była taka. W związku z tym

nikt nie brał jej na stały etat,

ale na prace zlecone, do pisania

sprawozdań... Berta budowała dom

za pieniądze, które jej siostra

przysyłała. Dom był z samanu,

czyli z gliny zmieszanej ze

słomą, i ja pomagałem przy tej

budowie. To wtedy właśnie

pracowałem w powiatowym szpitalu

jako wozak, miałem woły pod

swoją opieką... Saman robiło się

w ten sposób: zdejmowało się

darninę z kręgu o średnicy kilku

metrów, kopało się wewnątrz

glinę na sztych łopaty, wlewało

wodę i do tej jamy wpędzało się

woła. Pędziło się go po kręgu,

on miesił tę glinę, a jemu pod

nogi sypano posiekaną słomę.

Powstawała taka masa - glina

przemieszana ze słomą - tę masę

potem nakładało się do form

drewnianych, wyciągano i

przewracano. Ona schła na

powietrzu i to był saman. Z tego

był zbudowany dom Berty. W tym

domu potem mieszkałem razem z

Naumem. Mieszkaliśmy razem w

jednym pokoju. Był wtedy w

Czumakowie ten mój kochany Naum.

Przyjaźnił się z Bertą. Ja w to

środowisko wszedłem, bardzo

serdecznie zostałem przyjęty,

zaadoptowany. Berta wprowadziła

mnie do tej warstwy, do której

ja w sposób naturalny lgnąłem.

Tam były książki, rozmowy, był

Naum, który był poetą zesłanym

za to, że pisał wiersze.

Studiował w Instytucie

Literackim w Moskwie, znał

osobiście cały ten świat

literacki Moskwy. Był w nim

kimś, i to kimś znaczącym.

Bardzo często, jak czytasz

jakieś ruskie wspomnienia o

tamtym okresie, to przewija się

Naum jako postać. Dla mnie

zaczęło się inne życie.

Fizycznie nic się nie zmieniło,

bo nadal pracowałem jako

robotnik w Promkombinacie.

Pracowałem fizycznie, ale Berta

od początku zaczęła mnie

przekonywać, że życie moje nie

kończy się na Czumakowie, na

pewno będzie jeszcze dalszy ciąg

i do niego trzeba być

przygotowanym; musisz się uczyć,

mówiła. Powiedziała, że to

wstyd, żeby człowiek pisał z

błędami ortograficznymi. Pisałem

strasznie. Pamiętam, że to nam

jakoś tak szybko poszło,

gramatykę przerobiłem z nią

dosłownie przez parę miesięcy,

tak że jak potem przyjechałem do

Mińska i poszedłem do technikum,

to miałem same piątki z

rosyjskiego, byłem najlepszy.

Sam przerobiłem matematykę ze

szkoły średniej, nie miałem

żadnych kłopotów. Te zaczęły się

w późniejszym wieku, w Polsce.

Berta chciała, żebym jakiś zawód

uzyskał. Dlatego poszedłem

pracować do Promkombinatu. Był

tam Niemiec z Powołża, pan

Nieder, stolarz, prawdziwy

rzemieślnik starej daty, kulawy

troszeczkę, bardzo sympatyczny,

i ona poprosiła go, żeby mnie

wziął do siebie, do terminu.

Miał taką brygadę stolarską,

taborety robili, jakieś stoły,

ławy. On w naszym domu robił

okna, drzwi, oczywiście

prywatnie. Poszedłem do niego

pracować. Po paru tygodniach

powiedział: "Wiesz, stolarza to

z ciebie nie będzie". Widocznie

jakąś wadę miałem, bo naprawdę

bardzo się starałem, bardzo

chciałem. Czegoś mi brakowało do

tej pracy fizycznej. Ja chyba

urodziłem się, żeby być

darmozjadem, ale życie,

niestety, nie pozwoliło mi,

kurczę blade. Szkoda. Berta

chciała, żebym miał zawód

konkretny w ręku, ale również,

żebym czytał, uczył się. No i w

ten sposób przeszedł mi uraz do

kultury - znowu zacząłem czytać,

rozmawiać z Naumem, z Bertą.

Otworzyła mi się jakaś

perspektywa na życie. Naum

wyjechał w 1952 roku, bo miał

cztery lata zesłania za swoje

wiersze. Jego utwory nie były

antysowieckie, były to po prostu

wiersze człowieka myślącego; był

wtedy strasznym komunistą, ale

takim, który potrzebował

uzasadnienia. I jeszcze w

Czumakowie był komunistą.

E.: - Czy tam już

rozmawialiście swobodnie? Bo w

obozie mówiłeś, że żadnych

politycznych rozmów nie było...

O.: - Tam mówiło się

swobodnie. Pamiętam, jak Naum

reagował na naszą krytykę

sowieckiej Rosji: "Nie mogę was

już słuchać, nie mogę tego

słuchać, co wy mówicie" - i

wychodził. Tak mu to

przeszkadzało w jego

światopoglądzie. Ale to bardzo

szybko mu mijało. Mieszkał u

chłopa, u takiego dziadka, który

dawniej był działaczem w czasie

kolektywizacji, organizował

kołchoz w Czumakowie, a potem

okazało się, że rozkradł całą

uprząż z konfiskaty u kułaków,

trzymał ją w domu, licząc, że

komunizm się skończy i on się

wzbogaci. Potem to był już taki

rozgoryczony dziadek. Opowiadał

Naumowi o tym chłopskim

powstaniu, i kołchozach, a jemu

wprost otwierały się oczy, bo

widział to wszystko dookoła, tę

nędzę, miał na miejscu lekcję

poglądową. Dojrzewał do tej

swojej pięknej postawy; on

zawsze miał piękną postawę, ale

na początku to była postawa

żarliwego komunisty, który

chciał znaleźć uzasadnienie

tego, co się dzieje.

E.: - Ten ustrój nie

potrzebował uzasadnień ani ludzi

przekonanych.

O.: - Właściwie nie

potrzebował, to prawda. No i tak

się zaczęło moje nowe życie. Nie

ożeniłem się oczywiście z żadną

dziewczyną czumakowską, bo żenić

się, mieć tam chałupę i być tam

do końca życia - to już nie była

dla mnie perspektywa. Potem Naum

wyjechał. Pojawił się nowy

zesłaniec - Jakow Aleksandrowicz

Feldman, doktor nauk

technicznych. Mężczyzna dużego

formatu, światowiec, był

dyrektorem jakiegoś instytutu

chemii w Moskwie. W 1937 roku

został aresztowany. Cały czas w

więziennych instytutach, gdzie

więźniowie pracowali, wykonując

specjalne zamówienia.

E.: - W takich "szaraszkach"?

O.: - No właśnie. On był od

środków wybuchowych, od jakichś

paliw, miał do czynienia z

konstrukcjami silników

samolotowych, wojskowych

urządzeń. Oni już w naszych

czasach byli na wolności, mieli

ordery - taki Tupolew czy inni.

Obracał się w takim środowisku.

Trochę cynik, trochę cwaniak.

E.: - I też miał dożywotkę?

O.: - Tak. Jak skończył mu się

wyrok, to go wypuścili, a potem

go znowu zgarnęli. Pasował do

Berty wzrostem, intelektem

raczej nie, bo był prymitywny w

sensie kulturalnym. Mało

interesował się sztuką i nie

znał się na niej, ale pochodził

z tego środowiska. Jakow

Aleksandrowicz miał gdzieś syna,

który do niego pisał tak:

"Tatusiu, nie mogę ci przysyłać

więcej pieniędzy, bo mam wielkie

zmartwienie, łysieję i wszystko

pochłania kuracja"... Ludzie

sowieccy traktowali zesłańców

jako obciążenie: jest tatuś,

któremu trzeba posyłać

pieniądze, a syn chce się żenić,

łysieje, musi zdobywać

mieszkanie. Jakowa

Aleksandrowicza przeniesiono

potem do Nowosybirska jako

zesłańca, ale fachowca. Jakoś

sobie to załatwił, bo był

sprytny. A Berta została.

E.: - Zacząłeś myśleć o sobie,

żyć inaczej, to rozumiem, ale

skąd perspektywa, że twoja

sytuacja się zmieni?

O.: - Odpowiadam na twoje

pytanie - żadnych perspektyw,

takich namacalnych, nie było,

natomiast była jakby inna

perspektywa wewnętrzna:

pracowałem jako pracownik

fizyczny, ale już należałem do

innego środowiska. Pracowałem

nie dlatego, że to było moje

przeznaczenie życiowe, ale

dlatego, że byłem zesłany.

E.: - Więc zacząłeś robić to

rozróżnienie?

O.: - Zacząłem. Zacząłem

korespondować z siostrą, z

ciocią Reginą z Mińska. Istniało

miejsce, do którego mogłem

wracać, gdyby mnie wypuścili. W

końcu nie byłem takim starym

facetem, miałem dwadzieścia parę

lat dopiero. Przedtem jeszcze

jeden epizod - Jakow

Aleksandrowicz, który trakował

mnie trochę z góry, trochę

lekceważąco, no bo byłem

właściwie półanalfabetą, nic w

świecie nie widziałem tylko to

drzewo, poza tym on był

babiarzem, lubił opowiadać o

swoich sukcesach, a ja taki

byłem do niczego pod tym

względem. Ale w ogóle odnosił

się do mnie ciepło. No i umarł

Stalin. Umarł Stalin, to warto

opowiedzieć. Ja wtedy już nie

pracowałem w tym Promkombinacie,

stolarz ze mnie nie wyszedł,

poszedłem pracować do

Rajkomchozu, czyli do

przedsiębiorstwa gospodarki

komunalnej, gdzie już byłem do

końca. Byłem wozakiem. Pamiętam

jeszcze z tego okresu wybieranie

szamba ze szpitala, gdzie

przedtem pracowałem. Mnie

wsadzili na dół, to było bardzo

głębokie, takie jakby

dwupiętrowe szambo; jeden na

dole czerpie i podaje drugiemu

wyżej. I ja tam siedziałem w

tych gównach, przez kilka godzin

wybierałem to; nic nie mówiłem

Bercie. To było za pieniądze, za

marne pieniądze, ale za

pieniądze. I ja się zgodziłem.

Był tam taki cwaniak, facet,

który zawarł umowę i mnie wziął

za pomocnika. I pamiętam, jak

Berta bez słowa, bez słowa prała

moje łachy cuchnące gównem.

Byłem pełen podziwu dla niej, bo

ja bym pewno tego nie robił dla

kogoś, a ona nic, bez słowa, do

miednicy z gorącą wodą, mydło, i

zaczęła prać. Przecież nie byłem

dla niej ani synem, ani

kochankiem. Ja cały byłem w tym

gównie, dosłownie od stóp do

głów, cały ochlapany...

E.: - Ale nie dokończyłeś tego

epizodu z Jakowem

Aleksandrowiczem...

O.: - Prawda! Pojechaliśmy do

lasu, to był marzec, piąty

marca, o ile dobrze pamiętam.

Mróz był spory, niby

przedwiośnie, ale jeszcze spory

był mróz. Pojechaliśmy do lasu i

wróciliśmy zmordowani, takim

późnym wieczorem. Ledwie

mieliśmy siłę te woły wyprząc,

zaprowadzić do stajni, dać im

siana, i do domu. Ja prawie

nieprzytomny, prawie z

zamkniętymi oczami doszedłem do

domu i Jakow Aleksandrowicz - to

było pierwszy raz z jego strony

- wziął mnie w objęcia,

uścisnął, ucałował i powiedział:

"Wiesz, umarł Stalin, nie wiem,

czy ja dożyję do zmian, ale ty

na pewno dożyjesz, zobaczysz

inne życie". Oto jest ilustracja

tego, że ludzie różnie

przyjmowali śmierć Stalina.

E.: - To nie wszyscy zesłańcy

cieszyli się?!

O.: - Wiesz, ludzie sowieccy i

płakali, i rozpaczali, i tak

dalej. Zesłańcy też różnie.

Natomiast Jakow Aleksandrowicz

wykazał niezawodny instynkt, nie

spodziewałem się tego po nim.

Tak zareagował Jakow

Aleksandrowicz i pamiętam, że to

dla mnie była jakby błyskawica.

Na drugi dzień zebrali nas, żeby

pisać kondolencje, że żałujemy -

wtedy już był nowy szef tego

rejonowego Mgb, aha, ja nie

skończyłem wątku z Koszelewymi -

ty wiesz, że tego Koszelewa

usunęli, zdegradowali, posłali

do cywila z jej powodu, bo ona

się puszczała z jakimś

miejscowym, nie zesłańcem,

jakimś miejscowym mężczyzną!

Koszelew był trochę gruźlik,

trochę wrzodowiec, a ona była

taka miła, taka pulchna kobieta.

Miała jakiegoś kochanka, a jemu,

jako oficerowi, nie wypadało być

w takiej sytuacji. Widocznie

ktoś donos napisał, bo jego

zdegradowali i zwolnili. Jak

wyjeżdżali, to bardzo było mi

smutno, ja tam jeszcze

zachodziłem, ona mnie prosiła,

żebym do nich wpadał. Ona mi

jakieś jedzenie dawała, karmiła,

taka serdeczna, miła kobieta,

która nie miała dzieci i jej

widocznie szkoda mnie było,

czuła do mnie sympatię. A potem

przyszedł taki Szwidko,

którego podpis mam jeszcze na

tym dokumencie, który w domu

przechowuję, i on to już było

takie byle co, takie zwykłe

sowieckie bydlę z Mgb.

E.: - Jeszcze chciałam spytać,

czy tobie też serce drgnęło, jak

dowiedziałeś się o śmierci

Stalina?

O.: - Nie. No właśnie mnie ta

reakcja Jakowa Aleksandrowicza

otworzyła dopiero oczy. Nie, nie

w żadnym wypadku, ja sam z

siebie nie miałem uczucia

wyzwolenia. To, że on tak

powiedział - w życiu każdego

człowieka są takie historyczne

chwile i w moim życiu liczy się

to powiedzenie Jakowa

Aleksandrowicza - to że on mnie

tak uściskał, ucałował,

gratulacje mi składał, nie

licząc, że on dożyje, ale że ja

dożyję na pewno. Bo nikt nie

liczył na to, że zmiany nastąpią

szybko, co to, to nie... Więc

nas zebrali, że my musimy

podpisywać jakieś żałości, i

straszliwie płakał taki zastępca

Szwidki, dość młody facet, który

płakał dosłownie rzewnymi łzami,

mówiąc o śmierci Stalina. A

potem, w niecały rok później on

poszedł do więzienia, bo okazało

się, że za łapówki wystawiał

kołchoźnikom dowody osobiste. Tak

to było. No i od śmierci

Stalina, od wiosny, zaczęło się

wyraźne rozluźnienie. Przedtem

musieliśmy się meldować, zamiast

dowodów mieliśmy takie

"udostowierienije", gdzie były

rubryki do meldowania się. Na

początku meldowaliśmy się co dwa

tygodnie, potem co miesiąc, aż w

końcu zaczęli to lekceważyć.

E.: - Ale ty jeszcze po śmierci

Stalina siedziałeś?

O.: - No tak, prawie rok,

ponad rok.

E.: - Mnie strasznie ciekawi,

w jakiej formie przyszła ta

odwilż na zesłaniu.

O.: - Wyraźnie nastąpiło

rozluźnienie, ale przez lato

jeszcze nic się nie działo.

Tylko Niemcy zaczęli po trochu

wyjeżdżać. Łatwiej dawali

zwolnienia, jak ktoś zachorował.

Przedtem był u nas taki jeden

zesłaniec, Żyd polski, który w

Mińsku wykładał

marksizm_leninizm, ale był

szefcem z zawodu, siedział jako

szpieg, potem na zesłaniu

pracował w takiej spółdzielni

szewskiej. Cankler się chyba

nazywał. Nie można powiedzieć,

że niesympatyczny, choć on mi

tłumaczył, że ja od dzieciństwa

jestem wrogo nastawiony,

ponieważ widzę same negatywne

strony ustroju, a przecież są i

pozytywne: awans społeczny,

rozwój cywilizacyjny. To był

taki komunista, który szukał

jasnych stron w ciemnym obrazie.

Zachorował na gruźlicę i umarł.

Ale ile było najpierw zachodu,

żeby go wysłać do rentgena do

Nowosybirska!

E.: - Ale wtedy nie umierało

się na gruźlicę; były już wtedy

nowe środki.

O.: - Ale w Czumakowie nie

było zwykłego rentgena! Były

straszliwe, wielomiesięczne

zabiegi, zanim pojechał na

badania. Ale w końcu pojechał,

bo zaczęło się rozluźnienie;

można było pojechać do

Nowosybirska. Jakowa

Aleksandrowicza przenieśli w

lecie 1953 roku. Ciągle pisał,

że jest bezrobotny, a był

przecież fachowcem wysokiej

klasy, chemikiem, miał za sobą

jakieś wynalazki, więc chciał,

żeby go wykorzystali zgodnie z

zawodem. A ja przebywałem w

Czumakowie do wiosny 1954 roku,

mieszkałem u Berty. Na jesieni

zlikwidowali Berię, "udusili"

Berię na tym posiedzeniu Biura

Politycznego i gdzieś tak od

wiosny 1954 roku zaczęli nas

zwalniać.

E.: - Tak bez słowa?

O.: - Bez słowa. Dawali dowody

osobiste, można było wyjechać,

nie wiem, czy można było jechać

wszędzie, ale myślę, że zaczęli

te ograniczenia znosić.

Pamiętam, był taki chłopak -

Dimka Orda, taki energiczny

chłopak, ożenił się zresztą z

miejscową dziewczyną. Pochodził

spod Charkowa, z Ukrainy.

Pojechał więc tam do rodziny, a

po dwóch miesiącach wrócił i

powiedział, że on tam nie może

żyć. On nie może już tak żyć:

iść do pracy, wstawać na szóstą

rano, pracować osiem godzin. Tu

był wolnym człowiekiem - w zimie

rąbał las, chłopak był do rzeczy

- w zimie pracował w lesie,

zarobił parę groszy, latem

najmował się to tu, to tam na

prace zlecone, a jak mu się nie

chciało, to mógł, powiedzmy,

przez miesiąc nie pracować.

Mieli krowę, chałupę, mógł sobie

miesiąc przeleżeć na brzegu

rzeki, ryby łapać. On się tu

czuł wolny i wrócił. Mówił mi:

"Słuchaj, jakieś tam klitki,

wszyscy na kupie, matka,

rodzeństwo, siostra zamężna,

ciasnota, do pracy gdzieś tam

trzeba jechać, nie spóźnić się

nawet piętnaście minut - no,

koszmar". Takich było kilku,

takich, którzy nie mogli znieść

tej normalnej cywilizacji.

E.: - Ale tej cywilizacji

strasznie jednak kulawej i

nieprawdziwej. Inna rzecz, że

zdarza się, że i z Ameryki

wracają na Syberię.

O.: - Tak, albo jadą z Ameryki

do Kanady, gdzie jest więcej

luzu. Ze mną było tak: w 1954

roku w maju zostałem wezwany do

zarządu powiatowego Mgb i

spytano mnie, gdzie chcę jechać.

Powiedziałem, że do Mińska.

Napisałem przedtem do cioci

Reginy i spytałem, czy mogę. Ona

mi odpowiedziała, że jak

najbardziej, mogę do niej

przyjechać. Do Moskwy nie miałem

do kogo. Bez słowa wypisali mi

dowód osobisty i takie

zaświadczenie, które mam do

dziś, że udaję się do Mińska z

zesłania.

E.: - Tak bezszmerowo?

O.: - Tak, bezszmerowo.

Zwalniano poszczególne osoby,

kilka osób dziennie. Na

przykład? Berta została

zwolniona dopiero późną jesienią

1954 roku, ja na wiosnę, a część

już w zimie. Wyglądało na to, że

wszystkich zwalniają. Widać

było, że nie chcieli, żeby to

był taki rwący strumień, tylko

żeby pomalutku się sączyło.

Urzędnik wypisał mi dowód

osobisty i zaświadczenie, a ja

go zapytałem, jako uświadomiony

człowiek sowiecki, czy w

ankietach muszę pisać, że byłem

w obozie i na zesłaniu. A on mi

na to: "Nie, traktuj to tak,

jakby tego nie było".

E.: - Coś niesamowitego! Ale

że takie pytanie przyszło ci do

głowy?!

O.: - No, oczywiście. Ja byłem

sowieckim człowiekiem, gdzie bym

nie poszedł, musiałbym wypełniać

ankietę. To było bardzo ważne

pytanie, pytanie o przeszłość.

Jak przyjechałem do Mińska i

poszedłem do technikum, musiałem

natychmiast wypełnić ankietę,

ale wtedy, jak on mi tak

powiedział, to byłem zadowolony.

E.: - Poczułeś wdzięczność,

tak?

O.: - Tak. Dopiero po latach

przyszło uczucie goryczy: jakże

to? Człowiek stracił jedenaście

lat i teraz jakby ich nie było?!

W końcu miałem jedenaście lat

wykreślonych z życiorysu.

E.: - I nawet nie powiedzieli

- pocałuj nas w dupę.

O.: - Nawet nie powiedzieli -

przepraszamy. Ale najpierw była

wdzięczność z mojej strony. W

Mińsku napisałem, że pracowałem

jako pracownik fizyczny w

archangielskiej "obłasti" od

1943 do 1948 roku, a potem w

nowosybirskiej.

E.: - No, ale przecież było

wiadomo, co to znaczy.

O.: - Mieli dyspozycję - nie

pytać. Tu warto jeszcze parę

słów powiedzieć o tej niezwykłej

kobiecie, Reginie. W Mińsku jako

wykładowczyni języka

niemieckiego w Instytucie

Języków Obcych mieszkała w

akademiku żeńskim, miała tam

pokoik dwunastometrowy.

Większość wykładowców nie miała

mieszkań, dawano im takie

klitki. I ta kobieta, z jakimiś

przecież potrzebami, bierze do

tej klitki chłopaka, zupełnie

przecież sobie nie znanego, syna

przyjaciółki, którego widziała

ostatnio, jak miał sześć lat,

który przeszedł przez te

wszystkie obozy, o którym nic

nie wie. Może złodziej,

narkoman, wszystko może być po

takiej tułaczce. I bierze mnie

do tego pokoiku, gdzie jest

ciasnota, dwa łóżka, szafa, za

szafą kuchnia, w której pali się

brykietami torfowymi. Umywalka,

ubikacja na korytarzu; to był

żeński akademik, więc ja

musiałem biegać na podwórko, tam

jeszcze taki wychodek drewniany

stał, bo to był stary budynek.

Reginka z mojego powodu zupełnie

nie miała żadnego własnego

życia. I dzięki niej mogłem

przeżyć moje życie tak, jak je

przeżyłem. Poszedłem do

technikum, ona mnie utrzymywała,

nie musiałem pracować, dostałem

wprawdzie jakieś stypendium, ale

z niego nie można się było

utrzymać.

E.: - A stypendium z jakiej

racji?

O.: - W technikum dawano

stypendia. To było regularne

technikum. Ja miałem kolegów

czternastoletnich, a sam byłem

dużo starszy, bo technikum w

Związku Sowieckim nie jest na

statusie szkoły średniej; limit

wieku wynosi dwadzieścia

dziewięć lat.

E.: - Dlaczego wybrałeś

technikum?

O.: - To właśnie było

doświadczenie

obozowo_zesłaniowe. Poszedłem do

technikum

mechaniczno_energetycznego, żeby

być elektrykiem, bo w obozie czy

na zesłaniu elektryk jest

szanowany, pracuje w cieple,

chodzą koło niego. Jak w

Czumakowie zakładano linię

elektryczną, elektrycy mieli tam

szalone poważanie; wszyscy

dyrektorzy przychodzili i

pytali, jak to będzie z tym

światłem, kiedy ta maszyna

zostanie naprawiona. Nikt się na

tym nie znał, wobec tego nikt

ich nie mógł popędzać, oni sobie

coś dłubali w taki sposób, w

jaki im się chciało. Wołodia

Wilniewicz z Władywostoku - to

też jedna z moich przyjaźni

czumakowskich, więcej, moja

fascynacja. Ale nie będę tu o

nim opowiadał, chociaż życiorys

obozowy miał fantastyczny. Może

Naum będzie pisał o tych

czasach, zrobi to o niebo lepiej

ode mnie - on też ogromnie lubił

Wołodię i zachwycał się nim.

Moim wspaniałym kolegą był

jeszcze Ukrainiec Filemon, ale o

nim i jego perypetiach również

na razie nie będę opowiadał. W

Mińsku nie zadomowiłem się. Jak

wyjechałem z Mińska po czterech

latach, to nawet nie pamiętałem

nazwy ulicy, na której

mieszkałem. To był etap

przejściowy. Nie wżyłem się w

ten Mińsk, nie znalazłem tam

sobie miejsca. Miasto jak miasto

sowieckie. Pewno gdybym nie

przyjechał do Polski, to bym tam

żył jakoś, ale nic mnie ten

Mińsk nie obchodził. Tak

przepłynął przeze mnie. Ja

ciągle czułem w sobie ten

poprzedni etap, tymczasowość. Ty

mówisz "XX zjazd" - do mnie to

nie docierało; ja byłem poza

jakimkolwiek środowiskiem. Wiem,

tam w Mińsku była jakaś

inteligencja, jakieś grupy

myślące, był ruch, o którym

dowiedziałem się dopiero w

Polsce. Opowiadano mi, że jest

młoda inteligencja białoruska,

która dąży do odrodzenia

białoruskości. Zbierali się,

dyskutowali, pielęgnowali język

białoruski, coś czytali, coś

pisali; właśnie wtedy, kiedy

tam mieszkałem. To środowisko

mnie ominęło, inne środowiska

też. Ja się w sobie zamknąłem.

Zjazd przyjmowałem bez żadnego

wstrząsu. Jedyne co z tego

pamiętam, że do technikum

chodził taki chłopak, Jaworski

chyba się nazywał, którego

ojciec był starym zasłużonym

komunistą białoruskim, i on do

mnie odezwał się z taką

wściekłością - powtórzył zdanie

ojca, bo to był młody chłopak:

"No i co, i teraz znowu na

Trockiego będziemy mówili

towarzyszu!" A ja pomyślałem: "I

cóż w tym takiego?" Ale dla

niego to było straszne, że znowu

tych wrogów przywracają do łask,

rehabilitują.

E.: - Nie doszło do tego.

O.: - Pamiętam też, jak

pojechałem do Moskwy, do Nauma;

nie miał mieszkania w Moskwie,

więc mieszkał w domku

letniskowym pod Moskwą, w domku

jakiegoś człowieka, który był

dobrze sytuowany i miał taki

domek letniskowy. Jechaliśmy

"elektryczką" przez śnieg, Naum

tam palił w piecu i miał psa,

którego musiał żywić, to był

jego obowiązek za to, że tam

mieszkał. Gotował kaszę takiemu

wielkiemu wilczurowi. Naum dał

mi wtedy prezent: maszynopis

poematu Twardowskiego "Wasilij

Tiorkin na tom swietie", którego

drukować wtedy zabroniono i

krążył nielegalnie - taka niby

kpina z rzeczywistości

radzieckiej - długo "chodził" w

rękopisie, dopiero teraz go

wydrukowali - i ja przywiozłem

ten maszynopis do Mińska i

pamiętam, że nie bardzo miałem

nawet komu dać do poczytania.

Pożyczyłem go zaprzyjaźnionej z

Reginką rodzinie. Przeczytali,

zwrócili i powiedzieli, że im

się to nie podoba. I więcej nikt

tego nie przeczytał, ja po

prostu nie wiedziałem, co z tym

zrobić. Nie miałem

żadnego środowiska. I chyba nie

miałem go z własnej winy. Nie

szukałem. Na pewno były jakieś

okazje, których nie

wykorzystywałem. A potem

nastąpił w moim życiu dalszy

ciąg, który zaczął się przez

Reginę, związany z Polską, z

polskimi komunistami, z moimi

rodzicami. Kazała mi napisać

podanie o rehabilitację

rodziców, czy raczej zapytanie o

ich losy. Dostałem odpowiedź,

którą mam do dzisiaj, że ojciec

został zrehabilitowany -

pośmiertnie - "w swiazi s wnow

odkrywszymsja

obstojatielstwami". Sprawa

została umorzona a rehabilitacja

nastąpiła pośmiertnie.

Pojechałem do Moskwy, dostałem

odszkodowanie za ojca, za matkę.

I tak przyjechałem do Polski.

E.: - Szybko się z tym okresem

uwinąłeś. Ale powiedz: czy

chciałeś jechać do Polski?

O.: - Ja nic nie chciałem. Nic

nie robiłem w tej sprawie, ale

do Polski przyjechała Stella

Huber i opowiedziała komuś, że

są te "dzieci", czyli my. Po

Stalinie był taki sposób

odnajdywania swoich, każdy

opowiadał o tym, kogo znał, i

tak się rozszerzała fala. W ten

sposób moi kuzyni z Warszawy

przysłali mi zaproszenie.

Poszedłem do Owir_u, do takiego

urzędu sowieckiego, który wydaje

zezwolenia na wyjazd w gości.

Powiedzieli mi tam: nie, to

tylko dla bezpośrednich

krewnych, ale w stosunku do

kuzynów to nie obowiązuje.

Koniec. Ale jak jechałem do

Moskwy, to Reginka mi

powiedziała: "idź do ambasady

polskiej, może oni tobie

pomogą". Poszedłem tam.

Przyszedłem, przedstawiam się.

E.: - Polskiego języka nie

znałeś?

O.: - No wiesz, ja przez to

poczucie, że jestem Polakiem,

zacząłem się uczyć trochę

polskiego w Mińsku. Nie uczyłem

się od Reginki, ona pracowała,

była zajęta. Miałem jakiś

"uczebnik" polskiego języka,

samouczek dla Rosjan wydany w

latach trzydziestych chyba. Nie

opanowałem jednak tego języka,

mówiłem po rosyjsku. Więc

przyszedłem do ambasady. Kazali

iść do jakiegoś pokoju, gdzie

siedziała taka pełna, starsza

pani, nazywała się Grobelna, też

przeszła przez obozy, a jej

córka była pierwszą żoną aktora

Łomnickiego, ale to inna sprawa.

Siedziała za biurkiem, wszedłem

i mówię, że taka i taka sprawa,

a ona: "no cóż, towarzyszu,

ambasada nic nie może pomóc,

takie jest ustawodawstwo

sowieckie, że dają paszport

tylko dla bezpośredniej

rodziny". Powiedziałem -

dziękuję - i już wychodziłem,

już trzymałem rękę na klamce,

otwierałem drzwi, i jak ona mi

potem to opowiadała, w

Warszawie, to coś ją tknęło.

"Przepraszam, mówi, ale może

macie jakieś inne podstawy, żeby

pojechać do Polski?" Bo dla

repatriantów wystarczyło, żeby

wykazać się, iż do 1939 roku

było się obywatelem polskim.

Wystarczył czasami jakiś zupełny

drobiazg, jakieś zaświadczenie

szkolne czy inny papierek. Tego

nie miałem, ale mówię: "Miałem

rodziców komunistów, którzy byli

z Polski". "A jak się nazywali?"

Powiedziałem. I jak ta starsza

pani, dobrze zaawansowana w

wieku, wyskoczyła zza biurka,

podbiegła do mnie! - "Przecież

ty idiotą jesteś, i ja bym

ciebie nigdy nie znalazła,

przecież ty jesteś na liście, wy

wszyscy jesteście na liście

dzieci poszukiwanych!" Była taka

lista, mieli listę tych

komunistów polskich,

zrehabilitowanych. No, ale jak

oni mogli szukać po Rosji? Tylko

przez znajomych, że ktoś kogoś

znał i o kimś wiedział. I na tej

liście był oczywiście ojciec, bo

matka była za małą figurą, żeby

tam być, no i były dzieci, nasza

trójka. I ona mówi: "oczywiście,

może jechać i siostra, i brat.

Możecie jechać, ale na stałe. W

gości nie mamy możliwości tego

załatwić, bo to tylko kuzyni,

władze sowieckie odmówią, ale

możecie jechać na stałe i władze

sowieckie nie będą robić

kłopotów". I dodaje: "radzę ci

jechać, jak najbardziej, w

Polsce dostaniesz mieszkanie,

dostaniesz pracę, jeśli chcesz

iść na studia, to pójdziesz na

studia, bo twój ojciec" i tak

dalej, i tak dalej.

Powiedziałem, że chyba to

zrobię. Zupełna improwizacja.

Wróciłem do Mińska,

opowiedziałem Reginie, a ona, że

oczywiście, należy jechać, ale

trzeba skończyć technikum,

trzeba mieć jakiś papierek,

jakieś wykształcenie. Tak, że to

się jeszcze ciągnęło jakieś pół

roku. A potem jakaś taka panika

się zaczęła, bo to była wiosna

1958 roku, ktoś powiedział, że

kończy się repatriacja, że

trzeba natychmiast wyjeżdżać.

Skończyłem co prawda technikum,

ale nie zdążyłem napisać pracy

doplomowej. I w marcu 1958 roku

przyjechałem do Polski z takim

zaświadczeniem, że skończyłem

kurs teoretyczny ze wszystkich

przedmiotów technikum, zdałem

egzaminy, był wykaz tych

egzaminów, ale nie napisałem

pracy dyplomowej w związku z

wyjazdem do Polski. Potem tu

ministerstwo oświaty coś tam

chciało, no, ale syn swojego

ojca nie mógł mieć naprawdę

kłopotów. Lola Zajączkowska -

kierowniczka sekretariatu

Gomułki, a przedtem podwładna

ojca - poszła ze mną do ministra

szkolnictwa wyższego, którym

wtedy był Żółkiewski Stefan,

serdecznie z nim porozmawiała o

jego chorych nogach, bo miał

chore nogi, i on skierował mnie

do pewnego pana, który załatwił,

że będę przyjęty na Politechnikę

pod warunkiem, że zdam maturę w

technikum zaocznym. Mieszkanie

dali mi na placu Dąbrowskiego,

pokój z kuchnią. Później

dołączył do mnie brat. I tak się

zaczęło moje życie w Polsce.

E.: - Spełniło się twoje

marzenie: stałeś się elektrykiem

z dyplomem wyższej uczelni. Jak

znalazł na zesłaniu! Nie

ciągnęło cię w Polsce do

komunizmu?

O.: - Widzisz, jak

przyjechałem do Polski, miałem

prawie 29 lat. Te dzieci

komunistów, które znalazły się w

dzieciństwie w Związku

Sowieckim, tak jak ja,

przyjeżdżały do Polski w okresie

1944_#1946, mając 15_#16 lat.

Zaczynały swoją młodość już w

Polsce, wstępowały do Zmp,

różnych organizacji. I jakby w

sposób naturalny stawały się

komunistami, no i część

pozostała nimi do dziś, a

niektóre zrobiły karierę w

wyższych i nawet najwyższych

władzach partyjnych i rządowych.

Natomiast ja przyjechałem w

okresie, kiedy w komunizmie nie

było już nic pociągającego. Na

początku swojego pobytu w Polsce

poznałem tych ludzi, część z

nich, okazuje się, znałem w

dzieciństwie, czego oczywiście

nie pamiętałem. Teraz w sposób

naturalny zostałem przyjęty do

ich towarzystwa, pomagali mi

zaadaptować się w nowych

warunkach. Nie było jednak we

mnie żadnego motywu

intelektualnego i moralnego do

włączenia się w ich działalność.

Natomiast całe moje

doświadczenie raczej kazało mi

trzymać się z dala od komunizmu.

Oczywiście, że byłem w jakimś

stopniu produktem propagandy

sowieckiej, nie w pełni

uświadomiłem sobie tę całą

pustkę, tę nicość tej władzy.

Ale czegoś życie mnie jednak

nauczyło. Ambicji robienia

kariery nie miałem żadnej, ale

żeby dla kariery zapomnieć o

swoim poprzednim życiu! Nie wiem

zresztą, czy z moim akcentem

rosyjskim i z moim biernym

usposobieniem miałem

jakiekolwiek szanse zrobienia

kariery w polskich kołach

komunistycznych, ale ponieważ

nie próbowałem, nie mogę

stwierdzić tego z całą pewnością.

Na serio mówiąc: w moim życiu

było kilka momentów, które jakby

ukierunkowały moje postępowanie.

Wyraźnie widzę następujące: po

pierwsze, aresztowanie mamy; to,

że byłem świadkiem samego

momentu aresztowania. To na

pewno. Po drugie, w obozie

widziałem wyraźnie, chociaż jak

wynika z mojej opowieści, byłem

dosyć niesamodzielnie myślącym

chłopakiem, ale wyraźnie czułem

fałsz ustroju sowieckiego.

Fałsz, który przeżera cały

ustrój. I ten fałsz mnie

odrzucał. Następnie: "Żyrafa",

ten wiersz Gumilowa, który

dostałem od Olgi Iwanownej i

nosiłem na piersi jako talizman.

To było jak strumień światła,

jak kawałek jasnego nieba w

czarnych chmurach. To uczucie

mogę z całą odpowiedzialnością

nazwać uczuciem religijnym. I

potem spotkanie z Bertą

Grigorjewną H. Kiedyś

rozmawialiśmy o tym życiu, o

moim przyszłym życiu, kiedy już

wiedziałem, że nie zostanę w

Czumakowie, nie ożenię się tam,

i Berta mówi: "Wiesz, Alik,

bohaterem to ty nie będziesz z

twoim charakterem, ale świnią

chyba też nie będziesz". I to mi

tak zapadło w pamięć, że potem

starałem się bardzo

przestrzegać, żeby nie być

świnią w dużych sprawach. W

drobnych sprawach, jakichś

prywatnych, osobistych,

bytowych, byłem parę razy

świnią, natomiast na pewno nie

chciałem być świnią dużą,

społeczną jakby świnią.

E.: - To przynależność do

partii łączy ci się z byciem

świnią?

O.: - A wiesz, tak.

E.: - A nie ciągnęli cię, żeby

się zapisać? Bo nie zgadzam się

z tobą: w tym okresie partia

jeszcze miała blask.

O.: - Coś we mnie takiego

widocznie było, że mnie nawet

specjalnie nie zachęcano. Raz

jeden taki stary komunista,

znający mamę jeszcze z Wiednia i

ojca również, zapytał, dlaczego

nie wstępuję do partii. Jakoś

głupio mi było powiedzieć mu, że

mam tę partię gdzieś (to było

już, ja wiem, po dwóch latach

mojego pobytu w Polsce), nie

wypadało obrażać starszego

człowieka, tylko odpowiedziałem:

"Po co mam wstępować, przecież w

partii jest tylu ludzi, po co

tam jeszcze jeden. Dadzą sobie

radę beze mnie". Unik taki

zrobiłem, oczywiście. A on: "No,

syn Rylskiego powinien być w

partii". Uśmiechnąłem się tylko,

nic nie powiedziałem; powinien,

nie powinien, dlaczego powinien?

No, i tak to się skończyło.

Ale przyjmowałem jako rzecz

naturalną opiekę starych

towarzyszy moich rodziców, to że

dostałem mieszkanie, stypendium

na politechnice - osobiste

stypendium od Cyrankiewicza,

taką rentę na okres studiów,

jakby za rodziców. Nie było to

wcale takie proste, bo byłem za

stary; Lola Zajączkowska musiała

dokonywać nieludzkich wysiłków;

gdzieś chodziła po tych

Cyrankiewiczach, po

Zambrowskich, do kogoś jeszcze i

załatwiała. Bo na początku, jak

poszedłem do Kc, to mi

powiedziano: "dwadzieścia

dziewięć lat, już za późno, nic

już nie możemy dla towarzysza

zrobić, tylko dać zasiłek

jednorazowy, i to wszystko. Musi

towarzysz iść do pracy, na

studia wieczorowe czy zaoczne,

bo to za późno dla towarzysza".

A Lola Zajączkowska, jak to

usłyszała, to powiedziała:

"stary dureń" i wzięła sprawę w

swoje ręce. I załatwiła to

nieformalnie - i przyjęcie na

studia, i stypendium. Dostałem

tysiąc czterysta złotych

stypendium, na tamte czasy to

była pensja początkującego

inżyniera. Jak w 1964 roku skończyłem

studia i poszedłem do pracy do

Instytutu Elektroniki, to jako

stażysta dostałem tysiąc trzysta

złotych, a po trzymiesięcznym

stażu tysiąc pięćset złotych.

E.: - Ja jako redaktor

wydawnictwa miałam wtedy

dziewięćset złotych. Powiedz,

przyjazd do Polski musiał być

dla ciebie szokiem? Jak

odbierałeś Warszawę, czy to był

Zachód dla ciebie?

O.: - Wiesz, nie. Jak w 1954

roku wracałem z zesłania, byłem

w Moskwie pierwszy raz jako

dorosły człowiek, u Klary

Wolskiej. Pamiętam, że ona była

trochę rozgoryczona, że na mnie

Moskwa nie robi wrażenia. We

mnie było coś zabitego przez te

wszystkie lata. Siostra Berty

Grigorjewny, Anna Grigorjewna,

wzięła mnie na jakiś koncert do

filharmonii. Były panie w

toaletach, ten moskiewski high

life, futra, toalety. Teatr

Wielki. I pamiętam, że ona mi

się przyglądała trochę z

niesmakiem, bo ja się tym nie

zachwyciłem, to nie był dla mnie

wstrząs. We mnie było już coś

zabitego. Warszawa była

przedłużeniem Mińska; nie miałem

wątpliwości, że jestem w "tej

samej strefie klimatycznej". No

dobrze, już wszystko wiesz.

E.: - Nie, nie wiem

wszystkiego.

Grudzień 1986

Bywa, że zbieg okoliczności,

przypadkowa informacja uzupełnia

to, co umknęło z pamięci...

W maju 1989 roku w moskiewskim

miesięczniku "Znamia" (nr 5)

opublikowano opowieść

zatytułowaną "Sprawa mojego

ojca" pióra Kamila Ikramowa,

którego ojciec, sekretarz

Komunistycznej Partii

Uzbekistanu, został rozstrzelany

w 1937 roku. W swojej relacji

Ikramow opisuje spotkanie z

chłopcem, którym był właśnie

Olgierd Wołyński. Nasz bohater

zapomniał o tym fakcie.

Uzupełniłam więc książkę tą

niewielką informacją, gdyż

dzięki niej możemy spojrzeć na

mego rozmówcę z innej strony:

"...W nocy z 12 na 13

listopada 1943 roku organa

bezpieczeństwa zabrały mnie,

ucznia szkoły zawodowej nr 51,

który jeszcze nie otrzymał

dowodu osobistego, natomiast

został już przyjęty do

komsomołu... Przywieźli mnie do

głównego gmachu, gdzie pracował

wtedy sam Ł. P. Beria.

Wstyd się przyznać na stare

lata, ale w czasie wstępnego

przeglądu w więzieniu

wewnętrznym znaleziono u mnie

wszy. W domu moim od początku

wojny nie działała łazienka, a

prysznic w budynku szkoły

zawodowej był taki zimny, że

nigdy nikogo nie udało się do

niego zapędzić.

A więc, zawszony uczeń szkoły

zawodowej. Ale nie zapomnieli o

mnie, "uszanowali" mój

rodowód!...

...Jak bardzo zazdroszczę

ładnemu chłopcu w wieku około

czternastu lat, obok którego

znalazłem się na kilka minut w

wyłożonej kafelkami separatce

więzienia Butyrskiego.

Wepchnięto do niej nas -

czterech czy pięciu, a chłopiec

już tam był i wyglądał na

młodszego ode mnie. Nikogo

młodszego ode mnie z

"politycznych" nie spotkałem ani

przedtem, ani później. - Syn

wroga ludu? - zapytałem. - Nie -

odpowiedział. - Siedzę tu za

partię, Opps. Zorganizowaliśmy

ją w Uljanowsku, rozklejaliśmy

ulotki. - Co to znaczy - Opps? -

Ogólnozwiązkowa Partia Przeciwko

Stalinowi.

Więcej porozmawiać nam się nie

udało. Ilu ich było w tej

Opps, jaki u nich był

program? Chłopiec powiedział, że

on siedzi za prawdziwą sprawę, a

nie tak, jak ja, za nic, tylko

dlatego, że jestem synem wroga

ludu!"...

Posłowie

Literatura wspomnieniowa o

kolejnych falach stalinowskiego

terroru, o aresztowaniach,

śledztwach, łagrach i zesłaniach

jest ogromna i ciągle się

powiększa. Zaczęło się na długo

przed Sołżenicynem, ale wtedy

egzystowała pokątnie, na

odległych marginesach

zachodniego edytorstwa, jako

właściwie pseudoświadectwo,

pachnące antykomunistyczną

prowokacją. Dopiero publikacja

"Jednego dnia Iwana Denisowicza"

jesienią 1962 roku zdjęła z

tematu odium, czyniąc go

okrutnie niewątpliwym - i byli

zekowie, pod różnymi

szerokościami geograficznymi,

chwycili za pióra. Pisano na

różne sposoby: uczenie,

szlachetnie, głęboko,

porywająco, ale także płytko,

tępo, ortodoksyjnie: błysnęły

talenty, ale włączyli się

również grafomani, partyjne damy

o niezachwianej wierze w

słuszność linii generalnej, typu

Galiny Sieriebriakowej, czy

domniemani antysołżenicyni typu

Szelesta lub Diakowa. Nie mogło

być inaczej, skoro pisali

wszyscy. Zresztą piszą nadal.

W tym wielkim tłumie, gdzie na

poczesnym miejscu błyszczy

znakomity "Inny świat" Gustawa

Herlinga_Grudzińskiego, rozmowa

Ewy Berberyusz z Olgierdem

Wołyńskim, eksmieszkańcem

Archipelagu Gułag, jednak,

myślę, nie przepadnie, nie zgubi

się. Ma ona bowiem, ta rozmowa,

własny ton, klimat i kąt

widzenia. Odkrywa to, co niby

odkrywali - przed nią, obok niej

- inni, ale po swojemu. Spełnił

się widocznie dobry kontakt

rozmówców, co przecież nie musi

być regułą. Talent reporterski i

publicystyczny interlokutorki

znamy. Wołyński jest przede

wszystkim kimś, czuje się tu

osobowość: kanciastą, niełatwą w

obcowaniu, może i choleryczną

trochę, ale też trzeźwą,

pamiętliwą i samokrytyczną.

Powstało świadectwo żywe i

wiarygodne. Naczytany taką

właśnie, łagrowo_wspomnieniową

literaturą aż do, co tu ukrywać,

przesytu, dałem się temu

tekstowi wciągnąć, jakbym nic

jeszcze o tym nie wiedział i

wiem, że zostanie mi to w

pamięci. I myślę, że nie tylko

mnie jednemu.

Bardzo to wszystko zwykłe i

przez to właśnie pouczające.

Środowisko autora,

internacjonalistyczne, by tak rzec

umownie: narodowości

komunistycznej. Stalinowski

program przyjmowany tu był w

zasadzie z pokorą, ponieważ,

cytuję: "ci ludzie poza ruchem,

poza tymi układami nie mieli nic

w życiu". Cykl doświadczeń:

aresztowanie rodziców, dom

dziecka (rozmówca to rocznik

1929), szczeniacka konspiracja

indywidualna, aresztowanie,

przesłuchiwanie, wyrok, obóz.

Nieludzkość tego wszystkiego,

ale jakby rozproszona, rozmyta w

codzienności. Nie darmo Wołyński

zarzuca monografii Michała

Hellera o łagrach i literaturze,

że spłyciła sprawę, bo "powinien

tam być zawarty duch obozów

przenikający wszystko". W

rzeczywistości obóz był

wszędzie, cały kraj stanowił

wielki łagier, różnice w

kondycji się zacierały, a po

wyjściu za druty, na zesłanie,

bywało gorzej i beznadziejniej,

bo znikała gwarancja miski

strawy. Nic nie jest

schematyczne; współprześladowani

dają się szczuć przeciw sobie,

kwitnie donosicielstwo, strach

paraliżuje pozornych śmiałków -

ale też spełniają się

bezinteresowne odruchy

człowieczeństwa na samym dnie,

zabiedzony kołchozowy lud

przygarnia zesłańców, a żona

kapitana tajnej policji z

własnej inicjatywy szyje spodnie

więźniowi, który świeci gołym

tyłkiem. Wszystko może się

zdarzyć wbrew potocznej logice,

w każdych, nawet najbardziej

nieludzkich warunkach, można

żyć, złapawszy jakąś szansę;

nieskończone jest cierpienie i

cierpliwość ludzka i ze

wszystkich zagadek świata

najbardziej zagadkowy jest

człowiek. Oto w schematycznym

skrócie, sens "Człowieka z

innego świata".

Mądra książeczka. Chciałoby

się polecić ją jako lekturę

obowiązkową wielu rodakom,

skorym do jednoznacznego

sądzenia ludzkich zachowań w

wyjątkowych warunkach i do

pochopnego utożsamiania narodu

rosyjskiego, a także innych

narodów Zsrr z systemem

sowieckim. A ponadto mamy tu

rzetelną, choć w okruchach

nagromadzoną wiedzę o tym, co

się stało w naszych czasach

jednym z najpowszechniejszych

tamtejszych doświadczeń: o

ludziach w Gułagu. Wszystkie

warstwy, stany, środowiska:

wczorajsi oprawcy stają się

jutrzejszymi ofiarami, bandyci

okazują szerokie serce, a byli

bonzowie nieludzką obojętność.

Mieszają się narodowości, ba,

miga nawet moskiewski poeta Naum

Konżawin, trwale zapisany w

historii rosyjskiej literatury.

Szczególnie zaś wypukle rysuje

się los formacji

polsko_żydowsko_internacjonalistycznej,

Kpp_owskiej. Została ona w

znacznej części unicestwiona,

dziś żyje wśród nas jedynie w

ułamkach, okruchach i - jak w

przypadku Wołyńskiego - w

potomkach. Zapewne budzi bardzo

różne odczucia w otoczeniu, bo

też jest to formacja szczególna.

Ale czy ją lubimy, czy

szanujemy, czy się na nią

zżymamy - jest to już

historyczna cząstka nas samych,

polskiego, dwudziestowiecznego

uniwersum. Trzeba ją przede

wszystkim znać.

Temu poznaniu toleruje drogę

żywy, ludzki głos z przeszłości.

Zakłada on nadzieję na żywy,

ludzki odzew. Mam głęboką

nadzieję, że nie okażemy się

głusi.

Andrzej Drawicz

(Posłowie napisał Andrzej

Drawicz do rozmowy z Olgierdem

Wołyńskim, którą przygotowała do

druku Oficyna Wydawnicza

"Pokolenie", pt. "Człowiek z

innego świata".)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewa Berberyusz Głos z Gułagu
Berberyusz [Głos z Gułagu]
Berberyusz Ewa Głos z Gułagu
Ewa.Ornacka-Głos.Słowika.UoM, Głos Słowika
Ewa Berberyusz Mizerykordia
Głos z Gułagu
Ewa Kurek Głos zamordowanych Żydów
pol1 glos
Głoś Imie Pana
Głos sumienia, WYPRACOWANIA J.POLSKI
PLACEK Z RABARBAREM I KRUSZONKÄ„, ciasta i ciasteczka Ewa Wachowicz
Pewność, Ewa Lipska - poezja
Odważny głos prawdy, Encyklopedia Białych Plam, ♠NIEZAKNEBLOWANE
głos
Głos 3 mscz
Maćkowiak Ewa - Ćwiczenia z Czakrami, aura, czakry,bioterapia
3 Bit, EWA WACHOWICZ - Przepisy
(10417) ćwiczenia wymowy spółgłosek i samogłosek, Głos

więcej podobnych podstron